Gdyby tysiąc słońc rozbłysło nagle na niebie, ten splendor można by porównać do promienności Najwyższego Ducha.
Sekretarz smutnym wzrokiem kontemplował przez okna swej limuzyny szary pejzaż zimowego poranka.
— Wiesz chyba — odezwał się niskim, zmęczonym głosem — że jestem umierający.
Georgij Borodiński westchnął głęboko.
— Towarzyszu sekretarzu, proszę nie mówić takich rzeczy.
Sekretarz generalny niezgrabnie odwrócił się na siedzeniu i spojrzał w oczy swemu protegowanemu. Mimo włączonego grzejnika limuzyny obaj mężczyźni mieli na sobie ciężkie, ciemne palta i futrzane czapy.
— Czemu nie? Skoro to prawda — powiedział z bladym uśmiechem.
— Ale przecież…
— Boisz się, że w samochodzie jest podsłuch? Że kandydaci na moje miejsce mogą nie wytrzymać i zechcą skrócić moje cierpienia? — Zaśmiał się suchym, chrypliwym śmiechem.
Borodiński nie odpowiedział. Według kryteriów obowiązujących w kręgach kremlowskiej elity był on przy swej ledwie przekroczonej pięćdziesiątce człowiekiem całkiem młodym. I tak zresztą wyglądał. Jego przerzedzające się włosy były wciąż ciemne, a ciało jędrne i sprężyste. Dzięki ofiarnej, wytrwałej pracy wybił się z szeregów zwykłych funkcjonariuszy partyjnych — mało efektowny, pozornie bez większego polotu i wydawałoby się także, bez większych ambicji. Jednakże Borodiński już przed dwudziestu laty dostrzegł dla siebie szansę awansu u boku człowieka, który dziś był sekretarzem generalnym partii i prezydentem Związku Radzieckiego. Służył mu przez cały ten czas wytrwale, jak najwierniejszy poddany.
A teraz, w obliczu choroby swego pana, był już tylko o krok od pozostania sekretarzem generalnym. Należało jedynie wymanewrować wszystkich innych pretendentów do tej roli w walce, na jaką się zanosiło po śmierci mistrza.
— Czy wiesz, dlaczego wyjechaliśmy w to zimno i w ten śnieg, zamiast siedzieć sobie w mym przytulnym gabinecie? — zapytał sekretarz generalny.
— Sądzę, że tak — odparł Borodiński.
Sekretarz, robiąc gest w stronę kierowcy za kuloodporną szybą, wyjaśnił:
— On jest Tatarem zza Bajkału. Sprawdza codziennie samochód, zanim do niego wsiądę. Nie musimy się obawiać, że nas ktoś podsłucha.
— Rozumiem.
— Muszę tu prowadzić życie rzymskiego cesarza, w otoczeniu mych strażników pałacowych, którzy wszyscy są cudzoziemcami, barbarzyńcami, rzec można, lojalnymi wobec mnie osobiście i tylko wobec mnie. Przyjemny stan rzeczy u przywódcy państwa marksistowskiego, nieprawdaż?
— Każdy wielki lider ma swych wrogów, towarzyszu sekretarzu. Zarówno na zewnątrz, jak i wśród swoich.
Sekretarz lekko podniósł brew.
— Skoro wszyscy ludzie na Kremlu są dobrymi marksistami, dlaczego potrzebuję aż takiej ochrony?
Borodiński zorientował się, dokąd zmierza jego szef.
— Nie wszyscy oni są dobrymi marksistami — rzekł. — Nawet niektórzy ludzie w Prezydium i Komitecie Centralnym mają swoje… wady.
Sekretarz smutno skinął głową.
— A teraz — powiedział — jeśli chodzi o ostatnią ofertę amerykańskiego prezydenta.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Borodińskiego. — Ale cóż to ma wspólnego z…?
Sekretarz generalny klepnął swego ulubieńca w kolano i serdecznie się roześmiał.
— Nie wiesz, o co chodzi, prawda? Będziesz się jeszcze musiał nauczyć paru rzeczy na temat sztuki rządzenia. — Jego śmiech stopniowo przeszedł w świszczący kaszel.
Borodiński siedział w milczeniu, zalewany na przemian falami smutku i strachu. No i niecierpliwości. Nie dawał jednak tego po sobie poznać, czekając, aż jego mistrz odzyska znów zdolność normalnego oddychania.
— Mówiłem — podjął swą myśl sekretarz, wycierając wargi i podbródek lnianą chusteczką — że amerykański prezydent wyszedł z czymś, co wygląda na nową, wielkoduszną ofertę.
Borodiński skinął głową.
— Zaproponowali nam, byśmy wysłali grupę naukowców do ich bazy na Pacyfiku. Zdaje się na atolu Kwajalein.
— Tak — potwierdził sekretarz. — Według informacji naszego wywiadu, amerykańska oferta wygląda na szczerą. Ich prezydent chce wykorzystać ten… pozaziemski statek jako symbol w zacieśnianiu współpracy między naszymi krajami.
— Pomimo tego, co zrobili w ciągu ostatnich dwu lat?
— Może z powodu tego, co zrobili w ciągu ostatnich dwu lat. Zdali sobie wreszcie sprawę z jałowości swej polityki twardej ręki.
Borodiński przez chwilę zastanawiał się nad tą możliwością, po czym zapytał:
— Przyjmiecie ich ofertę, towarzyszu sekretarzu?
— A ty co byś zrobił? — Sekretarz nachylił się ku swemu pomocnikowi.
Borodiński zdał sobie sprawę, że jest poddawany próbie mającej wykazać, czy się nadaje, by przejąć stanowisko po mistrzu. Opanował strach ściskający mu gardło, ukrył głęboko w sercu z dawna powstrzymywaną ambicję.
— W łonie Prezydium istnieje silna opozycja wobec otwierania się na Zachód — powiedział wolno. — Idea współpracy z kapitalistami wzbudzi głębokie oburzenie naszych bardziej konserwatywnych towarzyszy.
— Tych samych towarzyszy, którzy domagali się, abyśmy wkroczyli do Afganistanu — mruknął sekretarz — ale nie myśleli wtedy, jak trudno będzie się stamtąd wycofać.
— To prawda — przytaknął skwapliwie Borodiński. — Przysporzyli nam niemało kłopotów.
— A ponadto — powiedział z naciskiem sekretarz generalny — istnieje w łonie prezydium silna presja, byśmy przyjęli amerykańską ofertę.
Borodiński skinął głową i pogłaskał swą szpiczastą, leninowską bródkę.
— Dowiedziałem się, że Narody Zjednoczone są również zainteresowane amerykańskim programem — mówił. — A ONZ z pewnością wciągnie do niego Chiny.
— A wtedy zostalibyśmy na lodzie, gdybyśmy odmówili współpracy, prawda?
— Ale idąc na współpracę, rozjuszymy niektórych bardzo mocnych członków Prezydium. Nie mówiąc już o Armii Czerwonej.
Sekretarz uśmiechnął się doń zagadkowo.
— Ładny problemik, nieprawdaż? — rzekł. — Jak byś sobie z nim poradził?
Borodiński pogrążył się w myślach. Limuzyna mknęła szosą w ciszy szarego, zimowego poranka — daleko poza blokami i domami przedmieść Moskwy, poza zasięgiem zainstalowanych na dachach, kierunkowych mikrofonów i laserowych magnetofonów, które mogą nagrać treść prowadzonej w jadącym samochodzie rozmowy na podstawie drgań szyb pod wpływem wypowiadanych słów. W końcu Borodiński zdecydował się, co powiedzieć.
— Sądzę, że nie mamy alternatywy — rzekł. — Musimy przyjąć amerykańską ofertę. W przeciwnym razie zostaniemy w tyle za nimi i za innymi. Oni mogą uzyskać ogromną ilość informacji od tego obcego statku… — Chciał powiedzieć jeszcze coś więcej, lecz wyraz ukontentowania na twarzy sekretarza generalnego podpowiedział mu, że powinien przestać mówić.
— Dobra, uczciwa, bezpośrednia decyzja. — Stary dygnitarz poklepał go znowu po kolanie. — A teraz pozwól, że ci udzielę krótkiej lekcji polityki. Bardzo ci się przyda.
Borodiński usiadł prościej w swoim siedzeniu.
— Pozostało mi już niewiele życia — ciągnął sekretarz. — Tak twierdzą lekarze i wie o tym każdy członek Politbiura czy Prezydium. Obecny okres jest bardzo niebezpieczny, zarówno dla mnie, jak dla ciebie.
Borodiński skinął głową, nie ufając swemu głosowi na tyle, aby powiedzieć choć słowo. Tymczasem sekretarz przymknął swe znużone oczy.
— Całkiem słusznie zauważyłeś — odezwał się po chwili — że jeśli przyjmiemy amerykańską ofertę współpracy, rozjuszy to niektórych naszych najbardziej twardogłowych towarzyszy. Mogą wpaść w taki gniew, że zechcą…hm… przyspieszyć moje zejście.
— Nigdy się nie ośmielą!
— Ależ tak, ośmielą się — zapewnił go sekretarz z ponurym uśmiechem.
— Nie byłby to pierwszy wypadek, gdy pan Kremla przed czasem trafił do grobu. Ani coś, co zdarzało się tylko carom.
Borodiński zrobił grymas, by wyglądało, że jest zaszokowany tym, co usłyszał.
— Ale jeśli zastawimy zawczasu sidła na tych niecierpliwych, małą pułapkę, aby ich złapać pod zarzutem zdrady, wtedy będziemy mogli oczyścić Kreml ze wszystkich gwałtowników, a ja przeżyję resztę mych dni w spokoju, nie w otoczeniu zdrajców i skrytobójców.
Borodiński znów pogłaskał swą bródkę.
— A więc decyzja, by przyłączyć się do Amerykanów w badaniach tego pozaziemskiego statku…
— Jest oczywiście przynętą do naszej pułapki — dokończył za niego sekretarz.
— Ależ to genialne! Po prostu genialne! Nic dziwnego, że byliście sekretarzem przez wszystkie te lata.
Na ustach sekretarza zagościł przelotny uśmiech.
— To nie wszystko, co mam ci do powiedzenia — rzekł.
— Tak jest, towarzyszu sekretarzu.
— Skoro mamy nawiązać kontakt z innymi, inteligentnymi istotami, chciałbym, aby to nastąpiło jeszcze za mego życia. Byłoby to naprawdę ukoronowaniem mojej kariery, gdyby Związek Radziecki mógł nawiązać ten kontakt sam, bez pomocy Zachodu.
— Ale w jaki sposób…?
— Musimy zrobić rzecz następującą…
Sekretarz przysunął się jeszcze bliżej do swego powiernika, tak blisko, że Borodiński poczuł woń leków w jego oddechu.
— Proszę mówić — rzekł w napięciu Borodiński.
— Poślemy na tę wyspę niewielką grupę naszych naukowców. Będą pracowali razem z Amerykanami. Będzie oczywiście wśród nich parę osób z naszego wywiadu. Naszych łączników. Moich łączników.
— Rozumiem. Oczywiście.
Podczas gdy naukowcy będą badali z daleka ten kosmiczny pojazd, przygotujemy do startu jedną z naszych największych rakiet nośnych, tak aby móc wysłać nasz statek na spotkanie z tamtym pojazdem, gdy będzie się zbliżał do Ziemi.
— Ach, teraz rozumiem…
— Nasi naukowcy na Kwajalein będą mieli obowiązek informowania nas o wszystkim. Gdy nadejdzie odpowiedni moment i jeśli w ogóle nadejdzie, wyślemy naszych kosmonautów, by powitali przybyszów z kosmosu. — Przerwał i odetchnął głęboko przy akompaniamencie świstów w piersiach. — Albo…
— Albo? — zapytał nieśmiało Borodiński.
— Albo zniszczymy ten obcy statek pociskiem z głowicą termojądrową. O ile oczywiście zajdzie taka potrzeba.
Borodiński poczuł coś, niby uderzenie prądu elektrycznego.
Twarz sekretarza generalnego była poważna.
— To jest coś, czego naukowcy nie potrafią zrozumieć — ciągnął. — A przecież ten intruz z kosmosu może mieć wobec nas wrogie zamiary. Musimy więc być przygotowani do obrony.
— Ale to jest… to jest tylko jeden mały statek.
— Nie, mój drogi. — Sekretarz generalny potrząsnął głową. — To jest tylko pierwszy taki statek.
— Dokąd? — spytał Markow mrugając oczami.
— Na Kwajalein — odparła Maria. — Powiedzieli mi, że to wyspa na środku Oceanu Spokojnego.
— Tam nas wysyłają? W jakim celu? — Zerknął na sprzęty wypełniające ich pokój gościnny: szafy z książkami, wygodne fotele, starą lampę z brązu, którą odziedziczył po matce.
— Najpierw wysłali mnie do tego obserwatorium pośrodku stepu, a teraz… gdzie to ma być?
— Kwajalein — odparła Maria zdecydowanie.
Była wciąż w swym mundurze, ale przyciskała do piersi dwie duże torby, pełne wiktuałów. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby je postawić na podłodze, zanim przekaże mężowi najświeższą wiadomość.
— O, nie! — zaprotestował Markow, czując, że huczy mu w głowie.
Chwycił najbliższe krzesło i usiadł ciężko na nim, nie zważając na stojącą wciąż żonę.
— Nie mogę tam jechać! Nie jestem podróżnikiem! Musisz im to dać do zrozumienia. Chcę zostać tu, gdzie jestem, w domu…
— Ha! — wykrzyknęła, ale jej okrzykowi nie towarzyszył uśmiech. Podniósł na nią wzrok, a ona nie spiesząc się i pozostawiając na dywanie śnieg, skierowała się do kuchni.
— Chcesz zostać w domu? — rzekła, przedrzeźniając go piskliwie. — A gdzie byłeś wczoraj wieczorem? Nie było cię tu nawet dziś rano, kiedy wychodziłam do pracy.
— Na pewno nie byłem na wyspie tropikalnej — zawołał za nią.
— Więc gdzie byłeś?
— W biurze. Pracowałem do późnych godzin, a potem przespałem się na kozetce. Wolałem to, niż przedzierać się znów przez zaspy do domu. Wiesz przecież, że autobusy przestają kursować o północy.
— Spałeś na kozetce — gderała za progiem kuchni. — Z kim?
— Z tomem ludowych opowieści armeńskich, które muszę przetłumaczyć przed końcem semestru — wybuchnął. — Twoi przełożeni wymagają, bym dla nich tygodniami pracował, lecz nie przydzielają mi nikogo do pomocy.
Maria podeszła do drzwi kuchni z woreczkiem cebuli w dłoniach.
— Byłeś całą noc z jakąś zdzirą. Dzwoniłam do twojego biura, gdy wróciłam z pracy.
— Naprawdę, Mario, nie złapiesz mnie tym razem tak łatwo — powiedział, siląc się na uśmiech. — Byłem w biurze przez całą noc. Wcale nie dzwoniłaś.
Patrzyła nań długo bez słowa.
— Naprawdę tam byłem, Mario — mówił. — Sam jeden.
— I spodziewasz się, że w to uwierzę.
— Oczywiście. Czy okłamałem cię kiedyś, moja droga?
Na jej twarzy odmalowała się frustracja, której nie potrafiła wyrazić słowami. Odwróciła się i znów zniknęła w kuchni. Markow usłyszał, jak otwiera drzwiczki szafek, a potem dobiegło go stukanie wysypywanych z torby puszek.
„Na pewno coś stłucze” — pomyślał. Westchnął i podążył w stronę kuchni.
— Kwajalein? — zapytał.
Maria stała akurat na palcach, układając puszki z sokiem pomidorowym w szafce nad kuchnią gazową.
— Tak, Kwajalein — powtórzyła jak echo.
— Pozwól, niech ja to zrobię — powiedział, wciskając się obok niej między lodówkę i kuchnię gazową, po czym wziął do ręki dwie puszki, aby je postawić na jednej z najwyższych półek.
— Nie tam! — zawołała gniewnie i wyrwała mu z rąk puszki. — Tu jest ich miejsce.
Patrzył, jak stawiała je tam, gdzie chciała, aby leżały. Potem wziął z jej rąk dwie inne puszki i postawił je równo na najwyższej półce.
— Dlaczego muszę jechać na Kwajalein? — spytał. — Dlaczego nie mogę zostać w domu?
— Bułaczow bardzo zabiega o twój udział. Akademia wysyła ekipę naukowców do badań tego obiektu. Będą pracowali razem z Amerykanami.
— A on sam też tam pojedzie?
— Nie.
— Tak myślałem.
— Ale ty pojedziesz.
Markow oparł się o drzwi kuchennej spiżarni.
— Ale ja nie mam co wnieść do ich badań nad tym problemem! Czyż nie rozmawialiśmy już raz na ten temat?
— Będzie tam amerykański astronauta, Stoner.
— Ach, ten mój korespondent.
— Właśnie. Zna ciebie dzięki twojej reputacji. Dlatego Bułaczow wytypował ciebie do tej ekipy.
— Nie powinienem był nigdy napisać tej książki — mruknął Markow.
— Jesteś ekspertem o międzynarodowym uznaniu w sprawie języków pozaziemskich…
— A więc, praktycznie biorąc, niczym — powiedział.
— I wejdziesz w skład zespołu naszych naukowców, którzy jadą na Kwajalein, aby razem z Amerykanami badać ten pozaziemski statek.
Markow smutno potrząsnął głową.
— Najbardziej pragnę, Mario, pozostać tu, w Moskwie. W domu. Z tobą.
Zerknęła nań podejrzliwie.
— Z tego powodu nie musisz się przejmować — powiedziała. — Jedziemy razem na Kwajalein.
— Ty też jedziesz? — zawołał zaskoczony.
— Oczywiście. Jesteś osobą zbyt ważną, aby ci pozwolić na przebywanie poza Związkiem Radzieckim bez ochrony.
— Och, daj spokój, Mario — rzekł niecierpliwie. — Czy twoi przełożeni tak bardzo się niepokoją, że mógłbym zostać na Zachodzie? Jak ci tancerze baletowi? To nie w moim stylu.
— To jest potrzebne dla twojego własnego bezpieczeństwa.
— Oczywiście.
— A co, może nie? — spytała gniewnie. — Czy nie wiesz, że czuwam nad twoim bezpieczeństwem?
Pomacał się po kieszonkach koszuli, szukając papierosów.
— Przypuszczam, że bardziej martwisz się o siebie. Miałabyś sporo kłopotów, gdybym tam został.
— A ty się martwisz tylko tym, żeby sobie znaleźć jakąś dziwkę do adoracji.
Wyprostował się i popatrzył na nią.
— Powiedziałem ci już, że byłem wczoraj wieczorem sam w biurze.
— Tak. Powiedziałeś.
Minął ją i przeszedł z powrotem do salonu. Papierosy leżały na stole, obok jego ulubionego fotela.
— Ale zapomniałeś dodać — ciągnęła Maria, idąc za nim jak groźny buldog — że przyjechała tu za tobą ta krowiooka, pulchna cizia z Ośrodka Landaua.
— Co takiego? O czym ty mówisz?
— Ta bladź, Własowa… z którą sypiałeś w Ośrodku.
— Ach, Sonia! — Markowa ogarnęła jednocześnie radość i obawa. — Ona jest w Moskwie?
— Popatrz na siebie — warknęła Maria. — Bo już masz erekcję!
Potrząsnął głową.
— Ach, Mario, niczego nie rozumiesz — rzekł. — Ona nic dla mnie nie znaczy. To jeszcze dziecko. Nadpobudliwe dziecko.
— Które zawsze ściągnie majtki, gdy je o to poprosisz?
Markow westchnął głęboko.
— Znasz mnie dobrze, Mario — powiedział. — Wiesz, że nie potrafię się oprzeć. Ona rzucała się wprost na mnie. Jest żywa i raczej niebrzydka.
„I młoda” — dodała od siebie w duchu Maria. Przeniosła wzrok na wiszące na ścianie po drugiej stronie pokoju lustro i przyjrzała się sobie. Spoglądała na nią zza szkła niska, przysadzista kobieta o cerze koloru ciasta i twarzy podobnej do ziemniaka. Potem oczyma wyobraźni zobaczyła swego męża z piersiastą młodą pięknością, którą zastała w jego łóżku w Ośrodku.
— Nie będziesz się już musiał jej opierać — rzekła niskim, jadowitym głosem. — Już nigdy nie wróci na uniwersytet. Jest teraz w drodze do jednej z fabryk na Ukrainie. Będzie się tam uczyła naprawiać traktory.
Markow otworzył z wrażenia usta.
— Co ty…? — wybąkał.
— A ty jedziesz ze mną na Kwajalein — dokończyła.
Poczuł, że krew napływa mu do twarzy.
— Kobieto, posunęłaś się zbyt daleko! — ryknął i podbiegł do niej z wyciągniętą do uderzenia ręką.
Udała, że nic nie widzi.
— Jest już za późno, żebyś mógł coś zrobić w tej sprawie — powiedziała. — Już wszystko jest zrobione. A od tej chwili nie znikniesz już nawet na moment z mego pola widzenia.
Markow stał obok niej z poczerwieniałą od gniewu twarzą, czując, jak pot spływa mu po szyi i zwilża kołnierzyk koszuli.
— Ty… ją tam wysłałaś? — odezwał się wreszcie. — Odebrałaś jej szansę zostania naukowcem. Ot, tak sobie.
Maria nic nie odpowiedziała. Odwróciła się od niego i skierowała w stronę kuchni. A on stał jeszcze długo w środku salonu. Zdał sobie po raz pierwszy sprawę, że jest bezsilny wobec swojej żony.
Wyspy Marshalla są najbardziej wysuniętą na wschód grupą wysp w Mikronezji i wschodnią częścią amerykańskiego terytorium powierniczego na Pacyfiku. Dwa wchodzące w ich skład atole — Kwajalein i Eniwetok — były podczas II wojny światowej sceną krwawych walk. Potem Bikini i Eniwetok stały się poligonami, gdzie przeprowadzano próby z bronią jądrową… Wyspy rozciągają się na północ od równika, z grubsza biorąc między szerokością geograficzną 3° i 15° oraz długością 161° i 172° na wschód od południka zerowego.
Powierzchnia samych wysp wynosi 61 mil kwadratowych, a powierzchnia lagun 4500 mil kwadratowych. Jeśli chodzi o Kwajalein, rafa koralowa o długości 70 mil otacza lagunę o powierzchni 840 mil kwadratowych, co sprawia, że jest to największy atol na świecie.
Keith Stoner siedział w gorących promieniach zawieszonego w zenicie słońca i obserwował białą piaszczystą plażę. Atol wyglądał stąd jak klasyczny, podzwrotnikowy raj: wdzięczne palmy, kołyszące się pod wpływem morskiej bryzy, białe grzebienie fal na tle odległej rafy, niewiarygodnie niebieskozielona laguna — spokojna i zapraszająca do kąpieli, krystalicznie czyste niebo, upstrzone pękatymi obłokami, pędzonymi przez wiejący stale od północnego wschodu wiatr.
„Brak tylko wahine w przepasce z trawy” — pomyślał.
Z tyłu za nim, od strony lądu, widać było jednak wyraźnie, że cywilizacja wycisnęła swe piętno również na Kwajalein. W odległości niewielu metrów od plaży, w przecince zrobionej wśród palm, śliw, a nawet tutejszych sosen, będących odmianą zwykłej sosny, przycupnęły niskie szare budynki z pustaków. Nieco dalej, wzdłuż długiej, płaskiej wyspy, ciągnął się pas startowy lotniska, garaże, budynki konserwatorów, warsztaty rozbrzmiewające stukotem narzędzi. Jedyną na wyspie drogą — traktem ze zmielonej skały koralowej, prowadzącym z doków na północnym skraju wyspy do osiedla na południu — co chwila przemykały ciężarówki i łaziki. A nad tym wszystkim górowały wielkie czasze raditeleskopów. Było ich sześć, a wszystkie patrzyły swymi srebrnymi oczyma w jeden punkt na niebie — zbliżający się statek pozaziemski.
— Poszukiwania muszli?
Stoner odwrócił głowę i ujrzał zbliżającą się doń Jo Cameratę. Szła boso po piasku, ubrana w dżinsy, które dzięki uciętym nogawkom ukazywały smukłość jej nóg. Skąpy stanik ledwie przykrywał jej pełne piersi. Była już opalona na oliwkowy kolor.
W ciągu kilku dni, jakie minęły od ich przyjazdu na wyspę, Stonerowi udało się uniknąć z nią spotkania. Wiedział jednak, że prędzej czy później musi do niego dojść.
— Coś w tym rodzaju — odparł wymijająco.
— Jesteś w sam raz ubrany na taką okazję — powiedziała z uśmiechem.
Stoner miał na sobie stare szorty do biegania i cienką koszulę z rękawami podwiniętymi wyżej łokci. Była cała rozpięta i zwisała mu luźno na biodrach. Pomny na ostrzeżenia Marynarki, aby strzec się infekcji, nie rozstawał się z butami i skarpetkami.
— Co słychać? — spytał po chwili.
Przez moment nie odpowiadała. Wreszcie rzekła:
— Naprawdę chcesz wiedzieć, Keith?
W jej przepaścistych oczach czaiło się coś, czego nie mógł odgadnąć.
— Wielki Mac traktuje cię dobrze? — zapytał.
Zacisnęła wargi.
— Sypiasz z nim teraz — mówił oschle. — Wszyscy o tym wiedzą.
— Traktuje mnie lepiej, niż ty to robiłeś — rzekła powoli, kiwając głową.
— Lepiej niż ja? — spytał, naprawdę zaskoczony. — A cóż ja ci takiego zrobiłem.
— Nic. W ogóle nic — rzekła, błyskając oczyma. — Traktowałeś mnie jak papier toaletowy, który wyrzuca się po użyciu.
— Do diabła! To nie jest uczciwe z twojej strony!
— Ale jest prawdziwe, Keith.
— I dlatego odeszłaś, by związać się z McDermottem. Zaproponował ci lepszy interes.
— Och, ty frajerze! Faktycznie zaproponował mi lepszy interes, ale i dla ciebie.
— Co to ma oznaczać?
Zaczęła mówić, ale zaraz przerwała i odwróciła się doń tyłem. Chwycił ją za ramię i obrócił twarzą ku sobie.
— O czym ty mówisz? — zawołał. — Jaki lepszy interes?
Sądził, że ona płacze, lecz jej oczy były suche. Panowała w pełni nad sobą.
— Jaki lepszy interes? — powtórzyła z przekąsem. — Zostawiłam cię samego, tak abyś mógł się poświęcić bez reszty pracy. Swoim zdjęciom Jowisza i wydrukom komputerowym. Tylko to było ci zawsze potrzebne, prawda? Trochę fizjologicznej wygody i żadnych więzów uczuciowych, które mogłyby przeszkadzać.
Chwiejąc się nieco na nogach, cofnął się o krok i stanął dalej od niej.
— Jezu Chryste — powiedział wzdychając — zdaje mi się, że słyszę Doris.
— Doris? Twoją byłą żonę?
Skinął głową.
Jo opadły ramiona, a z oczu zniknął ogień.
— Ja cię nie opuściłam, Keith — powiedziała cicho. — Ja nigdy nie byłam częścią twego życia. Nigdy mi nie pozwoliłeś, abym nią mogła być.
Odwrócił się od niej i przez chwilę obserwował horyzont, wodząc oczyma za grzbietami fal. Z wolna zaczął mu powracać spokój. „Muszę ją zostawić w spokoju — przemknęło mu przez myśl. — Jest zbyt młoda, by się ze mną wiązać. Nie jestem dla niej odpowiednią partią.”
— Słuchaj, Jo — rzekł, zwracając się znowu ku niej — to jest diabelnie mała wyspa, a my się będziemy spotykać prawie codziennie. Zawrzyjmy więc rozejm i zapomnijmy o wszystkim, co się między nami wydarzyło. W porządku?
— Czemu nie? — W jej głosie zabrzmiało napięcie. — Ja tylko spacerowałam sobie po plaży, żeby zobaczyć, jak to miejsce wygląda. Trzymaj się!
Oddaliła się, a on został sam. Wzruszył ramionami i powoli ruszył przed siebie po plaży w przeciwnym kierunku. Jo dopiero po kilkunastu minutach, gdy trzykrotnie upewniła się, że Keith zniknął w oddali, pozwoliła sobie zapłakać.
Stoner szedł wolno po plaży, przeklinając swą głupotę, ale nie wiedząc, co mógł innego zrobić. W pewnej chwili zobaczył Jeffa Thompsona, który siedział oparty o gruby pień pochyłej palmy.
Widząc zbliżającego się Stonera Jeff wstał.
— Jak ci się podoba nasz tropikalny raj? — spytał, zamiast wypowiedzieć słowa powitania.
— Zastanawiałem się właśnie, ile razy śniłem o przybyciu na taką wyspę, gdy byłem dzieckiem — odparł, ukrywając głęboko myśl o Jo.
— No i przybyliśmy.
— Taak, niewątpliwie. — Stoner nabrał w płuca pachnącego solą powietrza. — Twoja rodzina zdecydowała się do ciebie przyjechać?
— Nie — odparł Thompson. — Gloria nie chce, aby dzieci przerywały naukę. Uważam, że ma rację. Będę więc przez parę miesięcy słomianym wdowcem.
— Może przed końcem maja będziemy już w domu.
— Duża szansa.
— Mhm. Całkiem możliwe.
— Dziś po południu przylatuje samolot z Rosjanami.
— Nie wiesz, ilu ich wysłali?
— Z tego, co słyszałem, około dwudziestu. Ciekawe, gdzie ich zakwaterują.
— W pokojach sypialnych, w domach. Niektórych w przyczepach kempingowych. Myślę, że będzie dla nich miejsce, o ile nie zechcą trzymać się razem.
— A jutro mają podobno przybyć inne samoloty — dodał Thompson. — Jeden z kwatery NATO, drugi wysłany przez ONZ z naukowcami reprezentującymi trzeci świat.
Stoner przez chwilę rozgarniał butem piach.
— Ta wyspa to nie stacja naukowa — mruknął wreszcie. — To cholerny cyrk polityczny. Następną rzeczą, jaką tu sprowadzą, będzie królowa Anglii i mormoński chór „Tabernacle”.
— Występy tylko w niedzielę…
— Uwaga! Uwaga! — rozległo się nagle z pobliskiego głośnika, jednego z wielu zainstalowanych w różnych punktach wyspy.
Thompson i Stoner jednocześnie spojrzeli w stronę megafonu przymocowanego do pnia palmy.
— Należy się spodziewać, że radziecka delegacja przybędzie o godzinie szesnastej trzydzieści. Spotkanie zapoznawcze z członkami radzieckiej delegacji zostało przesunięte na godzinę dwudziestą pierwszą, po kolacji.
Beznamiętny, metaliczny głos zamilkł tak nagle, jak się odezwał, i Stoner przez chwilę miał wrażenie, jakby w powietrzu dookoła niego powstała dziura. Zaraz jednak powiała bryza, rozległ się krzyk mewy, wiatr zaszeptał w koronach palm. Wyspa powróciła do normalności.
— Są spóźnieni — rzekł Thompson.
— Pewnie lecą radzieckim samolotem? — zaśmiał się Stoner. — Z niezawodną, radziecką załogą.
Markow z przejęciem obserwował wyspę przez okno, gdy samolot zaczął ją okrążać, wciąż szybując na znacznej wysokości.
Maria siedziała obok niego, na siedzeniu od strony przejścia, trzymając się poręczy fotela tak kurczowo, że aż zbielały jej stawy palców. Lot trudno byłoby nazwać spokojnym. Najpierw musieli okrążyć gwałtowną burzę nad Uralem, potem lądowali ponadplanowo niedaleko jeziora Bajkał, aby uzupełnić paliwo. Tam dowiedzieli się, że jeden z silników ma usterkę i wymaga reperacji albo wymiany.
Nie nastrajało to wesoło do lotu nad Pacyfikiem. Nieprzyjemny był też fakt, że przez sześć godzin trzymano wszystkich pasażerów wewnątrz samolotu, nie dając im szansy zobaczenia czego innego, jak mongolskich mechaników łamiących sobie głowy nad usunięciem defektu.
Teraz jednak krążyli wreszcie nad celem podróży i widać było nie tylko srebrną plamkę wyspy, ale także czarną wstęgę pasa startowego. Samolot okrążał lotnisko niby pies, który okrąża swą matę do spania, zanim ułoży się wreszcie do drzemki.
Markow nie zwracał większej uwagi na zalegające zachodni horyzont Wdzięczne formacje chmur, które zmieniły niebo w czerwono-pomarańczowe jezioro. Skoncentrował wzrok na wyspie.
Nie było tam wiele widać. Grupa budynków na jednym końcu, pas startowy, a potem znów budynki na drugim końcu. Jedna jedyna droga. Kilka czasz radioteleskopów.
Inne wyspy, ciągnące się wzdłuż owalnej rafy koralowej, wydawały się puste i bezludne. Białe plaże i bujna, tropikalna zieleń listowia. Markow ocenił, że każda liczyła nie więcej niż kilkaset metrów długości. Jedynie główna wyspa była znacznie większa, ale odarto ją niemal całkowicie z drzew, by zrobić miejsce dla budynków i lotniska.
Sięgnął po leżący pod siedzeniem futerał.
— Co robisz?
— Szukam lornetki.
— A co chcesz przez nią zobaczyć? Tańczące dziewczyny w spódniczkach z trawy?
Markow westchnął. Przestał fantazjować na ten temat po tym, jak oficer KGB poinformował ich, że już przed dwudziestu z górą laty Amerykanie przekształcili Kwajalein w bazę wojskową.
— Ależ skąd! — mruknął.
— Te radioteleskopy — jego żona wskazała czasze pod nimi, nie przestając się kurczowo trzymać poręczy drugą ręką — były kiedyś antenami radarowymi. Amerykanie śledzili nimi końcową fazę lotu próbnych pocisków, odpalanych w Kalifornii.
— Tak, oficer mówił o tym.
— Teraz zostały zaadaptowane do obserwacji tego statku kosmicznego — kontynuowała wykład.
— Mhm — przytaknął znudzony.
