— Uważam, że przynajmniej jeden by powinien z panem iść — zadudnił Detrytus, opiekuńczy niczym kwoka. — Chryzopraz nie przyjdzie sam, to się mogę założyć.

Zdjął z pleców Piecmakera, kuszę, jaką własnoręcznie zbudował z dawnej machiny oblężniczej. Wystrzeliwane z niej wiązki bełtów miały tendencję do rozpadania się w powietrzu wskutek samych naprężeń przyspieszenia. Potrafiły usunąć drzwi nie tylko z futryny, ale też ze świata obiektów większych niż zapałka. Częścią uroku Piecmakera był też wyjątkowy brak celności. Reszta oddziału bardzo szybko stanęła za plecami trolla.

— W takim razie wy, sierżancie — zdecydował Vimes. — Reszta wchodzi, tylko jeśli usłyszy krzyk. To znaczy mój krzyk. — Zawahał się, po czym wyjął Gooseberry’ego, który nadal nucił pod nosem. — I żadnego gadania, jasne?

— Tak jest, Wstaw Swoje Imię. Hmm, hum, hmm…

Vimes otworzył drzwi. Z jego ust wraz z oddechem natychmiast buchnęły kłęby pary. Wokół popłynęło martwe, lodowate powietrze. Gruba warstwa szronu skrzypiała pod nogami.

Nienawidził magazynu przyszłej wieprzowiny. Wiszące w powietrzu półprzejrzyste płaty jeszcze nie mięsa, z każdym dniem nabierające realności, budziły w nim dreszcze, niemające nic wspólnego z temperaturą. Chrupiący bekon uważał za samodzielną grupę pożywienia, a widok jej podróżującej wstecz przez czas wywracał mu żołądek na niewłaściwą stronę.

Zrobił kilka kroków i rozejrzał się w wilgotnej, zimnej szarości.

— Komendant Vimes — poinformował, czując się trochę jak głupiec.

Tutaj, z daleka od drzwi, lodowata mgła sięgała kolan. Dwa trolle brnęły przez nią w jego stronę. Więcej mchu, jak zauważył. Więcej klanowego graffiti. Więcej owczych czaszek.

— Tu zostawić broń — zahuczał jeden.

— Beee! — odpowiedział Vimes i przeszedł między nimi.

Za sobą usłyszał szczęk stali i delikatną melodię stalowych linek, naprężonych, ale tęskniących za wolnością. Detrytus przyłożył kuszę do ramienia.

— Możecie próbować mi ją zabrać, jakbyście tak chcieli — zaproponował.

Głębiej w kłębach mgły Vimes zauważył grupę trolli. Jeden czy dwóch wyglądało na wynajętych osiłków. Za to pozostałe… westchnął tylko. Gdyby Detrytus wystrzelił w tamtym kierunku, spora część zorganizowanej przestępczości miasta zostałaby bardzo zdezorganizowana, podobnie jak Vimes, jeśli nie zdążyłby paść na ziemię. Ale nie mógł na to pozwolić. Istniały zasady sięgające głębiej niż prawo. A poza tym czterdziestostopowa dziura w ścianie magazynu wymagałaby pewnych wyjaśnień.

Chryzopraz siedział na oszronionej skrzyni. Nawet w tłumie zawsze można było go rozpoznać. Nosił garnitury, kiedy niewiele trolli aspirowało do czegoś więcej niż jakiś strzęp skórzanej przepaski. Nosił też krawat z diamentową spinką. A dzisiaj nawet narzucił na ramiona futro. Pewnie na pokaz, bo przecież trolle lubią niskie temperatury. Szybciej potrafią myśleć, kiedy ich mózgi stygną. Właśnie dlatego Chryzopraz tutaj wyznaczył spotkanie. No dobra, pomyślał Vimes, starając się opanować szczękanie zębów; kiedy nastąpi moja kolej, spotkamy się w saunie.

— Pan Vimes! Miło, żeś pan przyszedł — odezwał się dobrodusznie Chryzopraz. — Ci dżentelmeni to szanowani ludzie interesu, moi znajomi. I pewnie potrafi pan dopasować nazwiska do twarzy.

— Tak. Brekcja.

— No ale panie Vimes, przecież pan wiesz, że ona nie istnieje — oświadczył niewinnie troll. — Tylko zbieramy się razem, coby poprzez liczne akcje dobroczynne promować w mieście interesy trolli. Można powiedzieć, że jesteśmy przywódcami społeczności. Nie ma powodów, by tak brzydko nas określać.

Przywódcy społeczności, myślał Vimes. Ostatnio wiele się mówiło o przywódcach społeczności, jak na przykład „przywódcy społeczności zaapelowali o spokój” — tej frazy „Puls” używał tak często, że drukarze pewnie zostawiali ją złożoną. Zastanawiał się czasem, kim oni są i jak się ich wyznacza, a także czy „apelowanie o spokój” nie oznacza mrugania i mówienia: „Nie używajcie tych błyszczących nowych toporów bojowych, schowanych w tamtej szafie… Nie, nie tamtej, tej obok”. Combergniot był przywódcą społeczności.

— Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać sam na sam — rzucił i skinął w stronę niewyraźnych postaci. Niektóre starały się ukrywać twarze.

— Tak jest. Ach, ci dżentelmeni za mną? Zaraz nas zostawią. — Chryzopraz machnął na nich ręką. — Są tu, cobyś pan zrozumiał, że jeden troll, czyli pański szczerze oddany, mówi za wielu. A też pański dzielny sierżant, a mój stary przyjaciel Detrytus, pewnie wyjdzie zapalić, żem zgadł? Ta rozmowa jest między nami albo jej nie ma.

Vimes odwrócił się i skinął na Detrytusa. Z wahaniem, rzuciwszy Chryzoprazowi groźne spojrzenie, sierżant się wycofał. Tak samo jak trolle. Buty zachrzęściły na szronie, a potem zatrzasnęły się wrota.

Vimes i Chryzopraz spoglądali na siebie w dosłownie lodowatej ciszy.

— Słyszę, jak dzwonią panu zęby — stwierdził Chryzopraz. — To miejsce jest dobre dla trolla, ale w panu to ono zamrozi wszystko, co? Dlatego żem przyniósł to futro. — Zsunął je z ramion. — Jesteśmy tylko my dwa, nie?

Duma to jedna sprawa, ale nie czuć własnych palców to całkiem inna. Vimes otulił się pięknym, ciepłym futrem.

— Dobrze. Nie ma co gadać z kimś, komu zamarzły uszy, nie? — Chryzopraz wyjął ogromną cygarnicę. — Pierwsze: żem słyszał, że jeden z moich chłopaków nie pokazał uszanowania. Żem słyszał, że sugerował, że jestem takim trollem, co to chowa osobiste urazy, co to by rękę podniósł na pańską piękną damę i malucha, co tak pięknie rośnie. Czasami rozpacz mnie ogarnia, kiedy patrzę na dzisiejsze młode trolle. Nie mają szacunku. Nie mają stylu. Nie mają finezji. Jak pan chce nowy skalny ogródek przed domem, wystarczy jedno słowo.

— Co? Dopilnuj tylko, żebym go więcej nie oglądał — odparł krótko Vimes.

— To nie problem.

Troll wskazał ustawione za skrzynką nieduże pudło, mniej więcej stopę na stopę. Było o wiele za małe, żeby pomieścić całego trolla.

Vimes starał się je ignorować, co nie było łatwe.

— Tylko po to chciałeś mnie widzieć?

Usiłował powstrzymać wyobraźnię, by na wewnętrznych powierzchniach gałek ocznych nie pokazywała mu amatorskich horrorów.

— Cygaro, panie Vimes? — Chryzopraz otworzył cygarnicę. — Te po lewej są dobre dla ludzi. Najlepszy gatunek.

— Mam swoje. — Vimes wyjął z kieszeni pomięte pudełko. — O co chodzi? Mam mało czasu.

Chryzopraz zapalił cygaro. Zapachniało paloną cyną.

— Tak, bardzo mało, bo ten krasnolud martwy — stwierdził, nie patrząc na Vimesa.

— I co?

— Nie troll to zrobił.

— Skąd wiesz?

Troll spojrzał prosto na komendanta.

— Gdyby tak, to już bym się dowiedział. Żem zadawał pytania.

— My też.

— Ja żem zadawał głośniej. I dostawałem odpowiedzi. Dużo. Czasem dostaję odpowiedzi na pytania, co ich jeszcze nie zadałem.

Nie dziwię się, pomyślał Vimes. Ja muszę przestrzegać reguł.

— Dlaczego cię interesuje, kto zabił krasnoluda?

— Panie Vimes… Żem jest uczciwym obywatelem. Zainteresowanie to mój obywatelski obowiązek! — Chryzopraz obserwował twarz Vimesa, żeby sprawdzić, jak to działa. Wyszczerzył zęby. — Cała ta gupia dolina Koom źle robi na interesy. Ludzie się denerwują, wtykają nosy, pytają. I ja też siedzę i się robię nerwowy. I nagle słyszę, że mój przyjaciel, pan Vimes, prowadzi sprawę, i tak sobie myślę, że ten pan Vimes bywa czasem bardzo nieczuły na nie-anse trollowej kultury, ale jest prosty jak strzała i nie ma na nim much. On zobaczy, gdzie ten tak zwany troll zostawił po sobie swoją maczugę, i pewnie pęka ze śmiechu, takie to przejrzyste jak szkło! Jakiś krasnolud to zrobił i chce, żeby trolle źle wyglądały. Kuu Ee Dee. — Wyprostował się.

— Jaką maczugę? — zapytał cicho Vimes.

— Co?

— Nic nie mówiłem o maczudze. W azecie nic nie pisali o trollowej maczudze.

— Drogi panie Vimes, tak mówią te trawnikowe ozdoby.

— I krasnoludy mówią to tobie, co?

Troll w zamyśleniu spojrzał w górę i dmuchnął dymem.

— W końcu tak… — powiedział. — Ale to szczegół. Tak między nami, tu i teraz. My rozumiemy te sprawy. To jasne jak cokolwiek, że te powariowane krasnoludy się pobiły albo ten krasnolud umarł od tego, że za długo był żywy, albo…

— …albo zadałeś mu kilka pytań?

— To naprawdę niepotrzebne, panie Vimes. Ta maczuga to tylko dla zmyłki. Krasnoludy ją tam podłożyły.

— Albo troll dokonał morderstwa, rzucił maczugę i uciekł — powiedział Vimes. — Albo był sprytny i pomyślał: Nikt nie uwierzy, żeby troll był taki głupi i zostawił maczugę, więc jeśli ją zostawię, to wszystko będzie na krasnoludy.

— Dobrze, że tutaj tak zimno, byłbym całkiem nie nadążył! — roześmiał się Chryzopraz. — Ale wtedy ja pytam: Troll włazi do gniazda tych paskudnych głębinowców i załatwia tylko jednego? A w życiu… Przywaliłby tylu, ilu by zdążył, łups, łups!

Zauważył zdziwienie Vimesa i westchnął.

— Rozumiesz pan: troll, który tam wpadnie, to będzie szalony troll. Wie pan, jak te dzieciaki są nakręcone? Ludzie karmili ich historiami z honorem, chwałą i przeznaczeniem, taki koprolit przeżera mózg szybciej niż slab. A nawet szybciej niż spad. Z tego, co słyszałem, krasnolud oberwał fachowo, szybko i cicho. My tak nie robimy, panie Vimes. Grał pan w to, wie pan. Troll w środku kupy krasnoludów to jak lis w tym… z tymi rzeczami ze skrzydłami, co znoszą te rzeczy takie okrągłe…

— Lis w kurniku?

— A tu to jak… wie pan, futro, duże uszy…

— Królik?

— Właśnie. Walnąć jednego i uciec? Troll na jednym nie skończy, panie Vimes. To jak wy, ludzie, i fistaszki. Ta gra dobrze to pokazuje.

— Jaka to gra?

— Nigdy pan nie grał w łupsa? — Chryzopraz zdziwił się wyraźnie.

— Ach, to… Nie, nie lubię gier. A co do slabu, to przecież ty prowadzisz największy kanał dostawczy. Tylko między nami, tu i teraz.

— Nie, rzucam już to wszystko. — Chryzopraz lekceważąco machnął cygarem. — Można powiedzieć, żem zrozumiał swoje błędy. Od tej chwili czyste życie bez zbaczania na boki. Nieruchomości i usługi finansowe, to jest właściwa droga.

— Miło słyszeć.

— Poza tym dzieciaki mi wchodzą w interes — ciągnął troll. — Osadowe śmiecie. Mieszają slab ze złymi siarczanami, doprawiają chlorkiem żelazowym i innymi paskudztwami. Żeś pan myślał, że slab jest zły? No to niech pan sprawdzi spad. Po slabie troll idzie sobie, siada i gapi się na te wszystkie śliczne kolory, cicho i spokojnie. Ale po spadzie czuje się jak taki najsilniejszy, najmocniejszy troll na świecie, spania mu nie trzeba, jedzenia mu nie trzeba… A po paru tygodniach życia też mu nie trzeba. To nie dla mnie.

— Słusznie, po co zabijać klientów?

— Niski cios, panie Vimes, bardzo niski. Nie, te nowe dzieciaki połowę czasu same łażą na spadzie. Za dużo walk, za dużo braku szacunku. — Zmrużył oczy i pochylił się. — Znam imiona i miejsca.

— Więc twoim obowiązkiem, jako uczciwego obywatela, jest powiedzieć mi o nich — rzekł Vimes. Na bogów, za kogo on mnie bierze? Ale potrzebuję tych nazwisk. Z opisu sądząc, ten spad to straszne świństwo. W tej chwili trolle w bitewnym szale są nam potrzebne jak dziura w głowie, z którą pewnie skończymy.

— Nie mogę powiedzieć. To cały kłopot. Pora nie jest dobra. Pan wie, co się tam dzieje. Jak te głupie krasnoludy chcą się bić, to my potrzebujemy każdego trolla. To właśnie mówię. Powtarzam swoim: Dajmy szansę panu Vimesowi. Bądźcie dobrzy obywatele, nie bujajcie pod łodzią. Ludzie ciągle jeszcze słuchają mnie i moich… partnerów. Ale to już nie za długo. Mam nadzieję, że pan kierujesz tą sprawą, panie Vimes?

— Kapitan Marchewa prowadzi śledztwo.

Chryzopraz znowu zmrużył oczy.

— Marchewa Żelaznywładsson? Wielki krasnolud? Miły chłopak, bystry jak strumyk, ale powiem szczerze, dla trolli nie będzie to dobrze wyglądać.

— Dla krasnoludów też nie wygląda dobrze, jeśli już o tym mowa. Ale to moja straż. Nikt mi nie będzie mówił, kogo mam przydzielić do sprawy.

— Pan mu ufa?

— Tak!

— No dobra, on kombinuje, on błyskotliwy. Ale… Żelaznywładsson? Krasnoludzie imię. I to jest problem. A imię Vimes… Takie imię dużo znaczy. Nie da się przekupić, kiedyś aresztował Patrycjusza, nie najostrzejszy nóż w szufladzie, ale uczciwy jak nie wiem co, i nie przestanie kopać. — Zauważył minę Vimesa. — Tak mówią. Chciałbym, coby Vimes wziął się za tą sprawę, bo jest jak ja, chłopak z ulicy. I szybko wygrzebie prawdę. A jemu powiadam: Żaden troll tego nie zrobił, nie tak.

Nie myśl o tym, że gada ulicznym trollowym, upominał sam siebie Vimes. Wydaje się porządnym starym trollem. Ale to Chryzopraz. Wykurzył stąd gangsterów starej daty, którzy sami byli całkiem ostrymi graczami, a Gildię Złodziei powstrzymuje jedną ręką. I to nawet nie siedząc w zaspie śnieżnej. Ale… nie najostrzejszy nóż w szufladzie? No, dziękuję uprzejmie!

A kapitan Marchewa jest błyskotliwy, tak? Umysł Vimesa zawsze szukał powiązań i teraz podpowiedział:

— Kim jest pan Błysk?

Chryzopraz siedział absolutnie nieruchomo. Tylko smużka zielonkawego dymu unosiła się spiralą z czubka cygara. Kiedy wreszcie się odezwał, mówił nietypowo dobrodusznie.

— On? Och, to taka historyjka dla dzieciaków. Jakby trollowa legenda z dalekich, przyszłych czasów[8].

— Taki ludowy bohater?

— Coś w tym rodzaju, tak. Taka głupota, co to ludzie ją sobie opowiadają, kiedy czasy są trudne. Ale to taki błąd ognika, nieprawdziwy. To nowoczesne czasy.

I to chyba było wszystko.

Vimes wstał.

— No dobrze. Słyszałem, co mówiłeś — oświadczył. — A teraz muszę iść do pracy.

Chryzopraz zaciągnął się cygarem i strzepnął popiół na szron. Zaskwierczało.

— Pan wraca na komendę przez Kolejnego Zakrętu?

— Nie, to całkiem nie… — Vimes urwał. W głosie trolla zabrzmiał cień sugestii.

— Niech pan przekaże wyrazy uszanowania tej damie obok cukierni.

— Tak zrobię, prawda? — odparł trochę zaskoczony Vimes. — Sierżancie!

Wrota na końcu hali otworzyły się z trzaskiem i wbiegł Detrytus z kuszą gotową do strzału. Vimes — świadom, że jedną z niewielu wad trolla jest niezdolność do rozumienia wszystkich implikacji terminu „bezpiecznik” — powstrzymał przerażające pragnienie, by rzucić się na ziemię.

