KSIĘGA TRZECIA

ROZDZIAŁ XXXI

O Panie!

Umiłowałem piękno domu Twego

I miejsce przebywania chwały Twojej.

Psalm 26


Od swojego przybycia na Kwajalein Stoner pracował przy biurku w dużej sali, na najwyższym piętrze jednego z najstarszych budynków wyspy.

Dzieliło ze sobą tę przestrzeń, pieszczotliwie zwaną „bagnem”, siedemdziesiąt osób, kobiet i mężczyzn, których praca nie została uznana za dość ważną, by zapewnić im. przydział osobnych pokojów. Ich biurka były zestawione razem, jak w staromodnej redakcji jakiegoś wielkomiejskiego dziennika. I hałas, jaki tam panował, również nie ustępował typowemu dla redakcji gazet harmidrowi. Bez względu na to, jak bardzo komuś zależało na spokoju sąsiada, dzwoniły telefony, stukały drukarki komputerów, głosy odbijały się echem od niskiego, falistego sufitu i nagich, betonowych ścian. A gdy dogrzało słońce, dach budynku zaczynał działać, jak potężny piec, tak iż nawet gdyby były w „bagnie” zainstalowane wszystkie klimatyzatory wyspy, nie zdołałyby go uczynić znośnym miejscem do pracy.

Stoner siedział przy swym biurku i na ekranie, służącym normalnie jako ekran komputerowy, śledził telewizyjne wystąpienie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na zewnątrz szalała tropikalna burza i duże krople deszczu bębniły o dach, lecz żadna z pracujących w „bagnie” osób nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

W grobowej ciszy wszystkie oczy utkwione były w postać prezydenta, który powoli i ostrożnie poinformował telewidzów o zbliżaniu się kosmicznego gościa, po czym jął ich przekonywać, że nie zagraża to w niczym bezpieczeństwu Ziemian. „Nie ma żadnego zagrożenia — prezydent powtórzył te słowa kilka razy. — To jest szansa, wspaniała szansa, nieoczekiwany dowód na to, że nie jesteśmy sami w kosmosie. Nie wiąże się z żadnym zagrożeniem naszego bezpieczeństwa.” Niemniej jednak prezydent sprawiał każenie przerażonego. I bardzo, ale to bardzo znużonego.

Stoner słuchał, patrzył, czekał. Czuł, że każdy nerw jego ciała drga, zaś mięśnie wprost bolą od napięcia, gdy starał się dosłownie „wyciągnąć” z telewizyjnego obrazu prezydenta słowa, które chciał usłyszeć.

I wreszcie się doczekał.

— Dziś rano — powiedział prezydent — wydałem dyrektywę w sprawie mieszanej, amerykańsko-radzieckiej misji kosmicznej, której celem jest lot ku pozaziemskiemu statkowi i zbadanie go na miejscu. Wzlecimy na spotkanie z naszym gościem.

Stonerowi zabrakło tchu, a kolana się pod nim ugięły. „A więc jednak będzie lot — mówił do siebie, wciąż zbyt spięty, aby się śmiać czy cokolwiek powiedzieć. — Będzie lot! I ja polecę!”

Teraz już ledwie słyszał, jak prezydent mówił:

— Dlatego postanowiłem dołożyć osobiście wszelkich starań w celu nawiązania międzynarodowej współpracy, niezbędnej dla przeprowadzenia pomyślnego spotkania z obcym statkiem i uzyskania tą drogą maksimum korzyści. Ponieważ będzie to wymagało zarówno ode mnie osobiście, jak i od moich najbliższych współpracowników wielkiego zaangażowania, zdecydowałem się, acz niechętnie, nie ubiegać się o ponowny wybór na stanowisko prezydenta.

Ktoś zaskamlał w upale sali, lecz Stoner niemal nie zwrócił na to uwagi.

— Nie przyjmę zatem ponownej nominacji mej partii na kandydata na prezydenta, ani też nie wezmę w tym roku udziału w kampanii na rzecz kogokolwiek. Cała moja energia musi być — i będzie — poświęcona przewodzeniu międzynarodowym wysiłkom w celu zgromadzenia możliwie wielu informacji podczas kontaktu z przybyszem z kosmosu.

Z sali podniosło się kilka nieskoordynowanych, wesołych okrzyków.

— Może zaczną nas wreszcie przyzwoicie karmić — zażartował jeden z mężczyzn.

— I naprawią mi okno — powiedziała jakaś kobieta, nawiązując do pęknięcia w ścianie, biegnącego od parapetu jej okna ku podłodze.

Napięcie zelżało natychmiast. Nawet Stoner uśmiechnął się pod nosem za swym biurkiem, po czym wznowił przerwaną pracę — badanie widma światła dochodzącego od statku z gwiazd.

Deszcz przestał padać tak nagle, jak zaczął. Zza chmur wyjrzało słońce i temperatura w „bagnie” szybko poczęła osiągać swój nieznośny poziom. Ludzie jęli się kręcić między biurkami, znajdując powody, by pójść do ośrodka komputerowego, instalacji radioteleskopowych czy gdziekolwiek indziej, gdzie byłoby chłodniej i nie tak wilgotno.

— Pracowałem przez cały obiad — rzekł jeden z techników, przechodząc obok biurka Stonera. — Chyba sobie zasłużyłem, żeby wyjść trochę wcześniej.

Stoner spojrzał na niego leniwie. Technik oddalił się ku schodom, a za nim podążyło dwu jego kolegów. Wypowiedział swe usprawiedliwienie w pobliżu Stonera, jakby go teraz uważał za kogoś, kto podejmuje decyzje.

Gdy ich kroki ucichły na metalowych stopniach schodów, do sali weszła Jo Camerata. Przez chwilę rozglądała się po sali, po czym podeszła do biurka Stonera i przysiadła na jego skraju, zakładając nogę na nogę. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte nad karkiem szpilką.

— Jak możesz pracować w takim upale? — spytała — Tu nie da się wytrzymać.

— Wcale tego nie zauważyłem — odparł Stoner.

— Nie zauważyłeś? Jesteś spocony jak suseł. Masz mokrą koszulę.

Nachylił głowę i poprawił koszulę, która przylgnęła mu do piersi.

— To dzięki mym ćwiczeniom zen. Panowanie umysłu nad materią.

Jo poklepała się lekko po bluzce na piersiach.

— No cóż, ta materia idzie teraz na plażę, aby sobie popływać przed kolacją.

Uśmiechnął się do niej.

— Mam coś pilnego do zrobienia, Jo — rzekł.

— Poczekam. Dałbyś spokój z tą pracą! Możesz przecież przyjść tu wcześniej jutro rano, tak jak ja. Jestem w pracy już o siódmej.

Stoner zerknął na nią ze sceptycyzmem.

— No dobrze. — Na ustach Jo wykwitł uśmiech. — Powiedzmy przed ósmą. Teraz wierzysz?

— Czasami.

Pochyliła się ku niemu.

— Nie dasz się skusić? Znam piękną ustronną plażę. Nigdy nie ma na niej żywego ducha.

— Jo, zostało nam już tylko parę tygodni, żeby wszystko przygotować.

— Pracujesz za dużo. I w nieodpowiednim czasie.

Jej długie, nagie nogi były tak blisko niego i wyglądały tak kusząco, że przez moment miał ochotę je pogładzić. Jednakże opanował się i przechyliwszy do tyłu na swym krześle, rzekł:

— Słuchaj, Jo, mam dziś naprawdę strasznie dużo pracy. Czy nie moglibyśmy się spotkać przed kolacją? O siódmej?

— Będę musiała pójść sama na plażę? — Jej twarz posmutniała.

— Życie jest ciężkie — rzekł Stoner.

— To nie życie. To ty jesteś trudnym człowiekiem, Keith — powiedziała ześlizgując się z biurka i stając na podłodze.

Podniósł wzrok znad papierów i przez chwilę się jej przyglądał.

— Słowo daję, Jo, ja nie staram się być trudnym.

— Och, wiem. Chciałabym tylko, abyś umieścił swe własne potrzeby nieco wyżej na swej liście spraw ważnych.

Nie odpowiedział. Jo rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że „bagno” wyludniło się niemal zupełnie. Pochyliła się szybko nad Stonerem i pocałowała go w usta. Zanim zdołał zareagować, ona śmiejąc się podążała już w stronę schodów.

Odwzajemnił jej uśmiech, a potem pochylił się znów nad biurkiem. Gdy powrócił do przerwanej analizy widma statku z gwiazd, jego twarz przybrała znowu posępny wyraz.


Na zewnątrz, mimo iż z nieba lał się żar, było jednak nieco przyjemniej z uwagi na łagodzącą upał bryzę od morza. Jo odetchnęła głęboko, lecz zamiast udać się na plażę, po dążyła w stronę ośrodka komputerowego.

W połowie drogi spotkała Markowa, który szedł w przeciwnym niż ona kierunku.

— No, jak tam złamane serduszko? — powitał ją wesoło — Wciąż boli?

— Oj, boli, boli — odparła i wbrew samej sobie uśmiechnęła się. — A pańskie?

— Ta sama sprawa.

Stała w upalnym słońcu i przez chwilę patrzyła na przysadzisty, pozbawiony okien budynek komputera, po czym zwróciła się ku Rosjaninowi. Uśmiechał się do niej nieśmiało, jak chłopiec, który nie traci nadziei.

„Nie ma powodu, abym ja również dostała świra na punkcie pracy, tylko dlatego, że Keith go ma — pomyślała Jo. — Mam swoje własne życie.

— Umie pan pływać łodzią polinezyjską? — spytała Markowa.

Zamrugał oczyma.

— Przepraszam, nie bardzo wiem, co to jest takiego.

— To czółno wydłubane z pnia drzewa — wyjaśniła. — Ma z jednej strony pływak stabilizacyjny. Jest ich pełno na plaży, tam gdzie kończy się pas startowy lotniska. Możemy przepłynąć lagunę i znaleźć sobie małą prywatną wyspę, całą dla siebie.

Twarz Markowa ożywiła się.

— I nie będzie rekinów?

— Ani jednego.

— No to proszę mnie szybko prowadzić do tych łodzi — rzekł, podając jej ramię. — Będę napędzał pani czółno lepiej niż delfin!


W „bagnie” siedział tylko Stoner, gdy pojawił się tam Jeff Thompson z komandorem porucznikiem Tuttle’em. Ten ostatni rozejrzał się dookoła i na jego tęponosej, opalonej twarzy pojawił się wyraz dezaprobaty pomieszanej z niedowierzaniem.

— Dlaczego tu nie jest włączona klimatyzacja? — spytał.

— Jest włączona — poinformował go Stoner.

Tuttle ubrany był po wojskowemu, lecz jego koszula z krótkim rękawami była cała pociemniała od potu.

— Musimy znaleźć panu lepsze miejsce do pracy — rzekł komandor. — Jak pan może wytrzymać w takiej zupie?

— Lubię się poświęcać.

Thompson uśmiechnął się i wyciągnął z szortów dolną część swojej koszuli.

— Teraz już pan wie, dlaczego on może wypić tyle piwa bez tycia — rzekł do Tuttle’a.

Stoner zgasił ekran komputera i przechylił się do tyłu w swym trzeszczącym fotelu.

— Co pana tu sprowadza? — spytał, zwracając się do Tuttle’a.

— Oglądałeś prezydenta wygłaszającego orędzie? — wtrącił się Thompson.

— Stałem przez cały czas na baczność przed ekranem.

Tuttle przyciągnął sobie od sąsiedniego biurka fotel na rolkach i usiadł.

„Ależ on jest malutki — pomyślał Stoner. — Zawsze uważałem Thompsona za mikrusa, ale ten Tuttle wygląda przy nim jak dzieciaczek.”

— Tuż przed transmisją orędzia profesor McDermott otrzymał z Waszyngtonu polecenie — powiedział Tuttle.

— W sprawie misji spotkania? — rzekł Stoner.

— Tak. Nasi ludzie w Waszyngtonie rozmawiają w tej chwili z radziecką ambasadą. Sądzę, że przed końcem dnia profesor Zworkin otrzyma już instrukcje z Moskwy.

— A więc misja dojdzie do skutku.

Thompson poważnie skinął głową.

— Wzlecisz na spotkanie z naszym gościem — rzekł. — Wygląda na to, że w radzieckim statku.

— Wielki Mac pewnie się nie posiada z radości — mruknął Stoner.

— Profesor McDermott… — Tuttle zrobił pauzę i zerknął na Thompsona, po czym ciągnął: — Profesor McDermott znajduje się, rzec można, w stanie szoku. Nie sądzę, żebyśmy mogli obecnie na nim polegać, jeśli chodzi o ważne decyzje.

— Czy jest chory?

— Potrzebuje odpoczynku — rzekł Thompson.

— Doktor Thompson przejmie jego obowiązki administracyjne — mówił Tuttle. — W najbliższym czasie on i profesor Zworkin będą sobie równi stanowiskami, jeśli chodzi o projekt Jupiter”.

— Rozumiem. Moje gratulacje, Jeff!

— A pan — ciągnął Tuttle — obejmie planowanie misji spotkania.

Stoner skinął głową.

— Będziemy musieli pana przenieść do lepszego biura…

— A co z biurem Wielkiego Maca? — spytał Stoner sondująco.

Tuttle otworzył usta.

— On się zgrywa — powiedział szybko Thompson. — Może wziąć biuro sąsiadujące z moim. Znajdziemy inne miejsca dla ludzi, którzy je zajmują.

— W porządku — rzekł Tuttle.

— Chcę, aby pracował ze mną profesor Markow — odezwał się Stoner.

— Markow?

— On jest lingwistą — wyjaśnił Thompson.

No właśnie — rzekł Stoner. — Ma bardziej otwarty umysł niż ktokolwiek inny jeśli chodzi o proces myślenia kosmitów. A ponadto może mi pomóc kontaktach z Rosjanami, z którymi przyjdzie mi współpracować.

— Proces myślenia kosmitów? — powtórzył Tuttle.

— Język, psychologia, może pan to nazwać, jak panu wygodnie. Ale fakt faktem, że wzlecimy na spotkanie z czymś lub kimś, dla kogo nasze ziemskie języki, rasy i kultury są czymś zupełnie obcym.

— Myśli pan, że wewnątrz tej rzeczy są ludzie? — Oczy Tuttle’a rozszerzyły się.

— Wątpię — wyznał Stoner. — Jeśli ten statek przybył tutaj z innej gwiazdy, z innego układu planetarnego, musiałby być przeogromny, żeby pomieścić załogę. Nawet jedna osoba potrzebowałaby olbrzymią ilość zapasów żywności i paliwa oraz wielu urządzeń do podtrzymywania życia…

— W jaki sposób mogliby utrzymać załogę przy życiu przez tysiące lat? — zapytał Thompson.

— Przez zamrożenie — odparł Stoner. — Odmroziliby ją i przywrócili do życia automatycznie, gdy statek zbliżałby się do celu?

— Do celu? — Tuttle popatrzył nań tępo. — Sądzi pan, że oni przybywają tu celowo?

Stoner pokręcił przecząco głową.

— Nie sądzę — rzekł. — Nie rozumiem, jak mogliby z takiej odległości wybrać sobie akurat naszą planetę, a nie jakąkolwiek inną. Czy my moglibyśmy wybrać właśnie ich planetę?

— Ale oni już tu są. Znaleźli nas. — Trudno temu zaprzeczyć.

— Mogli szukać gwiazdy podobnej do swojej własnej — włączył się Thompson. — Ładnej, stabilnej, żółtej gwiazdy typu G.

— O ile sami pochodzą z układu typu G.

— To jest bardzo prawdopodobne.

— Być może — powiedział Stoner. — Spójrz jednak, jak zachowywał się ten statek, gdy wszedł w obręb naszego układu. Najpierw zbliżył się do, największej planety układu, a ponadto wytwarzającej wokół siebie najsilniejsze w całym układzie pole magnetyczne.

— Do diabła! Masz rację!

— Pokręcili się tam przez chwilę, a potem skierowali ku największej z bliskich Słońcu planet, również o silniejszym od innych polu magnetycznym.

— Czyli Ziemi — wyszeptał Tuttle.

— Wiemy już więc, czego szukali — rzekł Thompson. — Muszą pochodzić z globu, który wytwarza sporych rozmiarów magnetosferę, i sądzą, że tylko na planetach chronionych przez silne pole magnetyczne może istnieć życie.

— Całkiem możliwe — powiedział Stoner. — W każdym razie brzmi logicznie.

— Ale czy jest to statek załogowy, czy automatyczny? — dopytywał się Tuttle. — Jest ktoś na pokładzie, czy nie ma nikogo?

— Przypuszczam, że nie ma nikogo — odezwał się znów Stoner. — Po cóż wysyłać załogę w misję bez powrotu, a do tego w nieznane. Nie ulega wątpliwości, że oni tu węszą, szukają śladów życia.

— Mogli odebrać jakieś ziemskie sygnały z odległości kilkudziesięciu lat świetlnych — zauważył Thompson. — Radiofonia istnieje przecież na Ziemi już ponad siedemdziesiąt pięć lat.

Stoner roześmiał się.

— Jakoś nie mogę sobie wyobrazić międzygwiezdnej misji, wysłanej tylko dlatego, że gdzieś odebrano „Kocham Lucy”.

— Nigdy nic nie wiadomo — rzekł wesoło Thompson. — Może istnieje jakaś międzygwiezdna Komisja Radiofonii i Telewizji, która chce, żebyśmy przestali zaśmiecać eter.

— O, to jest całkiem rozsądne — zgodził się Stoner.

— O ile jednak na pokładzie tego statku są ludzie — mruknął Thompson — pomyślcie, jaką techniką muszą dysponować, aby utrzymać załogę przy życiu i w dobrej formie podczas lotu międzygwiezdnego.

— To niemożliwe — szepnął Tuttle. — To musi być statek bezzałogowy.


— Czy to bardzo boli? — spytał Cavendish.

Oczy Hansa Schmidta wyglądały jednak na bardziej senne niż zbolałe. Przekręcił lekko głowę na poduszce i zerknął w okno szpitala.

— Czy słyszy mnie pan? Przeszkadzam panu? Pójdę sobie, skoro taka jest pana wola — mówił Cavendish.

— Nie, wszystko jest w porządku — odparł Schmidt. — Ja… po prostu nie wiem, co powiedzieć.

Schmidt nie mógł być świadomy katusz, które przeżywał Cavendish i które zmieniły jego twarz w kościstą maskę. Dla młodego astronoma Anglik był jedynie starym człowiekiem o zaczerwienionych od bezsenności oczach i nerwowym tiku policzka.

— Był pan ostatnio niedysponowany — odezwał się po chwili Cavendish chrypliwym, zdradzającym napięcie głosem.

— To tylko moja wina — odparł młodzieniec.

— Chyba nie tylko — zauważył Anglik. — Ktoś przecież sprzedał panu narkotyki. Zaryzykuję stwierdzenie, że był to Amerykanin.

— Kilku Amerykanów.

— No proszę.

Schmidt przymknął oczy.

— Pan jest jedyną osobą, która mnie tu odwiedza — rzekł sennie. — Oprócz doktora Reynauda. Jest w tej chwili na korytarzu. Pewnie pan wie, że złamał rękę.

— To tylko niegroźne pęknięcie kości — powiedział Cavendish. — Reynaud wytłumaczył wszystkim, że stało się to po upadku z pana łóżka.

Schmidt wolno potrząsnął głową.

— Zdemolowałem cały pokój — rzekł. — Oni mi o tym powiedzieli, bo sam niczego nie pamiętam.

— To nie była pańska wina — upierał się Cavendish. — Nie powinien się pan oskarżać.

— Więc czyja?

Cavendish otworzył usta, aby zacząć mówić, lecz nie zdołał wydobyć z siebie dźwięku. Wstał z drewnianego krzesełka, na którym przysiadł, i obolały przeszedł na sztywnych nogach kilka kroków dzielących go od okna. Pot zalewał mu czoło.

„To oni każą ci to robić — przebiegło mu nagle przez myśl. — Zmuszają cię, abyś to zrobił. Ale możesz im się sprzeciwić. Nie musisz im się podporządkowywać.”

Każdy oddech był dlań teraz męką i sprawiał nieopisany ból.

— Nie mogę — mruknął.

— Co pan powiedział? — spytał Schmidt ze swego łóżka.

Cavendish zwrócił głowę w stronę młodego astronoma. Czuł, że nogi mu drżą, a żołądek skręca się z bólu.

— To… nie była pańska wina — powtórzył i ból nieco zelżał. — To Amerykanie… oni pana zmusili do przyjazdu tutaj, wyrwali pana z domowych pieleszy, przerwali pana badania…

— Od dziewczyny też mnie oderwali.

— Ano właśnie. — Cavendish zorientował się, że gdy mówi do Schmidta, jego udręka staje się nieco mniejsza. — Nie może pan więc obwiniać się o to, co zaszło. To przeklęci Amerykanie nadawali temu od początku bieg.

Schmidt skinął potakująco głową.

— Mógłbym teraz być w domu — rzekł. — Byłbym szczęśliwy. Do przybycia tutaj, nigdy nie próbowałem niczego silniejszego niż marihuana.

Wciąż na drewnianych nogach, niby marionetka pociągana jakąś niewidzialną nicią, Cavendish zbliżył się do krzesła obok łóżka Schmidta, lecz zamiast na nim usiąść, położył jedynie swe kościste ręce na jego oparciu.

Ogarnęła go nowa fala bólu, a kolana się pod nim ugięły.

— Stoner! — wykrztusił z trudem.

— Co takiego?

Cavendish, kierując swe nadbiegłe krwią oczy w stronę młodego astronoma, rzekł:

— To Stoner stoi za tym wszystkim.

— Stoner? Ten Amerykanin?

— Tak. — Cavendish odetchnął głęboko, po czym ciągnął: — Gdyby on wszyscy bylibyśmy teraz w domach. McDermott chciał skończyć projekt wysłać nas do domu, ale Stoner nalegał, aby ciągnąć sprawę dalej.

— Chce, aby cała zasługa przypadła jemu, czy nie tak? — powiedział Schmidt i pogardliwie wydął wargi.

— Tak. — Dźwięk, który wydobył się z ust Cavendisha, przypominał skomlenie.

Schmidt wreszcie się zorientował, że stary badacz musi cierpieć ból.

— Co panu jest? — spytał. — Jest pan chory?

— To ból głowy — rzekł Anglik przez zaciśnięte zęby. — Miewam bóle głowy.

— Czy mam wezwać lekarza?

— Och nie, zaraz mi przejdzie. — Cavendish zagłębił ręce w kieszeniach spodni i wyjął niewielką, plastikową fiolkę. — Dostałem środek przeciwbólowy. Całkiem niezły. Schmidt uniósł się na łóżku na łokciu.

— A mnie nie pozwalają zażywać nic przeciwbólowego — rzekł. — Nic silniejszego od aspiryny.

Cavendish, trzymając fiolkę przed oczyma młodzieńca, powtórzył: — Te pigułki są całkiem dobre. Nie wywołują nawyku. Nie mają narkotycznego działania.

— Naprawdę?

— Tak — skłamał starzec.

— Nocą mam większe bóle — mówił Holender. — Prawie nie do zniesienia.

— Może więc będzie dobrze, jeśli zostawię panu tych kilka tabletek?

Cavendish wyprostował się i widząc, że Schmidt kiwa potakująco głową, odkorkował fiolkę, po czym wysypał mu na trzęsącą się dłoń cztery tabletki.

— Jest pan pewien, że nie zabraknie ich dla pana? — spytał Schmidt.

— Ja… mogę zdobyć ich więcej.

Holender popatrzył na owalne, żółte pastylki, jakby się jeszcze wahał. Cavendish poczuł, że palą go stopy.

— Niech pan weźmie jedną — zaskrzeczał. — Ból minie, jak ręką odjął.

Schmidt przestał się wahać. Chwycił stojącą obok łóżka szklankę z wodą, zaś drugą ręką włożył sobie do ust jedną tabletkę. Połknął ją i popił wodą.

Po chwili ze szklistymi oczami opadł na poduszkę, Cavendish, trzęsąc się cały, jakby przepuszczono przez jego ciało prąd elektryczny, podszedł do łóżka młodzieńca i wyszeptał mu do ucha:

— To wszystko przez Stonera. Jeśli pan wstanie z łóżka i dopadnie go będzie pan mógł wrócić szczęśliwy do domu. Stoner chce panu zrobi i krzywdę. Chce pana zabić. Musi go pan powstrzymać, zanim to zrobi.

W miarę, jak to mówił, jego oczy otwierały się coraz szerzej. Wyglądało tak, jakby ktoś mówił jego ustami, używając ich jako tuby. Jakby stary Anglik był maszyną zupełnie wyłączoną spod własnej kontroli.

Przerażony tym, co zrobił, Cavendish odskoczył od łóżka Holendra. Rzut oka przez okna upewnił go, że ma się pod wieczór. Wybiegł jak z procy z pokoju Schmidta i jął się oddalać od szpitala tak szybko, jak mógł. Nie zauważył oczywiście, że na spokojnej lagunie wywróciła się właśnie łódź, w której płynęło dwoje ludzi.

ROZDZIAŁ XXXII

BLISKIE SPOTKANIA

Konferencja „UFO ‘79”, zapowiadana jako „Wydarzenie 1979. dla miłośników UFO”, zaoferowała audytorium, dobrze obeznanemu z problemami ufologii, jedynie te same, stare frazesy, Walter H. Andrus, dyrektor sekcji międzynarodowej radia „Mutual UFO Network”, powiedział /nam/, że jesteśmy obserwowani przez cztery rodzaje kosmitów: karłowate humanoidy, człekokształtne istoty o zbliżonym do naszego wzroście, stworzenia przypominające zwierzęta oraz roboty…


Alan Holt, nadzorujący szkolenie astrofizyków w NASA, opisał oddziaływanie między polami: magnetycznym i elektrycznym, jak również teorię zakrzywienia czasoprzestrzeni i jej związek z napędem grawitacyjnym…

Reasumując konferencję „UFO ‘79”, można powiedzieć, że wszystkie wygłoszone referaty były krzykiem skierowanym do społeczności naukowej o uznanie niezidentyfikowanych obiektów latających /UFO/ za fakt. Jednakże pomimo wysiłków ludzi takich, jak Holt, racjonalne badania naukowe zmuszają do chłodnego spojrzenia na propagandę zwolenników UFO, wierzących, iż kosmici składają nam wizyty.

HARRY LEBELSON

Magazyn „Omni”

Kwiecień 1980


Markow i Jo już obeschli po pierwszej wywrotce swej łodzi. Rosjanin wiosłował teraz z pasją, młócąc wodę nierównymi, gwałtownymi uderzeniami wiosła, podczas gdy Jo siedziała na dziobie i z trudem powstrzymywała się od śmiechu.

— Niech Pan uważa — mówiła — bo wpływamy do następnego kanału między wysepkami…

Zanim skończyła mówić, chwycił ich silny prąd i łódź zaczęła się coraz silniej przechylać. Markow przyglądał się bezradnie, jak utrzymujący czółno w równowadze pływak unosi się coraz wyżej nad wodą wraz z wysięgnikiem, by w końcu przelecieć nad ich głowami. Znów oboje znaleźli się w ciepłej wodzie.

On stanął w sięgającej mu do bioder wodzie i począł się macać po kieszeniach. Wiedział, że jeśli coś zgubił, już tego nie odzyska. Potem przypomniał sobie o zegarku. Ociekał wodą, a cyferblat widać było jak przez mgłę. Niemniej jednak wskazówka sekundowa wydawała się wciąż poruszać.

— Proszę mi pomóc tutaj — zawołała Jo.

Z głębokim westchnieniem Markow uczepił się wysięgnika i zaczął odwracać łódź na właściwą stronę. Gdy mu się to udało, czółno było wciąż pełne wody. Jo, śmiejąc się, poczęła mu dawać znaki, aby przechylił je na tyle, by wylała się większa część wody.

— Byłem pewny, że taka łódź nie może się wywrócić — mruczał pod nosem, zaczerwieniony od wysiłku. Chyba po to jest ten pływak z boku.

Jo tylko się roześmiała. Pomógł jej dostać się znów do środka lodzi, nie omieszkawszy przy tej okazji zbadać konsystencji jej kształtnych pośladków. Jędrne, a jednak miękkie” — oszacował z uznaniem.

Jo, wciąż śmiejąc się, dała mu znak ręką.

— Proszę już wchodzić do środka! — ponagliła go.

Markow ocenił wzrokiem odległość dzielącą ich od najbliższej, pustej plaży.

— Dziękuję, wolę się przejść — powiedział. — Tak będzie bezpieczniej.

— Będzie pan szedł?

— Raczej brodził. Przyholuję panią do jakiejś bezpiecznej zatoczki.

— Sądziłam, że boi się pan rekinów.

Spojrzał w głąb wody czystej jak kryształ.

— Gdy zobaczę jakiegoś, na pewno nie prześcignie mnie do plaży. — Staną za łodzią i zaczął ją pchać ku brzegowi jak jakąś wyjątkowo dużą zabawkę. Trzymając się burty lodzi, Jo uśmiechnęła się do Markowa serdecznie.

— Mój bohater — powiedziała. — Zupełnie jak Humphrey Bogart w Afrykańskiej królowej.

— Jak kto? — spytał Markow, brnąc w wodzie po uda.

Popatrzyła nań szeroko otwartymi oczyma.

— Nigdy nie słyszał pan o Humphreyu Bogarcie?

— Czy nie był on przypadkiem wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych? Gdy już wpychał łódź na plażę, niebo szybko pociemniało i lunął kolejny deszczyk. Jo wyskoczyła z łodzi i pomogła mu ją wciągnąć dalej na plażę. Potem oboje pobiegli ku drzewom i wśród wybuchów śmiechu rzucili się na piach pod ich koronami.

— Nie sadzę, abym był stworzony do życia na łonie natury — zauważył Markow.

— Dlaczego pan tak mówi? — spytała Jo.

— Jestem cywilizowanym człowiekiem. A to znaczy, że moje miejsce jest w wielkim mieście, nie na tym odludziu.

— W Moskwie?

Skinął głową.

— Tak, Moskwa byłaby teraz dla mnie odpowiednia. Ale oczywiście tylko wtedy, gdyby pani zechciała mi towarzyszyć, moja droga.

— Jak tam jest? — spytała. — Nigdy tam nie byłam.

— To jest wielkie miasto — rzekł wzruszając ramionami. — Nie tak piękne jak Paryż, nie tak duże jak Londyn i nie tak zatłoczone jak Tokio. Słońce świeci tam przez całe dwie minuty w roku i wtedy wszyscy wybiegają na dwór, aby obserwować to zjawisko. Zaraz potem niebo znów się chmurzy i przez resztę roku pada śnieg.

— Ale pan je kocha, prawda? — spytała z uśmiechem.

— Sądzę, że tak — odparł, zapatrzony w szkwał, który chłostał deszczem wody laguny. — Tam się urodziłem i przypuszczam, że tam umrę. Mój ojciec zginął pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Moskwy, pomagając w odpieraniu faszystowskich agresorów w 1941 roku. A jego ojciec zginął w wojnie domowej, która wybuchła po rewolucji.

Jo nachyliła się ku niemu i wyciągnąwszy rękę, lekko dotknęła palcami jego policzka.

— Ale pan będzie żył długo i spokojnie, nieprawdaż?

Zarumienił się pod wpływem jej bliskości.

— Mam oczywiście taki zamiar — rzekł próbując się opanować.

Poczekali, aż ulewa przeszła nad wyspą i oddaliła się w kierunku zachodnim. Zza chmur wyjrzało znów słońce i szybko zrobiło się jasno i gorąco. W ciągu paru minut plaża była znów sucha.

Markow zerknął na niebo.

— Nasza odzież wyschnie szybciej, jeśli ją rozłożymy na piasku — zauważył.

— W takim razie moglibyśmy się znów wykąpać na golasa — powiedziała wesoło.

— Byłem już chyba dostatecznie długo w wodzie jak na jedno popołudnie — odparł.

Jo przez dłuższą chwilę ważyła coś w myślach.

— Może lepiej będzie, jeśli wysuszymy odzież na sobie — rzekła wreszcie.

— Wola damy jest dla mnie rozkazem — rzekł skinąwszy głową.

Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

— Mam nadzieję, że wrócimy na Kwaj, zanim się ściemni — rzekła.


W Waszyngtonie była północ.

Willie Wilson, mimo że nerwy miał napięte, uśmiechnął się łagodnie i przechylił na oparcie sofy. Apartament hotelowy, który zajmował, znajdował się na najwyższym piętrze i był wykwintnie umeblowany — najlepszy, jakim dysponowała dyrekcja. Jego cena w pełni odpowiadała komfortowi, jaki zapewniał.

— Czy pan nie jest przypadkiem z towarzystwa ubezpieczeniowego? — spytał Willie, rozpościerając ramiona i kładąc je na oparciu sofy.

Siedzący naprzeciw niego na krześle młody mężczyzna uśmiechnął się.

— Nie, proszę pana — rzekł. — Jestem z Departamentu Sprawiedliwości.

— Sprawiedliwości? — Willie zerknął na swego brata, który z wyrazem przestrachu na piegowatej twarzy stał niespokojnie przy pustym, nie używanym barku.

— Tak, proszę pana — potwierdził młody człowiek.

Był elegancko ubrany, a jego szary garnitur i spokojny, kasztanowy krawat świadczyły o konserwatywnych poglądach na modę.

„Wygląda na adwokata” — pomyślał Willie.

— Czym mogę panu służyć? — spytał uprzejmie.

— Chcielibyśmy zapobiec tragedii — odparł młodzieniec.

— My, to znaczy kto?

— Departament, Minister Sprawiedliwości, Biały Dom. Willie lekko zaświstał.

— Ho, ho… same grube ryby — rzekł.

Młody człowiek skinął głową.

— Do jakiej tragedii nie chcieliby panowie dopuścić? — indagował Willie.

— Do paniki, którą pan sieje.

— Paniki? Nie mam z tym nic wspólnego. Jestem zwykłym duszpasterzem, który szerzy Słowo Boże.

— Pan sieje przestrach wśród ludzi. To, co się wydarzyło na stadionie Roberta Kennedy’ego, mogło się z łatwością przekształcić w niewyobrażalną tragedię. Niemal cudem udało się jej uniknąć.

— Dzięki jego szybkiemu refleksowi — rzekł oschle Bobby, pokazując palcem brata.

— To Pan Bóg działał, nie ja — sprostował Willie, nie przestając się łagodnie uśmiechać.

— Pastorze Wilson, powtarzam raz jeszcze, że sieje pan przestrach. Można było jeszcze przymknąć oczy, kiedy wzywał pan ludzi, by obserwowali niebo. Ale teraz, z tymi światłami na niebie co noc…

— To jest przesłanie, na które czekaliśmy — rzekł Willie.

— Ludzie są przerażeni. Myślą, że zbliża się koniec świata.

— Nigdy tego nie zapowiadałem.

— Ale ludzie właśnie tak sobie interpretują pana słowa — powiedział młody człowiek z naciskiem. — W całym kraju.

— Jestem tylko zwykłym duszpasterzem…

— Stał się pan ważną osobistością w kraju, pastorze Wilson. Musi się pan teraz wykazać poczuciem odpowiedzialności.

— Co Pan chce przez to powiedzieć? — wtrącił się Bobby.

— Musi pan sprawę wyciszyć.

— Co takiego?

— Musicie przestać ludzi straszyć. Powiedzieć im wyraźnie, że te światła na niebie nie mają nic wspólnego z Bogiem ani z końcem świata.

— Tego nie mogę zrobić — rzekł stanowczo Willie.

— Będzie pan musiał.

— A jeśli nie, to co? — spytał Bobby.

Młody człowiek obrócił się lekko ku niemu na krześle, kierując twarz w jego stronę.

— Jeśli nie, to rząd Stanów Zjednoczonych da panu odczuć swą ciężką rękę.

Willie ani przez chwilę nie przestał się uśmiechać.

— Pan wie, że odbyłem spotkanie z prezydentem.

— Owszem, wiem. To on mnie tu przysłał, pastorze. Prosił mnie, bym panu przypomniało ogromnej odpowiedzialności, jaka na panu ciąży.

— Prezydent tak powiedział?

— Tak jest, proszę pana. Mógł tu przysłać kogoś z Urzędu Skarbowego albo z Federalnej Komisji Radia i Telewizji.

Uśmiech Williego stał się nieco sztuczny i jakby wymuszony.

— Innymi słowy — mruknął Bobby — albo zagramy, jak rząd chce, albo zostaniemy odcięci od telewizji i zawrzemy znajomość z setką kontrolerów podatkowych.

— Co to znaczy „zagramy jak rząd chce”?

— Gdzie planuje pan następne zgromadzenie wiernych, pastorze?

— W Anaheim.

Młody człowiek pokiwał głową.

— Tak, już porozumieliśmy się z zarządem tamtejszego stadionu.

— Kto panu dał prawo…?

— To bardzo proste, pastorze. Panika na którymś z pana zgromadzeń może doprowadzić do śmierci setek ludzi. A może nawet tysięcy. N z nas nie chce, aby się to stało. Jasne?

Willie wolno skinął głową.

Młody człowiek odetchnął głęboko, po czym ciągnął:

— Dlatego musi pan teraz powiedzieć wiernym, że te światła na niebie są zjawiskiem czysto naturalnym, że są wywoływane przez statek kosmiczny, który zbliża się do Ziemi, i nie mają żadnego nadprzyrodzonego znaczenia. Musi je pan przestać łączyć z głosem Boga.

— Ależ to zupełnie niemożliwie! — zawołał Willie.

— To jest możliwe. I będzie pan musiał to powiedzieć.

Willie zerknął na brata, potem znów przeniósł wzrok na wysłannika ministerstwa.

— Pan przeszkadza w pracy dla Pana Boga — rzekł.

— Pan pracuje dla Boga, pastorze — mówił wysłannik — ja pracuję dla Ministerstwa Sprawiedliwości. — Zawahał się chwilę, po czym dodał: — A my wszyscy pracujemy dla Urzędu Skarbowego.


Gdy Stoner skończył pracę i wyszedł z biura, było już po zachodzie słońca. Przystanął na moment przed wejściem do budynku i poprzez korony palm, którymi wysadzona była ulica, zerknął na płonące niebo. Potem skierował się w stronę poczty.

W godzinę później, wykąpany i odświeżony, w czystych spodniach, koszuli i swetrze, udał się wprost ze „żłobka” do hotelu, gdzie zamieszkiwała Jo, ale jej tam nie zastał. Wzruszył ramionami i zajrzał do budynku głównego komputera, a potem wstąpił do klubu oficerskiego. Nie było jej wszakże ani w tym pierwszym, ani w tym drugim.

„Dokąd ona poszła?” — zżymał się. Na zegarze we wnęce baru było już dobrze po siódmej. „Powiedziała, że idzie sobie popływać — pomyślał. — Ale jeśli coś jej się przydarzyło, wszyscy musieliby już o tym wiedzieć.” Minął grupkę stałych bywalców baru, rzadko odchodzących od bufetu, i usiadł w tej samej loży, gdzie niedawno dyskutowali z Markowem. „Czyżby zapomniała, że umówiła się tu ze mną na siódmą — zapytywał sam siebie w rozterce. — A może postanowiła celowo nie przyjść?” Poczuł, wzbiera w nim gniew. „Pewnie jest teraz z McDermottem” — wywnioskował, sfrustrowany.


Bez względu na to, dokąd Cavendish chciał iść i jaką obierał drogę, nogi zmuszały go do powrotu do szpitala.

Zmierzchało już, a on był zmęczony. Usiadł przeto po drugiej stronie dzielącego go od szpitala kortu tenisowego i oparł się o pień majestatycznej palmy. Widać było stąd dobrze oświetlone okna szpitalnych sal.

„Nie mam już własnej woli — przemknęło mu przez myśl. — Sterują mną każą mi chodzić i mówić, jak jakiejś diabelskiej marionetce.”

Siedział z obwisłymi ramionami i zwieszoną głową, ciesząc się w duchu, że jego bóle nieco się zmniejszyły. Nie mógł jednak w żaden sposób pozbyć się ich zupełnie. „Jedynie podporządkowanie się ich rozkazom może złagodzić moje katusze — myślał zdesperowany. — Przeklęci cwaniacy! Gdyby włożyli tyle wysiłku w naprawę swej cholernej gospodarki, ile wkładają w kontrolowanie ludzkich umysłów, nie byłoby im potrzebne ich przeklęte KGB!”

Ból był teraz całkiem znośny, tak iż Cavendish pomyślał, że mógłby coś zjeść. Albo wreszcie się wyspać! Oparł głowę o palmę i zamknął oczy. „Cóż to byłby za luksus…” — marzyło mu się.

Zupełnie nie zauważył, że w pewnej chwili okno pokoju, gdzie leżał Schmidt, otworzyło się i młody astronom wychylił się na zewnątrz, by zaraz opaść na piaszczysty grunt o dwa piętra niżej. Był kompletnie ubrany, a jego oczy płonęły dzikim blaskiem. W kieszonce koszuli miał już tylko dwie z czterech ofiarowanych mu przez Cavendisha tabletek.


Markow czuł się jak marynarz, który powraca do domu po rozbiciu się swego statku. Miał wszystkie mięśnie obolałe od wysiłku, lepił się od soli i piasku, a jego twarz, zwłaszcza wysokie czoło, były boleśnie spalone przez słońce.