Nigdzie nie było ani śladu tubylców. Nikt nie wyszedł im na spotkanie. Żadnego tradycyjnego powitania przez ciemnoskóre dziewczęta, które nakładają przybyszom na szyje utkane z kwiatów wieńce i całują ich w oba policzki. Jedynie sprawne maszyny, urzędowi Amerykanie i ich oryginalny wynalazek — przyczepy kempingowe jako namiastka domów.
Markow wyobraził sobie twarz Sonii Własowej i przez chwilę zastanawiał się, co teraz może robić w Charkowie, w fabryce traktorów. „Z jaką rozkoszą przyjechałaby tutaj — pomyślał. — Muszę jakoś jej pomóc. Muszę znaleźć sposób, by Maria wymazała z jej akt ten brzydki kleks, który zrobiła.”
Zerknął na żonę, ale siedziała z przymkniętymi oczyma, gdyż samolot wszedł już w ostania fazę lotu. Pilot opuścił podwozie i kabinę wypełniło tak głośne zgrzytanie i ryk, że drzemiący po drugiej stronie przejścia starszy mężczyzna obudził się i zaczął rozglądać dookoła szeroko otwartymi oczami.
Markow przypomniał sobie ostrzeżenie żony, że nie pozwoli mu się samemu ruszyć ani na krok. „W porządku — postanowił w myślach. — Będę idealnym mężem. Będę ją czarował, jak nigdy dotąd.”
Jednakże rzut oka na twarz Marii nie zachęcił go bynajmniej do takiego zachowania się. Patrzyła prosto przed siebie, próbując nie dać po sobie poznać, że się boi. Tymczasem samolot kołysał się i drżał nisko nad wodą w objęciach bocznego wiatru, zbliżając się szybko do lotniska. Za oknem przemknęły fale.
Markow przypomniał sobie przykre chwile w ich moskiewskim mieszkaniu, kiedy Maria z triumfującym obliczem oznajmiła mu o popadnięciu Sonii w niełaskę, utracie przez nią statusu studentki, przeniesieniu jej do fabryki traktorów.
Pamiętał też przypływ nienawiści do żony.
„Niełatwo będzie wyjednać sobie jej względy — powiedział do siebie — ale muszę to zrobić. Ta dziewczyna nie może cierpieć z mojego powodu.”
Za oknami mignęły korony palm i samolot dotknął kołami ziemi. Zapiszczały opony na cementowym pasie, maszyna podskoczyła znów do góry, po czym osiadła po raz drugi i potoczyła się po pasie. Silniki ryknęły na ciągu wstecznym, a lotki rozłożyły się do hamowania.
Gdy samolot kołował już wolno w stronę samotnego budynku dworca lotniczego, policzki Marii zaczęły powoli przybierać normalną barwę.
— Pamiętasz tego Amerykanina, Stonera, który do ciebie napisał? — spytała szeptem, przechylając się ku niemu.
Skinął potakująco głową.
— Musisz się z nim spotkać i zaprzyjaźnić. On ci ufa.
— A ja mam zawieść jego zaufanie, czy tak?
Spojrzała nań spode łba, ukazując znów swoje ego.
— Musisz zrobić, co jest konieczne — rzekła stanowczo. — Cokolwiek by to nie było.
Markow westchnął i zdał sobie sprawę, że postąpi zgodnie z jej wolą. „To chyba będzie lepsza droga do zyskania jej przychylności niż pocałunki” — pomyślał.
Rejon Yukonu, Alaska
George Umaniak schował swój sztucer pod kocami w tylnej części sań motorowych. Choć nawet nie widział tego dnia karibu, wiedział, że policjant miałby mu za złe, gdyby zobaczył w jego saniach broń myśliwską.
Wiatr wzmagał się, schodząc z jęczącym zawodzeniem po ośnieżonych zboczach gór. Niebo było znów ciemne, a wiatr opowiadał o duchach i tańcach zmarłych. Drżąc cały z zimna, George, postawił kołnierz swej eskimoskiej kurtki.
Przeklęty silnik sań nie chciał zapalić. Kilkakrotnie przekręcał kluczyk zapłonu, ale bez rezultatu. George zaklął w gniewie. To nie mogła być wina akumulatora! Sprawdził go przecież przed wyjazdem.
Nagle kątem oka dostrzegł błysk światła na ciemniejącym niebie. Podniósł wzrok i zobaczył zorzę polarną, migocącą nad górami. Zielone, bladoróżowe, upiornie żółte Światło Północy tańczyło nad szczytami gór w rytmie wyjącego wiatru.
George z trudem przełknął ślinę i wreszcie udało mu się uruchomić silnik. Dał pełny gaz i pomknął ku domowi. Nie była to noc nadająca się do spędzenia na dworze, w zimnie i ciemnościach.
Sala wykładowa była jedynie w połowie wypełniona. Kiedyś mieściło się w niej kino dla personelu wojskowego, pełniącego służbę w Kwajalein i Stoner miał nadzieję, że będą tam znowu wyświetlane filmy. Tego wieczoru jednak sala stała się audytorium, miejscem spotkania naukowców i inżynierów zaangażowanych w projekt Jupiter”.
Prawie sto pięćdziesiąt osób obojga płci usiadło na niewygodnych, składanych krzesłach z blachy, takich, na jakich sadza się rekrutów. Jeff Thompson zajął miejsce obok Stonera, w jednym z ostatnich rzędów, natomiast Wielki Mac i Tuttle usiedli w pierwszym rzędzie, skąd dzielił ich tylko krok od podium. Nie było jednak nigdzie widać Jo Cameraty.
Gwar dziesiątków rozmów ucichł natychmiast, gdy na podium wspiął się niezgrabnie profesor McDermott. Zaraz za nim wszedł na podwyższenie Cavendish niosąc swoje krzesło; rozłożył je i usiadł za McDermottem, po chwili dołączył do nich jeszcze starszy Rosjanin i usiadł obok Cavendisha na krześle, które już tam stało.
— Dobry wieczór, państwu — zaczął McDermott swym donośnym głosem, ale zaraz sprzężenie mikrofonu sprawiło, że jego słowa utonęły w wysokim pisku.
Mówca rzucił gniewne spojrzenie w bok sali, gdzie przy stoliku z aparaturą elektroniczną siedział operator dźwięku, zaś pozostali uczestnicy imprezy zerknęli z grymasem na twarzach ku zainstalowanym w suficie głośnikom.
— Na dobrą sprawę, Mac nie potrzebuje mikrofonu — mruknął Stoner, a Thompson pokiwał głową z aprobatą.
Niemniej jednak McDermott nie zrezygnował z aparatury nagłaśniającej, która sprawiła, że od jego grzmiącego głosu trzęsły się ściany. Najpierw przedstawił akademika Zworkina — astronoma, który przewodził grupie rosyjskich naukowców. Uczony wstał i podszedł do mikrofonu. Był to starszy już, łysawy mężczyzna o siwych włosach i śniadej twarzy. Mimo panującego na sali gorąca miał na sobie zmięty, szary garnitur. Widząc, że mikrofon sterczy nad jego głową, dostosował jego pozycję do swego wzrostu.
— Dziękuję panu, drogi profesorze McDermott — powiedział wysokim, cienkim i śpiewnym głosem. Jego angielszczyzna była całkiem dobra, a akcent oksfordzki.
— Choć uczestniczyłem już w dwu konferencjach w ramach programu SETI — mówił akademik, zwracając się do zebranych — trudno mi pretendować do roli eksperta w kwestiach dotyczących inteligencji pozaziemskiej. Któż jednak może nim być?
Po sali przebiegł szmer uznania i uprzejmej wesołości.
— Dziedziną, w której mogę się uważać za specjalistę, jest astronomia planetarna — ciągnął badacz. — Nie jestem ani astrofizykiem, ani astrochemikiem. Jestem, o ile można użyć takiego zwrotu, astrogeologiem. W związku z tym nie bardzo wiem, co tu robię wśród państwa. Być może fakt ten można wytłumaczyć tym, że będąc człowiekiem zbyt starym i zbyt powolnym, nie zdołałem uniknąć przydzielenia mi tej pracy.
„Ostrzega nas, abyśmy nie oczekiwali od niego żadnych rewelacji — pomyślał Stoner, gdy na sali znów zapanowało wesołe podniecenie. — Widzi, że tu woda za głęboka dla niego, i chce możliwie szybko wracać do domu.”
Tymczasem Zworkin zaczął przedstawiać po kolei wszystkich piętnastu rosyjskich naukowców. Z jednym wyjątkiem, byli to wszystko mężczyźni, choć kilku z nich przybyło w towarzystwie żon, które to, nota bene, nie zostały przedstawione.
W pewnej chwili wstał i ukłonił się wysoki szczupły Rosjanin. Sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego i mimo swej siwiejącej, potarganej bródki miał dość chłopięcy wygląd. Zworkin przedstawił go jako profesora Kiryła Markowa, lingwistę z Uniwersytetu Moskiewskiego.
„To jest ten, do którego napisałem — zdał sobie sprawę Stoner. — Muszę z nim porozmawiać.”
Prezentacja dobiegła końca i do mikrofonu podszedł znów McDermott.
— Przez kilka miesięcy będziemy pracowali razem nad tym projektem — powiedział tonem typowym dla trenera drużyny futbolowej. — Chciałbym teraz oddać głos profesorowi Cavendishowi, aby scharakteryzował stan naszych dotychczasowych badań problemu.
Anglik uśmiechnął się i podszedł do mikrofonu.
— A więc, proszę państwa — zaczął, aby sobie oczyścić drogi oddechowe. — Nie przygotowałem żadnych przeźroczy ani wykresów… Sądziłem, że tymi szczegółami zajmiemy się razem w najbliższym czasie. — Zawahał się przez moment, jak gdyby zbierając myśli. — Ten… hm… obiekt, który latem zeszłego roku wszedł w obręb układu słonecznego i po dość skomplikowanym torze przeleciał obok Jowisza, zbliża się teraz ku Ziemi. W trakcie tego zbliżania przyśpieszył biegu i według naszych ocen przeleci w minimalnej odległości od Ziemi w dniu piątego lipca lub bardzo blisko tej daty.
— Czy to przyśpieszenie — zapytał jeden z Rosjan — ma charakter normalny, to znaczy naturalny?
— W istocie. Obiekt spada swobodnie w polu ciążenia Słońca, proszę pana, i dlatego przyśpiesza biegu. Nie, nie wykazał żadnych oznak życia ani celowości, odkąd opuścił okolice Jowisza i po zmianie kursu skierował się w naszą stronę.
— Jest więc zupełnie bezwładny?
— Martwy, jak głaz — rzekł Cavendish. — Przynajmniej na to wskazują nasze dane. Spada, jak kamień ku Słońcu.
— Jakie są jego rozmiary?
— Czy są jakieś dane na temat jego kształtu?
— Jaka jest jego jasność powierzchniowa?
Cavendish wzniósł do góry swe ręce pianisty, aby zahamować lawinę pytań, które kierowano doń szybciej, niż był w stanie odpowiadać.
— No cóż, na pewno jest większy od piłki futbolowej…
Obecni na sali Amerykanie roześmiali się, zaś Rosjanie wymienili się znaczącymi spojrzeniami.
— Jak dotąd — ciągnął Cavendish — nie mamy właściwie wielu danych na temat jego rozmiarów, głównie dlatego, że nie zdołaliśmy zmierzyć jego jasności właściwej. Jest zrobiony z materiału silnie odbijającego światło, a więc musi być raczej niewielki, o długości stu metrów lub nieco mniejszy.
— A jaka mogłaby być jego maksymalna wielkość?
Cavendish podniósł brwi, jakby czekając na pomoc zebranych.
— Może ktoś spróbuje zgadnąć? — rzekł wreszcie.
— Nie może mieć więcej niż paręset metrów średnicy — zawołał Stoner. — Z pomiarów masy, jakie przeprowadziliśmy, gdy był blisko Jowisza, wynika, że musi być bardzo mały i mieć niewielką masę. Nie większą niż masa trzech czy czterech statków Salut lub Sylab razem wziętych.
— W takim razie jest duży, jak na statek kosmiczny — zauważył Zworkin, Poruszając się na swym krześle.
— Ale maleńki w porównaniu do asteroidów czy nawet skromnych meteorytów — rzekł Stoner.
— Rozumiem.
Cavendish zastukał palcem w mikrofon i uwaga audytorium skupiła się na jego osobie.
Obiekt jest jeszcze za daleko, aby przeprowadzić radarowe pomiary jego rozmiarów. Sądzę że będziemy to mogli zrobić w ciągu następnych tygodni, gdy znajdzie się on bliżej Ziemi.
— Można by użyć radarów z Goldstone albo Haystack — zasugerował ktoś z sali.
— Albo z Arecibo — zawtórował mu inny głos.
McDermott wstał i nie podchodząc do mikrofonu, rzekł:
— Chodzi o uniknięcie przecieków. Nasze rządy umówiły się, że będą ten projekt utrzymywały w tajemnicy, aby nie narażać opinii publicznej na niepotrzebny szok i nie wywoływać paniki.
— Moglibyśmy przeprowadzić obserwacje za pomocą aparatury Ośrodka Landaua — powiedział Zworkin, również ze swego miejsca, tak iż jego głos zupełnie utonął w szmerze sali.
— Proszę państwa — włączył się Cavendish, próbując odzyskać kontrolę nad dyskusją. — Ponieważ obiekt mknie w naszą stronę, wystarczy, że poczekamy parę tygodni, a będziemy go mogli sfotografować zwykłym aparatem.
— Mam pytanie — odezwała się jakaś kobieta z sali, nie należąca jednak do rosyjskiej delegacji. — Na jakim etapie jesteśmy, jeśli chodzi o kontakt z tym obiektem?
— Próbowaliśmy drogą radiową — rzekł Cavendish.
— A co z laserami?
— Jakiej długości fale należałoby zastosować do kontaktu?
Cavendish wzruszył ramionami.
— Przypuszczam, że im więcej długości, tym lepiej — rzekł. — Na razie nie mamy pojęcia, na jakiej długości fali można się porozumieć z obiektem.
— Jeśli w ogóle można.
Stoner wstał ze swego krzesła.
— Powinniśmy spróbować przeprowadzić rendez-vous w kosmosie z tym obiektem — powiedział. — Wylecieć mu naprzeciw i wejść na jego pokład.
— Sądzę, że jest to sprawa warta rozważenia.
— Wykluczone! — zagrzmiał McDermott. — Przygotowanie takiego lotu zajęłoby miesiące, nawet lata, a tymczasem to „coś” śmignie obok Ziemi i poleci sobie w dal. Poza tym…
— Gdybyśmy się postarali, moglibyśmy przygotować na czas któryś z promów orbitalnych.
— A w jaki sposób nadalibyśmy mu dodatkową prędkość na starcie? — zapytał McDermott. — Może za pomocą procy?
— Gdyby było trzeba.
— Proszę państwa — odezwał się znów Cavendish. — Sądzę, że powinniśmy najpierw spróbować nawiązać kontakt radiowy.
Z krzesła w środku sali wstał Markow, a na jego czerwonawej twarzy zagościł psotny uśmiech. Obejrzał się za siebie i zerknął na Stonera, tak jakby go rozpoznał.
— Nie jestem adeptem nauk fizycznych — powiedział, zwracając się znów w stronę podium — ale w kwestii łączności z tym statkiem miałbym pewną sugestię.
— Słuchamy — zachęcił go Cavendish.
— Jeśli macie panowie nagrania sygnałów radiowych, które nadchodziły z okolic Jowisza w okresie zbliżania się doń statku, może byłoby dobrze wyemitować te same sygnały w kierunku statku, gdy będzie się zbliżał do Ziemi.
McDermott rzucił mu złe spojrzenie, a Cavendish zmarszczył swe krzaczaste brwi.
— Odtworzyć i wysłać z powrotem sygnały z Jowisza?
— Tak — potwierdził Markow. — To natychmiast uzmysłowi przybyszom, że odebraliśmy wysłane przez nich sygnały. Uznają to za znak, że na Ziemi istnieje jakaś cywilizacja.
— Hmm. Ciekawy pomysł.
— Dlaczego pan uważa, że to są przybysze, w ogóle jakieś istoty? — zapytała jakaś kobieta z sali.
— Może powinniśmy być ostrożniejsi — zasugerował Jeff Thompson, wstając z krzesła obok Stonera. — To znaczy, może powinniśmy poczekać, obiekt wyśle nam jakiś sygnał, zanim zaczniemy go bombardować wiązkami fal radiowych i światłem laserowym. Jemu może się nie spodobać taka kąpiel w falach elektromagnetycznych.
— Jeśli będziemy czekali zbyt długo — sprzeciwił się Cavendish — obiekt leci obok nas i opuści zupełnie układ słoneczny, jak to zauważył profesor McDermott.
— Dlatego uważam, że powinniśmy wejść z nim w kontakt fizyczny — rzekł Stoner, wciąż stojąc. — Jeśli jest bez załogi, będziemy mogli spróbować nim zawładnąć i wprowadzić go na bliską Ziemi orbitę.
— W żadnym razie! — zawołał McDermott.
— Dlaczego? — zaciekawił się Cavendish.
— To zbyt ryzykowne. Zbyt wiele niewiadomych. Co innego łączność radiowa. Do tego mamy odpowiednią aparaturę i personel. Nie będziemy się bawić w kosmicznych piratów, wdzierać się na pokład pozaziemskiego statku i zagarniać go dla siebie. Jeśli oni zechcą wejść na orbitę wokół Ziemi, niech zrobią to sami.
— Już widzę — rzekł Stoner głosem, w którym wzbierał gniew — że my tu spędzimy następnych parę miesięcy na oczekiwaniu odpowiedzi od tego obiektu, a on tymczasem pożegluje sobie bokiem i opuści na zawsze nasz układ. Dlaczego mówić mu „Do widzenia”, jeśli można go mieć dla siebie.
— Oni mogą nie zechcieć, żeby ich brano do niewoli — zauważył ktoś z sali.
— Ale to przy założeniu, że jest tam załoga — odparł Cavendish, poprawiając się znów w krześle.
— Albo jakiś sprytny komputer.
— Musiałby być naprawdę diabelnie sprytny, żeby kierować międzygwiezdną ekspedycją.
— Nie mamy prawa — upierał się McDermott, garbiąc się, jakby był napastnikiem w meczu rugby — nawet próbować przejęcia tego statku.
— Więc niech się pan postara, abyśmy uzyskali takie prawo — nalegał Stoner — zanim obiekt nas minie i będzie już na wszystko za późno.
— Powinniśmy najpierw próbować nawiązać kontakt radiowy — włączył się do dyskusji Zworkin. — Jeśli na pokładzie jest załoga…
— Oczywiście — zgodził się Stoner. — Ale zabierzmy się też za przygotowania do rendez-vous z tym ptaszkiem.
Twarz McDermotta przybierała coraz to bardziej gniewny wyraz. Zaczęły się na niej pojawiać plamy.
— Czy macie pojęcie o trudności takiego zamierzenia? — zawołał.
Na ustach Stonera pojawił się grymas uśmiechu.
— Jako jedyny doświadczony astronauta w tej grupie, sądzę, że je mam.
— Nie mamy czasu na takie zabawy!
— Nie ma pan czasu na nic innego. Jeśli pozwolimy temu statkowi odlecieć, nie dowiedziawszy się nawet, jak wygląda…
— Nawiążemy z nim kontakt radiowy — rzekł McDermott.
— A co będzie, jeśli nie zareaguje na nasze zabiegi? Jeśli nie trafimy na właściwą częstotliwość i oni po prostu zignorują nas?
Zworkin wstał i zrobił lekki ukłon w stronę McDermotta, jakby go chciał przeprosić za to, co powie.
— Uważam, że ten młody człowiek ma rację — rzekł swym melodyjnym głosem, który ledwie dotarł do miejsca, gdzie siedział Stoner.
McDermott już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, lecz Rosjanin był szybszy.
— Powinniśmy się oczywiście przygotować na spotkanie tego statku w przestrzeni i, o ile to jest wykonalne, sprowadzić go na Ziemię w celu dokładnego zbadania. Zaleciłem taką drogę postępowania naszej Akademii Nauk. Być może Związek Radziecki będzie w stanie przygotować na czas rakietę nośną i kosmonautów, nawet jeśli nie mogą tego dokonać Stany Zjednoczone.
McDermott wyglądał teraz tak, jakby się dusił, lecz zdołał wykrztusić z siebie krótką odpowiedź:
— Rozumiem. Zlecę Białemu Domowi, aby NASA została powiadomiona o możliwości takiej akcji.
Zanim Stoner usiadł na krześle, Wielki Mac zdążył mu rzucić piorunujące spojrzenie.
„Pierwsza bitwa wygrana — rzekł Stoner do siebie. — Ale zanosi się na długą i brudną wojnę.”
BIURO SENATORA WILLIAMA PROXMIRE’A WISCONSIN
Do udostępnienia prasie po godz. 630 w czwartek, 16 lutego 1978 r.
Senator William Proxmire /D-Wis/ oświadczył w czwartek, co następuje:
— Przyznaję moją nagrodę Złote Runo Miesiąca, za luty, Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej, która unosząc się na fali entuzjazmu, wzbudzonej takimi filmami, jak Wojny gwiezdne i Bliskie spotkania trzeciego stopnia, proponuję wydatkowanie w ciągu najbliższych siedmiu lat od 14 do 15 milionów dolarów na poszukiwania inteligentnych istot w przestrzeni pozaziemskiej. Moim zdaniem projekt ten powinien zostać odłożony na okres paru milionów lat świetlnych.
Nagroda Złote Runo Miesiąca przyznawana jest za największy, najbardziej ironiczny i najśmieszniejszy przykład marnotrawnego wydatkowania pieniędzy w danym miesiącu. Proxmire jest przewodniczącym Senackiej Komisji do Spraw Bankowości, Budownictwa Mieszkaniowego i Spraw Miejskich oraz Senackiej Podkomisji do Spraw Przydziału Funduszy, która ma nadzór nad funduszami NASA.
NASA proponuje, by zapłacić w tym roku 2 miliony dolarów, a w następnych siedmiu latach 14-15 milionów dolarów Kalifornijskiemu Laboratorium Napędów Rakietowych w celu przeprowadzenia „na całym niebie i na wszystkich częstotliwościach” poszukiwań sygnałów radiowych pozaziemskich cywilizacji. Jest to jednak tylko włożenie stopy w drzwi. Pod nagłówkiem „Szersze cele” propozycja zawiera stwierdzenie, że celem badań jest: stworzenie obserwacyjnej i technologicznej bazy, na której będą się opierały przyszłe, bardziej złożone programy w ramach SETI /Poszukiwań Cywilizacji Pozaziemskiej/.
Wnoszę stąd, że podczas gdy opinia publiczna jest zaintrygowana problemami kosmicznymi, NASA uległa takiej hipnozie, iż próbuje wykorzystać ów entuzjazm dla stworzenia wielomilionowego, długofalowego programu wątpliwej wartości poszukiwań życia poza układem słonecznym.
— Cóż jest złego w takim programie? Otóż, jak wiele innych programów, wymagających dużych wydatków, tak i ten znajduje się daleko na liście priorytetów, stanowi luksus, na który nie stać naszego kraju.
Po pierwsze, choć jest to teoretycznie możliwe, nie ma dziś najmniejszego dowodu, że poza naszym układem słonecznym istnieje gdzieś życie. Mimo to szefostwo NASA utrzymuje, że takie badania opierają się na założeniu, iż inne niż ludzie istoty inteligentne mogą próbować porozumieć się z naukowcami z Ziemi. Jeśli NASA postawi na swoim, wydatki na jej cel nastąpią w momencie, gdy tu, na Ziemi, Arabowie i Izraelczycy, Grecy i Turcy, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, nie mówiąc o innych, mają duże trudności we wzajemnym porozumieniu się.
— Po drugie, cóż z tego, że z jakiegoś punktu w przestrzeni wysłano kiedyś przez radio jakieś posłanie? Ziemia liczy sobie cztery i pół miliarda lat. Są gwiazdy, które istnieją już 10 czy 15 miliardów lat. Jeśli nawet odbierzemy wysłane stamtąd sygnały, mogły być one wysłane nie tylko przed Kolumbem czy narodzeniem Chrystusa, ale wręcz przed powstaniem samej Ziemi. Jest minimalna szansa, że cywilizacja, która przesłała nam jakieś sygnały, wciąż jeszcze istnieje.
— Po trzecie, NASA nawet się nie potrudziła, by wybrać najtańszą drogę realizacji swych celów. Odrzucono więc tańszy, zakrojony na mniejszą skalę program SETI, jaki zaproponował Ames Research Center /wydatki 6,5 miliona dolarów w ciągu lat/, na rzecz programu Laboratorium Napędów Rakietowych, który kosztuje 14-15 milionów. I jakby tego nie było dosyć, NASA oświadczyła memu biuru, że być może włączy projekt Ames do budżetu w roku podatkowym 1980, tak że byłyby realizowane jednocześnie oba projekty.
— W czasie, gdy kraj stoi w obliczu deficytu budżetowego w wysokości 61 miliardów dolarów, próba wychwytywania fal radiowych, nadanych przez inne cywilizacje, powinna więc być odłożona do czasu, gdy budżet federalny będzie już zbilansowany, a opodatkowanie od dochodów oraz z tytułu ubezpieczeń socjalnych zostanie zredukowane do zera.
Edouard Reynaud sączył swą czwartą brandy, przechyliwszy się tak daleko do tyłu w fotelu, jak to było możliwe. Zdawało mu się, że ta podróż czarterowym samolotem trwa całe wieki: Rzym, Amsterdam, Nowy Jork, San Francisco, Honolulu, a teraz — czy będzie wreszcie koniec? A może to był czyściec? Być zapuszkowanym przez milenium czy dwa w aluminiowym kanistrze i nie móc robić nic poza jedzeniem, spaniem, wydalaniem.
„To tak, jakbym był znowu niemowlęciem — pomyślał, na wpół drzemiąc pod wpływem alkoholu. — Latający żłobek z metalu — oto gdzie mnie ulokowali. A stewardessy to pielęgniarki…”
Próbował walczyć z sennością. Wiedział, że jeśli się rozluźni psychicznie, zaśnie, a to będzie oznaczało złe sny, koszmary zrodzone z poczucia winy. Jedynym antidotum przeciw nim był odpowiedni poziom alkoholu we krwi. Pił więc kieliszek za kieliszkiem, zamawiając następny, gdy tylko było widać dno poprzedniego.
W fotelu obok niego spał niewinnie młody blondyn o wyglądzie renesansowego aniołka. Jego usta były lekko otwarte, a oddech tak spokojny i miarowy, jak fale morskiego przypływu i odpływu.
Reynaud stłumił w sobie pragnienie, by dotknąć jego słodkiej twarzy, pogłaskać jego gładki policzek.
Zamiast tego odwrócił się ku oknu i zapatrzył w ciemne, gwiaździste niebo. Łatwo rozpoznał gwiazdozbiory Oriona, Byka, Psów Gończych. Tak, wszystko było, jak zwykle, na swoim miejscu. Reynaud wiedział, że gdzieś w głębi tego nieskończonego nieba rodzą się nowe gwiazdy, a stare są rozrywane na strzępy monstrualnymi eksplozjami. Galaktyki wirowały w czeluściach nocy, a kwazary płonęły z gwałtownością, która przerasta ludzką zdolność pojmowania.
— Jak długo — wyszeptał do siebie Reynaud — będziecie trzymać swe sekrety dla siebie? Jeśli Bóg powołał was do istnienia, kiedy to uczynił? I jak?
Nie przyszło mu do głowy, by zapytać „Dlaczego?”. To była domena teologów, a on był kosmologiem.
Zobaczył swe odbicie w szybie samolotu i nachmurzył się. Otyła, okrągła twarz wieńcząca otyłe, pękate ciało. Obwisłe policzki, worki pod oczami — nabiegłymi krwią i krótkowidzącymi. Człowiek, który szukał ucieczki w życiu klasztornym, gdy świat zaczął mu za bardzo dokuczać, lecz wciąż potrafił się upić, wciąż potrafił od czasu do czasu oddawać się rozkoszom homoseksualnym, mimo wszelkich kontroli i kar, jakimi ćwiczył go opat.
Reynaud uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu twarzy opata, gdy ten srogi mistrz klasztoru dowiedział się, że sam papież chce, aby przysłano mu Reynauda.
— Zamiary Jego Świątobliwości wobec ciebie przerastają moją wyobraźnię — powiedział wówczas opat ze swą jastrzębią twarzą ściemniałą od samokontroli i z ogniem w swych przenikliwych oczach. — Gdyby Watykan uznał za stosowne zapytać mnie o radę w tej sprawie, spędziłbyś resztę swych dni, czyszcząc stajnie. Bo na to sobie zasłużyłeś.
Reynaud pokiwał głową na znak zrozumienia.
Niemniej jednak Watykan prosił o niego, o Reynauda, słynnego kosmologa, laureata nagrody Nobla. „A dostaną Reynauda, pijaka i dewiata — powiedział do swego odbicia w szybie samolotu. — Ruinę człowieka, którym był kiedyś.”
Młody człowiek obok niego poruszył się w fotelu, cicho westchnął i otworzył swe błękitne oczy.
— Spał pan dobrze? — spytał Reynaud po francusku.
Młodzieniec odpowiedział w jakimś germańskim języku i Reynaud Przypomniał sobie, że on wsiadł na pokład w Amsterdamie. Potrząsając głową, kosmolog zapytał:
— Może mówi pan po angielsku?
— Owszem. — Zapytany uśmiechnął się.
Z uczuciem, że jest stary i bardzo, bardzo zmęczony, Reynaud odwzajemnił uśmiech.
— Nazywam się Hans Schmidt — mówił młody człowiek. — Jestem z uniwersytetu w Lejdzie.
Reynaud skłonił się nieznacznie.
— A ja jestem Edouard Reynaud — przedstawił się. — Nie jestem związany z żadnym uniwersytetem, ale byłem…
— Edouard Reynaud! — wykrzyknął Schmidt. — Czytałem pana książki.
Czując się jak stulatek i bardzo niezgrabnie w swym wyświechtanym, czarnym garniturze, z nie ogoloną brodą, Reynaud rzekł:
— Napisałem je dawno temu. Dziś już są nieaktualne.
— Tak, oczywiście — odparł Schmidt z nieświadomym okrucieństwem młodości — ale były klasyczne w swej dziedzinie. Musieliśmy z nich zdawać egzaminy na studiach.
— Jest pan astronomem?
Entuzjazm młodzieńca natychmiast zgasł.
— Byłem — powiedział smutniejąc. — Teraz jestem więźniem.
— A więc wszyscy jedziemy na tym samym wozie — odparł Reynaud. — Ale proszę się nie martwić. Samolot niedługo wyląduje w Kwajalein i wtedy będziemy mogli sobie porozmawiać w świetle dziennym.
— Pan nic nie rozumie — ciągnął Schmidt. — Wszyscy inni pasażerowie tego samolotu, astronomowie i astrofizycy z całej Europy, zgłosili się ochotniczo do tych badań. Cieszą się, że lecą na Kwajalein badać sygnały obcego statku.
— A pan nie?
Schmidt wolno potrząsnął głową…
— Ja odkryłem te sygnały — rzekł. — Ale to nigdy nie zostanie uznane za moją zasługę.
— Nie będzie tak źle — pocieszył go Reynaud.
— Latem zeszłego roku pracowałem u profesora Voorne’a przy duży radioteleskopie w Dwingeloo. Zarejestrowałem te sygnały, zanim jeszcze zrobili to Amerykanie czy ktokolwiek inny — ciągnął Schmidt, a jego głos stawał się coraz smutniejszy. — Porównywaliśmy to z ich danymi. Ja odebrałem te sygnały przed nimi.
— W takim razie to powinno być panu uznane — rzekł Reynaud.
— Słaba nadzieja. Voorne jest powolniejszy i bardziej konserwatywny niż moja prababka. Nie pozwolił mi wysłać notatki do pisma astrofizycznego, zanim nie sprawdziliśmy wszystkiego trzy razy. Ale wtedy pojawili się biurokraci z NATO i przyłożyli pieczątkę „tajne” na każdym skrawku papieru, jaki miałem. Nie zezwolili mi nic opublikować. Ani słowa!
— Tak, to niezbyt przyjemne — powiedział Reynaud w zadumie.
— A teraz zesłali mnie na tę przeklętą wyspę — żalił się młodzieniec. — Nie chcę tam jechać! A oni mnie zmusili. Mam w Lejdzie dziewczynę. Za kilka tygodni mieliśmy się zaręczyć. Ale rząd powiedział, że albo pojadę do Kwajalein, albo pójdę do wojska, a potem też zostanę wysłany na Kwajalein.
Reynaud potrząsnął głową.
— To wszystko sprawka Amerykanów — mruczał Schmidt. — Oni stoją za tym wszystkim. Chcą, żeby cała zasługa przypadła im, a ja żebym został pominięty.
Reynaud zacisnął usta i rzekł:
— Czy nie sądzi pan, że poszukiwania inteligentnych istot poza Ziemią są sprawą ważną?
— Oczywiście, że są! Dlatego Amerykanie chcą, żeby cała zasługa za odkrycie przypadła w udziale im.
— No, cóż… Mnie też kazano lecieć na Kwajalein. Nie miałem takiego pragnienia. Ale moi przełożeni mimo to mnie wysłali. Dlatego lecę tym samolotem, razem z panem. Ale naprawdę nie sądzę, aby to był jakiś amerykański spisek.
Schmidt nic nie odpowiedział.
— Zostałem wysłany na tę misję przez samego Ojca Świętego — dodał Reynaud.
— Papieża?
— Tak.
— Dlaczego on się interesuje astronomią?
Reynaud zachichotał.
— Wcale się nie interesuje — rzekł z goryczą. — Kardynałowie, którzy go otaczają, też nie. Oni są jedynie zainteresowani utwierdzaniem swej władzy i trzymaniem prawdy z dala od ludzi.
Schmidt popatrzył nań zaskoczony.
— Jest pan kapłanem i mówi pan takie rzeczy? — W jego głosie zabrzmiało niedowierzanie.
— Ja? Kapłanem? Och, nie! Nie jestem właściwie nawet mnichem. Nie składałem żadnych ślubów.