— Idzie czas, kiedy wszyscy musimy wiedzieć, gdzie stoimy — mruczał Chryzopraz, jakby zwracał się do słuchającej widmowej wieprzowiny. — I kto stoi obok nas. — A kiedy Vimes szedł już do wyjścia, dodał jeszcze: — Daj pan futro swojej pani, panie Vimes. Z życzeniami ode mnie.

Vimes stanął jak wryty i spojrzał na płaszcz wiszący mu na ramionach. Uszyty był z jakiegoś srebrzystego futra, cudownie ciepłego, ale nie tak, jak wzbierająca w nim wściekłość. Prawie że wyszedł w tym płaszczu. Tak niewiele brakowało…

Strząsnął płaszcz z ramion i zwinął go w kulę. Zapewne aby go uszyto, zginęło kilkadziesiąt rzadkich i piszczących zwierzątek. A teraz Vimes mógł dopilnować, by ich śmierć — w pewnym sensie — nie poszła na marne.

Cisnął zawiniątko w górę, krzyknął „Sierżancie!” i rzucił się na ziemię. Usłyszał szczęk kuszy, głos roju oszalałych pszczół, „brzdęk, brzdęk, brzdęk!” — to odłamki strzał zmieniały krąg metalowego dachu w sito. Poczuł zapach palonej sierści.

Wstał. Wokół niego opadało coś w rodzaju włochatego śniegu. Spojrzał na Chryzopraza.

— Próba przekupstwa funkcjonariusza straży to poważne przestępstwo — oświadczył.

Troll mrugnął.

— Uczciwy jak nie wiem co, tak im mówię. To była miła pogawędka, panie Vimes.

Kiedy byli już na zewnątrz, Vimes wciągnął Detrytusa do zaułka, o ile wciąganie trolla dokądkolwiek w ogóle było możliwe.

— Co wiesz o spadzie? — zapytał.

Trollowi błysnęły oczy.

— Żem słyszał plotki…

— Pójdziecie na Kopalni Melasy, sierżancie, i zbierzecie grupę uderzeniową. Potem ruszycie do alei Kolejnego Zakrętu, za Szorami. Jest tam taki piekarz tortów weselnych, o ile pamiętam. Macie nosa do narkotyków. Powtykajcie go tu i tam.

— Tajest — odparł Detrytus. — Coś się pan dowiedział, sir?

— Powiedzmy tyle, że szczerze próbowano mnie przekonać o dobrych intencjach.

— To dobrze, sir. A kto się szczerzył?

— No… Ktoś, kogo znamy, chce nam pokazać, jakim jest dobrym obywatelem. Bierz się do tego.

Detrytus zarzucił sobie kuszę na ramię, by łatwiej ją przenosić, i poczłapał szybko przed siebie. Vimes oparł się o mur. To będzie długi dzień… A teraz…

Na murze, trochę powyżej wysokości głowy, jakiś troll wyrysował schematyczny obrazek diamentu. Łatwo można było rozpoznać trollowe graffiti — robili je paznokciem i zawsze sięgało przynajmniej na cal głęboko w mur.

Obok diamentu wypisano BŁYSK.

— Ehm… — odezwał się cichy głos z jego kieszeni.

Vimes westchnął i ciągle wpatrując się w litery, sięgnął po Gooseberry’ego.

— Tak?

— Mówiłeś, żeby ci nie przeszkadzać… — zaczął ostrożnie chochlik.

— I co? Co masz mi do powiedzenia?

— Jest za jedenaście minut szósta, Wstaw Swoje Imię — oświadczył chochlik zalękniony.

— Na bogów! Czemu nic nie mówiłeś?

— Bo powiedziałeś, że mam ci nie przeszkadzać! — pisnął chochlik.

— Tak, ale nie… — Vimes urwał. Jedenaście minut. Nie dobiegnie na czas, nie o tej porze. — Szósta jest… ważna.

— Tego mi nie mówiłeś! — Chochlik złapał się za głowę. — Powiedziałeś tylko, żeby nie przerywać! Naprawdę, naprawdę bardzo mi przykro!

Zapominając o Błysku, Vimes rozejrzał się po okolicznych budynkach. Tutaj, gdzie dzielnica rzeźni stykała się z dokami, mało kto potrzebował sekarów, ale zauważył dużą wieżę semaforową nad budynkiem dyrekcji doków.

— Biegnij tam! — rozkazał, otwierając pudełko. — Powiedz, że przychodzisz ode mnie i że wiadomość ma najwyższy priorytet, jasne? Mają przekazać do Pseudopolis Yardu, skąd wyruszam. Przekroczę rzekę Bezprawnym Mostem i dalej pójdę przez Dumy! W Yardzie będą wiedzieli, o co chodzi! Biegnij!

Chochlik natychmiast przeskoczył od rozpaczy do entuzjazmu.

— Tak jest! Zintegrowana Usługa Komunikacyjna Bluenose™ nie zawiedzie cię, Wstaw Swoje Imię! Natychmiast przeprowadzę połączenie!

Zeskoczył i zmienił się w znikającą zieloną smugę.

Vimes zbiegł na nabrzeże i ruszył wzdłuż rzeki, mijając statki. W dokach zawsze był tłok, a droga przypominała tor przeszkód z belami, linami i stosami skrzyń, i z kłótniami co pięć sążni. Ale Vimes był urodzonym biegaczem i znał wszystkie sposoby pozwalające poruszać się po zatłoczonych ulicach miasta. Pochylał się, przeskakiwał, kluczył i wymijał, a w razie konieczności przepychał. Potknął się o linę, przetoczył i wstał. Zderzył się z dokerem, powalił go jednym ciosem i popędził dalej, na wypadek gdyby tamten miał w pobliżu kumpli.

To było ważne…

Z Małpiatej wyjechała lśniąca czterokonna karoca; z tyłu stało dwóch lokajów. Vimes przyspieszył w rozpaczliwym zrywie, złapał uchwyt, podciągnął się między nimi, wpełzł na rozkołysany dach i zeskoczył na kozioł obok młodego woźnicy.

— Straż Miejska! — oznajmił i błysnął odznaką. — Jedź prosto!

— Ale powinienem przecież skręcić w lewo na… — zaczął młody człowiek.

— I zakręć no batem, jeśli można — przerwał mu Vimes. — To ważne!

— Ach, jasne! Przerażający pościg z najwyższą prędkością? — U woźnicy wzbierał entuzjazm. — Pewno! Do tego się nadam! Trafił pan na właściwego człowieka, sir! Wie pan, potrafię przejechać tą karocą dwadzieścia pięć sążni na dwóch kołach! Tylko starsza panna Robinson mi nie pozwala. Prawa strona czy lewa, proszę tylko powiedzieć słowo! Heja! Heja!

— Posłuchaj, wystarczy… — zaczął Vimes, gdy bat strzelił mu nad głową.

— Oczywiście, prawdziwa sztuka to zmusić konie do biegu na dwóch nogach. Właściwie to raczej podskakują, można powiedzieć — ciągnął woźnica. Odwrócił czapkę na głowie, by do minimum zmniejszyć opór powietrza. — Chce pan zobaczyć pełny zwrot?

— Niespecjalnie. — Vimes patrzył prosto przed siebie.

— Spod kopyt mniej strzelają iskry, poważnie. Heja!

Pejzaż się rozmywał. Przed nimi był przejazd na Dok Dwuipółkwartowy. Zwykle prowadził tam zwodzony most… Zwykle.

W tej chwili był podniesiony. Vimes widział maszty statku odnotowywanego od nabrzeża na rzekę.

— Proszę się tym nie przejmować, sir! — krzyknął woźnica. — Przejedziemy nabrzeżem i przeskoczymy!

— Nie da się skoczyć czterokonnym powozem nad dwumasztowcem!

— Na pewno się da, jeśli wymierzyć między maszty! Heja! Heja!

Przed karocą przechodnie rozbiegali się na boki. Z tyłu lokaje zaczęli sobie szukać innego zajęcia. Vimes pchnął chłopaka na bok, porwał lejce, oparł obie stopy o dźwignię hamulca i szarpnął.

Koła się zablokowały. Konie zaczęły skręcać. Karoca wpadła w poślizg, żelazne obręcze kół wysłały strumienie iskier, chrapliwie zazgrzytał metal. Konie skręciły jeszcze kawałek. Karoca sunęła dalej, ciągnąc je za sobą, kręcąc jak wierzchowcami w wesołym miasteczku. Ich kopyta kreśliły na bruku ogniste smugi. W tym momencie Vimes puścił wszystko, jedną ręką chwycił siedzenie od spodu, drugą złapał poręcz, zamknął oczy i czekał, aż ucichnie hałas.

I na szczęście ucichł. Rozbrzmiewał jeszcze tylko jeden cichy dźwięk, zirytowane stukanie o dach karocy, powodowane zapewne przez laskę. Dał się słyszeć gderliwy, starczy damski głos:

— Johnny? Znowu jechałeś za szybko, młodzieńcze?

— Zwrot przemytnika… — szepnął Johnny, spoglądając na zaprzęg czterech parujących koni, skierowanych teraz w stronę, skąd przyjechały. — Jestem pod wrażeniem…

Odwrócił się do Vimesa, którego już tam nie było.

Ludzie holujący statek rzucili liny i rozbiegli się na widok karocy z zaprzęgiem sunącej drogą w ich stronę. Wyjście z doku było wąskie. Człowiek łatwo mógł wdrapać się po linie na pokład, przebiec do drugiej burty i zjechać na bruk po przeciwnej stronie. I właśnie to człowiek zrobił…

Biegnący Vimes widział, że Bezprawny Most będzie problemem. Przeładowany wóz z sianem zaklinował się między szopami, które stały po obu stronach, zerwał czyjeś pięterko i równocześnie zgubił część ładunku. Trwała kłótnia między furmanem a niewzruszonym właścicielem nowego bungalowu. Cenne sekundy minęły na przeciskaniu się nad i przez bele siana, aż wreszcie Vimes znowu biegł obok czekających wozów na przeciwny koniec mostu. Przed sobą widział szeroką arterię, znaną jako Dumy, zastawioną pojazdami i cały czas prowadzącą pod górę.

Nie uda się… Na pewno minęła już za pięć szósta…

Sama myśl o tym, wspomnienie małej buzi…

— Panie Vimes!

Obejrzał się. Dyliżans pocztowy właśnie wyjechał za nim na drogę i zbliżał się truchtem. Marchewa siedział obok woźnicy i machał do niego gorączkowo.

— Proszę na stopień, sir! — krzyknął. — Nie ma pan dużo czasu!

Vimes raz jeszcze ruszył biegiem, a kiedy dyliżans go dogonił, wskoczył na schodek przy drzwiach i chwycił się mocno.

— Czy to nie pocztowy do Quirmu?! — zawołał, gdy woźnica popędził konie do kłusa.

— Zgadza się, sir! — potwierdził Marchewa. — Wyjaśniłem, że chodzi o sprawę najwyższej wagi.

Vimes wzmocnił uchwyt. Dyliżanse miały zawsze dobre konie. Szprychy kół, niezbyt od niego odległe, już teraz rozmazywały się od prędkości.

— Jak się tu dostaliście tak szybko?! — wrzasnął.

— Skrótem przez Aptekarskie Ogrody, sir!

— Co? Ta ścieżka nad rzeką? Przecież jest za wąska na taki powóz!

— Trochę było ciasno, sir, rzeczywiście. Zrobiło się łatwiej, kiedy ścięło nam lampy!

Vimes przyjrzał się, w jakim stanie jest burta dyliżansu. Na całej długości miała zdartą farbę.

— Dobrze! — krzyknął. — Powiedz woźnicy, że pokryję koszty, oczywiście! Ale to na nic, Marchewa! O tej porze aleja Parkowa jest zablokowana na głucho!

— Proszę się nie martwić, sir! Na pańskim miejscu bym się mocno trzymał, sir!

Vimes usłyszał strzał z bata. To był prawdziwy pocztowy dyliżans — worki z pocztą nie dbają o wygody. Czuł przyspieszenie.

Aleja Parkowa jest już niedaleko. Vimes niewiele widział, gdyż oczy mu łzawiły od pędu powietrza, ale przed dyliżansem znajdował się jeden z najpopularniejszych korków miasta. O każdej porze dnia wyglądał fatalnie, lecz wieczorami stawał się wyjątkowo straszny, a to dzięki zakorzenionemu w Ankh-Morpork przekonaniu, że pierwszeństwo jest przywilejem najcięższego pojazdu albo najbardziej bojowego woźnicy. Drobne stłuczki zdarzały się bez przerwy, prowadząc nieodmiennie do blokady przejazdu przez oba powozy, gdy woźnice zeskakiwali z kozłów i przystępowali do dyskusji na tematy bezpieczeństwa ruchu drogowego z odwołaniami do pierwszej broni, jaka wpadła im w ręce. I właśnie w ten maelstrom przeciskających się koni, przebiegających pieszych i przeklinających woźniców pędził dyliżans pocztowy, najwyraźniej w pełnym galopie.

Vimes zamknął oczy, ale po chwili — słysząc zmianę dźwięku kół — zaryzykował uchylenie powiek.

Dyliżans przemknął skrzyżowaniem. Vimes przez moment widział ogromną kolejkę, wściekłą i krzyczącą na parę nieruchomych funkcjonariuszy trolli. Potem pędzili już dalej, do alei Scoone’a.

— Zamknąłeś ulicę? Zamknąłeś ulicę! — wrzasnął, przekrzykując wiatr.

— I Królewską Drogę także, sir! Na wszelki wypadek! — zawołał Marchewa.

— Zablokowałeś dwie główne trasy? Dwie piekielne trasy? W godzinie szczytu?

— Tak, sir! To był jedyny sposób!

Vimes wisiał u drzwiczek oniemiały. Czy on sam by się na to odważył? To właśnie cały Marchewa — mieli problem, a teraz już go nie było. Owszem, w tej chwili całe miasto jest zablokowane wozami, ale to już całkiem inny problem.

Dotrze do domu na czas. Czy jedna minuta miałaby znaczenie? Zapewne nie, chociaż zdawało się czasem, że Młody Sam dysponuje bardzo dokładnym wewnętrznym zegarem. Może i dwie minuty nie zaszkodzą. Nawet trzy. Niewykluczone, że można to przeciągnąć do pięciu. Ale to już koniec. Jeśli można dojść do pięciu minut, to można i do dziesięciu, potem do pół godziny, do kilku godzin… i nie zobaczyć syna przez cały wieczór. Tak że już nie dłużej. Punktualnie o szóstej. Codziennie. Czytać Młodemu Samowi. Żadnych usprawiedliwień. Absolutnie żadnych. Kiedy człowiek ma jakieś dobre usprawiedliwienie, otwiera drzwi złym usprawiedliwieniom.

Miał koszmary o tym, że się spóźnia.

Miał wiele koszmarów dotyczących Młodego Sama. Zawierały puste łóżeczka i ciemność.

To było za… za dobre. W ciągu kilku krótkich lat on, Sam Vimes, wzniósł się do góry niczym balon. Został diukiem, komendantem Straży Miejskiej, miał władzę, był mężem kobiety, na której współczucie, miłość i zrozumienie nie zasługiwał, na dodatek był też bogaty jak Kreozot. Fortuna sypała szczęściem, a on okazał się człowiekiem z wielką chochlą. I wszystko to wydarzyło się tak szybko…

A potem pojawił się Młody Sam. Z początku wszystko układało się świetnie. Niemowlak był… no, jak niemowlak: bezwładna głowa, odbijanie po jedzeniu, niezogniskowany wzrok, całkowite uzależnienie od matki. Aż nagle, pewnego dnia, syn odwrócił się i spojrzał wprost na Vimesa oczami, które dla ojca błyszczały mocniej niż wszystkie latarnie świata. I w życie Sama Vimesa potężną falą wlała się trwoga. Cała ta radość, całe szczęście… Z pewnością wszechświat nie może pozwolić, by tyle dobrego spotkało jednego człowieka; z pewnością przedstawi mu rachunek. Gdzieś tam wzbiera ogromna ciemna fala, a kiedy załamie się nad jego głową, porwie wszystko. W niektóre dni był pewien, że słyszy jej odległy ryk.

Wykrzykując niezborne podziękowania, zeskoczył, gdy tylko konie zwolniły, zamachał rękami, by utrzymać równowagę, i ostro skręcił na podjazd. Drzwi frontowe otwierały się już, gdy pędził ku nim, wyrzucając spod butów żwir; w progu stał Willikins i trzymał w ręku książkę. Vimes porwał ją i pognał schodami w górę w chwili, kiedy na mieście zegary zaczęły wybijać różne przybliżenia godziny szóstej.

Sybil twardo się upierała, że nie potrzebują opiekunki. Vimes przynajmniej ten jeden raz jeszcze bardziej się upierał, że potrzebują, a także jakiejś dziewczyny na główną jaskiniową, która zajmie się rodowodowymi smokami w zagrodach. W końcu człowiek nie może sam robić wszystkiego.

Wygrał. Kiedy wpadł do pokoju, Purity — która wydawała się porządną dziewczyną — właśnie kończyła układać Młodego Sama w łóżeczku. Zdążyła zareagować mniej więcej jedną trzecią dygu, nim zauważyła jego zbolałą minę i przypomniała sobie zeszłotygodniowy, zaimprowizowany wykład o prawach człowieka. Wybiegła pospiesznie. To ważne, by nie było tu nikogo innego. Ten moment w czasie zarezerwowany był wyłącznie dla Samów.

Młody Sam podciągnął się o poręcz łóżeczka i powiedział:

— Da!

Słowo zabrzmiało miękko.