Wiosłował w łodzi przez całe godziny, by dostać się znów na wyspę, a Jo siedziała przez cały czas naprzeciw niego i uśmiechała się. Gdyby nie blask zorzy na niebie i światła budynków na Kwajalein, na pewno straciłby orientację i dałby się prądom unieść wraz z łodzią na otwarte morze, gdzie nieuniknienie czekała ich śmierć.

Człapał teraz po stopniach prowadzących na werandę swego bungalowu, zastanawiając się, co robi Maria. Dochodziła dopiero dziewiąta wieczór, a jednak czuł się trochę tak, jakby wracał przed świtem. „Pewnie zdziwi się widząc mnie o tak wczesnej porze” — myślał nieco rozbawiony. Przeszedł na palcach przez werandę i otworzył drzwi.

Marii nie było w salonie. Wzruszył ramionami i ten ruch ciała pod koła uzmysłowił mu, że również jego ramiona i plecy są spalone przez słońce.

Szczęśliwy, że zaraz będzie się mógł rzucić na łóżko i wreszcie odpocząć, otworzył drzwi sypialni.

Maria siedziała na swym łóżku i gdy go zobaczyła, w jej oczach odmalowało się przerażenie. Patrzyła nań z szeroko otwartymi ustami, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Obok łóżka leżała na podłodze otwarta walizka z dziwną aparaturą elektroniczną. Na niewielkim jarzącym się ekranie promień świetlny kreślił bez przerwy zygzakowatą linię, niby na ekranie EKG.

Markowa zaskoczyła nie tyle zagadkowa walizka, ile wyraz twarzy żony. Malowało się na niej poczucie winy przemieszane z gniewem i strachem. Przez szeroko otwarte oczy Marii mógł Markow niemal zajrzeć do wnętrza jej duszy. Wyglądała tak, jak musiał wyglądać Lucyfer, gdy zdał sobie sprawę, że Bóg zaraz strąci go w czeluście piekła.

— Co ty robisz? — ryknął Markow. — Co to jest?

Zapomniawszy w jednej chwili o bólu, jął się zbliżać do żony. Podniosła się szybko z łóżka i poczęła cofać się przed nim z wyrazem wstydu i zmieszania na twarzy.

Odwrócił się od niej i skierował wzrok na walizkę. Chwycił ją obiema rękami i podniósł do góry.

— Nie rób tego! — krzyknęła Maria, podbiegając do niego.

Markow z całą siłą cisnął walizkę o ścianę; w zetknięciu z twardym betonem rozpadła się na dwie części.

— Nie wiesz, co zrobiłeś! — skrzeczała Maria, rzucając się nań z pazurami.

Odepchnął ją i przewróciła się na łóżko, a on tymczasem podszedł do rozbitej walizki. Jedno czerwone światełko wciąż się paliło. Cały kipiąc z gniewu, zmiażdżył szczątki potężnym uderzeniem, obutej w sandał stopy. Trzasnęło pękające szkło i plastik, a Markow w napadzie furii jął teraz tratować aparat, aż pozostała z niego tylko niemożliwa do rozpoznania kupka sprasowanego plastiku z wystającymi tu i ówdzie płytkami obwodów drukowanych.

Oczy Marii niemal wychodziły z orbit.

— Zniszczyłeś — ważną część państwowej własności! — zawołała.

— Zamilcz! — warknął. — I ciesz się, że z tobą nie zrobiłem tego samego Nie wiem, do czego służyła ta aparatura, ale na pewno nie do dobrych celów. Na tyle się w tym orientuję.

Ze wzrokiem, utkwionym w rozbitej walizce, Maria wybuchnęła płaczem.

— Oni nas zabiją, Kirył! — mówiła przez łzy. — Zabiją nas oboje.

— Niech więc to zrobią! — rzekł gniewnie. — Może będzie nam lepiej na tamtym świecie.

ROZDZIAŁ XXXIII

Odrzucam jako bezwartościowe wszelkie próby teoretycznego wyliczenia częstości występowania inteligentnych istot we wszechświecie. Nasza nieznajomość procesów chemicznych, dzięki którym powstało na Ziemi życie, czyni takie rachunki bezsensownymi. Zależnie od przebiegu różnych reakcji chemicznych, życie albo może być częstym zjawiskiem we wszechświecie, albo może występować rzadko, albo też w ogóle nie istnieje poza naszą planeta. Niemniej jednak są uzasadnione powody naukowe, by prowadzić poszukiwania inteligencji pozaziemskiej z pewną nadzieją na sukces… Mamy największą szansę zaobserwować te istoty, które bądź w dobrych, bądź w złych celach wykorzystały do maksimum możliwości, jakie stwarzają prawa fizyki.

A teraz najważniejsze moje stwierdzenie: istnieje niewiele barier, których stechnicyzowane społeczeństwo nie mogłoby przekroczyć, mając na to dostatecznie dużo czasu. Rozważmy najpierw sprawę kolonizacji…

FREEMAN DYSON

Zakłócając wszechświat

Harper and Row, 1979


Stoner siedział samotnie w swej loży w kącie baru, oparłszy stopy przeciwległe siedzenie. Na stole przed nim stała w plastikowym pojemniku z lodem na wpół opróżniona butelka szampana.

„Niezły wieczór — myślał uśmiechając się kwaśno. — Zdecydowanie nie masz bracie szczęścia.”

Klub powoli wypełniał się ludźmi, którzy chcieli się rozerwać po kolacji. Z głośników płynęła ogłuszająca muzyka disco, tak iż chcąc się wzajemnie słyszeć, trzeba było do siebie wołać. Co jakiś czas ktoś chciał się przysiąść do Stonera, lecz on szybko i zdecydowanie odsyłał wszystkich gdzie indziej.

„Może powinienem pójść do przyczepy McDermotta i zobaczyć, czy ona tam jest” — przemknęło mu przez myśl. Zaraz jednak przyszła refleksja, że nawet jeśli Jo jest w przyczepie, będzie mógł niewiele zdziałać. Nie będzie przecież wyciągał jej stamtąd za włosy.

Wyjął butelkę i nalał sobie pełną szklankę szampana. Trunek nie był najlepszego gatunku. „Kalifornijski sikacz — próbował się domyślić, obracając butelkę, by zobaczyć etykietę. — O, Boże, nawet nie to — westchnął. — Ze stanu Nowy Jork!” Zniechęcony, wetknął butelkę z powrotem do pojemnika tak gwałtownie, że aż opryskała go lodowata woda. Zamrugał oczyma i opuścił stopy na podłogę.

„Do diabła! Dziś nawet nie mogę się upić, gdy chcę!”

Wtem drzwi wejściowe otwarły się z takim łoskotem, że wszyscy podskoczyli na swych siedzeniach. Stoner spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Schmidta. Holender stał w drzwiach, zgarbiony i z opuszczoną głową, jakby zamierzał staranować nią którąś ze ścian.

Na moment ustały w sali wszystkie rozmowy i tylko głośniki wylewały z siebie ryczące dźwięki. Schmidt stał nieruchomo, z otwartymi ustami, a jego głośny oddech wydawał się harmonizować z rytmem dudniącej muzyki.

Stoner powrócił do swego szampana, inni goście podjęli przerwane rozmowy i klub szybko wypełnił się gwarem. Ludzie śmiali się, chodzili, pili. Tymczasem Schmidt, utkwiwszy wzrok w Stonerze, ruszył w stronę jego loży, przepychając się przez zgromadzony przy barze tłumek.

— To twoja wina — rzekł, stając obok niego.

Stoner spojrzał nań, zdziwiony.

— Siedzisz tutaj i pijesz szampana — mówił Schmidt, lekko tylko zamazując słowa — a my przez ciebie jesteśmy zapuszkowani na tej przeklętej wyspie.

— O czym pan mówi? — spytał Stoner.

— Siedź sobie i pij — ciągnął młody astronom, podnosząc głos. — Czekaj na nagrodę Nobla, podczas gdy reszta nas gnije.

— Niech pan siada i przestanie się wygłupiać — powiedział Stoner.

— To ci pokażę, kto się tu wygłupia! — ryknął Schmidt.

Chwycił Stonera za koszulę i wyciągnął go z loży z taką łatwością, jak dziecko, które podnosi zabawkę. Stoner poczuł, jak jego goleń trze boleśnie o kant stołu, a potem stracił zupełnie równowagę i ciężko upadł na podłogę.

Teraz w klubie zapanowała grobowa cisza. Ustała nawet muzyka.

— Szampan! — ryknął Schmidt, zmiatając ze stołu butelkę wraz z pojemnikiem.

— Co panu jest, do jasnej cholery? — spytał Stoner, podnosząc się z podłogi.

Nikt w klubie nie zrobił najmniejszego ruchu. Wszyscy stali osłupiali, jakby wrośli w ziemię, ze wzrokiem utkwionym w nich obu.

Schmidt skierował na niego wściekłe spojrzenie.

— To twoja wina! — ryknął ponownie i rzucił się na niego, chwytając go obiema rękami za gardło. Jego ręce zacisnęły się niby stalowe kleszcze na tchawicy Stonera, który nie mogąc złapać powietrza, zaczął się dusić. Ostatnim wysiłkiem woli zdołał jednak złączyć palce obu rąk i całą siłą rozepchnął łokciami na boki ręce Schmidta, rozrywając jego chwyt. Łapczywie nabrał w płuca powietrza.

— Jest pan szaleńcem! — wyszeptał chrypliwie.

Jednakże Schmidt ani myślał dawać za wygraną.

— Chcesz mi wszystko ukraść! — wołał, przewracając oczami.

Kątem oka Stoner zauważył, że drzwi klubu otworzyły się i stanęła w nich Jo. Jej włosy były jeszcze na wpół mokre i błyszczały w świetle lamp. Widząc ich obu gotowych rzucić się na siebie, otworzyła w przestrachu usta.

Schmidt zamachnął się na Stonera, który będąc wciąż pod wrażeniem wyglądu Jo, nie zdążył się uchylić i ciężka pięść Holendra wylądowała na go policzku. Siła ciosu obróciła go dookoła. Stoner runął twarzą w dół na stół w swej loży i zanim się zdołał odwrócić, Schmidt już na nim siedział, przyciskał go do stołu kolanami i młócił z całej siły po głowie i plecach.

— Twoja wina! Twoja wina! — krzyczał za każdym uderzeniem.

Stoner poczuł, że robi mu się ciemno w oczach. Wiedział, że oszalały Holender nie przestanie go tłuc, aż zatłucze na śmierć na oczach stojących kołem biernych widzów. Gdy odzyskają zdolność reagowania, będzie już za późno, aby mu pomóc. Zwierzęcym instynktem wbił czub swego pantofla między ścianę, a oparcie siedzenia i znalazłszy w ten sposób punkt oparcia, zepchnął się ze stołu wraz z siedzącym na jego plecach Schmidtem. Upadli ciężko na podłogę i Stoner wyzwolił się z szaleńczego chwytu Holendra.

Przez chwilę czołgali się obaj po podłodze z dala jeden od drugiego. Stoner podniósł głowę i spojrzał w twarz młodego astronoma. „On zupełnie oszalał” — pomyślał, przerażony. Zmierzwione włosy zakrywały większą część twarzy Schmidta, a jego oczy wychodziły z orbit. Otwartymi ustami chwytał łapczywie powietrze i warczał na Stonera. Stoner czuł w ustach smak krwi, a wszystkie mięśnie bolały go od desperackich zapasów na stole.

„On mnie zabije — pomyślał. — Zabije mnie, jeśli mu na to pozwolę.”

W tej samej chwili Schmidt zerwał się na równe nogi i Stoner zrobił to samo, cofając się o krok do tyłu. Poczuł, że jego stopa dotknęła leżącej na podłodze butelki po szampanie. Podłoga wokół tego miejsca była cała mokra „Skoncentruj się — usłyszał w myślach natarczywy szept swego instruktora. — Skoordynuj swoją prędkość i siłę!”

Schmidt warcząc ruszył do przodu. Stoner ustąpił w bok i kopnął go w rzepkę. Młody astronom runął jak długi na śliskiej od szampana i lodu podłodze, lecz natychmiast się podniósł, tak jakby nie był wrażliwy na ból. Z rozciętego podczas walki policzka ciekła mu krew i spływała po szyi za kołnierzyk koszuli. Oczy miał tak rozszerzone, że aż świeciły białkami. Ściągnięte wargi nie okrywały już jego zębów. Przypominał dzikie zwierzę.

Sprężył się i znów skoczył ku Stonerowi, który, podobnie jak za pierwszym razem, próbował uskoczyć w bok. Unik niezupełnie się jednał udał, gdyż jedna z wyciągniętych rąk Schmidta chwyciła go za szyję i obaj uderzyli o ścianę. Stoner odepchnął go od siebie i spróbował się podnieść. Tymczasem Schmidt chwycił butelkę po szampanie i podniósł ją do góry jak maczugę.

Stoner, cofając się na nogach, wciąż jeszcze zgiętych w kolanach, i z rękami wyciągniętymi przed siebie dla obrony, znów usłyszał głos swego koreańskiego instruktora: „Walka obronna to nie zabawa. Tu nie starasz się zdobyć punktów, starasz się ocalić własne życie!”

Schmidt ruszył do przodu, wymachując butelką. Z krtani wydobywał mu się chrypliwy ryk. Stoner obserwował stopy zbliżającego się napastnika usiłując się skoncentrować na tym, co powinien zrobić, wyrównując oddech, opierając się pewniej na nogach.

Nikt nie ruszy nawet palcem, żeby mi pomóc — pomyślał z chłodnym spokojem. — Jedni będą uważali, że to osobiste porachunki, inni się będą bali, że sami ucierpią, jeśli się wmieszają.”

Schmidt zamachnął się butelką nad głową, lecz Stoner schylił się i z całą siłą, na jaką go było stać, ulokował cios na przeponie Holendra. Potem chwycił go i odwrócił twarzą do ściany. Schmidt odwrócił się i znów zamachnął dziko ręką, ale Stoner zablokował ją przedramieniem i kopnął go płaską stopą tak silnie, że Holender przeleciał przez przegrodę między dwiema lożami. Rozległ się trzask i łoskot drewna łamanego ciałem młodego astronoma.

Stoner stał nad rozciągniętym na podłodze Holendrem i głęboko oddychał. Zobaczył, że Jo wciąż stoi w drzwiach baru, ale teraz już w towarzystwie Reynauda. Kosmolog był ubrany nieco groteskowo; w szarą, szpitalną piżamę Marynarki i miał jedną rękę na temblaku. Goście klubowi przysuwali się ostrożnie ku niemu, niezbyt pewni, skąd przybywa.

Tymczasem Schmidt, wciąż trzymając w ręce butelkę, z twarzą wykrzywioną przerażającym uśmiechem, jął się powoli podnosić z podłogi. Wszyscy zamarli w bezruchu.

— Jezu Chryste! — szepnął Stoner. — Przecież on jest jak Frankenstein! Nic go nie powstrzyma.

Schmidt zachichotał niby wyrostek wyrywający musze skrzydła, i ponownie zaatakował Stonera.

Stoner opanował strach i zapomniał o bólu, a następnie zrobił to, co powinno być zrobione: blokada, kopnięcie i cios w bok głowy. Schmidt upadł na kolana. Stoner chwycił go za przegub dłoni, rozciągnął jego rękę do pełnej długości i kopnął go w żebra. Butelka wypadła z rąk Holendra, a jego żebra wydały wyraźny trzask. Teraz Stoner ulokował na szyi napastnika potężny prosty — niby pchnięcie nożem — i Schmidt runął na podłogę twarzą do dołu.

Gapie podeszli bliżej.

— Nie zbliżajcie się do niego — ostrzegł ich Stoner — to wariat.

Jakby na potwierdzenie tych słów, Schmidt znów zaczął się podnosić i wnet stanął na nogi. Tłum wydał zbiorowy okrzyk przestrachu i cofnął się. „Przecież na pewno połamałem mu żebra — mruknął do siebie Stoner — Co jeszcze można zrobić, żeby go powstrzymać?”

Z twarzą podobną do pośmiertnej maski kogoś, kto umarł w męczarniach, Schmidt zaatakował znowu, ale Stoner wymierzył mu płaskie kopnięcie w brzuch, a potem miażdżący cios w ramię. Rozległ się trzask łamanego obojczyka Holendra.

„Trzeba go połamać — pomyślał Stoner. — Szukać kości. Porąbać go jak pieprzone drzewo.”

Wydawało się to trwać całą wieczność. Stoner pracował automatycznie z wyłączonym umysłem, nie czując żadnych skrupułów, aż Schmidt legł bezwładnie na podłodze, nie dając wyraźnych oznak życia.

Przez pierścień gapiów zaczął się teraz przedzierać ku nim Reynaud, torując sobie drogę zdrową ręką. Za nim postępowała Jo.

— Pan go zabił! — krzyknął kosmolog i klęknął przy rozciągniętym na podłodze Holendrze.

— Nie sądzę — odparł Stoner, z trudem łapiąc powietrze. — Mam nadzieję, że nie… on… postradał zmysły…

Jo nie spuszczała z niego oczu.

— Nie jesteś ranny? — spytała.

— Czuję się dobrze — rzekł. — Wezwij karetkę… do tego dzieciaka. Musiałem go parę razy uderzyć… dość mocno.

— Ale ty przecież…

Adrenalina w ciele Stonera zużywała się i ból wszystkich jego mięśni wzmagał się z każdą chwilą.

— Zaprowadź mnie tylko do mego pokoju — wymamrotał i skierował się ku drzwiom. — Chciałbym się położyć.

Przy drzwiach stało już czterech umundurowanych policjantów. Zdążyli go pochwycić, zanim osunął się na ziemię.


Cavendish budził się powoli; mrugał oczyma i próbował oczyścić mózg z sennej mgiełki. Zadrżał z zimna. Przez dłuższą chwilę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego siedzi tutaj, na skraju szpitalnego kortu tenisowego, z boleśnie podkurczonymi nogami, oparty o pień palmy.

Stopniowo wracała mu jednak pamięć. Przypomniał sobie Schmidta i złośliwe, nieprawdziwe słowa, które wyszeptał mu do ucha. Poczuł wstyd i odrazę do samego siebie. „Kontrolują mnie, zawładnęli moją duszą” — pomyślał kiwając głową.

Powiódł wzrokiem po korcie, ale wszędzie panowały ciemności i nie było widać żywej duszy. Używając palmy jako podpórki, wstał powoli z ziemi.

Ścierpłe nogi kłuły go teraz tysiącem szpileczek, lecz nieznośny ból głowy zupełnie minął. Machinalnie jął obmacywać twarz, czoło i głowę, jakby nie będąc pewnym, czy ból nie czai się gdzieś ukryty, by powrócić i zaatakować go ze zdwojoną siłą.

— Nie ma — wyszeptał trzęsącym się z przejęcia głosem. — Nic mnie nie boli… Zupełnie jakby ktoś przekręcił jakiś wyłącznik, a oni go przekręcają, jeśli czegoś ode mnie chcą.

Odjął od głowy trzęsące się ręce. Chociaż był wciąż podekscytowany swym odkryciem, czuł teraz jakiś wewnętrzny spokój. Jego umysł znów należał tylko do niego, przynajmniej w tej chwili.

Wraz z przypływem świadomości, jaki towarzyszy oddaleniu natarczywych, niepokojących myśli, poczęła się w Cavendishu krystalizować decyzja.

Przypomniał sobie wyczytaną gdzieś maksymę, że osobą, która czyni niewolę możliwą, jest sam niewolnik. „To prawda” — rzekł do siebie. Ale teraz wiedział już z niesamowitą jasnością i wyrazistością, co powinien zrobić, aby położyć kres swej niewoli.

— Wiem, czego ode mnie chcecie — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Ale nigdy mnie już nie zmusicie, abym to zrobił. Jestem człowiekiem, nie jednym z waszych tresowanych psów.

Z mocnym postanowieniem odwrócił się od szpitala i ruszył przed siebie. Ominął palmy i budynki. Po chwili znalazł się na głównej ulicy wyspy. Przeszedł na drugą stronę i minąwszy grupkę domków, usłyszał miarowy szum fal. Potrzebował jedynie kilku minut, by przemierzyć całą szerokość wyspy i znaleźć się na plaży wychodzącej na bezkresny ocean.

Fale uderzały tu o brzeg z wielokrotnie większą siłą niż od strony laguny. Przed Cavendishem rozciągała się tafla wody rozświetlanej migotliwymi błyskami. To zorza mrugała swym światłem zza chmur, jakby śmiejąc się ze starego uczonego.

— Wiem, czym jesteście i co wami powoduje — rzekł Cavendish do tańczących na niebie świateł. — Tyle musi mi wystarczyć. Nie będę już mógł poznać was osobiście, przybysze z gwiazd, ale mówi się: trudno. Żyłem dostatecznie długo na tym świecie.

Ocean podpłynął aż do jego stóp, jakby żył i oddychał. Cavendish uśmiechnął się do migocących fal.

— Sofokles słyszał wasz szum na długo przede mną — rzekł w zadumie.

— I to przywiodło mu na myśl „mętne przypływy i odpływy ludzkiej nędzy” — dokończył cytatem.

To miejsce było znane z prądów morskich, tak silnych, że mogły porwać człowieka i unieść go daleko od lądu. A tam czyhały na nieszczęśnika największe i najżarłoczniejsze drapieżniki, jakie zrodziła Ziemia.

Cavendish tylko przez chwilę stał na skraju wody. Żadna myśl o przeszłości nie zakłócała spokoju jego ducha. Myślał tylko o przyszłości, o nowym rozdziale ponurej egzystencji w bólu i niewoli, o podporządkowaniu nie znanym i nie poznawalnym panom.

Uśmiechnął się chytrze.

— Ale dopóki nie brak mi sił, mogę z tym wszystkim skończyć — mruknął, i tak, jak stał, wszedł do morza.

Ogarnęło go ciepło nagrzanych wód, niby ciepło płynu w łonie matki, które napawa płód spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Cavendish brnął coraz głębiej. Wiedział, że za chwilę jego ból skończy się na zawsze. Czuł, jak woda sięga mu do bioder, do piersi, do szyi. Teraz nie myślał juz o niczym. Ani o rekinach, ani o feerii świateł na niebie. Po chwili prąd oderwał go od dna i poniósł na pełne morze.

ROZDZIAŁ XXXIV

Jednostka ratownicza 504

Minio dźwiękochłonnego hełmu pilot ledwie wytrzymywał terkot i łoskot silnika helikoptera. Pod nim rozciągał się szary bezkresny ocean. Siedzący obok członek załogi przeszukiwał przez lornetkę powierzchnię morza.

— Jak można bez barwnika znaczącego znaleźć faceta w tej pieprzonej wodzie?! — klął pilot, przekrzykując hałas silnika.

Drugi z ratowników położył lornetkę na kolanach i przetarł zaczerwienione oczy.

— Taki jest rozkazodkrzyknął.

— Pieprzyć ich wszystkich! Przeklęty sukinsyn poszedł sobie popływać w środku nocy! Musiało go wciągnąć. Już się nim pożywiły pieprzone rekiny.

— Wiem o tym — wołał ratownik. — I ty wiesz o tym. Nawet komendant o tym wie, ale przepisy mówią, żebyśmy prowadzili poszukiwania, i kropka.

— Pieprzone przepisy! Strata pieprzonego czasu!

Gdy jednak przyszedł czas złożenia raportu z ich misji, wulgarny język pilota ustąpił miejsca gładkiej, profesjonalnej mowie.

— Jednostka 504 do ośrodka kontroli na Kwajalein. Pozycja sześć-dziewięć-alfa. Bez wyników.

Wyłączył radio i podjął przerwaną myśl.

— Następne pieprzone trzy godziny w tym pudle. Pieprzony, głupi Anglik.


* * *

Stoner siedział sztywno na drewnianym krześle w niewielkim biurze, Tuttle’a. Bolały go nieznośnie wszystkie mięśnie, a w głowie mu szumiało od kilkugodzinnego przesłuchiwania. Miary jego cierpień dopełniało nieznośne grzechotanie klimatyzatora w oknie biura komandora porucznika.

Naprzeciwko Stonera siedziało dwóch oficerów z Oddziału Bezpieczeństwa bazy — młody Murzyn w stopniu podporucznika i szpakowaty rudowłosy mężczyzna, który miał zdecydowanie za dużo lat, aby być tylko pełnym porucznikiem. Tuttle siedział w obrotowym fotelu za swym metalowym biurkiem.

— Ale dlaczego on pana zaatakował? — pytał po raz setny młodszy oficer Stoner zaczął kręcić głową, ale nieznośny ból w skroniach spowodował, że tylko się skrzywił.

— Już panu powiedziałem, że nie wiem — odparł.

— On coś mówił na temat pańskiej winy — wtrącił się starszy oficer. — O jaką winę mogło mu chodzić?

„W koło Macieju, wciąż to samo” — pomyślał Stoner i odpowiedział podobnie, jak na kilkanaście takich samych pytań, skierowanych doń wcześniej.

— Nie wiem, nie wiem i jeszcze raz nie wiem.

Niemniej jednak pamięć odtwarzała mu w wyobraźni szaleńczy wygląd twarzy Schmidta, uzmysławiała mu jego niezwykłą siłę i bezsensowność jego ataku. I Stoner był coraz bardziej przekonany, że to nie mógł być żaden ślepy przypadek; Schmidt musiał go szukać, aby go zabić.

— Skąd mógł zdobyć ten narkotyk? — zapytał porucznik, zaś jego czarny kolega szybko dodał, nie czekając na odpowiedź Stonera:

— Dostaliśmy informację, co to było: PCP. „Anielski pył”. Wystarczyłoby dla całego pułku; wszyscy po jego zażyciu chodziliby na rzęsach.

— Gdzie on mógł to dostać? — odezwał się Tuttle i na jego okrągłej twarzy odmalowała się troska.

— Panowie chyba żartują — zaśmiał się Stoner. — Przecież ta wyspa to raj dla handlarzy narkotyków. Przejdźcie się któregoś wieczoru ulicą. Tu nawet w powietrzu jest tyle marihuany, że wystarczyłoby dla was na wycieczkę do domu.

— „Anielski pył” jest znacznie silniejszy od marihuany — powiedział starszy oficer z powagą w głosie.

— Przecież ludzie ćpają tu, ile wlezie — rzekł Stoner. — Chyba musicie by tego świadomi.

— Ale nie „anielskiego pyłu” — rzekł stanowczo Murzyn.

Stoner wzruszył ramionami i umilkł. Taki powód mógł mieć Schmidt, aby pana zaatakować? Nic nie przychodzi mi na myśl — odparł Stoner znużony.

— Nigdy przedtem nie sprzeczaliście się?

— Prawie nie rozmawialiśmy przedtem ze sobą.

Zarzucali go coraz nowymi pytaniami na ten sam temat, a on zasłaniał się niewiedzą. W głębi duszy nie wątpił już jednak, że Schmidt miał jakiś powód, aby go zgładzić. Że jego atak nie był wynikiem naszpikowania anielskim pyłem”, lecz istniało coś głębszego, poważniejszego. „Szukał tylko mnie. Chciał mnie usunąć z drogi — myślał Stoner. — Ale dlaczego? Czy dlatego, że ktoś mu powiedział, iż jest to najprostsza droga do zakończenia projektu i powrotu wszystkich do domu?”

Tuttle przywołał swego pomocnika i kazał mu przynieść kanapki. Zaczęli się pożywiać, nie przestając wałkować sprawy Schmidta. Wreszcie Stoner wstał i rzekł:

— Słuchajcie, panowie, na każde z tych pytań odpowiedziałem już kilkadziesiąt razy. Powiedziałem wam wszystko, co wiedziałem, czyli niewiele. Przyznaję to uczciwie. Ale mam pilną pracę do wykonania i nie widzę powodu, dla którego miałbym tu dłużej siedzieć.

— Chyba pan wie, że to jest poważna sprawa. — Tuttle spojrzał nań badawczo.

— Wiem — odparł Stoner. — Ale ja jestem tym, którego zaatakowano. Radzę wam jedno: dowiedzcie się, skąd Schmidt zdobył narkotyk, a wtedy może posuniecie sprawę naprzód. Ja powiedziałem wam wszystko, co wiedziałem.

Wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom. Ponieważ nikt nie usiłował go zatrzymać, opuścił budynek i wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Potem skierował się z przyzwyczajenia w stronę budynku, gdzie na poddaszu mieściło się jego „bagno”. Dopiero po przejściu kilkunastu kroków przypomniał sobie, że jego biuro zostało przeniesione do budynku komputera. Zawrócił więc i powlókł się do swego nowego gabinetu.


Ustawiał właśnie na półkach regału kartonowe pudła, pełne zdjęć, gdy w futrynę otwartych drzwi jego pokoju zapukał Markow. Uśmiechał się, ale ręce miał schowane za plecami.

— Widzę, że awansujecie, towarzyszu Stoner — rzekł podchodząc do niego. — Moje gratulacje.

— Dzięki — odparł Stoner i otarł pot z czoła. — Faktycznie, tu mam większy komfort niż tam, w „bagnie”.

— Czy sądzisz, że to biuro jest nagrodą za twoje zdolności intelektualne — spytał Markow — czy też za twoją zręczność w walce?

Stoner poczuł, że go zmroziło w okolicy żołądka.

— To nie jest nic śmiesznego, Kirył — rzekł poważnie. — Mogłem przecież zabić tego dzieciaka.

— Tak, wiem. — Twarz Markowa również przybrała poważny wyraz. — Ale cieszę się, że nie ty jesteś teraz w szpitalu, lecz on.

— Jak on się czuje? Czy słyszałeś…?

— Nic mu nie będzie. Jest młody i zdrowy. Jego kości szybko się pozrastają.

Stoner ciężko opadł na swój fotel za biurkiem.

— Obudzili mnie dziś o ósmej rano i zaprowadzili do biura Tuttle’a — rzekł. — Przez cały dzień odpowiadałem na ich przeklęte pytania.

Markow nic nie powiedział, tylko pokiwał współczująco głową. Ręce miał wciąż ukryte za plecami.

— Co tam z tyłu ukrywasz? — spytał wreszcie Stoner.

— Och. — Na twarzy Markowa odmalowało się zażenowanie. — Nic takiego. Mały prezencik. Będzie pasował do twego nowego biura.

— Prezencik?

— Właściwie symbol. Odzwierciedlenie problemu, który nas połączył i doprowadził do naszej przyjaźni. Symbol, który wiernie przedstawia to, gdzie jesteśmy i przed czym stoimy.

— O czym ty, u licha, mówisz? — spytał Stoner, coraz bardziej zaintrygowany tajemniczością Rosjanina.

Markow nie zakończył wszakże jeszcze swego wstępu.

— Zamierzałem ci przynieść szampan i kawior dla uczczenia nowego biura. Ale jakiż byłby z nich pożytek? Zwykła strawa dla brzucha. Przynoszę ci prezent trwały, który zawsze będzie cieszył twój intelekt. A ta na marginesie, nie stać mnie było na szampan i kawior.

Stoner usiadł prosto w swym fotelu i położył obie ręce na wypolerowanym blacie biurka.

— W porządku, mam nadzieję, że nie zemdleję, jak zobaczę to cudo — rzekł wesoło.

Z dworskim ukłonem Markow wydobył zza pleców duży, włochaty orzech kokosowy.

Stoner otworzył ze zdziwienia szeroko oczy, po czym wybuchnął serdecznym śmiechem.

— O, nie, nie, nie — zaprotestował Markow i jego twarz stała się niemal poważna. — To jest naprawdę symbol. Symbolizuje tę wyspę, nieprawdaż? A jeśli go zechcesz zjeść, przekonasz się, że to trudny orzech do zgryzienia. Zupełnie jak nasz kosmiczny problem.

Stoner podniósł do góry obie ręce w geście poddania się.

— Masz rację, przyjacielu — rzekł wesoło. — Bozia nie poskąpiła ci fantazji.

— Poczekaj, ja jeszcze nie skończyłem z symbolami. Ten orzech to symbol globtrotera, podróżnika po świecie. Dowiedziałem się, że może przepłynąć z jednego brzegu Pacyfiku na drugi i wykiełkować tysiące mil od macierzystego drzewa.

— Jak nasz kosmiczny gość, prawda? — Uśmiech zbladł na ustach Stonera, gdy zdał sobie sprawę z wymowy swych słów.

— Dokładnie tak.

— Jesteś prawdziwym myślicielem, Kirył — rzekł Stoner z uznaniem. — Wziął orzech z rąk Rosjanina i postawił go na nagim blacie swego biurka, obok telefonu. — Będę go tu trzymał, żeby mi przypominał, z czym się musimy liczyć.

— Doskonale. Ale ja jeszcze nie skończyłem. W tym orzechu jest mleko, podstawa życia. — Ale najpierw trzeba go rozłupać.

— To niełatwe.

— Jeśli się nie ma odpowiednich narzędzi… i nie wie, jak to zrobić.

Markow skinął głową.

— Dzięki, Kirył — rzekł Stoner. — Bardzo mnie rozweseliłeś. Dość ponuro zaczął się ten dzień.

— Tak. Chyba wiesz, że jeszcze nie znaleźli Cavendisha.

— Cavendisha? — Stoner drgnął z wrażenia.

Markow zamrugał oczami.

— Nie słyszałeś?

— Co miałem słyszeć?

— Doktor Cavendish zniknął. Istnieje podejrzenie, że utonął. Nie ma go nigdzie na wyspie. Marynarka prowadzi już poszukiwania na morzu…

Stoner opadł ciężko na oparcie swego fotela. W tej samej chwili, jakby na potwierdzenie słów Markowa, dobiegł ich narastający warkot helikoptera. Budynek aż zaczął wibrować od grzmotu silnika.

— Cavendish — powtórzył Stoner w zamyśleniu. — Mój Boże…

Markow pociągnął się za bródkę.

— Czujesz się dobrze? — spytał z niepokojem na widok pobladłej twarzy Amerykanina.

Stoner uniósł głowę i rzekł:

— Cavendish był agentem… szpiegiem.

— Niemożliwe! — Markow spojrzał nań, osłupiały.

— Sam mi o tym powiedział. Był nawet podwójnym agentem. Pracował dla KGB, ale w rzeczywistości był agentem wywiadu brytyjskiego.

Z twarzy Markowa nie schodził wyraz kompletnego zaskoczenia.

— Sam mi to wyznał — powtórzył Stoner. — Obie strony korzystały z jego usług.

— A teraz zniknął — wyszeptał Markow. — Na pewno nie żyje.

Stoner splótł ręce na piersiach.

— Wczoraj Schmidt próbował mnie zabić, a tej samej nocy znika Cavendish — rzekł w zadumie, po czym podniósł wzrok na Markowa. — Nie sądzisz, Kirył, że może istnieć jakiś związek między tymi wydarzeniami?

Rosjanin wytrzymał jego wzrok, lecz nic nie powiedział.

— Może waszym ludziom zależy, abym nie wzleciał na spotkanie z tym statkiem? — pytał Stoner.

— Ja… — zaczął Markow i przerwał. — Sądzę, że może im na tym zależeć. — dokończył ledwie słyszalnym głosem.

— Jezu Chryste!

Markow zrobił ruch, jakby się chciał otrząsnąć z jakiegoś koszmaru.

— Pozwól, że się tym zajmę bliżej — rzekł. — Może się czegoś dowiem. — podniósł się z krzesła.

Stoner wyciągnął rękę w geście zalecającym ostrożność.

— Może lepiej trzymaj się od tego z daleka, Kirył — powiedział. — Możesz wpaść w duże tarapaty, jeśli się w to wplączesz.

— Ja już się czuję w to wplątany — odparł Markow, a w jego głosie zabrzmiało stalowe postanowienie. — Oni chcieli zgładzić mego przyjaciela.

— I już zabili Cavendisha.

— Całkiem możliwe.

Stoner wstał i okrążył biurko.

— Daj temu spokój, Kirył — rzekł, podchodząc do Markowa. — Nie narażaj się na kłopoty.

Markow roześmiał się.

— My wszyscy jesteśmy w kłopotach — rzekł. — Wszyscy, co do jednego.


Markow parł wielkimi krokami naprzód kipiąc z gniewu i nie widząc nic przed sobą. Z popołudniowego nieba lał się żar. Minął czasze radioteleskopów, potem przysadzisty biurowiec, „żłobek” dla oficerów kawalerów, hotel dla kobiet i park przyczep kempingowych. Tam skręcił ku osiedlu domków i skierował się ku swemu bungalowowi.

— Mario! — ryknął i z łomotem zatrzasnął za sobą drzwi.

Wyjrzała z kuchni, trzymając w ręce garnek pełny jakiejś skwierczącej potrawy.

— Co tu robisz o tej porze? — zawołała.

— Zostaw to i chodź tutaj — rzekł i wskazał jej ręką sofę.

Rzuciła mu złe spojrzenie, ale zniknęła w kuchni i za chwilę powróciła już bez garnka, lecz za to z ręcznikiem w ręku.

— Gotowałam dla ciebie kolację — powiedziała wycierając ręce.

— Siadaj!

— Nie powiedziałam nikomu o twoim wczorajszym napadzie wściekłości…

— Doktor Cavendish nie żyje — przerwał jej Markow, czując, że cały drży z gniewu. — Najprawdopobniej utonął.

Maria usiadła ciężko na sofie.

— Utonął? — wybełkotała.

— A młody Schmidt dostał wczoraj wieczorem napadu szału i próbował zabić Stonera. Nie widzisz jakiegoś związku między tymi wydarzeniami?

Nie odpowiedziała nic i uciekła odeń wzrokiem. Markow, stając nad nią, rzekł:

— Ta… maszyna, której używałaś wczoraj wieczorem. Prawda, że miała jakiś związek z Cavendishem? Albo ze Schmidtem?

— Kir, umówiliśmy się dawno temu, że nie będziemy nigdy dyskutowali na temat pewnych aspektów mojej pracy.

Kusiło go, by jej wymierzyć policzek, ale się opanował.

— Ta umowa już wygasła. Powinienem był ją anulować już wtedy, kiedy zniszczyłaś życie tej studentce. A teraz zamordowałaś Cavendisha! Przyznaj się!

— Nie zamordowałam!

— Nie kłam, Mario! On był informatorem KGB, a teraz nie żyje. Zabiłaś go za pomocą tej piekielnej maszyny!

Z uporem pokręciła głową.

— Ten aparat służył do celów łączności — tłumaczyła. — Był rodzajem nadajnika…

— Bzdura! Porozumiewasz się z Moskwą za pomocą tych głupawych listów, które wysyłasz co tydzień samolotem dostawczym. Tyle wiem. A ta maszyna była po to, by zabić Cavendisha!

— Nie miałeś prawa…

— Pamiętam wygląd twojej twarzy, jak cię złapałem tutaj na gorącym uczynku. Nie przekazywałaś niczego z wyjątkiem bólu i śmierci! Nie próbuj temu zaprzeczyć!

— Kirył, ja… — Maria zaczesała nerwowo ręką swe krótko obcięte włosy.

Sprawiała teraz wrażenie wstrząśniętej, a jej oczy były pełne łez. — C mogłam zrobić? — powiedziała. — Musiałam wykonywać rozkazy. Cóż innego mogłam zrobić?

— Morderstwa, tortury. Maczałaś w tym palce przez cały czas, nieprawdaż? Przez te wszystkie lata, gdy byliśmy razem.

Teraz już nie próbowała powstrzymać się od płaczu.

— Nie. Do niedawna nigdy tego nie robiłam. I nie chciałam tego robić — mówiła, a łzy ciekły jej po policzkach. — Ale musiałam. To był jedyny sposób na przetrwanie.

— Przez te wszystkie lata przymykałem na to oczy. Wiedziałem, że to, czym ludzie szepczą, to prawda, ale wmawiałem sobie, że ty trzymasz się z dala od tego. Że nie byłabyś zdolna do takich rzeczy. Że pracujesz tylko w oddziale kryptograficznym i nie masz nic wspólnego z aresztowaniami, przesłuchaniami.

— Nie mam! — mówiła, pociągając nosem — Nie miałam do dnia… kiedy… to „coś” dało o sobie znać.

— Nigdy nikogo nie aresztowałaś? Nie brałaś udziału w przesłuchaniach? Mordach?

— Nie! Nie bezpośrednio.

Założył ręce na piersiach i zaczął spacerować po pokoju.

— „Nie bezpośrednio” — powtórzył z sarkazmem. — To nie jest usprawiedliwienie. Twoje ręce są czyste… prawie czyste. Jakie to wstrętne! Obrzydliwe! I pomyśleć, że żyłem z tobą tyle lat i przymykałem oczy na to wszystko!

— A ja przymykałam oczy na twoje randki. Gdybyś nie…

Odwrócił się i stanął naprzeciw niej.

— Randki? — powtórzył. — Ja się kochałem, kobieto! Szukałem piękna, czułości, radości! Nie częstowałem żadnego nieszczęśnika wstrząsami elektrycznymi w podziemiach jakiegoś więziennego szpitala.

— Nigdy nie robiłam… — Jej głos przeszedł w szloch.

— Wszystko między nami skończone — rzekł Markow stanowczo. — Słyszysz, co mówię? Finis. Nie będę żył z oprawczynią i morderczynią.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Albo ty rozstaniesz się z KGB, albo ja rozstanę się z tobą. Wybieraj.