— Sądziłem… chodziły słuchy, że obrał pan życie klasztorne.
— Tak, to prawda. Ale Ojciec Święty przerwał moje odosobnienie. Jestem więc znowu na świecie i widzę, że różni się on bardzo od tego świata, który porzuciłem przed laty.
Po niebie rozlały się poranne zorze i nad bezkresem szarych wód Pacyfiku wzeszło słońce, a oni wciąż rozmawiali. Inni pasażerowie zaczęli się z wolna budzić, wyprostowując skurczone nogi, ziewając, stękając, ustawiając się w kolejkach do łazienek.
Pojawili się stewardzi. Składali rozrzucone na siedzeniach koce i poduszki. Reynaud zauważył, że byli to sami młodzi mężczyźni. W końcu zaczęli roznosić tace ze śniadaniem, lecz Reynaud nie mógł się nawet zmusić, żeby zerknąć na postawione przed nim jadło. Było szare i wyglądało na zrobione z jakiegoś plastiku, podobnie jak pojemniki, w których zostało podane.
Przez pokładowy radiowęzeł pilot wesoło oznajmił, że za parę godzin będą lądowali na Kwajalein.
— O ile go znajdę — dodał śmiejąc się.
Reynaud lekko zadrżał. Zerknął na Schmidta, który spałaszował już wszystko, co było na jego tacy, i teraz zapadał w nową drzemkę.
Kosmolog, potrząsnąwszy smutno głową, zwrócił twarz ku oknu i zapatrzył się w szary, monotonny przestwór oceanu nisko pod nimi. Chciał, by zstąpił nań sen, ale bez koszmarów.
Obudził go głośny hałas i wstrząsy kadłuba samolotu.
— Podwozie się wysunęło — poinformował go Schmidt, który już otrząsnął się ze snu. — Właśnie miałem zamiar pana obudzić…
Reynaud podziękował mu i zerknął przez okno. Na tle morza rysował się pierścień zielono-białych wysepek.
Samolot okrążył największą wyspę grupy i zaraz wylądował z łomotem, który bardziej przypominał kontrolowaną kraksę niż prawdziwe lądowanie. Jednakże Reynauda przepełniała wdzięczność za cud, którego doznał: męki czyśćca dobiegły końca i mógł teraz wstąpić do raju.
Naukowcy wyszli z samolotu wprost na oślepiające słońce gorącej, tropikalnej wyspy. Lotnisko wydawało się być wypełnione Amerykanami. Większość z nich była w mundurach koloru khaki, pozostali w rozpiętych pod szyją koszulach i szortach.
Młodzi mężczyźni, uśmiechnięci i sprawni, o szerokich barkach, poprowadzili naukowców ścieżką, wysypaną koralowym żwirem, ku cementowemu budynkowi. Był klimatyzowany i to tak skutecznie, że panował w nim niemal mróz. „Ach, ci Amerykanie — myślał sobie Reynaud. — Zawsze tacy ekstrawaganccy.” Sprawdzono im dokumenty, odebrali swój bagaż. Reynaud pozwolił się zapakować do jeepa wraz ze Schmidtem i jeszcze innym mężczyzną.
— Pana bagaż pojedzie ciężarówką — powiedział kierowca, dziarsko wyglądający marynarz.
Posadził Reynauda obok siebie, a dwaj pozostali usadowili się na tylnych siedzeniach.
— Jest pan księdzem katolickim? — spytał uruchamiając silnik.
— Nie — odparł Reynaud po angielsku. — Jestem bratem zakonnym, dominikaninem. Należę do tego samego zakonu co Tomasz z Akwinu. I Torquemada — dodał po cichu.
— Och, zastanawiałem się, kim pan może być… w tym czarnym ubraniu… i w ogóle. — Jego słowa niemal tonęły w hałasie silnika. — Bo my tu mamy kapelana na wyspie, ale on nie jest katolikiem. Księdza katolickiego przywożą tu co niedziela samolotem z Jaluit, żeby odprawił mszę i wybuchał spowiedzi.
— A pan jest katolikiem? — spytał Reynaud, trzymając się kantu siedzenia gdy samochód toczył się już koralową drogą.
— Hm, czasami tak — zająknął się marynarz. — Pan wie, jak z tym jest.
Reynaud nic nie odpowiedział, ale pomyślał sobie, że faktycznie wie, jak z tym jest. I to bardzo dokładnie.
Po kilku minutach szaleńczej jazdy wzdłuż betonowych budynków które w oczach Reynauda zlewały się w jeden rozmyty ciąg, kierowca zjechał na skraj drogi i przystanął przy akompaniamencie piskowi zgrzytów swego wehikułu.
— Hotel „Kwajalein Hilton” — wyjaśnił mrugnąwszy okiem.
Reynaud zerknął przez okno i zobaczył dwupiętrowy, szarobury budynek.
— Kwatery dla oficerów kawalerów — wyjaśnił z uśmiechem, gdy wzbudzony przez niego tuman kurzu trochę się rozwiał. — My to nazywamy „Żłobek”. Ale to nie dla księdza. — Pociągnął Reynauda za rękaw, po czym zwracając się do Schmidta i drugiego naukowca, rzekł: — Wy dwaj tu zostaniecie.
Wygramolili się z samochodu, a Reynaud pozostał na swoim miejscu.
— Księdza bagaż będzie na miejscu za parę minut. — Marynarz włączył bieg i ruszył, a oni zostali w kurzu drogi. — Ksiądz ma tu specjalne względy — mówił marynarz. — Dostał ksiądz całą przyczepę kempingową dla siebie.
— Nie jestem księdzem — zaprotestował Reynaud. — Powinien mnie pan nazywać bratem.
Marynarz roześmiał się i zrobił zakłopotaną minę.
— To brzmi trochę dziwnie. Ale jak sobie życzysz… w porządku, bracie. Jesteśmy na miejscu. — Zahamował tak silnie, że wóz aż zarzuciło, po czym z gracją wskazał ręką przyczepę, jedną z kilkunastu stojących rzędem na piaszczystym podłożu i błyszczących metalem swej okładziny. — Cała dla księ… przepraszam, dla brata.
Weszli we dwóch do środka i marynarz pokazał Reynaudowi zlew, lodówkę, wąskie tapczaniki, szafy ścienne, ubikację.
— Jak na tutejszy standard, to jest „Ritz”.
Reynaud skinął głową i wymamrotał słowa podziękowania. Marynarz uśmiechnął się i włączył klimatyzację.
— Bielizna pościelowa jest tutaj. — Otworzył jedną z szaf. — Czy mam posłać łóżko?
— Och, nie, dziękuję. Pościelę sobie sam.
— W porządku. Jest tu bieżąca woda i nikt nie będzie przeszkadzał. Czego więcej chcieć? Do zobaczenia w niedzielę, na mszy.
Reynaud skinął głową w zadumie, a marynarz wyszedł, zamknąwszy starannie za sobą liche, metalowe drzwi. Naukowiec odniósł wrażenie, że uwolnił się od towarzystwa figlarnego pieska. Stał przez chwilę w miejscu, czując się zupełnie oszołomiony. Chcąc nie chcąc, słuchał grzechotu i jelców klimatyzatora, który szybko wypełniał przyczepę wilgotnym, kostniczym chłodem.
„To jest zesłanie — pomyślał. — Tak to określił Schmidt i miał rację. Zostaliśmy wszyscy zesłani do tego okropnego miejsca. Szukałem spokoju i ochrony w murach klasztoru, ale wyciągnęli mnie stamtąd i zesłali na tę koszmarna wyspę. Jeśli znów mnie coś napadnie, będzie to nie moja, lecz ich wina.”
Stoner wyszedł z klimatyzowanej lodowni budynku administracji i natychmiast ogarnęło go ciepło zachodzącego słońca. Było to słońce przymglone, ale działało na niego dobrze po sztucznej suchości powietrza wewnątrz budynku i upartym obstrukcjonizmie McDermotta.
„Muszę się przejść — postanowił, wciąż jeszcze kipiąc z gniewu. — Muszę znaleźć jakieś odludne miejsce na plaży i co najmniej godzinę poćwiczyć, zanim walnę Wielkiego Maca w jego durną gębę.”
McDermott robił wszystko co mógł, aby storpedować jego plan kosmicznego rendez-vous. Nie wysłał jeszcze do Waszyngtonu pisma ze swym poparciem dla takiej misji i nie pozwalał, aby zrobił to ktoś inny. Stoner spędził okrągłą godzinę na spieraniu się z nim. Wszystko na darmo.
„Dlaczego nie chce się na to zgodzić? — zapytywał Stoner samego siebie już po raz chyba dwudziesty. — Co mu jest, że nie może…?”
W tym momencie dostrzegł Jo, jak szła ku niemu jedyną ulicą osiedla od strony ośrodka komputerowego.
— Cześć, Keith! — pozdrowiła go wesoło, gdy już była blisko. — Jak się — Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Stoner jest niemal zielony z gniewu. — Ua! — zawołała. — Co ci siadło na nosie?
— Twój kumpel, McDermott… — warknął.
Jej twarz stężała z gniewu.
— „Mój kumpel”, mówisz? Co on takiego zrobił?
— To samo, co od początku. Opóźnia wszystko, aż będzie za późno zrobić to, co powinno być zrobione.
Rzuciła mu przekorne spojrzenie.
— Przypuszczam, że to przez ten upal — rzekła wesoło. — Zupełnie powalił Wielkiego Maca. Dosłownie.
— Ja też mam ochotę go powalić — mruknął. — Dosłownie.
— Wciąż się nie zgadza na rendez-vous? — spytała.
— Nawet nie podpisał jeszcze memorandum w tej sprawie.
— No, cóż, to jest daleki lot — powiedziała.
— Jesteśmy tutaj, aby nawiązać kontakt z inteligentnym przybyszem z kosmosu, a ty mi tu mówisz o dalekim locie?
— A czemu ty bierzesz wszystko tak bardzo poważnie? — spytała, dotykając jego nosa koniuszkiem swego palca. — Rozluźnij się! Jesteśmy tu również po to, aby się tym cieszyć.
Odsunął od siebie jej rękę, jak gdyby to był jakiś natrętny owad.
— Jesteśmy tu, aby nawiązać kontakt z tym statkiem.
— Wiem o tym.
— A więc, jak to będzie wyglądało, jeśli pozwolimy temu diabelstwu odlecieć w siną dal?
— Nie pozwolimy — rzekła.
— Już wszystko wyliczyłaś, czy tak?
— Nie — odparła potrząsając głową. — Ale znam ciebie. Ty to wyliczysz w taki czy inny sposób. Postarasz się nawet, że Mac też wyjdzie na bohatera.
— I to nie przeszkodzi też tobie w karierze?
— Jak sądzisz, dlaczego ja jestem tutaj?
— Bo przywiózł cię tu ze sobą Mac — wybuchnął Stoner.
Przez chwilę na jej twarzy gościł smutek, tak jakby poczuła się zdradzona.
— Och, gdybyś ty wiedział — powiedziała cicho.
— Kiedyś będziesz musiała mi o tym opowiedzieć. Albo może lepiej napisz o tym w swoim życiorysie. To zrobi cholerne wrażenie na tych facetach z NASA.
— Wiesz, Keith? Ty, jak chcesz, to możesz być naprawdę sukinsynem.
— To ten upał. Zupełnie mnie powalił.
— Idź do diabła.
— Ale nie mów mi, że nie przerobiłaś już swojego życiorysu. Ja wiem, jak pracuje twój mały ambitny móżdżek.
— Naprawdę?
— Oczywiście. Widzę to dobrze. Na samej górze listy, gdzie wymieniasz swoje osiągnięcia napisałaś: „Pomocnik naukowy w projekcie »Jupiter«. Praca w międzynarodowej ekipie doborowych naukowców, w priorytetowym programie nawiązywania kontaktu z inteligentnymi istotami spoza Ziemi.”
— To brzmi fantastycznie — powiedziała Jo z uśmiechem zadowolenia. — Ile dziewczyn mogłoby tak napisać w swoich życiorysach?
— Zdawało mi się, że chcecie aby was nazywano kobietami, nie dziewczynami.
— Ja mogę powiedzieć „dziewczynami”, ale ty powinieneś nazywać nas „kobietami”.
— Taaa — mruknął. — To niegłupie.
Jej twarz stała się poważna.
— Keith, czy ty wciąż jeszcze masz do mnie jakąś urazę? — spytała.
— Wciąż śpisz z Wielkim Makiem?
— Och, Boże! Ty nigdy tego nie zrozumiesz, prawda?
— Ja już ciebie zrozumiałem, Jo.
Zacisnąwszy z frustracji pięści, wypaliła:
— Czy nie rozumiesz, że ja gwiżdżę na niego? On mnie zupełnie nie obchodzi!
— A jakże, rozumiem — wycedził lodowato przez zęby. — I dlatego tak mi to wszystko śmierdzi!
Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, lecz zawahała się i opuściła ręce na biodra. Bez słowa przeszła obok niego i skierowała się w stronę budynku administracji.
„Idzie do McDermotta” — pomyślał Stoner, stojąc samotnie w pyle drogi i obserwując, jak Jo oddala się od niego.
Dziadku, zanoszę swój głos do Ciebie
Dziadku, zanoszę swój głos do Ciebie.
Z całym wszechświatem zanoszę swój głos do Ciebie.
Abym mógł żyć.
Jo zadrżała z zimna w ciemnościach.
— Dlaczego zrobiłeś z tego pokoju taką lodownię? — zapytała McDermotta, odpinając stanik i opuszczając majteczki wzdłuż swych smukłych nóg.
— Dlatego, żebyś się bardzo szybko do mnie przytuliła i ogrzała mnie — rozległo się z tapczana basowe skrzeczenie McDermotta.
Jo była rada, że nie zapalił światła i szczelnie zasunął zasłony w oknach swej przyczepy. Nie mógł więc widzieć wyrazu jej twarzy. „Przeklęta prycza — myślała idąc ku tapczanowi. — Za mała na jego tłusty tyłek, a cóż dopiero na nas dwoje.”
Odchyliła kołdrę i położyła się obok niego na kilku calach twardego, gumowego materaca, jakie pozostawały wolne. „Uszkodzę sobie kręgosłup” — powiedziała do siebie.
— Jak się dziś czuje moje słodkie stworzenie? — spytał McDermott, sięgając po jej pierś.
Te same ruchy, ta sama gra, wszystko możliwe z góry do przewidzenia, jak wschód słońca. Trudno było wszakże przewidzieć, kiedy nastąpi u McDermotta wzwód. Potrzebował wiele pomocy ze strony Jo, aby zademonstrować swą męskość. A nieraz bywało, że nawet i ona nie mogła mu w tym pomóc.
Jo pracowała nad nim spokojnie i beznamiętnie, jak świeżo upieczony magister pracuje nad jakimś eksperymentem, aby zyskać sobie uznanie profesora. Czuła, jak pod wpływem jej masażu i pieszczot napięcie powoli ustępuje z ciała McDermotta.
— Robisz to wspaniale — zagruchała. — Duży, silny tatuś pokazuje swą klasę.
McDermott cicho jęczał, leżąc na plecach z rękami po bokach, a Jo zginając się nad nim, szeptała:
— Dobry chłopiec… Robisz się coraz większy i silniejszy dla mnie…
Wreszcie usiadła na nim okrakiem i kiwała się do przodu i do tyłu, aż ogarnęły go spazmy rozkoszy. Gdy położyła się znów obok niego, wciąż cicho kwilił, a po twarzy ciekły mu łzy.
— Co ci jest? — spytała z niekłamanym zdziwieniem. — Czujesz się dobrze?
— Chcą mi go odebrać — rzekł przez nos McDermott — A to jest przecież mój projekt, ja jestem szefem. A oni chcą go zmienić w jakiś kosmiczny cyrk.
— Nikt nie chce ci go odebrać — uspokajała go. — Jesteś dyrektorem całego projektu.
— To ten Stoner tak mi bruździ. — Głos McDermotta był teraz wysoki i drżący, jak głos małego chłopca. — Bez przerwy się mnie czepia. A teraz chce wzlecieć na spotkanie z tym statkiem…
— Nawet jeśli to zrobi, ty pozostaniesz nadal szefem projektu. — Jo pogłaskała go po piersi. — Cóż więc ci przeszkadza, że on chce lecieć?
Poczuła, że jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
— Lecieć mu na spotkanie? — spytał z sarkazmem. — A może również dotknąć? Przypuśćmy, że są tam jakieś zabójcze zarazki. Albo jakiś oślizły, okropny stwór?
— Nie martw się, nie ma. Wszystko skończy się dobrze, zobaczysz. Wszystko będzie w porządku.
— To coś może być złośliwe… niebezpieczne. Przecież to jest obca istota… nie taka jak my.
— Tylko spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Nikt nie chce twojego zła. Spróbuj się rozluźnić i zaśnij.
Jo wydało się, że upłynęły całe godziny, zanim Wielki Mac zapadł wreszcie w sen. Patrzyła jeszcze przez chwilę na jego pokrytą siwymi włosami pierś, miarowo unoszącą się i opadającą w rytmie pochrapywania, po czym wyśliznęła się spod kołdry i zerknęła w stronę wnęki prysznica „Zaraz by się obudził” — pomyślała i zaczęła wkładać szorty, a potem bluzkę. Zdecydowała, że przed powrotem do swego hotelowego pokoju wykąpie się jeszcze w lagunie.
— Ależ to jest dobry pomysł — rzekł Markow do żony. — Bardzo potrzebny.
Na zewnątrz panowały już ciemności, a oni wciąż siedzieli i rozmawiali w pokoju gościnnym swego małego bungalowu. Amerykanie przydzielili bowiem każdemu małżeństwu osobny betonowy domek. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Maria po wprowadzeniu się do niego, było dwugodzinne poszukiwanie ukrytych mikrofonów.
Każde z nich trzymało na kolanach tacę z gotową kolacją, podgrzaną w mikrofalowej kuchence — jakieś rozmiękłe, amerykańskie warzywa i cienkie plasterki trudnego do zidentyfikowania mięsa.
— Mówisz, że dobry? — wymamrotała, nie przestając żuć białej bułki z masłem.
— Tak — rzekł Markow. — Doskonały pomysł.
— Technicznie może i nie najgorszy — zauważyła ze swego wyściełanego fotela. — Ale politycznie — beznadziejny.
— Politycznie?
Skończyła jeść bułkę. Wyraz jej twarzy świadczył, że jest, jak zwykle, zdenerwowana i rozczarowana tym, co mówi jej mąż.
— Zdaje się, że nie rozumiesz — powiedziała — dlaczego Amerykanie wysunęli pomysł kosmicznego spotkania z obcym statkiem.
— Aby nim zawładnąć i sprowadzić go na Ziemię dla zbadania.
— A kto ma to zrobić?
— Stoner, były astronauta — odparł wzruszając ramionami. — Przypuszczam, że chce wziąć w tym udział…
— Ano właśnie! Amerykański astronauta.
— Przecież razem pracujemy nad tym projektem.
— Ha! Razem nie zawsze znaczy to samo.
Markow popatrzył jeszcze raz na swą tacę i zdecydował, że nie weźmie już do ust ani jednego kęsa mdłego jadła. „Może ona ma i rację — pomyślał — Jeżeli chodzi o żywienie, zdecydowanie nie możemy ufać Amerykanom.
— Odkąd powstał ten projekt — mówiła tymczasem Maria — Amerykanie próbują za wszelką cenę zatrzymać przy sobie całą wiedzę o tym statku.
— My robimy to samo — zaprotestował niepewnie Markow, ale żona zignorowała go.
— Teraz jeden astronauta z ich ekipy sugeruje — ciągnęła — żebyśmy wylecieli w przestrzeń i wprowadzili ten statek na orbitę wokół Ziemi!
— To jest przecież doskonały pomysł — upierał się Markow.
— A w jaki sposób oni to zrobią? — miażdżyła go. — Użyją swoich promów orbitalnych, swoich wyrzutni, swoich astronautów?
— Podzielą się informacjami z nami.
— Skąd o tym wiadomo? Jak możemy być pewni, że oni się podzielą z nami wszystkimi danymi, jakie uzyskają?
— Zworkin uważa, że sprawa jest warta przemyślenia.
— Zworkin! — Maria omal nie splunęła. — Ten Żyd! On prawdopodobnie idzie ręka w rękę z kapitalistami.
— Mario!
— To prawda — upierała się. — Naszym zadaniem jest dopilnować, aby ludzie, którzy dotrą do tego statku, byli nie amerykańskimi, lecz radzieckimi kosmonautami. Nie możemy dopuścić, aby Amerykanie ukradli ten statek i przywłaszczyli go sobie. I nie możemy pozwolić, aby Związek Radziecki był zdradzany przez naiwnych naukowców i nieświadomych zdrajców.
Markow, czując się żenująco słaby w ogniu argumentów swojej żony, rzekł nieśmiało:
— Ja już powiedziałem Zworkinowi, że chętnie zasiądę w komisji, która zbada sugestie Stonera.
„Hmmm — mruknęła. — A czy już zaprzyjaźniłeś się ze Stonerem, jak miałeś nakazane?
„Nakazane? — Markow podniósł brwi. — Teraz daje mi rozkazy” — pomyślał, jednak głośno powiedział co innego:
— Spotkaliśmy się dwa razy w obecności innych osób. Wymieniliśmy tylko pozdrowienia, nic więcej.
— Mówisz „nic więcej”? — rzekła ponuro.
— Ale Zworkin przyjął mnie do komisji, więc w najbliższej przyszłości będę miał okazję często widywać się ze Stonerem.
Wyraz jej twarzy nieco złagodniał.
— Dopilnuj, aby każde rakietowe przedsięwzięcie, w jakim weźmiemy udział, było przeprowadzone przez radzieckich kosmonautów.
Markow skinął smutno głową, wstał i ruszył w stronę kuchni z tacą nie dojedzonej kolacji.
— Dokąd idziesz? — zawołała za nim.
— Trochę się przejdę. Nie chce mi się spać.
Choć ich bungalow był wyposażony w pojedyncze tapczany i sypiali osobno, myśl o tym, że będzie musiał spędzić z nią noc w jednym pokoju, była dlań nieznośna.
— Tylko mnie nie zbudź, jak wrócisz — mruknęła.
Znalazłszy się na zewnątrz, w powiewie nocnej bryzy i wśród przyjaznego poszumu palm, Markow odzyskał dobry nastrój. Wiedział, że toczy walkę o przetrwanie i że Maria ją wygrywa.
Przeszedł przez małe osiedle domków i podążył ku bielejącej w świetle księżyca plaży. Tam zdjął pantofle i zaczął spacerować boso po piasku, który był jeszcze ciepły od upału dnia. W odległości kilkunastu metrów od niego pluskała łagodnie woda. Z daleka, poprzez ciemności nocy, dochodził go łoskot rozbijających się o rafę fal, niby oddech morskiego bóstwa.
Markow stał samotnie na piasku i kontemplował plażę skąpaną w księżycowej poświacie.” Jak długo potrwa, zanim ocean pochłonie te wysepki? — pytał się w myślach. — He czasu jeszcze upłynie, póki ja i Maria nie rozedrzemy się wzajemnie na strzępy.”
Roześmiał się głośno. „Cóż za dramatyczny obraz! Rozedrzeć się wzajemnie na strzępy. Ona złamałaby cię jak gałązkę, a ty nie zdołałbyś nawet rozczochrać jej włosów, bez względu na to, jak bardzo byś się starał.”
Przypomniał sobie znowu ich rozmowę w moskiewskim mieszkaniu, kiedy to Maria triumfalnie oznajmiła mu, co zrobiła Sonii Własowej. „Nawet wtedy — pomyślał — nawet w szale gniewu miałeś więcej rozumu w głowie, bo nie próbowałeś z nią walczyć.”
Z jakiegoś powodu obejrzał się za siebie i zobaczył zbliżającą się ku niemu kobietę. Zjawa? Afrodyta, która wyszła z morza — wysoka, szczupła, wąska w talii i z obfitym łonem bogini? Była przewiązana w pasie białą bluzką i to ona właśnie sprawiała nieco upiorne wrażenie w promieniach księżycowego światła. Szorty przylegały cudownie do jej bioder.
Markow stał jak wryty i patrzył, a ona tymczasem podeszła do niego, uśmiechnęła się i powiedziała po angielsku:
— Dobry wieczór.
— Dobry wieczór pani, urocza damo. Czekałem na panią przez całe moje życie.
Roześmiała się perliście.
— Pan jest zapewne z ekipy radzieckiej, czy nie tak?
— A czy to po mnie widać?
— Widziałam pana z jednym z radzieckich naukowców — powiedziała Jo.
— A dlaczego w takim razie ja nie widziałem pani? Czy byłem ślepcem? A może pani zniknęła wtedy z mych oczu, jak to potrafi czynić każda bogini?
— Bogini? Ua!
— Afrodyta, bogini miłości i piękna. A ja jestem pokornym sługą. Kirył Wasiliewicz Markow. Gotów iść za panią przez pustynie i góry.
— Obawiam się, że nie jestem Afrodytą — zaśmiała się Jo. — Nazywam się Jo Camerata. Jestem Amerykanką. Ale w moich żyłach jest trochę greckiej krwi, o ile wiem.
— No proszę! A więc istnieje w pani bogini.
Na jej ustach znów zagościł uśmiech.
— Cóż robi tak piękna dama sama jedna w tej romantycznej scenerii? — spytał Markow. — Nie eskortuje pani żaden przystojny, młody mężczyzna?
— Nie. Żadnych młodych mężczyzn.
— To smutne.
— Tak… — zaśmiała się znowu. — Ale jest tutaj pan.
— Och, widocznie światło księżyca wprowadza panią w błąd. Bo ja nie Jestem ani przystojny, ani młody.
— Widzę wszystko doskonale — powiedziała. — Przyszłam tutaj, aby sobie popływać. Nie zechciałby mi pan towarzyszyć?
— Popływać? Teraz? W nocy?
— Oczywiście. Woda jest ciepła.
— To naprawdę intrygujące.
— No więc, co? Spróbuje pan?
— Ale nie mam kąpielówek.
Zaśmiała się.
— Ani ja. Możemy popływać na golasa. Poza nami nie ma tu nikogo.
— Och, ten mój angielski — westchnął Markow, nie będąc pewnym, czy użyte przez nią słowo oznacza to, co on myśli. — Pani ma na myśli… kąpiel nago?
— Jak najbardziej. Proszę tu zostawić ubranie i wchodzimy do wody. — Szybko zrzuciła z siebie garderobę i pobiegła ku wodzie.
Markow przez chwilę mozolił się z guzikami spodni, utkwiwszy wzrok we wdzięcznych krzywiznach jej nagiego ciała. Wreszcie pozbył się odzienia i ostrożnie wszedł do wody tak ciepłej, jak woda w wannie; zachęcała do kąpieli i działała relaksująco.
— Proszę mi wybaczyć ciekawość — zawołał w jej stronę, zanurzywszy się do połowy piersi. — Ale czy zamierzała się pani kąpać zupełnie sama?
— Tak, ale zawsze jest bezpieczniej robić to z drugą osobą — odparła Jo.
— Zwłaszcza nocą. Bo wtedy wpływają do laguny rekiny.
— Rekiny? — W jednej chwili woda wydała się Markowowi zimna i niebezpieczna.
Morze Rossa, Antarktyda
Hideki Takamura, wtulony w sweter z kapturem i wiatrówkę, z niepokojem rozglądał się dookoła na pokładzie swego statku wielorybniczego. Sezon polowań na wieloryby już się skończył i gdyby dostrzeżono go teraz z pokładu samolotu lub statku Międzynarodowej Komisji, dostałby reprymendę i musiałby się wstydzić przed całym światem. Wiedział jednak, że wścibscy durnie z Greenpeace już odpłynęli do domu, i to go podnosiło na duchu.
Łowy w tym sezonie były marne, toteż flotylle wielorybnicze wciąż jeszcze przemierzały burzliwe wody antarktycznego morza mimo nakazu Komisji, aby powróciły do swych portów macierzystych. A tymczasem noce stawały się coraz dłuższe i zmniejszała się szansa wypełnienia na wpół próżnych ładowni statku.
W pewnej chwili chmury nad jego głową rozdzieliły się, jak gdyby rozsunięte ręką jakiegoś giganta. Takamura spojrzał w górę i dech mu zaparło. Gwiaździste niebo migotało jakimś pełnym grozy światłem: welony niesamowitej fluorescencji przebiegały z jednej strony nieboskłonu w drugą — czerwone, zielone, fioletowe — światła bogów tańczących po niebie.
Serce zamarło Takamurze ze strachu, a z jego głowy wyparowało w jednej chwili wszystko, czego się nauczył podczas długich lat nauki w szkole i na uniwersytecie i z czego był tak dumny. „To musi być jakiś zły znak” — pomyślał ze zgrozą.
Dzień z wolna zbliżał się ku końcowi.
Stoner zjadł kolację w towarzystwie Jeffa Thompsona w jednej z trzech finansowanych przez rząd restauracji na Kwajalein. Potrawy były tanie, a i smak mniej więcej odpowiadał cenie. Gdy wyszli z lokalu, na dworze było jeszcze jasno, więc Stoner powrócił jeszcze do swego biura i zaczął przeglądać ostatnią partię zdjęć z Wielkiego Oka.
Nawet w wielkim powiększeniu, do jakiego był zdolny orbitalny teleskop, zbliżający się do Ziemi statek wciąż wyglądał jak rozmyta plamka świetlna, jak biały odcisk palca na tle niezmiennych konstelacji gwiezdnych i atramentowej przestrzeni.
Gdy wyszedł z biura, na tropikalnym niebie rozlały się już spektakularne, czerwone i pomarańczowe zorze zachodu. Stoner ruszył samotnie główną ulicą wzdłuż osiedla i minąwszy grupę budynków rządowych, skierował się ku klubowi oficerskiemu.
Zastanawiał się przez moment, gdzie może być teraz Jo i co może robić, ale zaraz jej obraz zmąciła mu myśl, że ona przecież sypia z McDermottem. Chciał o tym zapomnieć, chciał myśleć o czymś innym, toteż przyśpieszył kroku ku klubowi. Wiedział, że potrzebuje towarzystwa, rozmowy, czegoś, co wymazałoby z jego pamięci bolesne obrazy.
— O, Stoner! — usłyszał nagle znajomy głos.
W drzwiach klubu stał Cavendish, a obok niego mizerny, płowowłosy młodzieniec z posępna miną.
— Dobrze, że pana widzę — mówił Cavendish do Stonera. — Chciałbym panu przedstawić Hansa Schmidta z Obserwatorium Radioastronomicznego w Dwingeloo, w Holandii.
Stoner machinalnie wyciągnął rękę. Ucisk dłoni Schmidta był obojętny.
— Dwingeloo — powtórzył Stoner i wytężył pamięć. — Parę dni temu widziałem raport, że w Dwingeloo latem zeszłego roku odebrano pulsacje z Jowisza.
— To była moja praca — rzekł Schmidt po angielsku — ale została uznana za tajną przez NATO.
Młody astronom był nieco wyższy od Stonera, młodzieńczo szczupły. Jednakże jego twarz była pulchna, jak u niemowlęcia. Miał wysokie czoło, nieco zapuchnięte oczy i wydęte wargi. „Zanim dobije do trzydziestki, już będzie łysy — pomyślał o nim Stoner. — Ale nie przestanie wyglądać jak dzieciak.”
— Widzę, że jedziemy na tym samym wozie — odparł. — Moja praca też została utajniona.
— Właśnie — przytaknął Cavendish i wziąwszy młodzieńca delikatnie pod ramię, wprowadził go do klubu. — Schmidt może tutaj zostać uznany za odkrywcę tych sygnałów — dodał, zwracając się ku Stonerowi. — Kiedy pański zespół odkrył je po raz pierwszy?
— To nie był mój zespół — odparł Stoner. — Ja zostałem tylko wynajęty jako konsultant. Powinien pan porozmawiać o tym z Thompsonem.
Podeszli we trójkę do oblężonego przez gości bufetu i zamówili drinki; Cavendish — brandy, Stoner — whisky z wodą, a Schmidt — piwo „Heineken”. W klubie było pełno dymu i panował gwar, jak w ulu — jak przystało na najlepszy i jedyny bar na wyspie. Po kwadransie rozmowy Stoner zgodził się, że Schmidt rozpoznał prawdopodobnie wcześniej niż Thompson dziwną naturę pulsacji z Jowisza.
— A więc będzie pan uznany za odkrywcę — powiedział Cavendish, uśmiechając się do młodego astronoma — gdy tylko cała ta sprawa wyjdzie na światło dzienne.
Wyglądało na to, że jego słowa przygnębiły Schmidta jeszcze bardziej.
— Do tego czasu ja będę już starcem — rzekł z przekąsem.
— Och, daj spokój, bracie. Nie będzie tak źle.
Schmidt wysączył resztkę piwa i zrobił taką minę, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem.
— Wyrolowali pana, prawda? — rzekł współczująco Stoner.
Schmidt skinął powoli głową.
— Miałem się zaręczyć… A teraz, kto wie, jak długo będą mnie tu trzymali?
— Mnie też wyrolowali. Zegnali nas tutaj jak stado zwierząt. Wie pan, jak spędziłem Boże Narodzenie? Pozwolili mi odbyć jedną rozmowę telefoniczną z moimi dzieciakami. Tylko jedną! Jak więźniowi.
— A czy oni nie mogliby sprowadzić pańskiej dziewczyny tutaj? — spytał Cavendish.
— Nie chcą, żeby przyjeżdżała. Zresztą, ona by i tak tego nie zrobiła. Już ją o to prosiłem, ale odmówiła. Nie mogę jej przecież za to winić… zostawić dom i rodzinę… i jechać gdzieś na kraj świata. — Żałośnie potrząsnął głową.
— Cholernie przykra sprawa — mruknął Cavendish.
— Najpierw odbierają człowiekowi szansę na magisterium, przystawiając do wszystkiego pieczątkę „tajne” — ciągnął Schmidt z rezygnacją — a potem zsyłają człowieka na cholerną wyspę. Gdybym kogoś zamordował, byłbym lepiej traktowany niż teraz. Nawet gdybym został terrorystą i zawładnął jakimś pociągiem albo zagroził, że wysadzę w powietrze samolot, traktowaliby mnie lepiej niż ci tutaj.