Vimes pogładził syna po włosach. Właściwie to zabawne. Cały dzień wrzeszczał, krzyczał, mówił i ryczał — a tutaj, w tej spokojnej chwili, pachnącej (dzięki Purity) mydłem, nigdy nie wiedział, co powiedzieć. W towarzystwie czternastomiesięcznego dziecka słowa więzły mu w gardle. Wszystko, co przychodziło mu do głowy — w stylu „No i gdzie jest tatusiowy synuś?” — brzmiało przerażająco fałszywie, jakby uczył się takich zdań z podręcznika. Nie miał nic do powiedzenia ani też — w tym cichym, pastelowym pokoju — niczego mówić nie musiał.

Coś stęknęło pod łóżeczkiem — drzemał tam Śliniak, smok. Bardzo stary, całkiem bez ognia, z wystrzępionymi skrzydłami i bezzębny, codziennie wspinał się po schodach i obejmował swój posterunek. Nikt nie wiedział dlaczego. Pogwizdywał cicho przez sen.

Szczęśliwa cisza otuliła Vimesa, ale nie mogła trwać długo. Musiał przedsięwziąć Czytanie Książki z Obrazkami. Taki był sens godziny szóstej.

To była wciąż ta sama książeczka, każdego dnia. Stronice rzeczonej książeczki stały się zaokrąglone i miękkie w miejscach, gdzie Młody Sam je przeżuł, ale dla jednej osoby w tym pokoju stanowiła ona księgę ksiąg, najwspanialszą historię, jaką opowiedziała ludzkość. Vimes nie musiał już czytać — znał ją na pamięć.

Miała tytuł: „Gdzie jest moja krówka?”.

Niezidentyfikowany skarżący zgubił gdzieś krowę. I to właściwie cała historia.

Pierwsza strona zaczynała się obiecująco.

Gdzie jest moja krówka?

Czy to moja krówka?

Mówi „Beee!”.

To owieczka!

To nie moja krówka!

Potem autor zaczynał mierzyć się z materią opowieści.

Gdzie jest moja krówka?

Czy to moja krówka?

Mówi „Ihaha!”.

To konik!

To nie moja krówka!

W tym momencie autor osiągał stan twórczej agonii i zaczynał pisać z udręczonych głębi własnej duszy.

Gdzie jest moja krówka?

Czy to moja krówka?

Mówi „Hruumgh!”.

To hipopotam!

To nie moja krówka!

To był dobry wieczór. Młody Sam uśmiechał się już szeroko i gaworzył wraz z postępami fabuły.

W końcu krówka zostanie znaleziona. Tylko to mogło porwać czytelnika. Oczywiście, pewne napięcie wzmagał fakt, że wszystkie pozostałe zwierzęta przedstawiono w sposób, który mógłby prawdopodobnie zmylić kociaka dorastającego w ciemnym pokoju. Koń stał przed wieszakiem na kapelusze, jak przecież często robią konie, a hipopotam jadł ze żłobu, o który stały oparte odwrócone widły. Oglądany z niewłaściwego kąta, mógł przez sekundę przypominać krowę…

Ale Młody Sam ją uwielbiał. Była to chyba najbardziej tulona książka na świecie.

Niepokoiła jednak Vimesa, chociaż naprawdę dobrze oddawał dźwięki i w swej prezentacji „Hrumgh!” mógłby zmierzyć się z każdym. Ale czy to książka odpowiednia dla miejskiego dziecka? Kiedy Młody Sam w ogóle usłyszy takie odgłosy? W mieście jedynym dźwiękiem wydawanym przez wymienione zwierzęta było skwierczenie. Jednakże pokój dziecinny pełen był dowodów powszechnego spisku — zewsząd spoglądały beee-owieczki, pluszowe misie i puchate kaczuszki.

Pewnego wieczoru, po ciężkim dniu, wypróbował Vimesowską wersję uliczną:

Gdzie jest mój tatuś?

Czy to jest mój tatuś?

Mówi „Demoniszcze! Tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.

To Paskudny Stary Ron!

To nie mój tatuś!

Szło całkiem dobrze, gdy nagle Vimes usłyszał znaczące ciche chrząknięcie od drzwi, gdzie stała Sybil. Następnego dnia Młody Sam, z bezbłędnym dziecięcym wyczuciem takich kwestii, powiedział do Purity „demoisce”. I to był koniec, chociaż Sybil nigdy nie poruszała tego tematu, nawet gdy byli sami. Od tego dnia Sam trzymał się ściśle wersji autoryzowanej.

Wyrecytował ją dzisiaj, gdy wiatr stukał okiennicami, a mały świat dziecinnego pokoju — ze swym różowo-niebieskim spokojem, ze stworzonkami, które były bardzo miękkie, kudłate i puszyste — zdawał się obejmować ich obu. Na zegarze mała wełnista owieczka huśtała się, odmierzając sekundy.

Ocknął się w półmroku, z postrzępionymi pasmami mrocznych snów wciąż wypełniającymi umysł. Patrzył wokół, nic nie rozumiejąc. Ogarnęła go panika. Co to za miejsce? Skąd się tu wzięły te wszystkie uśmiechnięte zwierzęta? Co leży mu na stopie? Kto zadaje te pytania i dlaczego jest przykryty niebieskim kocem w kaczuszki?

A potem napłynęły błogosławione wspomnienia. Młody Sam spał mocno, tuląc do siebie hełm Vimesa jak pluszowego misia. Śliniak, zawsze szukający ciepłego miejsca do drzemki, oparł głowę na Vimesowym bucie — skórę pokrywała już lepka ślina.

Vimes ostrożnie zabrał synowi hełm, otulił się kocykiem i zwlekł na dół, do głównego holu. Zobaczył światło pod drzwiami do biblioteki, więc pchnął je, ciągle jeszcze trochę zamroczony.

Dwoje strażników wstało natychmiast. Sybil odwróciła się na fotelu przed kominkiem. Vimes poczuł, że kaczuszki wolno zsuwają mu się z ramion i kończą w kłębku na podłodze.

— Pozwoliłam ci spać, Sam — oświadczyła lady Sybil. — Dziś rano wróciłeś dopiero o trzeciej…

— Wszyscy mają podwójną służbę, moja droga — odparł, wzrokiem rzucając Marchewie i Sally wyzwanie, by choćby pomyśleli o zdradzeniu komukolwiek, że widzieli szefa owiniętego niebieskim kocykiem w kaczuszki. — Muszę dawać dobry przykład.

— Jestem pewna, że próbujesz, Sam, ale wyglądasz raczej jak przerażające ostrzeżenie. Kiedy ostatnio jadłeś?

— Zjadłem kanapkę z sałatą, pomidorem i bekonem, moja droga — odparł, próbując tonem zasugerować, że bekon był tylko dodatkiem, a nie grubym plastrem, ledwie przykrytym kromką chleba.

— Tak, zjadłeś — rzekła Sybil, nieco wyraźniej wyrażając tonem fakt, że nie wierzy w ani jedno słowo. — Kapitan Marchewa chce ci coś przekazać. Siadajcie, a ja sprawdzę, co się stało z kolacją.

Wyszła energicznym krokiem, a Vimes spojrzał na swych podwładnych i przez moment się zastanawiał, czy nie uśmiechnąć się z zakłopotaniem i nie przewrócić oczami, co między mężczyznami oznacza zwykle „Ech, te kobiety”. Zrezygnował jednak, ponieważ grupa podwładnych składała się z młodszej funkcjonariusz Humpeding, która uznałaby go za durnia, oraz kapitana Marchewy, który by nie zrozumiał, o co chodzi.

Ograniczył się zatem do:

— No więc?

— Zrobiliśmy, co było można, sir — rzekł Marchewa. — Miałem rację. Ta kopalnia jest bardzo nieszczęśliwym miejscem.

— Miejsca zbrodni zwykle takie są, to prawda.

— Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebyśmy odnaleźli miejsce zbrodni, sir.

— Nie widzieliście ciała?

— Widzieliśmy, sir. Tak myślę. Doprawdy, sir, powinien pan tam być…


* * *

— Chyba tego nie wytrzymam — syknęła Angua, kiedy znów szli Melasową.

— A o co chodzi? — spytał Marchewa.

Angua wskazała kciukiem ponad ramieniem.

— O nią. Wampiry i wilkołaki to złe towarzystwo.

— Przecież jest czarnowstążkowcem — zaprotestował delikatnie Marchewa. — Na pewno nie…

— Ona nie musi niczego robić! Ona po prostu jest! Dla kogoś z nas przebywać w pobliżu wampira to jak przeżywać dzień, kiedy włosy całkiem cię nie słuchają. A wierz mi, wilkołaki wiedzą, na czym to polega.

— Zapach?

— Nie jest dobry, ale chodzi o coś więcej. Jest taka… opanowana. Taka perfekcyjna. Podchodzę do niej i czuję się… zarośnięta. Nic nie poradzę, to sięga tysięcy lat w przeszłość! Chodzi o wizerunek. Wampiry zawsze są takie rozluźnione, takie zrównoważone, gdy tymczasem wilkołaki to tępe zwierzęta. Pętaki.

— Przecież to nieprawda! Wielu czarnowstążkowców to totalni neurotycy. A ty jesteś taka wrażliwa, dobrze wychowana i…

— Nie wtedy, kiedy znajdę się przy wampirach. One coś we mnie uwalniają! Możesz przestać być w tej kwestii logiczny, co? Nie cierpię, kiedy jesteś w stosunku do mnie logiczny! Dlaczego pan Vimes ustąpił? Dobrze, dobrze, panuję nad tym. Ale jest mi ciężko i tyle.

— Jestem pewien, że jej także nie jest łatwo… — zaczął Marchewa.

Angua rzuciła mu Spojrzenie. Cały on, uznała. On naprawdę tak myśli. Tylko że nie rozumie, kiedy powiedzenie czegoś takiego jest naprawdę fatalnym pomysłem. Nie jest jej łatwo? A mnie kiedyś było? Ona przynajmniej nie musi chować ubrań na zmianę po całym mieście! Pewnie, przejście na zimnego nietoperza nie jest przyjemne, ale my zaliczamy zimnego nietoperza co miesiąc! A kiedy w ogóle mogę rozerwać jakieś gardło? Poluję na kury! I jeszcze z góry za nie płacę. Czy ona cierpi na ZNPT? Nie wydaje mi się! Bogowie, już przecież sporo po pierwszej kwadrze i czuję, jak rośnie mi sierść! Przeklęte wampiry! Tyle robią zamieszania z tego, że nie są już morderczymi krwiopijcami! I zdobywają ogólną sympatię! Nawet jego!

Wszystko to przemknęło jej przez myśli w jednej sekundzie, ale powiedziała:

— Zejdźmy tam na dół, załatwmy sprawę i wyjdźmy, co?

W pobliżu wejścia wciąż tkwił tłum gapiów. Wśród nich krążył Otto Chriek, który powitał Marchewę lekkim wzruszeniem ramion.

Wartownicy stali na posterunku, lecz było jasne, że ktoś już z nimi porozmawiał. Kiwnęli głowami trójce nowo przybyłych, a jeden nawet bardzo grzecznie otworzył przed nimi drzwi.

Marchewa skinął na obie strażniczki.

— Wszystko, co tu powiemy, będzie podsłuchane, jasne? — uprzedził. — Wszystko. Więc bądźcie ostrożne. I pamiętajcie, jeśli o nich chodzi, to w ciemności nic nie widzicie.

Wprowadził je do środka. Za progiem czekał Helmutłuk, rozpromieniony i zdenerwowany.

— Witaj, Łupaczu Głową — powiedział.

— Ehm… Jeśli mówimy po morporsku, wolałbym kapitan Marchewa — odparł Marchewa.

— Jak sobie życzysz, wytapiaczu — zgodził się krasnolud. — Winda już czeka.

Po chwili jechali już w dół.

— Co ją napędza, jeśli wolno spytać?

— Mechanizm — odparł Helmutłuk. Duma pokonała jego zdenerwowanie.

— Naprawdę? Dużo tu macie mechanizmów?

— Piastę i sztabę średniującą.

— Sztaba średniująca? Nigdy takiej nie widziałem, tylko o nich słyszałem.

— Mamy szczęście. Z radością ci pokażę. Jest nieoceniona przy szykowaniu jedzenia — paplał Helmutłuk. — A w dole mamy też trochę sześcianów o różnej mocy. Niczego nie wolno ukrywać przed wytapiaczem. Nakazano mi pokazać ci wszystko, co zechcesz zobaczyć, i wyjawić wszystko, co chcesz wiedzieć.

— Dziękuję — rzekł Marchewa, gdy winda zatrzymała się w czerni rozjaśnianej tylko trupim lśnieniem vurmów. — Jak rozległe są tutaj wasze chodniki?

— Tego ci powiedzieć nie mogę — odparł szybko Helmutłuk. — Nie wiem. Ach, jest Twardziec. Wrócę na górę…

— Nie, Helmuduku, zostań z nami, proszę — odezwał się ciemniejszy cień w mroku. — Ty również powinieneś to zobaczyć. Witam, kapitanie Marchewa i was… — Angua wyczuła pewien element niesmaku — … panie. Proszę za mną. Przepraszam za brak światła. Być może, oczy wam się przyzwyczają. Z przyjemnością opiszę wam każdy obiekt, którego dotkniecie. A teraz poprowadzę was do miejsca, gdzie to straszne zdarzenie… się zdarzyło.

Gdy szli, Angua rozglądała się w tunelu. Zauważyła, że Marchewa musi w marszu uginać lekko kolana.

Łupacz Głową, co? Zabawne, że nigdy nie wspominasz o tym chłopakom…

Mniej więcej co pięć sążni Twardziec zatrzymywał się przed okrągłymi drzwiami, nieodmiennie otoczonymi przez vurmy, i przekręcał koło. Drzwi skrzypiały i otwierały się z powolnością sugerującą wielki ciężar. Tu i tam w tunelach mijali… mechaniczne obiekty wiszące na ścianach najwyraźniej w jakimś celu. Wokół nich świeciły vurmy. Nie miała pojęcia, do czego te obiekty służą, ale Marchewa przyglądał się im z entuzjastyczną radością, jak uczniak.

— Macie tu dzwony powietrzne i wodne buty, panie Twardziec! Dotąd tylko o nich słyszałem!

— Wychowywał się pan w porządnych skałach Miedzianki, kapitanie, prawda? Kopanie na tej podmokłej równinie przypomina wiercenie tuneli w morzu.

— A te żelazne drzwi są wodoszczelne, prawda?

— Tak, rzeczywiście. Wodoszczelne także.

— Zadziwiające! Bardzo chciałbym znów odwiedzić to miejsce, kiedy już skończy się ta paskudna sprawa. Krasnoludzia kopalnia pod miastem? Nie tak łatwo uwierzyć!

— Jestem przekonany, że uda się to zorganizować, kapitanie.

Tak właśnie pracował Marchewa. Potrafił mówić tonem tak niewinnym, tak przyjaznym, tak… głupim, w stylu szczeniaka, a potem nagle zmieniał się w wielki blok stali i człowiek na niego wpadał. Sądząc po zapachu, Sally obserwowała go z zaciekawieniem.

Bądź rozsądna, tłumaczyła sobie Angua. Nie pozwól, żeby wampir wyprowadził cię z równowagi. Nie zacznij wierzyć, że jesteś głupia i owłosiona. Myśl jasno. Przecież masz mózg.

Ludzie chyba dostają obłędu, żyjąc w tym mroku… Angua odkryła, że jest łatwiej, jeśli zamknąć oczy. Tu, w dole, nos działał lepiej, jeśli nic nie odwracało jej uwagi. Przy zamkniętych oczach przez jej mózg wolno tańczyły słabe kolory. Jednak bez smrodu tego przeklętego wampira mogłaby wykryć więcej. Skażał każde wrażenie.

Nie, czekaj, nie myśl w ten sposób, pozwalasz, żeby umysł myślał za ciebie… nie, coś nie tak…

W kącie następnej komory, całkiem sporej, zauważyła słaby kontur. Wyglądał jak… jak kontur. Kredowy. Lśniący kredowy kontur.

— Jak rozumiem, to przyjęta metoda — wyjaśnił Twardziec. — Wie pan z pewnością o nocnej kredzie, kapitanie? Robi się ją ze sproszkowanych vurmów. Lśnienie trwa mniej więcej dzień. Na podłodze tutaj zobaczycie, a raczej wyczujecie maczugę, którą zadano śmiertelny cios. Prosto pod pana ręką, kapitanie. Jest na niej krew. Przykro mi z powodu tej ciemności, ale nie dopuszczaliśmy tu vurmów. Zaczęłyby się żywić, rozumie pan.

Angua zobaczyła, jak Marchewa — wyrysowany permanentnym zapachem mydła — wymacuje sobie drogę przez komorę. Jego ręka trafiła na kolejne metalowe drzwi.

— Dokąd one prowadzą, drogi panie? — zapytał, stukając w nie palcem.

— Do innych pomieszczeń.

— Czy były otwarte, kiedy troll zaatakował graga?

Naprawdę zakładasz, że troll to zrobił? — zastanowiła się Angua.

— Myślę, że tak — uznał Twardziec.

— W takim razie chciałbym otworzyć je i teraz, proszę.

— Nie mogę się zgodzić na tę prośbę, kapitanie.

— To nie miała być prośba, panie Twardziec. Po ich otworzeniu chcę wiedzieć, kto był w kopalni w chwili, kiedy wdarł się tu troll. Chcę z nimi porozmawiać. A także z tym, kto odkrył zwłoki. Hara’g, j’kargra.

Dla Angui zapach Twardźca pod licznymi warstwami odzieży się zmienił. Krasnoluda ogarnęła niepewność. Sam się w to wpakował… Teraz wahał się przez kilka sekund, nim odpowiedział:

— Postaram się spełnić twoją pro… żądanie, wytapiaczu. Teraz cię opuszczę. Chodźmy, Helmutłuk.