Jej oczy rozszerzyły się.

— Nie mogę teraz odejść. Nie pozwolą mi na to.

— Przejdź na emeryturę, złóż dymisję, zmień pracę. Inaczej nie będę z tobą dzielił dachu nad głową. Nigdy! Nie mógłbym!

— Ale, Kir, jeśli spróbujesz odejść ode mnie, będą przesłuchania, dochodzenie…

— Wtedy ty im powiesz, że to ty odeszłaś ode mnie z powodu moich randek. Oni temu uwierzą.

— Nie chcę od ciebie odchodzić — powiedziała. — I nie chcę, żebyś ty odszedł ode mnie.

— W takim razie musisz się rozstać ze swoją pracą.

— Nie mogę…

Podszedł do sofy i usiadł obok niej. Przestała już płakać, ale na jej policzkach pozostały mokre ślady łez.

— Czy to prawda, że nie chciałaś zrobić tego, co zrobiłaś? — spytał, patrząc jej w oczy. — Że oni cię do tego zmusili?

— Kazali mi, a ja spełniałam ich rozkazy — powiedziała. — Nie miałam wyboru.

— Co ci kazali zrobić? Zabić Stonera?

Spojrzała nań, zaskoczona.

— Nie… oni nie chcą, żeby Stoner wzleciał na spotkanie z tym statkiem.

Chcą go powstrzymać w każdy możliwy sposób.

— Ale przecież nasz rząd nawiązał z Amerykanami współpracę w tej dziedzinie — zdziwił się Markow. — Zworkin, akademik Bułaczow, sam sekretarz generalny…

Maria potrząsnęła z uporem głową.

— Robię tylko to, co mi każą moi bezpośredni zwierzchnicy — rzekła. — A oni chcą powstrzymać Stonera.

— Mario — rzekł Markow, wzdychając z rezygnacją — jak mogę żyć z osobą… która spełnia takie rozkazy? To jest niemożliwe!

— Tyle w tym mojej, co twojej winy — odparła. — Ja nigdy nie chciałam się w to angażować.

Potrząsnął głową w rozterce.

— Cóż więc robić, Mario? Co robić?

ROZDZIAŁ XXXV

Waszyngton

Dziś po południu, po posiedzeniu gabinetu rozmawiałem na osobności z naszym niewydarzonym prezydentem. Muszę przyznać, że teraz sprawia wrażenie silniejszego i jest bardziej pewny siebie po zrzuceniu z ramion ciężaru nowej kampanii wyborczej.

Partia jest oczywiście wzburzona. Kierownictwo nie może się pogodzić z faktem, że on po prostu skapitulował na rzecz opozycji. Próbowałem im wykazać, że on doprowadził do tak płynnej sytuacji, iż nikt teraz nie jest w uprzywilejowanej pozycji. Wszystko zależy więc od tego, co zrobimy od chwili obecnej do wyborów. Tylko to się będzie liczyło.

Jeśli naszym naukowcom uda się nawiązać kontakt z tym pozaziemskim statkiem, bez względu na to, czym on jest, i wszystko zakończy się dla świata pomyślnie, wówczas prezydent będzie niby święty i jego chwała opromieni każdego, kto stanie w szranki wyborcze z ramienia naszej partii.

Gdyby się tak stało, mogę dostać nominację prezydencką partii, i z łatwością wygrać w listopadowych wyborach. Jeśli jednak przybysz z kosmosu spowoduje jakieś kłopoty, wyścig do fotela prezydenckiego będzie dla nas przegrany.

Fragment prywatnego dziennika czcigodnego

WALDENA C. VINCENNESA,

Sekretarza Stanu


* * *

Jo wpatrywała się w ekran komputera na swym biurku, lecz rzędy liczb i liter nic jej nie mówiły — Nie była w stanie się skoncentrować. Wstała zza biurka i wyszła na galerię, na zewnątrz swego pokoju. O dwa piętra niżej, na dnie „jamy” szumiały podzespoły głównego komputera, a jego lampki kontrolne mrugały zbyt szybko i według zbyt zawiłego szablonu, by można było rozszyfrować ich informację.

Zniechęcona, powróciła do pokoju, zarzuciła na ramię swą starą już skórkową torebkę i ruszyła w stronę schodów. Zanim wyszła z budynku wstąpiła jeszcze do toalety, gdzie przeczesała grzebieniem swe gęste włosy i umalowała usta. Potem skierowała swe kroki prosto do nowego biura Stonera.

Drzwi były otwarte, a on akurat, odbierając telefon, był zwrócony tyłem do niej. Postanowiła poczekać w drzwiach, aż skończy.

— Oczywiście — mówił Stoner. — Mogę w każdej chwili poddać się wszelkim badaniom, jakie są potrzebne. W naszym miejscowym szpitalu. Jeżeli NASA zależy, aby testy przeprowadzili jej ludzie, niech ich tu przyśle samolotem. Dobrze? W porządku. Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia.

Obrócił się wraz z fotelem, by odwiesić słuchawkę, i zobaczył Jo. Po twarzy przemknął mu cień niepewności.

— Jak się masz. Jo? — pozdrowił ją.

— Cześć! — postąpiła kilka kroków w głąb biura.

Było ono jeszcze skąpo umeblowane i wyglądało na nowe. Głos odbijał się lekkim echem od świeżo malowanych ścian. Polowa półek regału była pusta, na pozostałych leżały stosy zdjęć i kilka grubych notatników z luźnymi kartkami. Obok stalowej szafki z kilkoma dużymi szufladami na akta stały na wyłożonej dywanem podłodze trzy nie otwarte jeszcze pudła tekturowe. Biurko było również stalowe, lecz jego blat był wyłożony plastikiem przypominającym fornir orzechowy. Jeśli nie liczyć telefonu i całkiem nie pasującego do otoczenia orzecha kokosowego, było ono zupełnie nagie.

— Proszę, usiądź — rzekł Stoner, nie podnosząc się z fotela.

Jo usiadła na stojącym najbliżej niej krześle. Było wykonane z plastiku i chromowanej stali. Zimne i niewygodne.

— Jesteś zdrowy? — spytała.

Skinął wolno głową.

— Potłuczony i obolały, ale poza tym w porządku — rzekł. — Pół godziny temu wstąpiłem do szpitala. Schmidt przychodzi do zdrowia. Płuca ma na szczęście nie przebite. Tylko parę pękniętych żeber i złamany obojczyk. Będzie zdrów.

— Strasznie mi przykro z tego powodu — powiedziała, splatając palce rąk na kolanach.

Stoner nic nie odpowiedział.

— Miałam na myśli to moje spóźnienie — mówiła. — Gdybym… przyszła na kolację punktualnie… nie siedziałbyś tak długo w klubie i Schmidt nie znalazłby cię…

Jego twarz przybrała ponury, niemal gniewny wyraz.

— Znaleźliby mnie — rzekł po chwili. — Bez względu na to, gdzie bym nie był. To jest mała wyspa, a on szukał tylko mnie.

— Ale dlaczego? Jaki był powód?

— Gdzie byłaś? — spytał Stoner, zamiast odpowiedzieć na jej pytanie.

Serce Jo przyśpieszyło biegu. „Zależy mu na mnie — pomyślała. — Obchodzę go.”

— Utknęłam w środku laguny — powiedziała i jej usta zaczęły składać się do uśmiechu. — Zrobiliśmy sobie z Markowem wycieczkę łodzią.

— Z Kiryłem?

— Tak. Pożyczyliśmy łódź z bocznym pływakiem, ale żadne z nas nie potrafiło zapobiec wywrotkom. Szkoda, że nas wtedy nie widziałeś! Byliśmy przemoknięci do suchej nitki.

— Kirył jest w tobie zakochany — powiedział Stoner, ale bez wrogości.

— Tak jak Cyrano był zakochany w Roksanie — odparła. — Jestem z nim w stu procentach bezpieczna.

— O ile oboje nie zostaniecie kiedyś pożarci przez rekiny.

— Wróciliśmy bez kłopotów. — Poczuła, że jej uśmiech ustępuje miejsca przepraszającej minie. — Ale było już późno, gdy weszłam do klubu…

— To nie była twoja wina — rzekł szybko Stoner. — Musisz się przestać oskarżać. Ktoś naszpikował Schmidta „anielskim pyłem” i nasłał go na mnie.

— Któż to mógł być?

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Może Rosjanie.

— Rosjanie? A czy nasi ludzie z Marynarki…?

— Nie powiedziałem im ani słowa o tej sprawie. I nie chcę, żebyś ty to robiła. — Stoner nachylił się nad biurkiem i spojrzał jej w oczy. — Posłuchaj — rzekł — jeśli oni zaczną drzeć ze sobą koty, będziemy musieli pożegnać się z misją spotkania.

— Ale skoro ktoś próbował ciebie zgładzić…? — Głos Jo załamał się.

— Przypuszczam, że oni tylko chcieli mnie unieruchomić na jakiś czas — powiedział uspokajająco. — Tak żebym nie zdążył przygotować się do wyjazdu do Rosji i lotu w przestrzeń. Komuś zależy, aby na spotkanie nie wzleciał Amerykanin.

— Na pewno Rosjanom — mruknęła.

— Nie radzieckim naukowcom — rzekł z naciskiem. — Prawdopodobnie nawet radziecki rząd nie ma z tym nic wspólnego. To chyba dzieło jakiejś komórki w łonie rządu. Twardogłowych. Najpewniej KGB.

W oczach Jo odmalował się niepokój.

— W takim razie grozi ci niebezpieczeństwo — rzekła, kiwając głową.

— Być może. Kirył to właśnie dla mnie sprawdza.

— Musisz powiadomić o tym Marynarkę — nalegała. — Tuttle’a i innych. Powinni wiedzieć, co się kroi, żeby cię móc ochronić.

— Nie — rzekł stanowczo. — Oni spieprzą misję spotkania, jak zaczną węszyć wokół tego.

— Lepsze to, niż gdybyś miał zginąć.

— Jo, powiedziałem ci już raz, że ta misja to moje życie. Rozumiem to całkiem dosłownie. Pozwól, że załatwię tę sprawę, tak jak uważam za stosowne.

— I zostaniesz zabity.

— Zaryzykuję — rzekł. — Może nie będzie tak źle, — Keith… — Chciała wylać z siebie nowe wątpliwości, lecz rozmyśliła się.

„Cóż mogę więcej powiedzieć — spytała w duchu samą siebie. — Rozdziela nas to biurko. Jego praca, jego obsesja więcej dla niego znaczą niż życie. Więcej niż ja.”

— Zdaje mi się — ciągnął Stoner łagodniejszym tonem — że to była sprawka Cavendisha. Nie sądzę, żeby jego zniknięcie tej samej nocy mogło być dziełem przypadku.

Pokiwała w zadumie głową.

— Kursuje już sporo plotek na ten temat — zauważyła.

— Wcale się nie dziwię — odparł z bladym uśmiechem.

Czy on naprawdę pracował dla Rosjan?

Gdy jeszcze byliśmy w Nowej Anglii, powiedział mi, że jest podwójnym tera Ale przypuszczam, że ostatnio nie bardzo już wiedział, dla kogo pracuje.

— Był bardzo chory… Możliwe. Albo udawał chorobę.

— Czy myślisz, że inni naukowcy, tu obecni, też mogą pracować dla wywiadów swych krajów? — spytała Jo.

Stoner podniósł brwi.

— Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale niektórzy mogliby to robić.

— Profesor McDermott na pewno by to zrobił — powiedziała z przekonaniem.

Stoner wybuchnął lekceważącym śmiechem.

— Wielki Mac? Ładny byłby z niego szpieg z tą jego nie zamykającą się gębą.

— Jest sprytniejszy, niż ci się wydaje.

Posłał jej długie, badawcze spojrzenie.

— Taak. Wcale o tym nie wątpię — wycedził przez zęby.

— Nie czuje się ostatnio dobrze — zauważyła Jo. — Odkąd pojawiła się zorza, stracił ochotę do życia.

— Słyszałem — odparł Stoner. — Nie widziałem się z nim od ponad tygodnia.

— Ani ja — powiedziała z naciskiem.

Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Jo spodziewała się, że on coś powie, że wstanie zza biurka i wyciągnie do niej ręce. Że zrobi jakiś gest świadczący, iż mu na niej zależy. On wszakże siedział nieruchomy, jak głaz, sprawiając wrażenie nieprzekonanego, wciąż z czegoś niezadowolonego.

— Słyszałam — przerwała w końcu milczenie — że powierzono ci rekrutację ludzi, którzy pojadą z tobą do Rosji.

— Owszem, tak.

— Ja też chcę jechać. Sprawdziłam, jakie są wymagania w stosunku do werbowanych. Mógłbyś mnie zabrać w charakterze specjalisty od analizy komputerowej. To miejsce jest wciąż nie obsadzone.

Zabębnił palcami po blacie biurka.

— Jo… jeśli ten wyjazd jest niebezpieczny dla mnie, będzie równie niebezpieczny dla wszystkich Amerykanów, którzy ze mną pojadą.

Mięśnie jej policzków lekko drgnęły.

— Uważasz, że jesteś tym jedynym, kto może być bohaterem?

— Nie jestem bohaterem, Jo — rzekł rozchmurzając się. — Jestem szaleńcem. Wiem o tym.

Mimo woli uśmiechnęła się do niego.

— Keith, powiedziałam ci już dawno temu, że jesteśmy do siebie podobni. A więc ja chcę tam jechać równie mocno, jak ty.

— Naprawdę?

— Tak jak powiedziałeś. To będzie ładny dodatek do mojego życiorysu.

— Mhm — westchnął. — Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Idź teraz do szpitala i zrób sobie wszystkie badania.

Podniosła się z krzesła.

— Dzięki, Keith.

— Ale chyba wiesz, że jesteś szalona.

— Wiem — odparła. — Zupełnie jak ty.

Podniósł się z fotela, lecz nie wyszedł zza biurka. Stał i patrzył, jak skierowała się ku drzwiom i wyszła z jego biura.


— Jezu Chryste, patrz tam! Jakie cholerne tłumy!

Reporter telewizji spojrzał z ukosa na pilota helikoptera.

— Wyrażaj się przyzwoicie — rzekł do zamocowanego tuż przy wargach mikrofonu, nie próbując nawet przekrzyczeć ryczącej turbiny śmigłowca.

— Przecież dopiero za dwanaście minut będziemy na antenie — odkrzyknął pilot, nie odrywając oka od sznurów samochodów ciągnących w kierunku stadionu w Anaheim. Jak okiem sięgnąć, płynęły w żółwim tempie autostradami prowadzącymi do Los Angeles aż po Disneyland rzeki samochodów, niemal stykających się zderzakami.

— Gdzie oni wszyscy kupią benzynę? — zastanawiał się pilot.

Reporter podniósł na czoło swe ciemne okulary i potarł nos dłonią.

— Tak czy inaczej, staraj się wyrażać przyzwoicie, okay? — rzekł. — Teraz tylko brakuje, aby jakieś niewłaściwe słowo trafiło na antenę, a oni wszyscy będą się domagać naszych głów. — Wskazał ręką samochody nisko pod nimi.

Pilot potrząsnął głową, dobrze zabezpieczoną przez hełm.

— Nigdy w życiu nie widziałem takich tłumów — powiedział. — Jak oni wszyscy się tam zmieszczą?

W słuchawkach reportera zabrzmiało to jak szept. Przekręcił się na swym siedzeniu i syknąwszy z bólu, spowodowanego werżnięciem się pasa bezpieczeństwa w jego mięsiste ramię, powiódł wzrokiem po wieczornym niebie, szukając helikoptera z kamerą telewizyjną. Maszyna leciała wolno nad Pomarańczową Autostradą i filmowała gigantyczny korek drogowy dla dziennika telewizyjnego o jedenastej wieczór.

Reporter sięgnął ku swemu nadajnikowi radiowemu i wybrał gałką kanał, na którym porozumiewał się z kamerzystą.

— Harry, tu Jack. Słyszysz mnie?

— Aha, Jack.

— Aparatura w porządku?

— Wszystko w porządku. Żadnych problemów.

— Doskonale. Słuchaj: w połowie kazania Wilsona mają wygasić na stadionie wszystkie światła, żeby było dobrze widać zorzę. To ujęcie jest mi bardzo potrzebne… Stadion oświetlony tylko blaskiem zorzy…

— Nie ma sprawy, zrobi się.

— Na pewno?

— Jasne. Mam kamerę, która łapie wszystko nawet przy minimalnym oświetleniu. Wyjdzie fantastycznie.

— No to fajnie — ucieszył się reporter.


Stadion dosłownie pulsował obecnością nieprzebranych tłumów. Był ty jakaś przeogromna, nadprzyrodzona bestia — oddychająca i mrucząca w gasnącym świetle dnia. Wszystkie miejsca we wszystkich sektorach były zajęte. Masy ludzi wypełniały też wszystkie przejścia, uniemożliwiając poruszanie się sprzedawcom słodyczy i orzeszków ziemnych. Nie mogąc dotrzeć do klientów, stali ramię przy ramieniu na pomostach na szczycie stadionu i na murawie, na dole, wokół podium dla kaznodziei.

W jednym końcu gigantycznej niecki stała olbrzymia tablica świetlna, używana do wyświetlania wyników rozgrywek baseballa, a na niej napis: „DOM ANIOŁÓW”. Wierzchołek litery „A” otaczała świetlista aureola, jarząca się coraz mocniej na tle ciemniejącego nieba.

Na zewnątrz stadionu też roiło się od ludzi. W otwartych bagażnikach samochodów migotały ekrany przenośnych telewizorów. Rodziny piekły kiełbaski na węglu drzewnym.

W miarę, jak zapadał zmrok, rosła aktywność organizatorów i ich sympatyków. Co chwila wchodził na drewnianą platformę w środku stadionu jakiś zespół muzyczny, ewangelista czy nawet polityk pilnie śledzący swych rywali, i pobudzony przez nich tłum ryczał, śmiał się i śpiewał tysiącem swych gardeł.

W pewnej chwili do mikrofonu podszedł były astronauta, który zaangażował się głęboko w badanie zjawisk paranormalnych, — Ten ambasador z gwiazd stwarza nam szansę wstąpienia do galaktycznego bractwa — zawołał podekscytowany.

Tłum wydał z siebie westchnienie zgrozy.

Zaraz za nim na podium wszedł jeden z ewangelistów — z twarzą czerwoną od światła reflektora — i jął wzywać zgromadzonych do pokuty.

— To posłanie od Pana jest ostrzeżeniem — mówił — że musimy zacząć prostować nasze drogi, pokutować za nasze grzechy i oddać nasze ochocze serca naszemu Bogu i Zbawcy, Jezusowi Chrystusowi.

Ludzie całymi tysiącami padli na kolana, chwaląc Boga i błagając o przebaczenie.

— Niech ci, którzy z nas szydzą, wystąpią i przyznają się, że są w błędzie! — wołał znany ufolog. — Nie jesteśmy we wszechświecie sami i nigdy nie byliśmy!

Tłum głośno wyraził swą aprobatę.

Wreszcie, po kilku hymnach, po wyklaskanej melodii gospel, po ogłuszającym łomocie grupy rockowej, gdy na zewnątrz jasno oświetlonego stadionu zapanowały ciemności, megafony zapowiedziały uroczyście — Panie i panowie, człowiek, którego głos jest głosem wołającego na pustyni, zwiastun nadchodzących Wielkich Dni, Miejski Ewangelista Willie Wilson we własnej osobie!

Tłum, niby ogromne zwierzę o stu tysiącach gardeł, zerwał się na nogi i zaryczał z przejęcia. Willie Wilson, szczupły i gibki, ubrany w błękitny garnitur z denimu, sadził długimi susami ku podium, torując sobie drogę wśród stojących na murawie wielbicieli i sprzedawców. Dopadł stopni i podbiegł do mikrofonu.

„Nie dam rady” — szepnął do siebie. Natychmiast jednak zmobilizowała go potęga otaczającego tłumu, jego żarliwe oczekiwanie, którym była naładowana atmosfera stadionu. Potrząsnął stanowczo głową. „Nie mogę ich rozczarować — pomyślał. — Nie mogę dopuścić, aby rząd przeszkadzał w głoszeniu Słowa Bożego.”

Wzniósł ramiona w górę i wolno obrócił się w świetlistym kręgu punktowego reflektora, delektując się aplauzem, od którego trzęsła się ziemia.

Wysoko nad stadionem, niezauważalne w powodzi światła, krążyły bezustannie dwa helikoptery telewizji. Jeden filmował dramatyczny moment pojawienia się kaznodziei, zaś na pokładzie drugiego reporter komentował wszystko na żywo przez radio.

— Dziękuję wam wszystkim i niech Bóg błogosławi was wszystkich i każdego z osobna — zawołał Willie do mikrofonu, wyjmując go z uchwytu, by móc zrobić pełny obrót w środku plamy światła i być widzianym przez wszystkich zgromadzonych.

Ludzie z wolna uciszyli się i znów zajęli miejsca, lecz ci wokół podium pozostali w pozycji stojącej.

— Moje posłanie jest proste — zaczął Wilson. — Bóg was kocha. Kocha każdego i każdą z was. I zna was wszystkich osobiście, indywidualnie. Wie, co jest w waszych sercach i umysłach. I kocha was. Każdego z was. Mimo waszych wad, mimo waszych błędów Pan Bóg, Jezus Chrystus kocha was. — Willie zaczął wskazywać palcem różne miejsca stadionu. — Kocha ciebie, i ciebie, i ich, i was wszystkich.

Rozległy się pomruki i westchnienia, a kilka osób zawołało „Amen”.

— A ponieważ Bóg was kocha — ciągnął Willie — położył na niebie znak, aby wam przypominał, kim on jest i kim my jesteśmy… znak, który jest jednocześnie ostrzeżeniem i zwiastunem… znak, który jest nieomylny.

Zrobił dramatyczną pauzę i nagle przyszło mu do głowy, że w ciągu dwudziestu czterech godzin będzie miał na karku Urząd Skarbowy.

— Popatrzcie na niebo! — zawołał, chcąc odpędzić złą myśl. — Oglądajcie chwałę Pana!

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie światła stadionu zgasły i tłum popatrzył w górę. Zapanowała cisza. Minuta wlokła się z minutą w pełnym grozy spokoju, gdy tłum próbował przystosować wzrok do ciemności. Wreszcie zobaczyli migające światła zorzy polarnej.

Zaczęli jęczeć, wzdychać, łkać. Nawet sam Willie, obserwując zjawisko z podium, poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie.

„Nie przeciągaj tego zbyt długo — ostrzegł go jakiś wewnętrzny głos. — Chwyć ich w chwili największego uniesienia…”

W tym nienaturalnym spokoju Willie usłyszał dziwne gwiżdżące dudnienie — odgłos turbiny helikoptera. Zwracając się w kierunku dźwięku, dostrzegł migające światła śmigłowca, który na małej wysokości okrążał stadion.

— To oni! — rozległ się czyjś krzyk.

— Już tu są!

— Przylecieli! Przylecieli!

Tłum zafalował i ogarnięty paniką, zaczął się ratować ucieczką. Zanim Willie się zorientował, co się dzieje, ludzka fala przelewała się już przez ławki, depcząc wszystko, co stało jej na drodze. Ludzie piszczeli, krzyczeli, pędzili przed siebie.

— Stójcie! — próbował ich uspokoić. — Nie ma się czego bać!

Ale ogromne zwierzę, które wypełniało stadion, nie potrafiło już ze strachu myśleć. Ludzie zajęli się deptać wzajemnie u wyjść, inni skakali w dół z obrzeży stadionu, by prędzej wydostać się na zewnątrz. Fala oszalałego tłumu uderzyła w stojącą pośrodku murawy drewnianą platformę, obaliła ją, zgruchotała i zdeptała, co pozostało.

Pod szczątkami podium, wśród połamanych desek leżał bezwładnie Willie Wilson, nie czując już, jak przebiegają po nim setki stóp, nie widząc błyskającej na niebie zorzy.

ROZDZIAŁ XXXVI

WILSON I 126 INNYCH OSÓB STRACIŁO ŻYCIE W WYNIKU PANIKI

/Anaheim/ Pastor Willie Wilson znalazł się wśród 127 osób, które zginęły wczoraj w wyniku paniki na przepełnionym stadionie Anaheim. Ponad 3000 osób odniosło rany.

Miejski Ewangelista, pastor Wilson, był głównym mówcą podczas licznego zgromadzenia wiernych. Policja poinformowała, że stadion był wypełniony ponad dopuszczalne prawem granice dla tego rodzaju zgromadzeń, jako że nie tylko wielu czołowych fundamentalistów, ale także liczni ufolodzy, badacze zjawisk okultystycznych i wyznawcy bardziej tradycyjnych kultów, przybyli, by posłuchać pastora Wilsona.

Według źródeł policyjnych, panikę wywołało najprawdopodobniej pojawienie się nisko nad stadionem helikoptera, który został przez niektórych wzięty za lądujący pojazd UFO. Wielki tłum, zdjęty paniką, rzucił się do ucieczki i tysiące osób zostało podeptanych przy wyjściach.

Pastor Wilson, który wielokrotnie kojarzył zorzę, wywołaną przez zbliżający się do Ziemi statek kosmiczny, z posłaniem od Boga, urodził się…


* * *

Markow siedział w ponurym nastroju na ciemniejącej werandzie swego bungalowu, nie zwracając uwagi na brzęczącego za uchem komara.

— Dalej, naprzód, napij się mojej krwi — mruknął. — Nie będziesz moim jedynym krwiopijcą.

Drzwi do pokoju lekko skrzypnęły i ukazała się w nich Maria. Wyszła na werandę i usiadła na drugim końcu wiklinowej kozetki, tak daleko od niego, jak to było możliwe.

— No i co? — spytał.

— Przez chwilę nie odpowiadała, potem rzekła twardym głosem: Miałam raport do Moskwy. Napisałam im, że Cavendish popełnił samobójstwo, a ja zaraz potem zniszczyłam aparat, aby uniknąć niebezpieczeństwa odkrycia go przez Amerykanów.

— Powiedziałaś im, że pragniesz się wycofać ze służby?

— Skądże znowu!

— Poprosiłaś o przeniesienie do innego wydziału, gdzie praca nie wymaga udziału w takich ohydnych praktykach?

— Kir, powiedziałam ci już tysiąc razy, że nasz wywiad normalnie nie ma nic wspólnego z tajnymi agentami i przesłuchaniami. To tylko ten… obcy statek spowodował taką sytuację.

— Chcę, abyś się rozstała z KGB, Mario — rzekł Markow. — Abyś była żoną profesora uniwersytetu i nikim więcej.

Zwróciła się ku niemu. W nikłym świetle, jakie sączyło się przez okno, dostrzegł malujący się na jej twarzy upór.

— Podobałoby ci się coś takiego, prawda? — spytała z sarkazmem. — Żebym siedziała w domu i pobierała emeryturę, a ty żebyś spędzał każdą noc z inną studentką. Wspaniałe życie! Ale tylko dla ciebie.

— Czy sądzisz, że znęcanie się nad ludźmi i zabijanie ich to taki dobry sposób na życie?

— Nigdy nie robiłam czegoś takiego!

Klepnął się dłońmi w uda i wstał.

— Kłamiesz, Mario — rzekł. — Kłamiesz nawet przed samą sobą, nie tylko przede mną. Jeśli dobrze ci jest z tym, co robisz, niech tak będzie. Ale mnie nie jest z tym dobrze. Nie mogę z tym żyć.

— Przecież żyjesz z tym już dwadzieścia lat — zauważyła.

Popatrzył na nią poważnie.

— Tak, przymykałem na to oczy przez dwadzieścia lat — rzekł. — Teraz je otworzyłem.

— Czego chcesz ode mnie? — Jej głos nagle się zmienił. Nie było w nich już słychać uporu i determinacji. Brzmiał słabo i niemal prosząco.

— Już ci powiedziałem, czego.

— Nie mogę się z tego wycofać — odparła. — Nigdy mi na to nie pozwolą. Czy nie zdajesz sobie sprawy, co się teraz dzieje? Gdy sekretarz generalny jest umierający, a prezydium wstrząsają coraz to nowe czystki.

— Jedynym innym wyjściem jest mój rozwód z tobą.

— Rozwód? Po tylu latach?

— Nie mogę dłużej znosić tego, co robisz — rzekł. — Wiem, że próbujesz nie dopuścić, by Stoner wzleciał na spotkanie z tym statkiem. On jest moim przyjacielem, Mario. Jeśli mu zrobisz krzywdę, wejdziesz w konflikt ze mną.

Westchnęła ciężko.

— Wiesz co, Kir, zdaje mi się, że skończysz jako nauczyciel w jakimś syberyjskim łagrze.

Skinął w ciemności głową. Potem zerknął na migocące niebo za oknem i rzekł tak cicho, że ledwie sam usłyszał, co mówi:

— Jest jeszcze inna możliwość.

— Jaka?

— Poproszę Amerykanów o azyl.

Usłyszał, jak gwałtownie sapnęła.

— Zostałbyś na Zachodzie? Opuściłbyś Rosję na zawsze? Odwróciłbyś się tyłem do własnego narodu, własnego kraju?

— Nie chciałbym, aby do tego doszło, ale…

— Oni cię zabiją, Kiryle. — Głos Marii zabrzmiał metalicznie, jak szczęk zamka pistoletu automatycznego. — Sama bym cię zabiła, zanimbyś uskutecznił swój zamiar.


Gdy Stoner podniósł głowę znad swych wydruków i zdjęć, zobaczył, że za oknem jest już ciemno. Nie były to jednak ciemności zupełne, gdyż niebo rozbłyskiwało co chwila zimnym światłem zorzy.

Zerknął na zegarek, po czym odruchowo sięgnął po słuchawkę telefonu. Zlokalizowanie Jo za pomocą miejscowej centrali telefonicznej zajęło mu kilka minut, ale w końcu usłyszał w słuchawce jej głos.

— Halo.

— Tu Keith Stoner.

— Och, jak się masz, Keith.

Nagle poczuł się niezgrabnie, jak uczeń wywołany do tablicy.

— Hmm… Czy jadłaś już kolację?

— Tak, godzinę temu.

— Och.

— Jesteś wciąż w biurze?

— Tak. Mam sporo pracy…

— I nic nie jadłeś od obiadu?

— Nic.

— W takim razie idź zaraz do restauracji Pete’a. Tylko on ma tu otwarte po dziewiątej. Spotkamy się tam.

— Ale ty już jadłaś…

Wahała się tylko przez sekundę.

— Zjemy wspólnie deser. Co ty na to?

— Oczywiście. Do zobaczenia u Pete’a.


W godzinę później, gdy wychodzili już z obskurnej restauracyjki, Jo powiedziała:

— Następnym razem przypomnij mi, żebym zamówiła galaretkę.

— Ciastko nie było dobre?

— Pewnie zostawili je tu Japończycy po drugiej wojnie światowej. Było zupełnie zjełczałe.

Roześmiał się.

Niemal automatycznie przeszli na drugą stronę ulicy i dróżką między budynkami skierowali się ku plaży. Szli obok siebie, nie dotykając się wzajemnie, lecz Stoner czuł wyraźnie ciepło jej ciała. Jo miała na sobie lekką kwiecistą sukienkę bez rękawów, pełną ciepłej i wonnej bryzy morskiej.

— Keith… mógłbyś mi odpowiedzieć na jedno pytanie?

— Jeśli będę w stanie, czemu nie — odparł.

— Dlaczego ta misja spotkania jest dla ciebie tak ważna? To znaczy: dlaczego to ty musisz polecieć?

Skarcił ją surowym spojrzeniem.

— O Boże, powinnaś to zrozumieć, Jo. Ty czułabyś się tak samo, prawda?

— Czuję się tak samo — rzekła poważnie. — Ale nie wiem, dlaczego. Co w nas siedzi? Dlaczego ty musisz lecieć? Dlaczego ja chcę lecieć? Zastanawiał się, co jej powiedzieć, a tymczasem zostawili za sobą budynki i znaleźli się pod drzewami rosnącymi wzdłuż plaży. Piasek był biały i ciepły, a z dala dochodził ich plusk fal.

— To moja droga życia — rzekł w końcu. — Taką drogę obrałem. Po to pracuję.

— Nie — powiedziała. — To jest coś innego. Nie praca… ale pociąg do przygody. Radość wzlecenia w przestrzeń i pozostawienia wszystkiego za sobą.

— Nie mam nic, co by mnie tu zatrzymywało — odparł. — Z wyjątkiem ciebie — dodał, zanim zdążyła coś odpowiedzieć.

Jo położyła mu rękę na ramieniu.

— Ale nawet… nie, Keith, to nieprawda. Ty chcesz wzlecieć w przestrzeń i spotkać się z przybyszem z gwiazd bez względu na wszystko.

— Oczywiście.

— Dlaczego? Dlaczego to musisz być właśnie ty, a nie kto inny?

— Bo ja chcę wiedzieć — rzekł ze spokojnym okrucieństwem. — Tego chce każdy naukowiec: wiedzieć, odkryć, być tym, który pierwszy zdobywa nową cząstkę wiedzy, wydziera nieznanemu kawałek jego terytorium.

— Ale przecież mógłbyś się tego wszystkiego dowiedzieć również wtedy, gdyby ktoś inny poleciał z tą misją — zauważyła.

— To nie byłoby to samo! Chcę tego dotknąć własnymi rękami, zobaczyć to na własne oczy. Jak człowiek jaskiniowy, Jo. Jak niewierny Tomasz z Biblii. Muszę to sam zobaczyć. To jest to, co mnie pcha naprzód.

Popatrzyła mu w oczy, w których odbijały się tańczące po niebie światła zorzy.

Popatrz na ludzi, których znasz — rzekł Stoner. — Ile z nich zdaje sobie sprawę, że atomy ich ciał powstały we wnętrzu odległych, dziś już nie istniejących gwiazd? Jesteśmy pyłem gwiezdnym. Każdy z nas. Każdy atom naszych ciał, Jo, został zsyntetyzowany przed miliardami lat we wnętrzu gwiazd. Jesteśmy cząstką wszechświata, moja droga. Od tego nie uciekniemy.

Zaśmiała się cicho.

— Gdzieś, wewnątrz ciebie, ukrywa się poeta.

— Być może — rzeki. — Ale to wszystko ma też stronę praktyczną. Tutaj jestem tylko zwykłym astrofizykiem. Przetrenowanym specjalistą w dziedzinie, gdzie jest pełno mężczyzn i kobiet lepiej przygotowanych, młodszych i bystrzejszych ode mnie. W najlepszym wypadku jestem tylko miernym badaczem materii.

— Teraz jesteś skromny.

— Znam moje ograniczenia. Nigdy nie zbliżę się do nagrody Nobla ani członkostwa w jakiejś akademii. Będę wykładał w którejś podrzędnej uczelni jako ktoś zupełnie nie znany.

— O ile nie…

— O ile nie rozpocznie się nowa era lotów w kosmos. — Wskazał palcem niebo. — Ja jestem dobry tam. Mogę przewodzić zespołowi inżynierów i naukowców. Mam tę pracę w małym palcu i nie boję się życia ani w skafandrze ciśnieniowym, ani w stanie nieważkości.

— Nie sądzę, abym i ja się bała.

— Wiem o tym, Jo — powiedział z uśmiechem. — To jest nasze środowisko. Nasza nisza ekologiczna. Tędy biegnie moja droga i przypuszczalnie twoja też. Tu możemy wnieść najwięcej do skarbnicy ludzkiej wiedzy.

— I tu jest ten przybysz z kosmosu.

— Tak. Zupełnie jakby go Bóg zesłał. Nie możemy pozwolić, aby przeleciał obok bez nawiązania z nim kontaktu.

— A może nie z nim, lecz z nią? — zażartowała Jo.

— To może być coś — odparł. — Ani on, ani ona.

Roześmiała się i nagle zrzuciła z siebie sandały.

— Dalej, naprzód, panie Stoner! Zdejmij te buty! Złam się i zabaw chociaż raz w życiu.

Popatrzył na nią z ukosa. — Ja się bawię…

— Rąbanie desek gołymi rękami nazywasz zabawą? — Zostawiła go stojącego, a sama puściwszy się biegiem wzdłuż plaży, rozbryzgiwała na wszystkie strony podpływające wyżej fale.

Stoner obserwował ją przez chwilę, po czym schylił się i zdjął buty, następnie skarpetki, o mało nie przewróciwszy się na piasek, gdy skał na jednej nodze, by zakończyć tę czynność. Potem puścił się za nią w pogoń pod jarzącym się niebem.

Biegł po przybrzeżnej płyciźnie, rozbryzgiwał wodę i śmiał się, aż dogonił Jo. Chwyciwszy ją za przegub dłoni, narzucił jej przez chwilę własne tempo, i biegli razem, aż ona krzyknęła, zdyszana, i oboje śmiejąc się padli na miękki piasek.

— Keith, to nie była czysta gra — przekomarzała się z nim. — Twoje nogi są znacznie dłuższe.

— O rany! Dzięki tobie, Jo, czuję się znów jak dzieciak. Zapomniałem o wszystkim i chcę się tylko bawić!

Podniósł się na łokciu i uniósł jej głowę. Jo zarzuciła mu ręce na szyję i poczuła na swej nagiej skórze pieszczotę jego ciepłych i silnych dłoni.

Słyszała, jak hen w oddali fale rozbijają się o rafę, lecz wkrótce ten dźwięk utonął w łomocie jej własnego serca. Ochoczo zdjęli oboje ubrania i ona przycisnęła się do niego nagim ciałem, pragnąc go, pragnąc, by cały znalazł się w niej. Wpiła palce w jego włosy i stłumiła okrzyk rozkoszy, przyciskając swe usta do jego ust.

Potem leżeli obok siebie wyładowani, wpatrując się w migocące draperie pastelowych świateł na niebie, a przybrzeżne fale łagodnie obmywały im stopy.

Jo zwróciła ku niemu głowę i zdała sobie sprawę, że jego myśli są oddalone od niej o miliony kilometrów. Wpatrzony był w niebo rozjaśnione błyskami zorzy.

„Tylko na tak krótko zapomniał o wszystkim — pomyślała. — Tylko na tak krótko.”

ROZDZIAŁ XXXVII

Kreml

— Dlaczego sekretarz generalny jest nieobecny? — spytał minister przemysłu.

— Jest niedysponowany — odparł Borodiński, siedzący na honorowym miejscu przy długim stole. — Prosił mnie, bym poprowadził to spotkanie zamiast niego.

Obecni w sali dygnitarze popatrzyli po sobie niespokojnie. Spośród szesnastu miejsc przy stole pięć było niezajętych. Nikt nie miał wątpliwości, że ci, którzy na nich zasiadali, nigdy więcej nie zobaczą Kremla od wewnątrz.

Borodiński przedstawił siedzącego daleko w tyle akademika Bułaczowa i otworzył dyskusję na temat zbliżającego się do Ziemi statku kosmicznego.

— A więc pozostajemy przy projekcie wysłania kosmonautów na powitanie tego statku? — spytał minister spraw zagranicznych.

— Taki jest plan sekretarza generalnego — odparł Borodiński.

— Ale czy na pokładzie naszego Sojuza ma naprawdę polecieć Amerykanin? — zaniepokoił się minister spraw wewnętrznych.

Siedział niedaleko Borodińskiego, ale krzesła po obu jego stronach były puste.

— Tak — rzekł Borodiński.

— Ale przecież będzie on wtedy mógł wypatrzyć nasze wyrzutnie, nasze rakiety nośne. Wszystko!

— On nie jest szpiegiem — odezwał się Bułaczow, a jego głos zabrzmiał nieproporcjonalnie mocno w stosunku do jego niewielkiej postaci. — To naukowiec, nie chuligan.

W sali konferencyjnej zapadła grobowa cisza, lecz Borodiński z trudem powstrzymywał się od śmiechu. „Akademik jest zbyt świeżym gościem na tych naradach, aby przejawiać odpowiedni respekt wobec naszego szefa bezpieczeństwa — pomyślał, ale zaraz ogarnęły go głębsze refleksje. — Albo może jest tak stary, że niewiele sobie robi z ryzyka, na jakie się wystawia. Ten przybysz z gwiazd musi być dla niego ważniejszy.”

Minister bezpieki spiorunował Bułaczowa wzrokiem, po czy usiadł wygodniej na krześle i powoli włożył do ust długiego papierosa z filtrem.

— Wzlecimy na spotkanie z tym statkiem — powiedział Borodiński stanowczo. — A na pokładzie naszego Sojuza poleci Amerykanin. Przedsięweźmiemy oczywiście wszelkie środki ostrożności, tak by nie dowiedział się więcej, niż sobie tego życzymy.

Generał Raszmenko zaśmiał się w duchu z nich wszystkich.

— Nie martwcie się — rzekł. — Nasze pociski mogą zmienić tego przybysza w parę i pył, a wraz z nim Amerykanina. Wystarczy że odbędę jedną rozmowę telefoniczną.


* * *

Minister bezpieczeństwa wewnętrznego podniósł do góry kryształowy kielich i przyjrzał się pod światło żyrandola jego rubinowej zawartości. Potem wolno i ostrożnie dokonał degustacji wina.

— Wspaniałe — powiedział, oblizawszy wargi i postawił kielich na adamaszkowym obrusie. — Naprawdę doskonałe!