— Ale nie jest pan terrorystą — rzekł ponuro Stoner. — Jest pan naukowcem. Oni wiedzą, że mogą nami pomiatać i że zawsze przyjdziemy do nich żebrać o szansę kontynuowania naszej pracy.
— Ale jedno jest pewne — powiedział wolno Cavendish.
— Co? — spytał Schmidt.
— Za tysiąc lat, gdy będą pisali historię rasy ludzkiej, zapiszą pana imię jako tego, kto po raz pierwszy nawiązał kontakt z pozaziemską cywilizacją.
Stoner podniósł szklankę do ust. „Nie — powiedział sobie w duchu. — Schmidt może pierwszy odkrył pulsacje, ale człowiekiem, który nawiąże prawdziwy kontakt z przybyszami z gwiazd, będę ja. Albo przynajmniej spróbuję nim być.”
Dziecięce wargi Schmidta wydęły się jeszcze bardziej.
— Dlaczego pan uważa, że za tysiąc lat będzie jeszcze istniała rasa ludzka, aby spisywać swą historię? Czy nawet za sto lat?
— W zasadzie, oczywiście…
— Załóżmy — ciągnął Schmidt — że ten statek to agresor, forpoczta całej floty najeźdźców, kora zetrze nas z powierzchni globu? Kto wtedy zapisze moje imię?
— Nie uważa pan, że to jest trochę naciągana argumentacja?
Stoner aż zaśmiał się do szklanki, biorąc do ust następny łyk whisky.
— Siedzimy na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie, pośrodku Pacyfiku — rzekł. — Czekamy na statek z gwiazd, aby go dokładnie zbadać, gdy się przybliży, a pan mówi o naciąganiu. Cała ta sprawa jest naciągnięta!
— Tak, istotnie — powiedział Cavendish — ale mimo to nie wierzę, że jakiś gatunek inteligentnych stworzeń mógłby siać we wszechświecie gwałt i zniszczenie. To mi wygląda na temat dobry tylko do bajek.
— Kto wie? — pomyślał głośno Stoner. — Nie można przecież zrobić wykresu, jak się ma dany tylko jeden punkt.
Cavendish postawił na bufecie swą pustą szklankę.
— Już późno, jak na mnie — powiedział. — Chyba odpłynę sobie. — Wyciągnął z kieszeni zwinięty banknot dolarowy i położył na bufecie. — Dobranoc.
Oddalił się szybko, pozostawiając Stonera i Schmidta stojących przy bufecie. Stoner wnet poczuł się niezgrabnie w towarzystwie młodzieńca, który najwyraźniej chciał utonąć w samotnych rozmyślaniach. Nagle uzmysłowił sobie, że Cavendish sprytnie posłużył się nim jako niańką dla tego dzieciaka. A to ci łajdak, zaklął w duchu.
Zlustrował wzrokiem klub, poszukując jakiejś znajomej twarzy. Sala wciąż była pełna dymu i mężczyzn. Hałaśliwych, pijanych, śmiejących się mężczyzn, którzy machali sobie wzajemnie pod nosami trzymanymi w palcach cygarami i papierosami, grali w karty i opowiadali sobie dykteryjki, grupując się wokół kilku obecnych w barze kobiet. Normalny kontyngent wojskowych i cywilów na Kwajalein uległ potrojeniu wskutek napływu naukowców, związanych z projektem Jupiter”, i personelu pomocniczego, ale przewaga liczebna mężczyzn nad kobietami była wciąż ogromna.
„Lokalni biznesmeni na pewno trzymają stronę kosmitów — pomyślał Stoner. — Barman nie martwi się ich inwazją. Przynajmniej tak długo, jak długo płyną napiwki.”
Wtem jego wzrok padł na siedzącego po drugiej stronie lokalu Markowa. Był w towarzystwie Amerykanów, przybyszów z Europy Zachodniej i Związku Radzieckiego. Wyglądało na to, że wszyscy bawią się dobrze.
„Muszę go lepiej poznać” — postanowił Stoner i spojrzawszy na Schmidta, który szklistymi oczyma wpatrywał się w drugą szklankę piwa, powiedział:
— Chodźmy do nich. Będzie weselej.
Młody astronom wstał bez słowa i poszedł za nim.
— …a ona wtedy mi mówi — opowiadał Markow z błyszczącymi oczyma, bawiąc się trzymaną w dłoni szklanką wódki — że chciałaby się wykąpać przy świetle księżyca.
Stoner przysunął sobie wolne krzesło od sąsiedniego stolika i przysiadł się do rozmawiających. Schmidt nie usiadł, lecz stał obok niego.
Markow rzucił im tylko krótkie „Hallo” i kontynuował swą opowieść.
— Ona jest oczywiście Amerykanką. Całkiem niczego sobie babka. Jak jej powiedziałem, że nie mam kąpielówek, nauczyła mnie nowego amerykańskiego zwrotu. U nas mówi się „na golasa”.
Wszystkim wydało się to zabawne i roześmiali się. Z wyjątkiem Schmidta. Zaciekawiło Stonera, o kim Rosjanin może mówić.
— Kiedy mi wyjaśniła — ciągnął Markow — co to słówko znaczy, przyłączyłem się do niej, oczywiście, z entuzjazmem!
Towarzystwo ryknęło śmiechem.
— A potem, gdy byliśmy już w wodzie, ona mi mówi, że laguna pełna jest rekinów, zwłaszcza nocą.
— To prawda — potwierdził jeden z Amerykanów.
— Przypływają też drapieżne mureny.
— Ale zaraz dodała, że w płytkiej wodzie będziemy zupełnie bezpieczni — mówił.
Stoner podniósł wzrok na stojącego wciąż Schmidta i stwierdził, że młody astronom nie zdobył się nawet na półuśmiech. „Beznadziejny przypadek” — pomyślał.
— No i co pan zrobił?
Markow z finezją wzruszył ramionami.
— Cóż mogłem zrobić? — rzekł. — Mając do wyboru: albo narazić się na spotkanie z rekinem, albo pozostawić ją bez ochrony, wybrałem, jak sądzę, rzecz najwłaściwszą. — Zrobił dramatyczną pauzę. — Wybiegłem tak szybko, jak mogłem z wody na plażę i zacząłem się ubierać!
Stoner roześmiał się wraz z innymi, lecz nagle błysnęła mu myśl, że Markow może mówić o Jo.
— A ona do mnie z wody: „Proszę się nie bać. Te małe rekinki nie robią nikomu krzywdy”. Wtedy ja na to: „Pani się myli. Mnie mogą zrobić krzywdę. I to taką, że do końca życia bym jej nie odżałował”.
— Fakt faktem — odezwał się jakiś Rosjanin dość łamaną angielszczyzną — że mężczyzna ma w takiej sytuacji więcej do stracenia niż kobieta.
— To było niesamowite przeżycie — wspominał Markow. — Ona wyszła z wody zaraz za mną i zaczęła mi wyrzucać tchórzostwo. Czy któryś z panów był kiedyś zbesztany przez młodą kobietę, stojącą nago i ociekającą wodą w świetle księżyca? Nerwy aż piszczą!
Pociągnął długi łyk ze swojej szklanki.
— A więc poszedł pan do domu cały mokry i ubrudzony piaskiem, czy tak? — spytał ktoś z towarzystwa.
— Chętnie byłbym się wtedy wykąpał w jej mieszkaniu — wyjaśniał Markow — ale ona mieszka wraz z innymi, samotnymi kobietami, a strażnicy nie wpuszczają do środka obcych po północy.
— To słabo.
— Ale ja nie tracę nadziei — rzekł Markow. — Na poczcie sprzedają podobno płyn odstraszający rekiny.
— Są też baseny — powiedział ktoś od stołu. — jeden tu w klubie, drugi w hotelu, a trzeci w „żłobku” dla oficerów kawalerów.
— Rozumiem. Ale mnie w zasadzie nie bardzo interesuje pływanie.
Reszta towarzystwa znów wybuchnęła śmiechem, a Stoner nabrał już teraz pewności, że Markow mówił o Jo. Jezu Chryste, to całkiem do niej podobne!” — myślał roztrzęsiony. Nie podobało mu się, że Rosjanin stroił sobie z niej żarty, ale uspokajała go myśl, że nie wymienił jej nazwiska. „Może nawet go nie zna?” — pocieszał się w duchu.
Mężczyźni opowiadali sobie jeszcze dykteryjki przez godzinę, po czym zaczęli się rozchodzić. Wstając ze swego krzesła, Stoner zauważył, że Schmidt gdzieś się podział. Zmarszczył brwi i zaczął się zastanawiać, kiedy młody astronom mógł się oddalić.
— Doktorze Stoner — zaczepił go Markow.
— Opowiedział pan ciekawą historię — odparł Stoner.
Rosjanin wzruszył skromnie ramionami i obaj skierowali się ku wyjściu.
— Nigdy dotąd nie miałem okazji, aby panu powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczny za pański miły list.
— Napisał pan dobrą książkę.
— Dziękuję — rzekł Markow tak cicho, że Stoner ledwie go dosłyszał w gwarze baru. — Pan chyba rozumie, że ten list ujawnił naszemu rządowi takt, iż wy pracujecie nad pulsacjami z Jowisza.
— Wiem o tym. Dlatego go właśnie napisałem. Pomyślałem sobie, że jeśli nie wiecie jeszcze o tej sprawie, mój list nie będzie miał dla was znaczenia. Ale, jeśli wiecie… hm, to powinniśmy zacząć pracować nad tym razem, a nie rywalizować jak konkurenci.
Dotarli do drzwi i wyszli na zewnątrz. Ogarnęło ich miłe ciepło i spokój tropikalnej nocy.
— Obawiałem się — odezwał się znów Markow — że może pan zostać aresztowany przez waszą tajną policję, gdy wyjdzie na jaw, że pan do mnie napisał.
— Zostałem aresztowany. Czy sądzi pan, że byłbym tu dziś, gdyby mnie do tego nie zmuszono?
— Oczywiście, że byłby pan — rzekł z przekonaniem Markow. — Ukradłby pan łódź podwodną i pod osłoną ciemności przedostałby się pan tutaj, gdyby nie było innego sposobu. To jest jedyne miejsce dla takiego człowieka jak pan. I proszę nie próbować ukryć tego oczywistego faktu, zwłaszcza przed samym sobą.
Stoner zatrzymał się w snopie światła, rzucanym przez uliczną latarnię i utkwił wzrok w Markowie.
— Ma pan rację — przyznał po chwili. — Do cholery, ma pan rację!
Na twarzy Markowa wykwitł sztubacki uśmiech.
— Ale w jaki sposób został w to wciągnięty lingwista? — dziwił się Stoner.
— Chyba nie miał pan nieprzyjemności z powodu mego listu.
— O, nie. Zupełnie żadnych. Jeśli miał jakiś efekt uboczny, to chyba tylko ten, że wyrobił mi względy wśród strażników bezpieczeństwa ludu.
— Markow ruszył znów wolno chodnikiem, a Stoner zrównał się z nim. — Dostałem tego samego bakcyla co pan — podniósł oczy na rozgwieżdżone niebo. — Chcę wiedzieć.
Stoner skinął niechętnie głową i rzekł:
— Tak, skoro jest tylko jeden projekt „Jupiter”, w takim razie to jest miejsce, gdzie powinniśmy obaj być.
— Oczywiście. Wiedza jest ważną rzeczą. Jedyną rzeczą, która trwa. Odkrycie — to dopiero jest dreszczyk! Lepszy niż kobiety. Niech mi pan wierzy.
— Lepszy niż niektóre kobiety — sprostował Stoner.
Markow odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem.
— O, tak, tak. Zgadzam się w zupełności. Lepszy niż niektóre.
Stoner popatrzył na fosforyzujące wskazówki swojego zegarka.
— Nie przeszedłby się pan ze mną do ośrodka radarowego? — spytał — Zaraz ma być próba kontaktu z tym ptaszkiem.
— Kontaktu?
— Odbiją do niego wiązkę radarową — wyjaśnił Stoner.
— Ale on jest chyba poza orbitą Marsa, prawda?
— Tak, ale chłopcy od radaru mówią, że być może uda im się już odbić sygnał od tego statku. Bardzo się rwali do tej próby.
— Z przyjemnością pójdę z panem — zgodził się ochoczo Markow. — Nigdy dotąd nie widzieliśmy czegoś podobnego.
— Ani nikt inny — dodał Stoner. — I może dziś też tego nie zobaczymy. To diabelstwo jest jeszcze daleko stąd.
Obaj mężczyźni szli pustą ulicą, jeden obok drugiego. W wilgotnym powietrzu unosił się zapach jakichś kwiatów i mgiełka słonej wody niesiona przez wiatr od odległych raf.
Akademik Bułaczow siedział niespokojnie na twardym krześle. Biurko Borodińskiego znajdowało się na małym podwyższeniu, tak aby petenci i goście musieli podnosić głowy, patrząc na niego. Był to stary trick, lecz Borodiński wciąż zeń korzystał. Dziarsko powitał akademika, wskazał mu ręką krzesło przed swym biurkiem i pogłaskawszy się po bródce, pochylił się nad jakimiś papierami.
„A więc to prawda — pomyślał akademik. — Sekretarz generalny jest umierający i będziemy mieli teraz to jego młode szczenię. Ciekawe, czy celowo stara się wyglądać jak Lenin.”
Dokładnie w tym momencie Borodiński, jakby czytając w jego myślach, uniósł głowę.
— Proszę wybaczyć, że naraziłem was na czekanie, ale taki jest w ostatnich dniach nawał zajęć, że się nie wyrabiam.
Bułaczow wahał się przez chwilę, po czym rzekł:
— Towarzysz sekretarz… Czuje się dobrze?
— Och, tak, całkiem dobrze. — Uśmiech uwiądł na ustach Borodińskiego — Ale też jest nadzwyczaj… zajęty. Musicie mu wybaczyć.
— Sądziłem, że spotkam się z nim osobiście. Zawsze dyskutowaliśmy o takich sprawach między sobą. W cztery oczy.
— Wiem: ze względów bezpieczeństwa. Ale nasz przyjaciel prosił mnie, abym ja się dziś z wami spotkał.
— Rozumiem. — Bułaczow jął się zastanawiać, do jakiego stopnia może zaufać temu tak młodemu człowiekowi.
— Raporty, jakie przychodzą z Kwajalein, wskazują, że może być pożądane wysłanie ekipy kosmonautów na spotkanie z tym statkiem — odezwał się Borodiński. — Czy w związku z tym są w toku jakieś przygotowania?
„On już wie — pomyślał Bułaczow. — Nie ma sensu nawet próbować go zwodzić.”
— Odpowiednie wydziały Akademii intensywnie śledzą statek i przygotowują wszystko, co jest niezbędne do spotkania z nim w przestrzeni — rzekł.
— Doskonale.
— Nie mamy jednak uprawnień, aby móc spowodować przydzielenie przez armię odpowiednich rakiet i kosmonautów.
Borodiński skinął głową.
— To zrozumiałe — rzekł. — Ale zapewniam was, że odpowiednie kroki już zostały podjęte. Od was oczekujemy przede wszystkim stale uaktualnianych informacji na temat pozycji tego statku w przestrzeni. Jest to konieczne, aby móc go przechwycić.
— Przechwycić?
— Jeśli będzie miał wrogie zamiary albo gdy będzie obawa, że wpadnie w obce ręce…
— Zniszczyłby go pan?
Borodiński strzelił palcami nad swą głową.
— Pach! Pach! Głowicą wodorową! Czy nasz przyjaciel nie mówił wam o takiej możliwości?
— Owszem, raz coś o tym wspomniał, ale…
— A więc wiecie, że potrzebujemy stale aktualnych danych na temat jego toru. Powiedziano mi, że tylko wasze dalekosiężne radioteleskopy są dostatecznie silne, aby dostarczyć takich danych. Wojskowe radary do przechwytywania pocisków balistycznych nie mają odpowiedniego zasięgu.
— Oczywiście.
Borodiński miło się uśmiechnął i znów pogłaskał się po bródce.
— Towarzyszu — zaczął Bułaczow i zawahał się.
— Słucham?
— Chodzą… chodzą słuchy… o aresztowaniach, przesłuchaniach. Czy sekretarz generalny jest zdrowy i cały?
Oczy dygnitarza za biurkiem zwęziły się, a na jego ustach pojawił się nieszczery uśmiech.
— Towarzyszu akademiku, zapewniam was, że sekretarz generalny jest zdrowy i cały, a ponadto jak najżywiej zainteresowany sprawą tego kosmicznego gościa. Co do plotek o… zmianach na Kremlu, nie zawracajcie sobie tym głowy. To nie dotyczy was. Obiecuję.
Mimo to Bułaczow uczuł jakże znajomy ucisk w okolicy serca.
Tymczasem Borodiński wstał zza swojego biurka i rzekł:
— Jedyną rzeczą, o jaką powinniście się teraz martwić, drogi akademiku, są dane z namiarów radioteleskopów. Bardzo ich potrzebujemy.
— Żeby przygotować spotkanie ze statkiem?
— Albo żeby go zniszczyć pociskiem. — Borodiński wysunął wskazujący palec w stronę naukowca. — Albo wejdziemy na pokład tego statku, albo go rozwalimy na kawałki.
Cavendish znów śnił jakiś koszmarny sen. Tropikalna pogoda zdawała się wysysać z jego kruchego ciała całą energię, tak iż od dnia przyjazdu na Kwajalein chodził każdego dnia coraz wcześniej spać. Jego sen trudno wszakże było nazwać wypoczynkiem.
Znów stali nad nim z igłami i latarkami, a on był bardzo mały, bardzo złośliwy w swym oporze. Oni byli gigantami i opieranie się im było nie tylko niemądre, ale i występne. Widział złoto w ich zębach, gdy uśmiechali się, i chciał uciekać, ale jego ciało było zamarznięte. Czuł, jak kłują go igłami i jak pali wstrzyknięta benzyna. Potem wszyscy pochylili się nad nim. Usiadł w łóżku cały zlany potem i drżący. W głowie mu dudniło, a mięśnie szyi były tak napięte, że ledwie mógł poruszać głową.
Cavendish, sam jeden w swym kawalerskim pokoju, w „żłobku” dla oficerów kawalerów, wciągnął na siebie swój stary szlafrok, włożył na nogi klapki i wziął z koszyka przy zlewie mydło, a ręcznik przewiesił przez ramię. Potem poczłapał po drewnianej podłodze korytarza do łazienki.
O tej porze nie było w niej nikogo. Wszedł do wnęki prysznica i przez kilka minut brał tusz. Woda była letnia, co bardziej go irytowało niż rozluźniało.
Gdy wrócił, popatrzył przez chwilę na rozrzuconą, mokrą od potu pościel, a potem zaczął powoli wkładać starą koszulę i spodnie. Czuł się krańcowo wyczerpany. Oczy mu się zamykały. Niemal mechanicznie wdział jedyną parę sandałów, jaką miał, zapiął je na sprzączki i wymaszerował z pokoju, jak lunatyk w ciemności nocy.
Udał się prosto do domku, w którym mieszkali Markowowie. Wszedł po schodkach na betonowy podest i nie pukając, otworzył drzwi.
Maria siedziała na trzcinowej sofie w pokoju gościnnym, a obok niej leżała otwarta walizka, wypełniona jakąś aparaturą z gałkami i tarczami zegarów. Wydawała z siebie lekkie brzęczenie, a nad jedną z gałek paliło się czerwone światełko, niby gniewne, diabelskie oko.
Gdy zobaczyła gościa, na jej twarzy pojawiła się mieszanina przerażenia, niedowierzania i strachu.
— Doktor Cavendish? — wyszeptała, jakby się bała, że go obudzi.
— Słucham — powiedział.
Zaczął się zastanawiać, kim jest ta kobieta i czego odeń chce. W pokoju paliła się tylko jedna lampa — nad jej głową, obok otwartej walizki z aparaturą.
— Proszą usiąść — powiedziała Maria.
Cavendish usiadł w fotelu i skrzyżowawszy nogi w kostkach, a ręce na podołku, patrzył tępo przed siebie.
Maria niespokojnie oblizała wargi. Wiedziała, że niedługo wróci Kirył. Nastawienie aparatury i wezwanie Cavendisha zajęło jej całe godziny, po części dlatego, że obawiała się dać pełną moc. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę.
— Nie będzie pan nic pamiętał z tego naszego spotkania, prawda? — spytała go lekko drżącym głosem.
— Nic a nic — zapewnił ją spokojnie.
— Ileż to lat, a wspomnienia wciąż żyją — rzekła potrząsając głową. — Gdy pana pierwszy raz spotkałam, byłam młodą dziewczyną. Czy pan mnie sobie w ogóle przypomina? Tamto miejsce nazywało się Bieriezowo.
— Szpital?
— Tak. Pan był trudnym pacjentem. Ale teraz nie będzie pan już robił trudności, prawda?
— Nie będę.
— Będzie pan bardzo chętny do współpracy, nieprawdaż?
— Będę chętny.
Westchnęła z ulgą.
— Cóż jest więc… z tym Amerykaninem, Stonerem?
— Miałem rozkaz, aby się dowiedzieć, ile on wie, a potem, jeśli będzie możliwe, zlikwidować go.
— Nie wykonał pan tych rozkazów.
Cavendish oblizał wargi.
— Uważałem, że były to rozkazy niemądre. Dlaczegóż likwidować go, jeśli możemy wykorzystać to, co on wie, co on odkrywa.
— Postąpił pan dobrze, doktorze Cavendish.
Jego zaciśnięte pięści rozwarły się, a w jego oczach zabłysły łzy.
— Chcę robić dobrze. Naprawdę chcę. Uczciwie tego pragnę.
Maria poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Zamknęła oczy, by nie widzieć, jak starzec płacze.
Było już dobrze po północy, lecz Markow i Stoner wciąż siedzieli w ośrodku radarowym. Na jego dziedzińcu, w przecince, zrobionej w palmowym gaju, mierzyły w niebo dwie ogromne anteny.
Stoner i Markow schylili się nad plecami technika radarowego, który siedział przy głównym pulpicie. Twarze całej trójki odbijały się niewyraźnie w okrągłym ekranie, który jarzył się słabym, zielonkawym światłem i zajmował dużą część szafy nad pulpitem. Dookoła nich zgromadzili się inni mężczyźni i kobiety, którzy przerwali swą pracę, by być świadkami epokowego wydarzenia.
— Jest obraz — mruknął technik. — Ale cholernie słaby.
Ekran iskrzył się i mrugał, jakby był żywy. Współśrodkowe, cienkie jak włos linie koloru żółtego przypominały coś w rodzaju tarczy strzelniczej na tle zielonkawej poświaty ekranu. Wysoko w prawym górnym kwadracie najbardziej zewnętrznego koła migotał słabo pomarańczowy punkcik.
— Nie może pan go wycentrować? — spytał Stoner technika.
Technik sprawdził coś na arkuszu przypiętym obok ekranu.
— Jeszcze nie — odparł. — Przeszkadza jeszcze ruch satelitów. Wiązka odbije się od nich i stracimy z oczu tego ptaszka.
— Ale czy to jest on? — spytał szeptem Markow, nie spuszczając wzroku z ekranu.
— Tak, to on — odparł Stoner.
Grupa ludzi za nimi wydawała się oddychać jak jeden organizm. Markow pociągnął się za brodę i zobaczył swe odbicie w szkle ekranu: podkrążone oczy, zaciśnięte wargi, nerwowy i przerażony wyraz twarzy.
— Jaki jest wektor prędkości? — spytał Stoner technika.
Amerykanin wydawał się Markowowi spokojny i opanowany, jakby trzymał się w kupie w obawie, że jeśli na moment zwolni kontrolę — wybuchnie.
Bez słowa technik wystukał coś na klawiaturze przed sobą. Obok pomarańczowej plamki pojawiły się na ekranie liczby i symbole.
— Gdzie tu jest jakiś komputer? — spytał Stoner. — Nie mogę tego wydedukować, czy to jest w granicach naszych przewidywań…
— O, tam, proszę pana — powiedziała jedna z operatorek, wskazując ręką stolik, a na nim ekran monitora i klawiaturę.
Stoner wśliznął się na fotel przy stoliku i wybrał odpowiedni kod. Ekran natychmiast zajaśniał długim ciągiem równań, a potem ich miejsce zajął krótszy wykaz liczb. Stoner obrócił się na krześle, by zerknąć na ekran radarowy i widniejący na nim wykaz.
— Trafiony! — zawołał. — W sam środek! To jest ten nasz ptaszek!
— Markow popatrzył na rozmytą plamkę świetlną na ekranie, potem znów na uśmiechniętą twarz Stonera. Teraz śmiali się już wszyscy, jakby byli świadkami jakichś narodzin. A Markow widział jedynie punkcik świetlny i jakieś liczby.
— Na jakiej częstotliwości pan pracuje? — spytał technika Stoner.
Gdy obaj zaczęli o czymś rozmawiać, rzucając co chwila liczbami i niezrozumiałymi dlań terminami, Markow utonął w myślach. Próbował zrozumieć znaczenie tego, co się dokonało. Przed ponad godziną wysłali w przestrzeń z anten na zewnątrz budynku wiązkę radarową, która dotarła do zbliżającego się statku, odbiła się odeń i powróciła do tych samych anten. Ta mała plamka na ekranie radaru przedstawiała właśnie statek przybyszów z gwiazd.
Później, gdy już skończyli sobie wzajemnie gratulować i stwierdzili, że o tej godzinie w nocy nie zdołają nigdzie zdobyć szampana, grupka triumfatorów zaczęła topnieć. Tylko dwóch techników pozostało na swych posterunkach. Reszta rozeszła się do domów.
Gdy szli już uśpioną ulicą, Markow zapytał Stonera:
— O ile więcej wiemy dziś, niż wiedzieliśmy wczoraj?
Amerykanin wzruszył ramionami.
— Wiemy dokładnie tyle samo — rzekł. — Z wyjątkiem tego, że sprawdziliśmy, iż on naprawdę tam jest, gdzie być powinien.
— Skąd więc to podniecenie?
— Bo go namierzyliśmy — powiedział Stoner, gdy mijali rząd pociemniałych przyczep kempingowych. — Mamy teraz nowy sposób na jego badanie, jakby parę oczu śledzących go bez przerwy. I do tego precyzyjnie wykalibrowanych. Teraz możemy spróbować namierzyć go z innych wielkich radarów, na przykład w Roi-Namur. Również w Goldstone i Haystack, w Stanach, nawet w Arecibo. Będą go obserwowały na innych częstotliwościach, na innych długościach fal.
— I co nam to powie?
Stoner machnął w powietrzu ręką.
— O jego… rozmiarach… może też o masie, jeśli trochę pogłówkujemy.
A jeśli zestawimy pomiary radarowe ze zdjęciami teleskopowymi, kto wie, czy nie dowiemy się, z czego on jest zbudowany i jaki jest jego kształt.
Markow pokiwał głową.
— A kiedy spróbujemy wysłać jakiś sensowny sygnał?
— Nie wiem. To jest pańska działka. Decyzja w tej sprawie należy do Maca. Ale w pewnym sensie już wysłaliśmy mu przecież sygnał.
— Wiązkę radarową?
— Tak. Jeśli na pokładzie tego statku są jakieś inteligentne istoty, bądź załoga, bądź dobry komputer, muszą też być czujniki, które już im powiedziały, że odbiliśmy od nich wiązkę radarową. Że zostali przez nas namierzeni.
Markow podniósł wzrok ku gwiazdom.
— Jeśli nie zechcą się z nami skontaktować — ciągnął Stoner — zmienią teraz kurs i oddalą się od nas.
„A jeśli mają wrogie zamiary — pomyślał Markow — podejmą jakieś jeszcze inne działanie.”
SUPER TAJNE
Memorandum
ADRESAT: Prezydent
DATA: 18 kwietnia Nr K/Jupiter 84-011
NADAWCA: R. A. McDermott, dyrektor Projektu „Jupiter”
CC: S. Ellington, OSTP
W SPRAWIE: Pierwszy kontakt.
1. Potwierdzam pisemnie to, co już przekazałem telefonicznie, to znaczy, że udało nam się nawiązać kontakt radarowy z obiektem będącym przedmiotem naszych badań.
2. W odpowiedzi na sugestie nielicznych osób z grona zaangażowanych w projekt „Jupiter”, proszę uprzejmie o zbadanie przez NASA lub jakąś inną, nadającą się do tego agencję federalną kwestii wykonalności i celowości przeprowadzenia kosmicznego rendez-vous z obiektem, najlepiej w czasie lub około czasu jego największego zbliżenia do Ziemi.
3. W mojej opinii jednak łatwość kontaktowania się za pośrednictwem fal elektromagnetycznych oraz trudności związane z przeprowadzeniem załogowego rendez-vous zdecydowanie przemawiają za odrzuceniem tego ostatniego wariantu na rzecz pierwszego.
4. Misja załogowa byłaby nadzwyczaj kosztowna, zarówno jeśli chodzi o sprzęt, jak personel, zwłaszcza gdyby zakończyła się fiaskiem.
SUPER TAJNE
Była noc. Prostą jak strzała autostradą 1-15 pędził przez pustynne okolice stanu Nevada samochód osobowy marki Lincoln. Ze wszystkich stron majaczyły na horyzoncie jedynie poszarpane szczyty górskie, bladawe i spokojne w krystalicznym, zimnym powietrzu księżycowej nocy.
— To się wszystko zawali — mówił Charles Gordon. — Nie możemy dłużej robić ludzi w konia.
Willie Wilson siedział bezwładnie z zamkniętymi oczyma i opadniętym podbródkiem na tylnym, pokrytym welurem siedzeniu luksusowego auta. Po prawej stronie miał swego brata i menadżera, Bobby’ego. Natomiast Gordon siedział do nich obu przodem na rozkładanym krzesełku limuzyny.
— Daj mu spokój, Charlie — szepnął Bobby. — On jest wykończony.
Bobby był od swego brata o trzy lata młodszy, o kilkanaście centymetrów niższy i o dziesięć kilo cięższy. O ile kaznodzieja miał jasne włosy i wyraziste rysy twarzy, o tyle natura obdarzyła Bobby’ego miłą twarzą, piegami i rudymi włosami. Obaj lubili żartować, że są bliźniakami.
— Wszyscy jesteśmy zmęczeni — rzekł Gordon. — Włóczymy się po całym kraju, urobieni po pachy. Ja po prostu nie chcę widzieć, jak wszystko przecieknie nam przez palce.
Gordon był cienki jak patyk, o ostrych rysach twarzy i nerwowych rękach, które ani na moment nie spoczywały w jednym miejscu. Albo bębnił palcami po ostrych jak brzytew kantach swych prążkowanych spodni, albo bawił się guzikami swej marynarki, albo tarł sobie nos.
— W Las Vegas czekają tłumy, jakich miasto nigdy dotąd nie widziało — powiedział Bobby ściszonym głosem, nie chcąc budzić brata. — Zapewnione migawki w dziennikach telewizyjnych trzech ogólnokrajowych sieci. Tygodnik „Time” już węszy dookoła. Czegóż więcej chcieć?
— Musimy dać ludziom coś więcej niż radę, żeby obserwowali niebo — mówił Gordon. — Willie powinien zrobić jakiś następny krok; powiedzieć im coś, czego jeszcze nie słyszeli. Inaczej zniechęcą się i odejdą.
— W Waszyngtonie i Anaheim bilety dobrze się sprzedają — zauważył Bobby.
— Słuchaj no — rzekł niecierpliwie Gordon, wyciągając w jego stronę palec. — Pierwsza, duża, ogólnokrajowa kampania promocyjna, nad jaką pracowałem, była dla Marka Spitza.
— Tego pływaka?
— Tak. Zrobiliśmy mu imię, które znali wszyscy. Każdy wiedział, kim był, jak wygrał na olimpiadzie siedem złotych medali. Wystąpił w każdym show telewizyjnym, który był nadawany. Był na plakatach, na pudełkach z kaszką, na kartonach mleka. Trudno wszystko wyliczyć. A po paru miesiącach już nikt nie wiedział, kim on, u diabła, jest.
Okrągła twarz Bobby’ego nachmurzyła się.
— Dlatego że facet nie miał nic do zaoferowania — wyjaśniał Gordon. — Był wspaniałym pływakiem, i co z tego? Nie umiał śpiewać, nie umiał grać na scenie. Nie umiał nawet przeczytać dowcipu z karty suflera. Jedyne, co potrafił, to było zdjąć ubranie, skoczyć do cholernej wody i pływać, jak delfin.
— Nie rozumiem, co…
Gordon pochylił się ku niemu tak bardzo na swym krzesełku, że ich nosy niemal się zetknęły.
— Chodzi o to — rzekł — że łatwo jest skierować na siebie ludzką uwagę.
I to już zrobiliśmy. Willie się postarał, że każdy go zna i czeka na Wielkie Wydarzenie. „Obserwujcie niebo”, powiedział im. I każdy obserwuje, ale nikt nic nie widzi! Nic się nie dzieje!
— Jeszcze się będzie działo.
— Tak myślisz?
— Jak Willie tak powiedział, na pewno tak będzie.
Gordon skrzywił się.
— Daj spokój, Bobby. Popatrz na mnie. Na Żyda Charliego. Pamiętasz?
Willie może sam wierzyć w te brednie, które innym wciska, ale my, na Boga, nie możemy iść za nim w coraz głębszą wodę. Ktoś musi mu wlać rozumu do głowy.
— To się na pewno stanie — upierał się Bobby. — Jeśli Willie tak mówi, na pewno tak będzie.
— Kiedy?
— Kiedy się stanie.
— No, to lepiej niech się dzieje prędko, do stu tysięcy diabłów. Bo jak szybko nie stanie się coś spektakularnego, wszystkie te wielkie tłumy, wszyscy dziennikarze znikną… o tak! — Gordon strzelił palcami.
— Na pewno się stanie — dobiegł ich głos Williego. Obaj, jak na komendę, spojrzeli w jego stronę.
— Stanie się — powtórzył Willie. — Jestem tego tak pewny, jak tego, że bije mi serce. Nie wiem tylko, co to będzie i kiedy nastąpi.