Grz dava’j? — odezwał się Marchewa. — K’zakra’j? D’j h’ragna ra’d’j!

Twardziec się zbliżył; jego niepewność rosła. Wyciągnął przed siebie ręce dłońmi w dół. Przez moment, nim rękaw się zsunął, Angua zauważyła na prawym przegubie jaśniejący słabo symbol. Każdy głębinowiec nosił draht jako osobisty dowód tożsamości w tym świecie zasłoniętych postaci. Słyszała, że wykonują je metodą tatuażu krwią vurmów. Zapewne było to dość bolesne.

Marchewa ujął na moment jego ręce, po czym je wypuścił.

— Dziękuję — powiedział, jakby to krasnoludzie interludium w ogóle nie miało miejsca.

Oba krasnoludy odeszły spiesznie.

Strażnicy zostali sami w głębokim mroku.

— O co w tym chodziło? — spytała Angua.

— Chciałem tylko dodać mu otuchy — odparł z satysfakcją Marchewa. Sięgnął do kieszeni. — Teraz, kiedy już dotarliśmy na miejsce, przyda nam się trochę światła, prawda?

Angua wyczuła, że jego ręka przesuwa się energicznie po ścianie raz i drugi, jakby coś malował. Uniósł się aromat… wieprzowiny?

— Zaraz będzie widniej — stwierdził.

— Kapitanie Marchewa, to nie jest… — zaczęła Sally.

— Wszystko w swoim czasie, młodsza funkcjonariusz — przerwał jej stanowczo. — Na razie tylko obserwujcie.

— Ale muszę powiedzieć…

— Później, młodsza funkcjonariusz — rzekł Marchewa odrobinę głośniej. Vurmy płynęły przez otwarte drzwi, przez które tu weszli, i ponad kamieniem. — A przy okazji, Sally… czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli obejrzymy ciało?

Pewno, pomyślała Angua; troszcz się o nią. Ja codziennie mam do czynienia z krwią. Spróbuj przejść milę z moją wrażliwością na zapachy!

— Stara krew to nie problem, sir — zapewniła Sally. — I jest jej tu trochę. Ale…

— Przypuszczam, że zorganizowali kostnicę — powiedział szybko Marchewa. — Rytuały śmierci są dość skomplikowane.

Kostnica? Dla ciebie to jak dom z dala od domu, moja droga, warknął wewnętrzny wilk Angui.

Vurmy rozprzestrzeniały się, wyraźnie celowo pełzły po ścianie…

Przykucnęła, by zbliżyć nos do podłogi. Wyczuwam krasnoludy, dużo krasnoludów, myślała. Trudno wywąchać trolle, zwłaszcza pod ziemią. Krew na maczudze niczym kwiat. Krasnoludzi zapach na maczudze, ale krasnoludzi zapach jest wszędzie… Wyczuwam… Zaraz, to coś znajomego…

Podłoga pachniała głównie mułem i iłem. Wyróżniały się odciski stóp Marchewy, a także jej. Było dużo zapachu krasnoludów i nadal potrafiła słabo wyczuć ich niepokój. Czy zatem tutaj znaleźli ciało? Ale ta plama błota, o tam, jest inna. Została wdeptana w podłoże, lecz pachniała całkiem jak ciężka glina z okolic alei Kamieniołomów. Kto mieszkał przy alei Kamieniołomów? Głównie trolle…

Ślad.

Uśmiechnęła się w szarzejącym wolno mroku. A cały kłopot ze śladami, jak mawia często pan Vimes, polega na tym, że tak łatwo je zostawić. Kilkanaście takich łobuzów można spokojnie nosić w kieszeni.

Ciemność odpływała, ponieważ światło było mocniejsze. Angua uniosła głowę.

Wielki, jasny symbol jarzył się na ścianie w miejscu, gdzie wcześniej dotykał jej Marchewa. Przejechał po niej mięsem, pomyślała. I przybyły na ucztę…

Wrócił Twardziec, z wlokącym się z tyłu Helmutłukiem.

Dotarł aż do:

— Drzwi tutaj można znowu otworzyć, ale niestety…

…i urwał.

To były szczęśliwe vurmy. Według skali zielonkawego lśnienia były wręcz jaskrawe. Za Marchewą pojawiło się teraz jaśniejące koło przecięte dwoma ukośnymi liniami. Oba krasnoludy patrzyły na nie jak zaczarowane.

— No więc może się przyjrzymy? — zaproponował Marchewa, najwyraźniej nie dostrzegając nic nadzwyczajnego w ich zachowaniu.

— My, niestety, woda… woda… nie całkiem szczelne… te drugie drzwi… troll spowodował zalania… — mamrotał Twardziec, nie odrywając wzroku od światła.

— Ale mówicie, że możemy przynajmniej tamtędy przejść? — Marchewa grzecznie wskazał zamknięte drzwi.

— Eee… No tak. Tak. Oczywiście.

Helmutłuk wyjął klucz. Odblokowane koło dało się przekręcić bez trudu. Angua aż nadto wyraźnie dostrzegała, jak mięśnie na gołych ramionach Marchewy napięły się i poruszyły, kiedy odciągał metalowe drzwi.

Och, nie, jeszcze nie, na pewno! Powinna mieć jeszcze co najmniej dzień. To ten wampir, to przez nią — stoi tam i tak niewinnie wygląda… Niektóre części ciała Angui chciały zmienić się w wilka, natychmiast, żeby się bronić…

Po drugiej stronie drzwi była sala podparta słupami. Pachniała wilgocią i niedokończeniem. Pod sufitem świeciły vurmy, ale podłoże było błotniste i mlaskało pod stopami.

Angua zauważyła następne krasnoludzie drzwi na drugim końcu i po jednych w obu bocznych ścianach.

— Wykopaną ziemię wynosimy na wysypisko — wyjaśnił Twardziec. — Hm… sądzimy, że troll dostał się właśnie tamtędy. To niewybaczalne przeoczenie z naszej strony.

Wciąż był wyraźnie zdenerwowany.

— I nikt tego trolla nie widział? — zdziwił się Marchewa, kopiąc nogą w błoto.

— Nie. Te komory są już ukończone. Kopacze odeszli gdzie indziej, ale po zdarzeniu przybiegli jak najszybciej. Uważamy, że grag przybył tu, szukając samotności. Żeby zginąć z przypadkowej ręki ohydztwa…

— Ten troll miał szczęście, prawda? — wtrąciła ostrym tonem Angua. — Przypadkiem się tu zabłąkał i akurat trafił na Combergniota?

Marchewa butem zaczepił o coś metalicznego. Odgarnął jeszcze trochę błota.

— Położyliście tory? — zdziwił się. — Musieliście przerzucać sporo ziemi.

— Lepiej pchać, niż dźwigać — stwierdził krótko Twardziec. — Przygotowałem…

— Zaraz, a co to takiego? — przerwał mu Marchewa. Przykucnął i pociągnął coś jasnego. — Wygląda jak kawałek kości. Na sznurku.

— Tu jest mnóstwo starych kości — odparł Twardziec. — Teraz…

Kość z mlaśnięciem wysunęła się z błota i wyszczerzyła do nich w słabym świetle.

— Nie wygląda na bardzo starą — stwierdził Marchewa.

Angui wystarczył jeden wdech.

— To czaszka owcy — oświadczyła. — Martwej od jakichś trzech miesięcy.

Następny ślad, dodała w myślach. Wyraźny i bardzo wygodny, akurat do znalezienia.

— Mógł ją zgubić troll — stwierdził Marchewa.

— Troll? — Twardziec cofnął się lękliwie.

Nie takiej reakcji spodziewała się Angua. Twardziec już wcześniej był zdenerwowany, ale teraz, pod tymi wszystkimi warstwami, jego stan zbliżał się do paniki.

— Przecież mówił pan, że graga zaatakował troll…

— Ale nigdy… nigdy tego nie widzieliśmy! Dlaczego nie znaleźliśmy tej czaszki wcześniej? Może on wrócił?

— Wszystkie drzwi są zamknięte — przypomniał cierpliwie Marchewa. — Prawda?

— Może zamknęliśmy go tutaj z nami. — Głos Twardźca to był praktycznie skrzek.

— Ale wiedzielibyście przecież! Trolle tak jakby… wystają.

— Muszę wezwać straże! — oświadczył Twardziec, cofając się ku jedynym otwartym drzwiom. — On może być wszędzie!

— W takim razie może pan właśnie biegnie w jego stronę — zauważyła Angua.

Twardziec znieruchomiał na moment, po czym wydał z siebie cichy jęk i pognał w ciemność. Helmutłuk biegł tuż za nim.

— No więc jak waszym zdaniem nam poszło? — spytała Angua z przerażającym uśmiechem. — I co właściwie powiedziałeś mu po krasnoludziemu? „Wiesz, że jestem krasnoludem w braterstwie wszystkich krasnoludów”?

— Ehm… „Z empatyczną pewnością znasz mnie. Przestrzegam rytuałów krasnoludów. Czym/kim jestem? Jestem Braćmi zjednoczonymi” — powiedziała wolno Sally.

— Brawo, młodsza funkcjonariusz! — pochwalił Marchewa. — To znakomite tłumaczenie.

— Tak. Ukąsiłaś kogoś mądrego? — spytała Angua.

— Jestem czarnowstążkowcem, sierżancie — odparła grzecznie Sally. — I mam wrodzone zdolności językowe. A skoro zostaliśmy sami, kapitanie, czy mogę powiedzieć coś jeszcze?

— Naturalnie — zgodził się Marchewa, sprawdzając koło rygla na zamkniętych drzwiach.

— Wydaje mi się, sir, że bardzo wiele rzeczy się tu nie zgadza. Jest coś bardzo dziwnego w reakcji Twardźca na tę czaszkę. Skąd wziął mu się pomysł, że ten troll ciągle tu jest, choć minęło tyle czasu?

— Troll, który dostanie się do krasnoludziej kopalni, może narobić wielkich szkód, zanim zostanie powstrzymany — wyjaśnił Marchewa.

— Twardziec naprawdę nie spodziewał się tej czaszki, sir — upierała się Sally. — Słyszałam, jak szybko bije mu serce. Był przerażony. Ehm… i coś jeszcze, sir. Jest tu wielu miejskich krasnoludów, sir. Dziesiątki. Ich serca też wyczuwam. I sześciu gragów. Ich serca biją bardzo powoli. Są też inne krasnoludy. Dziwne. I tylko kilka. Może dziesięciu.

— Dobrze to wiedzieć, młodsza funkcjonariusz. Bardzo dziękuję.

— Pewnie. Nie wiem, jak sobie radziliśmy, zanim przyszłaś — burknęła Angua.

Szybko przeszła na drugi koniec wilgotnej komory, żeby nie mogli zobaczyć jej twarzy. Potrzebowała świeżego powietrza, nie tego wszechobecnego, zatęchłego smrodu piwnicy. W myślach krzyczała bezgłośnie. Liga Wstrzemięźliwości? „Ani kropli”? Czy ktokolwiek wierzył w to choćby przez chwilę? Tylko że każdy chciał dać się oszukać, bo przecież wampiry są takie czarujące. Pewnie, że są! To element bycia wampirem! Jedyna metoda skłonienia kogoś, żeby został na noc w straszliwym zamczysku! Każdy wie, że lampart nie może się pozbyć swoich cętek. Ale tutaj to co innego, wystarczy przypiąć sobie tę głupią czarną wstążeczkę, nauczyć się słów „Kropla herbaty wystarczy” i ludzie za każdym razem dają się nabrać. A wilkołaki? Cóż, to tylko smutne monstra, prawda? Nieważne, że życie jest codzienną walką z wewnętrznym wilkiem, nieważne, że przy każdej latarni trzeba się zmuszać, by przejść obok, nieważne, że przy każdym irytującym sporze trzeba z wysiłkiem tłumić chęć, by rozstrzygnąć go jednym kłapnięciem zębów… Nieważne, ponieważ wszyscy wiedzą, że stworzenie będące połączeniem człowieka i wilka to coś w rodzaju psa. Psy powinny być grzeczne. Część jej umysłu krzyczała, że to nieprawda, że to tylko ZNPT i zwykłe efekty obecności wampira w pobliżu, ale jakoś teraz, kiedy zapach wokół niej stawał się tak silny, że niemal dotykalny, nie chciała słuchać. Chciała wąchać świat, więc praktycznie wpełzała do własnego nosa. Przecież właśnie dlatego znalazła się w straży, prawda? Ze względu na swój nos.

Nowy zapach, nowy zapach…

Wyraźne poszarzałe błękity mchów, brązy i purpury starego ścierwa, odcienie drewna i skóry… nawet jako pełny wilk nigdy nie smakowała powietrza tak analitycznie jak teraz. Coś jeszcze, ostre i chemiczne… Powietrze wypełniał zapach wilgoci i krasnoludów. Ale te niewielkie ślady przebijały się jak głos trąbki przez requiem i formowały jedno…

— Troll — wychrypiała. — Troll. Troll z pasem czaszek i głowlokami. Na slabie albo czymś podobnym! Troll! — Niemal szczekała na zamknięte drzwi. — Otworzyć! Tędy!

Praktycznie nie potrzebowała oczu — ale zauważyła, że na metalowej powierzchni drzwi ktoś wyrysował węglem koło przekreślone dwoma ukośnymi liniami.

Nagle obok znalazł się Marchewa. Miał przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby nie pytać „Jesteś pewna?”, ale od razu szarpnął za wielkie koło. Drzwi były zamknięte.

— Nie sądzę, żeby za nimi była woda — stwierdził.

— Naprawdę? — wykrztusiła Angua. — Wiesz przecież, że… nie chcieli nas tam dopuścić…

Marchewa odwrócił się i zobaczył, jak biegnie w ich stronę oddział krasnoludów. Kierowały się ku drzwiom, jakby wcale nie dostrzegając obecności strażników.

— Nie pozwól im wejść pierwszym — syknęła Angua przez zaciśnięte zęby. — Trop jest… słaby!

Marchewa dobył miecza, a drugą ręką uniósł do góry odznakę.

— Straż Miejska! — huknął. — Opuśćcie broń, jeśli można prosić! Dziękuję!

Oddział zwolnił, co oznaczało — zgodnie z naturą rzeczy — że ci z tyłu wpadli na tych wahających się w przednich szeregach.

— To miejsce przestępstwa — oznajmił Marchewa. — A ja nadal jestem wytapiaczem! Panie Twardziec, jest pan tam? Ma pan wartowników po tamtej stronie drzwi?

Twardziec przecisnął się między krasnoludami.

— Nie, raczej nie — powiedział. — Czy ten troll nadal się za nimi chowa?

Marchewa zerknął na Sally, która wzruszyła ramionami. Wampiry nigdy nie wyrobiły w sobie umiejętności nasłuchiwania trollowych serc. To nie miało sensu.

— Możliwe, ale nie sądzę — rzekł Marchewa. — Proszę je otworzyć. Możemy jeszcze znaleźć tam jakiś trop.

— Kapitanie Marchewa, wie pan chyba, że najważniejsze jest zawsze bezpieczeństwo kopalni! — oświadczył Twardziec. — To oczywiste, że musi pan podjąć pościg. Ale najpierw trzeba otworzyć te drzwi i upewnić się, że nie ma za nimi żadnego zagrożenia. Musi pan dać nam tę możliwość.

— Pozwól — szepnęła Angua. — Będę mieć wyraźniejszy zapach. Nic mi nie grozi.

Marchewa kiwnął głową.

— Dobra robota — szepnął w odpowiedzi.

Pod skórą poczuła, że ogon ma ochotę zamerdać. Chciała Marchewę polizać po twarzy. Teraz psia jej część zajmowała się myśleniem. Dobry pies. To ważne, żeby być dobrym psem.

Marchewa odciągnął ją na bok, kiedy dwa krasnoludy stanowczym krokiem podeszły do drzwi.

— Ale on już dawno zniknął — mruknęła, kiedy zbliżyły się dwa następne. — Zapach ma co najmniej dwanaście godzin…

— Co oni robią? — mruknął ze zdziwieniem Marchewa, głównie do siebie.

Te dwa nowe krasnoludy od stóp do głów okrywała skóra, jak Twardźca, ale oba nosiły na wierzchu kolczugi; pozbawione wszelkich ozdób hełmy osłaniały im całe twarze i głowy, pozostawiając otwartą tylko wąską szczelinę na oczy. Każdy z nich miał na plecach duży czarny pakunek, a przed sobą trzymał lancę.

— Och, nie… — jęknął Marchewa. — Chyba nie tutaj…

Padł krótki rozkaz i drzwi otworzyły się, odsłaniając jedynie ciemność.

Lance plunęły ogniem — długimi, żółtymi językami płomienia, a czarne krasnoludy szły za nimi powoli. Powietrze wypełnił ciężki, tłusty dym.

Angua zemdlała.


* * *

Ciemność…

Sam Vimes brnął pod górę, śmiertelnie zmęczony.

Było ciepło, cieplej, niż się spodziewał. Pot szczypał go w oczy. Woda chlupała pod nogami i buty ślizgały się w błocie. A przed nim, w górze zbocza, krzyczało dziecko.

Wiedział, że sam też krzyczy. Słyszał oddech świszczący w krtani, czuł, że porusza wargami, ale nie słyszał słów, które powtarzał raz za razem.

Ciemność oblewała go jak zimny tusz. Jej wici ciągnęły jego umysł i ciało, spowalniały go, wlokły z powrotem… A teraz zaatakowały płomieniami…

Vimes zamrugał i zorientował się, że patrzy w kominek. Płomienie falowały spokojnie.