Siedzący po drugiej stronie gospodarz domu uśmiechnął się z ukontentowaniem.

— To dar od naszych towarzyszy z Węgier — wyjaśnił. — Tam nazywają to wino „byczą krwią”.

Minister bezpieki potrząsnął głową.

— Dramatyczni ludzie, ci Węgrzy — rzekł.

— Ale robią dobre wino — powiedział gospodarz i dał znak służącemu, który stał za ministrem.

Kamerdyner niezwłocznie jął nakładać na porcelanowy talerz ministra porcje duszonego królika, którego złapano tuż przed przyjęciem. Minister był małym, łysym człowieczkiem o filigranowych, delikatnych dłoniach zegarmistrza. Jednakże jego twarz była duża, o grubych wargach, kartoflowatym nosie i wąskich, głęboko osadzonych oczach, które często patrzyły w niemożliwy do rozszyfrowania sposób.

Jego gospodarz, dyrektor jednego z największych wydziałów Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego, był dla odmiany mężczyzną smukłym i przystojnym. Jego srebrne włosy harmonizowały z arystokratyczną, niemal ascetyczną twarzą. Wyrażał się w sposób bardzo kulturalny i miał maniery prawdziwego dżentelmena.

Gdy przyszła pora na deser, minister był już odprężony, niemal wesoły — Ach, Wasylu Iljiczu, doprawdy trudno uwierzyć, że ten wspaniały dom znajduje się tu w Moskwie, dzisiaj, teraz. Zawsze czuję się tu, jak przeniesiony w inne czasy, gdy życie było łatwiejsze, wytworniejsze.

— Przed rewolucją, towarzyszu ministrze? — spytał łagodnie aparatczyk z lekkim uśmiechem na wargach.

Spojrzenie ministra w jednej chwili stało się lodowate.

— Lub może sięgacie myślą w przyszłość — ciągnął biurokrata — gdy na świeci zapanuje prawdziwy komunizm, a wszyscy ludzie będą mogli żyć w pokoju i luksusie.

— To już lepiej — rzekł kwaśno minister. — Wasze poczucie humoru może was któregoś dnia narazić na kłopoty, Wasylu.

Uśmiech aparatczyka stał się szerszy.

— Zawsze myślałem, że to moje poczucie luksusu spowoduje kiedyś mój upadek — rzekł.

Teraz roześmiał się minister.

— Daj spokój, stary druhu! Życie jest dostatecznie smutne bez naszego ponuractwa.

— Święta prawda. Przejdźmy do biblioteki. Mam koniak, który się wam spodoba.

W godzinę później minister siedział rozluźniony w skórzanym fotelu, trzymając w jednej ręce kieliszek koniaku, a w drugiej cygaro. Minę miał jednak nachmurzoną.

— Żeby się tak do mnie odezwać — mruczał pod nosem. — Ta akademicka miernota, ten… ten… belfer!

— Mówicie o akademiku Bułaczowie? — spytał gospodarz.

— Tak — odparł minister. — Inni też to słyszeli.

— Ale sekretarz generalny nie wziął udziału w konferencji.

— On jest trzy ćwierci od śmierci. Jego miejsce zajął Borodiński.

— Hmm. Borodiński.

— Wiem, o czym myślicie, Wasylu — rzekł minister. Jego gospodarz nagle spoważniał.

— Wy, towarzyszu, jesteście dla Borodińskiego panem życia i śmierci. Chyba zdajecie sobie z tego sprawę?

— Nie wyraziłbym tego w ten sposób.

— Ale to prawda. Borodiński chce, abyście przeszli na jego stronę. Jeśli się zgodzicie, będzie bezpieczny. Jeśli przyłączycie się do innych…

— Nie ma tak wielu innych, żeby się do nich przyłączyć — rzekł z naciskiem minister. — Borodiński jest bardzo twardy.

— Co teraz zrobicie?

Minister pykał przez chwilę dymem z palonego cygara, po czym rzekł:

— Cóż mogę zrobić innego, jak pójść razem z nim? Nie mam zamiaru patrzeć, jak walka się zaostrza. Jesteśmy bezpieczni. Borodiński nie będzie nam przeszkadzał.

— Jesteście tego pewni?

Choć temat nie należał do zabawnych, minister uśmiechnął się.

— Nie martw się, przyjacielu — rzekł. — Borodiński jest na tyle cwany, aby unikać walki ze mną, jeśli nie będę mu się sprzeciwiał. Zatrzymam ministerstwo, a ty zatrzymasz swój piękny dom, służbę, piwnice z winem.

— I was — dodał aparatczyk ledwie słyszalnym szeptem.

— Owszem, mnie również.

Gospodarz uśmiechnął się zadowolony i pociągnął nieco koniaku.

— Ale ten przybysz z kosmosu — mówił minister — to inna sprawa. Nie dopuszczę, żeby Amerykanie węszyli dookoła Tiuratamu, w każdym razie nie bez dania im lekcji.

— Ale przecież oni widzieli Tiuratam już dawno temu, podczas wspólnej misji Sojuz-Apollo.

— To było dawniej. Dziś sprawy mają się inaczej. Nie pozwolę, aby Bułaczow czy nawet Borodiński chodzili mi po głowie w sprawach bezpieczeństwa wewnętrznego.

— Ale cóż możecie zrobić? Amerykanie są już w drodze do nas.

— Wiem, że są, Nie mogę ich powstrzymać przed wylądowaniem w Tiuratamie, ale mogę im przeszkodzić w realizacji ich celu. Nigdy nie nawiążą kontaktu z tym statkiem. Już ja się o to postaram. I Borodiński będzie wiedział, że to ja za tym stałem. Ale będzie wobec mnie zupełnie bezsilny. Stary biurokrata wydał z siebie ciche przeciągle westchnienie.

— Gracie o bardzo wysoką stawkę, towarzyszu ministrze — rzekł.

— Borodiński musi zrozumieć, że ja mu się nie sprzeciwiam, ale on także nie może się mnie sprzeciwiać. Ta sprawa z pozaziemskim statkiem i tym Amerykaninem to dobra okazja, by dać mu taką lekcję. Praktycznie bezbolesną, ale całkiem oczywistą.

— Rozumiem, ale jak to zrobicie? Na czym… ta lekcja będzie polegała?

Minister pociągnął długi łyk koniaku, postawił kieliszek na stoliku i rzekł chrypliwie:

— Jak to zrobię? Amerykański astronauta zginie. Czy może być coś prostszego?


Stoner spędził swoje ostatnie popołudnie na Kwajalein w miejscowej sali konferencyjnej z Thompsonem, Tuttle’em, Rosjanami i szefami innych grup, omawiając stan przygotowań do misji kosmicznej. Potem wrócił szybko do swego biura i stojąc samotnie przy biurku, lustrował wzrokiem pokój — równie bezosobowy jak budka telefoniczna. Jął wyciągać, jedna po drugiej, metalowe szuflady podręcznego archiwum. Nie było w nich nic, czego by potrzebował, nic, co chciałby ze sobą zabrać, nic, co byłoby jego.

W końcu jego wzrok spoczął na absurdalnym prezencie Markowa. Orzech kokosowy leżał wciąż na biurku, obok telefonu. Twarz Stonera rozjaśnił uśmiech.

— Ty — rzekł do brunatnej, włochatej kuli — pojedziesz ze mną w daleką podróż.

— Wiem o tym.

Odwrócił się gwałtownie i zobaczył stojącą w drzwiach Jo. Jego uśmiech przeszedł w grymas zażenowania.

— Och… Zebrało mi się na rozmowę z orzechem. Pewnie to oznaka nerwowości.

— Nie wyglądasz na nerwowego — powiedziała Jo i postąpiła w głąb pokoju.

Miała na sobie ucięte nad kolanami dżinsy i na wpół rozpiętą bluzkę. Jej skóra była koloru brunatnooliwkowego, a na ustach igrał zagadkowy uśmiech.

— Żelazna samokontrola — mruknął Stoner.

— Jesteś już spakowany? — spytała.

— Prawie. A ty? Nie wejdziesz chyba do samolotu w tym stroju?

— Oczywiście, że nie — uspokoiła go. — Pomyślałam sobie, że dobrze będzie przejść się przed kolacją po plaży. I tak zostanie dużo czasu, żeby się przebrać i zdążyć na samolot.

Skinął głową.

— Na pewno nie będę tęsknił za tutejszym jadłem.

— Chodź, przejdziemy się razem — powiedziała i ujęła go pod ramię. — Pożegnajmy się z naszą wyspą.


Szli boso, ramię przy ramieniu po wilgotnym, lecz ciepłym piasku, a fale pluskały u ich stóp. Ich cienie wydłużały się coraz bardziej w półmroku gasnącego dnia, a ich twarze opromieniała karminowa łuna wieczornego nieba.

Na horyzoncie, za ciągiem małych wysepek, wyznaczających granice laguny, zachodziło słońce, zmieniając niebo i wodę w jezioro płynnego złota. Co chwila na tle pierzastych obłoków przelatywały z krzykiem ptaki.

— Nasz ostatni zachód słońca na Kwajalein — powiedziała Jo, ściskając obiema dłońmi ramię Stonera.

— Mieliśmy jakoś niewiele okazji, żeby tu podziwiać zachody, nieprawdaż? — odparł w zadumie.

— Nie mieliśmy też szansy zrobienia wielu innych rzeczy — zauważyła. — Straciliśmy cząstkę życia.

— Tak, to prawda.

— Gdy to się skończy, Keith, gdy nasze życie ustabilizuje się na tyle…

— Sądzisz, że to nastąpi?

— Musi nastąpić — powiedziała. — A ty tak nie uważasz?

— Nie wiem. Ta wizyta kosmiczna zmienia wszystko tak bardzo… Któż może przewidzieć, co się niedługo stanie?

Zwróciła się ku niemu i objąwszy go ramionami, oparła policzek na jego ramieniu.

— Keith, nie leć na to spotkanie — powiedziała z obawą w oczach. — Przeraża mnie ta misja rakietowa.

Odetchnął wonią jej włosów.

— Boisz się? Ty? Sądziłem, że chcesz zostać astronautką.

— Nie bałabym się, gdybym sama miała lecieć. Ale obawiam się bardzo o ciebie.

Roześmiał się, lecz czuła, że jest cały spięty.

— Reynaud twierdzi, że Rosjanie chcą mnie zgładzić.

— No widzisz? — Jo odsunęła się lekko od niego i spojrzała mu w oczy. — Nie jestem jedyną.

— Rozmawiałem o tym z Kiryłem. To bzdury.

— Naprawdę tak powiedział?

— Coś w tym rodzaju.

— Co to znaczy „coś w tym rodzaju”? Czy śmiał się z tego, czy też wziął to na serio?

Stoner machnął lekceważąco ręką.

— Coś między jednym i drugim.

— Keith, naprawdę grozi ci niebezpieczeństwo z ich strony. Czuję to przez skórę.

— Będę tam gościem radzieckiego rządu — rzekł. — Wszyscy będziemy tak traktowani. Nie ośmielą się zrobić nam nic złego.

— Ale ty jesteś uparty — powiedziała potrząsając głową. — I głupi.

— Kirył będzie mnie ochraniał.

Wzniosła ręce ku niebu.

— Też mi ochroniarz! On nawet nie potrafi porządnie wiosłować!

Stoner wybuchnął śmiechem.

— Proszę cię, nie leć na tę misję, Keith! — mówiła Jo. — Niech Rosjanie wyślą swoich kosmonautów na spotkanie z tym przybyszem. Zostań na Ziemi razem z nami wszystkimi.

— Wykluczone.

— Keith, boję się o ciebie! Boję się bardzo!

— Wiem o tym — rzekł — ale to nie ma znaczenia. — Przypuśćmy, że jestem sukinsynem bez serca, w porządku? Ale ta misja jest dla mnie ważniejsza iż wszystko inne. To jest moje życie. Czy tego nie rozumiesz? To jest dla mnie ważniejsze niż moje dzieci, niż ty, niż wszystko na świecie. Muszę tam polecieć. Przejdę przez ogień, aby się to stało.

Jo nic nie odpowiedziała. Opuściła głowę i utkwiła wzrok w piasku u ich stóp.

— Czy coś jest ze mną nie tak, skoro tak myślę? — zapytał. — Uważasz mnie za jakiegoś potwora?

— Tak — odparła cicho. — Wiesz dobrze, że narażasz się na niebezpieczeństwo, ale stłumiłeś w sobie wszystkie ludzkie uczucia, przestałeś odczuwać ludzkie potrzeby. Jedyną rzeczą, jakiej pragniesz, jest ten lot, choć wiesz, że chcą cię przez to zabić.

— No cóż — rzekł, wzruszając ramionami — widocznie jestem potworem. Ale nic na to nie poradzę.

— Nie potworem, ale maszyną, Keith — powiedziała. — Automatycznym, samoprogramującym się robotem. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy tłukłeś Schmidta. Nieludzka, niezmordowana, bezuczuciowa maszyna. Nic i nikt nie może ci stanąć na drodze. Mac, Schmidt, cała przeklęta Marynarka… nawet własne dzieci. Nikt z nas cię nie powstrzyma.

— A więc tak o mnie myślisz…? — Głos Stonera przeszedł w zduszony szept. Poczuł, że jego wnętrze wypełnia lodowata pustka.

— Taki jesteś, Keith — rzekła Jo, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i nie drżał.

Przez chwilę nic nie mówił, potem rzekł:

— Lepiej już wracajmy. Muszę jeszcze spakować niektóre rzeczy.

— Dobrze. Ja też nie skończyłam się pakować.

Szli w milczeniu, aż Stoner doprowadził ją do hotelowego wejścia i odszedł. Patrzyła za nim, sztywna z dumy czy może z bólu. Zdała sobie teraz sprawę, że on jednak ma uczucia i jest podatny na zranienie.

„Ale nie zależy mu na mnie — pomyślała. — Nie ma sposobu, abym mogła w nim wzbudzić troskę o mnie.”

Weszła szybko do holu, pobiegła na górę do swego pokoju i szczelnie zamknęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ XXXVIII

Nie ulega raczej wątpliwości, że prędzej czy później wejdziemy w kontakt z istotami inteligentniejszymi od nas. Może to być kontakt jednostronny, a więc może polegać na obejrzeniu przez nas ruin albo wytworów jakiejś cywilizacji kosmicznej, może być dwustronny — za pośrednictwem fal radiowych czy światła laserowego. A może to być również spotkanie twarzą w twarz. Kiedyś to nastąpi i może być najbardziej niszczącym wydarzeniem w historii ludzkości. Stwierdzenie, że „Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje”, tyka, niby bomba zegarowa, u podstaw wierzeń religijnych…

ARTHUR C. CLARKE

Głosy z nieba

Harper and Row, 1965


Odrzutowiec transportowy typu Iljuszyn był hałaśliwy i niewygodny, mimo że na jego pokładzie znajdowało się jedynie dwadzieścia osób.

Stoner siedział w przodzie kabiny, obserwując przez okno bezkresną stepową równinę. Jak okiem sięgnąć, było widać tylko zielonkawe morze traw — bez jakiegokolwiek drzewa, miasta czy nawet wsi. „Tak pewnie wyglądały amerykańskie prerie — pomyślał — przed przybyciem tam pierwszych osadników i obsianiem tych połaci ziemi pszenicą i kukurydzą.”

Samolot szybował dość spokojnie na dużej wysokości. „Gdybyż jeszcze siedzenia nie były tak blisko siebie” — westchnął w duchu. Jedynym niespokojnym odcinkiem ich podróży był przelot nad Dachem Świata. W pewnej chwili znaleźli się tak blisko Mount Everestu, że było widać jego wyniosły ośnieżony wierzchołek. Potem przelecieli nad skalistym Tybetem i dzikimi górami Ałtaju. Stoner przypuszczał wówczas, że daleko na horyzoncie musi leżeć Afganistan, gdzie mudżahedini wciąż walczą o niepodległość, tak jak kiedyś ich przodkowie stawiali czoła armiom Aleksandra Wielkiego.

Po drugiej stronie przejścia pochrapywał nierówno akademik Zworkin. Inni pasażerowie wypełniali nierównomiernie długi tunel kabiny. Stoner wiedział, że Jo usiadła z tyłu maszyny, daleko od niego.

Tego żołądek skręcał się z głodu, gdyż nie wydawano na pokładzie samolotu żadnych posiłków. Nakarmiono ich pierwszy raz po wielu godzinach lotu, kiedy wylądowali we Władywostoku; po raz drugi podczas uzupełniania paliwa na lotnisku pod Taszkientem. Ani za pierwszym, ani drugim razem nie pozwolono im opuścić maszyny.

Przelecieli nad dzikimi wzgórzami Kazachstanu, gdzie ubrani w futra i stożkowe czapki pasterze cwałują na grzbietach niewielkich miejscowych koników za stadami swych kóz i owiec. A teraz unosili się już nad stepem i z daleka było widać miasto Bajkonur, a za nim poligon rakietowy w Tiuratamie.

Stoner poczuł, że ktoś opiera się o niego, i przekręcił się na swym siedzeniu. Był to Markow; na jego brodatej twarzy malował się lekki uśmieszek.

— Przybyliśmy do kraju w ten sam sposób, co nasz czcigodny Lenin w 1917 — powiedział głośno, aby przekrzyczeć huk silników maszyny.

— To Lenin już latał?

— Nie. — Markow nachylił się do ucha Stonera. — Niemcy wysłali go do Rosji w zaplombowanym wagonie. Żadnych przystanków, nikomu nie było wolno wysiadać ani wsiadać, aż dojechali do Piotrogrodu. My przybywamy z drugiej strony, ale w zaplombowanym samolocie.

Stoner puknął palcem w szybę okna.

— Wielka jest ta wasza Matka Rosja — rzekł.

— Och, to jeszcze nie Rosja — sprostował go Markow. — To Kazachstan, jedna z republik Związku Radzieckiego. Tutejsi ludzie to Azjaci… Mongołowie. Rosja leży o tysiąc kilometrów stąd, na północ i na zachód.

— Ale to jest część waszego kraju.

— Tak jak Porto Rico jest częścią Stanów Zjednoczonych.

Stoner znów zerknął przez okno.

— Całkiem niezły szmat ziemi — rzekł. — I wygląda na nie tknięty ludzką stopą… dziewiczy.

— Faktycznie, część Związku Radzieckiego to wciąż dziewicze ziemie — powiedział Markow. — Chruszczow marzył, aby je zagospodarować. Aby zbierać z nich bogate plony.

— No i co się stało?

— Wypędzili go z Kremla, gdy się nieco zagapił — odparł Markow z sardonicznym uśmiechem.

— Och.

— Zezwolili mu jednak na spokojne przejście na emeryturę. Zmarł śmiercią naturalną; rzecz dość niezwykła u radzieckiego przywódcy; oznaka, że się cywilizujemy.

— Śmiejesz się z tego czy płaczesz, Kirył? — spytał Stoner.

Markow wzruszył ramionami.

— Robię obie te rzeczy, przyjacielu — rzekł. — Trochę jednego, trochę drugiego. Czuję się jak skazany na dożywocie więzień, który powraca za kratki po krótkiej ucieczce. Trudno to nazwać radością. Ale zawsze jest to powrót do domu.

— Powinienem był cię namówić, abyś został na Kwajalein — powiedział Stoner, zniżając głos, choć huk silników samolotu uniemożliwiał podsłuchanie ich rozmowy.

— O, nie — odparł Markow. — Moje miejsce jest tutaj. Tu powinienem być.

Stoner przyjrzał się badawczo jego twarzy.

— Naprawdę w to wierzysz?

Markow przymknął swe jasnoniebieskie oczy i skinął ciężko głową.

— Rozmawiałem o tym dość długo z Marią. Spróbujemy wyprostować różne sprawy między nami. Ona wystąpi o przeniesienie do… lżejszej pracy. — Na jego usta powrócił znów chłopięcy uśmiech. — Jeśli uda mi się uczynić ją bardziej ludzką, łatwiejszą w pożyciu, być może jest też nadzieja dla reszty Rosjan.

Stoner wyczuł, że w małżeństwie Markowa zdarzyło się wiele rzeczy, o których Rosjanin wolał nie mówić.

— Tymczasem — mówił Markow — my wszyscy będziemy cię tu ochraniać. Jesteś częścią nas, a my jesteśmy częścią ciebie. Nie bój się, zadbamy o to, abyś wzleciał na spotkanie z tym statkiem.

— To wszystko, o co proszę — odparł Stoner.

Twarz Markowa przybrała poważny wyraz.

— Wiem, że chodzą słuchy o rosyjskim spisku na twoje życie.

— Kirył, nigdy nie podejrzewałem, abyś ty lub któryś z nas…

— Nie martw się. — Markow podniósł palec do ust, w geście zalecającym ostrożność. — Natychmiast po wylądowaniu w Tiuratamie skontaktuję się akademikiem Bułaczowem. Ten projekt zostanie zrealizowany bez przeszkód. Obiecuję ci to.

— W porządku — rzekł Stoner. — Bardzo dobrze.

— Nie jesteśmy pionkami w jakiejś międzynarodowej grze o władzę — mruknął Markow z posępną miną. — Rząd potraktuje nas, wszystkich bez wyjątku, z pewnym szacunkiem.

— Czy naprawdę sądzisz, Kirył, że możesz na tyle zmienić ustrój, aby to było wykonalne?

Markow lekko potrząsnął głową.

— Konieczna jest w tym samym stopniu zmiana ustroju — rzekł — co spowodowanie, by biurokraci powrócili do swych zasad. Aby się kierowali uczciwością i rzetelnością. Rosjanie to dobrzy, pracowici ludzie. Wiele wycierpieli, wiele wytrzymali. Musimy powrócić do prawdziwych zasad marksizmu-leninizmu. Musimy wejść na drogę, która nieuchronnie prowadzi do sprawiedliwego i szczęśliwego społeczeństwa.

— To gigantyczne zadanie — rzekł Stoner.

— Tak, ale mam kogoś do pomocy — odparł Markow. — Pomoże mi ten przybysz z gwiazd.

— W jaki sposób?

— Popatrz, co on już osiągnął — odparł Markow, ciągnąc się w zamyśleniu za bródkę. — Nie tylko dla mnie, ale i dla ciebie. Ameryka i Rosja nawiązały współpracę na niewielką, co prawda, skalę, ale nawiązały. A niemal we wszystkich innych dziedzinach trwa nadal ostra konfrontacja.

— Skoro tak grzecznie współpracują, dlaczego nie pozwolili nam wysiąść z samolotu? — spytał Stoner. — Czy bali się, że im coś ukradniemy, jeśli postawimy stopę na ich ziemi?

— A czy zdajesz sobie sprawę, jaką to ciężką próbą dla naszej narodowej paranoi była zgoda na przybycie Amerykanów do naszej najważniejszej bazy rakietowej? No i tych dwóch chińskich naukowców?

— No tak, ale…

— Nasz gwiezdny przybysz zmusił już rządy wszystkich państw do zmiany sposobu myślenia.

— O centymetr — zauważył Stoner.

— Może tylko o milimetr — rzekł Markow. — Ale to już jest zmiana. Już nigdy nie będą mogli mówić o naszej planecie jako o całym wszechświecie Są zmuszeni współpracować, żeby się dowiedzieć, kim jest ten przybysz Nigdy już nie będziemy mogli myśleć o innych ludziach, o innych narodach jako o zupełnie nam obcych. Nasz przybysz z gwiazd zmusza nas do akceptacji tej prostej prawdy, że wszyscy ludzie są braćmi.

— Jezu Chryste! — mruknął Stoner. — Szkoda, że u was nie ma Hyde Parku. Byłbyś niepokonany. Co za filozoficzna dusza!

— Może tak — rzekł Markow. — Ale wspomnisz moje słowa. Ten przybysz zbliży nas wszystkich ku sobie.

— Miejmy nadzieję, że się nie mylisz, Kirył.

— A czy nie dzięki niemu my dwaj zostaliśmy przyjaciółmi?

Stoner skinął głową.

— To jest dobra przyjaźń, Keith. — Oczy Rosjanina stały się wilgotne. — Jestem dumny, że mogę być twoim przyjacielem, Keith. Jesteś dobrym człowiekiem. Jeśli będzie trzeba, oddam za ciebie życie.

Przez chwilę Stoner nie wiedział, co powiedzieć.

— Ej, Kirył — rzekł wreszcie. — Czuję to samo w stosunku do ciebie. Ale przecież to jeszcze nie koniec naszej przyjaźni. To dopiero początek.

— Mam nadzieję. — Markow westchnął. — Ale od chwili, gdy wylądujemy, ani moje, ani twoje życie nie będzie wyłącznie pod naszą kontrolą. Wydarzenia pochwycą nas i uniosą na swych barkach. I całkiem możliwe, że ja już nigdy nie będę miał szansy wyjechać z Rosji, aby odwiedzić ciebie czy któregoś innego cudzoziemca.

Stonera zaskoczyło to stwierdzenie Rosjanina.

— A ja może nigdy nie wrócę z misji spotkania — pomyślał głośno.

— Ach, nawet nie pomyślałem o tej możliwości — rzekł Markow smutniejąc.

Stoner odetchnął głęboko.

— Ale jedno mogę ci przyrzec — ciągnął Markow, nie czekając na odpowiedź.

— Cóż takiego?

— Że polecisz na spotkanie z tym statkiem. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Trzymaj mnie za słowo.

Stoner skinął głową i uśmiechnął się. Pomyślał sobie w głębi duszy, że Rosjanin jest wprawdzie ożywiony najlepszym zamiarami, ale nie jest w stanie dotrzymać obietnicy.

Markow odwzajemnił mu uśmiech, a jego oczy znów zaszły mgiełką. Bez słowa wstał i skierował się ku swemu fotelowi.

Stoner zwrócił się znów w stronę okna i nawet nie wiedział, kiedy zapadł w sen. Obudził go nagły przechył samolotu i hałas wysuwanego podwozia. Maszyna zatrzęsła się i położyła na skrzydło, jakby miała zaraz runąć na trawiasty teren daleko pod spodem.

W kabinie nastąpiło poruszenie. Stoner, zapinając pas bezpieczeństwa, zauważył, że Zworkin — już całkiem obudzony — z przerażeniem w oczach przywiera do poręczy fotela.

Potem samolot wyrównał lot i trzęsąc się oraz podskakując, opadał w półmroku wieczornym ku płycie lotniska. Stoner zerknął znów w okno i zamarł z wrażenia.

Tiuratam.

Na tle jasnego jeszcze nieba baza wyglądała jak nowojorski Manhattan, z tym, że zamiast drapaczy chmur, wznosiły się tu wysokie ażurowe wieże. Rusztowania ze stalowych rur i belek do utrzymania rakiet w pozycji pionowej do chwili ich odpalenia. Ciągnęły się całymi kilometrami. Jedna obok drugiej. Całe miasto wyrzutni rakietowych. Obok nich Cape Canaveral wyglądałby jak licha, podmiejska zabudowa. Skromny w swej skali i chwilowy w czasie trwania. To miasto było zbudowane, aby trwać. Jak huty Pittsburgha czy podchicagowskiego Gary, jak hektary innych instalacji przemysłowych, Tiuratam był potężnym działającym kompleksem wielkich budynków i wielkich maszyn, obsługiwanym przez pracowitych ludzi.

Ich zadaniem było wysyłanie w przestrzeń rakiet. Ich przemysł stanowiła astronautyka. Kosmodrom był portem, niby Bassra, wyjęta z „Bajek z tysiąca i jednej nocy”, niby nowoczesna Marsylia, Nowy Jork czy Szanghaj. Z tego portu wypływały statki na długich, ryczących językach ognia, udając się na kosmiczny zwiad, przywożąc ze sobą coraz to nowe skarby wiedzy.

Stoner wiedział, że któregoś dnia zaczną przywozić surowce i energię a wysoko na orbicie powstaną fabryki.

Teraz jednak statki sondowały nie oznakowane kosmiczne morza; szukały wiedzy i wytyczały szlaki satelitom, przekazującym na Ziemię informacje.

Samolot był już nisko nad lotniskiem. Wokół jednej z wyrzutni Stoner zobaczył krąg reflektorów; oświetlały srebrzystą rakietę, stojącą na pomoście w stalowym uścisku wieży startowej.

„To na pewno wyrzutnia Sojuza — pomyślał. — Tym ptakiem polecę.”

Nie zauważył, że daleko, na drugim końcu rozległego kompleksu wież i rakiet, stały obok siebie dwa olbrzymie pociski rakietowe. Były pomalowane na wojskowy, szarozielony kolor, a każdy z nich tępo zakończony głowicą megatonowej śmierci.

ROZDZIAŁ XXXIX

Religia

USPOKAJANIE OBAW PRZED KOŃCEM ŚWIATA

Rudolfo kardynał Benedetto podniósł oczy na jarzące się niebo i na jego twarzy zagościł uśmiech. Jego brązowe oczy były jasne i czujne minio morderczego tempa pracy, jakie sobie narzucił.

— Teraz już wiemy, że nie jesteśmy jedynymi stworzeniami Boga — rzekł z miękkim akcentem, typowym dla swej rodzinnej Lombardii, — Teraz, jeśli taka będzie wola Pana, nawiążemy kontakt z przybyszem z gwiazd.

Watykański sekretarz stanu, kardynał Benedetto, dzielnie stawiał czoła bardziej konserwatywnym członkom rzymskiej Kurii od owego pamiętnego, kwietniowego dnia, kiedy to świat oszołomiła wiadomość o zbliżaniu się do Ziemi gwiezdnego statku. Papieski sekretarz bronił tezy papieża, że statek „nie stanowi duchowego zagrożenia” dla dusz katolików /patrz artykuł: „Papież zabiera głos”, str. 22/.

Do Rzymu dochodziły słuchy, że miliony katolików na całym świecie ogarnia panika na myśl, iż kosmiczna wizyta może oznaczać przyjście antychrysta. Według niektórych doniesień, znajdowało to wyraz w nocnych nabożeństwach o bardzo zróżnicowanej formie — od mszy katolickich po okrutny, pogański rytuał. Z krajów Trzeciego Świata dochodziły wieści o przypadkach składania ofiar z ludzi, a nawet w amerykańskich miastach frekwencja na nabożeństwach wzrosła wielokrotnie od dnia ogłoszenia komunikatu o przybyszu z gwiazd…

Newstime magazine


* * *

Stoner siedział zgarbiony nad kartką papieru i zastanawiał się, co by tu jeszcze napisać. Nie odkładając długopisu, zaczął przebiegać oczyma tekst:


Pan Douglas Stoner

28 Rainbow Way

Palo Alto, Kalifornia 94302

Drogi Synu!

Jak się miewasz? Gdybyś się interesował prasą, przypuszczam, że wiedziałbyś już o moim przybyciu do Rosji. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, niedługo wzlecę rakietą na spotkanie z przybyszem z gwiazd. Rosjanie zapewnili nam tu miły pobyt. Jesteśmy zakwaterowani w barakach — czymś w rodzaju bursy czy internatu. Każdy z nas ma jednak osobny pokoik. Nie spędzam w nim zbyt wiele czasu.

Przez ostatnie tygodnie odbywałem bardzo intensywny trening z udziałem kosmonautów i personelu wyrzutni. Szkoda, że nie widziałeś, jak próbowali mnie wsadzić w jeden ze swoich skafandrów kosmicznych! Jestem wyższy i szczuplejszy niż większość rosyjskich kosmonautów i musieli na prędce uszyć dla mnie nowe kosmiczne ubranie. Ich medycy też mi się dali trochę we znaki. Badali mnie tak szczegółowo, jakbym to ja był tym przybyszem z gwiazd.

Wszyscy są tu dla nas bardzo mili, choć nie wolno nam samowolnie opuszczać baraków i kilku innych budynków, gdzie pracujemy. Rosjanie nie chcą, żebyśmy się włóczyli po kosmodromie. Przypuszczam, że my również postępowalibyśmy podobnie z cudzoziemcami odwiedzającymi nasz ośrodek lotów kosmicznych na Florydzie.

Jest tu ze mną dwunastu naukowców z zagranicy, a ponadto…


Stoner odłożył długopis. „Co to ma za znaczenie, kto tu ze mną jest — pomyślał. — Douglas nie będzie tym zainteresowany.”

Odsunął się wraz z krzesłem od stołu i splótł ręce z tyłu za głową.

„Czym on byłby w ogóle zainteresowany?” — pytał sam siebie. Zdał sobie sprawę, że wie bardzo niewiele o własnym synu. Chłopiec był dlań prawie jak ktoś obcy. A swoją młodszą od Douglasa córkę znał jeszcze mniej.

Z pomrukiem niezadowolenia z samego siebie, wstał zza drewnianego biurka i skierował się ku drzwiom. Szedł wolno wąskim korytarzem. Choć nie było jeszcze późno, wszystkie inne drzwi były pozamykane. Kolacja skończyła się przed godziną.

„Za to jutro będzie wielki dzień — pocieszył się w duchu. — Dzień startu w kosmos.”

Wszystko było tu jakoś nienaturalnie spokojne. Jego wcześniejsze wzloty na orbitę były żywsze, weselsze. Odbywały się bez przerwy jakieś konferencje prasowe, spotkania, zebrania, często do późnej nocy fotoreporterzy mierzyli w niego co chwila swymi aparatami.

Tu nie było ani reporterów, ani fotografów.

Zszedł na dół i udał się do sali, gdzie jadali posiłki. Pod kinkietem siedział na skórzanym fotelu jeden z chińskich fizyków i czytał książkę po rosyjsku. Stoner pokiwał mu przyjaźnie ręką, a on uśmiechnął się doń. Jego tłumacza nie było, a więc nie mogli sobie porozmawiać.

Stoner zlustrował wzrokiem okrągły stół w środku sali, przebiegł oczyma po niemal pustych półkach bibliotecznych regału, po czym ruszył na poszukiwania do kuchni.

Przy otwartej lodówce stał Markow i czegoś w niej szukał.

— Wziąłeś dziś dwie repety deseru — rzekł wesoło Stoner, podchodząc do niego.

Markow wyprostował się.

— Ach tak? Szpiegowałeś mnie. Cóż, nic na to nie poradzę. Kiedy jestem zdenerwowany, jem. Rozumiesz, muszę sobie podwyższać poziom cukru we krwi.

— Ale trzeba przyznać, że ta bakława była diabelnie smaczna — rzekł Stoner. — Przynajmniej jedzenie jest tu pierwszej klasy.

— Chcesz trochę? To znaczy, jeśli jeszcze coś z niej zostało.

„Nie, dziękuję. — Stoner potrząsnął głową. — Gdy jestem zdenerwowany, nie mogę jeść.

Markow popatrzył na niego.

— Ty zdenerwowany? Wyglądasz na tak spokojnego, odprężonego.

— To tylko pozory. W środku wszystko mi skacze.

Markow zamknął lodówkę z grymasem rozczarowania.

— Nic nie ma — rzekł. — To dziwne, bo mógłbym przysiąc, że zostało trochę bakławy.

— To tak, jak z truskawkami kapitana Queega — zauważył Stoner.

— Kogo?

— Nieważne.

Wrócili do jadalni. Chińskiego fizyka już nie było, ale jego miejsce w fotelu zajął jeden z Rosjan. Salę wypełniały płynące z radia dźwięki muzyki klasycznej.

— Czy to Czajkowski? — spytał Stoner.

Markow obrzucił go spojrzeniem muzykologa.

— To jest Beethoven — rzekł z naciskiem. — Sonata patetyczna.

Stoner nie dał się jednak tak łatwo przekonać.

— Czajkowski też napisał Patetyczną, nieprawdaż?

— Tak, ale Symfonię patetyczną. Żeby to dobrze zagrać, trzeba co najmniej stu muzyków i godzinę czasu. Dla cywilizowanego człowieka, Keith…

— Sądziłem, że rosyjska stacja nadaje tylko rosyjską muzykę — przerwał mu Stoner.

Markow otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy poczuł, że ktoś szczypie go w nogę. Roześmiał się.

— Chodźmy — rzekł Stoner. — Zobaczmy, czy nie ma gdzieś kawy.

— Czy ty się nawet dziś nie powstrzymasz od używek? — Markow spojrzał nań z wyrzutem. — Po badaniach lekarskich…

Stoner położył palec na ustach.

— Bądź cicho — rzekł miłym, wesołym tonem. — Ten muskularny facet w kącie to jeden z waszych medyków. Dokładnie o dwunastej wbije mi igłę dłuższą niż rurociąg alaskański. Ale do tego czasu mogę jeść i pić, co zechcę.

— Mam w pokoju trochę wódki — rzekł Markow.

— To byłoby za mocne. Po kawie nie będę miał jutro kaca, po wódce mógłbym mieć.

Przeszli znów do kuchni i Stoner zaczął parzyć kawę. Przez na wpół otwarte drzwi sączyły się do środka dźwięki beethovenowskiej sonaty.

Markow usiadł przy kuchennym stole i podparł ręką brodę.

— Przyszedł mi na myśl angielski filozof Haldane — powiedział w zadumie.

— Mówisz o tym biologu J. B. S. Haldane?

— Jeśli chodzi o ścisłość, on był chyba genetykiem. A do tego skłaniał się mocno na lewo.

— No i co?

— Raz powiedział: „Wszechświat jest nie tylko dziwniejszy, niż nam się wydaje; jest dziwniejszy, niż moglibyśmy sobie wyobrazić”.

Stoner zmarszczył brwi i odwrócił się, by zerknąć na mruczący czajnik, po czym znów spojrzał na Markowa.

— Nie rozumiesz, co to znaczy? — spytał Markow. — Jutro zaryzykujesz życiem i polecisz na spotkanie z tym gwiezdnym statkiem. Ale przypuśćmy, że gdy do niego dotrzesz…

— Jeśli do niego dotrzemy — sprostował Stoner i aż sam się zdziwił, słysząc własne słowa.

— Jeśli i kiedy do niego dotrzesz — powtórzył Markow — przypuśćmy, że staniesz oko w oko z czymś, co przerasta ludzką zdolność pojmowania. Z czymś takim, że nie będzie doń pasował ani orzeł, ani reszka.

Stoner zdjął czajnik z kuchenki, podszedł z nim do stołu i nalał kawy do dwu wyjątkowo misternych, porcelanowych filiżanek — najwyraźniej jedynych tego rodzaju naczyń, jakimi dysponowała kuchnia. Z radia rozbrzmiewała już druga, powolna część Sonaty patetycznej.

— Słyszysz tę muzykę? — spytał Stoner, czyniąc gest w kierunku sali.

— Oczywiście.

— To dzieło człowieka. Ludzkiego umysłu. Dzięki innym umysłom zostało zagrane, nagrane na taśmę i wyemitowane przez radio, tak iż możemy je teraz słyszeć. Słyszymy myśli niemieckiego muzyka, który nie żyje już od ponad stu pięćdziesięciu lat.

— Ale co to ma wspólnego ze statkiem z gwiazd? — spytał Markow.

— Jakaś pozaziemska myśl zbudowała ten statek…

— Umysł, którego być może nigdy nie będziemy mogli zrozumieć… — zauważył Rosjanin.

— Ale ten statek zachowuje się zgodnie z prawami fizyki, które rozumiemy. Porusza się w przestrzeni, jak statki i sondy, które my zbudowaliśmy.

— I zapala wokół Ziemi zorzę polarną.

— Używając jakiegoś sposobu, jakiejś techniki elektromagnetycznej której jeszcze nie rozumiemy. Ale kiedyś ją opanujemy. W każdym razie, jesteśmy zdolni zrozumieć.

— Czasami mam co do tego wątpliwości.

Stoner postawił czajniczek na stole.

— Czy nie widzisz tego, Kirył? Jesteśmy zdolni. Jesteśmy. Jak sądzisz, dlaczego ja tam chcę lecieć? Czy aby natknąć się na coś, czego nie można pojąć? Albo po to, by czcić jakichś przeklętych kosmitów? Do diabla, nie! Chcę zobaczyć, dowiedzieć się, zrozumieć.

— A jeśli się to okaże niemożliwe? Jeśli będzie przerastało ludzkie pojęcie?

Stoner potrząsnął z uporem głową.

— Nie ma we wszechświecie niczego, czego nie moglibyśmy zrozumieć — rzekł. — Jeśli tylko będziemy mieli dość czasu, aby to zbadać.

— To jest twoje przekonanie.

— To jest moja religia. Taka sama, jak maksyma, która prowadziła Einsteina: „Wieczną tajemnicą wszechświata jest jego poznawalność”.

Markow uśmiechnął się do niego.

— Amerykanie są z natury optymistami — rzekł.

— Nie z natury, lecz ze względu na historyczną rzeczywistość — skorygował go Stoner. — Bo optymiści zawsze wygrywają.

— Dobrze, mój optymistyczny przyjacielu. Miejmy nadzieję, że się nie mylisz i że nasz pozaziemski gość okaże się pomocny i przyjazny. Nie chciałbym być zmuszony do schylania się przed kimś, kto nie ma nawet cech ludzkich.

Przeszli znów do jadalni, zabrawszy ze sobą filiżanki z kawą. Siedzący w kącie sali rosyjski felczer przywołał ich gestem dłoni i rzekł coś do Markowa.

— On chce ci przypomnieć, że o jedenastej dostaniesz zastrzyk — wyjaśnił Markow.

Stoner uśmiechnął się do sanitariusza.