— Lepiej, żeby jak najszybciej — mruknął Gordon.
— Nie martw się o to tak bardzo, Charlie — uspokajał go Willie. — To się stanie dość szybko. Gdy tylko Pan Bóg zdecyduje, żeby się stało, stanie się niezwłocznie.
— Pan Bóg nie musi się martwić o sprzedaż biletów.
Willie zaśmiał się i zawołał do kierowcy:
— Hej, Nick. Stań na chwilę. Muszę sobie ulżyć.
„Lincoln” płynnie zwolnił i zatrzymał się na poboczu pustej autostrady. Willie wygramolił się z limuzyny przez tylne drzwi, drżąc w chłodzie pustyni. Najbliższy ślad życia — rachityczny krzak — znajdował się w odległości kilkunastu kroków od samochodu, ale cały płaskowyż był zupełnie pusty o tej porze nocy. Nic, tylko jęk wiatru, a na niebie sierp księżyca i feeria migocących gwiazd.
Willie rozpiął spodnie i oddał mocz na glebę pustyni. Ciecz wsiąkła natychmiast w porowaty piach, nie pozostawiwszy nawet krótkotrwałej kałuży.
Gdy kaznodzieja już się zapiął, raz jeszcze podniósł oczy na niebo.
— Jezu Chryste Wszechmogący — wyszeptał, przewracając oczyma, a potem już głośno zawołał: — Jezu Chryste Wszechmogący! Patrzcie! Patrzcie!
Bobby wyskoczył z wozu w mgnieniu oka, podczas gdy jego brat tańczył już, krzyczał i wskazywał ręką niebo. Gordon wygramolił się za Bobbym, a potem wyszedł z samochodu kierowca. Wszyscy spojrzeli w górę.
Między gwiazdami tańczyły i mrugały zielone i różowe słupy niesamowitego światła.
— Co… co to jest? — spytał kierowca pełnym przerażenia głosem.
— Przychodzi! — zawołał Willie. — Powiedziałem wam, że przyjdzie, i przyszło.
Bobby stał z szeroko otwartymi ustami, obserwując wspaniały spektakl.
— To jest przecież zorza polarna — odezwał się Gordon. — Czasem sięga aż tak daleko na południe. Zdaje się, że to efekt plam słonecznych czy czegoś innego.
— Nie, to jest jakiś znak — upierał się Willie. — To jest znak.
Gordon potrząsnął głową.
— Szkoda, że nie możesz sobie tego zamówić na zgromadzenie w Waszyngtonie.
Willie roześmiał się.
— Kto wie? — rzekł. — Nieodgadnione są drogi Pana.
Bobby stał jak w ziemię wrosły obok samochodu. Usta miał wciąż szeroko otwarte. Był przerażony tym, co zobaczył, oraz zdolnością brata do przepowiadania tego, co ma nastąpić.
Jo obudziła się wcześnie. Mocne, tropikalne słońce zalewało jej pokój blaskiem, mimo że zasłoniła okno kocem. Jasne promienie rzeźbiły kant okna sprawiając, że cienki koc jarzył się, jak stopiony metal.
Uparła się, że będzie mieszkała w hotelu, razem z innymi samotnymi kobietami. McDermott gderał początkowo z tego powodu, ale ponieważ część nocy spędzała z nim, najwyraźniej pogodził się z tym faktem. Szybko się zorientowała, że jemu zależy nie tyle na współżyciu płciowym, ile na świadomości, że ona do niego należy.
Wstała, wzięła tusz i szybko się ubrała, zastanawiając się, czy zjeść darmowe śniadanie w obskurnej rządowej messie, czy też kupić coś lepszego w jednej z trzech restauracji na wyspie. W końcu zdecydowała, że tego dnia obędzie się bez śniadania.
Postanowiła natomiast, że zrobi sobie herbatę w pracy. Uczesała włosy, umalowała usta, skinęła do siebie głową w przymglonym przez czas lustrze serwantki i podeszła do okna, by zdjąć zeń niepotrzebny koc.
Wtedy zobaczyła Stonera, jak idzie ulicą, kierując się ku messie. Twarz miał, jak zwykle, zasępioną. „Zawsze myślami w swoim własnym świecie — rzekła do siebie. — Nigdy nie ma czasu dla innych.”
Potrząsnęła głową i odeszła od okna, po czym znalazła swoją sakiewkę i wyszła z hotelu, kierując się ku ośrodkowi komputerowemu.
Główny budynek był wzniesiony wokół potężnego komputera IBM. W centralnym studniowatym holu, którego wysokość sięgała drugiego piętra, stały duże szafy z aparaturą o rozmiarach dużych lodówek. Dookoła tej studni, czy, jak mówili pracownicy „jamy”, rozlokowane były biura i pracownie. Na każdym piętrze biegła dookoła „jamy” wewnętrzna galeria.
Jo załatwiła sobie przydział osobnej pracowni na pierwszym piętrze. Była to niewielka klitka o nagich ścianach, pomalowanych na koszmarny zielony kolor, jak przystało na instytucję wojskową. Wychodziła na galerię i na „jamę”. Biurko było metalowe i miało czysto funkcjonalny charakter. Było dobrze nadwerężone zębem czasu i długoletnim używaniem. Na obrotowym fotelu należało umieć siedzieć, gdyż za duży przechył do tyłu powodował wywrotkę. Na szczęście marynarz, który dostarczył umeblowanie dla jej pracowni, poinformował ją o tym zawczasu. Metalowe szafy na akta — całe grzechotały. Jednakże stojący na biurku monitor, podłączony do głównego komputera, a także należąca doń klawiatura i drukarka były nowiutkie i spisywały się znakomicie. Jo nie było potrzeba nic więcej.
Jej elektryczny czajnik zaczynał właśnie gwizdać, gdy w otwartych drzwiach jej pracowni stanął Markow i zapukał w drewnianą futrynę.
Odwróciła się z czajnikiem w ręce.
— Och! Cześć!
Mrugnął do niej.
— Moja instruktorka pływania — rzekł śmiejąc się. — A więc to tutaj ukrywa się pani w ciągu dnia?
— Wcale się nie ukrywam. Pracuję. — Zaprosiła go do środka gestem dłoni. — Napije się pan herbaty?
— Z przyjemnością — odparł, siadając na jednym z metalowo-plastikowych krzeseł pod ścianą.
Tymczasem Jo wyjęła z jednej z metalowych szuflad plastikowy kubeczek, włożyła doń woreczek herbaty i zalała wrzątkiem. Następnie postawiła kubeczek na zalegających biurko komputerowych wydrukach i arkuszach papieru maszynowego.
— Niestety, nie mam cukru ani mleka — usprawiedliwiła się.
— Dziękuję, tak jest dobrze — powiedział Markow.
Jo usiadła na krześle obok niego. Dzieliła ich tak mała odległość, że czuł zapach jej skóry i woń szamponu, w którym umyła włosy.
Markow odchrząknął.
— Przyszedłem w sprawie urzędowej — zaanonsował.
— Nie na nową lekcję pływania? — przekomarzała się z nim.
— To może później — odparł śmiejąc się.
— W porządku.
Wydawał się być bardzo podniecony, jak dorastający chłopiec na swej pierwszej randce.
— Hmm. To znaczy… Radioastronomowie zamierzają wysłać dziś nowe sygnały do tego statku, gdy tylko wzejdzie nad horyzont.
— Owszem, wiem o tym — odparła Jo.
— Będzie wysłanych kilka rodzajów sygnałów na różnych częstotliwościach.
— Wyślą też wiązkę laserową?
— Stoner zażądał, aby włączyć do eksperymentu bardzo silny laser z jednego z obserwatoriów na Hawajach. Będzie tu dostarczony za tydzień lub dwa.
„A więc postawił na swoim — pomyślała Jo. — Wiedziałam, że tak będzie.”
— Oni zdecydowali się również — ciągnął Markow — żeby zgodnie z moją sugestią wysłać do tego obcego statku pulsacje, które od niego odebraliśmy, gdy był w pobliżu Jowisza; odrzucić mu piłkę, którą on sam rzucił.
— Wspaniały pomysł! — wykrzyknęła Jo.
— Naprawdę pani tak uważa? — Jego twarz rozpromieniła się.
— Naturalnie. To jest naprawdę cudowny pomysł.
Sięgnął po stojący na biurku kubeczek i pijąc pospiesznie herbatę, poparzył sobie usta.
— No tak, ale obawiam się — rzekł po chwili — że będziemy teraz potrzebowali sporo czasu, aby przetworzyć komputerowo sygnały z tych taśm, które mamy, w sygnały, które mogą być wyemitowane przez tutejsze radary.
— Ma pan na myśli te taśmy magnetofonowe z Nowej Anglii? — spytała Jo.
— Czy doktor Thompson nie przywiózł tu ze sobą komputerowego zapisu tych taśm?
— Tak, właśnie te taśmy miałem na myśli. Rozmawiałem już o nich z Thompsonem. Ma zarówno taśmy, jak ich zapis numeryczny.
— No, to w takim razie nie ma problemu — rzekła odchylając się nieco do tyłu. Potrzebujemy jedynie trochę czasu, żeby przejrzeć ten zapis i upewnić się, czy jest zgodny z językiem komputerowym, którym się tu posługujemy. Więcej czasu zajmie nam wypełnienie formularzy, żeby te zapisy pobrać z archiwum, niż samo przetwarzanie.
Markow wydał z siebie westchnienie ulgi.
— Kiedy mógłbym oczekiwać…?
— A na kiedy jest to panu potrzebne? — przerwała mu. — Bo to, nad czym teraz pracuję, to sprawy raczej szablonowe. Mogłabym się jeszcze dziś zająć pana sprawą i miałby pan wszystko gotowe na jutro.
— Cudownie!
Uśmiechnęła się do niego.
— Bądź co bądź, jesteśmy partnerami w pływaniu — rzekła. — Ma się względy dla znajomych.
Na jego twarzy wykwitł rumieniec.
— Jestem… pani winien przeprosiny za wczorajszy wieczór. Wie pani, my, Rosjanie, nie uchodzimy za najlepszych pływaków.
— Nie musi mnie pan za nic przepraszać — rzekła.
Serce Markowa biło tak mocno, że był pewien, iż ona również je słyszy.
— Jo, najmilsza damo — odważył się nazwać ją po imieniu — dla pani stawiłbym czoła nawet smokom.
— Na lądzie?
— Och, tak… raczej na lądzie.
— Jest pan bardzo miły, panie Markow — powiedziała.
— Mam na imię Kirył.
— Dobrze więc, Kirył. Jeśli spotkam na swojej drodze jakiegoś smoka, zaraz dam panu znać.
Ujął obie jej dłonie i po kolei ucałował.
— Szaleję za panią, droga damo.
— Och, nie. — Twarz Jo posmutniała. — Nie powinien pan tak mówić.
Wzruszył ramionami z rezygnacją.
— Jest już grubo za późno na takie rady. Kocham panią bez reszty.
Wesołość zupełnie znikła z jej twarzy i teraz patrzyła na niego z całą powagą.
— Gdybyśmy się spotkali przed rokiem… albo nawet przed sześcioma miesiącami…
— Wiem, wiem — rzekł, zaglądając jej głęboko w oczy. — Profesor McDermott rości sobie prawo do pani. Ale nie sądzę, aby pani brała to poważnie.
— Nie biorę. — Jej głos był tak cichy, że Markow ledwie usłyszał, co powiedziała.
— W takim razie mogłaby pani wziąć mnie poważnie — rzekł usiłując ją rozweselić.
Nie odpowiedziała. Sprawiała wrażenie zupełnie załamanej.
Wziął ją delikatnie pod brodę i lekko uniósł jej głowę, tak iż mógł znów zajrzeć w jej przecudne oczy.
— Jest jeszcze ktoś inny, prawda? — zapytał smutno.
Jo milczała.
— Ktoś, kto nie odwzajemnia pani miłości — mówił Rosjanin. — Albo… może nawet nie wie, że pani go kocha.
Z jakiejś trudnej do zgłębienia przyczyny Jo wiedziała, że może zaufać temu miłemu, chłopięco wyglądającemu mężczyźnie. Wolno skinęła głową.
Markow ciężko westchnął.
— Kimkolwiek on jest, jest szczęśliwcem — rzekł cicho. — I frajerem.
Reynaud szedł z trudem wzdłuż plaży i pozwalał, aby fale obmywały mu co chwila bose nogi. Nogawki jego czarnych spodni, podwinięte wysoko, ukazywały sękate kolana, a mokra koszula ściśle przylegała do pleców.
Promienie popołudniowego słońca oślepiały go. Nagle dostrzegł przed sobą na wpół zanurzone w wodzie ciało mężczyzny z rozłożonymi bezładnie rękami. Sapiąc z przejęcia, podbiegł do niego. Był to Hans Schmidt.
— Helo! — zawołał holenderski astronom, podnosząc głowę i patrząc badawczo na Reynauda. — Dokąd pan tak biegnie?
Dominikanin ledwie zdołał zrobić kilka ostatnich kroków, jakie dzieliły go od młodzieńca. Był zupełnie wyczerpany nagłym wysiłkiem.
— Myślałem, że jest pan nieprzytomny albo nieżywy — wyszeptał, padając obok niego na piasek. — Któż to widział leżeć w taki sposób!
Schmidt wciąż leżał wyciągnięty, z płową głową na piasku. Jego koszula była rozpięta i lekko się wydymała pod wpływem morskiej bryzy, a spodnie i obute w sandały stopy spoczywały w wodzie.
— Nic mi nie jest — rzekł, uśmiechając się po szelmowsku.
— Więc dlaczego pan…? — Reynaud zrobił wymowny gest.
— A czemu by nie? Cóż innego pozostało mi do roboty? — Schmidt uniósł rękę i zbliżył do ust trzymany między palcami brązowy papieros.
— Mówi pan, że nie ma pan tu nic do roboty? Przecież jest pan astronomem?
Schmidt zaciągnął się głęboko.
— Nie wysłali mnie tu, żebym pracował — rzekł. — To jest zesłanie. Więzienie. Znalazłem się tutaj, bo za dużo wiedziałem.
— Ale przecież to…
Młody człowiek poczęstował Reynauda papierosem i ciągnął:
— Ale, jak na więzienie, nie jest tu tak źle. Piękna okolica. A oni mają tu niezłą „trawkę”. Proszę spróbować. Marynarze sprzedają ją tanio. Sprowadzają ja z Filipin.
— Czy to jest marihuana? — spytał Reynaud, przyglądając się papierosowi.
Schmidt roześmiał się i uniósł na łokciu.
— Zapomniałem, że wasze pokolenie miało problemy z alkoholem — rzekł. — Teraz się boicie nawet spróbować marihuany.
— No cóż… — Reynaud odruchowo sięgnął po papierosa. Włożył go do ust i głęboko się zaciągnął. Chwycił go kaszel.
Schmidt opadł znów na piasek i aż zatrząsł się ze śmiechu.
— Dawno… ostatni raz paliłem bardzo dawno temu — rzekł chrypliwie dominikanin i otarł palcem łzy, które nabiegły mu do oczu.
Oddał papieros Schmidtowi, który zaraz zaciągnął się kilka razy z ukontentowaniem.
— Proszę nie patrzyć na mnie z takim zgorszeniem — odezwał się po chwili młody astronom. — Ja wiem, że mógłbym im sporo pomóc. Tym Amerykanom i Rosjanom. Są tak ruchliwi, tak przedsiębiorczy, Ale dlaczegóż bym miał to robić? Ja odkryłem te przeklęte sygnały. Gdyby nie ja, oni wszyscy byliby teraz w domach ze swymi rodzinami i przyjaciółmi. I ja byłbym w domu z moją Katriną. Planowaliśmy już, kiedy się pobierzemy. Spalibyśmy ze sobą. Zamiast tego ja jestem tutaj, a ją rżnie prawdopodobnie kto inny.
Reynaud położył się na plecach i wyciągnął przed siebie swe krótkie nogi — Wiem, jak się pan czuje. To diabelstwo wyrwało nas wszystkich z domowych pieleszy.
— Nic pan nie wie! — obruszył się Schmidt. — Co pan może wiedzieć o sprawach łóżkowych?
Z gorzkim uśmiechem Reynaud sięgnął znów po papierosa i ponownie się zaciągnął. Tym razem już nie zakaszlał.
— Ilekroć któryś z tych Amerykanów patrzy na mnie — mruczał Schmidt — czuję gniew i wściekłość. Oni obwiniają mnie o to, że znaleźli się na tej wyspie.
— Bzdura! Większość z nich cieszy się z tego. Ten projekt bardzo ich ekscytuje.
— Ale nie mnie — rzekł Schmidt.
— Ani mnie. — Reynaud przesłonił ręką oczy i spojrzał w stronę laguny.
Nigdzie, aż po sam horyzont, nie było widać ani śladu jakiegoś żagla, jakiegoś życia. Tak jakby się znajdowali na bezludnej wyspie.
— Nie nudzi się pan?
— Nie ma tu nic do zrobienia dla emerytowanego kosmologa — odparł Reynaud, wzruszając ramionami.
— Trzeba wymyślać nowe teorie! Chyba po to są kosmologowie.
— Być może, ale ja za bardzo przylgnąłem do dawnych poglądów… Czuję się jak skamielina, czy jak mumia, którą wydobyto na światło dzienne po tysiącach lat spoczywania w grobowcu.
— Co pan takiego zrobił, że pana zesłali? Zgwałcił pan jakąś zakonnicę?
Reynaud popatrzył na anielską twarz młodziana.
— Chyba nie.
Pociągali na przemian z papierosa, aż pozostał z niego tylko mały niedopałek, który Schmidt niedbale wrzucił do wody.
— Tam, skąd to sprowadzają, jest pełno fajnych mniszek — powiedział w zadumie. — Wyglądał teraz na odprężonego i uspokojonego.
Natomiast Reynaudowi kręciło się w głowie. Chwiejąc się wstał.
— Pójdę lepiej do siebie… — rzekł.
— Niech pan zostanie. Może ten przeklęty obiekt spadnie w tę lagunę i wszyscy wrócimy do siebie.
— Jest jeszcze pięćdziesiąt milionów kilometrów stąd.
— A więc dobrze. — Schmidt nagle zmienił pozycję i usiadł na piasku. — Spróbuję się z nim spotkać w połowie drogi.
— Co pan chce zrobić?
Z uśmiechem konspiratora młodzieniec rzekł:
— Mam w pokoju… parę pigułek, które mogą pana wynieść prosto do gwiazd. — Zrobił szybki ruch ręką ku górze. — Kupiłem od cywila, który prowadzi pocztę.
— Nie, dziękuję…
Schmidt wstał i chwycił Reynauda za ramię.
— Chodź pan, pokażę panu — kusił. — Nie ma się czego bać. To lepsze niż alkohol. Niech pan idzie ze mną.
Reynaud już nie oponował. Pozwolił się młodzianowi ciągnąć w stronę „żłobka”.
Skoro możliwe jest nawiązanie łączności, wydaje nam się, że wiemy, o czym powinna być pierwsza, nadana wiadomość. Otóż o tym co obie komunikujące się cywilizacje dzieliłyby niewątpliwie ze sobą. A jest tym nauka.
Stoner spacerował tam i z powrotem po nagrzanej słońcem, dusznej sali ośrodka kontroli, omijając zatory z krzeseł oraz zgromadzonych tłumnie mężczyzn i kobiety. Kilkunastu operatorów siedziało ze słuchawkami na uszach i przy pulpitach przed szafami z aparaturą elektroniczną, a ich wzrok był utkwiony w zielonkawych ekranach radarów.
W sali panował mrok. Jedyne światło pochodziło od ekranów i jarzących się lampek kontrolnych na pulpitach. W ośrodku zgromadziło się tak wiele osób, że pracujące na cały regulator klimatyzatory nie mogły obniżyć temperatury sali.
Stoner rozglądał się bez przerwy, niby wsadzony do klatki tygrys czy jaguar, zerkając co chwila gniewnym wzrokiem na pochylonych nad pulpitami operatorów i pojawiające się na monitorach liczby.
W pewnej chwili otwarły się drzwi na zewnątrz i jasny snop światła padł na zgromadzonych. Wszyscy poruszyli się i zaczęli odeń odsuwać. „Nietoperze — pomyślał Stoner. — Jesteśmy wszyscy jak stado przeklętych nietoperzy, kryjących się przed światłem dnia.”
Drzwi otworzył Markow. Zamknął je natychmiast i na palcach podążył w stronę Stonera.
— Czy coś jest?
— Ni diabła! — odparł Stoner. — Czekamy już prawie sześć cholernych godzin i żadnej reakcji.
Markow utkwił wzrok w jednym z najbliższych ekranów.
— Nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy martwić — rzekł.
— Tylko martwić — rzekł gniewnie Stoner.
Rosjanin wzruszył ramionami.
— Mam dla pana wiadomość z laboratorium fotograficznego — rzekł do Stonera. — Dostali najnowsze, wysokiej rozdzielczości zdjęcia z Greenbelt.
Stoner przestał się interesować ekranami i popatrzył na niego.
— Z Wielkiego Oka? Czy już je oglądali? Co na nich widać?
— Powiedzieli, że wyszły słabo…
„A czego się spodziewałeś? — mruknął do siebie Stoner. — Nic tu nie idzie dobrze. Żadna przeklęta rzecz!”
— Najlepiej, jak sam tam pójdę i spojrzę na nie — rzekł głośno.
— Powiedzieli mi, że na zdjęciach wychodzi wciąż tylko rozmazana plamka i nic więcej. Wygląda prawie jak głowa komety.
— Chryste Panie! Niech pan tego nie mówi McDermottowi. Tego mu tylko potrzeba, żeby storpedować plany rendez-vous w kosmosie.
Doktor Marvin Chartris przechylił się do tyłu na swym obrotowym krześle i zerknął na zewnątrz przez zakratowane okna swego biura na parterze budynku muzeum. Na łaciatej murawie przed gmachem baraszkowały dwa psy, kilkanaścioro dzieci stało dookoła i przyglądało się wdzięcznej scenie.
„Ach, ta wiosna na Manhattanie” — pomyślał Chartris.
W tej chwili na jego biurku zadzwonił telefon.
Chartris zerknął do pokoju sekretarki przez otwarte drzwi swego gabinetu, ale jak zwykle, nie było jej nigdzie widać. Przypomniał sobie swą odpowiedź na pytanie jednego ze zwiedzających: „Ile osób pracuje w muzeum?” Odpowiedział wtedy, że jedna trzecia zatrudnionych. I była to prawda; jego sekretarka należała przeważnie do pozostałych dwóch trzecich personelu.
Nie czekając, aż wróci, podniósł słuchawkę.
— Słucham, planetarium — rzekł.
Marv? — rozległ się przerywany trzaskami głos po drugiej stronie linii. — Mówi Harry Hurtunian.
— Jak się masz, Harry! Co słychać w San Diego?
— Wszystko wspaniale. Przychodzi dużo ludzi. A u ciebie?
— Ledwo wychodzę na zero.
— Czy nie napadli cię ostatnio? Słyszałem, że Nowy Jork jest bardziej niebezpieczny przy dobrej pogodzie.
— Kiedy my tu mamy dobrą pogodę? — rzekł smutno Chartris.
Hartunian zachichotał.
— Słuchaj, Marv, czy nie masz jakichś informacji o wzmożonej aktywności słońca? O flarach, protuberancjach? Chciałem się dowiedzieć w obserwatorium w Kitt Peak, co się dzieje, ale nie powiedzieli mi ani słowa.
— To ty też?
— Co ja też? O co ci chodzi?
Chartris zaczął się wiercić na swym krześle, jak przedwcześnie rozwinięty uczeń, którego ignoruje nauczyciel.
— Od ostatniego wtorku dostaję takie telefony, jak twój, z całego kraju — rzekł wyjaśniająco. — Wszyscy widzą zorzę polarną.
— Aha. Tu było wczoraj wieczorem wielkie widowisko.
— O ile mi wiadomo, słońce nie przejawia teraz wzmożonej aktywności — ciągnął Chartris. — Pytałem o to w Kitt Peak, w Instytucie Smithsona. Pytałem nawet kilku kolegów z NASA. Nie ma żadnych flar. Nawet plamy słoneczne są w tej chwili bardzo nieliczne.
— W takim razie, co, u diabła, spowodowało wczorajszą zorzę? Na naszej szerokości nie widuje się normalnie zorzy polarnej.
— Zabij mnie, jeśli wiem — wyznał Chartris drapiąc się po głowie. — Ale naprawdę nie jesteście tam w San Diego jedynymi, którzy to ostatnio widzieli. W Denver, w Salt Lakę City, nawet w Las Vegas też były w zeszłym tygodniu takie przedstawienia.
— A w Nowym Jorku nie było?
— Chyba żartujesz. My się tu cieszymy, gdy możemy czasem zobaczyć Księżyc w pełni.
Hartunian nie roześmiał się.
— Co to wszystko znaczy, Marv? — spytał. — Masz jakieś wyjaśnienie?
— Nie mam. Cokolwiek by to nie było, jest czymś bardzo niezwykłym — Niezwykłym? To jest przerażające!
Sala konferencyjna w ośrodku komputerowym była za mała, aby pomieścić wszystkich zaangażowanych w projekt „Jupiter”, i Ramsey McDermott bardzo się z tego cieszył. Chciał konferować tylko z ludźmi znaczącymi, nie z pętakami.
— Robole powinni się zajmować pracą — mruczał sobie pod nosem, przemierzając kilka metrów, jakie dzieliły jego gabinet od sali konferencyjnej.
McDermott przeznaczył na swe biuro największe pomieszczenie, jakie znajdowało się na parterze budynku komputera. Na całej wyspie nie było bardziej imponującego i wygodnego biura, z wyjątkiem być może gabinetu kapitana Marynarki, dowodzącego miejscowym personelem wojskowym. Biuro kapitana Youngblooda — aczkolwiek większe od jego — mieściło się jednak w starym budynku administracji z jego nieszczelnymi klimatyzatorami okiennymi i niedalekim pasem startowym lotniska. Pokój komandora porucznika Tuttle’a sąsiadował z biurem kapitana.
Natomiast McDermott korzystał w swym biurze z centralnej klimatyzacji i miał mało uciążliwe sąsiedztwo centralnego komputera. Jednym słowem, biuro McDermotta w pełni odpowiadało jego stanowisku dyrektora projektu i jego pozycji cenionego naukowca, który kontaktuje się bezpośrednio z Białym Domem i który — o ile wszystko pójdzie dobrze — ma wszelkie szansę dostać nagrodę Nobla.
McDermott zwykł się nieco spóźniać na swe cotygodniowe narady z szefami różnych grup, gdyż chciał być pewny, że gdy się zjawi, wszyscy będą już obecni: Zworkin i dwaj jego najbardziej zaufani doradcy, plus lingwista Markow, reprezentujący NATO Cavendish, trzech zmieniających się osobników z Narodów Zjednoczonych, trzech Chińczyków, którzy jeszcze nie wypowiedzieli słowa na żadnej z poprzednich konferencji, reprezentant Watykanu — Reynaud oraz Thompson, reprezentujący grupę samego McDermotta ze Stanów Zjednoczonych, wraz z dwoma swym współpracownikami.
Jednym z nich był Stoner.
Na widok tego ostatniego twarz McDermotta nachmurzyła się — ten człowiek przysparzał mu od początku samych kłopotów. Bez przerwy nalegał na wysłanie misji załogowej i spotkanie w kosmosie ze zbliżającym się statkiem.
„Chce przejąć ode mnie kierownictwo projektu — wmawiał sobie McDermott. — Ale na darmo się trudzi, bo tego celu nigdy nie osiągnie. Mam jego dziewczynę i jestem szefem całego interesu… I mam zamiar pozostać na górze. W obu aspektach.”
Zaśmiał się w duchu, wchodząc do sali i szybko podszedł do poczesnego miejsca przy stole obrad. Następnie wyjął z różnych kieszeni garnituru fajkę, zapalniczkę, tytoń, rozwiertak do fajki i parę wyciorów. Rozłożył je przed sobą na stole i dopiero wtedy usiadł, odpowiadając lekkim skinieniem głowy na pozdrowienia przybyłych. Był jedynym uczestnikiem narady ubranym w garnitur czy choćby marynarkę. Wszyscy pozostali byli rozchełstani, jak łazęgi, które włóczą się po plaży. Nawet Rosjanie mieli na sobie koszule z krótkimi rękawami.
„Dlatego teraz siedzę na tym miejscu — pomyślał, zlustrowawszy przybyłych krytycznym spojrzeniem. — Potrafię zachować godność.”
Powiódł wzrokiem po sali.
— Gdzie jest doktor Reynaud? — zapytał.
Nikt nie wydawał się wiedzieć.
McDermott spiorunował wzrokiem swoją sekretarkę, cywilną pracowniczkę Marynarki, kobietę już po czterdziestce, siedzącą przy rogu stołu, po jego lewej stronie, z magnetofonem gotowym do użycia.
— Wiedział, że się mamy spotkać — rzekła usprawiedliwiająco.
— Proszę zadzwonić do jego mieszkania — nakazał. — I znaleźć go. — Odwrócił od niej głowę i powiódłszy znów wzrokiem po zebranych, rzekł: — Będziemy musieli zacząć bez niego.
Sekretarka włączyła magnetofon i pośpiesznie wyszła z sali.
— A więc, jak stoimy z badaniami? — spytał basowo McDermott.
Pozostali uczestnicy narady spojrzeli po sobie, zastanawiając się, kto winien odezwać się pierwszy. Wreszcie Markow pociągając się nerwowo za brodę, rzekł:
— Dziś rano rozpoczęliśmy nadawanie różnego rodzaju sygnałów w stronę statku…
— Tak — przejął pałeczkę Zworkin. — Mam przeźrocze, które pokazuje jakie to były sygnały i na jakich częstotliwościach zostały nadane. — Nacisnął guzik zainstalowany z boku stołu, przy swym krześle i na ekranie projekcyjnym w tyle sali pojawiła się lista pełna liczb i symboli.
— Nie było jeszcze odpowiedzi — rzekł McDermott.
— Jeszcze nie — odparł Zworkin. — Ale upłynęło dopiero kilka godzin.
— Niedługo będziemy tu mieli system laserowy z Maui — odezwał się Jeff Thompson.
— Jaka to częstotliwość?
— W zakresie podczerwieni… Długość fali: jeden i sześć dziesiątych mikrona.
— A więc to nie jest laser na dwutlenek węgla.
— Nie. Neodymowy.
— A czy nie moglibyśmy użyć lasera, oprócz tego, że stosujemy go do porozumiewania się z tym statkiem, również jako radaru? — spytał Stoner.
— To by nam pozwoliło uzyskać bardzo dokładne dane na temat kształtu i rozmiarów tego obiektu.
— Potrzebny byłby system do odbioru sygnałów laserowych — odparł Thompson.
— A to wymaga czasu i pieniędzy — dodał McDermott.
— Ale przecież oni mają na Maui system do odbioru takich sygnałów, prawda, Jeff? — przypomniał Thompsonowi Stoner. — Używają tego lasera do śledzenia satelitów.
„Urodzony siewca zamętu” — powtarzał sobie w duchu McDermott. Głośno jednak powiedział:
— Otrzymujemy dobre dane na temat kształtu i rozmiarów tego obiektu z odbić radarowych, prawda?
Thompson zerknął na Zworkina, który siedział naprzeciw niego po drugiej stronie stołu.
— Niech pan mówi — rzekł Rosjanin i zrobił zachęcający gest obiema rękami.
Płowowłosy Thompson odsunął nieco swe krzesło od stołu i nacisną guzik projektora.
— Tak, jak powiedział Keith — zaczął — używamy częstotliwości łącznościowych również w roli radaru: odbieramy potem odbite od statku echo. Wyniki, jakie dotąd otrzymaliśmy są… dość zagadkowe.
Na ekranie pojawiło się nowe przeźrocze. Przedstawiało owalny, zbliżony kształtem do jajka obiekt. W jego środku znajdował się inny owal, ale bardzo wydłużony, przypominający grube cygaro.
— Co to, u diabła, jest? — mruknął McDermott.
— Nasz gość z kosmosu — odparł Thompson. — Na niskich częstotliwościach obiekt wygląda jak rozmyte, dość nieregularne jajko. Pewne dane przemawiają za tym, że ten kształt pulsuje, ale może to być wina aparatury. Właśnie to sprawdzamy. W każdym razie, te pulsacje, jeśli istotnie występują, nie mają regularnego przebiegu. Wydaje mi się, że to raczej muszą być jakieś szumy naszej aparatury.
— Ale obiekt jest rozmyty, a nie stały — odezwał się Cavendish.
— Oczywiście.
— Coś, jak obłok plazmy — rzekł McDermott.
— To jest obłok plazmy — skorygował go Thompson. — Zjonizowany gaz, który odbija fale radiowe o niskiej częstotliwości.
— Jak duży jest ten obłok?
— Och, około stu, stu dwudziestu metrów średnicy. Mniej więcej tak długi jak boisko rugby.
— A to cygaro w środku?
— Daje takie odbicie jak ciało stałe, ale na wyższych częstotliwościach.
Ma rozmiary mniej więcej dwadzieścia na pięć metrów. Widmo odbicia, jak od metalu — według wstępnej analizy. Albo jak od skały o dużej zawartości metalu. Wygląda na to, że jest dość gładki.
— To mi wygląda na kometę — powiedział znów McDermott.
— Nie ma ogona — zauważył Thompson.
— A jak wyglądają zdjęcia z Wielkiego Oka?
Thompson zwrócił się ku Stonerowi.
— Czy można zgasić lampy na suficie? — zawołał Stoner dość głośno, aby mógł go usłyszeć operator projektora w sąsiednim pokoju.
„On zawsze musi się czymś wyróżniać” — mruczał McDermott do siebie.
Tymczasem Stoner wyświetlił przeźrocze przedstawiające słabo widoczną, rozmytą plamkę świetlną na czarnym tle. Wstał z krzesła i podszedł do sięgającego sufitu ekranu.
— Niewiele widać ze struktury…
— Wygląda jak cholerna kometa — powtórzył McDermott głośno swoje poprzednie orzeczenie.
Stoner zacisnął zęby, po czym rzekł:
— Istnieje pewien stary, astronomiczny trick. Jeff, mógłbyś wyświetlić moje następne przeźrocze?