Zaszeleściła suknia — to Sybil wróciła do pokoju, usiadła i sięgnęła po robótkę. Vimes przyglądał się jej tępo. Cerowała jego skarpety. Mieli służące, a ona cerowała mu skarpety. Zresztą przecież nie brakłoby im pieniędzy, gdyby nawet codziennie kupował nową parę. Ale Sybil jakoś wbiła sobie do głowy, że to obowiązek żony, więc cerowała. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu było to krzepiące. Szkoda tylko, że tak naprawdę cerowanie jej nie wychodziło, więc w skarpetach Sama pięty były wielkimi szramami wypełnionymi przecinającymi się włóknami wełny. Nosił je jednak i nigdy o tym nie wspominał.

— Broń, która strzela ogniem — powiedział wolno.

— Tak, sir — przyznał Marchewa.

— Krasnoludy mają broń, która strzela ogniem.

— Głębinowcy używają takich lanc, żeby powodować wybuchy gazu kopalnianego — wyjaśnił kapitan. — Nie myślałem, że zobaczę je tutaj.

— To jest broń, jeśli jakiś drań z niej do mnie celuje! — stwierdził Vimes. — Ile gazu spodziewają się znaleźć pod Ankh-Morpork?

— Sir, nawet rzeka się zapala w czasie letnich upałów.

— No dobrze, dobrze, przyznaję — zgodził się niechętnie Vimes. — Proszę dopilnować, by rozeszła się taka wiadomość. Do każdego, kogo zobaczymy z czymś takim na powierzchni, będziemy najpierw strzelać, a potem nie będzie już sensu o nic pytać. Na bogów, tego tylko nam trzeba… Macie jeszcze coś do przekazania, kapitanie?

— No więc potem pokazali nam ciało Combergniota — powiedział Marchewa. — Co mogę powiedzieć? Na przegubie miał draht, który go identyfikował, a jego skóra była blada. Miał potworną ranę w tyle głowy. Mówili, że to Combergniot. Nie mogę tego udowodnić. Mogę tylko stwierdzić, że nie zginął tam, gdzie powiedzieli, że zginął, ani wtedy, kiedy powiedzieli, że zginął.

— Dlaczego? — zdziwił się Vimes.

— Krew, sir — wyjaśniła Sally. — Tam wszędzie powinna być krew. Przyjrzałam się ranie. To, co trafiła w głowę ta maczuga, było już trupem. I nie zginął w tym tunelu.

Vimes kilka razy odetchnął głęboko. Dowiedział się tylu niedobrych rzeczy, że powinien przyjmować je po jednej zgrozie naraz.

— Niepokoję się, kapitanie — rzekł. — Wie pan dlaczego? Bo mam przeczucie, że całkiem niedługo zostanę poproszony, by potwierdzić istnienie dowodów na to, iż troll popełnił ten czyn. A to, przyjacielu, będzie jak ogłoszenie wybuchu wojny.

— Kazał nam pan zbadać tę sprawę…

— Tak, ale nie spodziewałem się, że przyjdziecie z niewłaściwymi rezultatami! Cała ta sprawa śmierdzi! Glina z alei Kamieniołomów była tam podrzucona, co?

— Musiała być. Trolle rzadko wycierają nogi, ale nosić błoto na podeszwach przez cały dzień? Nie ma szans.

— No i nie zostawiają swoich maczug — mruknął Vimes. — Czyli sprawa jest ustawiona. A tymczasem okazuje się, że tam naprawdę był troll! Angua była pewna?

— Oczywiście, sir — zapewnił Marchewa. — Zawsze ufaliśmy jej nosowi. Proszę o wybaczenie, sir, ale musiała iść zaczerpnąć świeżego powietrza. Wytężała wszystkie zmysły, a potem wciągnęła pełne płuca tego dymu.

— Wyobrażam sobie.

Niech to piekło, myślał Vimes. Byliśmy już na takim etapie, na którym mogłem powiedzieć Vetinariemu, że wszystko to wygląda jak źle przygotowana robota od wewnątrz, upozorowana na atak trolla. I nagle odkrywamy, że był tam troll. Ha! Oto jak można wierzyć dowodom…

Sally chrząknęła uprzejmie.

— Twardziec był zaskoczony i przerażony, kiedy kapitan znalazł czaszkę, sir — powiedziała. — Nie udawał. Jestem tego pewna. Bliski omdlenia ze zgrozy. Tak samo zresztą Helmutłuk, przez cały czas.

— Dziękuję wam, młodsza funkcjonariusz — rzucił ponuro Vimes. — Podejrzewam, że czułbym się tak samo, gdybym zszedł tam z megafonem i wrzasnął: „Hej, chłopaki, witamy w powtórce doliny Koom! Chodźcie, rozegramy ją tutaj, w mieście!”.

— Nie wydaje mi się, żeby to było dobre porównanie, sir — uznał Marchewa.

— No tak. Skoro już pan o tym wspomniał, to pewnie starałbym się być bardziej subtelny.

— I byłaby to przynajmniej szesnasta z określanych jako „bitwa w dolinie Koom” — ciągnął Marchewa. — A nawet siedemnasta, jeśli doliczyć tę na przełęczy Vilinus, choć to była raczej potyczka. Tylko trzy z nich miały miejsce w oryginalnej dolinie Koom, tej uwiecznionej na obrazie Rascala. Podobno jest całkiem dokładny. Oczywiście, Rascal malował go przez wiele lat.

— Niezwykłe dzieło — zauważyła Sybil, nie unosząc wzroku znad cerowania. — Wiecie, należało kiedyś do mojej rodziny, zanim przekazaliśmy je muzeum.

— Czyż postęp nie jest czymś cudownym, kapitanie? — spytał Vimes, wlewając w te słowa możliwie dużo sarkazmu, ponieważ Marchewa z trudem go rozpoznawał. — Kiedy będziemy mieli własną dolinę Koom, nasz przyjaciel Otto w ciągu ułamka sekundy wykona kolorowy ikonogram. Cudownie. Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz to miasto zostało spalone do gołej ziemi.

Powinien rzucić się do akcji. Dawno temu pewnie by tak zrobił. Ale teraz powinien może wykorzystać cenne chwile, by jeszcze przed rzuceniem się pomyśleć, co chce zrobić.

Próbował. Nie myśl o tej sytuacji jak o jednym wielkim wiadrze pełnym węży. Myśl o jednym wężu naraz. Spróbuj jakoś je rozplątać. A więc co zrobić najpierw?

Wszystko.

No dobrze, spróbujemy inaczej.

— O co chodzi z tymi znakami górniczymi? — zapytał. — Helmutłuk tak jakby narysował taki dla mnie. Widziałem podobne na ścianie. I pan też taki zrobił.

— „Następująca ciemność”. Tak. Jest nabazgrany wszędzie w korytarzach.

— Co oznacza?

— Ostrzeżenie, że stanie się coś strasznego — wyjaśnił z powagą Marchewa.

— No więc jeśli któryś z tych małych drani choćby wyjrzy na powierzchnię z tą ogniową bronią w ręku, będzie to prawda. Ale chce pan powiedzieć, że rysują ostrzeżenie na ścianach?

Marchewa przytaknął.

— Musi pan zrozumieć, czym jest krasnoludzia kopalnia, sir. To jakby…

…emocjonalna cieplarnia — tak Vimes to pojmował, chociaż żaden krasnolud tak by jej nie określił. Ludzie dostaliby obłędu, gdyby musieli tak żyć: w ciasnocie, bez żadnej prywatności, bez prawdziwej ciszy, widząc codziennie te same twarze, przez lata. A że wszędzie leżało sporo ostrej broni, tylko kwestią czasu było, by sklepienia zaczęły ociekać krwią.

Krasnoludy nie dostawały obłędu. Pozostawały zamyślone, poważne, skupione na pracy. Ale rysowały znaki.

Przypominało to nieoficjalne głosowanie poprzez graffiti. Wyrażenie swojej opinii o tym, co się dzieje. W ciasnocie kopalni każdy problem był problemem wszystkich, napięcie przeskakiwało od krasnoluda do krasnoluda. Znaki były uziemieniem. Dawały ujście, uwolnienie, sposób okazania swoich uczuć bez drażnienia nikogo (z powodu tej ostrej broni).

Następująca Ciemność — ze strachem oczekujemy tego, co nastąpi. Inne tłumaczenie mogłoby brzmieć: Okażcie skruchę, grzesznicy!

— Setki run oznaczają ciemność — mówił Marchewa. — Niektóre oczywiście należą do zwykłego krasnoludziego, na przykład Długa Ciemność. Jest ich bardzo wiele. Ale niektóre są…

— Mistyczne? — podpowiedział Vimes.

— Niewyobrażalnie mistyczne, sir. Powstały o nich księgi, wiele ksiąg. A to, jak krasnoludy myślą o księgach i słowach, i runach… No, nie uwierzyłby pan, sir. No… Uważają, że świat był spisany. Wszystkie słowa mają ogromną moc. Zniszczenie książki jest dla głębinowca gorsze niż morderstwo…

— Domyśliłem się tego — zapewnił Dyżurny Klasowy Vimes.

— I niektórzy głębinowcy wierzą, że te mroczne znaki są prawdziwe.

— No wiesz, skoro widzimy napis na ścianie…

— Prawdziwe w sensie żywe, sir — uściślił Marchewa. — Jakby istniały gdzieś w głębi, w ciemności pod światem, i to one sprawiały, że zostają napisane. Jest Czekająca Ciemność… to ciemność, która wypełnia nowy szyb. Zamykająca Ciemność… o tej nic nie wiem, ale jest również Otwierająca Ciemność. Oddychająca Ciemność, raczej rzadka. Wołająca Ciemność, bardzo niebezpieczna. Mówiąca Ciemność, Chwytająca Ciemność… Tajemna Ciemność… tę widziałem. Wszystkie mogą być. Ale Następująca Ciemność to bardzo niedobry znak. Słyszałem kiedyś, jak starsze krasnoludy o tym rozmawiały. Mówiły, że może pogasić lampy i jeszcze gorzej. Jeśli ludzie zaczynają rysować ten znak, sytuacja stała się bardzo niedobra.

— To wszystko bardzo ciekawe, ale…

— W tej kopalni wszyscy są zdenerwowani jak demony. Napięci jak liny. Angua mówiła, że potrafi to wyczuć, ale i ja potrafiłem, sir. Dorastałem w kopalni. Kiedy coś jest nie tak, każdy to łapie. W takie dni, sir, mój ojciec zwykle przerywał wszystkie prace górnicze. Zbyt wiele zdarza się wtedy wypadków. I powiem szczerze, sir, tutaj krasnoludy szaleją z niepokoju. Wszędzie widać znaki Następującej Ciemności. Prawdopodobnie górnicy, których zatrudnili po przybyciu tutaj, czują, że jest coś bardzo niedobrego, a jedyną możliwą dla nich reakcją jest taki znak.

— Hm, zabili ich głównego graga…

— Wyczuwam atmosferę kopalni, sir. Każdy krasnolud wyczuwa. Ona aż cuchnie strachem, grozą i straszną niepewnością… A są w Głębi rzeczy jeszcze gorsze od Następującej Ciemności.

Vimes przez moment miał wizję mściwej ciemności wzbierającej w jaskiniach jak fala, szybciej niż zdoła uciekać człowiek…

To głupie. Przecież ciemności nie widać.

Chociaż zaraz… Czasami widać. Za dawnych czasów, kiedy ciągle miał nocne służby, poznał wszystkie odcienie ciemności. I czasami trafiała się tak gęsta, aż człowiek miał wrażenie, że musi się przez nią przeciskać. To były te noce, kiedy konie się płoszyły, psy skomlały, a w dzielnicy rzeźni zwierzęta wyrywały się z zagród. Pojawiały się niewytłumaczalnie, tak samo jak noce całkiem jasne i srebrzyste, chociaż na niebie nie świecił księżyc. Vimes nauczył się wtedy, by nie używać swojej małej strażniczej latarenki. Tylko oślepiała. Człowiek patrzył w ciemność, dopóki nie mrugnęła. Wygrywał pojedynek spojrzeń.

— Trochę się w tym gubię, kapitanie — przyznał Vimes. — Nie wychowywałem się w kopalni. Czy te znaki się pojawiają, ponieważ krasnoludy myślą, że wydarzy się coś złego i chcą temu zapobiec, czy myślą, że kopalnia zasługuje na coś złego, czy może chcą, żeby coś złego się wydarzyło?

— To może być wszystko naraz. — Marchewa się skrzywił. — Kiedy w kopalni źle się dzieje, uczucia bywają bardzo gwałtowne.

— Wielkie nieba!

— Och, bywa strasznie, sir. Może mi pan wierzyć. Ale nikt nigdy nie narysowałby najgorszego ze znaków, chcąc, by się zdarzył. Zresztą samo rysowanie nic nie da. Trzeba pragnąć, by to się stało, pragnąć do ostatniego tchu.

— A jaki to znak?

— Och, nie chce pan tego wiedzieć, sir.

— Chcę, przecież spytałem.

— Nie. Naprawdę pan nie chce, sir. Naprawdę.

Vimes miał już zacząć krzyczeć, ale powstrzymał się i zastanowił.

— Właściwie nie, chyba faktycznie nie chcę — ustąpił. — Tu chodzi o histerię i mistycyzm. To tylko dziwaczny folklor. Krasnoludy w to wierzą. Ja nie. Zatem, kapitanie… jak pan skłonił vurmy, żeby ułożyły ten znak?

— To łatwe, sir. Wystarczy posmarować ścianę kawałkiem mięsa. Dla vurmów to prawdziwa uczta. Chciałem trochę potrząsnąć Twardźcem. Chciałem, żeby się zdenerwował, tak jak mnie pan uczył. I pokazać, że wiem o znakach. Jestem przecież krasnoludem.

— Kapitanie, pora nie jest chyba odpowiednia, żeby pana przekonywać, lecz…

— Och, wiem, że ludzie się śmieją. Sześciostopowy krasnolud? Ale wie pan, sir, być człowiekiem znaczy po prostu mieć ludzkich rodziców. To łatwe. Być krasnoludem to niekoniecznie mieć krasnoludzich rodziców, choć to niezły początek. Chodzi raczej o pewne ceremonie. Przestrzegałem ich. Dlatego jestem człowiekiem i krasnoludem. Głębinowcom trudno się z tym pogodzić.

— Znowu mistyka, co? — zapytał ze znużeniem Vimes.

— O tak, sir.

Marchewa zakaszlał. Vimes rozpoznał to szczególne kaszlnięcie. Oznaczało, że kapitan ma złe wieści i zastanawia się, jak je ułożyć, by zmieściły się w dostępnej w głowie komendanta przestrzeni jeszcze-niedostawania-szału.

— Proszę mówić, kapitanie.

— Ehm… Pojawił się ten maluch.

Marchewa otworzył dłoń. Chochlik Gooseberry usiadł.

— Pędziłem przez całą drogę, Wstaw Swoje Imię — oznajmił z dumą.

— Zauważyliśmy go, jak biegł wzdłuż rynsztoka — wyjaśnił Marchewa. — Nietrudno było, bo jarzył się bladozielono…

Vimes wyjął z kieszeni pudełko i położył je na podłodze. Chochlik wlazł do środka.

— Ooo, jak przyjemnie — westchnął. — Nie mówicie mi tylko o szczurach i kotach!

— Goniły cię? — zdziwił się Vimes. — Przecież jesteś istotą magiczną!

— One tego nie wiedzą! — burknął chochlik. — Co to ja… A tak. Pytałeś mnie o usuwanie nocnych nieczystości, Wstaw Swoje Imię. Przez ostatnie trzy miesiące ładunek dodatkowych szambowozów dawał średnio czterdzieści ton co noc.

— Czterdzieści ton? To by wypełniło duży pokój! Czemu nic o tym nie wiedzieliśmy?

— Wiedziałeś, Wstaw Swoje Imię. Tylko że one wyjeżdżały wszystkimi bramami, więc prawdopodobnie żaden strażnik nie widział nigdy więcej niż jednego czy dwóch dodatkowych wozów.

— No tak, ale co noc pojawiały się w raportach! Dlaczego nie zauważyliśmy?

Zapadło niezręczne milczenie. Chochlik odchrząknął.

— Nikt tych raportów nie czyta, Wstaw Swoje Imię. Są chyba tym, co w naszym fachu nazywamy dokumentami tylko do zapisu.

— Ale ktoś chyba powinien je czytać! — zirytował się Vimes.

Znowu zapadła cisza.

— Wydaje mi się, że ty, kochanie — powiedziała Sybil, skupiona na cerowaniu.

— Ja tam dowodzę! — zaprotestował Vimes.

— Tak, kochanie. O to właśnie chodzi.

— Nie mogę całego czasu poświęcać na przekładanie papierów!

— Więc wyznacz kogoś innego, żeby to robił, kochanie.

— Mogę?

— Tak jest, sir — potwierdził Marchewa. — Pan dowodzi.

Vimes zerknął na chochlika, który uśmiechnął się z entuzjazmem.

— Czy mógłbyś przejrzeć moją tacę z dokumentami przychodzącymi…

— Podłogę — mruknęła Sybil.

— …i powiedzieć, co tam jest ważnego?

— Z radością, Wstaw Swoje Imię. Mam tylko jedno pytanie, Wstaw Swoje Imię. Co jest ważne?

— No… fakt, że szambonurkowie wywożą z miasta o wiele więcej nieczystości, jest naprawdę ważny, nie myślisz?

— Nie mam pojęcia, Wstaw Swoje Imię — odparł chochlik. — Ja w sensie ścisłym nie myślę. Ale przypuszczam, że gdybym miesiąc temu zwrócił na ten fakt twoją uwagę, kazałbyś mi wetknąć głowę w kaczy kuper.