— Powiedz mu, że jestem wdzięczny za jego sadystyczną troskę o moją osobę i że chętnie wbiłbym tę jego igłę w jego tłusty tyłek.

Felczer uśmiechnął się i skinął głową, gdy Markow przetłumaczył mu słowa Stonera.

Beethovenowska sonata dobiegła końca i teraz z niewielkiego, podłużnego radia na półce bibliotecznej popłynęła muzyka kameralna; łagodne, dźwięki smyczków — abstrakcyjne i spójne jak dowód matematyczny.

— Czy to nie Bach? — spytał Stoner, sadowiąc się na jednym z foteli stojących wokół jedynej w świetlicy sofy.

Markow westchnął.

— Vivaldi — rzekł.

Drzwi otworzyły się z impetem i do sali weszła Jo, rozcierając niecierpliwie skórę na swych ramionach.

— Komary — wyjaśniła. — Wielkie jak odrzutowce.

— Jedna z atrakcji tej okolicy — zauważył Markow.

Jo miała na sobie dżinsy i cienki sweterek.

— Nasi gospodarze zainstalowali reflektory wokół wszystkich budynków — skarżyła się, przeczesując palcami włosy. — W ogóle nie widać nieba, a nie wolno wyjść poza oświetloną powierzchnię.

— Pomyślmy o pozytywach takiego stanu rzeczy — zasugerował Markow.

— Reflektory przyciągają komary.

Mimo woli wybuchnęła śmiechem i podeszła do sofy.

— Nie sądzę, abym tej nocy zasnęła. Jestem pokłuta jak sito.

— Napijesz się kawy? — spytał Stoner.

— To by jeszcze pogorszyło sprawę.

— Może w takim razie szklankę gorącej herbaty? — zaproponował Markow. — Albo kieliszeczek wódki?

— Żadnego alkoholu. Muszę mieć jutro jasny umysł, choć oni nie pozwolą mi nawet dotknąć tego ich sprzętu.

— Może powinniśmy poprosić tego medyka, żeby zrobił pani zastrzyk przeznaczony dla Keitha. Zapadłaby pani wtedy w długi spokojny sen i obudziła się jutro z umysłem tak jasnym jak poranne niebo.

— Oni przynajmniej tak twierdzą — rzekł Stoner.

— O nie, dziękuję. — Jo zerknęła w stronę felczera. — Czy on mówi po angielsku? — spytała.

— Nie, tylko po rosyjsku — uspokoił ją Markow.

— Skąd on jest?

Markow zwrócił się do felczera, który zaraz uśmiechnął się szeroko ukazując rząd srebrnych koron na zębach, po czym, wyraźnie wzruszony, wypowiedział kilka zdań po rosyjsku.

— On pochodzi ze wsi niedaleko Leningradu — przetłumaczył Markow — Z najpiękniejszej wsi w całej Rosji. Chciałby bardzo pokazać pani, jak tam jest pięknie, zwłaszcza wiosną.

Jo odwzajemniła uśmiech i znów zadała pytanie, które Markow przetłumaczył:

— Jest więc Rosjaninem? Nie Ukraińcem, Gruzinem ani Kazachem?

Markow zerknął na korpulentnego felczera i zatrzymawszy wzrok przez chwilę na jego rudych włosach i jasnej cerze, rzekł:

— Jestem pewny, że to Rosjanin. Mogę zagwarantować. Ale skąd to pani zainteresowanie naszą narodowościową mozaiką?

— Rozmawiałam tu z różnymi ludźmi — odparła. — Ze strażnikami, urzędnikami, zwykłymi robotnikami.

— Ale nie z astronomami ani lingwistami — mruknął Markow.

Zignorowała jego uwagę i ciągnęła:

— Wielu tutejszych Rosjan nie wydaje się być w dobrych stosunkach z Kazachami i członkami innych nierosyjskich narodowości.

— Naprawdę? — zdziwił się Stoner.

— Inwazja islamu — rzekł Markow znudzonym tonem. — Od czasu zmian w Iranie i wojny w Afganistanie głównym tematem tutejszych rozmów jest możliwość narodowego powstania. Ale chyba zdajecie sobie sprawę, że to jest niemożliwe.

— Powstanie pewnie jest niemożliwe, ale co z sabotażem — spytała Jo. — Przypuśćmy, że ludzie, którzy posłużyli się Schmidtem, posłużą się jakimś kazachskim technikiem, aby jutro coś zepsuć w rakiecie nośnej.

Markow potrząsnął głową i wzniósł ręce do góry.

— Wykluczone! — wykrzyknął. — Nasi ludzie ze służby bezpieczeństwa dołożyli starań, aby tylko Rosjanie byli dopuszczeni do obsługi rakiety. Mogę to wam zagwarantować.

— Ale czy w rękach Rosjan jestem zupełnie bezpieczny? — spytał Stoner.

Przez moment Markow nie odpowiadał, potem pogłaskał swą bródkę i rzekł poważnie:

— Tak, jesteś bezpieczny. Jestem tego pewny.

Obaj mężczyźni przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy bez słów.

— Myślę, że napiłabym się herbaty — przerwała milczenie Jo.

— W takim razie, ja się tym zajmę — rzekł Markow i ruszył w stronę kuchni. — Zrobię pani szklankę herbaty, która ukoi pani nerwy i wzmocni pani ducha. Nie tak, jak ta ohydna lura, którą nazywają kawą. Fu! Jak można pijać regularnie coś takiego?

Stoner roześmiał się, a Markow zniknął za drzwiami kuchni. „Pewnie celowo zostawił nas tu we dwoje” — pomyślał. Jo siedziała na sofie, obok zasłoniętego okna, a rosyjski felczer wciąż słuchał radia, siedząc w fotelu w kącie sali. Stoner skierował się ku Jo i usiadł obok niej.

— Moja ostatnia noc na Ziemi — rzekł. — Na tydzień lub coś w tym rodzaju — dodał szybko.

— Nie jesteś zdenerwowany?

— Diabelnie.

— Nie wyglądasz, żebyś był. Wyglądasz na uosobienie spokoju.

— To tylko na zewnątrz. Wewnątrz mnie wszystko się skręca. Gdybyś mi teraz zrobiła zdjęcie rentgenowskie, wyszłoby zamazane.

Jo roześmiała się perliście.

— Zawsze się denerwuję przed lotem — mówił Stoner. — Zwłaszcza w ostatnich minutach przed startem. Serce wali mi wtedy jak szalone.

— To całkiem zrozumiałe — powiedziała i posmutniała. — Mógłbyś się jeszcze z tego wycofać. Rosjanie mają w rezerwie kosmonautów, którzy…

— Wiem o tym — przerwał jej.

— Nie boisz się, że oni będą cię próbowali… powstrzymać?

— Kirył czuwa nad wszystkim, jak święty Bernard.

— To nie wystarczy…

— I ty też czuwasz — dodał. — Widziałem, jak wypatrywałaś wszystko i sprawdzałaś wszystkich dookoła. Przecież przez to pokłuły cię komary.

Na Jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.

— Ja… nawet nas dwoje nie zapewni ci skutecznej ochrony.

Wyciągnął rękę i lekko ścisnął skórę na jej karku.

— Dziękuję ci za to, Jo — rzekł. — Rozumiem co robisz, i doceniam to. Naprawdę doceniam.

— Ech tam.

— Naprawdę, Jo. Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego się tak upieram przy tym locie.

Skinęła głową.

— Tak, Keith, rozumiem to. I to mnie przeraża. Na twoim miejscu robiłabym to samo. Ale nie mogę się pogodzić z faktem, że ty to robisz. Że ryzykujesz życiem.

— Takie jest życie — rzekł łagodnie.

— I nie ma szansy, aby coś zmienić — dodała. — Wiem o tym.

Do jadalni wszedł Markow niosący w każdej ręce szklankę parującej herbaty. Szklanki były osadzone w srebrzystych koszyczkach. Na widok Stonera i Jo, siedzących obok siebie, podniósł brwi.

— Zawiedzeni kochankowie — westchnął. — Och, jak wam zazdroszczę!

Stoner zdjął rękę z jej szyi i Jo sięgnęła po szklankę.

— Dziękuję ci, Kirył — rzekła.

— Dla ciebie, o piękna, podbiłbym Chiny, tak abyś miała zapewnioną najlepszą herbatę, kiedy tylko byś zechciała.

Zaśmiała się z jego komplementu.

Podczas gdy Stoner popijał swą stygnącą kawę, felczer zerknął na zegarek, wstał ciężko z fotela i wyłączył swe radyjko. We troje popatrzyli, jak potoczył się ku swemu małemu pokoikowi służbowemu znajdującemu się za ścianą po drugiej stronie sali. Przez okno widzieli, jak otwiera wiszącą na ścianie apteczkę.

— Nadszedł twój czas — rzekł Markow uroczyście.

Stoner zerknął na Jo, ale ona wciąż patrzyła na felczera, który wyjmował teraz z apteczki czarne plastikowe pudełko.

— Nie sądzę, aby ktoś mógł dodać trucizny do tego środka nasennego — powiedział Stroner.

Jo patrzyła nań z niepokojem.

Pilnowałam apteczki przez cały dzień — rzekła. — Była przez cały czas zamknięta.

Markow zmarszczył brwi, lecz nic nie powiedział.

Felczer podszedł do nich i we czwórkę udali się do pokoju Stonera.

Podczas gdy medyk składał starannie strzykawkę i zaczął ją wypróbowywać, Stoner usiadł na swym trzeszczącym krześle i podwinął rękaw koszuli. Jo i Markow kręcili się obok niego.

Nagłe jego wzrok padł na leżący na biurku nie dokończony list do syna. Chwycił długopis i pośpiesznie dopisał:


Już muszę iść. Prawdopodobnie zobaczysz start rakiety w telewizji. Mam nadzieję, że się niedługo zobaczymy. Proszę, napisz i poproś Elly, żeby też napisała.

Całuję was oboje mocno.


Podpisał się, złożył list wpół i wsunął go do zaadresowanej uprzednio koperty.

— Czy mógłbyś mi to nadać, Kirył? — spytał, podając list Markowowi.

Markow skinął głową.

Do Stonera podszedł felczer i umoczoną w spirytusie watką zdezynfekował jego ramię tuż nad łokciem. Markow odwrócił głowę, a Stoner zaraz poszedł za jego przykładem. Uczuł jedynie lekkie ukłucie i już felczer nacierał ponownie watką jego rękę.

— Już po wszystkim — powiedziała Jo.

— Jezu, jak ja nienawidzę zastrzyków — mruknął Stoner.

Felczer uśmiechnął się do nich, a najszerzej do Jo, po czym pokiwał im przyjaźnie ręką i wyszedł. Stoner wstał i zrobił lekki przysiad dla wypróbowania mięśni nóg.

— Nic, nie ma żadnego efektu.

Wie martw się, zaraz cię weźmie — zapewnił go Markow. — Lepiej się połóż od razu do łóżka.

— Aha. Chyba to zrobię.

Marków pogłaskał swą bródkę.

— Keith… jutro będziesz od rana otoczony lekarzami, technikami i innymi…

Stoner pokiwał głową. Markow chwycił go za ramiona, a potem objął Obaj poklepali się serdecznie po plecach.

— Dobranoc — rzekł Markow i odsunął się. — Wszystkiego najlepszego przyjacielu.

— Dobranoc, Kirył.

Markow pośpiesznie opuścił pokój. Stoner odwrócił się i zobaczył, że Jo wciąż stoi między nim a łóżkiem. Wyciągnął rękę, aby zamknąć drzwi, ale nie trafił na klamkę i zatoczył się.

— Ua! — mruknął, czując, że podłoga kołysze się pod jego stopami.

— Tutaj. Pozwól, że ci pomogę — usłyszał głos Jo.

— Dam sobie radę sam.

Chwycił za klamkę, ale zamiast zamknąć drzwi, otworzył je na oścież i przywarł do nich kurczowo. Dopiero po chwili udało mu się je zamknąć. Zwrócił twarz w stronę Jo.

— To ten zastrzyk, który dostałeś — powiedziała. — Jej głos dobiegał doń jakby z oddali.

— Mikstura dla dzieci. — Spróbował strzelić palcami, ale mu nie wyszło.

Poczuł, że Jo podtrzymuje go, prostuje i prowadzi w stronę łóżka. Wydawało mu się, że wykonanie tych paru kroków trwa nieskończenie długo.

— Moja ostatnia noc na Ziemi — mruknął. — Chcę ją spędzić z tobą.

— Oczywiście — powiedziała.

Lekki jak piórko spadał gdzieś w dół. Ześlizgiwał się wolno, bez wysiłku ku łóżku, które rozciągało się zapraszająco gdzieś daleko pod nim — Moja ostatnia noc na Ziemi — powtórzył i zwalił się na łóżko. Materac jęknął i ugiął się pod jego ciężarem.

— Wiem o tym.

Stała przy nim, a on ją przyciskał. Była ciepła, a woń wiosennych kwiatów uderzała mu do głowy.

— Jesteśmy gwiezdnym pyłem — rzekł do niej.

— Powiedziałeś mi to ostatniej nocy na Kwajalein. — Jej głos był w jego uchu odległym brzęczeniem.

— Tak, pamiętam, milion lat temu.

— Zamknij oczy, Keith. Zaraz zaśniesz.

Usiadła przy nim na łóżku.

— Chcę się z tobą kochać, Jo. Chcę, żebyś ty się kochała ze mną.

Jej cichy śmiech był jak szum wiatru. Stoner nie słyszał dźwięczącej w nim nuty smutku.

— Keith, za minutę będziesz nieprzytomny.

— Nie ma mowy. Zaraz będę… — Jego słowa ucichły, a powieki opadły w dół.

Jo siedziała przy nim jeszcze przez chwilę, aż wyraz jego twarzy powiedział jej, że Stoner zapadł w głęboki, spokojny sen. Wtedy pocałowała go lekko, a on się uśmiechnął.

— Powiedz, że mnie kochasz, Keith — wyszeptała do jego śpiącego ciała.

— Powiedz mi choć raz, że mnie kochasz.

Ale on był już daleko, pogrążony w zdrowym śnie, uśmiechnięty.

Jo wstała, wygładziła strój i skierowała się ku drzwiom, ale chwytając za klamkę, obejrzała się i jeszcze raz objęła go spojrzeniem; spał spokojnie w łóżku. Dopiero wtedy otworzyła drzwi i wyszła z pokoju.

ROZDZIAŁ XL

Wichita, Teksas

— Harry, chodź no tu! Walter Cronkite jest na ekranie!

— Cronkite? Myślałam, że on już nie występuje.

— Z tej okazji wystąpił. Pospiesz się!

— Poczekaj no. Poczekaj minutkę. Nastaw głośniej.

— Głuchniesz czy co? Przecież jest głośno.

— Jeśli się zamkniesz choć na chwilę, może wreszcie usłyszę głos z telewizora.

— Nie krzycz na mnie, Harry! Pierwszy raz w tym roku Walter jest na antenie, a ty się musisz kłócić.

— Nastaw trochę głośniej, proszę, i usiądź.

— …a teraz łączymy się z Rogerem Muddem w Moskwie.

Tu Roger Mudd. Jest tu godzina trzecia nad ranem, Walterze, i miasto jest jeszcze pogrążone we śnie. Ale okna biur na Kremlu, skąd prowadzony jest podgląd startu rakiety, są jasno oświetlone…

— Czy już się zaczęło, Harry?

— Nie widzisz? Przecież jest napisane: „Bezpośrednia transmisja satelitarna”.

… a na rosyjskim kosmodromie w Tiuratamie odbywają się w świetle reflektorów ostatnie przygotowania do odpalenia rakiety nośnej.

Czy to jest naprawdę rosyjska rakieta?

— O rany! Wygląda zupełnie jak jedna z naszych.


* * *

Maria Markowa, leżąc obok pogrążonego we śnie męża, obserwowała, jak za oknem robi się coraz jaśniej. Dniało.

Kirył, mimo brody i siwiejących włosów, wyglądał we śnie jak dziecko. Jego twarz była wolna od zmarszczek; można było dostrzec na niej jedynie delikatne fałdy, które pojawiały się w momencie śmiechu. Spał twardo z na wpół otwartymi ustami, oddychając głęboko i miarowo.

Marię natomiast oczy piekły od bezsenności. Całą noc przeleżała nie zmrużywszy oka, stężała od napięcia, zamartwiając się o przyszłość. Wiedziała, że los Amerykanina jest przesądzony. Był niczym innym, jak tylko pionkiem w toczącej się na Kremlu walce o władzę.

Skoro jednak tak było, ona i Kirył liczyli się jeszcze mniej. Mogli oboje zostać zmieceni jednym ruchem niedbałej ręki.

„Muszę go ochraniać — mówiła do siebie. — Muszę ochraniać nas oboje.”

Powoli, ostrożnie uniosła kołdrę na tyle, by wyśliznąć się z łóżka. Podłoga była zimna, lecz ledwie to sobie uświadamiała. Podeszła do okna i poczuła na swej twarzy ciepłe promienie letniego słońca.

— Mario! — dobiegł ją od strony łóżka zaspany głos męża.

Nie odpowiedziała.

— Co robisz?

Odwróciła się i zobaczyła, że on siedzi na łóżku. Jego wyblakła, zielona koszula nocna była śmiesznie podwinięta na piersi, lecz Maria nie miała w tej chwili nastroju do śmiechu.

— Obserwuję wschód słońca — powiedziała. — Jest całkiem ładny.

Markow sięgnął po leżącą na nocnym stoliku paczkę papierosów.

— Co ci jest? — spytał, zapalając papierosa. — Dlaczego wstałaś o tej skandalicznej godzinie?

Wzruszyła ramionami. Nie było sensu rozmawiać na ten temat; tylko by się zdenerwował, wszedł na swoją wyniosłą trybunę i wygłosił jakąś durną maksymę.

Markow wstał z łóżka i stanął przy oknie, obok niej.

— Nie spałaś całą noc, prawda? Masz czerwone oczy.

— Zaraz odpalą rakietę — powiedziała.

— Tak. — Markow pociągnął kilka razy papierosa i spojrzał przez okno. Od tej strony budynku nie było widać wyrzutni. — Trochę dziwne, jak się pomyśli, że Stoner będzie bezpieczniejszy w przestrzeni, niż jest na Ziemi — mówił.

Maria milczała.

„Przynajmniej w przestrzeni nie ma morderców — prowokował ją do rozmowy, jednak ona wciąż milczała.

Zniecierpliwiony, utkwił w niej badawcze spojrzenie.

— Mario, on będzie bezpieczny w tej rakiecie, prawda? — spytał.

— Tak, oczywiście — rzekła automatycznie.

Chwycił ją za ramiona i przybliżywszy twarz do jej twarzy, wyszeptał:

— Mario, on jest moim przyjacielem. Nie chcę, aby stało mu się coś złego.

— Nie zamierzam mu zrobić żadnej krzywdy — powiedziała.

— Ale możesz mu pomóc, jeśli inni zechcą mu wyrządzić krzywdę.

— Nie mogę.

— Czy jemu grozi niebezpieczeństwo, Mario?

Odsunęła się od niego, ale on chwycił ją ponownie za ramiona, tym razem mocniej.

— Mario, jeśli masz ochotę nadal żyć ze mną, musisz być względem mnie uczciwa. Pytam: czy on jest w niebezpieczeństwie?

— To nie leży w naszej mocy, Kirył — rzekła, usiłując uciec od niego wzrokiem. — Nie możemy w tej sprawie nic zrobić.

— W jakiej sprawie? — Jego głos zabrzmiał dziko, niemal szaleńczo.

— Nie wiem — rzekła prosząco. — Podejmowane są decyzje, Kirył. Nie powinniśmy nawet o tym myśleć. To nas nie dotyczy!

— Dotyczy nas! I to bardzo. — Jego głos był tak ostry, że niemal ją siekł.

— Jeśli pozwolisz im zabić Stonera, pozwolisz również, aby nas zabili, — Kir, nie mogę…

— Co oni chcą zrobić? — pytał.

— Nie wiem.

— Ale zamierzają coś zrobić?

— Na najwyższym poziomie władzy są… frakcje.

— Musisz się natychmiast dowiedzieć, co oni planują zrobić, zanim mu pozwolimy wsiąść do tej rakiety.

— To nie ma nic wspólnego z rakietą — powiedziała. — Tyle wiem. Nie chcą, żeby start zakończył się fiaskiem na oczach milionów telewidzów na całym świecie.

— Więc o co chodzi?

— Skąd miałabym wiedzieć, Kir? Gdybym podjęła próbę wysondowania ich, mogłoby to oznaczać… Nie, nie mogę, Kir. Nie mogę!

Otoczył ją ramionami i trzymał blisko siebie, lecz zamiast ryknąć na nią, rzekł łagodnie, z przejęciem:

— Musisz, Mario. To jedyna nadzieja dla nas wszystkich. Musisz się dowiedzieć, co oni zamierzają mu zrobić. I to szybko!


Ich głosy obudziły Jo. Przez cienką ścianę, oddzielającą ich pokoje, nie mogła wprawdzie zrozumieć ani słowa, ale z rytmu ich głosów wywnioskowała, że rozmawiają po rosyjsku i w dużym podnieceniu.

Wzięła prysznic i szybko się ubrała. Dopiero gdy stanęła przed zamglonym lustrem nad umywalką i podniosła do ust kredkę, zdała sobie sprawę, że trzęsą się jej ręce. Szybko zeszła na dół.

W jadalni nie było jeszcze nikogo prócz obsługi. Kucharka i jej pomocnica — obie Rosjanki o jasnej cerze, żony miejscowych techników — nakryły już stoły do śniadania, a sala była pełna aromatu gorącej kaszy, boczku, jajek i naleśników.

Po chwili do jadalni wszedł Markow. Wyglądał na napiętego jak cięciwa łuku. Za nim, z markotną miną, dreptała jego połowica. Jo zdała sobie sprawę, że to ich głosy obudziły ją. Po kilku minutach pojawili się w sali dwaj chińscy naukowcy, potem Zworkin z dwoma asystentami. Żaden z nich nie wydawał się być w nastroju do rozmowy. Atmosfera sali była naładowana oczekiwaniem i niepokojem, tak iż niemal było słychać trzaskanie iskier wysokiego napięcia.

Jo nie mogła się zmusić do jedzenia. Popijała kawę, gdy na zewnątrz budynku rozległ się pisk hamulców i po chwili do jadalni wsypało się pół tuzina techników w białych kombinezonach. Zamienili kilka słów ze Zworkinem, po czym poszli na górę.

Jo podążyła za nimi. Gdy szła po schodach, zauważyła, że za nią idzie Markow.

— Ręce mi się trzęsą — rzekła do niego.

— Ach tak — odparł i zamilkł.

Stoner, również ubrany w kombinezon, był już w korytarzu. Technicy otoczyli go, niby oddział ochroniarzy, jak eskorta ubranych na biało kapłanów.

— Pójdę z nim — powiedział Markow i oddalił się od Jo.

— Kirył! — ucieszył się Stoner na jego widok. — Jak się masz? Mógłbyś powiedzieć tym facetom, że jestem gotowy? Po co tu stoimy? Ruszajmy w drogę!

Markow przetłumaczył jego słowa i technicy roześmiali się, a potem porozumieli się skinieniem głowy i ruszyli w kierunku schodów. Jo zrównała się z nimi, gdy zobaczyła, że Zworkin i inni zgromadzili się u podstawy schodów i wyciągają głowy ku górze.

„Delegacja powitalna” — pomyślała.

Stoner, przechodząc obok niej, przystanął.

— Do widzenia, moje dziecko — rzekł. — Dziękuję za wszystko.

Zastygła w bezruchu, przyciśnięta do ściany przez techników.

— Wszystkiego najlepszego, Keith — wyszeptała.

Przechylił się ku niej i lekko ją ucałował.

— Niedługo wrócę — szepnął jej do ucha.

Potem się oddalił, stukając o podłogę swymi podkutymi butami. Tuż przed nim podążał Markow, a technicy zamykali pochód.

Jo została nagle sama w korytarzu na górze.

„Przynajmniej jest już w drodze — pomyślała. — Oni nie będą teraz robili żadnych kawałów. Gdyby się na niego targnęli, zabiliby także kosmonautę, który poleci razem z nim.”


W Waszyngtonie dochodziła północ, lecz Owalny Pokój w Białym Domu był jasno oświetlony i pełen prezydenckich doradców.

— Ile pozostało do startu? — spytał rzecznik prasowy.

— Niecałe dwie godziny — odpowiedziała doradczyni naukowa.

Siedziała sztywno wyprostowana na jednym z krzeseł o wysokich twardych oparciach.

— Kiedy zaczynamy się modlić? — spytał senator Jay.

Dopijał już trzeciej szklanki whisky.

— Ja zacząłem godzinę temu — rzekł prezydent zza swego biurka.

Ich oczy były utkwione w ekranie telewizora wbudowanego w ścianę pokoju. Przekazywał obraz bezpośrednio z kosmodromu w Tiuratamie bez wstawek i komentarzy jakiejkolwiek stacji telewizyjnej. Jednakże prezydent mógł w każdej chwili za naciśnięciem guzika na biurku przełączyć aparat na odbiór dowolnej stacji lub połączyć się z biurem komentatora NASA, który prowadził podgląd startu z pomieszczeń w podziemiach Zachodniego Skrzydła Białego Domu. Nadawano akurat telewizyjny komentarz sieci CBS do najświeższego wydania dziennika. Tekst komentarza był wyświetlany na mniejszym ekranie, pod telewizorem. Prezydent wyłączył dźwięk.

Opalony, przystojny Walden C. Vincennes, mający na głowie lwią grzywę szpakowatych włosów, zdołał w jakiś sposób zawładnąć fotelem na biegunach, używanym kiedyś przez Johna Kennedy’ego. Usiadł po prawej stronie biurka prezydenta.

— Jeśli wszystko pójdzie dobrze, panie prezydencie — powiedział swym dźwięcznym barytonem ponad szmerem wypełniających pokój rozmów — pańskie akcje wzlecą w górę jak rakieta.

— Być może — odparł prezydent. — Zobaczymy.

Rzecznik prasowy skupił na nich całą swą uwagę, choć siedział w drugim końcu pokoju, wciśnięty na sofie między senatora Jaya i generała Hofstadera.

Vincennes uśmiechnął się jak gwiazdor filmowy.

— Wie pan, panie prezydencie, jeśli to wszystko zakończy się pomyślnie, ludzie mogą zażądać, aby pan zrewidował swą decyzję niekandydowania w wyborach.

— Wątpię, czy tak będzie — odparł prezydent, potrząsając głową.

— Na konwencji może być remis.

— Nie ma mowy.

— Słyszałem, że…

Prezydent z taką intensywnością wpatrywał się w ekran, że wydawało się iż nie zwróci głowy w stronę sekretarza stanu. Oderwał jednak Oczy od telewizora i spojrzał na Vincennesa.

— Słuchaj, Walden, jeśli nawiążemy kontakt z tym statkiem, jeśli nie będzie on miał wrogich zamiarów i jeśli zyskamy wiele na tym kontakcie, czy nie uważasz, że będę miał pełne ręce roboty do listopada? Jak mógłbym jednocześnie zajmować się tymi sprawami i prowadzić kampanię wyborczą?

Vincennes zamyślił się i jego uśmiech nieco przybladł, lecz rzecznik prasowy odniósł wrażenie, że jego oczy nabrały jeszcze większego blasku niż wówczas, gdy się uśmiechał.

— Myślę, że ma pan rację — rzekł Vincennes.

— Ale jeśli sprawa przybierze zły obrót — ciągnął prezydent — jeśli ten młody człowiek zginie albo przybysz zwróci się przeciw nam czy okaże się jakimś potworem… wtedy będę skończony.

— To prawda. Jestem jednak pewny, że wszystko zakończy się dobrze Rzecznik prasowy uśmiechnął się gorzko do siebie. „Vincennes zarzuca wędkę, żeby złowić poparcie szefa dla siebie jako kandydata partii! Nie mam więc szans. On naprawdę chce startować w tym wyścigu!” Po chwili zastanowienia twarz jego znów się ożywiła. „Muszę z nim o tym porozmawiać — pomyślał. — Przecież będzie potrzebował doświadczonego personelu.”


W Kalifornii była godzina dziewiąta wieczorem i z programów wszystkich stacji zdjęto wszelkie występy, aby zrobić miejsce dla bezpośredniej transmisji z kosmodromu w Tiuratamie.

Douglas i Elly Stonerowie siedzieli w pokoju gościnnym domu dziadków i wpatrywali się w ekran telewizora. Po ich obu stronach usiedli na długiej sofie ich dziadkowie i nie odrywali wzroku od Waltera Cronkite’a.

— To będzie najtrudniejsza i najbardziej złożona kosmiczna misja załogowa, jaką kiedykolwiek zrealizowano — tłumaczył komentator. — Zespół złożony z astronauty i kosmonauty oddali się od Ziemi na odległość cztery razy większą, niż miała dotąd szansę oddalić się istota ludzka.

Cronkite siedział przy pulpicie dowodzenia lotem. Za jego plecami, na czterobarwnej mapie było pokazane położenie Ziemi, Księżyca i zbliżającego się statku z gwiazd.

— Ekipa rosyjskich kosmonautów na pokładzie stacji orbitalnej Salut-6 przyłączyła do niej już trzy nowe segmenty, wysłane z Tiuratamu w osobnych rakietach w ciągu ostatnich dwóch tygodni.

Mapa znikła i na ekranie, za głową Cronkite’a, za którego głową pojawiły się wysłane na orbitę segmenty — srebrzyste cylindry z rozkładał mi niby skrzydła panelami baterii słonecznych. Na każdym segmencie widniały duże Litery „CCCP”.

— Te cylindry — mówił Cronkite — zawierają układ, regenerujący powietrze na pokładzie, oraz żywność i wodę na dwutygodniowy lot w kosmos. Zostały też wyposażone w aparaturę, za której pomocą amerykański astronauta i rosyjski kosmonauta będą prowadzili badania obcego statku, i jeśli wszystko dobrze pójdzie, przeprowadzą kosmiczne rendez-vous z przybyszem z gwiazd.

Douglas zaczął się niespokojnie wiercić na sofie. Zażyczył sobie piwa Jego siostra spojrzała nań gniewnie, po czym znów utkwiła wzrok w ekranie.

— Pilotem Sojuza będzie major Nikołaj Fiodorenko, weteran trzech wcześniejszych radzieckich misji kosmicznych. W charakterze astronauty-naukowca zasiądzie w kabinie statku doktor Keith Stoner z Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej Stanów Zjednoczonych, NASA Doktor Stoner jest…

Z powodu, którego Douglas nie potrafił dociec, po jego twarzy popłynęły łzy. Siedział bez ruchu na sofie i patrzył w rozmyty obraz na ekranie. Cieszył się w duchu, że w panującym w pokoju mroku siostra i dziadkowie nie mogą widzieć jego załzawionych oczu.


Markow nie miał dzieci, a jedyna siostra, o kilka lat starsza od niego, wyszła za mąż i przeniosła się do przemysłowego miasta na Kaukazie, gdy jeszcze był studentem. Dlatego odprowadzanie Stonera w jasny letni ranek przyprawiło go o silny wstrząs uczuciowy.

Jako tłumacz Amerykanina, Markow towarzyszył mu bez przerwy od momentu opuszczenia przez niego hotelu do jego pojawienia się w budynku kontroli lotów, gdzie Stoner poddany został ostatniej serii badań lekarskich; mierzono mu ciśnienie krwi i wykonano EKG. Potem — Amerykanin udał się na górę, aby ubrać się do lotu.

— Czuję się jak nowożeniec, który wkłada smoking — rzekł Stoner, gdy dwójka techników w bieli pomagała mu wejść do obszernego, niezgrabnego skafandra kosmicznego.

Markow usiadł na ławce i oparł się plecami o metalową szafkę.

— Raczej jak rycerz wkładający zbroję — zauważył.

Następnie przeszli do zaparkowanego przed budynkiem mikrobusu Jechali nim ku wyrzutni. Ledwie się mieszcząc w ciasnej kabinie, wjechali na szczyt wieży startowej. Stoner wydawał się teraz Markowowi, jakby był połknięty przez jakiegoś pękatego, białego potwora bez głowy. Markow czuł się bardzo zdenerwowany, coś ściskało go w żołądku, tak jakby zapomniał o czymś bardzo ważnym, jakby się miało zda rzyć coś bardzo złego.

Ale zdawał sobie sprawę, że technicy, którzy sposobią Stonera do lotu to dobrzy, pracowici ludzie. Poświęcili się bez reszty sprawie lotów kosmicznych i nie sabotowaliby celowo swej pracy. Nie byliby zdolni tego uczynić Jednakże nie czuł się zupełnie pewny. „Wystarczy jedno zgniłe jabłko w koszu” — szeptała mu kobra zwinięta w kłębek w jego mózgu.

Drzwi windy wychodziły na mały balkonik, na którym było pełno techników w nieodzownych białych kombinezonach. Od balkoniku odchodziła niedługa rura o gładkich, pomalowanych na szaro ścianach, kończąc się na włazie statku Sojuz.

Stoner zwrócił się ku swemu przyjacielowi.

— Dalej już nie możesz iść ze mną, Kirył — rzekł. — To jest przejście tylko dla członków załogi.

W połowie przejścia Markow zobaczył radzieckiego kosmonautę, majora Fiodorenkę. Stał z hełmem pod pachą w zapiętym już kombinezonie i czekał.

— Będzie dobrze — powiedział Stoner. — Fiodorenko mówi całkiem nieźle po angielsku. Nie zginę.

Markow zmusił się do uśmiechu.

— Życzę szczęścia, Keith. Vaya con Dios.

Et cum spiritu tuo, stary druhu — odparł z uśmiechem Stoner. — Do zobaczenia, gdy wrócę.

Markow stał i patrzył, czując pustkę wewnętrzną i smutek, a tymczasem Stoner poczłapał ku czekającemu nań kosmonaucie.

— Jak się masz, Nikołaju? — usłyszał ostatnie słowa przyjaciela. — Zapowiada się dobry dzień na lot.

— O, tak — powiedział Fiodorenko głębokim basem, który zadudnił w tunelu przejścia. — Bardzo dobry dzień.

Jak dwaj rycerze ruszający na spotkanie z przygodą” — pomyślał Markow na widok ich obu. Nagle zrozumiał, że jest mu tak smutno dlatego, iż nie może lecieć z nimi.

Zjechał windą w dół i został odwieziony mikrobusem z powrotem i ośrodka kontroli lotów. Przed budynkiem czekała na niego Maria.

Miała teraz na sobie szarobrązowy mundur.

— Życzę im wszystkiego dobrego — powiedziała.

Marków skinął głową i objął ją ramieniem. Aż się zdziwił, że tym razem nie oponowała.

— Przyszłość świata jest w ich rękach, Maruszka — rzekł do niej. — Przyszłość nasza, Rosji, Ameryki — wszystkich.

Popatrzyła na niego.

— Nic im się nie stanie — zapewniła go. — Start odbędzie się bez zakłóceń. Chodź, przyjrzyjmy mu się z wnętrza ośrodka.


Słońce stało już nad odległymi wzgórzami i znad Rzymu ustępowały poranne mgły, gdy papież podniósł się z klęczek i wolno podszedł do wyjścia ze swej prywatnej kaplicy.

Wiedział, że na zewnątrz jest już kardynał Benedetto, kardynał von Friederich i wiele innych osób; ludzi telewizji, niepoprawnych paparazzi. Należało możliwie uprościć wystąpienie, sprowadzić je do kilku dobitnych zdań, które byłyby zrozumiałe dla wszystkich. Miał przecież mówić nie tylko do kamerzystów i reporterów, ale również do setek milionów wiernych. I co dziwniejsze, także do miliardów niewierzących. Papiestwo było ciężkim jarzmem, globalnym w swym zasięgu. A teraz zanosiło się, iż zasięg ten stanie się gwiezdny.

„Powiem im tak — myślał papież, kiwając w zadumie głową — Bóg w swym miłosierdziu i mądrości uznał za stosowne objawić nam coś więcej na temat swego stworzenia. Jesteśmy prawdziwymi szczęśliwcami, że przyszło nam żyć w dzisiejszych czasach. Ten gwiezdny statek potwierdza Chrystusową prawdę, że wszyscy ludzie są braćmi.”

Przez moment zastanowił się, co by było, gdyby przybysz okazał się demoniczny, diabelski.

„Nie, to niemożliwe — zdecydował. — Nie wierzę, że tak mogłoby się stać. Bóg nie zesłałby na nas takiego zła.”

Wyciągnął rękę i śmiało otworzył na zewnątrz drzwi kaplicy.

Zalał go blask reflektorów, a tłum reporterów jął napierać na ogrodzenie wytyczone przez welurowe sznury.

Przez otwarte drzwi struga światła wpadła również do kaplicy, gdzie nad głównym ołtarzem średniowieczny fresk potopu przedstawiał grzeszną ludzkość, odbierającą karanie rozgniewanego Boga.


Na drugiej półkuli, w Kwajalein, był wczesny wieczór. Reynaud siedział przy łóżku Schmidta i śledził na ekranie szpitalnego telewizora ostatnie przygotowania do lotu Stonera w przestrzeń.

Cronkite pokazywał migawki z Cape Canaveral. Prom kosmiczny NASA stał na wyrzutni cały biały w blasku reflektorów, z dziobem dumnie wzniesionym ku niebu Florydy.

— W Ośrodku Lotów Kosmicznych im. Kennedyego amerykańscy specjaliści przygotowują się do wysłania kosmicznego tankowca — mówił Cronkite — który zaopatrzy w paliwo rosyjskiego Sojuza daleko w przestrzeni w fazie jego zbliżania się do obcego statku.

— Tankowiec jest pojazdem skonstruowanym w Rosji. Przywieziono go do USA sześć dni temu drogą lotniczą w ramach współpracy amerykańsko-rosyjskiej w misji kosmicznego rendez-vous.

Schmidt usiadł na łóżku i przez zadrutowane usta wybełkotał z trudem:

— Sądzi pan, że im się powiedzie?

— Myślę, że tak — odparł Reynaud. — Stonera nic nie powstrzyma.


Sekretarz generalny również siedział w łóżku, podparty poduszkami, i na ekranie prywatnego telewizora oglądał bezpośrednią transmisję z Tiuratamu. Obok dużego, przykrytego kilkoma kocami łóżka przysiadł na krześle Borodiński.

— Wszystko idzie dobrze, towarzyszu sekretarzu — rzekł, nie odrywając oczu od odbiornika. — Musicie być teraz bardzo dumni. Cały świat obserwuje dziś, jak Rosja prowadzi w badaniach tego pozaziemskiego problemu.

Ale sekretarz już nic nie słyszał. Podbródek opadł mu na pierś. Jego ostatni oddech był długim słabym westchnieniem ulgi.


Stoner leżał na plecach w ciasnej sferycznej kapsule statku Sojuz. Na głowie miał hełm z przykręconym już wizjerem, a jego ręce, odziane w rękawice, spoczywały na jego kolanach. Pocił się. Nogi dyndały mu nad głową. Jak żółw na plecach — myślał. — Bezużyteczny i narażony na niebezpieczeństwo.”

Obrócił się, by spojrzeć na siedzącego po jego lewej stronie Fiodorenkę, lecz uniemożliwił mu to hełm. Mógł wszakże słyszeć w słuchawkach, jak jego sąsiad gwarzy wesoło z inżynierami ośrodka kontroli. Stoner mógł się tylko domyślać, o czym rozmawiają.

— Zasilanie pokładowe włączone. — Na tablicy rozdzielczej nad jego głową zamrugał rząd zielonych lampek.

— Układy regeneracji biologicznej włączone.

— Komputer sterujący włączony.

— Ciśnienie powietrza normalne.

Mimo rękawic palce kosmonauty przebiegały po przyciskach pulpitu kontrolnego jak palce pianisty po klawiaturze fortepianu. Jeden po drugim zapalały się rzędy lampek.

Sztoner — zadudnił głos Fiodorenki.

— Słucham.

— Możesz podjąć liczenie przy T minus jedna minuta, na mój znak… Uwaga… znak.

„T minus jedna minuta” — Stoner usłyszał w słuchawkach te słowa wypowiedziane po rosyjsku. Był wdzięczny Fiodorence, że poświęcił chwilę czasu, aby mu powiedzieć, ile zostało do startu. Teraz jego wewnętrzny, ukryty w mózgu zegar, miał odliczyć ostatnich sześćdziesiąt sekund w zgodzie z głosem liczącego po rosyjsku kontrolera lotu.

Wzrok Stonera padł na pulpit kontrolny. Każdy przełącznik i każda lampka były zaopatrzone — obok napisu rosyjskiego — w napis po angielsku. W ciągu paru tygodni musiał wchłonąć zasób informacji wystarczający na rok uczenia się. Wiedział jednak, że w razie potrzeby mógłby już samodzielnie sterować Sojuzem. „Oni mogą oczywiście sterować nim zdalnie, z Ziemi — myślał — ale jeśli będzie trzeba, mogę zawsze przejść na sterowanie ręczne i polatać sobie tym ptaszkiem.”

Jego ręce w rękawicach były mokre od potu. Miał nadzieję, że nie będzie jednak musiał przejmować kontroli nad statkiem.

T minus trzydzieści sekund.