Na ekranie pojawiło się to samo przeźrocze, ale tym razem w negatywie. Tło było teraz szarawobiałe, zaś obiekt — rozmytym, ciemnoszarym punktem.
— Na tym negatywowym zdjęciu widać trochę szczegółów struktury wewnętrznej — rzekł Stoner. — Zwłaszcza jeśli się popatrzy trochę z boku, można wyraźnie dostrzec kształt cygara, który wyszedł z pomiarów radarowych.
— Z czego składa się obłok wokół tego cygara? — zapytał Zworkin.
— Jak dotąd, analiza widmowa nie ujawniła jego składu — mówił Stoner.
Obłok odbija światło słoneczne tak, jakby był niemal doskonałym zwierciadłem.
— Rozmyte, pulsujące zwierciadło — mruczał pod nosem Cavendish.
Stoner wrócił na swoje miejsce i wyłączył projektor. Ekran na ścianie ściemniał, a na suficie zapaliły się znów świetlówki.
— To jest zagadka — powiedział Zworkin.
— To jest po prostu kometa — upierał się McDermott.
— Za małe, jak na kometę…
— No to odłamek komety — rzekł Wielki Mac. — Siedzimy tu i myślimy, że obserwujemy pozaziemski statek, a to jest zwykły okruch kometarny.
Markow potrząsnął przecząco głową.
— Nie mogę w to uwierzyć — rzekł.
— No to proszę mu się przyjrzeć — zagrzmiał McDermott. — To jest kula gazu, która otacza jądro z metalicznej skały.
— To nie zachowuje się jak kometa — zauważył Stoner. — Nie ma ogon Jest zbyt małe. Nie ma widma kometarnego.
— Bo to jest anomalny fragment — mówił McDermott. — Pozostałość po większej komecie. Pamięta pan kometę Kohoutka w roku 1973? Miała być „kometą, stulecia”, a na dobrą sprawę nie rozwinęła nawet porządnego ogona. To jest zwykły odłamek skalny w otoczce gazów. Gonimy za rajskim ptakiem, a to jest wrona.
— Nie zgadzam się z tym — rzekł Zworkin. — A nawet jeśli ma pan rację, profesorze, musimy dokładnie zbadać ten obiekt. Jeśli nawet jest naturalny, może nam wiele powiedzieć na temat powstania układu słonecznego.
— Trochę to za mało, żeby uzasadnić wydatkowanie tak ogromnych sum i angażowanie tylu utalentowanych ludzi — odparł McDermott.
— To nie jest kometa! — wybuchnął Stoner. — Żadna kometa nie rozwinęła nigdy otoczki gazów, które odbijałyby światło słoneczne, jak doskonałe zwierciadło! Żadna kometa nie zmieniła kursu tak gwałtownie podczas przelotu obok Jowisza.
McDermott wzruszył ramionami.
— Zmiana kursu była pewnie spowodowana ujściem gazu z wnętrza tego fragmentu. Zgodnie z zasadą akcji-reakcji nadało mu to dodatkową prędkość i skierowało go na kurs ku Ziemi. Dlaczego od razu wyciągać wniosek, że była to celowa zmiana kursu?
Thompson pochylił się do Stonera i coś powiedział, a ten pokiwał głową.
— Ten obiekt nie leci wcale prosto ku Ziemi — ciągnął McDermott. — Minie nas w odległości cztery razy większej niż stąd do Księżyca, czy nie tak, Stoner?
— O ile znów nie zmieni kursu.
— I nie wyląduje na murawie przed Białym Domem — rzekł szyderczo Wielki Mac. — Może się założymy?
— A co było z tymi pulsacjami z Jowisza? Co je wywołało?
— To był zbieg okoliczności. — McDermott machnął lekceważąco ręką. — Sygnały z Jowisza były zjawiskiem czysto naturalnym, a że akurat w tym czasie Wielkie Oko sfotografowało w pobliżu planety fragment kometarny, od razu wszyscy myślą, że to statek pozaziemski.
Stoner opadł ciężko na oparcie swego krzesła i spiorunował wzrokiem Wielkiego Maca. A tymczasem McDermott rozejrzał się spokojnie po sali, jak gdyby szukając następnego adwersarza, który ośmieliłby się zakwestionować jego wnioski. Widząc, że wszyscy milczą, rzekł:
— To, co powiedziałem, nie oznacza oczywiście, że zamierzam już teraz zawiadomić Waszyngton, iż obiekt jest pochodzenia naturalnego. Na to jeszcze za wcześnie. Mimo wszystko możemy się mylić, a projekt „Jupiter” mógłby w konsekwencji zostać wstrzymany.
Markow zabębnił palcami po stole.
— Jeśli nawet jest minimalna szansa — rzekł — że ten obiekt to wytwór innej cywilizacji, porzucenie projektu byłoby kryminalnym zaniedbaniem. Nawet jeśli ta szansa jest niemal równa zeru, dlaczego rezygnować, jeśli za kilka tygodni, najwyżej miesięcy, będziemy definitywnie wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Dlaczegóż nie mielibyśmy kontynuować badań za pomocą wszystkich dostępnych środków w nadziei, że to jednak jest inteligentna istota i że odpowie na nasze sygnały? Gdybyśmy teraz zaniechali dalszych badań, obiekt przeleciałby obok nas i stracilibyśmy szansę porozumienia się z pozaziemską cywilizacją. To byłoby zbrodnicze!
McDermott wziął do ręki fajkę i zaczął się nią bawić.
— Chciałbym kontynuować badania jeszcze przez parę tygodni — rzekł.
— Jeśli jest tam jakaś żywa, inteligentna istota, zareaguje w jakiś sposób na nasze sygnały. Ale jeśli jej nie ma, bezsensownie jest żywienie „pobożnych życzeń”. — Przerwał i spojrzał ostro na Stonera. — Albo planowanie ryzykownych misji — dokończył.
„A więc o to ci chodzi” — pomyślał Stoner i poczuł, że jego wnętrzności zmieniają się w kawałek lodu. Zaciął usta niemal do bólu. „Ten łajdak chce storpedować misję spotkania się z tym statkiem w kosmosie!”
Stoner rozejrzał się po sali. Na twarzach zebranych malowała się albo niechętna, albo niepewna aprobata. Wyglądało na to, że McDermott osiągnął swój cel. „Dadzą mu zielone światło, żeby nie doprowadzić do rendez-vous w kosmosie — pomyślał z przerażeniem. — Zgodzą się na dalsze prace, ale zaniechają przygotowań do misji spotkania!”
Będąc zbyt roztrzęsiony, aby zaufać samemu sobie i wyzwać McDermotta do nowej dyskusji, Stoner siedział w milczeniu i czuł jak wzbiera w nim gniew. Tymczasem narada dobiegła końca.
Kierując się ku wyjściu, Cavendish zatrzymał się przy nim i poklepawszy go po ramieniu, mruknął:
— Niedobrze, bracie.
— No to dlaczego pan nic nie powiedział? — wybuchnął Stoner, wstając z krzesła.
Cavendish potrząsnął głową.
— Wasz McDermott jest zdecydowany zastopować misję rendez-vous.
— Dużo by pomogło, gdyby pan zabrał głos.
— W rzeczy samej… — Cavendish sprawiał przez moment wrażenie zmieszanego i zdezorientowanego. — W istocie, ja… nie czuję się ostatnio zbyt dobrze. Pan wybaczy…
Stoner zauważył, że twarz Anglika miała odcień woskowożółty, a jego oczy były głęboko zapadnięte.
— Jest pan chory? — spytał.
— Właściwie nie wiem, co mi jest — odparł Cavendish z bladym uśmiechem.
— Powinien pan pójść do lekarza.
— Tak, niewątpliwie — rzekł wymijająco.
Oddalił się i pozostawił Stonera stojącego przy stole w sali konferencyjnej.
Stoner odprowadził go oczami i dostrzegł Markowa, który z posępną twarzą zbliżał się ku drzwiom wyjściowym. Ruszył w jego stronę, omijając porozstawiane krzesła.
— Profesor McDermott myli się — rzekł Rosjanin, gdy obaj stali już w kolejce do wyjścia. — Musimy być przygotowani do wysłania kosmonauty, aby zbadał ten statek. To nie jest żaden naturalny obiekt. Czuję to przez skórę.
— Uczucia nie liczą się w interesach — zauważył kwaśno Stoner. — Tylko dowody.
— Ale dlaczego McDermott tak się przy tym upiera?
— Bo wie, że gdyby doszło do tej misji, ja będę naturalnym wyborem, jako ten, kto wzleci na spotkanie. A on nie może znieść, że jestem taki odważny.
— To jeszcze nie jest powód.
— Dla niego jest — rzekł Stoner.
— Nie możemy pozwolić, aby dopiął swego. Musimy być śmiali. Rewolucyjni!
Stoner oparł się o futrynę drzwi, poczuwszy nagle zmęczenie i wyczerpanie.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał.
— Musimy zorganizować nasz własny program spotkania w kosmosie Z pominięciem McDermotta.
Stoner roześmiał się.
— W jaki sposób moglibyśmy tego dokonać?
— Nie jestem jeszcze pewny — wyznał Markow. — Ale sądzę, że możemy zacząć agitować we dwóch i stopniowo pozyskiwać innych. Tak jakbyśmy tworzyli jakiś podziemny, rewolucyjny ruch.
Mimo żartobliwego tonu, twarz jego była poważna.
— Musielibyśmy mieć kogoś w ośrodku komputerowym, kto by nas na bieżąco informował o torze tego statku — pomyślał głośno Stoner.
Markow uśmiechnął się.
— Mam odpowiednią osobę — rzekł — Amerykankę. Nazywa się Jo Camerata.
— Jo? — Stoner ostro spojrzał na Rosjanina. — Nie, ona nie będzie ze mną współpracowała.
— Ale ze mną będzie — zapewnił go Markow.
Stoner poczuł, że wzbiera w nim fala gniewu. Zdołał się jednak opanować. Udając, że nic go to nie obchodzi, rzekł:
— W porządku, niech więc pan z nią współpracuje.
Twarz Stonera musiała jednak coś Markowowi powiedzieć, gdyż zaczął się uważnie przyglądać Amerykaninowi.
— A więc to pan nim jest? — rzekł powoli.
— Kimże miałbym być? — spytał Stoner oschle.
— Pan ją kocha.
— Nie. — Stoner potrząsnął głową.
— Więc dlaczego ma pan taką minę, jakby ktoś pana pchnął nożem w brzuch?
— Słuchaj, Markow…
— Mam na imię Kirył.
— W porządku, Kirył. Parę miesięcy temu było coś między nami, ale to już skończone. Umarło.
— Ale wciąż macie moc zadawania sobie nawzajem cierpień.
— Nawzajem? Czy ona cierpi?
Markow smutno skinął głową.
— Z mojego powodu?
— Najwyraźniej tak.
Stoner usiłował wyciągnąć jakieś wnioski z tego, co usłyszał, ale nie mógł sobie nic skojarzyć.
— Nic z tego nie rozumiem — mruknął wreszcie.
— Ani ja — powiedział Markow wzdychając. — Bo ja, proszę pana, kocham ją do szaleństwa, ale widzę, że to mi nie wyjdzie na dobre. Przypuszczam, że być może pan również kochają do szaleństwa, ale nie ma pan odwagi, aby się do tego przyznać.
Stoner nic nie odpowiedział. Czuł się tak, jakby w jego mózgu nastąpiło krótkie spięcie. Nic nie przychodziło mu do głowy.
— No cóż. — Markow smutno się uśmiechnął. — Poproszę ją, aby dołączyła do naszego rewolucyjnego podziemia. To przynajmniej da mi moralne prawo, aby z nią czasem porozmawiać.
Oddalił się, pozostawiwszy Stonera w drzwiach sali z jego wątpliwościami, nadziejami i obawami.
Poszukiwanie inteligencji pozaziemskiej w ramach programu SETI to idea, której czas musiał nadejść. Przed dziesięciu laty jedynie garstka naukowców zajmowała się tym zagadnieniem ale nie prowadzono żadnych poszukiwać, a o SETI wiedział mało kto Jednakże dziś w program ten zaangażowanych jest setki naukowców, a kilkanaście obserwatoriów radioastronomicznych na całym świecie prowadzi aktywne poszukiwania. Poświęca się tej sprawie coraz więcej uwagi…
Ziemia jest kolebką ludzkości i choć jesteśmy jeszcze bardzo młodą, rozwijającą się cywilizacją — wciąż pozostającą w swej kolebce — dojrzeliśmy na tyle, aby choć zerknąć poza tę kolebkę i nabyć kosmicznej perspektywy. Jedynie poprzez uzyskanie prawdziwego obrazu samych siebie, tak jak odnosimy się do innych planet, do gwiazd naszej galaktyki, do całego wszechświata — będziemy mogli osiągnąć pełną dojrzałość. SETI jest przeto pierwszym krokiem w kierunku wydoroślenia ludzkości…
Jo schodziła po schodach w drodze ze swej pracowni na parter ośrodka komputerowego, gdy jej wzrok padł na doktora Cavendisha stojącego nieruchomo na samym dole klatki schodowej.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że wygląda on znacznie starzej niż jeszcze przed paroma tygodniami, kiedy przybyli na wyspę. Jego cera była żółta jak wosk, a ubranie wisiało jak worek na jego wychudzonym ciele, Podkrążone, zapadłe oczy świadczyły, że musi cierpieć na bezsenność.
— Czy czuje się pan dobrze, doktorze? — spytała podchodząc do niego.
Zamrugał oczyma i spojrzał na nią tępo.
— Ach, tak… panno… — Jego głos ścichł i zamarł.
— Camerata. Jo Camerata. Pracuję tutaj w sekcji komputerów.
— Ach, tak, oczywiście — rzekł zmieszany. — Jakiż głupiec ze mnie, że pani nie poznałem.
— Czy mogłabym panu w czymś pomóc? Potrząsnął lekko głową.
— Właśnie wyszedłem z cotygodniowej narady z profesorem McDermottem i zbieram siły, zanim odważę się znowu wyjść na słońce.
— Tu wewnątrz jest znacznie przyjemniej — zgodziła się.
— Nie znoszę upału. Wydaje mi się, że wpływa bardzo niekorzystnie na moje zdrowie.
— A czy pana biuro jest klimatyzowane?
— Och, tak. Dostałem bardzo przytulny pokoik w ośrodku elektronicznym. W oknie jest nowiutki klimatyzator. Zamraża mi herbatę na stole, gdy go włączę na cały regulator. Ale bardzo mnie męczy droga do biura.
Muszę dwukrotnie w ciągu dnia przemierzać pół mili w takim słońcu…
Twarz Jo ożywiła się.
— A czy nie mógłby pan popracować sobie w moim biurze przez następną godzinę lub coś w tym rodzaju? — spytała. — Aż słońce zejdzie niżej i popołudniowa bryza złagodzi upał?
— W pani biurze? Och, nie mógłbym. Wszystkie moje papiery i rzeczy…
Jo wzięła go pod ramię i poprowadziła schodami w górę.
— Dane, z których pan korzysta, są w pamięci głównego komputera, nieprawdaż? Może pan korzystać z mojego wyjścia komputerowego i klawiatury, równie dobrze, jak ze swojego.
— Nigdy o tym nie pomyślałem.
Uśmiechnęła się do niego.
— Pan jest przyzwyczajony do papierkowej roboty — rzekła — a moje pokolenie używa już tylko komputerów. Wszystko, czego pan potrzebuje, może pan uzyskać na ekranie monitora komputerowego.
— Tak, ale w ten sposób wywłaszczę panią z pani biura.
— Ja mogę pracować wszędzie — zapewniła go Jo, gdy już byli na górze. — Proszę się tym nie martwić. U mnie będzie panu znacznie wygodniej.
— To jest niezwykle miłe z pani strony.
Gdy weszli do jej pracowni, Jo posadziła starego naukowca za swoim biurkiem i pokazała mu, jak przywołać na ekran wszystko, co mu jest potrzebne.
— To jest wspaniałe — powiedział zachwycony.
— Mam tu nawet czajnik i mogę zaparzyć panu amerykańskiej herbaty o ile, oczywiście, nie ma pan nic przeciwko temu.
— Ma pani na myśli te woreczki? — Jego uśmiech nieco zbladł.
Skinęła głową.
— Jeśli będzie panu czegoś potrzeba, będę w holu głównym na dole. My to nazywamy „jamą”.
— A jest tu też wahadło? — spytał Cavendish z zagadkowym uśmiechem.
— Wahadło? Jak w zegarze?
— Jak w opowiadaniu „Jama i wahadło” Edgara Allana Poe’a.
Jo potrząsnęła głową.
— Nie sądzę… och, zaraz. Czy Vincent Price nie nakręcił filmu o takim tytule?
„Amerykańskie wykształcenie” — pomyślał Cavendish ze smutkiem.
Wymienili jeszcze kilka zdań, po czym Jo zostawiła go samego, a sama zeszła na dół, czując się, jak dobra córka. Cavendish bawił się przez kilka minut komputerem z dużym zadowoleniem, lecz zaraz dostał tak silnego bólu głowy, że omal nie zemdlał przy jej biurku.
W Waszyngtonie była niemal północ, ale okna Zachodniego Skrzydła Białego Domu były wciąż oświetlone. Dyskretnie podświetlone pomniki przywódców narodu jarzyły się w ciemności nocy, choć ulice centrum były zupełnie wyludnione. Ostrzeżeni zawczasu turyści woleli pozostać w swych hotelach do wschodu słońca i nie narażać się na napady nocnych rabusiów.
Jednakże smukły, nowoczesny gmach NASA był niemal zupełnie ciemny. Paliły się jedynie światła w kilku biurach. Jedno z nich należało do zastępcy dyrektora kosmicznych lotów załogowych, doktora Kennetna Burghara.
Jerry White bez pukania pchnął lekko drzwi i uśmiechnął się do swego szefa, ledwie widocznego zza stosu papierów.
— Jezu Chryste, myślałem, że jestem jedynym nocnym Markiem — rzekł wesoło.
— Cięcia budżetowe — mruknął Burghar. — OBM chce obciąć następnych dwadzieścia milionów z naszego budżetu.
Uśmiech White’a przygasł.
— Wybacz, że podaję ci lewą rękę — rzekł. — Potrzebuję prawej, żeby podpisywać czeki dla bezrobotnych astronautów.
— To nie jest wcale śmieszne, Jerry.
— Chciałbym, na Boga, żeby tak było — wyrzucił z siebie White.
Burghar odsunął nieco swe krzesło od biurka, przechylił się do tyłu i przetarł oczy. Był bez krawata, a rękawy jego koszuli były podwinięte. Brzeg jego stołu ozdabiały — niby swoista, martwa natura — nie dojedzony kawałek pizzy i na wpół pusty, papierowy kubeczek czarnej kawy.
— Co ty tu robisz tak późno w nocy? — spytał White’a.
— To samo co ty — odparł zapytany i ciężko usiadł na plastikowej kozetce pod ścianą. — Próbuję odwalać robotę facetów, którzy już zostali wylani.
— Czasem zastanawiam się, czy gra jest warta świeczki. Skoro oni w Senacie i w Izbie mają to wszystko w nosie, jaki jest sens, żebyśmy się zaharowywali na śmierć?
— Bo my się lubimy poświęcać dla sprawy.
— Ale nie dla byle czego.
— Może masz rację — odparł White, wzruszając ramionami — Chyba nie przyszedłeś tutaj, aby dyskutować o polityce finansowej?
— Nie. — White wyciągnął z kieszeni marynarki jednostronicowe memorandum i wręczył je szefowi.
— Co to jest?
— Z Biura do Spraw Nauki i Techniki. Sally Ellington i ci geniusze z Zachodniego Skrzydła muszą znów ćpać marihuanę.
Burghar przebiegł szybko wzrokiem memorandum.
— Misja załogowa na odległość cztery razy większą niż do Księżyca? — Pytał wytrzeszczając oczy. — Czy oni powariowali?
— Nic o tym nie wiem. Biały Dom nalega, aby szybko zbadać i zaopiniować tę sprawę.
— Dobrze, że nie chcą, żeby od razu przygotować sprzęt — rzekł gniewnie Burghar. — To zajęłoby z dziesięć lat.
— Ken, ja nawet nie mam ludzi, żeby to zbadać na papierze. Gdzie znaleźć siłę roboczą do takiego…?
— Przede wszystkim nie siłę roboczą, ale personel. A ponadto trzeba mieć pozytywne nastawienie. Pamiętasz, czego się uczyłeś, zanim tu przyszedłeś? A skoro memorandum przychodzi aż z Białego Domu, znajdziesz odpowiednich pracowników.
— Ale co to ma być za lot? Napisali tylko, że jakieś rendez-vous z bliżej nieokreślonym obiektem.
Burghar wzruszył ramionami.
— Chcą to utrzymać w tajemnicy. Pewnie to jakaś operacja wojskowa.
— Założę się, że ta nasza opinia trafi u nich do najgłębszej szuflady i pokryje się kurzem. Tak jak inne. Po co sobie tym zawracać głowę?
— Cóż mogę powiedzieć?
White nachylił się w stronę swego szefa i nieco zniżył glos.
— Ken… jest pewna sprawa — rzekł. — Chodzą słuchy o jakimś obcym statku, odkrytym daleko w przestrzeni. Czy to mogłobyłoby być to?
Burghar przeczesał palcami swe przerzedzające się włosy.
— Idź i zapytaj o to w OSTP. Oni mi nic nie powiedzą, ale ciebie lubią bardziej, bo lepiej grasz w tenisa.
— Czemu nie? A Sally Ellington bez przerwy ciągnie mnie do łóżka. — White powiedział to w zamyśleniu, bez cienia uśmiechu. — Ale na poważnie, Ken — odezwał się po chwili milczenia. — Jak ja im zaopiniuję taką cholerną sprawę bez całego sztabu ludzi? I jaki jest tego sens? Przecież nie mamy sprzętu, żeby wysłać ludzi na odległość cztery razy większą niż do Księżyca!
— Jasne, że nie mamy. Dlatego zrób jakąś głupawą analizę i przekaż opinię, skoro tego chcą. Nie podniecaj się tym za bardzo.
— Ale to nie jest chyba statek pozaziemski?
— No, coś takiego! — jęknął Burghar. — Uważaj, żebyś jutro nie zobaczył latającego talerza przed swoim domem.
— W porządku… W takim razie odłożę na później zapotrzebowanie Sally na dziecko.
— Dobrze, zrób tak. I naucz się mówić „personel” zamiast „siła robocza”. Mógłbyś mi oszczędzić wykładu na ten temat.
Cavendish podziobał trochę widelcem w swym obiadowym daniu, po czym dał za wygraną. Nawiedzały go falami nieznośne bóle głowy i stracił już nadzieję, że znajdzie na nie jakieś remedium. Po wyjściu z pracowni Jo powlókł się do przychodni lekarskiej, gdzie przez niemal dwie godziny był poddawany wszechstronnym badaniom.
— Migreny są często wynikiem emocjonalnego stresu. — Młody, ale poważnie wyglądający medyk Marynarki zlustrował jego woskową twarz okiem przedsiębiorcy pogrzebowego. — Być może za dużo pan pracuje.
Cavendish wziął wypisaną przezeń receptę, lecz gdy tylko wyszedł, zmiął ją w kulkę i wrzucił do pierwszego napotkanego kosza na śmieci.
Wiedział, że nic mu nie pomoże.
Stał teraz na stopniach prowadzących do najlepszej na wyspie restauracji (naukowcy dawali jej tylko jedną gwiazdkę, i to z minusem) i medytował, co dalej robić. Wreszcie postanowił przejść się po plaży. Bóle głowy na chwilę go opuściły, ale pamięć o nich wyzwoliła jego dawny strach, który teraz przenikał każdy jego nerw.
Czerwone słońce, niby kula roztopionego metalu, dotykało już horyzontu, a zachodnie niebo było morzem jarzącej się miedzi, ozdobionym tu i ówdzie złotymi i purpurowymi żagwiami zorzy wieczornej.
Cavendish czuł w kościach zmęczenie. Bolało go całe ciało, a oczy paliły od niewyspania. Jednakże coś zmuszało go do spaceru po plaży, która okalała całą wyspę. Szedł wolno jak ktoś szukający określonego miejsca, choć nie wiedzący, gdzie to miejsce może się znajdować. Tymczasem słońce zaszło i wyspę spowiły cienie wieczoru.
Cavendish minął nadbrzeże portowe — niby strażnik lub robot — i skierował się ku oceanicznemu wybrzeżu wyspy, gdzie rafa była blisko plaży. Potężne fale co chwila waliły się na piach.
Pod drzewami, które rosły wzdłuż plaży, ktoś na niego czekał.
— Dobry wieczór — powiedziała Maria Markowa.
— Słucham — odparł Cavendish.
Obok Marii spoczywała na piasku jej walizka z aparaturą elektroniczną, a czerwone światełko jarzyło się w ciemności.
— Raport.
Bez chwili wahania Cavendish zaczął:
— W naradzie wzięli udział: profesor McDermott, akademik Zworkin doktor Thompson…
W godzinę później wciąż siedzieli oboje na plaży. Maria była oparta o drzewo, a Cavendish siedział wyprostowany ze skrzyżowanymi nogami. Było zbyt ciemno, aby ona mogła dostrzec ból w jego oczach.
— …i on mi doradził, abym się udał do psychologa — dokończył Anglik.
— Czy to wszystko? — spytała Maria po chwili milczenia.
— Nie… jest jeszcze sprawa Schmidta.
— Schmidta? Tego Holendra?
— Tak. Chodzą po wyspie słuchy, że stał się narkomanem. Ale on był, praktycznie biorąc, bezużyteczny dla projektu.
— Powiedz mi o nim wszystko, co wiesz.
Cavendish spełnił jej życzenie.
— Ten młody człowiek mógłby jeszcze być użyteczny — powiedziała Maria po wysłuchaniu jego opowieści. — Zaprzyjaźnij się z nim. Zagraj na jego niechęci do Amerykanów. Postaraj się, aby uwierzył, że Stoner chce zabrać mu chwałę z odkrycia.
— Stoner?
— Tak, Stoner — powtórzyła dobitnie. — Jego trzeba powstrzymać.
A Schmidt może być tym, kto to zrobi.
— Nie bardzo rozumiem… — Cavendish spojrzał na nią w ciemności.
— Nie potrzeba, żebyś rozumiał. Masz tylko słuchać.
— Tak jest — rzekł pokornie Anglik.
Z trudem podniósł się z ziemi i gdy wyszedł spod drzew na światło księżyca, Maria po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że udręka zrobiła z twarzy starego naukowca śmiertelną maskę.
Zebrało jej się na płacz, ale zaraz obrzuciła samą siebie wyzwiskami za okazanie słabości i odprawiła Cavendisha niemal gniewnie. Obolały i sztywny, oddalił się wolno, nie powiedziawszy więcej słowa.
Ona była jednak dalej pod wrażeniem tego, co zobaczyła i ręce jej się trzęsły, gdy wyłączała swą maszynę i zamykała walizkę. Aparat wydał jej się cięższy niż zazwyczaj, gdy brnęła z nim po plaży do swego bungalowu.
Camp David
Mały, urządzony na ludowo, pokój konferencyjny roił się od dziennikarzy. Choć nie zezwolono na transmisję telewizyjną, aparaty fotoreporterów trzaskały bez przerwy, gdy ku podium zaczął się przedzierać rzecznik prasowy prezydenta.
— W porządku — powiedział, dostosowując stojak mikrofonu do swego wzrostu. — Dzisiejsze oświadczenie brzmi następująco: „Rano prezydent przyjął śniadaniem Miejskiego Ewangelistę, pastora Williego Wilsona, który, w ramach swej ogólnokrajowej krucjaty ewangelizacyjnej przemówi wieczorem w najbliższy wtorek podczas zgromadzenia wiernych na stadionie Roberta Kennedy’ego. Pastor Wilson zaprosił prezydenta do udziału w zgromadzeniu. Prezydent zmuszony był jednak podziękować za zaproszenie z uwagi na nawał innych spraw”.
— Zupełnie jak na spotkaniach przedwyborczych — odezwał się jakiś dziennikarz półgłosem, ale dość głośno, aby cały pokój zatrząsł się od śmiechu.
Rzecznik zmarszczył brwi, po czym powrócił do oświadczenia:
— „Prezydent pogratulował pastorowi Wilsonowi jego znakomitej pracy duszpasterskiej wśród wiernych centrum. Słynne już posłanie pastora Wilsona »Obserwujcie niebo« nie było, powtarzam: nie było dyskutowane podczas spotkania”.
Rzecznik powiódł wzrokiem po dziennikarzach i fotoreporterach.
— To wszystko? — padło z sali pytanie — Tak, to wszystko. To nie jest konferencja prasowa. Nie będę odpowiadał na żadne pytania. Kopie oświadczenia będą do odebrania za mniej więcej dziesięć minut.
Stoner i Markow pożywiali się razem w messie, gdy do środka wszedł wolno Schmidt.
— Smutny przypadek — mruknął Markow, zbierając sobie łyżką zupę z brody.
— Dlaczego? — Stoner popatrzył nań zdziwiony.
— Nie słyszał pan? On spędza czas szpikując się narkotykami, zamiast pracować.
Stoner przyglądał się przez chwilę młodemu astronomowi, który stanął w kolejce przy bufecie z gorącymi daniami.
— Narkotykami? — powtórzył. — Ma pan na myśli marihuanę?
— Inne rzeczy też. Zdaje się, że jest tu spory rynek środków uspokajających… amfetaminy. — Markow potrząsnął głową z dezaprobatą.
— A więc to dlatego tak wszystkich unikał, odkąd tu przyjechał — rzekł Stoner zaciskając usta. — Może powinniśmy mu pomóc trafić do ula.
— Do ula?
— Do kryminału. To, co robi, koliduje z prawem.
— Naprawdę? — Markow sprawiał wrażenie zdziwionego. — Myślałem, że kultura narkotyków jest nieodzowną częścią dekadenckiego społeczeństwa kapitalistycznego.
— Może i tak — odparł Stoner, nie spuszczając oczu ze Schmidta. — Ale to nie znaczy, że jest usankcjonowana przez prawo.
— Kapitalistyczna obłuda.
Stoner zerknął na Rosjanina, który lekko się uśmiechał.
Gdy przeniósł znów wzrok na Schmidta, zauważył, że młody astronom stoi przy kasie z pełną tacą jadła i rozmawia o czymś z kasjerką — tubylką z Wysp Marshalla. W pewnej chwili zaczerwienił się i zostawiwszy tacę, gdzie była, szybko wyszedł z messy.
— Cóż on robi? — zdziwił się Stoner.
Markow wzruszył ramionami.
— Pewnie wydał wszystkie pieniądze na narkotyki — rzekł. — I teraz nie ma z czego zapłacić za kolację.
Edouard Reynaud siedział przy biurku w swej przyczepie kempingowej i usiłował zredagować pełen godności list do kardynała Benedetto na temat postępu prac nad projektem „Jupiter”. Pisanie wyraźnie mu jednak nie szło.
Wypuścił pióro z palców i przetarł oczy. Słowa rozmywały mu się przed oczyma, a w głowie wciąż szumiało od tego, czym naszpikowali się wraz ze Schmidtem tego wieczoru. Ponadto czuł prawdziwą awersję do pisania. „Równania są tak eleganckie i proste — myślał — a słowa tak śliskie i pełne zdradliwych pułapek.”
Zerknąwszy w okno, zdał sobie sprawę, że na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Jedynym oświetleniem jego przyczepy była teraz mała lampa na biurku.
„Nie zdążę na kolację — przemknęło mu przez myśl, ale zaraz się uspokoił. — Żywność na tej nędznej wyspie pomaga uniknąć grzechu obżarstwa” — mruknął do siebie.
W tej samej chwili rozległo się pukanie. Reynaud wstał i podszedł do tandetnych metalowych drzwi przyczepy. Otworzywszy je, zobaczył Schmidta. Młodzian stał ze spuszczoną głową, wyraźnie czymś zmartwiony.
— Nie mam ani centa — rzekł.
Reynaud popatrzył nań zdziwiony.
— Co takiego?
Schmidt wydawał się chwiać, chociaż jego stopy nie poruszały się.
— Jestem zupełnie spłukany — powiedział. — Wyciągnęli ode mnie wszystkie pieniądze. Nie miałem nawet na kolację.
Przypomniawszy sobie, że moskity potrafią zepsuć człowiekowi całą noc, Reynaud wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi.
— Czy to znaczy, że wydał pan wszystkie pieniądze i teraz nie ma pan nawet na jedzenie?
— Oni mi wszystko zabrali — upierał się młodzieniec. — Nie zostawili mi nic na życie.
— Niech pan idzie ze mną — rzekł Reynaud, biorąc go pod ramię. — Zjemy razem kolację. Naćpał się pan dość. Musi pan trochę oprzytomnieć, zanim znów pan sobie zaszkodzi.
Schmidt roześmiał się.
— Lepiej niech pan wstąpi do mnie — rzekł. — Mam trochę dobrej trawki.
— O, nie! — Reynaud pociągnął go za rękaw. — Niech pan idzie coś zjeść.
— Myślałem, że jest pan moim przyjacielem.
Objąwszy wzrokiem jego anielską twarz, w aureoli złotych włosów, Reynaud puścił jego ramię i rzekł łagodnie:
— Jestem pańskim przyjacielem. Lepszym niż ci, którzy sprzedają panu narkotyki.
Schmidt cofnął się o krok i niemal potknął się na piaszczystym gruncie.
— Niczym się pan od nich nie różni! — wybuchnął. — Niech pan sobie idzie!
Niech pan idzie precz i zostawi mnie w spokoju! Ja wiem, kto jest moim przyjacielem.
Reynaud stał obok swej przyczepy i patrzył, jak Schmidt znika w mroku nocy. Byłoby tak łatwo pójść z nim i posłużyć się narkotykami, aby go uwieść. Jednakże kosmolog oparł się pokusie. Potrząsnąwszy stanowczo głową, ruszył ku messie.
„Nie mogę mu pomóc — mruknął do siebie. — Mogę mu tylko zaszkodzić.”