— To prawda. — Vimes pokiwał głową. — Pewnie bym kazał. Kapitanie?

— Sir! — Marchewa wyprostował się na krześle.

— Jaka jest sytuacja na ulicach?

— Gangi trolli włóczyły się po mieście przez cały dzień. Teraz liczne krasnoludy kręcą się w okolicach placu Sator, a znaczna liczba trolli gromadzi się przy placu Pękniętych Księżyców.

— O jak wielkich grupach mówimy?

— Około tysiąca, licząc ogólnie. Wszyscy pili, naturalnie.

— Czyli akurat w nastroju do bójki?

— Tak, sir. Akurat dosyć pijani, by zachowywać się głupio, ale zbyt trzeźwi, by się przewracać.

— Interesujące spostrzeżenie, kapitanie — mruknął Vimes w zadumie.

— Tak, sir. Podobno mają zacząć o dziewiątej. Jak rozumiem, dokonano pewnych ustaleń.

— W takim razie uważam, że przed zmierzchem bardzo dużo glin powinno się znaleźć na Chrupie, pomiędzy nimi. Jak sądzisz? Przekażcie wiadomość na komisariaty.

— Już to zrobiłem, sir — zapewnił Marchewa.

— I postarajcie się o jakieś barykady.

— Zorganizowałem to, sir.

— Wezwaliście specjalnych?

— Godzinę temu przesłałem wiadomość, sir.

Vimes się zawahał.

— Muszę tam być, kapitanie.

— Powinniśmy mieć wystarczającą liczbę ludzi, sir.

— Ale nie będziecie mieli wystarczającej liczby komendantów — odparł Vimes. — Kiedy jutro Vetinari przeciągnie mnie po rozżarzonych węglach z powodu poważnych rozruchów w centrum miasta, nie chcę mu tłumaczyć, że właśnie spędzałem cichy wieczór w domu. — Obejrzał się na żonę. — Przepraszam, Sybil.

Lady Sybil westchnęła.

— Chyba porozmawiam z Havelockiem na temat godzin pracy, do jakich cię zmusza — oświadczyła. — To wcale na ciebie dobrze nie wpływa. Sam wiesz.

— Taka praca, moja droga. Przykro mi.

— Kazałam w kuchni przygotować ci termos zupy.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Znam cię, Sam. I jeszcze torbę z kanapkami. Kapitanie Marchewa, ma pan dopilnować, żeby zjadł jabłko i banana. Doktor Lawn twierdzi, że musi jeść co najmniej pięć owoców albo warzyw dziennie!

Vimes patrzył nieruchomo na Marchewę i Sally, starając się przekazać ostrzeżenie, że pierwszego funkcjonariusza, który się uśmiechnie albo wspomni komuś o tym kiedykolwiek, kiedykolwiek… czekają naprawdę ciężkie chwile.

— A przy okazji, keczup nie jest warzywem — dodała Sybil. — Nawet ten zaschnięty na czubku butelki. No… na co jeszcze czekacie?


* * *

— Jest coś jeszcze, sir… Nie chciałem o tym mówić przy lady Sybil — powiedział Marchewa, gdy szybko szli w stronę Yardu. — Ehm… Hitherto nie żyje.

— Kto to jest Hitherto?

— Młodszy funkcjonariusz Horacy Hitherto, sir. Wczoraj wieczorem uderzony w tył głowy. Kiedy byliśmy na tym mityngu. Kiedy nastąpiły, te… zamieszki. Wysłany do Darmowego Szpitala.

— O bogowie… — westchnął Vimes. — Wydaje się, że minął już tydzień. Był w straży dopiero parę miesięcy…

— W szpitalu powiedzieli, że jego mózg umarł, sir. Jestem pewien, że zrobili wszystko, co możliwe.

A czy my także? — zastanawiał się Vimes. Ale to była ogólna bijatyka, brukowiec nadleciał znikąd. Mógł trafić mnie, mógł trafić Marchewę. Ale trafił tego dzieciaka. Co powiem jego rodzicom? Zginął podczas pełnienia obowiązków? Ale te obowiązki nie powinny obejmować powstrzymywania bandy zidiociałych obywateli przed wymordowaniem innej bandy zidiociałych obywateli.

Wszystko wymknęło się spod kontroli. Jest nas za mało. A teraz jest nas jeszcze o paru mniej.

— Muszę jutro iść pogadać z jego mamą i ta… — zaczął, a wtedy jego ociężała pamięć wreszcie zaskoczyła. — Czy on ma… miał brata w straży?

— Tak, sir — potwierdził Marchewa. — Młodszy funkcjonariusz Hektor Hitherto, sir. Zaciągnęli się razem. Pracuje na Flaku.

— Więc złap jego sierżanta i przekaż, że Hektor ma dzisiaj zakaz wychodzenia na ulicę, jasne? Chcę, żeby się zapoznał z rozkoszami dokumentacji. W piwnicy, jeśli to możliwe. I w bardzo grubym hełmie na głowie.

— Rozumiem, sir.

— Co z Anguą?

— Dojdzie do siebie, kiedy trochę poleży, sir. Ta kopalnia mocno nią wstrząsnęła.

— Naprawdę, naprawdę mi przykro… — zaczęła Sally.

— Nie wasza wina, młodsza funkcjonariusz… Sally — uspokoił ją Vimes. — Moja. Wiedziałem, co się dzieje między wampirami i wilkołakami, ale potrzebowałem na dole was obu. To jedna z tych trudnych decyzji… Sugeruję, żebyście wzięli sobie wolny wieczór. Nie, to rozkaz. Dobrze się spisaliście pierwszego dnia. A teraz złóżcie gdzieś głowę… czy co tam jeszcze.

Odprowadzili ją wzrokiem, nim ruszyli dalej.

— Jest bardzo dobra, sir — przyznał Marchewa. — Szybko się orientuje.

— Tak, bardzo szybko. Widzę, że będzie przydatna — przyznał zamyślony Vimes. — Czy nie wydaje się to panu dziwne, kapitanie? Wyskakuje znikąd, akurat kiedy jest potrzebna?

— Mieszka w Ankh-Morpork od kilku miesięcy — przypomniał Marchewa. — A Liga za nią ręczy.

— Kilka miesięcy to mniej więcej taki sam okres, jaki przebywał tutaj Combergniot — zauważył Vimes. — A gdyby ktoś chciał się czegoś dowiedzieć, to nie jesteśmy złą instytucją, w której warto się znaleźć. Możemy oficjalnie wtykać nosy w różne sprawy.

— Sir, nie sądzi pan chyba…

— Och, nie wątpię, że jest czarnowstążkowcem, lecz wątpię, by jakiś wampir zjawił się tu aż z Überwaldu tylko po to, żeby grać na wiolonczeli. No ale jednak, jak sam pan mówił, robi dobrą robotę. — Przez chwilę Vimes wpatrywał się w pustkę, po czym zapytał: — Czy jeden z naszych specjalnych nie pracuje dla kompanii sekarowej?

— To będzie Andy Hancock, sir.

— Na bogów… Chodzi panu o Dwumiecznika?

— O niego, sir. Ostry chłopak.

— Tak, widziałem kwity. Manekin szkoleniowy wytrzymuje zwykle parę miesięcy, kapitanie. Nikt nie powinien w pół godziny porąbać trzech!

— Będzie teraz w Yardzie, sir. Chce pan z nim porozmawiać?

— Nie. Ty z nim porozmawiasz.

Vimes zniżył głos. Marchewa również. Szeptali przez chwilę. Potem Marchewa odezwał się głośniej:

— Czy to ściśle legalne, sir?

— Nie widzę powodów. Przekonajmy się, co? Nie prowadziliśmy tej krótkiej rozmowy, kapitanie.

— Zrozumiano, sir.

Na bogów, było o wiele lepiej, kiedy stawaliśmy tylko we czterech przeciwko temu wściekle wielkiemu smokowi, myślał Vimes, kiedy szli dalej ulicą. Pewnie, parę razy niewiele brakowało, żeby nas spalił żywcem, ale przynajmniej nic się nie komplikowało. To był naprawdę ogromny smok. Widzieliśmy, że się zbliża. Nie wyskakiwał nagle z polityką.

Zanim dotarli do Pseudopolis Yard, zaczął padać drobny, przenikliwy deszcz. Vimes z najwyższą niechęcią musiał przyznać, że Marchewa jest dobrym organizatorem. Na komendzie panował ruch. Z dawnej fabryki lemoniady wyjeżdżały całe wozy żółto-czarnych barier. Strażnicy docierali tu wszystkimi ulicami.

— Tym razem naprawdę przygotowałem wszystkie środki, sir — zapewnił Marchewa. — Uznałem, że to ważne.

— Słusznie, kapitanie — pochwalił go Vimes, kiedy tak stali niby ostatnie wyspy w powodzi. — Ale chyba pozostał pewien drobiazg dotyczący planowania na przyszłość, który mógł pan przeoczyć.

— Naprawdę, sir? — zdziwił się Marchewa. — Myślę, że zająłem się wszystkim.

Vimes klepnął go w ramię.

— Prawdopodobnie nie tym — powiedział.

I dodał, ale już tylko do siebie: Ponieważ, kapitanie, nie jest pan draniem.


* * *

W oszołomieniu i bez celu troll wędruje po świecie…

W głowie Cegły naprawdę dzwoniło. Nie chciał tego robić, ale wpadł w złe towarzystwo. Często wpadał w złe towarzystwo, uświadomił sobie, choć czasami cały dzień musiał go szukać. Bo był absolutną ofiarą. Troll bez klanu czy gangu, nawet przez inne trolle uważany za tępaka, musiał korzystać z każdego złego towarzystwa, na jakie zdołał trafić. W tym przypadku spotkał Totalnie Szlakę, Tłucznia i Dużego Marmura, no i łatwiej było się z nimi zabrać, niż postanowić, że nie, a potem oni spotkali się z innymi trollami i teraz…

Można na to popatrzeć tak, myślał, kiedy człapał z nimi i śpiewał pieśni gangów, trochę spóźniając rytm, bo nie znał słów… Pewno, że tkwić w środku tego tłumu trolli to nie to, co się ukrywać, jasna sprawa. Ale Totalnie Szlaka powiedział, że podobno straż też szuka trolla, co był na dole w tej kopalni, nie? A jak tak dobrze pomyśleć, to najlepsza kryjówka dla trolla, nie, jest w kupie innych trolli. No bo straż będzie pchać nosy do tych piwnic, gdzie siedzą prawdziwe złe trolle, nie, a tutaj nie będą szukać. A jakby tak chcieli, nie, i jakby ruszyli go choćby palcem, to ci bracia trolle mu pomogą.

W największej głębi serca nie był pewien tego ostatniego. Jego zapewne ujemne IQ, całkowity brak wiarygodności na ulicy, a przede wszystkim niezmienna skłonność, by wciągać, wsysać, połykać albo gryźć wszystko, co obiecywało, że mózg mu zaiskrzy, oznaczały, że był odrzucany nawet przez gang Nie Mamy Pomysłu na Nazwę z ulicy Dziesiątego Jajka, podobno tak ociężały umysłowo, że jeden z ich członków był kawałkiem betonu na linie. Nie, trudno sobie wyobrazić trolla, który by się przejmował losem Cegły. Ale w tej chwili byli braćmi, a dodatkowo jedyną zabawą w mieście.

Szturchnął trolla z czaszkami na szyi, zdobionego graffiti, porośniętego mchem i wlokącego ciężką maczugę, maszerującego stoicko obok.

— Szaclun, bro — powiedział, zaciskając pokrytą strupami pięść.

— Czemu nie pójdziesz się ghugh, Cegła, ty kawałku koprolitu? — wymruczał troll.

— Już lecę! — zgodził się Cegła.


* * *

Główna sala była gęsto zatłoczona, ale Vimes, rozpychając się i pokrzykując, dotarł do biurka dyżurnego, które znajdowało się w stanie oblężenia.

— To wygląda gorzej, niż jest, sir! — zawołała Cudo, przekrzykując gwar. — Detrytus i funkcjonariusz Bluejohn są teraz na Chrupie, razem z trzema golemami. Zaczęliśmy rozstawiać bariery! Obie grupy są za bardzo zajęte wzmacnianiem bojowego nastroju!

— Dobra robota, sierżancie!

Cudo pochyliła się do niego i zniżyła głos. Vimes musiał trzymać się biurka, by nie porwał go tłum.

— Fred Colon rejestruje specjalnych w starej fabryce lemoniady, sir. A o pana pytał pan de Worde z „Pulsu”.

— Przepraszam, sierżancie, ale nie dosłyszałem ostatniej kwestii! — odpowiedział głośno Vimes. — Fabryka lemoniady, tak? W porządku!

Odwrócił się i niemal potknął o pana A.E. Pesymala, który trzymał równy plik papierów.

— Ach, wasza łaskawość, mam tu kilka drobnych spraw, które chciałbym z panem omówić.

Vimes rozdziawił usta.

— I uważa pan, że to odpowiednia chwila? — wykrztusił w końcu, wyrwany z osłupienia zderzeniem z funkcjonariuszem niosącym wiązkę mieczy.

— No więc tak, gdyż natrafiłem na kilka problemów proceduralnych i finansowych — odparł spokojnie A.E. Pesymal. — I uważam, że to niezwykle istotne, bym dokładnie zrozumiał, co…

Vimes uśmiechnął się przerażająco i chwycił go za ramię.

— Tak! Słusznie! Absolutnie! — zawołał. — Mój drogi panie Pesymal, co ja myślę? Musi mnie pan zrozumieć! Proszę za mną!

Na wpół wywlókł oszołomionego inspektora tylnymi drzwiami, po drodze przez podwórze uniósł go z ziemi i odsunął z drogi toczącego się wózka, a potem wepchnął na dziedziniec starej fabryki, gdzie przygotowywali się specjalni.

Formalnie byli obywatelską milicją, ale — jak zauważył Fred Colon — „lepiej niech zsikują się tutaj, niż żeby byli tam i sikali na nas”. Funkcjonariusze specjalni byli mężczyznami — zwykle — którzy mogli pełnić służbę jako gliny w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia, ale zostali wykluczeni z formalnego członkostwa w straży z powodu kształtu, zawodu, wieku albo niekiedy mózgu.

Wielu zawodowców za nimi nie przepadało, Vimes jednak doszedł ostatnio do wniosku, że kiedy naprawdę trzeba pchnąć sprawy naprzód, lepiej, żeby współobywatele pchali razem z nimi. A skoro tak, to lepiej ich nauczyć, jak się trzyma miecz, aby odcięta niezręcznie ręka nie należała do niego.

Vimes ciągnął A.E. Pesymala za sobą, aż dotarł do Freda Colona. Sierżant wydawał hełmy jednego rozmiaru, które wcale nie pasowały na wszystkich.

— Mam dla ciebie nowego człowieka, Fred — oznajmił Vimes. — Pan A.E. Pesymal albo po prostu A.E., jeśli zdoła się z kimś zaprzyjaźnić. Jest rządowym inspektorem. Wydaj mu ekwipunek, pełen zestaw, i nie zapomnij o tarczy. Nasz A.E. chce zrozumieć policję, więc uprzejmie zgłosił się jako pełniący obowiązki funkcjonariusza przy barierach, razem z nami.

A ponad głową A.E. Pesymala mrugnął do Freda bardzo wyraźnie i znacząco.

— Aha, to świetnie.

W migotliwym blasku płomieni Fred uśmiechnął się niewinnie — jak człowiek, który ma właśnie zmienić czyjeś życie w niewielki tygiel bulgoczącej zgrozy. Pochylił się nad blatem.

— Wiecie, jak się używa miecza, pełniący obowiązki funkcjonariusza Pesymal? — zapytał i opuścił inspektorowi na głowę hełm, który aż się zakręcił.

— No więc ja właściwie… — zaczął inspektor, kiedy sierżant przysunął mu bardzo stary miecz, a po nim ciężką pałkę.

— No a tarcza? Jak sobie radzicie z tarczą? — Fred pchnął za mieczem taki właśnie duży element wyposażenia.

— Ja właściwie nie chciałem… — powtórzył A.E. Pesymal, próbując utrzymać miecz i pałkę, i upuszczając jedno i drugie, a potem miecz, pałkę i tarczę, i upuszczając wszystko.

— A dacie radę przebiec pięćdziesiąt sążni w dziesięć sekund? W tym? — ciągnął Fred.

Poszarpana kolczuga niczym worek węży zsunęła się powoli z blatu i wylądowała na błyszczących bucikach A.E. Pesymala.

— Uhm, nie sądzę…

— A stać bez ruchu i biegać do toalety bardzo szybko? — spytał Fred. — Zresztą nieważne, szybko się nauczycie.

Vimes obrócił inspektora, podniósł trzydzieści pięć funtów przeżartej rdzą kolczugi i rzucił mu w ramiona, aż A.E. Pesymal zgiął się wpół.

— Przedstawię pana niektórym obywatelom, którzy będą dzisiaj walczyć z panem ramię w ramię, dobrze? — zaproponował, gdy mały człowieczek kuśtykał za nim nerwowo. — To jest Willikins, mój kamerdyner. Żadnych zaostrzonych pensów w kapeluszu, Willikins?

— Nie, sir — zapewnił Willikins, przyglądając się walczącemu z ekwipunkiem A.E. Pesymalowi.

— Miło to słyszeć. To jest pełniący obowiązki funkcjonariusza Pesymal. — Vimes mrugnął.

— To zaszczyt was poznać, pełniący obowiązki funkcjonariusza, sir — rzekł z powagą Willikins. — Teraz, kiedy sir jest z nami, jestem przekonany, że niegodziwcy szybko znikną. Czy sir miał już okazję walczyć sir-na-jednego z trollem? Zatem drobna rada, sir. Najważniejsze to stanąć przed nim i uchylić się przed pierwszym ciosem. One zawsze się odsłaniają, więc sir może wtedy skoczyć szybko naprzód i wybrać odpowiedni dla sira cel.