Jo stała na dachu ich baraku. Wpatrywała się w jaśniejące niebo i odległą o kilka kilometrów rakietę nośną.

„Nie pozwól, aby stało się coś złego — szeptała w modlitwie. — Nie pozwól, aby stało się coś złego.”

Megafony zagrzmiały jakimś komunikatem po rosyjsku, po czym rozległo się jego angielskie tłumaczenie:

— DEPESZA OD PREZYDENTA ZWIĄZKU RADZIECKIEGO. ŻYCZĘ SZCZĘŚCIA OBU DZIELNYM PILOTOM, KTÓRZY WZLATUJĄ NA SPOTKANIE Z OBCYM STATKIEM. SZCZERY PODZIW I NAJLEPSZE ŻYCZENIA LUDZI RADZIECKICH BĘDĄ WAM TOWARZYSZYŁY W TEJ SZCZYTNEJ MISJI.

Zanim ucichło echo, megafon znów zahuczał:

— T MINUS PIĘTNAŚCIE SEKUND.


„T minus piętnaście sekund” — odliczył Stoner w duchu. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej, gdy liczył dalej: „pięć, cztery, trzy…”

Rakieta nośna pod nimi zadrżała. To zaczęły działać pompy paliwowe.

— …jeden, zero…

Usłyszał po rosyjsku słowo: „Zapłon!” i poczuł, że cała kapsuła zatrzęsła się. Stłumiony pomruk gdzieś na dole, pod nimi, przeszedł w rozdzierający uszy ryk, gdy milion zaklętych w silniku rakiety demonów zawyło na najwyższą nutę, a jakaś niewidzialna, niemiłosierna ręka jęła przyciskać jego pierś do siedzenia i trząść nim gwałtownie, jakby chciała rozerwać wszystkie jego stawy.

Stoner poczuł, że brakuje mu tchu. Oczy zaczęły mu wychodzić z orbit. Hałas był przemożny, niby twarda ściana, która prasowała jego bębenki. Nie mógł nawet poruszyć opartymi na poręczach rękami. Jego kręgosłup był miażdżony. Ale przede wszystkim hałas, straszliwy hałas i wibracja wstrząsająca nim, jak dziecięcą grzechotką…


Setki milionów ludzi na całym świecie śledziło, jak połyskująca rakieta jęła się wznosić do góry, wsparta na języku ognia, prosto i równo, jak wiedziona po napiętym, niewidzialnym drucie. Wlatywała najpierw wolno i majestatycznie, potem zaczęła przyśpieszać i mknęła coraz szybciej w głąb błękitu ustrojonego białymi obłokami. Z jej dysz buchał płomień, a ona wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż wtopiła się zupełnie w poranne niebo.

W Moskwie dziennikarze zebrani w centrum prasowym urządzili owację, gdy Sojuz mknął w górę.

W Nowym Jorku Walter Cronkite wstał zza swego biurka, zaskakując kamerzystów, którzy gwałtownie podnieśli kamery, by nie stracić go z pola widzenia. Milionom widzów wydało się, że słyszeli, jak Cronkite mruknął:

— Leć, dziecko! Leć!


Jo śledziła lot rakiety nie odrywając oczu od buchających z jej dysz płomieni, jaśniejszych niż wszystko, co dotąd widziała. Przez pierwsze sekundy statek wznosił się w górę w pełnej grozy ciszy. Dopiero potem uderzył w uszy Jo niesamowity ryk. Fala za falą przetaczały się nad miejscem, gdzie stała, grzmoty i łomot, tak iż budynek trząsł się cały i wibrował. Zdawało jej się, że czuje ciepło silników rakiety, choć wiedziała, że jest to tylko złudzenie.

— Do widzenia, Keith — powiedziała cicho.

Jakiś głos głęboko w jej wnętrzu szeptał jej, że nigdy go już nie zobaczy.

ROZDZIAŁ XLI

Ludzie nie będą wiecznie przykuci do Ziemi… Ziemia jest kolebką umysłu, ale nie można żyć wiecznie w kolebce.

KONSTANTY CIOŁKOWSKI

(1857–1935)


Paraliżujący umysł ryk stawał się coraz słabszy i wreszcie ustał zupełnie. Nacisk niewidzialnej ręki również ustąpił i Stoner poczuł, że jego ręce unoszą się swobodnie nad oparciem fotela. Głowę miał już lekką. Przez moment jego wnętrzności mówiły mu, że spada. Zamknął oczy tak mocno, że pociekły mu po policzkach łzy, a potem znów je otworzył. Teraz już nie leżał na plecach, lecz siedział wyprostowany w kapsule Sojuza. Nic się nie zmieniło poza jego perspektywą.

Sztoner — odezwał się w słuchawkach dźwięczny głos Fiodorenki. — Jesteś okay?

Skinął głową.

— Tak jest, Nikołaju. Czuję się doskonale. A ty?

— Ja też.

Obrazy, jakie doń docierały przez okienko hełmu, były jednak rozmyte.

— Czy mogę otworzyć wizjer?

Fiodorenko nie odpowiedział, gdyż akurat porozumiewał się przez radio z Ziemią, więc Stoner odczekał, aż skończy, i zapytał o to samo ponownie.

— Tak, tak — odparł Rosjanin. — Ciśnienie w kabinie jest normalne. Kontrola naziemna potwierdziła, że wszystkie systemy statku działają, jak leży.

Stoner odsunął szybkę hełmu, zdjął rękawice i wytarł oczy. Rękawice zaraz odpłynęły w stronę pulpitu kontrolnego, więc je chwycił i uśmiechnął się do siebie.

— Jesteśmy w stanie nieważkości — rzekł Fiodorenko. — Pamiętasz? Nie Wolno kruszyć, jak się je.

Stoner zaśmiał się i głęboko odetchnął. Po raz pierwszy od ponad dwu lat znajdował się w stanie nieważkości. Przyjemność z tym związana wprawiała go w stan euforii.

— Start był dobry, co? — spytał Rosjanin.

— Idealny — odparł Stoner.

— Teraz nawiążemy łączność radiową ze stacją Salut. Potem wyjdziemy na zewnątrz, żeby przycumować do segmentów z zapasami i aparaturą.

Stoner wyjął z uchwytu nad pulpitem karton, na którym po rosyjsku i po angielsku było wypisane po kolei wszystko, co mają zrobić każdego dnia. Była też podana godzina, kiedy należy rozpocząć dane zadanie tudzież ile mają czasu na jego wykonanie.

— Czy to będzie twoje pierwsze wyjście w przestrzeń?

Da.

— Będę pilnował kramu.

Fiodorenko zerknął nań zza okienka swego hełmu. — Jakiego kramu? — spytał zdziwiony.

— To takie amerykańskie wyrażenie — próbował mu wyjaśnić Stoner.

Fiodorenko słuchał i jego twarz nachmurzała się coraz bardziej.

— Przecież tu nie ma złodziei — rzekł w końcu.

— Wiesz, Nikołaju, jak to jest w kapitalistycznym społeczeństwie — rzekł Stoner, trochę zniecierpliwiony. — Tyle złodziei, że spodziewamy się ich wszędzie spotkać.

Nie zrobiło to na kosmonaucie żadnego wrażenia. — Ale nie na orbicie — obstawał przy swoim. — Na pokładzie Saluta nie ma złodziei. Tylko dobrzy radzieccy obywatele. Oficerowie Armii Czerwonej. Stoner uśmiechnął się blado i dał za wygraną.


Borodiński rozmawiał przez wideotelefon, który sekretarz generalny kazał zainstalować w swej kwaterze. Jego rozmówca, którego kanciasta twarz i wojskowy kołnierzyk wypełniały niemal cały ekran aparatu, nosił insygnia generała majora.

— Czy ta linia jest odpowiednio zabezpieczona przed podsłuchem? — spytał Borodiński niemal szeptem.

— Oczywiście, towarzyszu.

— Mam tak ważną wiadomość, że nikt poza wami nie może jej znać dopóki nie zadzwonię znowu.

— Nie od dzisiaj strzegę tajemnic państwowych, towarzyszu — rzekł generał z lekkim uśmieszkiem w kącikach ust.

— Nasz wielki przyjaciel nie żyje.

— Niemożliwe!

— Zmarł kilka minut temu. Lekarze już stwierdzili zgon. Nie ma żadnej nadziei na reanimację.

Twarz generała wydłużyła się. Wydawał się być naprawdę zmartwiony.

— To był dobry człowiek — rzekł, kiwając głową. — Wspaniały człowiek i silny towarzysz.

— Czy wiecie, dlaczego ta wiadomość musi być utrzymywana w tajemnicy przez następnych kilka godzin?

— Oczywiście, towarzyszu. Macie do odbycia wiele rozmów… Musicie sprawdzić różne rzeczy…

— Zadzwoniłem najpierw do was — rzekł Borodiński — żeby wam uprzytomnić, że linia polityczna sekretarza generalnego nadal obowiązuje i nadal będzie realizowana w praktyce dokładnie tak, jak on sobie tego życzył.

— Tak jest, towarzyszu. Czy prezydium…?

— To nie jest w tej chwili wasza sprawa. Największe znaczenie ma teraz sprawa pocisków. Czy są gotowe do odpalenia w razie potrzeby?

— Rakiety strategiczne są zawsze gotowe do odpalenia.

— Miałem na myśli te dwa pociski, które utrzymujemy w gotowości w związku z obcym statkiem — wyjaśnił cierpliwie Borodiński.

„Ciekawe, czy celowo udaje głupiego?” — pomyślał — Ach one! Tak, towarzyszu, są gotowe do odpalenia niemal, natychmiast. Radar dalekiego zasięgu bez przerwy dostarcza danych na temat pozycji tego statku. Głowice są uzbrojone i gotowe do użycia.

Borodiński skinął głową.

— Bardzo dobrze — rzekł. — Utrzymujcie pociski w gotowości. I sami czuwajcie. Zadzwonię do was osobiście, jeśli będziemy chcieli ich użyć.

— Rozumiem, towarzyszu. One będą gotowe i ja też.

Borodiński wyłączył aparat i twarz generała zniknęła z ekranu. Odwrócił się i zerknął w drugi koniec sypialni, gdzie na łóżku spoczywało starannie ułożone ciało sekretarza generalnego. Zmarły miał zamknięte oczy i splecione na piersiach dłonie.

— Tyle pracy — westchnął ciężko Borodiński.

Wiedział, że dopiero teraz zaczyna się prawdziwa praca. I prawdziwe niebezpieczeństwo. Przekazanie mu steru władzy było tylko połową dzieła. Teraz należało ten ster utrzymać w swych rękach.

Borodiński potrząsnął głową. Przez moment niemal zazdrościł sekretarzowi generalnemu jego spokojnego snu.


Stoner przekręcił się na swym fotelu i zobaczył, jak Fiodorenko otwiera klapę włazu segmentu orbitalnego i wpełza z powrotem do modułu dowodzenia po skończeniu pracy na zewnątrz ich statku. Kosmonauta wgramolił się na swój fotel i westchnął z ulgą.

— Zdaje się, że zajęło mi to więcej czasu, niż przewidywał harmonogram.

— Rosjanin oddychał ciężko, a jego zapięty na suwak kombinezon był ciemny od potu.

Stoner zerknął na listę prac, unoszącą się obok jego kolana.

— O osiemnaście minut dłużej — rzekł spoglądając na zegarek. — Całkiem nieźle. Nadrobimy to na czym innym. Jest w harmonogramie sporo luzu.

Fiodorenko pogłaskał się ręką po czole.

— Tam jest zupełnie inaczej — powiedział robiąc gest w stronę klapy wyjścia. — Ciężka praca.

— Wiem, wiem.

Przez iluminator, znajdujący się tuż nad swym siedzeniem, Stoner mógł dostrzec zarysy stacji Salut. Dwaj kosmonauci, rezydujący w niej od miesiąca, przejęli teraz od Fiodorenki podłączanie segmentów zaopatrzeniowych do ich Sojuza.

„Zaraz będzie moja kolej” — pomyślał Stoner. Praca w stanie nieważkości mogła wydawać się łatwa, ale wiedział, jak szybko można się wówczas zmęczyć, wyczerpać, gdyż każdemu ruchowi musi towarzyszyć świadomy, skierowany w przeciwnym kierunku kontrwysiłek. W przestrzeni nie było przecież tarcia, które w ziemskich warunkach wyhamowuje w sposób naturalny wszystkie ruchy. Nie było też podświadomych wizualnych kluczy do obliczania odległości i znajdowania kierunku. Nie było rozróżnienia między „górą” a „dołem”.

Stoner słyszał, że przed laty generał Leonow — pierwszy człowiek, który wyszedł w przestrzeń ze statku kosmicznego, dał swym kosmonautom następującą radę: „Gdy pracujesz w przestrzeni, pomyśl dziesięć razy, zanim ruszysz palcem, i dwadzieścia razy, zanim poruszysz ręką”.

Niemniej jednak Stoner był ochoczy, jak szczenię. Z niecierpliwością czekał na swoją kolejkę i obserwował dwóch kosmonautów Saluta przy pracy na zewnątrz ich statku. Tymczasem Fiodorenko popłynął znów do orbitalnego segmentu ich statku, by wycisnąć sobie z tubki gorącej herbaty, i gdzie było więcej miejsca, aby wyciągnąć zmęczone nogi. Stoner pozostał w ciasnym module dowodzenia, otoczony przez instrumenty Sojuza, z oczami utkwionymi w pracujących na zewnątrz ludzi.

W końcu zegar na pulpicie kontrolnym wskazał mu, że nadszedł jego czas, by ubrać się do wyjścia. Naziemny ośrodek kontroli potwierdził godzinę.

Podczas gdy Stoner wygramolił się z fotela i podpłynął do sąsiedniego segmentu orbitalnego, Fiodorenko zajął swe miejsce pilota w module dowodzenia.

Segment orbitalny był owalnym, pękatym cylindrem, służącym za pokładowy warsztat, sypialnię i śluzę powietrzną, niezbędną do wychodzenia na zewnątrz. Stoner powoli wciągnął na siebie skafander, sprawdzając dokładnie każdy suwak i uszczelkę, zmuszając się do cierpliwości i pedanterii. Segment był graciarnią łóżek, szafek, gablotek i dwu klap ciśnieniowych, z których jedna była włazem do modułu dowodzenia, druga zaś otwierała się na kosmiczną próżnię.

W segmencie pojawił się Fiodorenko i pomógł mu włożyć na plecy zbiorniki z tlenem i aparat odrzutowy do manewrowania w przestrzeni. Wreszcie włożył Stoner na głowę hełm i przymocował go do wyposażonego w uszczelkę, okrągłego kołnierza skafandra. Fiodorenko przyłączył do hełmu rurki tlenowe od zbiorników. We dwóch wypróbowali działanie radia i grzejnika skafandra oraz sprawdzili ciśnienie tlenu. Stoner zgiął dla próby ręce i nogi, aby się przekonać, czy wszystkie kolanka skafandra działają, jak należy, po czym skinął Fiodorence głową i zasunął szybkę hełmu. Kosmonauta wpełzł znowu do modułu dowodzenia, szczelnie zamykając za sobą klapę włazu.

Teraz Stoner był sam w metalowej puszce segmentu orbitalnego. Wyciągnął rękę i otworzył szklane zabezpieczenie, po czym nacisnął guzik włączający pompy powietrzne. Usłyszał przez hełm, jak maszyneria budzi się do życia i zaczyna przepompowywać powietrze z segmentu do zbiorników rezerwowych.

Lampki kontrolne ciśnienia powietrza stopniowo zmieniały kolor z zielonego poprzez żółty do czerwonego, sygnalizującego, że w środku panuje już próżnia. Stoner otworzył klapę na zewnątrz i wypłynął z segmentu w kosmiczną pustkę.

Z wrażenia niemal stracił dech w piersiach.

Podczas spędzonych na Ziemi dwu ostatnich lat, często wspominał, jak pięknie jest na orbicie, ale pamięć mogła mu jedynie dostarczyć abstrakcyjnych obrazów, nie żywych wrażeń. Teraz widział wszystko znów na własne oczy, czuł wszystko w swym wnętrzu i z wrażenia zabrakło mu tchu.

Przed jego oczami — ogromny i przytłaczająco piękny — wisiał glob ziemski ze swymi błękitnymi oceanami i białymi pasami obłoków. Stoner odwrócił się powoli i zatopił wzrok w otchłani kosmosu — nieskończenie czarnej, lecz usianej taką masą gwiazd, że wyglądała jak czarny welwet, posypany diamentowym pyłem.

„O Panie, umiłowałem piękno domu Twego i miejsce przybytku chwały Twojej.”

Słowa same cisnęły mu się na usta, gdy wolno i bez wysiłku obracał się w przestrzeni, omiatając spojrzeniem niebo kosmosu. Wreszcie dostrzegł duże, pękate segmenty zaopatrzeniowe, wiszące zaledwie o kilkanaście metrów od ich Sojuza. Za nimi unosiła się spokojnie stacja Salut z panelami baterii słonecznych, przypominającymi wygięte skrzydła mewy — nieruchoma i ciężka na tle przesuwającej się majestatycznie, niby kurtyna teatralna, powierzchni Ziemi.

— Do roboty! — rzekł do siebie Stoner.

Za pomocą aparatu odrzutowego na plecach, zbliżył się ku czekającym na przyłączenie segmentom zaopatrzeniowym. Zostały już połączone w jeden szereg przez Fiodorenkę i przymocowane stalową liną do Sojuza przez dwóch kosmonautów z Saluta. Zadaniem Stonera było jedynie sprawdzenie wszystkich połączeń i finałowa inspekcja. Uczynni Rosjanie pozostawili dla niego najłatwiejsze prace.

Poruszał się jak lunatyk, płynąc powoli w przestrzeni, a każdy jego ruch był długim, celowym i nieważkim spływem. Nie walczył z nieważkością, lecz cieszył się nią. Bardziej niż jazdą na nartach. Jak pływaniem w morzu czy surfingiem na grzbietach fal przypływu. „Płyń z prądem — pouczał sam siebie. — Ciesz się tym, póki możesz.”

Sprawdzając połączenia, gawędził sobie z Fiodorenką przez zainstalowany w skafandrze radiotelefon. Nie znalazł żadnych usterek. Kosmonauci pokazali wysoką klasę. Sojuz, połączony z segmentami zaopatrzeniowymi i nową aparaturą, był gotowy do lotu ku przybyszowi z gwiazd.

Trzeba było wracać do środka, lecz Stoner poczuł, że nie ma wcale na to ochoty. Żal mu było zamienić swobodę przestrzeni na metalowe pudło statku.

Sztoner — usłyszał w słuchawkach głos Fiodorenki.

— Słucham.

— Jak wszystko sprawdziłeś, wracaj do śluzy.

Popatrzył jeszcze raz na Ziemię — wielką i jaśniejącą, tak piękną, że mogła przyprawić o ból serca, po czym obrócił się, by zerknąć na wygwieżdżoną, kosmiczną czerń. Pamiętał, co słyszał Odys, gdy syreny wabiły go ku sobie swym zwodniczym śpiewem.

Sztoner! Słyszysz mnie?

Z wysiłkiem przeniósł wzrok na ich mały, niezgrabny statek.

— Tak, słyszę. Już wracam.

Ale nawet gdy już wpełzł do środka i obrócił się, by zamknąć śluzę, nie mógł oderwać oczu od gwiazd, aż przesłoniła je czarna powierzchnia klapy.


Jo siedziała przy klawiaturze komputera i śledziła pojawiające się zielonkawym ekranie liczby i symbole.

Rosyjscy informatycy tolerowali ją w ośrodku kontroli lotów. Oddali do jej dyspozycji osobny pulpit z ekranem, podobnym do setek innych pulpitów, ustawionych na długich rzędach stołów w rojnej sali ośrodka, tak iż mogła obserwować przebieg misji równoległe z innymi specjalistami. W przodzie sali, przy ścianie, znajdowały się wielkie ekrany i elektroniczna mapa, ukazująca położenie różnych statków — Sojuza, stacji orbitalnej Salut i statku przybysza z gwiazd — w stosunku do Ziemi i księżyca.

O ile jednak personel ośrodka tolerował obecność Amerykanki w swoim przybytku, o tyle miejscowa służba bezpieczeństwa miała ją bez przerwy na oku. Przyprowadzano ją i odprowadzano z ośrodka pod eskortą umundurowanych i uzbrojonych funkcjonariuszy.

Z tyłu za Jo siedział Markow; palił nerwowo papierosa i szczypał swoją bródkę. Często na siedzeniu obok niego zasiadała również jego żona, ubrana w coś w rodzaju munduru. Jo nie bardzo się orientowała w ubiorach pracujących w ośrodku Rosjan, a więc nie mogła wiedzieć, czym się Maria właściwie zajmuje. Niewiele ją to zresztą obchodziło.

Klawisze na jej pulpicie służyły jedynie do odczytywania danych. Jo była więc jedynie obserwatorką i Rosjanie dali jej wyraźnie do zrozumienia, że nie bierze udziału w kierowaniu misją. Nacisk, z jakim miejscowy przedstawiciel władzy wymówił słowo „obserwator”, a także jego wyraz twarzy w tym momencie, wyraźnie świadczył, że miał ochotę użyć innego, bardziej mu pasującego słowa, a mianowicie: „szpieg”.

Mogła zatem śledzić przebieg misji, ale nie była w stanie pomóc żadnemu z jej uczestników.

Obejrzała się i powiodła wzrokiem po wielkiej sali ośrodka. Nie była już tak spięta, jak w pierwszych godzinach po starcie rakiety. Inni pracownicy również sprawiali wrażenie zrelaksowanych, by nie powiedzieć: sennych. Nawet Markow wyglądał na bardziej odprężonego w swym fotelu tuż za nią. Sojuz przeciął orbitę Księżyca już niemal czterdzieści osiem godzin temu, A więc Stoner i Fiodorenko byli w tej chwili dalej od Ziemi niż jakikolwiek inny mieszkaniec planety.

Jo widziała na elektronicznej mapie, że w tym samym co oni kierunku podąża również bezzałogowy statek z paliwem, wysłany ze Stanów Jednoczonych. Jego tor nie pokrywał się dokładnie z torem Sojuza, lecz oba tory miały się przeciąć na parę godzin przed zbliżeniem się Stonera i Fiodorenki do obcego statku.

„Wtedy będą mieli co robić — pomyślała. — I my też.”

Należało się spodziewać, że nastąpi to za mniej więcej dwadzieścia godzin. Najpierw ośrodek miał nadzorować połączenie się Sojuza z tankowcem, a potem rendez-vons ze statkiem z gwiazd. Jo wyobrażała sobie, jak gwarno i rojno będzie wtedy w sali.

Teraz jednak panował tu jeszcze spokój. Połowa pulpitów nie była wykorzystywana, a obecni w sali informatycy nie wykazywali żadnego podniecenia, tak, jakby w kosmosie nic się zupełnie nie działo. Dotyczyło to nawet tych, którzy o czymś rozmawiali przez zainstalowane przy ustach mikrofony lub wystukiwali coś na swych klawiaturach.

„Wszystko idzie dobrze — pomyślała Jo. — Stoner jest bezpieczny. I już jest za późno, aby dokonać jakiegoś sabotażu misji. Wszystkie rakiety nośne zadziałały doskonale, wszystkie statki były na właściwym kursie. Keith jest bezpieczny, choć o prawie półtora miliona kilometrów od Ziemi.”


Stoner drapał się sennie po szczeciniastej brodzie. Zaczynała go już swędzić i marzył o kąpieli. Fiodorenko wyglądał na równie jak on znużonego. Siedział spokojnie w fotelu po lewej ręce Stonera i sprawdzał coś na planie misji. Moduł dowodzenia pachniał cały potem i parą ich ciał.

— Odczepienie segmentu zaopatrzeniowego nie jest żadnym problemem — mówił Fiodorenko. — Małe ładunki wybuchowe rozerwą liny i odepchną segmenty od statku.

— Mówisz mi to już czwarty raz w ciągu ostatniej godziny — odparł Stoner. — Czy coś cię martwi w związku z tym?

— Nie, nic.

— Coś ci dokucza, Nikołaju. Czuję to przez skórę.

Nie ogolona twarz Rosjanina nachmurzyła się.

— Nic mi nie dokucza, Sztoner. Ja tylko widzę problem.

— Tankowiec?

Da. Zgodnie z planem musimy go przyłączyć do naszego Sojuza, zanim przeprowadzimy rendez-vous z tym przybyszem.

— Wiem. I co z tego?

— Ostatni namiar radaru wskazuje, że tankowiec nie jest dokładnie tam, gdzie powinien być. Tor jego lotu nie pokrywa się z planowanym.

— Zawsze możemy do niego podlecieć, nieprawdaż? Fiodorenko smutno skinął głową.

— Ale wtedy zużyjemy więcej paliwa manewrowego, niż zaplanowano.

Zostanie mniej na manewry wokół statku przybysza.

Stoner myślał przez chwilę intensywnie.

— Moglibyśmy zrezygnować z tankowca i oszczędzić paliwo manewrowe na rendez-vous z przybyszem — rzekł.

— Wtedy nie wystarczy nam paliwa rakietowego na powrót na Ziemię.

— Oni mogą wysłać nam drugi tankowiec.

— Za jak długo? — zaśmiał się gorzko Fiodorenko. — Za dwa dni? Za dwa tygodnie?

— Mają rezerwowy tankowiec na Cape Canaveral. Trzymają go na wypadek, gdyby z tym się coś stało.

— Ale wtedy, gdy go wyślą, my będziemy już na tym samym torze co przybysz. Będziemy się oddalali od układu słonecznego. Drugi tankowiec już nas nie dogoni.

— Cholera!

— Musimy się połączyć z tym tankowcem — rzekł stanowczo Fiodorenko. — Nawet jeśli to oznacza, że nie będzie rendez-vous z przybyszem.

— Na Boga! Nikołaju! Przecież przylecieliśmy tutaj, żeby nawiązać z nim kontakt!

— To prawda — przyznał Rosjanin ze spokojem. — Ale ja nie chcę, żeby przez to spotkanie nigdy więcej nie wrócić na Ziemię. A ty?

Stoner nic nie odpowiedział.


— Nie martw się — rzekł Markow. — Oni z łatwością podlecą do tankowca.

Mają na to masę paliwa. Tak przynajmniej mówią kontrolerzy lotu.

Siedział teraz obok Jo przy stole jadalni ich baraku. Maria siedziała z ej jego strony, pałaszując chłodnik. Naprzeciw nich usadowił się jeleń z chińskich fizyków i dziobał widelcem w swym kolacyjnym daniu.

— Ale wtedy nie zostanie im paliwa na spotkanie z przybyszem — powiedziała Jo. Jej talerz chłodniku stał przed nią nietknięty.

Markow wzruszył ramionami.

— Wtedy zbliżą się do niego na minimalną odległość, zrobią mu parę tysięcy zdjęć i powrócą z nimi do domu — rzekł wesoło. Jeśli to jest optymalne rozwiązanie, na pewno je wybiorą.

Jednakże Jo czuła, że ogarniają strach.

— Keith nigdy na tym nie poprzestanie — szepnęła. — On chce wejść na pokład statku z gwiazd.

— Fiodorenko jest doświadczonym kosmonautą — upierał się Markow. — Nie zgodzi się na coś, co mogłoby ich kosztować życie.

— Ale Keith jest…

— Cóż on może zrobić? — Markow machnął lekceważąco ręką. — Sterroryzować Fiodorenkę i skierować Sojuza ku statkowi przybysza? Przecież to nonsens.

— Nie jestem tego taka pewna — powiedziała Jo.

— Poza tym — mówił Markow — Fiodorenko jest doskonałym pilotem. Dumą naszej ekipy kosmonautów. Założę się, że będzie w stanie połączyć Sojuza z tankowcem i jeszcze zostanie mu pełno paliwa na spotkanie z przybyszem z gwiazd.

— Miejmy nadzieję, że się nie mylisz — rzekła Jo, nie wierząc ani jednemu swemu słowu.

ROZDZIAŁ XLII

Cocoa Beach, Floryda

— Ale dlaczego właśnie ty musisz lecieć? — spytała.

Westchnął, zrezygnowany.

— Mówię ci po raz dwudziesty, Marge: dostałem taki rozkaz.

— Ale ty nie jesteś astronauta. Nie mogą ci rozkazać, abyś wzleciał w przestrzeń!.

— Diabła tam, nie mogą.

— Jesteś lekarzem, nie astronautą.

— Jestem pułkownikiem naszej kochanej armii, a więc gdy dostaje rozkaz z Białego Domu, salutuję grzecznie i mówię: tak jest, panie prezydencie.

— Ty zdaje się chcesz lecieć.

— Boję się na śmierć. Ale muszę słuchać rozkazów. Cóż mogę zrobić?

— Jesteś za stary, żeby lecieć w kosmos.

— Ale nie w promie orbitalnym. Będę tylko zwykłym pasażerem. Jak w samolocie… Słuchaj, Marge, to potrwa tylko parę tygodni.

Musimy poddać kwarantannie tych facetów, którzy wejdą w kontakt z pozaziemską istotą…

— Nabawisz się jakiejś kosmicznej choroby! Na pewno.

— Nie bądź niemądra. Dużo zamieszania o nic. Kosmiczne zarazki zarażają kosmitów. Nie mogą zarazić nas. Diabli mnie biorą, jak pomyślę, że z powodu jakiegoś widzimisię Białego Domu musimy organizować dwutygodniową kwarantannę. I do tego na orbicie!

— Boję się, Sam.

— Nie ma czego. Daję słowo.

— Kosmiczne zarazki…

— Nawet nie będę się stykał z gośćmi, którzy spotkają się z tą istotą. Będą zamknięci w specjalnym pomieszczeniu i odizolowani od otoczenia. Wszystkie badania będą przeprowadzane zdalnie i każdy, kto wejdzie do tego ich pomieszczenia, będzie musiał mieć na sobie skafander kosmiczny.

— Ale dlaczego ty, Sam? Dlaczego wybrali właśnie ciebie?

— Nie martw się, kochanie. Gdy wrócę, będę ważniakiem. Będą mnie pokazywać w telewizji i w ogóle. Przejdę na emeryturę z fasonem, Marge. Z dużym fasonem.


* * *

Markow siedział przy oknie swej sypialni i nie wyjmując z ust papierosa, patrzył, jak długi, letni zmierzch stopniowo przechodzi w ciemność.

Było pochmurno i zanosiło się na deszcz, ale nie było to istotne, gdyż nawet w pogodną noc światło otaczających ich barak reflektorów uniemożliwiało obserwację gwiazd. A statki, o których bez przerwy myślał, były tak daleko, że i tak nie dałoby się ich dostrzec z Ziemi.

W szybę uderzyły pierwsze krople i pociekły niby łzy, po odbiciu zadumanej twarzy Markowa. Wziął nowego papierosa i zapalił go, nie wyjmując z ust niedopałka. Przez moment koniuszek jarzył się jasnoczerwono, przypominając Markowowi diabelską machinę, którą Maria posługiwała się na Kwajalein.

„Gdzie ona teraz jest? — pomyślał o żonie. — Wyszła zaraz po kolacji i tak długo gdzieś siedzi.” Niespokojnie spojrzał na zegarek. Do rendez-vous z tankowcem pozostało jeszcze sześć godzin.

Wiedział, że Jo miała rację i że Stoner nie zadowoli się niczym innym, jak tylko fizycznym kontaktem ze statkiem przybysza. I nie zrezygnuje z niego bez walki.

Westchnął i zaciągnął się głęboko papierosem. Deszcz padał wielkimi, ciężkim kroplami. Markow zobaczył w swym odbiciu, że szarpie nerwowo brodę. Niezadowolony z siebie, wstał z krzesła i wsunąwszy prawą rękę do kieszeni spodni, zaczął się przechadzać po pokoju.

W pewnej chwili usłyszał w korytarzu ciężkie stąpanie Marii i podszedł do drzwi. Otworzył je i spostrzegł, że żona jest zupełnie mokra, a do tego ubłocona. Ociekające wodą kosmyki włosów zasłaniały jej twarz, a mundur wisiał na niej jak mokry worek.

— Potem zobaczył jej oczy.

— Maruszka! Co się stało!? Wyglądasz jak duch! Weszła do pokoju, zamknęła szczelnie drzwi i oparła się o nie… Mam — wyszeptała chrypliwie, z trudem łapiąc powietrze… O co chodzi? — spytał Markow, ściszając bezwiednie głos… Fiodorenko i Stoner — szeptała. — Obaj przepadli.

— Co takiego?

— Jeszcze nie zginęli — powiedziała, wznosząc ręce, aby go uciszyć. — Ale za sześć godzin będzie po nich.

Markow poczuł się, jakby tygrys wydzierał mu wątrobę.

— Co masz na myśli? — spytał chrypliwie. — O czym mówisz?

— Tankowiec — powiedziała, rozglądając się po pokoju, jak gdyby obawiała się ukrytych mikrofonów. — Ten, wysłany z Ameryki. Jest w nim urządzenie, które spowoduje eksplozję…

— Amerykanie to zrobili?

— Nie. — Potrząsnęła niecierpliwie głową. — Nasi ludzie, frakcja w partii… grube ryby…

— Zabiją nie tylko Stonera, ale i naszego kosmonautę?

Maria zbladła. Wyglądała na bardzo przestraszoną.

— Nic nie rozumiesz, Kir. To jest walka o władzę. Na Kremlu toczy się walka o kontrolę nad państwem. My jesteśmy dla nich tylko pionkami.

Nawet czymś mniej ważnym.

— Kiedy tankowiec ma wybuchnąć? — spytał stanowczym głosem.

— Gdy oni się z nim połączą. Zegar został nastawiony przez jednego z naszych techników, zanim załadowano tankowiec na amerykański prom orbitalny.

Markow usiadł ciężko na łóżku.

— Mario… żeby ich zabijać, zabijać ich obu, z powodu jakiejś gry politycznej…? To jest potworne…

— Nie wiedziałam, że postanowili również zabić Fiodorenkę — mówiła. Nigdy nie przypuszczałam, że są zdolni do czegoś takiego.

Ukrył twarz w dłoniach. Papieros wysunął mu się spomiędzy palców upadłszy na drewnianą podłogę, żarzył się w ciemności.

Maria podeszła do niego i uklękła przy jego stopach.

— Przepraszam, Kir. Ryzykowałam głową, żeby się tego dowiedzieć dla ciebie. A teraz jest mi tak przykro.

— To nie twoja wina, Maruszka. — Jego głos był stłumiony, łamał się.

— Nic już nie możemy zrobić — rzekła. — Nic.

Markow nagle się wyprostował na łóżku i spojrzał jej w oczy.

— Owszem, możemy coś zrobić — rzekł stanowczo.

— Kir…

— Możemy ich ostrzec, Mario.

— Ale wtedy ci tutaj zorientują się, że to ja… Kir. Zabiją nas oboje! Już się nie bała. Absolutna pewność, iż stanie się, jak powiedziała, sprawiła, że jej głos zabrzmiał matowo i posępnie.

— W takim razie umrzemy razem — rzekł. — Lepsze to, niż gdyby oni obaj mieli zginąć w przestrzeni.


— Dlaczego jesteś taki smutny? — spytał Fiodorenko.

Stoner przestał się wpatrywać w ekran komputera i skierował swą uwagę na siedzącego obok kosmonautę.

— Ty też nie wyglądasz na wesołego, Nikołaju.

— Jak tu być wesołym? Przelecieć taki szmat drogi i nie spotkać się z tym kosmitą…? Nie ma powodów do wesołości.

— Sprawdziłem dane komputerowe z ostatnimi namiarami pozycji tankowca — rzekł Stoner. — Będziemy mogli spotkać się z tym statkiem, jeśli tylko zdołasz zacumować Sojuza do tankowca przy pierwszym jego przejściu obok nas.

Fiodorenko zamknął na chwilę oczy, jakby coś obliczał w pamięci.

— To nie będzie łatwe, Sztoner.

— Chcesz, żebym ja spróbował?

Rosjanin roześmiał się.

— Ty? Ty nie jesteś pilotem. Jesteś pasażerem.

— W takim razie wszystko zależy od ciebie — rzekł Stoner bezbarwnym głosem.

Uśmiech zgasł na ustach Rosjanina.

— Rozumiem — rzekł Fiodorenko. — Zastawiasz na mnie pułapkę, co?

— Nie, tylko chcę, żebyś zrozumiał, jakie to ważne. Musisz się podłączyć do tankowca za pierwszym podejściem. Inaczej przybysz z gwiazd ucieknie nam.

Fiodorenko potrząsnął w rozterce głową.

— Okay, Sztoner. Przekonałeś mnie. Podłączę się do tankowca za pierwszym podejściem. Tylko obserwuj!

Twarz Stonera rozjaśnił uśmiech.

— Widzisz? Nie jestem wcale smutny — rzekł.


Markow pędził na oślep przez deszcz, a długie nogi niosły go instynktownie w stronę ośrodka kontroli lotów. „Zworkin” — myślał z nadzieją. Nie było akademika w pokoju, gdy Markow zastukał do jego drzwi. Musi więc być w ośrodku kontroli. Musi.

Maria dreptała gdzieś z tyłu za nim, nie mogąc dotrzymać mu kroku na żwirowanej dróżce, która wiodła do wielkiego, pozbawionego okien ośrodka kontroli. Deszcz siekł mu twarz, a on zasłaniał ręką oczy przed jego zimnymi razami.

„Zworkin jest jedynym człowiekiem, który może ich teraz uratować — myślał gorączkowo. — Jeśli spróbuję pisnąć choć słowo służbie bezpieczeństwa, jestem zgubiony. Tak, tylko Zworkin i akademik Bułaczow.”


Stoner nie rozumiał ani słowa z rosyjskiej paplaniny, która dochodziła do niego z pokładowego głośnika, lecz wyraz twarzy Fiodorenki mówił mu, że stało się coś złego.

Wyglądało, jakby kosmonauta sprzeciwiał się jakiemuś poleceniu ośrodka kontroli, po to tylko, żeby zaraz usłyszeć z głośnika potok nowych, naglących słów.

Stoner odwrócił od niego wzrok i zerknął na ekran radaru — niewielką, Jarzącą się pomarańczowo tarczę między ich fotelami. Widać było na niej wyraźnie duży obiekt niedaleko ich statku i dokładnie na linii ich lotu. Przekręcił się na swym siedzeniu i spojrzał na zewnątrz przez pokładowy iluminator. Tak, nie było żadnych wątpliwości. Na tle wygwieżdżonej czerni widać było wyraźnie srebrzysty, metalowy półksiężyc.

Tankowiec. Już w zasięgu wzroku.

Malująca się na twarzy Fiodorenki determinacja i jego groźne spojrzenie nie pozwoliły jednak Stonerowi na uśmiech. „Wygląda, jakby się miał zaraz rzucić z gołymi rękami na całą chińską armię” — pomyślał — Co się stało, Nikołaju?

Fiodorenko spojrzał na niego z rezygnacją.

— Tankowiec. Nie możemy się do niego zbliżać. Odkryli usterkę.

— Co takiego?

— Bardzo dziwne, ale oni tak mówią. Jest jakiś defekt w układzie samoniszczącym tankowca. Boją się, że może eksplodować.

Kosmonauta wyciągnął rękę ku dźwigni manewrowej Sojuza.

— Stój — zawołał Stoner. — Jeśli się nie połączymy z tankowcem, nie wypełnimy misji.

— A jeśli się połączymy, będzie wielkie bum! — Fiodorenko zrobił znaczący gest rękami.

Stoner opadł bezwładnie na fotel.

— Nie wierzę w to! Cóż mogłoby się…

Kabinę Sojuza rozjaśnił nagły błysk. Rzucili się obaj do iluminatorów. W kompletnej ciszy tankowiec rozpadł się na kawałki. Po pierwszych trzech mniejszych błyskach, światło uderzyło w iluminatory z taką siłą, że niemal stracili wzrok. W miejscu, gdzie przed chwilą był tankowiec, unosiła się teraz ogromna kula ognia.

Stoner zacisnął powieki. Fiodorenko mruczał coś pod nosem, zbyt cicho, aby można było go usłyszeć.

Kula zaczęła z wolna ciemnieć, lecz Stoner wciąż widział jasność. Piekły go oczy. Nie odczuli żadnej fali uderzeniowej, Nie usłyszeli żadnego huku, nie doleciały do nich żadne szczątki. Tak jakby śledzili na dwu okrągłych ekranach niemy film. Stoner nie mógł uwierzyć, że to była rzeczywistość.

— Już go nie ma — rzekł ponuro Fiodorenko.

Stoner przetarł oczy, potem znów zerknął przez iluminator. Widać było już tylko feerię gwiazd.

— Tak — potwierdził, kiwając głową. — Ciekawe, co teraz będzie z nami.


— My już jesteśmy umarli, Sztoner. Bez paliwa, które było w tankowcu, nie damy rady wrócić na Ziemię.

Minęła dłuższa chwila, zanim Stoner zdał sobie sprawę z tego faktu. Zaraz błysnęła mu jednak myśl.

— Ale nie zabraknie nam teraz paliwa manewrowego — zauważył. — Połączymy się ze statkiem przybysza, czy nie tak?

Fiodorenko patrzył przed siebie w zadumie.

— Da — rzekł wreszcie. — Teraz mamy dużo manewrowego paliwa.

— No to do roboty! — ponaglił go Stoner. — Chyba po to tu przylecieliśmy.

