Bobowi Shaw
Czy nie jest możliwe — często się zastanawiam — by zdarzenia, które tak intensywnie przeżywaliśmy, dysponowały egzystencją niezależną od naszych umysłów? A jeśli tak, czy nie będzie możliwe, z czasem, wynalezienie jakiegoś urządzenia, które potrafi do nich sięgnąć? Zamiast wspominać tutaj scenę, tam jakiś glos, wcisnę wtyczkę do ściany i będę słuchała przeszłości…
Bobby patrzył na Ziemię — piękną i spokojną w klatce srebrzystego światła.
Pasma zieleni i błękitu przeciskały się na nowe pustynie Azji i Środkowego Zachodu Ameryki Północnej. Sztuczne rafy nad Morzem Karaibskim lśniły jasnym błękitem na tle ciemniejszego oceanu. Wielkie mgliste maszyny pracowały nad biegunami, by naprawić atmosferę. Powietrze było czyste jak szkło, gdyż ludzkość czerpała teraz energię z samego jądra Ziemi.
I Bobby wiedział, że jeśli zechce, samym wysiłkiem woli potrafi spojrzeć w przeszłość.
Mógł patrzeć, jak rozkwitają miasta na powierzchni cierpliwej planety, jak potem rozsypują się i znikają niczym rdzawa rosa. Mógł patrzeć, jak gatunki wymierają i deewoluują niczym liście zwijające się w pączki. Mógł obserwować powolny taniec kontynentów, gdy Ziemia zasysała w swe żelazne serce pierwotny żar. Teraźniejszość była lśniącym, rozszerzającym się pęcherzem życia i świadomości, z przeszłością zamkniętą wewnątrz, uchwyconą i nieruchomą jak owad w bursztynie.
Na tej bogatej, rosnącej Ziemi zanurzona w swej wiedzy doskonała ludzkość przez długi czas żyła w pokoju: pokoju niewyobrażalnym, gdy on sam przychodził na świat.
I wszystko to wzięło się z ambicji jednego człowieka — chciwego, zepsutego; człowieka, który nigdy nie rozumiał, dokąd doprowadzą jego marzenia.
To zadziwiające, pomyślał.
Bobby spojrzał w swoją przeszłość — i w swoje serce.