— Eee… A co jeśli… jeśli nie jestem przed nim, kiedy próbuje mnie zaatakować? — spytał A.E. Pesymal, jakby zahipnotyzowany tym opisem. Znowu upuścił miecz. — A jeśli zdarzy się tak, że on będzie za mną?

— No cóż, obawiam się, że w takim przypadku sir musi się wrócić i zacząć od początku.

— A jak… no, jak się to robi?

— Tradycyjnie pierwszym krokiem są narodziny, sir. — Willikins potrząsnął głową.

Vimes skinął mu i pociągnął drżącego Pesymala dalej przez rozgadany tłum. Padał drobny deszcz, unosiła się mgła i migotały pochodnie.

— Dobry wieczór, sir! — rozległ się wesoły głos.

Stał tam… tak, to specjalny funkcjonariusz Hancock, przyjazny brodacz z przyjaznym uśmiechem i mający na sobie tyle sztućców, że zagrażało to zdrowiu psychicznemu Vimesa. Na tym polegał problem z niektórymi specjalnymi: okazywali autentyczny entuzjazm. Kupowali własny sprzęt, który zawsze był lepszy od służbowego ekwipunku straży. Niektórzy dzwonili nawet głośniej od krasnoludów, nosząc patentowane kajdanki, skomplikowane pałki, wygodne wyściełane hełmy i ołówki, które piszą pod wodą. A specjalny funkcjonariusz Hancock miał dwa przypięte na plecach, zakrzywione agatejskie miecze. Ci, którzy ośmielili się zajrzeć na plac szkoleniowy, kiedy ich używał, twierdzili, że robią wrażenie. Vimes słyszał, że agatejski ninja potrafi ogolić i ostrzyc muchę w locie, ale wcale nie czuł się od tego lepiej.

— O, witaj… Andy — powiedział. — Myślę…

— Rozmawiałem z kapitanem Marchewą. — Specjalny funkcjonariusz Hancock mrugnął porozumiewawczo. — Zajmę się tym!

— To dobrze. — Vimes był przerażająco świadom, że znalazł się w trudnej sytuacji związanej z koniecznością zasugerowania, iż może jeden miecz by wystarczył. — Ehm… Staniecie przeciwko trollom, przynajmniej na początku. Nie zapominajcie tylko, że obok was są ludzie, co? Pamiętajcie o specjalnym funkcjonariuszu Piggle’u, co?

— Ale przyzna pan uczciwie, sir, że to było czyste cięcie — bronił się Hancock. — Igor mówił, że nigdy niczego tak łatwo mu się nie przyszywało.

— Mimo to dzisiaj używamy tylko pałek, Andy, dopóki nie wydam innego rozkazu. Jasne?

— Oczywiście, panie komendancie. Prawdę mówiąc, właśnie przyniosłem nową pałkę.

Jakiś szósty zmysł kazał Vimesowi powiedzieć:

— Naprawdę? Mogę ją zobaczyć?

— Proszę, sir. — Hancock wyjął coś, co dla Vimesa wyglądało całkiem jak dwie pałki połączone kawałkiem łańcucha. — To agatejskie numknuty, sir. Żadnych ostrych krawędzi.

Vimes machnął na próbę i uderzył się w łokieć. Oddał je pospiesznie.

— Lepiej ty niż ja, chłopcze. Ale mam wrażenie, że nawet trolla skłonią, żeby zatrzymał się i zastanowił.

Pesymal patrzył ze zgrozą, której nie najmniej ważnym powodem było to, że kapryśne drewno minęło go o włos.

— Aha, to jest pan Pesymal, Andy — przedstawił inspektora Vimes. — Chce zobaczyć, jak tu pracujemy. Pan Hancock to jeden z naszych… najostrzejszych funkcjonariuszy specjalnych, panie Pesymal.

— Bardzo mi miło, panie Pesymal — powiedział Hancock. — Gdyby potrzebował pan jakichś katalogów, proszę od razu do mnie!

Vimes szybko ruszył dalej, na wypadek gdyby Hancock znów wyciągnął miecze. I wpadł na trochę bardziej pokrzepiającą postać.

— A tutaj mamy pana Boggisa — powiedział. — Miło pana widzieć. Pan Boggis jest przewodniczącym Gildii Złodziei, panie Pesymal.

Pan Boggis zasalutował dumnie. Przyjął od Freda kolczugę, ale żadna siła z tego świata nie zmusiłaby go do rozstania z brązowym melonikiem. Dowolna siła, która jednak chciałaby spróbować, musiałaby zmierzyć się z dwoma mężczyznami o zmrużonych oczach i wysuniętych szczękach, stojących po obu stronach Boggisa. Obaj zrezygnowali z wszelkiej broni czy pancerzy… Jeden właśnie czyścił brzytwą paznokcie. W niezwykły, ale bardzo wyraźny sposób wyglądali na o wiele groźniejszych niż specjalny funkcjonariusz Hancock.

— Mamy też tutaj, jak widzę, Vinny’ego „Bezuchego” Ludda i Harry’ego „Nie Pamiętam Jego Ksywy” Jonesa — ciągnął Vimes. — Przyprowadził pan swoją ochronę, panie Boggis?

— Vinny i Harry lubią czasem wyjść na świeże powietrze, panie Vimes — wyjaśnił Boggis. — A pan też ma tu swojego ochroniarza? — Spojrzał rozpromieniony na A.E. Pesymala. — Trzeba uważać na takich kogucików, panie Vimes, mogą w mig wyciąć człowiekowi nos z twarzy. O tak, na pierwszy rzut oka potrafię rozpoznać zabójcę… Życzę powodzenia, panie Pesymal.

Vimes pociągnął oszołomionego inspektora za sobą, zanim bóg przesady porazi pana Boggisa na miejscu. I niemal zderzył się z jednym specjalnym, który na pewno nie będzie mówił za wiele.

— A tutaj, panie Pesymal, mamy uniwersyteckiego bibliotekarza — powiedział. — Dobry podczas walki w tłumie, co?

— Przecież to nie jest człowiek! To orangutan! Pongo-pongo, żyjący na BhangBhangduc i okolicznych wyspach!

— Uuk! — stwierdził bibliotekarz, poklepał pana Pesymala po głowie i wręczył mu skórkę od banana.

— Brawo, panie Pesymal — pochwalił go Vimes. — Niewielu potrafi to rozpoznać.

Wlókł inspektora przez tłum mokrych i uzbrojonych ludzi, przedstawiając go na prawo i lewo. Potem wepchnął go w kąt i mimo zduszonych, niepewnych protestów, przeciągnął mu kolczugę przez głowę.

— Proszę się trzymać tuż za mną, panie Pesymal — powiedział, gdy inspektor spróbował się poruszyć. — Później może się zrobić trochę ciasno. Trolle są na Pękniętych Księżycach, a krasnoludy na Sator. Jedni i drudzy piją dla dodania sobie odwagi do porządnej bijatyki. Dlatego właśnie ustawimy się na Chrupie, akurat między nimi. Takie cienkie brązowe pasmo, cha, cha. Krasnoludy preferują topory, trolle wolą maczugi. Naszą bronią pierwszoliniową będą pałki, a bronią ostatniej szansy nasze nogi. Inaczej mówiąc, wiejemy jak najszybciej.

— Ale, ale… macie miecze — wykrztusił pan Pesymal.

— Mamy miecze, pełniący obowiązki funkcjonariusza, zgadza się. Ale wykluwanie dziur w obywatelach to brutalność straży, a tego przecież w tej chwili nie chcemy, prawda? No, ruszajmy. Nie chciałbym niczego przegapić.

I znów pociągnął inspektora za sobą, na ulicę, gdzie kolumna strażników zmierzała na Chrup. Poza tym było pusto. Mieszkańcy Ankh-Morpork mieli instynkt pozostawania w domach, kiedy na zewnątrz pojawiało się za wiele toporów i maczug z kolcami.

Chrup był po prostu bardzo, bardzo szeroką drogą, kiedyś przeznaczoną na ceremonialne defilady — smętna pozostałość z czasów, kiedy miasto miało wiele powodów do ceremonii. Teraz wypełniała ją tylko mżawka, która niewiele robiła poza zwilżaniem chodników i odbijaniem świateł pochodni wzdłuż barier.

Bariery… W straży nazywali je barykadami. Ha! Kawałki drewna pomalowane w czarno-żółte pasy i ułożone na kozłach to żadne barykady, nie dla kogoś, kto stał za taką prawdziwą, zbudowaną z gruzu, mebli, beczek, strachu i skręcającego jelita wyzwania. Nie, te proste obiekty były fizycznym symbolem idei. Były linią na piasku. Mówiły: dotąd i nie dalej. Mówiły: tu właśnie jest prawo. Przekrocz tę linię, a znajdziesz się poza prawem. Spróbujcie przekroczyć tę linię ze swoimi masywnymi toporami, wielkimi morgensternami i ciężkimi, bardzo ciężkimi kolczastymi maczugami, a my nieliczni, my szczęśliwi nieliczni, którzy stoimy tu z naszymi drewnianymi pałkami, my… my…

…może lepiej nie przekraczajcie tej linii, co?

Czarno-żółte granice prawa ustawiono w dwóch liniach, jakieś dwanaście stóp od siebie, co dawało dość miejsca dla dwóch szeregów strażników stojących twarzami na zewnątrz.

Vimes wciągnął pana Pesymala na sam środek Chrupu, pomiędzy szeregi, i tutaj wypuścił.

— Jakieś pytania? — rzucił, kiedy spóźnieni nowo przybyli przebiegli obok, by zająć stanowiska.

Mały człowieczek spojrzał ku Pękniętym Księżycom, gdzie trolle rozpaliły wielkie ognisko. Potem odwrócił się w drugą stronę, do placu Sator, gdzie krasnoludy rozpaliły kilka ognisk. Z daleka słychać było śpiewy.

— A tak, najpierw śpiewają. W tym momencie chodzi tylko o to, żeby krew płynęła szybciej, rozumie pan — tłumaczył Vimes. — Pieśni o bohaterach, wielkich zwycięstwach, zabijaniu swoich wrogów i piciu z ich ciepłych czaszek. Takie tam.

— A może obejdą nas bokiem, co? — zapytał z nadzieją A.E. Pesymal.

— Wątpię. Nie będą w nastroju do wąskich uliczek. Będą myśleli w liniach prostych. Pędź i wrzeszcz, powiedzą, boś nie leszcz.

— Ach, tam przecież stoi uniwersytet — oświadczył A.E. Pesymal, jakby pierwszy raz w życiu zauważył potężną bryłę Niewidocznego Uniwersytetu. — Magowie na pewno mogą…

— …magicznie wyrwać im broń z rąk, być może pozostawiając wszystkie palce? Przenieść ich czarami do aresztu? Zmienić we fretki? A co potem, panie Pesymal? — Vimes zapalił cygaro, osłaniając zapałkę dłońmi tak, że płomyk na moment rozjaśnił jego twarz. — Czy podążymy tam, gdzie nas prowadzi magia? Machniemy różdżką, żeby odkryć, kto jest winien i jakiego przestępstwa? Zaczarujemy ludzi, żeby byli dobrzy? Niewinni nie mieliby się czego obawiać, myśli pan? Nie postawiłbym na to nawet pensa, panie Pesymal. Magia jest taka trochę żywa, trochę podstępna. I kiedy już pan myśli, że trzyma ją za gardło, ona gryzie pana w tyłek. Żadnej magii w mojej straży, panie Pesymal. Używamy tylko dobrej, staroświeckiej roboty policyjnej.

— Ale ich jest bardzo dużo, komendancie.

— Razem około tysiąca, jak oceniam — odparł spokojnie Vimes. — Plus kto wie, ilu jeszcze, którzy się włączą, jeśli stracimy kontrolę nad sytuacją. W tej chwili to tylko zapaleńcy i gangi.

— Ale… ale nie może pan, no… zostawić ich, żeby to załatwili między sobą?

— Nie, panie Pesymal, ponieważ nastąpiłoby to, co w straży nazywamy „całkowitym i absolutnym krwawym chaosem”. A ten chaos by trwał i bardzo szybko się rozprzestrzeniał. Nie, musimy to skończyć od razu, więc…

Od placu Pękniętych Księżyców dobiegł głuchy huk. Był dostatecznie głośny, by odbić się echem od ścian budynków.

— Co to było? — Pan Pesymal rozejrzał się nerwowo.

— Och, można się było tego spodziewać — odparł Vimes.

Pan Pesymal uspokoił się trochę.

— Można?

— Tak. To gahanka, trollowy rytm wojenny. Podobno dziesięć minut po jego usłyszeniu człowiek jest martwy.

Za plecami Pesymala Detrytus uśmiechnął się szeroko, a światło pochodni zmieniło jego diamentowe zęby w rubiny.

— To prawda? — zapytał inspektor niepewnie.

— Nie wydaje mi się. A teraz przepraszam na chwilę, pełniący obowiązki funkcjonariusza Pesymal. Zostawiam was w dobrych rękach sierżanta Detrytusa, muszę pogadać z moimi ludźmi. Usztywnić im ścięgna, że tak powiem.

Vimes odszedł pospiesznie. Powtarzał sobie, że nie powinien tego robić inspektorowi — to tylko urzędnik i prawdopodobnie nie jest złym człowiekiem. Kłopot polegał na tym, że trolle na Pękniętych Księżycach też nie były złymi trollami, a krasnoludy na Sator — złymi krasnoludami. Ludzie, którzy prawdopodobnie nie są źli, mogą zabić.

Trollowy rytm zahuczał nad miastem w chwili, kiedy Vimes stanął obok Freda Colona.

— Widzę, że postanowili dać nam gahanka, panie Vimes — stwierdził sierżant z nerwową dobrodusznością.

— Tak. Pewnie niedługo ruszą do szturmu.

Vimes zmrużył oczy, próbując dostrzec wokół dalekiego ognia jakieś postacie. Trolle nie szturmowały szybko, ale kiedy już ruszały, wyglądało to jak sunący mur.

Jeśli wyciągnie się rękę i stanowczym głosem krzyknie „Stać!”, to prawdopodobnie nie wystarczy.

— Myśli pan o innej barykadzie, panie Vimes? — spytał Fred.

— Hmm… — mruknął Vimes, odsuwając myślową wizję siebie wprasowanego w ulicę.

— Barykady, sir — podpowiedział Colon. — Ponad trzydzieści lat temu…

Vimes sztywno skinął głową. O tak, pamiętał Wspaniałą Rewolucję. Tak naprawdę to nie była rewolucja, a za wspaniałą mógłby ją uznać tylko ktoś, kto uważa, że przedwczesny grób jest wspaniały. I ludzie też tam ginęli z powodu innych ludzi, którzy — poza jednym czy dwoma — prawdopodobnie nie byli złymi ludźmi…

— Tak — przyznał. — Wydaje się, że to było wczoraj.

Każdego dnia, pomyślał, wydaje się, że to było wczoraj.

— A pamięta pan sierżanta Keela? Tamtej nocy wykręcił parę sztuczek.

Głos sierżanta Colona, podobnie jak wcześniej pana Pesymala, brzmiał dziwnie zachęcająco. Vimes przytaknął.

— A przypadkiem nie chowa pan jednej czy dwóch w rękawie, sir? — ciągnął Fred, z nagą już i bezwstydną nadzieją.

— Znasz mnie, Fred. Zawsze chętnie się czegoś uczę — odpowiedział dość niejasno Vimes.

Poszedł dalej. Skinieniem pozdrawiał strażników, których znał, innych klepał po plecach i starał się nie dać pochwycić żadnemu spojrzeniu. Każda twarz była w jakimś sensie odbiciem twarzy Freda Colona. Praktycznie widział ich myśli, gdy w bębenki walił jak młotem huk pięciuset maczug uderzających równocześnie o kamienie.

Wymyślił pan coś, prawda, panie Vimes? Nie będziemy tu tkwić ściśnięci jak mięso w kanapce, prawda? To jakaś sztuczka, prawda? Sztuczka, sir? Sir?

Mam nadzieję, że tak, myślał Vimes. Ale sztuczka czy nie, straż musi tu być. I taka jest prawda.

Coś się zmieniło w rytmie gahanka. Trzeba było uważnie się wsłuchać, lecz niektóre maczugi uderzały o ziemię odrobinę za szybko albo trochę spóźnione. Aha…

Dotarł do Cuda i Marchewy, którzy wpatrywali się w dalekie ogniska krasnoludów.

— Chyba uzyskujemy rezultat, sir — zauważył Marchewa.

— Mam nadzieję, do demona! Co się dzieje z krasnoludami?

— Mniej śpiewają, sir — zameldowała Cudo.

— Miło to słyszeć.

— Ale dalibyśmy im radę, prawda, sir? — zapytał Marchewa. — Z funkcjonariuszami golemami po naszej stronie? Gdyby przyszło co do czego?

Oczywiście, że nie, podsunął odpowiedź umysł Vimesa. Moglibyśmy najwyżej zginąć bohatersko. Widziałem ginących bohatersko ludzi. To nie ma przyszłości.

— Nie chcę, żeby coś przychodziło do czegoś, kapitanie…

Vimes urwał. Zobaczył ciemniejszy cień w mroku.

— Podaj hasło! — zawołał pospiesznie.

Niewyraźna postać w obszernej pelerynie z kapturem zawahała się.

— Hafło? Momencik, gdzief je fobie zapifałem… — zaczęła.

— W porządku, Igorze, możesz przechodzić — rzucił Marchewa.