— Wiedziałem, że to powiesz, Sztoner — rzekł Fiodorenko i jego brodatą twarz rozjaśnił smutny uśmiech.

— Cóż innego możemy zrobić? — pytał Stoner dziwnie podekscytowany.

— Lećmy na naszą kosmiczną randkę!

ROZDZIAŁ XLIII

Ośrodek lotów kosmicznych, Houston, Teksas

— Ejże, chłopcze! Teraz nie czas, żeby iść do domu.

Hank Garvey przysiadł ciężko na biurku młodego informatyka i spojrzał mu poważnie w oczy.

— Mamy sytuację awaryjną — dodał głosem tak morderczo spokojnym i gardłowym, jak pomruk lwa.

— Następna zmiana…

— Kraj wymaga, abyś to był ty — zagrzmiał Garvey. — Jesteś najlepszym specem od komputerów w tym Ośrodku. Wiem o tym, bo mi mówiłeś chyba tysiąc razy. Teraz musisz to udowodnić.

— Ale moja gospodyni…

Garvey położył na jego ramieniu pięść o rozmiarach piłki futbolowej.

— Nasz człowiek, Stoner, i ten ruski pilot są w kłopotach. Koło nich eksplodował tankowiec.

— O Jezu!

— Nic im się nie stało. Statek jest nietknięty. Ale nie mają jak wrócić do domu, o ile jakiś cholernie cwany gość nie zaprogramuje szybko nowego planu lotu. Diabelnie szybko!

— Cholera! — zaklął informatyk. — Dlaczego pan tego od razu nie powiedział? W porządku. Zdejmij pan teraz swój tłusty zadek z mojego biurka, a pokażę panu moją klasę.

Garvey uśmiechnął się jak Kubuś Puchatek.

— Jestem z ciebie dumny, chłopcze.


* * *

W ośrodku łączności na Kwajalein panował nieopisany zgiełk. Nawet technicy przy swych pulpitach nawoływali się wzajemnie wśród powszechnego zamieszania.

Jeff Thompson, stojąc obok krzesła Ramseya McDermotta, krzyczał do ucha starego profesora:

— Nie możemy pozwolić, żeby lecieli dalej! Im dalej polecą w kierunku przybysza, tym trudniej będzie ich ściągnąć na Ziemię!

McDermott miał zapadłe policzki. Odkąd zakpiła sobie zeń zorza polarna, ubyło mu pięć kilogramów, a postarzał się co najmniej o dziesięć lat. Ręce mu się trzęsły, oczy straciły dawny blask.

Edouard Reynaud położył Thompsonowi na ramieniu swą rękę, która już się zrosła po złamaniu.

— Musicie im nakazać powrót! — rzekł. — Musicie coś zrobić, żeby zawrócili.

— W jaki sposób? — zaskrzeczał McDermott.

— Mogą trochę przyhamować i wejść na orbitę wokół Księżyca — mówił Reynaud. — Już to prowizorycznie przeliczyłem. Powinno na to wystarczyć paliwa.

Twarz Thompsona ożywiła się.

— Racja! — wykrzyknął. — Jeśli to zrobią, będzie tam można wysłać jakiś statek i sprowadzić ich na Ziemię.

Jednak McDermott pokręcił przecząco głową.

— Stoner nikogo nie usłucha…

— CISZA! — rozległo się nagle z głośników.

Wszystko w sali zamarło. Ludzie zastygli w bezruchu tam, gdzie stali. Słychać było jedynie szum szaf elektronicznych i buczenie klimatyzatorów.

Na jednym z biurek stał komandor porucznik Tuttle z mikrofonem w dłoni. Powiódł wzrokiem po sali i zadowolony, że uwaga wszystkich skupiła się na jego osobie, odłożył mikrofon.

— To jest projekt Marynarki Wojennej — rzekł tak głośno, że było go słychać w najdalszym zakątku sali. — A ja jestem oficerem Marynarki odpowiedzialnym za całość.

Thompson przyglądał się małemu komandorowi. Odkąd go znał, nigdy nie widział na nim tak dobrze uprasowanego munduru.

„Celem tego projektu jest rendez-vous z przybyszem z gwiazd — ciągnął. — Stoner i rosyjski kosmonauta są w drodze, aby osiągnąć ten cel. Dlatego Proszę wrócić do swych prac i przestać biadolić.

— Ale oni nie będą mogli powrócić na Ziemię — zawołał Reynaud, a jego pucułowata twarz poczerwieniała czy to z gniewu, czy z zażenowania, a najpewniej z obu tych powodów naraz.

— Ten problem będziemy musieli rozwiązać — rzekł Tuttle gniewnie. — Stoner jest świadomy niebezpieczeństwa. Jest jedynym wśród nas, który się nie boi. Skoro jest on gotowy zaryzykować życiem, aby spotkać się z tym kosmitą, powinniśmy przynajmniej zadbać, by wszystko, czego się dowie zostało tu odebrane i nagrane. Tak aby cała ludzkość mogła to później badać. A więc teraz do pracy!

W sali nastąpiło poruszenie. Mrucząc i szepcząc coś do siebie, ludzie zaczęli powracać do swych zajęć.

Tylko Reynaud stał, jak wrosły w ziemię i patrzył, jak Tuttle schodzi z biurka, z którego przemawiał. Po raz pierwszy od wielu lat kosmolog nie posiadał się z gniewu. Wiedział też jednak, że młody komandor ma rację.


— Jest! — zawołał Stoner. — Widzę go!

Fiodorenko oderwał wzrok od ekranu radarowego i przechylił się ku niemu, by spojrzeć na zewnątrz przez jego iluminator.

— Jarzy się — wyszeptał.

Przy zastosowaniu fal o większej długości, radarowy obraz obiektu był rozmyty, niemal mglisty. Gdy jednak Stoner zmienił fale na krótsze, obraz się poprawił i było widać mniejszy, lecz ostrzejszy punkt świetlny.

Teraz zobaczyli wreszcie tajemniczy statek gołym okiem.

Wysyłał dziwne złociste światło, tak jakby migotliwa aura otaczała ciało stałe. Statek kąpał się w otoczce świetlnej. Z daleka trudno było rozpoznać jakieś szczegóły, ale wydawał się być kształtu cygara, o gładkiej powierzchni i zaokrąglonych kantach.

„Nic dziwnego, że na ziemskich radarach wyglądał jak kometa” — pomyślał Stoner.

— Co to za światło? — spytał Fiodorenko.

— Jakiś rodzaj ekranu — zasugerował Stoner. — Być może ekran energetyczny, coś jak pole magnetyczne. Dla ochrony przed promieniowaniem. A może również tarcza przeciw mikrometeorytom.

Ich odległość od przybysza stale malała. Stoner wypłynął ze swego fotela i wpełzł do orbitalnego segmentu Sojuza. Wyjął z zapięć na stojaku krótki gruby teleskop i wymierzył go ku statkowi przez najbliższy iluminator.

— Jeśli w ten sposób przebył całą drogę z jakiegoś układu gwiezdnego, musiał lecieć co najmniej setki tysięcy lat — zawołał do Fiodorenki przez otwarty właz między obiema sekcjami statku. — Ale jego powierzchnia wygląda na gładką i czystą. Żadnych rys od meteorytów. Żadnych dziur ani jam.

— Jakiego jest koloru? — spytał głośno Fiodorenko.

— Trudno powiedzieć — odparł Stoner, wpatrując się w statek raz jednym, raz drugim okiem. — To światło wokół niego powoduje, że wszystko wydaje się złociste.

— Czy nasze kamery filmują?

Stoner zerknął na tablicę rozdzielczą. Światełka kontrolne kamer były wszystkie zapalone, podobnie jak lampki przekaźników wideo.

— Tak, wszystko w porządku — zawołał.

Stoner nie odrywał oka od teleskopu przez prawie godzinę, a Fiodorenko prowadził w tym czasie ożywioną rozmowę z Ziemią. Powierzchnia gwiezdnego statku była pozbawiona wszelkich znamion i tak gładka, jak kadłub ponaddźwiękowego samolotu. Nigdzie żadnego nitu, szwu czy nawet jakiejś ozdobnej linii.

W pewnej chwili Stoner zdał sobie sprawę, że są wciąż w tej samej odległości od przybysza, w jakiej byli przed godziną. Pozostawiwszy teleskop zawieszony w przestrzeni kabiny, wpełzł z powrotem do modułu dowodzenia przez otwarty właz.

— Nie mógłbyś się bardziej zbliżyć do tego statku? — spytał Fiodorenkę.

— Na pewno nas nie ugryzie.

Niet — rzekł Rosjanin stanowczo.

— Daj spokój! Przecież…

— Taki mam rozkaz z Ziemi. Oni tam pracują nad nowym kursem dla nas.

Zęby nas ściągnąć z powrotem.

— Wspaniale! Ale na razie jesteśmy tutaj!

— Powiedzieli, żeby nie tracić paliwa manewrowego — rzekł Fiodorenko.

„Mamy robić zdjęcia, nagrywać na taśmy, omawiać przez radio.

— Ale przecież możemy się też połączyć z tym statkiem! — zawołał Stoner. — Na Boga, przecież jest tylko o rzut kamieniem od nas!

— Trochę za długi rzut. Ale może jesteś mistrzem olimpijskim.

— No, dalejże Nikołaju! Zbliż się do niego!

— Nie mogę marnować paliwa manewrowego — odparł kosmonauta. — Taki jest rozkaz. Od tego zależy nasze życie.

Stoner wczołgał się z powrotem do segmentu orbitalnego Sojuza i jął znowu obserwować szybujący nie opodal statek. Fiodorenko musiał się jednak trochę doń zbliżyć, mimo swych twardych zasad, gdyż przez iluminator widać już teraz było całkiem wyraźnie złociste cygaro, bez potrzeby używania teleskopu. Statek wisiał na tle gwiazd, kusząc i frustrując Stonera zarazem swą bliskością. Jego złocisty ekran energetyczny emanował delikatne, wolno pulsujące światło. Było to jak głęboki oddech przedwiecznego Boga.

Wszystko wskazywało, że poruszają się teraz równolegle do przybysza i z tą samą co on prędkością. Dzieląca ich odległość nie wynosiła więcej niż sto metrów — tak niewiele, że chciałoby się go dotknąć, a jednocześnie tak wiele, że było to niemożliwe. Stoner wiedział, że bezruch obu statków na tle gwiazd jest czysto pozorny, gdyż w rzeczywistości oddalają się one stale od Ziemi. Z każdą sekundą zwiększało się ryzyko, że nigdy tam nie powrócą. Przybysz wylatywał z układu słonecznego, kierując się gdzieś w głąb międzygwiezdnej próżni, i Stoner zdawał sobie sprawę, że o ile nie oderwą się od niego i nie obiorą nowego kursu, niedługo wyjdą na zawsze z pola przyciągania Ziemi.

Utkwił wzrok w złocistym statku i oczyma wyobraźni zobaczył, jak miliony kilometrów od nich mężczyźni i kobiety gorączkowo pracują, by sprowadzić ich bezpiecznie na Ziemię.

— Niech to wszystko cholera weźmie — zaklął w gniewie. Wyciągnął rękę i chwycił unoszący się przy przeciwległej ścianie segmentu swój kosmiczny skafander.

— Co robisz, Sztoner? — zawołał Fiodorenko z modułu dowodzenia.

— Wychodzę na zewnątrz — odparł, wciągając skafander, co w stanie nieważkości nie było rzeczą łatwą. — Zbliżę się do tego statku za pomocą aparatu odrzutowego.

— Nie masz w swoim aparacie dość paliwa manewrowego — ostrzegał go Fiodorenko. — Przybysz jest wciąż za daleko.

— No to zbliż się trochę. Tak żebym mógł do niego dotrzeć.

Niet.

— Musisz to zrobić, Nikołaju.

Fiodorenko pojawił się w otworze włazu z poważnym, niemal uroczystym wyrazem twarzy.

— Ja chcę uratować nasze życie, nie chcę zabić nas w głupi sposób — rzekł.

Mocowanie się ze skafandrem sprawiło, że Stoner wisiał teraz bezwładnie pośrodku segmentu orbitalnego. Oparł się ręką o sufit i wolno zaczął opadać do normalnej, stojącej pozycji.

— Usiądź, Sztoner — powiedział Fiodorenko — i uspokój się.

— Słuchaj, mogę wziąć oba aparaty, twój i mój. Jednego użyję, żeby dotrzeć do przybysza, drugiego, żeby tu wrócić.

— Głupota.

— Ale poskutkuje — rzekł. — W obu aparatach jest dość paliwa manewrowego na wycieczkę tam i z powrotem, prawda?

Fiodorenko odwrócił się od niego.

— Prawda? — Stoner chwycił go za ramię.

— Tak, ale ja się nie zgadzam — odparł kosmonauta.

Stoner powrócił do mocowania się ze skafandrem.

— Ja jestem tu dowódcą, Stoner. — Fiodorenko spojrzał nań znacząco.

— A ja jestem trzeciego stopnia karateką z czarnym pasem — powiedział Stoner, wytrzymując spojrzenie Nikołaja. — Pomożesz mi, czy mam z tobą walczyć?

— Zginiesz, Sztoner.

— Zostaw to mnie, Nikołaju. Czy myślisz, że teraz, kiedy jestem tylko o krok od celu, mógłbym się wycofać? Ten pieprzony kosmita przebył odległość lat świetlnych, żeby się tu dostać! Myślę, że będzie mnie stać, aby przebyć te ostatnie sto metrów, które nas dzielą, i wyjść mu na spotkanie.

Fiodorenko nic nie odpowiedział. Przyglądał się tylko z niedowierzałem, jak Stoner wkłada buty i zapina suwaki skafandra.

— No więc jak? Pomożesz mi, czy będziesz tak stał z ponurą miną? — prorokował go Stoner.

Rzuciwszy mu złe spojrzenie, Fiodorenko wyjął z szafki swój aparat manewrowy i zaczął dostosowywać jego uprząż do wzrostu Amerykanina — Ja też przez ciebie zginę — rzekł.

Niemniej jednak pomógł Stonerowi włożyć na plecy aparat.


Ekrany telewizyjne w ośrodku kontroli lotów w Tiuratamie pokazywały statek przybysza z gwiazd, jako mały, świetlisty punkt na tle wygwieżdżonej czerni. Przez ostatnich kilkanaście minut radio pokładowe Sojuza milczało.

Jo siedziała przy swym komputerowym pulpicie, z trudem panując nad nerwami, a jej lśniące włosy spięte były klamrą słuchawek.

— Dalejże, Houston! — mówiła do mikrofonu przy ustach. — Słyszę was bardzo dobrze.

Za nią, również spięty, siedział Markow, a obok niego, niby opiekuńcza kwoka, czuwał Zworkin. O parę kroków od nich stali umundurowani funkcjonariusze służby bezpieczeństwa z przewieszonymi przez ramię pistoletami maszynowymi. Po całej sali kręcili się dobrze zbudowani cywile w ciemnych garniturach, mierząc wszystkich obecnych podejrzliwym wzrokiem.

Jo patrzyła, jak ekran komputera wypełnia się nadawanymi z Teksasu danymi: liczbami i symbolami odzwierciedlającymi postępy misji ratunkowej. Zerknęła na mniejsze ekrany, umieszczone po obu stronach dużego obrazu statku z gwiazd. Transmitowano na nich przebieg pośpiesznych przygotowań do odpalenia z wyrzutni w Tiuratamie nowej, potężnej rakiety nośnej. Miała wynieść w przestrzeń nowy tankowiec i wprowadzić go na tor wymagający wprawdzie dużych przyśpieszeń, ale jedyny, po którym można było dotrzeć na czas do oddalającego się od Ziemi Sojuza. Parametry tego toru opracowali Amerykanie, posługując się swymi szybszymi i pojemniejszymi komputerami. Jo pośredniczyła w kontaktach pomiędzy ośrodkiem kosmicznym w Houston, w Teksasie, i kosmodromem w Tiuratamie.

Ośrodek dowodzenia lotem pulsował dobrze zorganizowaną pracą. Ludzie i maszyny dawali z siebie wszystko, na co ich było stać. Markow wodził co chwila wzrokiem po sali, przyglądając się funkcjonariuszom bezpieki. Ich oczy poruszały się bez przerwy, a dłonie czujnie spoczywały na kolbach pistoletów.

„Tak jakby strzelanie mogło coś pomóc” — myślał Markow z ironią.

Zworkin rozmawiał przez całą godzinę telefonicznie z Bułaczowem w Moskwie. Działy się tam przełomowe wydarzenia. Marię wezwano na przesłuchanie w biurze jej przełożonych. Markow wiedział, że — zależnie od rozwoju wypadków — mogła teraz albo zostać Bohaterem Związku Radzieckiego za udaremnienie sabotażu, albo być wysłaną razem z nim na resztę życia do łagru. Wszystko zależało od tego, kto zwycięży na Kremlu.

— Bardzo dobrze, Houston — powiedziała Jo do mikrofonu. — Dane dochodzą. Dziękuję.

Zdjęła z głowy słuchawki i położyła je na pulpicie, po czym przechyliła się do tyłu.

— Zastosowali największe komputery NASA do wyliczenia awaryjnego toru — powiedziała.

— Czy to wystarczy? — spytał Markow. — Czy nowy tankowiec będzie mógł ich dogonić?

Jo popatrzyła na niego oczami, w których niepokój konkurował ze zmęczeniem. — Jeśli im się to nie uda, nie uda się nikomu na Ziemi.


— Co będzie, jak ośrodek dowodzenia przyśle nam nowe rozkazy, nowy tor lotu, który pozwoli nam wrócić z powrotem? — mruknął Fiodorenko, sprawdzając skafander Stonera. — A ty będziesz wtedy tam. — Wskazał palcem przestrzeń na zewnątrz.

— Przecież będę z tobą w kontakcie radiowym — odparł Stoner.

Da. Ale jak ja powiem „wracaj”, ty powiesz „jeszcze nie, jeszcze jedno zdjęcie”?

Stoner roześmiał się, a tymczasem Fiodorenko — zadowolony z zapięcia skafandra — podał mu hełm. Stoner włożył banię na głowę, przymocował ją, po czym zasunął i uszczelnił wizjer.

— Jak mi powiesz, że mają już dla nas tor, który pozwoli nam wrócić do domu, natychmiast tu powrócę — rzekł Stoner głosem stłumionym przez hełm.

Fiodorenko nie wyglądał jednak na przekonanego. Pokiwał głową i przecisnąwszy się z powrotem do modułu dowodzenia przez właz, zamknął za sobą szczelnie klapę.

Stoner był teraz sam.

— Sprawdzenie radia — rozległo się w słuchawkach jego skafandra.

— Odbiór głośny i czysty.

— Bardzo dobrze.

Stoner poszybował do tablicy rozdzielczej, gdzie był włącznik pomp próżniowych. „Mikołaj dał mi swój aparat manewrowy — pomyślał. — Jeśli jego ratunek będzie wymagał wyjścia na zewnątrz statku, nie będzie mógł tego zrobić. Oddal mi swoją szansę życia.”

Sztoner.

— Słucham.

— Szczęśliwej drogi, Sztoner.

— Dziękuję, Nikołaju. Naprawdę doceniam… co dla mnie zrobiłeś.

— Pozdrów ode mnie przybysza.

— Dobrze — przyrzekł Stoner z uśmiechem.

Wypompował powietrze z segmentu orbitalnego i otworzył klapę na zewnątrz. Potem popychając przed sobą własny aparat manewrowy, wyszedł w kosmiczną pustkę. Oddalił się od Sojuza i zrobił pół obrotu, by dokonać przeglądu sytuacji.

Ziemia była już bardzo daleko. Stanowiła niewielki, białoniebieski sierp na tle usianej gwiazdami czerni. Stoner wyciągnął rękę i planeta, gdzie się urodził, schowała się cała za jego kciukiem.

Widać było także Księżyc — mniejszy od Ziemi sierp. Promienie słońca padały na jego lewe ramię, ale nie miał ochoty patrzeć w tę stronę. Jedynie kątem oka zerknął na jarzący się dysk światła zodiakalnego: światła słonecznego, rozproszonego na pyle kosmicznym — pozostałościach po narodzinach planet.

Włączył aparat manewrowy i poczuł, że rozmieszczone na wysokości pasa dyszki popychają go do przodu w kierunku statku przybysza, który spokojnie unosił się nie opodal wewnątrz swej złocistej i pulsującej aury energii. Ciągnąc za sobą na lince bezpieczeństwa zapasowy aparat, Stoner wolno płynął w stronę statku.

— Nikołaju, czy uważasz, że ten ekran może uszkodzić również wolno poruszające się obiekty, takie na przykład, jak astronauta?

— Niewykluczone — rozległ się w słuchawkach głos Fiodorenki. — Mów, co widzisz i robisz… Wszystko jest przekazywane automatycznie do Tiuratamu.

— Dobrze.

Opisując wszystko w szczegółach, Stoner przyciągnął ku sobie zapasowy aparat i trzymając go na uwięzi za linkę, silnie popchnął przed sobą w stronę statku przybysza.

— Linka nie przewodzi prądu — mówił do mikrofonu. — Jeśli ekran powoduje wyładowanie elektryczne, ładunek nie będzie mógł przebiec po lince i porazić mnie. W każdym razie mam taką nadzieję.

Z zapartym tchem śledził, jak aparat wchodzi w otoczkę i kontynuuje lot wewnątrz niej. Nie było żadnego widocznego efektu. — Widziałeś, Nikołaju?

— Nic się nie stało.

— Świetnie! — Stoner oblizał wargi. — Teraz kolej na mnie.

— Kamery pracują. Trwa transmisja telewizyjna.

Stoner nacisnął włącznik aparatu manewrowego i poczuł, że dysze na plecach popchnęły go lekko do przodu, niby nauczyciel, który popycha do tablicy niechętnego ucznia. Popłynął wolno ku złocistemu, pulsującemu światłu.

— Jestem już przy ekranie…

Przez chwilę światło wydawało się otaczać go ze wszystkich stron, potem rozległ się w jego słuchawkach lekki trzask i Stoner znalazł się wewnątrz otoczki. Zrobił pół obrotu, by zerknąć na Sojuza.

Jestem po drugiej stronie ekranu! Słyszysz mnie?

Da.

— Czuję się, jakbym był wewnątrz lekko pozłacanej kopuły obserwacyjnej. Mogę widzieć na wskroś niej. Prawie nie zaciemnia mi pola widzenia.

— Ja też cię widzę. — Głos Fiodorenki był równie silny, jak poprzednio, choć teraz towarzyszyło mu lekkie brzęczenie.

Stoner czuł, że serce wali mu jak młot.

— W porządku — rzekł. — Teraz wchodzę do… na pokład.

— Uważaj, Stoner!

Dryfujący na lince zapasowy aparat uderzył w zakrzywioną powierzchnię statku i odbił się od niej, nie odniósłszy żadnej szkody.

— Statek jest cylindryczny — relacjonował Stoner — ze szpiczastymi końcami. Podobny do grubego cygara. Koloru jasnobrązowego. Wygląda na metalowy. Żadnych wypustów, żadnych anten. W każdym razie z tej strony. Bardzo gładko wypolerowany. Długość od dwudziestu do dwudziestu pięciu metrów, średnica: pięć lub sześć.

Był coraz bliżej. Statek rósł mu w oczach, wypełniając dużą część pola jego widzenia. Stoner poczuł, że ma zupełnie suche wargi. Wnętrzności paliły go.

— Kolor jasnobrązowy… zdaje się, że już mówiłem. Wygląda na metalowy, zdecydowanie z jakiegoś metalu. Dobra robota. Żadnych nitów, ani spawów. Tak jakby był zrobiony z jednego bloku, albo odlany w jakiejś formie albo w czymś innym. Żadnych oznaczeń. Nie widzę żadnych jam czy zadraśnień. Żadnych. Wygląda, jakby przed chwilą wyszedł z fabryki. Ten ekran musiał spalić wszystkie meteoryty i inne śmiecie, jakie napotkał na drodze…

Gdy był już o krok od cielska statku, Stoner instynktownie wyciągnął do przodu rękę. Dotknął kadłuba, odbił się lekko odeń, po czym drugą ręką włączył dysze aparatu, które znów przycisnęły go lekko do statku.

— Tak, to musi być metal. Czuję to palcami.

Oparł buty o kadłub statku. Przylgnęły doń.

— Do licha! Chyba jest namagnesowany. Moje buty do niego przylgnęły. — Stoner oderwał jeden but. Wymagało to niewielkiej siły.

— Buty nie są magnetyczne — rzekł obojętnie Fiodorenko.

— Coś je musi trzymać — odparł Stoner.

Stał wyprostowany na kadłubie statku — jedyny zwiedzający na tym dwudziestopięciometrowym globie. Postąpił kilka kroków, odnosząc wrażenie, że stąpa po świeżo malowanej powierzchni, która jeszcze nie wyschła zupełnie.

— Idę w stronę dzioba — powiedział. — Tak mi się przynajmniej zdaje, bo oba końce wyglądają tak samo.

Stoner stawiał ostrożnie stopę za stopą.

W pewnej chwili zamarł z wrażenia.

Wzdłuż kadłuba zapaliła się bowiem linia świetlna, a w jego słuchawkach rozległo się niskie buczenie. Nie tak donośne, by spowodować ból, lecz dość głośne, aby zwrócić na siebie uwagę.

Linia migotała wszystkimi kolorami widma. Zupełnie jakby Stoner obserwował tęczę zanurzoną w szemrzącym strumieniu wody.

— Jest kolorowa! — zawołał i zaczął opisywać linię. — A teraz pociemniała…

Może przeszła w ultrafiolet albo w podczerwień i stała się niewidzialna dla ludzkiego oka?

Gwizd w jego słuchawkach również zmieniał stale swój ton, będąc raz wysokim, raz niskim. Stoner zdał sobie sprawę, że słyszy go tylko w tych kilkusekundowych okresach, gdy linii w ogóle nie widać.

— Linia emituje całe widmo fal elektromagnetycznych! — zawołał. — Światło widzialne, fale radiowe… pewnie wysyła też promienie Roentgena i promienie gamma. Słyszysz mnie, Mikołaju?

— Słyszę — dobiegł go głos Fiodorenki wśród szumów tła. — Detektory wysokoenergetycznego promieniowania nic nie wykazują. Nie masz się czego obawiać.

Stoner obserwował, zafascynowany czy wręcz zahipnotyzowany, migające światło.

— Ono mówi: „Witamy na pokładzie”. We wszystkich kolorach tęczy — czarował Rosjanina.

Fiodorenko był jednak niewzruszony.

— Przełącz radio na kanał drugi. Może nie będzie tego buczenia.

Spróbowali wszystkie kanały jego radiotelefonu, ale gwizd słychać było na każdej częstotliwości. Zmieniał tylko wysokość zgodnie z kontrapunktowym rytmem zmian barwy linii.

— Zatrzymaj wszystko! — wykrzyknął nagle Stoner. — Coś się tu dzieje!

Na dziobie statku migotliwa linia świetlna rozdzieliła się nagle na dwie równolegle linie, potem zrobiła pętlę i utworzyła świetlisty krąg. Metal kadłuba w obrębie kręgu wydawał się jaśnieć.

— Coś tu jest na dziobie. — Stoner opisał krąg. — Może to klapa włazu?

— Bądź ostrożny, Sztoner.

— Idę tam.

Cały drżąc, z suchym gardłem, zbyt podekscytowany, by się bać, ruszył Stoner wolno w stronę świetlistego kręgu.

Gdy zbliżył się do jego skraju, gwizd w jego słuchawkach przeszedł w niesamowity pisk, a potem zapanowała cisza. Znikła również linia świetlna. Jarzył się jedynie krąg, jakby był podgrzewany od wewnątrz.

— Jarzy się — relacjonował Stoner. — Czy może być radioaktywny? Jakieś jądrowe źródło ciepła? Ugotuję się tutaj!

— Pokładowe czujniki nie rejestrują żadnego promieniowania — uspokoił go Fiodorenko.

— Może ekran je blokuje.

Fiodorenko nic nie odpowiedział.

Krąg zaczął teraz ciemnieć i Stoner zauważył, że metal w jego obrębie przybiera kolor mleczny, a potem staje się półprzeźroczysty. Utkwił w nim wzrok.

— Zdaje się, że coś widzę w środku… — Ukląkł obok kręgu i przyłożył wizjer swego hełmu do jego zamglonej powierzchni.

— Wyglądasz teraz jak jakiś pielgrzym podczas modlitwy — zawołał Fiodorenko.

Stoner zignorował jego uwagę.

— Widzę coraz wyraźniej. Krąg staje się przeźroczysty. Widzę wnętrze… trochę za ciemno, ale…

Patrzył przez szklistą powierzchnię, próbując wszystkimi siłami zobaczyć, co jest w środku. Wtem jakby go ktoś uderzył obuchem.

— O Boże w niebiesiech — wyszeptał. — To jest sarkofag.

ROZDZIAŁ LXIV

Manhattan, Nowy Jork

Głęboko w dźwiękochłonnych czeluściach budynku, należącego do amerykańskiej sieci telewizyjnej ABC, nadzorujący program kontroler Krajowej Komisji Radia i Telewizji potrząsnął z niedowierzaniem głową.

— Sarkofag? Cóż to, u diabła, ma znaczyć?

Wiceprezes sieci, młody Murzyn o niezwykle bystrym spojrzeniu, ubrany w kaszmirową marynarkę koloru kasztanowego, spojrzał nań gniewnie.

— Cokolwiek by to nie było, musi iść na antenę — rzekł. — I to zaraz.

Na ekranach kontrolnych odbiorników widać było Hugha Downsa który komentował otrzymywane z Tiuratamu obrazy. Za jego plecami pokazany był duży, nieruchomy obraz statku z gwiazd, uzyskany z pokładu Sojuza.

— Na antenę? Na żywo? — Kontroler zbladł.

— Musi iść.

— Wykluczone! To zbyt ryzykowne. Przypuśćmy, że on znajdzie coś przerażającego? Panika, która…

Wiceprezes sieci wysunął wskazujący palec w stronę ekranu odbiornika.

— Jedna połowa mieszkańców kraju trzęsie się ze strachu z powodu tej istoty, a druga wcale nie wierzy, że to „coś” istnieje! Musimy to dać na żywo, mój panie, tak żeby sami zobaczyli. Inaczej nikt w to nie uwierzy.

— Nie jestem pewny…

— Ale ja jestem. — Podniósł słuchawkę telefonu i wydał stosowne dyspozycje.

Kontroler komisji popatrzył nań bezradnie.

— Jeśli wy to zrobicie, inne sieci też zaczną nadawać wszystko na żywo.

— I bardzo dobrze. Dopóki Rosjanie przesyłają nam wszystko na żywo, powinniśmy to dawać na antenę na żywo. Ten cały komentarz nie jest wart funta kłaków. — Wskazał ręką ekran.

— Ale ja nie jestem upoważniony, aby zezwalać na transmisję na żywo. Nie powinien mnie pan w to mieszać…

— Niech pan słucha — przerwał mu wiceprezes. — Jak pan sądzi, dlaczego szefostwo posadziło mnie na tym gorącym stołku? Może w ramach walki z segregacją rasową? Nie, mój panie. Ja dostaję pieniądze za podejmowanie decyzji! Jeśli wszystko gra jestem geniuszem. Wspinam się po drabinie coraz wyżej.

— A jeśli nie zagra? Jeśli wybuchnie panika albo Waszyngton źle zareaguje?

— Wtedy wracam do Filadelfii ze świadectwem zgonu w ręce.


* * *

— Widzę teraz na wskroś przez metal — powiedział Stoner do mikrofonu w hełmie skafandra. — Metal stal się przeźroczysty.

— Czy on nie żyje? — spytał Fiodorenko.

— Możliwe. Albo jest zamrożony. Rozumiesz, zakonserwowany w niskiej temperaturze. Krionicznie.

Serce Stonera bilo jak oszalałe i czuł, że jest mokry od potu. Nie mógł jednak dostrzec szczegółów postaci kosmicznego gościa. Widział jedynie długie ciało, ułożone na łóżku lub czymś w rodzaju mar. Ale mógł rozróżnić niektóre części ciała: głowę, ramiona, dwie ręce. Nie widział jednak zupełnie dolnych partii.

— Mów coś! — niecierpliwił się Fiodorenko. — Co widzisz? Twoje słowa lecą prosto do Tiuratamu.

— Dobrze, dobrze…

Stoner znów przywarł wizjerem do przeźroczystej klapy, aby zobaczyć coś więcej. Ale klapy już nie było. Jego hełm opadł o kilkanaście centymetrów poniżej obrzeża metalu, który otaczał kolisty właz.

— Och, nie…

Cofnął głowę, po czym powiódł ręką po obrzeżu włazu. Był otwarty. Tak jakby metal, który go przed chwilą zamykał, nagle się rozpuścił.

— Nikołaju! — zawołał, z trudem powstrzymując się, by jego głos nie brzmiał zbyt wysoko. — Klapa najpierw zrobiła się przeźroczysta, a teraz się rozpuściła.

— Rozpuściła?

— Nie ma jej. Znikła. Tam, gdzie przed chwilą był metal, jest teraz dziura.

W głosie Fiodorenki zabrzmiało niedowierzanie.

— Naprawdę jest otwarta?

— Tak. Wchodzę do środka.

— Poczekaj! Zawiadomię najpierw kontrolę na Ziemi.

Stoner pokręcił przecząco głową w swym hełmie. Wiedział, że fale radiowe, aby dotrzeć od nich do Ziemi, będą potrzebowały sześciu sekund. Plus tyle samo z powrotem. A ponadto sporo czasu upłynie, zanim na Ziemi zapadnie jakaś decyzja.

— Nie czekam — rzekł. — Wchodzę do środka.

— Stój, Sztoner!

Ale on oparł już obie ręce na obrzeżu włazu i zaczął opuszczać się do wnętrza statku. — Jestem już po pas w środku. Żadnych problemów.

Sztoner, to może być niebezpieczne!

— Nie sądzę.

Usiadł na podłodze kabiny statku. Poczuł, że jego buty lekko do niej przylgnęły, podobnie jak przylegały do kadłuba. Zrobił powoli pełny obrót, wodząc wzrokiem po wnętrzu statku.

— Jestem w środku — powiedział bezwiednie szeptem. — Słyszysz mnie?

Da. Słyszę. — Głos Fiodorenki w słuchawkach był teraz słabszy, przerywany trzaskami, ale dość wyraźny, by Stoner mógł wszystko zrozumieć.

— Kabina jest znacznie mniejsza niż kadłub. To jest pewnie tylko jedno pomieszczenie. Cała maszyneria musi być ukryta za ścianą działową. — Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. — Jest tu zimno. Zimniej niż na zewnątrz. Nie bardzo to rozumiem.

— Co widzisz?

Stoner zwrócił się w stronę istoty leżącej na marach. Postąpił krok naprzód, po czym się zatrzymał.

Zakrzywione ściany kabiny jęły się jarzyć. Nie tak, jak jarzy się roztopiony metal, lecz jak jaśnieje niebo w księżycową noc. W miarę, jak Stoner patrzył osłupiały, kadłub statku zrobił się biały, potem zaczął przeświecać i w końcu stał się przeźroczysty jak szkło.

Sztoner! Dlaczego milczysz? — krzyczał Fiodorenko przez radio. — Czy słyszysz mnie?

— Nie tylko słyszę, ale i widzę, Nikołaju — odparł ze zgrozą. — Cały przeklęty kadłub statku jest teraz przeźroczysty. Tak jak przedtem tamta klapa. Widzę wszystko na wskroś.

Przez chwilę radio milczało. Potem Fiodorenko mruknął:

— Z tej strony nie ma żadnej zmiany. Ciemny metal. Nieprzeźroczysty.

— Okno, ale tylko w jedną stronę — pomyślał głośno Stoner. — O rany, Corning zrobiłby wszystko, żeby to mieć!

— Kto?

Stoner zaśmiał się. Stał obok mar i poprzez stumetrową próżnię spoglądał na Sojuza. Statek wydawał mu się brzydki i pękaty — prymitywny wytwór prymitywnego świata.

— Oni opanowali do perfekcji metaloznawstwo i fizykę ciała stałego.

Przynajmniej na to wygląda.

— Opisuj, Sztoner! — domagał się Fiodorenko. — Świat czeka.

Stoner przełknął ślinę i zerknął na swe ręce. Drżały.

— Czemu nic nie mówisz?

— Pomieszczenie, w którym jestem, ma około czterech metrów długości i prawie pięć metrów szerokości, ale tylko trzy wysokości. Podłoga jest twarda i nieprzeźroczysta. Podobnie jak ściana działowa pomieszczenia.

Ale dziób i ściany boczne są idealnie przeźroczyste. Tak jakby nie było w ogóle kadłuba. Widzę wszystko na wskroś.

Podszedł do skraju podłogi i trwożliwie wyciągnął rękę. Jego palce w rękawicy dotknęły niewidzialnego kadłuba. Doznał uczucia, że dotyka czegoś gąbczastego, ustępującego pod naciskiem ręki.

— Kadłub jest na swoim miejscu — rzekł. — Nie rozpłynął się zupełnie tak, jak klapa włazu. I jest tu diabelnie zimno, tak jakby cała energia uciekała przez kadłub, ale nie mogła dostawać się do środka. Ten pojazd musiał zostać zaprojektowany przez maxwellowskiego demona.


Stoner odwrócił się i rzucił długie spojrzenie istocie leżącej nieruchomo na podwyższeniu. Nagle przypomniał sobie o latarce, którą miał zatkniętą za pas, i wyjąwszy ją, nacisnął guzik włącznika. Potem pochylił się nad ciałem przybysza z gwiazd. Było bardzo długie, lecz cienkie i wychudzone, zupełnie jak wysuszone.

— Jego wzrost przekracza dwa metry. Coś koło tego. Nie ma na sobie żadnego ubrania. Bardzo szczupły. Znać mu przez skórę wiele żeber. Ciało pokryte jakimś pomarańczowo-brązowym meszkiem. To nie są właściwie włosy. Coś jak włoski na welwecie.

— Czy to wygląda jak człowiek? — spytał Fiodorenko.

— Coś w tym rodzaju. Dwoje ramion, głowa. Korpus znacznie dłuższy niż u człowieka. Nogi zaczynają się u niego tam, gdzie u nas są kolana.

I jest ich cztery, cztery nogi. Małe, sękate z okrągłymi poduszeczkami na końcach. Podobnymi do kopyt.

— Poczekaj… — rzekł Fiodorenko. — Tiuratam podaje, że twoich słów słuchają ludzie w całym Związku Radzieckim, Europie, Ameryce, Azji i wielu innych miejscach.

— Jestem na żywo, Nikołaju? W Rosji?

Rosjanin zawahał się, a potem rzekł:

— W Rosji transmisja jest opóźniona o piętnaście minut… żeby cenzorzy byli pewni, że nic nieszkodliwego nie idzie na antenę.

— A w USA? — Myślę, że na żywo.

— W takim razie muszę uważać na język.

Fiodorenko nic nie powiedział.

Stoner skierował znów uwagę na przybysza.

— Jego ręce są dłuższe od naszych. Każda z rąk zakończona dwoma palcami, a na końcach palców przyssawki, jak u ośmiornicy.

— Jak głowa? Twarz?

— Ma chyba dwoje oczu, ale są zamknięte. Nie widzę żadnego nosa, ale są usta, przynajmniej wargi. Szerokie i cienkie.

Stoner nie mógł się zdobyć na to, by dotknąć istoty, choć był bardzo ciekaw, co się kryje za zaciśniętymi wargami, za przymkniętymi oczami.

— Takie same włoski pokrywają całą twarz, nawet powieki. Głowę ma owalną, kopulastą, bardzo gładką. Nie wiem, czym oddychał.

— Teraz oddycha?

— Nie. Jest martwy. Czuję to. Nie ma tu powietrza, żadnej mieszaniny gazów. W tej kabinie od tysięcy lat panuje próżnia. I mróz. Zamarza mi wizjer.

— Włącz ogrzewacz skafandra.

— Dobrze. Właśnie to robię. — Miniaturowy wiatraczek w kołnierzu hełmu zaszumiał nieco głośniej.

Gdy igiełki szronu znikły z jego wizjera, Stoner zauważył, że na marach, obok ciała kosmity, leżą jakieś zapiski. I przedmioty: metalowy kubek, na wpół przeźroczysta kula o rozmiarach piłki dziecięcej, pręt z materiału przypominającego drewno. Usiłował podnieść pręt, lecz nie zdołał go oderwać od powierzchni mar. Opisując wygląd poszczególnych przedmiotów, również próbował je brać do ręki, ale wszystkie były jak przymarznięte.

— To jest sarkofag, Nikołaju. Grobowiec. Wiem, że tak jest. Ten facet umarł milion lat temu i wysłano jego ciało w przestrzeń, jak egipskiego faraona. Sam siebie wysłał w sarkofagu.

— Dlaczego?

— To ambasador — odpowiedź zaświtała w podświadomości Stonera, gdy składał usta, by coś powiedzieć. — Oczywiście. Przyleciał jako ambasador.

Czyż jest lepszy sposób nawiązania kontaktu z nie znanymi, inteligentnymi istotami w promieniu tysięcy lat świetlnych?

— Ambasador?