Jo Camerata siedziała w ponurym nastroju przy bufecie w klubie oficerskim, a przed nią stała nie dopita szklanka drinku. Był wczesny wieczór, toteż klub niemal świecił pustkami. McDermott musiał się pewnie zastanawiać, gdzie ona jest, ale Jo nie mogła się tym razem zmusić do spędzenia wieczoru w jego towarzystwie.
Ześliznęła się z wysokiego stołka i skierowała ku toalecie. Trzej siedzący na drugim końcu bufetu oficerowie Marynarki uśmiechnęli się do niej i próbowali ją przywołać do siebie. Odwzajemniła im uśmiech i kontynuowała marsz.
Gdy w łazience zerknęła w lustro, uśmiech znikł jednak z jej twarzy. „Musisz, dziewczyno, więcej sypiać — powiedziała do siebie — bo inaczej będziesz wyglądała na czterdziestolatkę, zanim skończysz dwadzieścia pięć lat.”
Gdy znów wróciła na salę i zlustrowała wzrokiem gości, ogarnęła ją nagle śmiertelna nuda. „Wciąż ci sami ludzie, wciąż te same dowcipy” — pomyślała zrezygnowana. Ruszyła w kierunku wyjścia i po chwili szła już oświetloną ulicą ku hotelowi, gdzie były zakwaterowane samotne kobiety.
— Nie miałaby pani nic przeciw temu, gdybym panią odprowadził?
Obejrzała się i w mdłym świetle latarni dostrzegła Jeffa Thompsona.
— O, helo, doktor Thompson!
— Tak wcześnie do domu? — spytał podchodząc do niej.
— Czuję się zmęczona — rzekła.
— Ja też.
— Pracował pan do tej pory?
— Wpadłem do ośrodka łączności, żeby zobaczyć, czy nasz kosmiczny gość nie zdecydował się wreszcie odezwać.
— No i co?
— Ani piśnie.
— Może próbuje rozszyfrować nasze sygnały? Podobnie jak my to robiliśmy z jego sygnałami, gdy był niedaleko Jowisza.
Thompson potrząsnął głową.
— Chciałbym, żeby to wszystko było już poza mną. Ciągnie mnie do domu.
— Niedługo przyjeżdża tu pana żona, prawda?
— Dzieciaki nie bardzo mają na to ochotę. Nie chciałyby się rozstawać z przyjaciółmi. Ciężko jest przesiedlić całą rodzinę.
Jo nic nie odpowiedziała. Szli przez chwilę w milczeniu pustą ulicą, jedno obok drugiego. Wreszcie odezwał się Thompson.
— Jak tam Wielki Mac?
Niemal się roześmiała.
— On jest stary — rzekła.
Sięgnął po jej rękę.
— Jo, nigdy nie sądziłem, że…
Nie pozwoliła mu dokończyć.
— Pan wie, doktorze Thompson, że należy pan do ludzi, którzy nienawidziliby się następnego dnia.
— Sądzi pani?
— Tak. — Podeszła do niego i szybko pocałowała go w policzek. — Taki już pan jest. To wstyd, bo byłby pan znacznie lepszym partnerem dla mnie.
Odwróciła się i szybko podążyła w stronę swego hotelu, pozostawiwszy Thompsona stojącego z głupkowatym uśmiechem na środku ulicy, zastanawiającego się, czy powinien być dumny ze swej samokontroli, czy też wstydzić się swego tchórzostwa.
Wsunął ręce głęboko w kieszenie spodni i ruszył wolno ku „żłobkowi”, zdecydowany zadzwonić do żony mimo późnej pory i kosztów telefonicznej rozmowy.
Gdy Markow ze Stonerem wychodzili z messy, zobaczyli Jo idącą samotnie ulicą.
— O, nasza wspólniczka w konspiracji — rzekł Markow i pośpieszył za nią. — Jo! Panno Camerata! — zawołał.
Odwróciła się i zobaczyła ich obu, jak biegli susami w jej stronę niby dwaj ochoczy nastolatkowie.
— Cześć! — powitała ich obu naraz.
Stoner poczuł się nagle niezgrabnie z Markowem obok siebie.
— Hello… — rzekł i zaraz słowa uwięzły mu w gardle.
Rosjanin ujął jej rękę i ucałował.
— Dobry wieczór pani, moja urocza damo — rzekł. — Przyćmiewa pani gwiazdy swą pięknością.
Jo zachichotała, a Stoner lekko poczerwieniał na twarzy. Ujmując ją pod ramię Markow mówił:
— Dziś będziemy zabiegali, aby zrobiła pani dla nas użytek ze swej wiedzy, odwagi i ze swych umiejętności.
— O czym pan mówi? — spytała z uśmiechem.
— Jesteś nam potrzebna do jednej potajemnej roboty — powiedział Stoner.
— Wciąż nie rozumiem, o co chodzi. — Zamrugała oczyma.
Ruszyli wolno ulicą i Stoner zaczął ją wtajemniczać w szczegóły ich planu. Patrzyła raz na jednego, raz na drugiego, i uśmiechała się z niedogrzaniem.
— W pamięci komputera są oczywiście wszystkie dane na temat toru tego statku — rzekła, gdy Stoner skończył mówić. — Mogłabym bez większego trudu zacząć pracę nad programem rendez-vous. Ale sądziłam, że McDermott odłożył…
— Ten obiekt nie jest kometą — rzekł stanowczo Stoner. — Nie jest niczym naturalnym. To statek pozaziemski.
— Profesor McDermott ma za wąskie horyzonty — dodał Markow. — Nie możemy dopuścić, aby zrujnował cel tego projektu.
— On się boi tego obiektu — powiedziała Jo. — On chce, aby ten obiekt był naturalny, bo przeraża go myśl, że mógłby to być statek kosmitów.
Stoner potrząsnął głową.
— Widocznie ma za małą wyobraźnię — rzekł.
— Słuchajcie — odezwała się znów Jo. — Ja wiem, co jemu chodzi po głowie.
— Nie mam co tego wątpliwości.
Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, Markow stanął między nimi.
— Jo, najdroższa damo — powiedział. — Potrzebna nam jest, jak powiedziałem, pani odwaga i umiejętności. Naprawdę tego potrzebujemy. Dane na temat toru tego statku muszą zostać przygotowane bez wiedzy profesora McDermotta.
— To jest bardzo ważna sprawa — dodał Stoner, rezygnując z wywoływania sprzeczki. — Wręcz węzłowa.
Jo nic nie odpowiedziała.
— Pomożesz nam? — spytał.
— Abyś wzleciał ku statkowi i spotkał się z nim?
Skinął głową.
— Nie inaczej. Zdaje się, że ty też chcesz zostać astronautką. Pomóż nam skontaktować się z tym statkiem, a rząd zacznie werbować astronautów całymi tysiącami.
— Dobrze — rzekła. — To będzie dla mnie szansa. O ile Mac wcześniej nas nie nakryje.
Stoner podniósł ręce w geście, który mówił: „Wszystko zależy od ciebie.
— Tylko nie bardzo rozumiem, dlaczego od razu wysyłać misję załogową, a nie jakąś automatyczną sondę — mówiła — taką jak te, które wysłał my na Marsa i Wenus.
— Dlatego, że zbudowanie takich sond zajęłoby całe lata — pośpieszy odpowiedzią. — A poza tym one nie są inteligentne. To tylko zaprogramowane maszyny, które robią jedynie to, co się im każe, i absolutnie nic więcej. W jaki sposób zaprojektujesz maszynę do zbadania czegoś, czego świat nigdy nie widział? Czegoś, o czym nie wiemy niemal nic?
— Obiekt opuściłby układ słoneczny, zanim komisje skończyłyby dyskutować nad tą sprawą — dodał Markow.
— A my mamy przecież załogowe promy orbitalne — mówił pośpiesznie Stoner. — NASA ma takie wahadłowce. A Rosjanie mają swoje Sojuzy. Jeśli się nie mylę, jest nawet niedaleko stąd wyrzutnia rakietowa. Na wyspie Johnstona.
— Mamy również stację Salut — zauważył Markow. — Krąży bez przerwy po orbicie wokół Ziemi z dwoma kosmonautami na pokładzie. Można by ich wysłać…
— Nie — przerwał mu Stoner. — Ja tam polecę.
— Rozumiem — ciągnął Markow — że chciałby pan być jednym z tych, którzy polecą, ale…
— Żadnych „ale”. Potrzebujemy kogoś, kto wie, czego tam szukać. Nie można tak zaprogramować kosmonauty, aby wykonał wszystko, co trzeba. Nie może pan zmienić rakietowego mola w astrofizyka nawet w ciągu kilku miesięcy. Ja jestem logicznym wyborem do tej misji. Jeśli wyślecie kogoś innego, będzie to równie głupie, jak wysłanie automatycznej sondy z jej ograniczonym oprogramowaniem.
Markow pogładził w zamyśleniu brodę.
— Faktycznie, pańska argumentacja jest nie do zbicia — rzekł. — Jest pan doskonale wprowadzony we wszystko, co tu robimy, a do tego ma pan doświadczenie jako astronauta. Moglibyśmy na przykład wysłać pana w naszej rakiecie w towarzystwie jednego z naszych kosmonautów.
Stoner pokiwał głową z uznaniem.
— To całkiem niezły pomysł — rzekł.
— Ale gdybyś ty miał lecieć — wtrąciła nieśmiało Jo — oni na prędce przeprowadzą jakąś nie dopracowaną misję, nieprawdaż?
— Niestety — odparł Stoner. — Gdyby Wielki Mac od razu opracował plan spotkania z tym statkiem, poszłoby nam to znacznie łatwiej.
Jo potrząsnęła głową.
— To mi wygląda na strasznie ryzykowne przedsięwzięcie — powiedziała.
Przechodzili akurat obok latarni ulicznej i w jej świetle Stoner zdał sobie sprawę, że z oczu Jo wyziera niepokój i obawa. Uśmiechnął się do niej i rzekł:
— Nie martw się. Jazda samochodem po Bostonie jest bardziej niebezpieczna.
Na jej twarzy pojawił się chwilowy uśmiech, lecz zaraz powróciła powaga.
— Nie wierzysz mi? — spytał.
Jo przez chwilę rozważała coś w milczeniu. Mijali akurat grupę przyczep kempingowych i zbliżali się do szarych, brzydkich budynków biurowych.
— Muszę to zrobić — rzekł Stoner. — Muszę.
— Potrzebny nam jest jeszcze ktoś do pomocy w naszej małej rewolucji — wtrącił się Markow.
— Po co? — zdziwił się Stoner.
— Potrzebujemy kogoś o dostatecznie dużym autorytecie naukowym, aby jego opinia przezwyciężyła obiekcje McDermotta, gdy ten odkryje naszą zmowę.
— Może wciągnąć w to szefa waszej delegacji, Zworkina — zasugerowała Jo.
— Odpada — rzekł Markow. — Jest za stary i za ostrożny, aby walczyć z McDermottem. Miałem na myśli kosmologa Reynauda.
— Tego mnicha?
— Tak. Jest w bezpośrednim kontakcie z Watykanem, który może być dla nas bardzo użyteczny politycznie.
— Watykan? A jakiż wpływ na politykę może mieć Watykan?
— Kiedyś to samo pytanie zadał nasz nieodżałowany Józef Stalin — odparł Markow. — I gdy znalazł odpowiedź, miał już bardzo smutną minę.
— Ten Reynaud przypomina mi ptysia. — Stoner uśmiechnął się lekceważąco. — Nie będzie miał odwagi stanąć w szranki z Wielkim Makiem. A co powiecie o Cavendishu?
— Jest chory — powiedziała Jo.
— Ale jest związany z NATO, i to na bardzo wysokim szczeblu. Przynajmniej tak mi mówiono.
— Nie sądzę, aby to był odpowiedni dla nas człowiek — rzekł Markow powoli.
— A ponadto jest przecież chory — powtórzyła Jo. — Jest zupełnie wykończony fizycznie.
— Mimo wszystko porozmawiałbym z nim — upierał się Stoner.
Markow jednak nie dawał za wygraną.
— Proszę, nie zbliżaj się zbytnio do niego, Keith — rzekł. — Wszyscy za dobrze wiedzą, że stoisz w opozycji do McDermotta.
— A więc jak…?
— Ja z nim porozmawiam — zaofiarowała się Jo. — Ale nie myślę, aby coś z tego wyszło.
— A ja spróbuję się zbliżyć do Reynauda — rzekł Markow.
Byli teraz na wysokości osiedla bungalowów i daleko na ulicy Stoner zauważył dwoje ludzi kierujących się w stronę plaży.
— Och, u nas wciąż pali się światło — rzekł Markow. — Moja połowica pewnie nie może się mnie doczekać.
Podeszli do jego bungalowu.
— Może wpadniecie do mnie na kawę? — spytał.
Jo zerknęła na Stonera, ale ponieważ potrząsnął przecząco głową, ona także podziękowała za zaproszenie.
— W takim razie, do jutra — rzekł Markow i chwyciwszy wyciągniętą ku niemu prawicę Stonera w obie dłonie, serdecznie ją uścisnął. Potem zajrzawszy Amerykaninowi głęboko w oczy, rzekł: — Są przeciw nam zaangażowane ogromne siły.
— Wiem o tym — powiedział Stoner.
— Większe, niż pan przypuszcza — mówił Rosjanin z zagadkowym uśmiechem.
Stoner pokiwał głową.
— To nie ma znaczenia.
— Ma pan rację. Wyzwiemy ich do walki. Razem. Wystąpimy przeciw nim wszystkim.
— Trafił pan w sedno.
— Keith… jestem dumny, że mogę być twoim przyjacielem.
— A ja jestem dumny, że mogę być twoim, Kirył. Pokonamy tych łajdaków! Zobaczysz.
— Oczywiście. — Markow zwrócił się ku Jo, ujął ją za rękę i ucałował. — Dla pani, droga damo, każdy mężczyzna stanąłby ochoczo przed plutonem egzekucyjnym.
Roześmiała się perliście.
— Pan jest bardzo miły — rzekła. — Ale czy nie nazbyt dramatyczny?
— Och, wiem o tym. To nasza narodowa przywara. My, Rosjanie, jesteśmy bardzo uczuciowi. Przeżywamy wszystko głęboko. — Przerwał i lekko się zaczerwienił, jak gdyby z zażenowania. — A więc, dobranoc. Być może nasz przybysz z kosmosu jutro odpowie na nasze sygnały i w ogóle nie trzeba będzie wywoływać rewolucji.
— Dobranoc — pożegnał go Stoner.
Markow wstąpił po schodkach na werandę swego domku i wszedł do środka, a Stoner poprowadził Jo w stronę jej hotelu.
— Przyjemny gość — rzekł Stoner. — Lubię go.
— Ja też.
— Naprawdę uważasz, że Reynaud będzie nam pomocny?
— W każdym razie bardziej niż Cavendish — odparła. — On powinien leżeć w szpitalu.
— Ale porozmawiasz z nim na temat jego pomocy dla nas, prawda? To bardzo ważne.
— Bardziej niż jego zdrowie?
Spojrzał na nią nieco z boku.
— Oczywiście, że ważniejsze niż jego zdrowie! Ważniejsze niż wszystko inne…
— Może dla ciebie, Keith — powiedziała Jo. — To jest ważne dla ciebie. To jest twoje marzenie, twoja obsesja.
Przez chwilę milczał, po czym rzekł cicho:
— Mylisz się, Jo. To jest moje życie.
Malcolm W. Browne
Z PEWNYCH BADAŃ WYNIKA, ŻE ŻYCIE JEST MOŻLIWE TYLKO NA ZIEMI
Stare jak świat twierdzenie naukowców, że wszechświat roi się od cywilizacji mniej lub bardziej podobnych do naszej, zostało ostatnio zakwestionowane przez niewielką, lecz stale rosnącą grupę astronomów.
Mimo że naukowcy wciąż uważają, iż istoty inteligentne muszą być zjawiskiem powszechnym we wszechświecie, wypełnionym trylionami gwiazd, przedstawiciele tej grupy wzywają do rewizji tego poglądu. Jest całkiem prawdopodobne, twierdzą, iż nasza cywilizacja jest jedyną w swoim rodzaju…
Doktor Michael H. Hart z Uniwersytetu Trójcy Świętej w San Antonio, w Teksasie, przeprowadził analizę hipotetycznych planet, szukając cech, jakie musiałyby one mieć, aby stać się kolebką cywilizacji podobnej do naszej. Badacz doszedł do wniosku, że cywilizacje nie są czymś powszechnym, ale stanowią zjawisko niezwykle rzadkie we wszechświecie, a taka, jak nasza, może być jedyną…
Bar w klubie oficerskim był spokojny, chłodny i cienisty. Nie było jeszcze nawet szóstej, ale powoli schodzili się ludzie kończący pracę. Prawdziwych tłumów można się jednak było spodziewać dopiero przed kolacją. Stoner siedział w ponurym nastroju w loży, w kącie sali, zwrócony plecami do ściany.
Jednym z wchodzących był Markow. Pokręcił kilka razy głową i zamrugał oczami, by je przystosować do przyćmionego światła sali po pobycie na oślepiającym słońcu ulicy. W końcu dostrzegł Stonera i skierował się ku niemu.
— Lepiej zamów sobie najpierw drinka — doradził mu Stoner. — Obsługa stołów zaczyna się dopiero o szóstej.
Markow podszedł do baru, szybko zamówił wódkę z tonikiem i pośpieszył z powrotem do loży Stonera.
— Jak tam twoje spotkanie z McDermottem? — spytał, siadając naprzeciw Amerykanina.
Stoner nic nie odpowiedział, tylko wskazał mu ręką dwa próżne i jeden nie dopity kufel piwa na stole przed sobą.
— Aż tak źle? — spytał Markow.
— Kirył, jesteśmy w rękach fanatyków — odparł Stoner. — Wielki Mac jest paranoikiem, a Tuttle to szaleniec religijny.
Markow pociągnął ze swej szklanki.
— Opowiedz mi, jak było — poprosił i Stoner zaczął mówić.
Maria Markowa siedziała na miękkim, wyściełanym krześle w pokoju gościnnym swego bungalowu. Na jej kolanach leżał list z Moskwy, doręczony wprost z radzieckiego samolotu, przylatującego co tydzień na wyspę. W rękach trzymała podłużny, czarny przedmiot o kształcie i rozmiarach kieszonkowego kalkulatora.
List był pisany ręcznie, po rosyjsku, równym, ścisłym pismem i podpisany: „Całuję Cię, kuzynka Anna”.
Kuzynka Anna nie istniała, zaś kieszonkowy kalkulator był komputerem do odczytywania zaszyfrowanych tekstów. Maria właśnie z niego korzystała, aby się dowiedzieć, jakie są dla niej nowe rozkazy z Moskwy.
Zlecenie było brutalnie proste: „Nie dopuścić, aby Amerykanie przeprowadzili lot załogowy ku zbliżającemu się obiektowi. Skorzystać z wszelkich możliwych środków”.
Maria wymazała z komputera tekst rozszyfrowanego przesłania i ciężko podniosła się z krzesła. Spaliła list w kuchennym zlewie, po czym poszła do sypialni i włożyła komputer na swoje miejsce w walizce z aparaturą elektroniczną.
„Skorzystać ze wszystkich dostępnych środków.”
Oznaczało to skorzystanie z Cavendisha. Był on jedynym jej narzędziem, jedyną bronią. Usiadła na łóżku obok walizki. Materac jęknął i ugiął się pod jej ciężarem.
Cavendish. Zamknęła oczy i znów zobaczyła wyraz udręki na wykrzywionej twarzy starca. A to był jedynie efekt wykorzystania go do zdobycia informacji. Teraz musiała wykorzystać go do działania, a gdyby odmówił byłaby zmuszona go ukarać.
Maria wzdrygnęła się.
Kiedyś uczono ją, że psychologia zachowania się rozpoczęła się od prac Pawłowa nad psami. Zachodni psychologowie wyprowadzili z niej później zasadę pozytywnego wzmocnienia: nagrodzić podmiot, jeśli wykonuje to, czego się odeń wymaga, i wstrzymać nagrodę, jeśli odmówi wykonania właściwej rzeczy. Było to podejście typowe dla słabeuszy, wymagające wielkiego wydatkowania czasu i anielskiej cierpliwości w zamian za minimalny zysk.
Przełożeni Marii dawno już odkryli, że znacznie lepiej i pewniej działa odwrotna zasada: karać podmiot za brak posłuszeństwa, a powstrzymywać się od karania tylko wtedy, gdy jest posłuszny w sposób absolutny. W gruncie rzeczy była to zasada odkryta przez Pawłowa. Ale poprzez manipulowanie karą, nie nagrodą, można otrzymać lepsze wyniki, a do tego szybciej. Długofalowy efekt takiego postępowania wpływa oczywiście niszcząco na podmiot, ale temu nie sposób zaradzić.
Maria przebiegła palcami po klawiszach i gałkach swej walizki. Przed wielu laty do mózgu Cavendisha wszczepiono mikroelektrody, które wciąż działały i były tak małe, że przez cały ten czas uchodziły uwadze badających go lekarzy.
Zachodni psychologowie wszczepiliby je niewątpliwie do tych płatów mózgu Cavendisha, które generują uczucie rozkoszy, aby móc go nagradzać za dobre zachowanie impulsami elektronicznej nirwany. Jednakże moskiewscy chirurdzy wiedzieli, co robią. Maria mogła wywołać u Cavendisha całą gamę chorobowych objawów — od bezsenności po rozdzierający ból.
„Jeśli odmówi współpracy ze mną — myślała z narastającym niepokojem — będę musiała uciec się do tortur.”
Markow skończył swą drugą wódkę z tonikiem i postawił szklankę dokładnie na tym samym wilgotnym śladzie, który pozostawiła, gdy ją podniósł.
— Jako rewolucjonista — rzekł do Stonera — muszę przyznać, że uderzyliśmy głową w mur.
— Czy to jest twoja przemyślana opinia?
— Tak. — Markow westchnął ciężko.
Stoner wyśliznął się z loży i lekko się chwiejąc, podszedł do baru i zamówił następne dwa piwa tudzież dwie wódki z tonikiem.
— Spodziewasz się długiego oblężenia — rzekł Markow, gdy Stoner postawił szklanki na ich stole.
— Prawdziwy rewolucjonista musi być na to przygotowany — odparł poważnie. — I na kamienne mury też.
— Mamy ich dość — powiedział Markow.
— W dobrej sprawie nie ma fiaska, tylko opóźnienie.
Markow wzniósł szklankę.
— Za rewolucję!
— „Osiągniemy nieunikniony triumf — zacytował Stoner Roosevelta — a więc, Boże dopomóż.”
— Masz już jakieś plany w związku z kolacją? — spytał Markow, zmieniając temat.
Stoner pokręcił przecząco głową.
— A czy przewidujesz zjedzenie jakiegoś posiłku dziś wieczorem?
— Chyba tak. Ale nie ma pośpiechu.
— Masz rację.
— Udało ci się zaagitować naszego dobrego braciszka, Reynauda? — spytał Stoner.
— Czy gdybym miał jakieś pomyślne wieści na ten temat, siedziałbym tu i pił w tak żałobnym nastroju?
— Taak — rzekł Stoner w zadumie. — Ta zima nie jest pasmem naszych sukcesów.
Markow znów wzniósł szklankę.
— Obawiam się, że nasza rewolucja nie idzie, jak należy.
— Amerykańska rewolucja też nie miała na początku spektakularnych sukcesów, przyjacielu. Jesteśmy teraz na etapie bitwy pod Valley Forge.
Twarz Markowa nieco się ożywiła.
— Masz rację. Wy też byliście narodem rewolucjonistów.
— Byliśmy? My jesteśmy narodem rewolucjonistów — rzekł Stoner.
— Wynaleźliśmy telefon, prawda? Czy to nie była rewolucja? A samolot? Komputer? Zegarek z myszką Miki? — to była prawdziwa rewolucja, przyjacielu.
— Sądziłem, że to my wynaleźliśmy telefon — powiedział Markow, drapiąc się po brodzie. — Jestem pewny, że czytałem o tym w „Prawdzie”.
— W porządku. Weź sobie telefon. Ale my wynaleźliśmy kolacje przy telewizorze.
— Prawdziwa rewolucja.
— I gumę do żucia.
Wznieśli toast za gumę do żucia.
Jo, siedząc na krześle z rolkami, odsunęła się od pulpitu komputerowego i zerknęła na duży ekran wbudowany w ścianę. Było kilka minut po szóstej.
— Mam dość. — Zwróciła się do siedzącej obok niej programistki. — Dziewięć godzin harówy, tylko z przerwą na kanapkę!
— I żadnych wyników poza obgryzionymi paznokciami — zauważyła programistka.
Jo uśmiechnęła się do niej. „Ale sprawa warta jest zachodu — powiedziała do siebie. — Te dodatkowe obliczenia przewidywanego toru lotu statku wymagają dużo pracy, ale są konieczne dla misji spotkania… jeśli do niej dojdzie.” Do programistki zaś rzekła:
— Słuchaj, jeśli oni nie płacą ci za godziny nadliczbowe, nie powinnaś zostawać po pracy. Wystarczy, że przepracowałaś cały obiad.
— Robię tylko to, co mi każą — powiedziała wstając z krzesła i kierując się w stronę toalety.
W kilka minut później Jo szła już zalaną słońcem ulicą. Postanowiła wpaść przed kolacją do klubu oficerskiego.
Gdy tylko jej oczy przystosowały się do półmroku baru, dostrzegła Stonera i Markowa w loży, w kącie sali. A właściwie najpierw ich usłyszała, a dopiero potem zobaczyła.
— Za chwalebną Rewolucję Październikową i rewolucjonistów na całym świecie! — krzyczał Markow. — Piję za was wszystkich, gdziekolwiek jesteście!
Gdy podeszła do ich stołu, Stoner podniósł mętny wzrok.
— Czy to jakaś uroczystość prywatna, czy też można się przyłączyć? — spytała.
— Proszę siadać i przyłączyć się do naszej stypy! — zawołał natychmiast Markow.
— Stypy? — usiadła w loży obok Rosjanina.
Stoner wzniósł swą szklankę na cal nad blatem i pozdrowił ją.
— Obchodzimy 4 Lipca. Na parę miesięcy przed terminem. — Jego słowa zamazywały się. — Tak mi się przynajmniej zdaje.
— Ale dlaczego nazwaliście to stypą?
— Rosyjska melancholia.
— W takim razie jest chwalebna Rewolucja Październikowa — rzekł Markow, zignorowawszy jej słowa. — Ach, przyjaciele, to był punkt zwrotny! Gdy nieśmiertelny Lenin pojawił się na stacji w Piotrogrodzie, świat się zmienił.
Do ich stołu podeszła ponuro wyglądająca kelnerka — tubylka, przysadzista i kwadratowa jak worek cementu.
— Czy przynieść coś więcej do picia? — spytała.
Jo zamówiła pinię coladę, Markow przeszedł na wódkę z lodem, a Stoner pozostał przy piwie.
Gdy drinki były już na ich stole, Stoner rzekł:
— Sądzę, że powinniśmy wznieść toast za amerykańską piechotę morską: dzielnych ludzi, którzy wydarli tę wyspę z rąk fanatycznych japońskich obrońców w tysiąc dziewięćset czterdziestym którymś.
Jo popatrzyła po kolei na nich obu.
— Co się tu dzieje? — spytała.
— Chcesz naprawdę wiedzieć?
— Tak.
— No to nie pytaj.
Przez chwilę Jo wyglądała tak, jakby się miała zamiar pogniewać. Ale zaraz się roześmiała, potrząsnęła głową i wzięła do ręki swój lodowaty puchar.
— W porządku — rzekła. — Skoro tak to chcesz rozgrywać. Ale przynajmniej mi powiedz, za co pijemy.
— Za rewolucję! — zawołał Markow.
— Za rewolucję kopernikańską — rzekł Stoner.
— Za rewolucję 1905 roku — sprzeciwił się Markow.
— Jakąkolwiek.
Wypili.
— Przydałaby się tu orkiestra — zauważył Markow, stawiając na stole swą pustą szklankę. — Zagrałaby uwerturę Czajkowskiego Rok 1812.
— To nie dość rewolucyjne — sprzeciwił się Stoner. — Może lepiej Gwiazdy i pasy na zawsze.
— To kontrrewolucja!
— Nieprawda!
— A co powiecie na Ja i Bobby McGee? — zasugerowała Jo.
Popatrzyli na nią obaj mętnymi oczami.
— Janis Joplin — próbowała im wyjaśnić — była rewolucyjną piosenkarką w roku… och… zapomniałam.
Stoner pochylił się nad stołem, a Markow i Jo przysunęli się do niego.
— Musi być jakiś sposób — rzekł po cichu — żeby zmusić Wielkiego Maca do akceptacji misji spotkania. Musimy ten sposób znaleźć.
— Prawdziwi rewolucjoniści nie zniechęcają się upartą opozycją elementów reakcyjnych — powiedział Markow z nieskazitelnym angielskim akcentem. Potem czknął.
— Musimy znaleźć ten sposób — powtarzał Stoner.
— Albo go stworzyć — rzekła Jo.
Może gdy oświetlą ten statek wiązką z lasera — pomyślał głośno Markow — jego pasażer jakoś zareaguje?
— Pasażer? — spytała Jo. — A dlaczego nie pasażerka?
— Zaraz, chwileczkę — wtrącił się Stoner, spoglądając na nią. — Dlaczego powiedziałaś „stworzymy sposób”?
— Co?
— Powiedziałem, że musimy znaleźć sposób, żeby Wielki Mac ruszył swój gruby tyłek, a ty powiedziałaś „albo go stworzyć”. Co chciałaś przez to powiedzieć?
Jo mrugnęła do niego porozumiewawczo.
— O, nic. Tak… mi się powiedziało.
Umysł Stonera wciąż jednak pracował mimo alkoholowego zamroczenia.
— Przypuśćmy, Kirył… Słuchaj no, co mówię: przypuśćmy, że zaczną nadchodzić nowe sygnały od tego statku do któregoś z naszych radioteleskopów. Coś jakby odpowiedź. Nic definitywnego. Ot, parę trzaskowi charczeń.
Markow popatrzył na niego zamglonym wzrokiem.
— Proponujesz, żebyśmy spreparowali fałszywą odpowiedź?
Stoner pomachał ręką w powietrzu.
— Czemu zaraz tak mocno…? — mruknął. — Przypuśćmy, że tylko trochę wzmocnimy, wzbogacimy przychodzące sygnały. O ociupinkę.
— To bardzo ryzykowne — sprzeciwił się Markow. — Nie naukowe.
— Aha! Chyba tak.
— Ale czy to by pomogło? — spytał Rosjanin po chwili namysłu. — Czy moglibyśmy oszukać Wielkiego Hamburgera?
— Gdybyśmy mieli kogoś przy radioteleskopie, kto by wiedział, jak to zrobić…? — rzekł Stoner.
— No i gdyby ten ktoś umiał trzymać język za zębami — dodał Markow i przyłożył sobie palec do ust.
Na twarzy Jo pojawił się lekki uśmiech.
— A co powiecie o doktorze Thompsonie? Sądzę, że potrafiłabym go przeciągnąć na naszą stronę.
Maria Markowa siedziała na łóżku i bębniła swymi krótkimi palcami po wieku walizki. „Kirył pewnie nie wróci do późnej nocy — myślała. — Dopóki otworem stoi jakiś bar albo w pobliżu kręci się jakaś ładna dziewczyna, Kirył jest zajęty.”
Ale to dawało jej sposobność przeprowadzenia wywiadu z Cavendishem. Musiała go wykorzystać, aby nie dopuścić, by Amerykanie wysłali Stonera na spotkanie z obcym statkiem.
„Ten Stoner… — pomyślała ze złością. — Na nim się to wszystko opiera. Jeśli usunę go z drogi, wykonam swe zadanie.”
Zacisnęła zęby, wyjęła kluczyk i ostrożnie otworzyła wieko elektronicznej walizki. Aparatura była zasilana z własnej maleńkiej baterii radioizotopowej i nie potrzebowała prądu z sieci.
Maria nacisnęła guzik i zapaliła się czerwona lampka, wskazująca, że aparat pracuje. Potem przekręciła gałkę nadajnika niemal do oporu, aby wysłać ku Cavendishowi jeszcze silniejszy, boleśniejszy sygnał. Ale twarz, którą oczyma wyobraźni widziała w męczarniach, nie była już twarzą Cavendisha; była twarzą jej męża.
8z56WP/JNL 1978.08.24 1531494/IDN
WASZYNGTON /DC/ STAŁ SIĘ MIEJSCEM, GDZIE FBI PRZEPROWADZIŁA ZMASOWANY ATAK NA WYTWÓRCÓW I DYSTRYBUTORÓW FENCYKLIDYNY /PCP/. OD STYCZNIA 78 ROKU AGENCI FEDERALNEGO BIURA ŚLEDCZEGO WYKRYLI TAM 10 LABORATORIÓW PRODUKUJĄCYCH PCP I SKONFISKOWALI WYPRODUKOWANY NARKOTYK. JEGO WARTOŚĆ, SZACOWANA WEGŁUG CEN ULICZNYCH, WYNOSI 2 MILIONY DOLARÓW. DAVID CANADAY, AGENT DO SPECJALNYCH PORUCZEŃ, PODKREŚLA, ŻE W WASZYNGTONIE WYKRYTO WIĘCEJ PCP NIŻ W JAKIMKOLWIEK INNYM MIEŚCIE USA ORAZ ŻE HANDEL TYM NARKOTYKIEM KONCENTRUJE SIĘ NA WSCHODNIM WYBRZEŻU (M).