— Nie inaczej. — Stoner był pewien, że ma rację. — On nam mówi: „Chcę, żebyście wiedzieli, że istnieję, że istnieje moja cywilizacja. Nie jesteście sami we wszechświecie. Weźcie moje ciało i zbadajcie je. Zbadajcie też przedmioty, które przywiozłem ze sobą. Zbadajcie mój statek. Uczcie się ode mnie. Czy jest lepszy sposób na podzielenie się z kimś wiedzą? Na pokazanie, że własne zamiary są pokojowe i przyjazne?”

Fiodorenko w milczeniu rozmyślał nad jego słowami. Stoner powrócił do przerwanej relacji.

— Ma szczękę, która wygląda na zaczepioną w ten sam sposób na zawiasach, jak nasze szczęki. Nie ma uszu, ale po obu stronach głowy ma dwie owalne wypustki. Wyglądają niemal jak wyrostki kostne. Ale nie… jak rogi. Są płaskie. Może to jakieś organy czucia.

— Co z organami płciowymi? — spytał Fiodorenko, po czym dodał: — Biologowie chcą wiedzieć.

— Zaraz się dowiedzą — zaśmiał się Stoner. — W normalnym miejscu nic nie widać, ale jest jakaś wypustka w połowie tułowia. I meszek też jest w tym miejscu nieco innego koloru, wpada w żółtawy.

„Do licha! — pomyślał Stoner. — Wygląda jakby umarł podczas erekcji.”

— Poczekaj — przerwał mu Fiodorenko. — Mam jakieś wiadomości z ośrodka kontroli.

Stoner obszedł dookoła podwyższenie, na którym stały mary, podskakując w stanie nieważkości przy odrywaniu butów od gąbczastej podłogi. Po drugiej stronie mar leżały inne przedmioty. Proste ostrze. Kwadrat pokryty punktami, które były połączone cienkimi liniami. „Może jakaś mapa nieba — pomyślał Stoner. — Ta arka to wspaniały skarbiec. On musiał tu przywieźć całą swoją cywilizację.”

Medytację Amerykanina przerwał głos Fiodorenki.

— Przełącz się na kanał drugi, Sztoner.

Stoner przesunął przełącznik radia na przegubie ręki i rozległo się wyjaśnienie Rosjanina.

— Ten kanał jest do prywatnych rozmów, Sztoner. Nie będzie transmitowane na Ziemię.

— W porządku.

— Ośrodek dowodzenia na Ziemi pracuje nad nowym kursem dla nas.

Żeby nas ściągnąć z powrotem. Wysyłają nowy tankowiec.

— Wiedziałem, że coś wykombinują — rzekł Stoner.

— Musimy odpalić rakiety hamujące. Już niedługo. Żeby zmienić kurs na nowy.

W oczach Stonera pojawiły się iskry niepokoju.

— Kiedy?

— Komputery jeszcze nad tym pracują. Ale musisz być gotowy wrócić na Sojuza, kiedy ci powiem.

— Jasne — odparł Stoner.

— Sfotografuj teraz wszystko. Zostało niewiele czasu.

— Aha, w porządku. Wracam na kanał pierwszy. Chcę, żeby wszyscy słyszeli, co teraz powiem.

— W Tiuratamie oceniają, że słucha cię miliard ludzi — mruknął ostrzegawczo Fiodorenko.

„Doskonale — pomyślał Stoner. — Teraz się dowiedzą.” Wyjmując z przymocowanego do pasa futerału aparat do robienia trójwymiarowych zdjęć, Stoner zaczął:

— Sądzę, że teraz jest oczywiste, iż ten wędrowiec przybył tu w pokojowych zamiarach. Oddaje nam swoje ciało i drogie sobie przedmioty, abyśmy je zbadali. Mówi nam, że nie mamy się czego obawiać, że wśród gwiazd rozsiane są inne cywilizacje. Nie jesteśmy sami. Wszechświat jest pełen istot żywych. Cywilizowanych i inteligentnych.

Wiedział, że zaczyna tracić wątek i ględzić, ale pstrykając zdjęcia, ciągnął:

— Nie mamy się czego obawiać! To nie jest koniec świata. To dopiero jego początek. Czy zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? To, że cywilizowane, inteligentne istoty nie unicestwiają się wojnami czy zatruciem środowiska. Ani przeludnieniem. W każdym razie nie jest to powszechne i nieuniknione. Przed nami jest przyszłość, jasna i fascynująca, jak same gwiazdy, jeśli tylko wyjdziemy jej naprzeciw razem, cały rodzaj ludzki jak jeden człowiek, jak jedna rodzina, jak jedna społeczność w wielkiej międzygwiezdnej społeczności inteligentnych istot.


Plac Świętego Piotra w Rzymie był zatłoczony dziesiątkami tysięcy wiernych, którzy stali zdjęci trwogą, nie odwracając oczu od wielkich, zainstalowanych tam przez rząd, ekranów telewizyjnych. W końcu pojawił się papież, nie jak zwykłe na balkonie swego apartamentu, lecz na szczycie schodów prowadzących do bazyliki. Był w otoczeniu ubranych na czerwono kardynałów i wielobarwnych gwardzistów szwajcarskich.

Ogromny tłum ruszył w jego stronę, wznosząc gromkie okrzyki. Papież uśmiechnął się i pobłogosławił zebranych.

W Waszyngtonie prezydent Stanów Zjednoczonych śledził rendez-vous z gwiezdnym statkiem w zaciszu swych apartamentów, wraz z żoną i dziećmi. Na dole, w zachodnim skrzydle Białego Domu, również personel wpatrywał się w ekrany telewizorów i przynajmniej na kilka godzin przestano myśleć o zbliżających się konferencjach partyjnych.

W Moskwie Georgij Borodiński zatelefonował do dowódcy sił strategicznych Armii Czerwonej i osobiście polecił mu rozbrojenie dwu pocisków balistycznych z głowicami jądrowymi, gotowych do zaatakowania statku z gwiazd.

Kilka ulic od Kremla minister bezpieczeństwa wewnętrznego wyjął z szuflady biurka mały pistolet, skrzywił się w sardonicznym uśmiechu i strzelił sobie w skroń.


W ośrodku kontroli lotów w Tiuratamie twarz siedzącej przy pulpicie komputera Jo rozjaśniła się na widok ostatnich danych na ekranie. Zwróciła się do Markowa, który stał obok niej.

— To się powiedzie! — zawołała radośnie. — Sprowadzimy ich na Ziemię.

W ciągu najbliższej godziny będą musieli zejść z toru, po którym się poruszają. Jeśli to zrobią, będą dryfowali w przestrzeni, aż dotrze do nich drugi tankowiec.

Markow podskoczył w górę z przejęcia, po czym podniósł ją z krzesła i ucałował. Spowodowany tym hałas zaalarmował stojącego w ich pobliżu strażnika, który natychmiast podniósł na nich lufę swego pistoletu maszynowego.

— Kocham cię jak siostrę! — wykrzyknął Markow, gdy kolega gorliwego funkcjonariusza z nachmurzoną miną nachylał znów ku ziemi jego pistolet.

Nie zwracając uwagi na to, co się dzieje za ich plecami, Markow dodał szeptem:

— Wiesz, nigdy nie byłem przekonany, że kazirodztwo jest naprawdę taką złą rzeczą.


Stoner już chrypiał, ale wciąż mówił, opisując w najdrobniejszych szczegółach każdy z przedmiotów leżących po obu stronach mar. Jednocześnie robił zdjęcia. Tymczasem zaczęły nadchodzić z Tiuratamu i Kwajalein depesze z pytaniami.

— Nie, nie widzę żadnych innych form życia — odpowiedział. — Żadnych nasion, roślin ani zwierząt. Może są za ścianą działową.

— Próbowałem się dostać do innych pomieszczeń, ale nie majak. Ściana działowa jest gładka, jednolita. Ani śladu drzwi. Upłynie sporo czasu, zanim się dowiemy, na jakiej zasadzie skonstruowano tu wejścia i wyjścia.

— Sądzę, że największym moim odkryciem, jeśli chodzi o przedmioty obok ciała, jest mapa nieba. Nie mogę rozróżnić żadnych gwiazdozbiorów, ale są na niej jakieś napisy… W każdym razie tak to wygląda: masa kółeczek i zakrętasów.

Jego relację przerwał ostry głos w słuchawkach.

Sztoner! Dostałem parametry nowego toru. Wysyłają nam nowy tankowiec. Żeby się z nim spotkać, musimy odpalić rakiety hamujące za jedenaście minut.

— Za jedenaście minut?! — Dech zamarł Stonerowi w piersiach, a jego głos załamał się.

— Dokładnie dziesięć minut i czterdzieści osiem sekund.

Stoner rzucił pośpieszne spojrzenie na leżącą na marach postać. „On poświęcił tysiące lat, aby tu dotrzeć, a ja muszę stąd wyjść za jedenaście pieprzonych minut” — pomyślał zrozpaczony.

— Nie zdążę — zaprotestował. — Potrzebujemy więcej czasu. Nie możemy…

— Nie ma więcej czasu — powiedział Fiodorenko. — Wracaj zaraz do Sojuza. Nie ma innej rady.

— Nikołaju! Nie mogę! Jeszcze nie mogę!

— Szykuj się, Sztoner! Spojrzał poprzez przeźroczysty kadłub sarkofagu na odległe gwiazdy. Potem przeniósł wzrok na maleńką już Ziemię i w końcu odważył się zerknąć na pękatą sylwetkę Sojuza.

— Nikołaju! Proszę…

— Musimy wracać, Sztoner. Inaczej tu umrzemy.

Jego wargi były suche i popękane. Czuł blisko siebie oddech śmierci i jeszcze raz odwrócił się, by spojrzeć na przybysza z gwiazd. „Z tak daleka przybyłeś, by oddać nam swe ciało, swoją wiedzę, wszystko, co posiadasz i co reprezentujesz. Możemy się tyle od ciebie dowiedzieć…”

Sztoner!

— Nic z tego, Nikołaju — odparł spokojnie. — Nie wracam do ciebie.

Sztoner!!!

— Zostaję tutaj, razem z nim. Może za parę milionów lat znajdzie nas jakaś inna cywilizacja.

Stoner wyłączył swój radiotelefon.

ROZDZIAŁ LXV

Kwajalein

Było południe. Wyludniona ulica prażyła się w słonecznym skwarze. W klimatyzowanych biurach, bungalowach, przyczepach kempingowych ludzie nie odrywali wzroku od odbiorników telewizyjnych. Na wszystkich ekranach było widać ten sam obraz: unoszący się w przestrzeni statek z gwiazd. Głos, który mu towarzyszył, był głosem Stonera.

— Nic z tego, Nikołaju. Nie wracam do ciebie.

W rojnym ośrodku łączności zapanowała grobowa cisza. Mężczyźni i kobiety zamarli przy pulpitach, wpatrzeni w swe ekrany. Zareagował jedynie Reynaud.

— Nie! On nie może tego zrobić! Nie może! To nie jest konieczne!

— Z zaczerwienioną z emocji twarzą, kosmolog pobiegł do Tuttle’a.

— Proszę mi pozwolić z nim pomówić! — wykrzyknął. — Gdzie jest jakieś łącze? Na litość boską, pozwólcie mi z nim pomówić!

Wszyscy oderwali wzrok od ekranów łączności i spojrzeli na skrzeczącego człowieczka. Tuttle — jakby obawiając się, czy nie ma do czynienia z szaleńcem — wyciągnął przed siebie obie ręce.

— Chce pan rozmawiać ze Stonerem?

— Tak! I to już! Zanim będzie za późno! Mogę go uratować! Wiem to na pewno!


* * *

Stoner czuł jakiś przedziwny spokój. Wszystkie węzłowe decyzje miał już za sobą. Nie było już potrzeby o nic walczyć. Nie było trzeba się martwić. Zdał sobie sprawę, że całe jego życie zmierzało właśnie do takiego finału. Zakończy je samotnie, nie dotykany przez nikogo, z dala od wszystkich, zagubiony na gwiezdnych bezdrożach z tym przedstawicielem innej cywilizacji.

„Drugi samotnik — pomyślał, wpatrując się w dziwną, nieruchomą postać kosmity. — Czy tak wyglądałeś za życia? Czy dlatego wybrałeś ten sposób spędzenia wieczności?”

W Nowym Jorku inspektor Komisji Radia i Telewizji krzyczał: „Zdjąć go z anteny!” — podczas gdy wiceprezes sieci ABC, chwyciwszy go za ramię, próbował odciągnąć od głównego pulpitu kontrolnego. W Moskwie radziecki cenzor, posiniały z wściekłości, uderzył całą pięścią w guzik przerywający transmisję z Sojuza na świat. Choć ekrany telewizorów na całym globie wciąż pokazywały statek z gwiazd tak, jak go filmowały kamery Sojuza, obraz był już niemy. Z przestrzeni nie dochodziły żadne głosy.


Stoner zwinął się w kłębek, na tyle, na ile pozwalał mu skafander, i powróciwszy w ten sposób niejako do pozycji przedurodzeniowej, zawisł nieważko nad podłogą kabiny kosmity. Przez przeźroczyste ściany statku wciąż mógł widzieć odległe sierpy Ziemi i Księżyca oraz unoszącego się nadal w odległości stu metrów Sojuza. Pękata konstrukcja wydawała się gromić go oczyma swych iluminatorów.

Stoner znów włączył radiotelefon.

— Musisz wrócić — wolał Fiodorenko, nie panując nad sobą. — Taki jest rozkaz! Zostało tylko siedem minut…

— Mikołaju, właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę — odezwał się Stoner i kosmonauta natychmiast umilkł. — Ten statek, czy ten grobowiec, został zbudowany, by szukać gwiazd typu G. Mogę się o to założyć. Nasz przyjaciel przybył z planety okrążającej gwiazdę podobną do naszego Słońca.

— Nie ma czasu na filozofię, Sztoner — warknął Fiodorenko.

— Gdy natknął się na taką gwiazdę — ciągnął Stoner, nie zwracając nań uwagi — szukał planet o silnym polu magnetycznym. Tak było na pewno.

Dlatego najpierw skierował się ku Jowiszowi, który ma najsilniejszą magnetosferę w całym naszym układzie. Potem ruszył w stronę Ziemi, bo ma ona silniejsze pole magnetyczne niż inne planety wewnętrzne.

— Sześć minut trzydzieści sekund — chrypiał Fiodorenko.

— Silne pola magnetyczne interesowały go z dwóch powodów — mówił Stoner. — Po pierwsze: statek pobiera wtedy energię, aby naładować swe baterie… lub jakiś inny zbiornik energii. Po drugie — i to jest ważniejsze — istnieje duże prawdopodobieństwo, że tylko na planetach o silnym polu magnetycznym mogło rozwinąć się życie. Życie potrzebuje silnego pola magnetycznego, które mogłyby spełniać rolę parasola chroniącego powierzchnię planety przed promieniowaniem kosmicznym.

Sztoner! Skończ z tymi bzdurami. Wracaj z powrotem!

— Czy dostałeś to wszystko, Nikołaju? Zostało przesłane na Ziemię? To ważna sprawa.

— Dostałem. A teraz wracaj.


W studiu sieci telewizyjnej CBS Walter Cronkite przechodził samego siebie. Stojąc na tle nieruchomego obrazu statku z gwiazd, wypełniał w sposób zaiste magiczny lukę w przekazie dźwiękowym coraz to nowymi przypuszczeniami, dykteryjkami, opiniami i faktami, podczas gdy jego najwytrwalsi współpracownicy gorączkowo konferowali z Waszyngtonem, aby się dowiedzieć, czy istnieje szansa wznowienia transmisji na żywo z pokładu Sojuza.

W Białym Domu prezydent USA przybył do sekcji łączności, gdzie docierała specjalnym łączem bezpośrednia transmisja z Moskwy. Wtem jeden z doradców oznajmił mu z przejęciem, że telefonuje Walter Cronkite. Prezydent niezwłocznie podszedł do aparatu i na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania, gdy się zorientował, że rozmawia jedynie z producentem programu Cronkite’a, bełkoczącym coś bez związku.

Dopiero po chwili odezwał się w słuchawce głos Cronkite’a. Rozmawiali bardzo szybko i prezydent zgodził się, by jego technicy przekazywali do studia CBS prowadzone w przestrzeni rozmowy. Cronkite wahał się przez moment, po czym poprosił o wyświadczenie tej samej przysługi również innym krajowym sieciom telewizyjnym. Prezydent uśmiechnął się i przystał na jego prośbę.

— Barbara będzie cię uwielbiać, Walterze — powiedział.

Wydało się prezydentowi, że Cronkite głośno przełknął ślinę.

— Dziękuję, panie prezydencie — rzekł słynny komentator. — A teraz, pan wybaczy, ale muszę wracać przed kamery.

— Oczywiście, Walterze — powiedział prezydent. — Niech Bóg ma cię w swojej opiece.


Jo siedziała odrętwiała przy swym komputerowym pulpicie. Można było odnieść wrażenie, że w wielkiej sali ośrodka kontroli lotów wszystko stanęło z jękiem, tak jakby pracujące tam osoby zbiorowo przestały oddychać.

Zerknęła na wykrzywioną bólem twarz Markowa.

— On tam zginie — powiedziała.

— Musisz go powstrzymać, Jo — rzekł smutno. — Musisz!

— Jak mogłabym…?

— Nikt inny tego nie dokona — mówił Markow, pochylając się nad nią.

Chwycił ją za ramiona i mówił z przejęciem: — On cię kocha. Jesteś jego jedyną łączniczką ze światem. Porozmawiaj z nim, proszę! Szybko!

— Ale ten pulpit nie pozwala mi na żaden przekaz w tamtą stronę — odparła, patrząc przed siebie w zamyśleniu.

Markow zwrócił się w stronę Zworkina, przestępującego nerwowo z nogi na nogę.

— Proszę coś zrobić! Proszę! Ona musi się z nim połączyć!

Zworkin oblizał wargi i zerknął niepewnie na stojących dookoła nich strażników.

— Spróbuję…


— Będziecie wszyscy musieli nawiązać teraz współpracę — mówił Stoner.

— Wszystkie narody świata. Świat nie może być dłużej taki sam dla żadnego ani żadnej z was. Istnieją oprócz nas w przestrzeni inne istoty inteligentne równie ciekawe świata i odważne. Istnieją inne cywilizacje.

— Już tylko pięć minut, Sztoner.

— Pięć minut czy pięć godzin… Jaka to różnica, Nikołaju? Jaka różnica…?

— Poczekaj… mam znowu przekaz z Ziemi. Na kanale drugim.

— Nie będę z nimi rozmawiał — rzekł Stoner.

— Osobiste przesłanie od kobiety. Jo Camerata. Jest bardzo roztrzęsiona, Sztoner.

Medytował przez chwilę, co robić, po czym nacisnął klawisz kanału drugiego.

— Keith, słyszysz mnie? — Jej głos trząsł się z przejęcia.

— Tak Jo. Słyszę cię.

W eterze zapanowała cisza i Stoner zdał sobie sprawę, że fale radiowe potrzebują już dwanaście sekund, żeby przebiec tam i z powrotem. „Jestem tak daleko, że nie sposób prowadzić normalnych rozmów.”

— Proszę, nie rób tego! Nie bądź głupcem, Keith! Proszę, wracaj!

— Nie mogę, Jo. Nie teraz. Jeśli tu zostanę, będę mógł przesłać ci więcej danych na temat tej arki, tego wędrowca. Ten statek to skarbnica wiedzy. Nie mogę go opuścić po kilku nędznych minutach i pozwolić, aby odleciał od nas na zawsze.

Utkwił wzrok w odległym błękitno-białym sierpie Ziemi, a tymczasem jego słowa biegły ku niej, zaś jej odpowiedź ku niemu. — Ale w ten sposób zginiesz!

— Będę miał jeszcze godzinę czasu, zanim Fiodorenko oddali się na tyle, że moje sygnały przestaną do niego dochodzić. Będę mógł ci opisać w szczegółach tę komorę.

Znów odczekał dwanaście sekund, podczas których układał odpowiedź.

— A potem umrzesz! — załkała. — Umrzesz tam!

— To nie jest takie straszne. Moje życie nie miało dla nikogo większego znaczenia.

W tę stronę było znacznie lepiej. Miał czas, aby się namyślić, przygotować na usłyszenie jej głosu, zapanować nad swymi emocjami i uodpornić na jej naleganie.

— Twoje życie jest bardzo ważne, diabelski idioto. Nie możesz go oddać, ot tak.

— Cieszę się, że mogę tu umrzeć, Jo — rzekł. — To nie jest wcale zła droga.

Zauważył, że na brzegach jego wizjera zaczyna się formować szron, pomimo włączonego grzejnika. Robiło się coraz zimniej.

— Nie rób tego, Keith! Zaklinam cię! — Jej głos załamał się. — Wracaj! Wracaj do mnie! Zostało ci tak dużo do przeżycia…

— Nie wrócę, Jo. To jest punkt kulminacyjny mego żyda. Do niego zmierzałem cały czas. Nie mam ochoty na powtórkę.

— I mógłbyś oddać życie w taki sposób! Mamy jeszcze taki szmat życia przed sobą!

— Ty masz na pewno, Jo. Jesteś młoda. Świat stoi przed tobą otworem.

Nastąpiła cisza, po czym odezwała się Jo:

— Ale przecież ty sam powiedziałeś, że świat nie może już być ten sam po tym, jak spotkaliśmy tego wędrowca. — Jej głos brzmiał coraz wyżej. — Nie jesteśmy tacy sami. Ani ja, ani ty. To już jest nowy świat, Keith. Jesteś nam potrzebny tutaj. Pragnę, żebyś był ze mną.

— Trzy minuty, Sztoner.

Zanim mógł coś odpowiedzieć, czy to jej czy jemu, w jego słuchawkach zabrzmiał nowy głos:

— Przełączyć się na kanał trzeci. Przekaz o pierwszorzędnym znaczeniu z Kwajalein.

Niemal zadowolony, że przestał słyszeć głos Jo, Stoner nacisnął klawisz kanału trzeciego, jak gdyby przecinał pępowinę.

— Czy to pan, doktorze Stoner? — Głos brzmiał znajomo, a jego posiadaczowi wyraźnie brakowało tchu w piersiach. — Tu doktor Reynaud z Kwajalein.

Przez chwilę Stonerowi zakręciło się w głowie. Miał ochotę się roześmiać. „Reynaud, nasz pucułowaty mnich — pomyślał. — Czyżby chciał ratować moją duszę?”

— Proszę mnie posłuchać — wołał Reynaud. — Przeanalizowaliśmy wykres toru statku z gwiazd, dostarczony przez komputer. Statek nie przepadnie bezpowrotnie w przestrzeni, gdy go pan opuści. Czy pan to rozumie? Nie będzie dla nas bezpowrotnie stracony!

— Chce pan powiedzieć, że będziemy go mogli śledzić za pomocą radaru? — spytał Stoner. — Co to da?

— To jest bardzo ważne! Węzłowe! — Głos Reynauda brzmiał z przejęcia, jak pisk. — Będziemy mogli znów wysłać statek i dotrzeć do niego. Będziemy go mogli ściągnąć i wprowadzić na bliską Ziemi orbitę!

Stoner potrząsnął głową w hełmie.

— Trzeba by lat, aby zbudować rakietę, która by to umożliwiła. Dotarcie tylko do miejsca, gdzie jestem, wymagało sześciu miesięcy planowania. I spieprzyliśmy sprawę mimo to.

— Mamy lata, aby to osiągnąć — upierał się Reynaud. — Statek przybysza będzie stopniowo zwalniał biegu w miarę oddalania się od Słońca. Upłynie pięć lat, zanim dotrze do Plutona…

— Pięć lat — powtórzył Stoner.

— Będziemy go mogli przechwycić! — gorączkował się Reynaud. — Nie ma potrzeby, aby pan tam zostawał.

Przerwał im nerwowy głos Fiodorenki.

— Zostało ci dwie minuty, Sztoner. Muszę teraz włączyć automatyczny selektor.

— Aha.

— Przynieś z powrotem aparat — polecił Fiodorenko. — Muszę zabrać zdjęcia na Ziemię. Są zbyt cenne, żeby je zmarnować.

— Będziemy mogli przechwycić ten statek ponownie — powtórzył Reynaud.

Na ich kanale rozległ się nagle głos Jo. — Wracaj do mnie, Keith! Proszę, wracaj! Potem usłyszał Markowa:

— Keith, drogi przyjacielu, nie bądź tak uparty. Nieżywi bohaterowie nie są nic warci. Z tego, co mówi doktor Reynaud, wynika, że za parę lat będziesz mógł znów polecieć na spotkanie z tym wędrowcem.

Drżąc z zimna, Stoner zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma w dłoni aparat fotograficzny.

— Fotografie, Sztoner! Szybko!

Wyciągnął rękę i odepchnął się od ścianki działowej w kierunku, gdzie przedtem była klapa włazu. Kadłub był jednak cały przeźroczysty i Stoner nie wiedział, gdzie jest wyjście.

Ale je wyczuł. Przypiąwszy aparat do pasa, uchwycił się rękami obrzeża włazu i jął się wydostawać na zewnątrz statku.

Markow wciąż mówił:

— Zbudujemy nowe rakiety i przeszkolimy załogi, a ty będziesz naturalnym szefem tego programu. Musisz tu wrócić, aby to poprowadzić. Wszyscy cię potrzebujemy.

— Proszę, Keith — nalegała Jo.

Był już w połowie drogi na zewnątrz, gdy jeszcze raz spojrzał na wędrowca, spoczywającego spokojnie od tysięcy lat. Pamięć zaczęła mu odtwarzać kłótliwe głosy i kamiennookie twarze wszystkich biurokratów, których kiedykolwiek znał: McDermotta i Tuttle’a, osiłka Dooleya, agentów i policjantów, polityków, którzy nie rozumieli, obawiali się, oponowali, którzy nie zaakceptowaliby prawdy o rzeczywistości, nawet gdyby ktoś wtłoczył im ją silą.

Zobaczył Cavendisha, skręconego i zniszczonego przez nich. I Schmidta, rozbitego na pulpę jego własnymi rękami.

Sztoner, za minutę będą odpalone rakiety hamujące. Wszystko jest automatyczne. Nie mogę zostać.

— W porządku, Nikołaju — odparł spokojnie, opuszczając się ponownie do wnętrza statku. Jego buty dotknęły podłogi komory u stóp wędrowca.

— Wracaj na Ziemię, Nikołaju. Ja tu zostaję.

— Keith! — dobiegł go zduszony krzyk Jo.

— Nie popełniaj samobójstwa — prosił Markow.

— To nie jest samobójstwo — powiedział Stoner. — Warn się zdaje, że ja się chcę zabić, ale tak nie jest. Ja tylko dostarczam wam motywacji, podwójnego pretekstu, aby możliwie szybko przechwycić ponownie ten skarbiec. Ponieważ nie tylko będzie tu nasz gość, ale będę też ja. Zamarznięty, być może martwy. Ale tylko… być może. Będę zakonserwowany, zawieszony w komorze. Będę czekał, aż ktoś mnie przywróci do życia.

— Co takiego?

— Tu panuje próżnia. Nie ma powietrza. Temperatura jest niewiele wyższa od zera bezwzględnego. Dzięki niej ciało wędrowca jest nietknięte od mileniów, zachowane w doskonałym stanie. Powinna i mnie zakonserwować choć przez parę lat.

Odetchnął głęboko, świadomy, że odpowiedź nadejdzie dopiero za kilkanaście sekund, po czym ciągnął:

— Jest tu dostatecznie zimno, abym zamarzł na kość w przeciągu paru minut, gdy tylko wyłączę mój podgrzewacz. Będę podróżował przez parę lat razem z tym wędrowcem. Jeśli będzie wam naprawdę zależało, postaracie się zorganizować nową wyprawę, by zabrać mnie stąd, zanim statek opuści układ słoneczny.

— Keith, nie możesz… — Głos Jo przeszedł w szloch.

— Nie umrę, Jo — powiedział miękko. — Będę czekał na ciebie, zamrożony, zawieszony między życiem, a śmiercią. Będę czekał, aż się tu zjawisz i przywrócisz mnie do życia. Jak w opowieści o śpiącej królewnie. Tylko nasze role będą odwrócone.

Głos Markowa był przepełniony smutkiem.

— Keith, ona ze wzruszenia nie może mówić… Chce, ale nie może.

— Kirył, Jo, słuchajcie. Postarajcie się, aby oni nawiązali współpracę. Zainicjujcie nowe przedsięwzięcie kosmiczne, sprawcie, by politycy zrobili to, co należy w tym celu zrobić. Wciągnijcie w to cały ród ludzki. Mamy szansę wzlecieć ku gwiazdom, każdy z nas. Opuścić kokon, w którym mieszkamy. Niech to zrozumieją, niech skierują wzrok ku gwiazdom.

Pauza wydawała się wydłużać po każdej ich wymianie zdań.

— Jak mamy to zrobić? — pytał Markow. — Jesteśmy zwykłymi zjadaczami chleba. Potrzebujemy ciebie, Keith. Musisz wrócić, aby nam przewodzić!

— Nie, Kirył — rzekł stanowczo. — To ty ich poprowadzisz. Teraz wszystko zależy od ciebie. Ciebie i Jo.

Poczekał na odpowiedź.

— Dziesięć sekund do odpalenia rakiet hamujących — oznajmił Fiodorenko ponurym głosem.

— Nie mogę tego zrobić — odpowiedział w końcu Markow. — Musisz wrócić z powrotem! Musisz!

— Za późno, Kirył. To już jest w twoich rękach. Ty musisz ich zmienić.

Ich wszystkich. Zmienić ten świat dla mnie, Kirył.

— Żegnaj, Sztoner — przerwał im głos Fiodorenki. — Jesteś bardzo odważnym i bardzo niemądrym człowiekiem. Bywaj!

— Do widzenia, Nikołaju. Nie trać formy.

— Keith — odezwał się znów Markow proszącym tonem.

Stoner wyłączył radio i jął obserwować Sojuza. Jego rakiety hamujące buchnęły płomieniami w absolutnej ciszy. Statek poruszył się i zaczął coraz szybciej oddalać, aż zniknął na tle gwiazd.

Stoner wykonał obrót i spojrzał znów na leżący na marach kształt. W gardle miał zupełnie sucho, a poruszanie powiekami sprawiało mu ból. Machinalnie sięgnął ku nim palcami, lecz uderzyły jedynie w szybę wizjera. Wzruszył ramionami i powrócił do opisywania wszystkiego, co widział.

Nagle błysnęła mu myśl, że przybysz z gwiazd może być nie martwy, lecz zamrożony. A jeśli tak, to jego też można będzie kiedyś przywrócić do życia.

Stoner zdawał sobie sprawę, że współczesna medycyna nie jest w stanie ożywić zamrożonego ciała bez naruszenia jego komórek i zabicia zamrożonej osoby. Było to więc zadanie dla przyszłych lekarzy. Uśmiechnął się smutno. „Może tak się teraz zawstydzą swą bezradnością, że szybko dokonają postępu w swych badaniach” — pomyślał.


Jo siedziała, zesztywniała, przed swym pulpitem komputerowym. Wzruszenie już jej przeszło, a łzy przestały płynąć. Pozostały po nich tylko dwa mokre ślady na jej policzkach. Inni specjaliści całymi rzędami zerkali ukradkowo w jej stronę zza swych pulpitów, nie zaprzestając pracy nad sprowadzeniem Fiodorenki na Ziemię. Nowy tor lotu przewidywał jego lądowanie w miejscu położonym o sześćset kilometrów na wschód od Karagandy.

Obok Jo siedział Markow. Twarz miał pobladłą, a oczy utkwione gdzieś w przestrzeni. Głos Stonera był już słabszy, bardziej chrypliwy, przerywany coraz częstszymi trzaskami. Opisywał wygląd wnętrza statku równie obojętnie, jak przewodnik po muzeum archeologicznym opisuje jakiś eksponat.

Z wolna Markow otrząsnął się z odrętwienia. Sięgnął do kieszeni po papierosy i mruknął:

— Taka była jego decyzja. Nie mamy już nic do zrobienia.

Jo zerknęła na Rosjanina i zobaczyła łzy w jego oczach.

— On nie umarł — powiedziała łagodnie. — Nie umrze… o ile go nie zawiedziemy. Możemy tam znów polecieć, sprowadzić go tu i przywrócić do żyda Markow, spojrzawszy na uzbrojonych strażników stojących nie opodal, rzekł:

— A więc czeka nas wielka praca.

— Tak — zgodziła się Jo. — Ale możemy dopiąć celu. Możemy zmienić świat Markow smutno skinął głową.

— Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś zostanę bojownikiem o ideały… ewangelistą.

— A czy chcesz nim być?

— Dla ciebie, Jo. I dla niego.

— Dla siebie — sprostowała go. — Dla nas, dla Rosji i całego świata.

Jego twarz rozjaśnił uśmiech.

— Ty jesteś równie niedobra jak on.

— Jeszcze gorsza. Bo jestem tu, na Ziemi, i będę mogła kontrolować twoje postępy.

Markow wstał i wyprostował się do swej pełnej wysokości.

— Tak, to będzie interesująca walka — rzekł. — Nie byłem nigdy na Kremlu.

Jo uśmiechnęła się do niego.

— Wygramy tę walkę, Kirył — rzekła. — Teraz już wiem, że tak będzie.

Skinął głową i włożył papierosa do ust.

Jo powróciła do swego pulpitu. Stoner opisywał cierpliwie wszystko, co mógł dostrzec w statku-grobowcu.

— Nie widzę nigdzie niczego, co mogłoby być układem okresowym pierwiastków, niczego, co mógłbym rozpoznać. Jeśli jest tu kamień z Rosetty, będzie nim zestaw informacji naukowych, opracowanych przez inną cywilizację w podobny sposób, jak zrobiliśmy to my, wysyłając…

Pod wpływem jakiegoś impulsu Jo powiedziała:

— Muszę z nim zamienić jeszcze parę słów. Po raz ostatni. Zanim… zanim będzie za późno.

Markow skinął zachęcająco głową.

— Nie chcę, żeby ktoś inny słuchał, co powiem — rzekła.

— Sądzisz, że nasi cenzorzy pozwolą ci na prywatną rozmowę — spytał z uśmiechem, potem pociągnął się za bródkę i dodał: — No cóż, skoro mamy zmienić ten system, powinniśmy zacząć tu i teraz.


Stoner słyszał w słuchawkach swego hełmu głosy z całego świata. Unosił się w komorze statku-grobowca, kompletnie wyczerpany, czując, jak wieczne zimno przestrzeni bierze go w swe posiadanie i zamienia w ołów. Wsłuchiwał się w głosy ludzi, którzy chcieli z nim rozmawiać.

Prezydent Stanów Zjednoczonych przesłał mu podziękowanie i słowa modlitwy za niego tudzież zapewnienie, że Ameryka dołoży wszelkich starań, aby sprowadzić go na Ziemię.

Przewodniczący Radzieckiej Akademii Nauk, przemawiając w imieniu narodów ZSRR, pochwalił Stonera za jego poświęcenie dla nauki oraz za jego odwagę. Obiecał, że Związek Radziecki będzie uczestniczył w każdym programie mającym na celu ponowne dotarcie do statku z gwiazd.

Jego Świątobliwość, papież, zabrał osobiście głos, obiecując, że nie ustanie w pracy nad uratowaniem jego ciała i będzie codziennie zanosił modlitwy o zbawienie jego duszy.

Sekretarz generalny Narodów Zjednoczonych, wiceprzewodniczący Zgromadzenia Ludowego Chińskiej Republiki Ludowej, Jeff Thompson z Kwajalein, politycy z Wielkiej Brytanii i Japonii, naukowcy z innych krajów, ludzie, o których Stoner nigdy nie słyszał — głosy całej Ziemi przyzywały go jeden po drugim, stając się stopniowo coraz cichsze i odleglejsze, zlewając się coraz bardziej z radiowym szumem kosmosu.

A potem odezwał się głos, który Stoner rozpoznał.

— Keith, Keith, tu mówi Kirył. Słyszysz mnie?

— Tak, Kirył. Słabo, ale słyszę.

— Jo chce z tobą mówić… prywatnie, na kanale czwartym. Nikt nie będzie podsłuchiwał, przyrzekam ci to.

W jego słuchawki uderzyły nagle trzaski spowodowane jakimś kosmicznym wyładowaniem. Stoner odczekał, aż ucichły i rzekł:

— Przechodzę na kanał czwarty.

Przez dłuższą chwilę nie słyszał nic prócz szumu i trzasków tła. Wreszcie usłyszał jej głos:

— Keith… och Boże, Keith, cóż mogę ci powiedzieć?

„Powiedz, że mnie kochasz” — pomyślał, lecz powiedział co innego.

— Jestem tutaj, Jo. Słyszę cię.

Oczekiwanie na jej odpowiedź wydało mu się wiecznością.

— Dlaczego, Keith? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego nie chciałeś wrócić do mnie?

Uśmiechnął się smutno.

— Jestem szantażystą, Jo. Mam tu zakładnika, którego będę trzymał dopóty, dopóki się tu nie zjawią. Chcę ich zawstydzić, żeby szybciej przylecieli na ratunek.

Znowu cisza, przerywana jedynie cichym szeptem gwiazd.

— A co ze mną, Keith? Nie zależy ci na mnie?

— „Żegnaj, Roksano — jął koślawię cytować — bo dzisiaj umrę… I moje serce, tak pełne miłości, o której ci nie mówiłem, wykrzyknie…” — Przerwał, bo nie pamiętał dalszego ciągu tekstu.

Zaczął zginać i wyprostowywać palce w oczekiwaniu na jej odpowiedź. Nie mógł się już prawie poruszać. Jego krew zmieniała się w lód.

— Mówisz to serio? — spytała trzęsącym się głosem. — Kochasz mnie, Keith?

Teraz mógł już jej to powiedzieć.

— Oczywiście, że cię kocham, Jo. Kocham cię od dawna.

Czekał na odpowiedź, a puls w jego skroniach odmierzał sekundy, coraz dłuższe i boleśniejsze.

— Ja też cię kocham, Keith. — Jej głos był słaby, ledwie dosłyszalny na tle pomruku kosmosu. — Kocham cię.

Nie miał już nic więcej do powiedzenia. Jego wargi drętwiały coraz bardziej.

— Przylecimy po ciebie, Keith! Na pewno!

— Wiem, że przylecisz, Jo. Nie pozwól im, aby cię zatrzymali, moje dziecko. Nie pozwól, żeby zapomnieli. Będę tu czekał na ciebie.

Jeszcze raz odetchnął głęboko i wyłączył podgrzewacz skafandra.

ROZDZIAŁ LXVI

Praktyczne i filozoficzne znaczenie ewentualnego nawiązania łączności międzygwiezdnej byłoby przeogromne. Dlatego uważamy, że rozważny nasłuch radiowy kosmosu jest wart wysiłku. Trudno ocenić prawdopodobieństwo sukcesu takiego przedsięwzięcia, lecz jeśli nigdy nie podejmiemy takich poszukiwań, szansa powodzenia będzie równa zeru.

GIUSEPPE COCCONI i PHILIP MORRISON

1959


Jo stała samotnie na dachu baraku w półmroku kończącego się dnia. Poszła tam, aby się wypłakać.

Reflektory nie były jeszcze zapalone, a nad horyzontem jasno świeciła Gwiazda Wieczorna. Przez chwilę Jo fantazjowała, że to statek gwiezdnego wędrowca z Keithem na pokładzie.

Po stokach wzgórz zstępował w dół suchy i ciepły wietrzyk, a gdzieś, z gęstniejących ciemności dochodził słaby, blaszany dźwięk radia. Z szokiem nagłego odkrycia zdała sobie sprawę, że głosy w radiu brzmią po angielsku. „Transmisja z Ameryki — pomyślała i zdziwiła się. — Zezwalają tu na transmisję bezpośrednio z Ameryki!”

Była to oczywiście transmisja wiadomości dziennika. Reakcje różnych środków przekazu i ludzi na wydarzenia tego długiego dnia, teraz, gdy Stoner był już na stałe poza zasięgiem ziemskich stacji.

Wbrew samej sobie Jo zaczęła się przysłuchiwać audycji. Komentator czytał informację na temat pewnej organizacji ufologicznej z Missouri, utrzymującej, że statek przybysza z gwiazd nie był wysłany przez te same istoty, które wysyłają latające talerze.

— Według ufologów z Missouri — mówił komentator z nutą wesołości w głosie — znaleźliśmy niewłaściwych kosmitów.

Jo, zamiast, jak planowała, zapłakać, roześmiała się. „Iluż głupców jest na świecie! — pomyślała ubawiona. — Trudno ich zliczyć.” Wzniosła twarz ku niebu, ku gwiazdom, które zaczęły się pojawiać na ciemniejącym niebie.

— Dziękuję ci, Keith — szepnęła do nocy. — Będą musieli wysłać ekipę astronautów, żeby cię znaleźć i sprowadzić na Ziemię razem z twoim przyjacielem. Upłynie kilka lat, zanim wszystko przygotują, ale gdy wylecą na poszukiwania, ja będę z nimi.

Odwróciła się i zaczęła schodzić w dół. Oczy miała już suche, a umysł jasny. Postanowiła możliwie szybko jechać do ośrodka lotów kosmicznych w Houston i rozpocząć szkolenie.

Загрузка...