9 z 56 LAT/JNL 1978.08.20 154492/IDN
TRZY ARTYKUŁY ZAMIESZCZONE W „LOS ANGELES TIMES” OMAWIAJĄ EFEKTY WYWOŁANE PRZEZ SZTUCZNY NARKOTYK PCP, POPULARNIE ZWANY „ANIELSKIM PYŁEM”. POZOSTAJĄCY POD JEGO WPŁYWEM NARKOMANI, PERSONEL MEDYCZNY I POLICYJNY ORAZ PRACOWNICY LABORATORIÓW MAJĄ ZWIELOKROTNIONE SIŁY I STAJĄ SIĘ NIEWRAŻLIWI NA BÓL. JEGO DZIAŁANIU CZĘSTO TOWARZYSZY IRRACJONALNE ZACHOWANIE I GWAŁTOWNOŚĆ, KTÓRE UNIEMOŻLIWIAJĄ POLICJI STOSOWANIE TRADYCYJNYCH METOD PRZY ZATRZYMYWANIU PODEJRZANYCH. SŁUŻBA ZDROWIA JESZCZE NIE WYDAŁA ZALECENIA, JAK POSTĘPOWAĆ Z OSOBAMI ZNAJDUJĄCYMI SIĘ POD WPŁYWEM PCP, GDYŻ NIEWIELE WIADOMO NA TEMAT JEGO DZIAŁANIA NA ORGANIZM LUDZKI. PRODUKCJA PCP NIE JEST KOSZTOWNA, A SKŁADNIKI UŻYTE DO JEGO SYNTEZY SĄ POWSZECHNIE DOSTĘPNE…
Reynaud siedział napięty jak struna na skraju łóżka Schmidta i patrzył na młodego astronoma.
Tuż od ponad godziny Schmidt siedział na podłodze, w kącie swego pokoju w „żłobku”. Ręce zwisały mu bezwładnie po bokach, a dłonie spoczywały nieruchomo na podłodze. Oczy miał bez przerwy utkwione w jeden punkt. Gdyby nie szybkie unoszenie się i opadanie jego klatki piersiowej oraz świszczące głosy, jakie wydobywały się z jego otwartych ust przy oddychaniu, wyglądałby na nieżywego.
Reynaud próbował skłonić go do rozmowy, oblewał go zimną wodą, a nawet uderzył go w policzek. Wszystko bez skutku. Schmidt siedział bez ruchu na podłodze i patrzył przed siebie szklanymi oczyma.
Jeśli wezwę pogotowie, zamkną go w kryminale — myślał Reynaud w rozterce. — Bóg raczy wiedzieć, gdzie dostał ten narkotyk? A co będzie, jeśli w ogóle z tego nie wyjdzie? Jeśli umrze?”
Po raz chyba setny Reynaud wstał i podszedł do drzwi. „Być może jest gdzieś lekarz, który się zgodzi udzielić mu pomocy bez informowania o wszystkim władz” — myślał zdesperowany.
Jednakże nie mógł się zdobyć na naciśnięcie klamki.
Gdy wrócił do Schmidta, pięści młodego astronoma były już zaciśnięte tak silnie, że stawy jego palców niemal zbielały.
— Widzę go — rzekł chrypliwie.
Ledwie zdołał wydobyć głos z wysuszonej krtani.
„Dzięki Bogu — pomyślał Reynaud. — Nareszcie przychodzi do siebie.”
— Zbliża się! — skrzeczał Schmidt. — O, Jezu! Idzie prosto na mnie! — Zerwał się na równe nogi.
Reynaud zbliżył się do niego. Czuł się małym i bezsilnym obok młodziana.
— Idzie wprost na mnie! — krzyczał Schmidt. — Jakie kolory! — Przesłonił sobie oczy ręką. — Boli mnie!
— Wszystko będzie dobrze — próbował go uspokoić Reynaud i wziął go lekko za rękę.
Jednakże Schmidt odrzucił go za siebie jak worek. Reynaud uderzył podudziami w łóżko i przewalił się przez nie, by w końcu wylądować z głuchym łomotem na podłodze po drugiej jego stronie. „Nie mogę tego wytrzymać! — wył Schmidt.
Podniósł do góry całe łóżko i trzymał je nad głową. Reynaud pomyślał że zbliża się jego koniec. Nie mógł się ruszyć. Przez chwilę, długą jak wieczność, Schmidt stał nad nim, jak kapłan Azteków, gotowy wydrzeć mu z piersi serce.
Potem jednali zrobił całym ciałem zwrot i z dziko wykrzywioną twarzą cisnął łóżko w kąt pokoju — z taką łatwością jak dziecko, które rzuca patyk Metalowa rama uderzyła z impetem o ścianę i odbiwszy się, zdruzgotała komodę i krzesło.
Schmidt rzucił się ku drzwiom, otworzył je na oścież i znikł w korytarzu. Reynaud pozostał na podłodze, ze strachu i szoku blady jak ściana, z jedną ręką groteskowo wykrzywioną i przygniecioną ciężarem ciała.
— To nie wypali — mówił Markow.
— A właśnie, że wypali — upierał się Stoner.
Wciąż siedzieli w loży w klubie oficerskim, lecz teraz pili już kawę. Stoner czuł w głowie łomot, a Markow wyglądał na wyczerpanego ze swymi mętnymi oczyma i ponurą jak noc twarzą.
Jo zdążyła pójść do stołówki, zanim ją zamknięto, i przyniosła im rozmiękłe kanapki. Siedząc obok Stonera, rzekła:
— Myślę, że to się uda. Doktor Thompson nam pomoże. Jestem tego pewna.
Markow potrząsnął głową, ale tylko raz, gdyż nagły ból kazał mu znieruchomieć i zamknąć oczy.
— Martwisz się pewnie tym, że trzeba w to wciągnąć za dużo ludzi — powiedział Stoner.
— Tak — odparł Rosjanin, nie otwierając oczu. — Sfałszowanie sygnału od tego statku wymaga udziału nas trojga, Thompsona i co najmniej dwóch lub trzech techników radarowych. Poza tym, czy uważasz, że ludzie, tacy jak Zworkin albo Cavendish, dadzą się tak łatwo nabrać na fałszywe sygnały?
— A od czego jesteś ty, stary druhu? — spytał go Stoner.
— Twoim zadaniem będzie spreparowanie takiego sygnału, żeby oni łamali sobie nad nim głowy tak długo, aż wszystko będzie gotowe do misji spotkania.
Markow otworzył oczy i smutno się uśmiechnął.
— Rozumiem — powiedział. — Wszystko zależy ode mnie.
— W każdym razie dużo.
— Spróbuje pan? — spytała Jo.
Markow ściągnął usta i uśmiechnął się do niej.
— Dla pani, o piękna, odważę się na wszystko. A zresztą to dla nas wyzwanie. Jeśli jesteśmy prawdziwymi rewolucjonistami, musimy czymś zaryzykować, nieprawdaż?
Stoner, choć go bolała głowa, zdał sobie sprawę, że Markow obraca całą sprawę w żart. Rosjanin nie wydawał się wierzyć w pozytywny wynik ich desperackiej intrygi. Niemniej jednak Stoner wzniósł jeszcze jeden toast — Za naszą rewolucję! — rzekł, podnosząc swą filiżankę.
Markow stuknął się z nim swoją, po czym dołączyła do nich Jo.
— Za nas — powiedziała z uśmiechem.
Poprzez czerwoną mgłę udręki Cavendish zobaczył, jak sanitariusze wnoszą do lecznicy Reynauda. Dwaj krzepcy marynarze nie mieli żadnych problemów z noszami, na których spoczywał malutki, tłuściutki ksiądz w czarnym garniturze — niby mały wieloryb, który osiadł na mieliźnie. Katusze, które Cavendish przeżywał i które mąciły mu wzrok, nie pozwoliły mu się zorientować, czy Reynaud jest przytomny, czy też nie.
— Co… mu się stało? — Głos Anglika był słaby i zabrzmiał głucho.
— Niech się pan o niego nie martwi. Proszę leżeć spokojnie i odpoczywać.
Pielęgniarka, która to powiedziała, była energiczną kobietą w wieku średnim, i troskliwie się nim opiekowała.
Stary profesor czuł się zbyt słaby, żeby móc robić coś innego. A jego bole, zamiast ustępować, wzmagały się. Omyłką było zgłosić się tutaj samemu, gdy zaczęły się katusze. Teraz siedział tu, jak w pułapce, a fale udręki co chwila przelewały się przez jego umęczone ciało pomimo środków przeciwbólowych, którymi go naszpikowano.
Wiedział, gdzie powinien być i co powinien robić. Okazał nieposłuszeństwo i teraz ponosił za to karę. Mieli rację, że go ukarali, a on był głupcem, że im się sprzeciwił. Ale nie mógł już nic na to poradzić. Zażywna pielęgniarka wydawała się stale unosić nad jego wąskim, szpitalnym łóżkiem, a on był za słaby, aby się przedrzeć ku wolności.
„Gdyby tak odeszła choć na minutę czy dwie — myślał zdesperowany — wtedy mógłbym się stąd wyśliznąć.”
Zasłona jego małej alkowy rozchyliła się i obok jego łóżka stanął młody lekarz — Jak się czuje pacjent? — spytał pielęgniarkę.
— Niespokojny.
Zwracając się do Cavendisha, medyk ozdobił swą twarz profesjonalnym uśmiechem.
— Wciąż odczuwa pan jakieś dolegliwości?
„Dolegliwości? — pomyślał Cavendish. — Dlaczego nie powie po prostu »ból«?”
— Czuję się… nieco lepiej — skłamał, wiedząc, że lekarz oczekiwał od niego takiej odpowiedzi.
— Doskonale. Proszę spróbować się odprężyć. Migreny nie trwają przez całe życie.
— Czy ten pan… którego przed chwilą wniesiono… — Cavendish przerwał, aby nabrać powietrza — czy to jest doktor Reynaud?
Lekarz skinął głową.
— Tak. Upadł i złamał rękę.
— Jaki dziś duży ruch — zdziwiła się pielęgniarka. — Bywają noce, że się siedzi i nudzi na śmierć. Ale dziś będzie co robić.
— I nawet nie jest dzień wypłaty — dodał lekarz.
Cavendish opadł bezsilnie na poduszkę i zgrzytał zębami, aby nie wyć z bólu. Lekarz wyszedł, lecz pielęgniarka nie odeszła dalej, jak na skraj okalającej jego łóżko zasłony.
Nagle zza zasłony dobiegł ich nieopisany łoskot i nieskoordynowane okrzyki kilku osób naraz.
— Na litość boską! Trzymaj go!
— Pomóż tu!
— Dyżurny! Pielęgniarka! Proszę tutaj! Szybko!
Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie pisku czy skrzeczenia, jakiego Cavendish nigdy w życiu nie słyszał, a jakie równie dobrze mogło — wydobywać z gardła mężczyzny, jak i kobiety. Albo jakiejś bestii.
Pielęgniarka wybiegła za zasłonę i ucho Cavendisha złowiło nową serie odgłosów walki; coś jak młócenie cepami czy rzucanie ciężkimi worami. W szparze między połami zasłony mignęły mu sylwetki dwóch rosłych sanitariuszy. Potem postać lekarza, który go odwiedził.
— Trzymaj go! Nie puszczaj!
Cavendish, czując, że drżą mu od wysiłku wszystkie mięśnie, podniósł się wolno na swym łóżku do pozycji siedzącej. Nie zdjęto mu ubrania, jedynie buty. Gdy stanął na nogach, zrobiło mu się tak słabo, że omal nie zemdlał, a sięgnięcie po buty kosztowało go tyle wysiłku, co kiedyś wejście na wysoką górę.
A tymczasem bijatyka na korytarzu trwała w najlepsze, nie tracąc na swej intensywności.
Mając na nogach tylko skarpetki, Cavendish podszedł do zasłony i odchyliwszy ją, wyjrzał na korytarz. Obok głównego wejścia do szpitala kotłowały się na podłodze ciała ludzkie. Dyżurni i pielęgniarki pospołu próbowali okiełznać jednego płowowłosego mężczyznę, który przeciwstawiał im się z szaleńczą determinacją.
Jeden z lekarzy, uzbrojony w strzykawkę, próbował przygnieść kolanem pierś młodziana, drugi — ten, który rozmawiał z Cavendishem — usiłował wbić igłę w jedną z jego młócących nóg.
Anglik, ku swemu zaskoczeniu, rozpoznał w siedzącym na podłodze szaleńcu młodego Holendra. „Dobry Boże! — wyszeptał. — To musi być ten młody Schmidt!” Trudno było jednak orzec z całą pewnością, kim jest młodzian, gdyż jego twarz była tak zniekształcona szałem, że przypominał jakieś dzikie zwierzę.
Cavendish, zapominając nieomal o swym bólu, przypatrywał się przez dłuższą chwilę walce, po czym wyśliznął się na korytarz i z butami w ręku ruszył w stronę tylnego wejścia szpitala — niby mąż, który skrada się do domu, nie chcąc się narazić na reprymendę swej rozgniewanej żony za to, że tak późno wraca.
Gdy wychodzili we trójkę z klubu oficerskiego, Jo trzymała Stonera pod ramię, a Markow przystanął z drugiej strony, pod nagimi żarówkami, które oświetlały godło klubu. Wokół światła unosiły się roje owadów, usiłujących w bezmyślny, instynktowny sposób rozszyfrować jego naturę. Nagle światło zgasło.
— Nie miałem pojęcia, że jest już tak późno — rzekł Stoner. — O której zamykają tę spelunkę?
— O północy — odparła Jo. — A jest dokładnie północ.
Stoner nabrał głęboko w płuca morskiego powietrza; było chłodne i wydawało się rozpędzać mgłę w jego głowie.
— No i cóż, moi rewolucjoniści? — spytał. — Co sądzicie o naszych szansach?
— Powiedzie nam się — pośpieszyła z odpowiedzią Jo.
Odpowiedź Markowa przyszła nieco później.
— Potrzebuję kilku dni, żeby spreparować dostatecznie mylący zestaw sygnałów — rzekł.
— Ale jaka jest nasza szansa sukcesu?
Rosjanin pociągnął się za brodę.
— Praktycznie równa zeru — rzekł. — Zaraz jednak na jego twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech. — Ale różnica między zerem i praktycznie zerem decyduje o powodzeniu wszystkich rewolucji.
— My wszyscy jesteśmy lekko stuknięci — zauważył Stoner.
— Nie stuknięci, ale pijani. To na pewno. Ale nie stuknięci.
— Na pewno nam się powiedzie — powtórzyła Jo, ściskając mocniej ramię Stonera. — Wielki Mac nie jest aż tak sprytny. Da się nabrać. Prawdopodobnie dostanie ataku serca, ale da się na to nabrać — To jest efekt uboczny, o którym nie myślałem — rzekł smutno Stoner.
— Porozmawiam o wszystkim z doktorem Thompsonem jutro z samego rana — powiedziała Jo.
— Z Thompsonem — powtórzył Stoner w zadumie.
— On jest kluczem do całego planu — mówiła kiwając głową. — Musimy go zwerbować.
— On tego nie zrobi — odrzekł Stoner.
— Przypuszczam, że go do tego skłonię — upierała się.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym zszedł po drewnianych schodkach klubu na koralowy beton chodnika.
— Daj temu spokój — rzeki.
— Co takiego?
Stoner zwrócił się znów do nich obojga.
— Zapomnijcie o całej sprawie. Ja się na to nie piszę.
Twarz Markowa wydłużyła się.
— Przecież to był twój pomysł — przypomniał mu.
— Wiem o tym. Ale nie był dobry. Zapomnijcie o nim.
Jo, stając znów u jego boku, rzekła:
— Keith, jeśli martwisz się o mnie i o Jeffa…
— O nic się nie martwię — rzekł oschle. — Ale nie będę fałszował danych. Taki plan mógł wymyślić tylko ktoś kompletnie zalany.
Odwrócił się gwałtownie i poszedł w kierunku „żłobka”. Jo pozostała u podnóża schodków i patrzyła, jak znikał w mroku ulicy. Markow podszedł do niej.
— Nigdy nie wierzyłem, że on na to pójdzie — rzekł miękko. — To były tylko takie sobie wariackie rozmowy. Żeby łatwiej pozbyć się frustracji z powodu sprzeciwu McDermotta.
— Nie, to nie był najważniejszy powód — powiedziała Jo. — On nie zdradzi nam tego powodu. Nawet sam się do niego nie przyzna.
Markow lekko dotknął ręką jej ramienia.
— Drogie dziecko, wiem, jak się pani teraz czuje.
— Jest pan jasnowidzem?
— Wiem, co to znaczy mieć złamane serce.
Jo potrząsnęła głową.
— A ja myślałam, że moje jest odporne na wstrząsy.
— Niczyje takie nie jest — rzekł Markow. — Najlepsze, co można zrobić, to zalać je jakimś szybko tężejącym cementem i próbować z tym żyć.
Jo uśmiechnęła się w zadumie.
Szybko tężejącym cementem? — powtórzyła. — A ja myślałam, że pan jest romantykiem.
Markow objął ją ramieniem i ruszyli razem ulicą.
— Odprowadzę panią do hotelu — rzekł.
Pozwoliła mu się prowadzić. Szli oboje wyludnioną ulicą. Tylko raz obejrzała się za siebie i popatrzyła w kierunku, gdzie zniknął Stoner.
W mroku sypialni Markowów czerwone światełko w walizce zerkało na Marię, niby diabelskie oko.
„On jest stary — pomyślała nagle. — Jeśli przetrzymam go tak długo na pełnej mocy, zemdleje i umrze.” Już wyciągała rękę, by zmniejszyć natężenie, gdy zza okna dobiegły ją odgłosy jakiegoś szurania. Wyjrzała przez okno na ulicę i dostrzegła Cavendisha. Wyglądał jak trup, przywrócony do życia za pomocą praktyk czarnoksięskich, i akurat gramolił się po schodach na werandę jej bungalowu.
Maria rzuciła okiem na zegarek. Jego fosforyzująca tarcza była zamglona, a wskazówki niewyraźne. Z niecierpliwym niknięciem sięgnęła ku walizce przez łóżko i zmniejszyła moc do minimum. „Coś mi oczy szwankują — pomyślała z niepokojem, wstając na równe nogi. — Będę musiała zmienić szkła na mocniejsze.”
Wygładziła spódnicę, po czym przeszła do pokoju gościnnego i otworzyła drzwi werandy. Stał posłuszny jak pies i czekał, aż go wpuszczą.
Maria nie zapalała światła. Nie chciała widzieć twarzy Anglika. Tymczasem on podszedł do krzesła i opadł na nie z westchnieniem ulgi.
— Twoje buty — zdziwiła się, widząc w słabym świetle ulicznej latarni niewyraźnie, jak przez mgłę, buty w jego ręku. — Dlaczego je zdjąłeś?
— Byłem w lecznicy — odparł.
— Dlaczego tam?
Powoli opowiedział jej o wszystkim, co zaszło, kładąc szczególny nacisk na fakt, że próbował ujść zasłużonej kary poprzez ukrycie się w amerykańskim szpitalu.
— Jak się stamtąd wydostałeś? — spytała.
Opowiedział jej o wywołanym przez Schmidta zamieszaniu.
— Wszyscy wiedzą, że szpikuje się narkotykami — dodał oschłym, maszynowo brzmiącym tonem. — Ale tym razem musiał przedawkować jakiś wyjątkowo silny środek. Zachowywał się jak kompletny wariat.
„Wariat. Nic więcej nie potrzeba” — pomyślała Maria. Przypomniała obie, jak ją uczono, że niektóre narkotyki mogą zmienić człowieka w bezmyślną, walczącą maszynę. Tak jak zmieniły tego Schmidta.
Uśmiechnęła się w ciemności. Już wiedziała, w jaki sposób powstrzymać Stonera od lotu ku obcemu statkowi. I to nawet bez znęcania się na Cavendishem. Nie wiedzieć czemu, poczuła ulgę na tę myśl.
Bóg podniósł czoło człowieka i kazał mu kontemplować gwiazdy.
Zgromadzenie rozpoczęło się o ósmej, ale potężne jupitery stadionu Roberta Kennedy’ego w Waszyngtonie wylewały już z siebie strumienie oślepiającego światła, gdy zaczęli się schodzić pierwsi niecierpliwi słuchacze.
Willie Wilson nerwowo wytarł strużkę potu, która spływała mu na górną wargę, i z zadowoleniem patrzył, jak stadion wypełnia się pod kopułą jasnego jeszcze, wieczornego nieba.
— Powiedziałem ci, że sprzedamy wszystkie bilety — rzekł z uśmiechem jego brat Bobby. — Już za pół godziny będziemy musieli zacząć odsyłać ludzi z kwitkiem.
Gdy zespoły muzyczne i zaproszeni wokaliści zaczęli przygotowywać tłumy na spotkanie z kaznodzieją, było już zupełnie ciemno, choć z uwagi na jarzące się jupitery nie sposób było zobaczyć nieba.
Wyjście Williego na estradę zostało starannie wyreżyserowane. Najpierw miały zgasnąć wszystkie światła z wyjątkiem jednego, punktowego reflektora, który chwyciłby kaznodzieję u wejścia stadionu w momencie, gdy schodziłby on z rampy na murawę. Następnie ta sama plama świetlna miała mu towarzyszyć w samotnej i podniosłej wędrówce wzdłuż całej bieżni ku podium, gdzie czekał na niego mikrofon.
Mimo że Willie przemawiał już wiele razy i w wielu miejscach, zawsze na parę sekund przed występem czuł, że wnętrzności trzepoczą w nim, jak schwytany w ręce ptak.
Z tyłu za sobą słyszał, jak Bobby przechwala się przed Gordonem:
— A nie mówiłem ci, że będzie komplet?
— Tym razem, tak — przyznał niechętnie Gordon. — Ale co będzie z Anaheim? Z tego, co wiem, bilety nie sprzedają się tam tak dobrze.
Willie wyłączył ich głosy ze swej świadomości. To, o czym mówili, nie było ważne. Nie było w tej chwili nic ważniejszego, niż przekonać zgromadzone tłumy, że jego posłanie jest warte uwagi.
Stał napięty, jak struna, niby młody mustang, którego zaraz wypuszczą zagrody na łąkę, gdy jedna ze świeżo nawróconych wokalistek wzniosła głos ku jego czci. Willie poczuł, że ze wszystkich porów wylewa mu zimny pot, gdy kobieta zawołała do mikrofonu:
…OTO CZŁOWIEK, NA KTÓREGO WSZYSCY CZEKAMY. Z POSŁANIEM, KTÓRE WSZYSCY CHCEMY USŁYSZEĆ… MIEJSKI EWANGELISTA, WILLIE WILSON WE WŁASNEJ OSOBIE!
Rozległy się fanfary połączonych zespołów, po czym światła zaczęły gasnąć i wreszcie zgasły zupełnie. Tłum zaryczał, ale zaraz umilkł.
Willie przystanął w samotnej plamie światła i rozejrzał się dookoła, lecz w oślepiającym blasku reflektora nic nie mógł dostrzec.
Na stadionie panowała kompletna cisza, tak jakby wszyscy gdzieś znikli. Jakby zostali nagle uniesieni w międzyplanetarną pustkę.
Willie stał speszony, zdziwiony, przerażony, wciąż nie widząc nic dookoła. Jednakże teraz słyszał już okrzyki, jęki.
— Patrzcie!
— O, Boże! Co to może być?
— Patrzcie tam, na niebo! Patrzcie na niebo!!!
Willie zasłonił oczy ręką, lecz to nic nie pomogło. Teraz stadion rozbrzmiewał już zduszonymi okrzykami, piskami… czego? Strachu? Zgrozy? Przerażenia?
Zrobił kilka szybkich kroków do przodu, a plama świetlna pozostała tym razem, gdzie była. Najwyraźniej również operator reflektora zamarł w bezruchu.
Willie wzniósł oczy do góry i zrozumiał wszystko. Na niebie migotało przesłanie.
Na stadionie odzywało się coraz więcej głosów. Ludzie przeklinali, złorzeczyli, biegli, tłoczyli się przy wyjściach, pulsowali zwierzęcym strachem bezmyślnego tłumu.
Willie pobiegł w stronę podium. Nawet w ciemnościach jego krok był pewny — Potknął się na pierwszym stopniu, zazgrzytał zębami i wbiegł na estradę.
Tłum był już jednym bezmyślnym organizmem zamkniętym w klatce stadionu. Zewsząd dochodziły wrzaski, skowyt i głuche zwierzęce ryki.
Jego ręce chwyciły zimny pręt mikrofonu.
— SŁUCHAJCIE MNIE! — zawołał, a jego milionkroć wzmocniony głos przetoczył się gromem po stadionie. — SŁUCHAJCIE MNIE! SŁUCHAJCIE MEGO GŁOSU! SŁOWO BOŻE JEST WŚRÓD NAS! PADNIJCIE NA KOLANA!
Nieopisany hałas pod rozświetlanym tylko błyskami niebem, zaczął przycichać. Rozległo się zbiorowe westchnienie. A Willie grzmiał dalej:
— UPADNIJCIE NA KOLANA! SŁUCHAJCIE SŁOWA PAŃSKIEGO! TO JEST ZNAK, NA KTÓRY WSZYSCY CZEKALIŚMY. NIE BÓJCIE SIĘ! NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ!
Zawahał się przez chwilę i wzniósł twarz ku światłom na niebie. Pulsowały i migotały, jakby były czymś żyjącym. W tej samej chwili poruszyła się plama światła reflektora i szybko znalazła kaznodzieję na podium. Stał teraz znowu w świetlistym kręgu. Już wiedział, co ma mówić.
— POWIEDZIAŁEM WAM, ABYŚCIE OBSERWOWALI NIEBO. SPÓJRZCIE WIĘC TERAZ DO GÓRY. PODZIWIAJCIE DZIEŁO PANA BOGA WSZECHMOGĄCEGO.
NIE CZAS DZIŚ NA OBAWĘ. TO JEST CHWILA TRIUMFU! PADNIJCIE NA KOLANA I MÓDLCIE SIĘ. DZIĘKUJCIE BOGU, KTÓRY PRZEMAWIA DO WAS GŁOSEM OGNIA. ALE JEST TO GŁOS MIŁOŚCI. GŁOS ŻYCIA WIECZNEGO.
BĄDŹCIE ŚWIADKAMI JEGO PIĘKNA. KRÓLESTWO I MOC, I CHWAŁA PANA NASZEGO JEZUSA CHRYSTUSA, BOGA OJCA I SYNA, I DUCHA ŚWIĘTEGO, NIECH BĘDĄ Z WAMI NA WIEKI WIEKÓW…
Nazajutrz gazety doniosły, że Willie przemawiał bez przerwy przez trzy godziny, nie zająknął się ani razu i ani razu nie wykroczył poza świetlisty krąg. Tylko jego głos zapobiegł panice, która mogła doprowadzić do stratowania tysięcy ludzi u wyjść ze stadionu.
U wejścia do swego hotelu Jo powiedziała Markowowi „Dobranoc” i weszła do holu, gdzie siedział strażnik i drzemał z bronią na piersiach.
Potrząsnąwszy gniewnie głową, otworzyła znów drzwi i wyszła na zewnątrz. Markow zdążył się już sporo oddalić, więc nie było sensu go wołać. Jo prześliznęła się między betonowymi budynkami i skierowała się ku plaży.
Nie była zdziwiona, gdy spotkała tam Stonera, przechadzającego się samotnie po srebrno-białym piasku. Kiedy ją zobaczył, też nie wydawał się być zdziwiony.
— Helo, Keith.
Niemal się uśmiechnął.
— No cóż, kiedyś powiedziałaś, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. I pewnie tak jest.
Zrównała się z nim krokiem i szli obok siebie po ciepłym piasku, pod wysokimi, majestatycznymi palmami, które szumiały cicho w nocnej bryzie. Jo przystanęła na moment, by zdjąć pantofle, lecz Stoner poszedł dalej, głęboko oddychając ciepłym powietrzem, pełnym zapachu egzotycznych kwiatów. A przybrzeżne fale snuły swą nie kończącą się opowieść, pluszcząc i szemrząc w ciemnościach.
— Jaki jest prawdziwy powód, dla którego wycofałeś się z naszej intrygi? — spytała Jo, gdy znów szli jedno obok drugiego.
— Już ci powiedziałem — odparł — że nie będę wspólnikiem w fałszowaniu danych. Wydawało mi się to dobre, gdy byłem pijany, ale teraz już jestem trzeźwy.
— I to jest powód?
— Tak.
— Jedyny?
Przystanął i zwrócił się w jej stronę:
— Co chcesz, abym powiedział? Czy to, że nie chcę tego zrobić, bo nie chcę, abyś ty się pieściła z Thompsonem?
— Tak, Keith, to jest dokładnie to, co chciałabym od ciebie usłyszeć.
— Czy to jest dla ciebie aż tak ważne?
— Kocham cię, Keith.
Przez moment nie odpowiadał, potem rzekł:
— Czy McDermott wie o tym?
— Oczywiście, że tak. Jak sądzisz, dlaczego spowodował, że jestem z nim. Aby mnie oderwać od ciebie. Żeby czuł się jak macho.
„A dlaczego ty na to poszłaś?
— Aby być pewną, że pozwolą ci tu przyjechać razem z całą grupą, a nie poślą do więzienia.
— Nie posłaliby mnie do więzienia — rzekł, ale jego głos już był cichszy i miększy.
— McDermott mówił, że tam byś trafił — I dlatego z nim sypiasz?
— Tak. I również dlatego, żeby uzyskać od niego to, co chcę.
Stoner wzruszył ramionami z rezygnacją.
— Jezu Chryste, Jo, masz rację, że jesteśmy z tej samej gliny — zawołał.
— Zawsze o tym wiedziałam. A teraz jedyną rzeczą, jakiej pragniesz, jest wzlecieć znów w przestrzeń, czy nie tak?
Nic nie odpowiedział i szli przez chwilę w milczeniu.
— Czy to wszystko, czego dokonałeś — mówiła Jo — te góry, które przeniosłeś… czy to wszystko było jedynie po to, aby wzlecieć na spotkanie z tym statkiem?
— A więc jestem fanatykiem, który ślepo dąży do swego celu — mruknął.
— Jesteś istotą ludzką, Keith. Czasami mnie przerażasz, ale jesteś człowiekiem. Gdybyś tylko zechciał się częściej zachowywać jak ktoś taki…
— Ja cię przerażam?
— To twoje ślepe dążenie do celu. To pragnienie, aby odlecieć daleko od wszystkiego, daleko od wszystkich… Opasał ją ramionami.
— Nie chcę odlecieć od ciebie, Jo — wyszeptał. — Naprawdę nie chcę.
Pozwoliła mu się przycisnąć bliżej i oparła się o jego silne, pewne ciało. Poczuła, że cały jej gniew, wszystkie wątpliwości i obawy odlatują niby zwiędłe liście, które porywa oczyszczający potok.
Uniósł jej brodę i pocałował lekko. Przywarła do niego i zamknęła oczy. Trwali przez chwilę zespoleni, po czym ich usta rozdzieliły się.
— Jesteś tak piękna, Jo — powiedział cicho. — Tak niemożliwie piękna…
Gdy otworzyła oczy i spojrzała na niego, zobaczyła też niebo i zamarła.
— Keith… co to jest?
Podniósł wzrok w górę i poczuła, że na moment jego ciało sprężyło się. Wypuścił ją z objęć i obrócił się dookoła z głową przechyloną do tyłu. Patrzył i patrzył z otwartymi ustami i wyciągniętymi rękami, by zrównoważyć ciężar ciała. Potem jął się znów obracać i chłonął widok nieba rozświetlonego migotliwymi błyskami.
— Co to jest, Keith? — spytała ponownie Jo, wpatrzona w jarzące się draperie świetlne, które płynęły po niebie od horyzontu do horyzontu.
Roześmiał się.
— Jak to, co to jest? Popatrz! To jest nasza rewolucja! To jest największy kosmiczny żart, jaki może być. Nasz przybysz zakpił sobie z nich wszystkich. Przypatrz się. Przypatrz się dobrze!
Całe niebo jaśniało już teraz płonącymi welonami wszystkich niemal barw. Czerwone, zielone, bladożółte, przepyszne draperie światła przesuwały się magicznie po niebie, przyćmiewając blask gwiazd i rozrzucając migotliwe refleksy po spokojnych wodach laguny.
To, co się rozgrywało na niebie, było tak niesamowite, tak pełne grozy, a zarazem tak niewysłowienie piękne, iż Jo poczuła, że coś jej zapiera dech w piersiach.
— Zorza polarna! — wykrzyknął Stoner, śmiejąc się i obracając dookoła na piasku, niby mały chłopiec. — Albo może Zorza Południa? Co to zresztą ma za znaczenie? Jeśli widać ją tutaj, tak blisko równika, musi ją być widać na całym świecie. Na całej Ziemi. Spójrz na nią. Czyż nie jest piękna?
Jo podbiegła do niego.
— Zorza polarna? — spytała. — Ale dlaczego…?
— To znak od naszego gościa — odparł, obejmując ją ramieniem. — Najpierw wstrząsnął magnetosferą Jowisza, a teraz robi to samo z ziemskim polem magnetycznym. To jest jego odpowiedź. Jego sygnał do nas!
Cudownie!
Glob ziemski wiruje. Linia oddzielająca dzień od nocy mknie nieustanne przez morza i kontynenty.
W miarę, jak ciemności nocy spowijały coraz to nowe lądy, coraz to nowi mieszkańcy Ziemi podnosili ku górze wzrok. Wzdłuż szerokich alei Pekinu miliony obywateli w przerażeniu obserwowało tańczące po niebie ogniste smoki. Jak jeden mąż ruszyli w stronę Miasta Zakazanego i zgromadziwszy się na placu Niebiańskiego Spokoju, zaczęli się domagać od swoich przywódców odpowiedzi, wyjaśnienia czy nawet jakiegoś zaklęcia które oddaliłoby smoki i uspokoiło ich ściśnięte ze strachu serca.
W Teheranie muezini pośpiesznie wspięli się na balkony swych minaretów, aby ogłaszać chwałę Allacha — Wszechwiedzącego, Bezgranicznie Miłosiernego. Mężczyźni padali na twarze w modlitwie i rzucali trwożliwe spojrzenia na płonące niebo. Kobiety skupiły się razem i szlochały. Wiedziały, że zbliża się koniec świata.
W Warszawie i Kapsztadzie, w Dublinie i w Dakarze, w Buenos Aires i w Nowej Szkocji niebo było morzem ognia, a ludzie albo patrzyli osłupiali, albo płakali, albo modlili się do swych bogów czy prosili naukowców o słowa pociechy i nadziei. O coś, co by oddaliło od nich paraliżujący członki strach.
A światła tańczyły i migotały na całym nocnym niebie Ziemi.