— Fkąd pan wiedział, że to ja, fir? — zdziwił się Igor, schylając się pod barierą.

— Twój płyn po goleniu — wyjaśnił Vimes, mrugając do kapitana. — Jak poszło?

— Tak jak pan fądził, fir. — Igor zrzucił kaptur. — A przy okazji, dobrze zefkrobałem blat, a mój kuzyn Igor czeka gotów do pomocy. Gdyby zafło cof nieprzewidzianego, fir…

— Dziękuję, że o tym pomyślałeś, Igorze — rzekł Vimes, tak jakby Igory w ogóle myślały o czymś innym. — Mam nadzieję, że nie będzie potrzebny…

Spojrzał w obie strony Chrupu. Deszcz padał gęściej. Przynajmniej raz ten dobry przyjaciel gliny pojawił się wtedy, kiedy naprawdę mógł się przydać. Deszcz zwykle tłumi bojowy zapał.

— Ktoś widział Nobby’ego?

— Jestem, panie Vimes — odezwał się głos z ciemności. — Stoję tu od pięciu minut.

— To czemu nic nie gadasz?

— Nie mogłem sobie przypomnieć hasła, sir. Pomyślałem, że zaczekam i podsłucham, jak Igor je mówi.

— No to właź. Jak poszło?

— Lepiej, niż mógłby pan sobie wyobrazić, sir — zapewnił Nobby. Deszcz ściekał mu z peleryny.

Vimes popatrzył wokół.

— No dobra, chłopcy, to by było tyle. Marchewa i Cudo, wy prowadzicie do krasnoludów, ja i Detrytus weźmiemy trolle. Znacie zasady. Szeregi mają się przesuwać powoli. I żadnej ostrej broni. Powtarzam: żadnej ostrej broni, chyba że zagrozi nam śmierć. Załatwimy to po policyjnemu, jasne? Na mój sygnał!

Pospieszył z powrotem wzdłuż podwójnej linii barier tak szybko, jak sunęło poruszenie w szeregach strażników. Detrytus czekał ze stoickim spokojem.

— Maczugi właśnie wzięły przestały, sir — zameldował.

— Słyszałem, sierżancie. — Vimes zdjął naoliwiony skórzany płaszcz i powiesił na barierze. Musiał mieć wolne ręce. — A przy okazji, jak poszło na Kolejnego Zakrętu?

— Och, cudownie, sir — odparł rozmarzony Detrytus. — Sześciu alchemików i pięćdziesiąt funtów świeżego spadu. Wejście, wyjście, szybko i miło, wszyscy siedzą na Tantach.

— Nie wiedzieli nawet, co ich trafiło, co?

Detrytus zrobił lekko urażoną minę.

— No nie, sir — powiedział. — Żem dopilnował, coby wiedzieli, żem to ja ich trafił.

Vimes zauważył pana Pesymala, w miejscu gdzie go zostawił. Twarz inspektora była bladym kręgiem w mroku. No, wystarczy już tej zabawy. Może ten mały dureń czegoś się nauczył, tkwiąc na deszczu i czekając, aż znajdzie się między dwoma grupami wściekłego motłochu. Może miał czas pomyśleć, jak to jest, kiedy życie staje się ciągiem właśnie takich chwil. To trochę trudniejsze od przesuwania papierów, co?

— Na pańskim miejscu zaczekałbym tutaj, panie Pesymal — powiedział możliwie łagodnie. — Tam może się miejscami zrobić groźnie.

— Nie, komendancie. — A.E. Pesymal uniósł wzrok.

— Co?

— Uważałem na to, co zostało powiedziane, i chcę zmierzyć się z wrogiem, komendancie — oświadczył A.E. Pesymal.

— Proszę posłuchać, panie Pe… Posłuchaj mnie, A.E. — rzekł Vimes, kładąc mu dłoń na ramieniu. I urwał. A.E. Pesymal trząsł się tak bardzo, że jego kolczuga lekko podzwaniała. Jednak Vimes nie zrezygnował. — Lepiej idź do domu, co? To nie jest twoje miejsce.

Kilka razy klepnął to ramię, całkiem zakłopotany.

— Komendancie Vimes! — rzekł stanowczo inspektor.

— Słucham.

A.E. Pesymal zwrócił do niego twarz bardziej wilgotną, niż mógł to usprawiedliwić deszcz.

— Jestem pełniącym obowiązki funkcjonariusza, prawda?

— No tak, wiem, że tak mówiłem, ale nie sądziłem, że potraktuje to pan poważnie…

— Jestem poważnym człowiekiem, komendancie. I nie ma takiego miejsca, w którym wolałbym teraz być zamiast tutaj — zapewnił pełniący obowiązki funkcjonariusza Pesymal, szczękając zębami. — I takiej chwili, w której chciałbym być tutaj, zamiast teraz. Załatwmy to należycie, dobrze?

Vimes zerknął na Detrytusa, który wzruszył potężnymi ramionami. Coś się tam działo w głowie małego człowieczka, któremu pewnie jedną ręką mógłby przetrącić kark.

— No dobrze, skoro się upierasz — mruknął Vimes bezradnie. — Słyszeliście inspektora, sierżancie. Załatwmy to.

Detrytus kiwnął głową. Odwrócił się w stronę dalekiego obozowiska trolli, uniósł dłonie do ust i wykrzyknął ciąg trollowych słów rozbrzmiewających głośno między ścianami budynków.

— Może coś, co byśmy wszyscy rozumieli? — zaproponował Vimes, kiedy ucichły echa.

A.E. Pesymal wystąpił naprzód i nabrał tchu.

— No chodźcie, jeśli wam się wydaje, że jesteście twardzi! — wrzasnął na całe gardło.

Vimes odchrząknął.

— Dziękuję, panie Pesymal — rzekł słabym głosem. — Sądzę, że to powinno wystarczyć.


* * *

Księżyc chował się gdzieś za chmurami, lecz Angua nie musiała go widzieć. Marchewa zamówił kiedyś dla niej na urodziny specjalny zegar. Z małym księżycem, który obracał się na zmianę ciemną i jasną stroną, co dwadzieścia osiem dni. Musiał sporo kosztować i Angua nosiła go teraz na obroży — jedynym elemencie odzieży, którego mogła używać przez cały miesiąc. Nie powiedziała Marchewie, że zegar nie jest jej potrzebny. I tak wiedziała, w jakiej księżyc jest fazie.

W tej chwili też bardzo dobrze to wiedziała, ponieważ myślała nosem. To był problem z tym czasem wilka: nos przejmował kontrolę.

Przeszukiwała zaułki wokół ulicy Melasowej, oddalając się po spirali od wejścia do kopalni krasnoludów. Krążyła przez świat kolorów; zapachy nachodziły na siebie, dryfowały i utrzymywały się.

Nos jest także jedynym organem, który potrafi spojrzeć wstecz przez czas.

Odwiedziła już stos odpadków na wysypisku i odkryła zapach trolla. Wydostał się tamtędy, ale nie warto było podążać za tropem tak wystygłym. Przecież setki ulicznych trolli nosiły ostatnio mech i czaszki. Ale to ohydne, oleiste paliwo… ten zapach tkwił jej w pamięci. Te małe demony musiały mieć jakieś inne wejścia, prawda? I jakoś trzeba przemieszczać powietrze w kopalni. Więc ślad tego oleju wydostanie się na zewnątrz razem z powietrzem. Zapach nie będzie mocny, ale nie potrzebowała mocnego. Wystarczy najmniejszy ślad. Wystarczy z nawiązką.

Kiedy biegła przez zaułki i przeskakiwała przez mury na ciemne dziedzińce, trzymała ściśniętą w paszczy niedużą skórzaną sakwę, niezbędną każdemu wilkołakowi, który musi pamiętać, że ubranie nie podąża za nim magicznie.

W torbie była lekka jedwabna sukienka i duża butelka płynu do ust, który Angua uważała za największy wynalazek ostatnich stu lat.

To, czego szukała, znalazła za Broad-Wayem: wyróżniało się na tle znajomych, organicznych zapachów miasta jak wąska czarna wstążeczka smrodu, która pozostawiała w powietrzu zygzaki, kiedy przeciągały ją tu i tam przypadkowe podmuchy wiatru i przejeżdżające wozy.

Zaczęła poruszać się ostrożniej. Ta okolica nie przypominała ulicy Melasowej; tutaj mieszkali ludzie z pieniędzmi, a te pieniądze często wydawali na wielkie psy i tabliczki „Nieproporcjonalna reakcja” na podjazdach. Rzeczywiście, Angua słyszała brzęki łańcucha i od czasu do czasu skomlenie. Nie cierpiała, kiedy atakował ją agresywny pies. Zawsze zostawał bałagan, a woda do ust nigdy potem nie była dostatecznie mocna.

Ślad smrodu płynął przez parkany Empirycznego Sierpu, jednego z wielkich półszlachetnych kamieni architektury. Trudno było znaleźć ludzi skłonnych tu zamieszkać, mimo że okolica należała do atrakcyjnych. Lokatorzy rzadko zostawali dłużej niż kilka miesięcy, wyprowadzali się pospiesznie, często zostawiając wszystkie swoje rzeczy[9].

Bezgłośnie i swobodnie przeskoczyła nad parkanem i wylądowała na czterech łapach na tym, co kiedyś było żwirową ścieżką. Mieszkańcy uliczki rzadko kiedy pracowali w ogrodzie, bo nawet jeśli człowiek posadził cebulki, nigdy nie wiedział, w czyim ogrodzie wyrosną.

Angua podążyła za wskazaniami nosa do grządki wybujałych ostów. Było tam kilka ułożonych w krąg popękanych cegieł — pozostałości studni.

Oleisty smród wisiał tu ciężko, ale pojawił się też świeższy, o wiele bardziej złożony zapach, od którego Angui zjeżyły się włosy na karku. Tam w dole był wampir.

Ktoś odciągnął na bok zielsko i odpadki, wśród nich gnijący materac i rozpadający się fotel[10]. Sally? Co by tutaj robiła?

Z murszejącej cembrowiny Angua wyjęła cegłę i pozwoliła jej spaść. Zamiast plusku usłyszała wyraźny, drewniany stuk.

No cóż… Wróciła do człowieczeństwa, by zejść na dół; pazury są wygodne, lecz z pewnymi rzeczami małpy radzą sobie lepiej. Ściany były oczywiście oślizłe, ale przez lata wypadło z nich tak wiele cegieł, że zejście okazało się nadspodziewanie łatwe. Studnia miała tylko sześćdziesiąt stóp głębokości; zbudowano ją w czasach, gdy ludzie powszechnie wierzyli, że woda, w której żyje wiele malutkich wąsatych stworzonek, musi być zdrowa.

Na dnie leżały świeże deski. Ktoś — a przecież mogły to być tylko krasnoludy — przebił się do studni od dołu i położył tu parę desek. Dokopały się tak daleko i przerwały. Dlaczego? Z powodu studni?

Tuż pod deskami była brudna woda. Albo wodopodobna ciecz. Tunel trochę się rozszerzał, a krasnoludy były tu — pociągnęła nosem — kilka dni temu, nie więcej. Tak. Krasnoludy trafiły tutaj, pogrzebały dookoła, a potem odeszły wszystkie naraz. Nawet nie zadały sobie trudu, żeby sprzątnąć. Wyczuwała to, jakby widziała obraz.

Sunęła naprzód; mapa tuneli rysowała się w jej nozdrzach. Nie były tak solidnie wykończone jak te, po których poruszał się Twardziec. Były nierówne, z całym mnóstwem zygzaków i ślepych zaułków. Szorstkie deski i belki powstrzymywały cuchnące błoto równin, które jednak i tak przesączało się wszędzie. Te tunele nie miały przetrwać długo. Powstały dla jakiejś szybkiej i stanowczo brudnej roboty; miały wytrzymać, dopóki nie zostanie wykonana.

No więc… Kopacze czegoś szukali, ale nie byli pewni, gdzie to jest, dopóki nie znaleźli się w odległości… jakiej? Około dwudziestu stóp, a wtedy… wyczuwali to? Wykrywali? Ostatni odcinek do studni był idealnie prosty. Czyli wtedy wiedziały już, dokąd idą.

Angua przekradała się coraz dalej, zgięta wpół, by zmieścić się pod niskim stropem. W końcu zrezygnowała i wróciła do formy wilka. Tunel znowu się wyprostował. Od czasu do czasu mijała boczne odgałęzienia, ale ignorowała je, choć pachniały jak długie. Zapach wampira wciąż był irytującym tematem nosowej symfonii i niemal zacierał odór sączącej się ze ścian brudnej wody. Tu i tam sklepienie skolonizowały vurmy. I nietoperze.

I nagle, kiedy przechodziła obok wylotu tunelu, pojawił się nowy zapach. Był dość słaby, ale rozróżniła w nim wyraźny powiew zgnilizny. Świeża śmierć…

Trzy świeże śmierci. Na końcu krótkiego bocznego tunelu leżały ciała dwóch, nie, trzech krasnoludów, na wpół zalane błotem. Jarzyły się. Vurmy nie miały zębów, jak tłumaczył jej Marchewa. Czekały, aż ich przyszły posiłek sam z siebie stanie się niemal płynny. A póki czekały, świętowały ten najszczęśliwszy traf, na jaki mogły liczyć. Tutaj, w świecie bardzo dalekim od ulic, krasnoludy rozpuszczały się w świetle.

Pociągnęła nosem. Raczej bardzo świeże…

— Coś znalazły — odezwał się głos za nią. — A potem to ich zabiło.

Angua skoczyła.


* * *

Skok nie był zamierzony. Tyłomózgowie zrealizowało go całkiem samodzielnie. Płaty czołowe, które wiedziały, że sierżanci nie powinni bez prowokacji wypruwać flaków młodszym funkcjonariuszom, próbowały zatrzymać ten skok w powietrzu, ale tutaj rządziła już prosta balistyka. Angua zdołała tylko skręcić ciało w locie i uderzyła o miękką ścianę ramieniem.

Niedaleko zatrzepotały skrzydła i zabrzmiał przeciągły organiczny dźwięk niosący sugestię, że człowiek w rzeźni miał pewne problemy z niewygodnym fragmentem chrząstki.

— Wam, wilkołakom, łatwiej — mówiła Sally, jakby nic się nie wydarzyło. — Zostajecie w jedynym ciele i masa tego ciała nie sprawia wam kłopotów. Czy wie pani, sierżancie, w ile nietoperzy muszę się zmienić przy mojej wadze? Ponad sto pięćdziesiąt, nic mniej. I zawsze trafi się jeden, który poleci nie w tę stronę albo gdzieś się zgubi. Nie da się myśleć rozsądnie, dopóki nie zbierze się wszystkich swoich nietoperzy. I nawet nie zamierzam poruszać kwestii reasymilacji. To jakby największe kichnięcie, jakie można sobie wyobrazić. Wstecz.

W tych ciemnościach na dole skromność nie miała sensu. Angua zmusiła się do przemiany powrotnej — wszystkie neurony w jej mózgu wspólnymi silami starały się przegłosować kły i pazury. Gniew pomagał.

— Dlaczego tu jesteś, do demona? — spytała, kiedy miała już działające usta.

— Nie mam służby. Pomyślałam, że zobaczę, co da się znaleźć. — Sally wynurzyła się z mroku. Była całkiem naga.

— Nie mogłaś mieć takiego szczęścia — warknęła Angua.

— Och, nie mam pani nosa, sierżancie. — Sally uśmiechnęła się słodko. — Ale korzystałam ze stu pięćdziesięciu pięciu całkiem niezłych latających, a one potrafią zbadać spory teren.

— Myślałam, że wampiry potrafią rematerializować odzież — stwierdziła Angua. — Otto Chriek potrafi!

— Kobiety nie potrafią. Nie wiemy czemu. To pewnie ma jakiś związek z przejrzystymi koszulami nocnymi. I tu znowu pani ma przewagę. Kiedy jest się w ciałach stu pięćdziesięciu nietoperzy, trudno pamiętać, by zmusić dwa do zabierania pary spodni. — Sally spojrzała w górę i westchnęła. — Słuchaj, wiem, do czego to prowadzi. Pojawi się kwestia kapitana Marchewy, tak?

— Widziałam, jak się do niego uśmiechałaś!

— Przepraszam! Bywamy całkiem sympatyczne. Wampiry już takie są.

— Chciałaś zrobić na nim wrażenie, co?

— A ty nie? To taki człowiek, na którym każdy chciałby zrobić wrażenie!

Przyglądały się sobie czujnie.

— Wiesz, że on jest mój — oświadczyła Angua, czując pod paznokciami ucisk rodzących się pazurów.

— Ty jesteś jego, chciałaś powiedzieć. Wiesz, że tak to działa. Włóczysz się za nim!

— Przykro mi, ale wilkołaki już takie są! — wrzasnęła Angua.

— Zaczekaj! — Sally w geście pokoju wyciągnęła przed siebie ręce. — Jest coś, co powinnyśmy załatwić, zanim ta sprawa rozwinie się dalej!

— Tak?

— No tak. Obie nie mamy nic na sobie, stoimy w czymś, co, jak pewnie zauważyłaś, coraz bardziej zmienia się w błoto, i szykujemy się do walki. W porządku. Ale czegoś tu brakuje, prawda?

— A to coś to…?

— Publiczność płacąca za bilety. Mogłybyśmy zbić majątek. — Sally mrugnęła. — Albo możemy zająć się tym, co nas tu sprowadziło.

Angua z wysiłkiem rozluźniła mięśnie. Ona powinna to powiedzieć — przecież była sierżantem, prawda?

— Dobra, dobra — mruknęła. — Zostawmy to. Mówiłaś, że krasnoludy zabiło jakieś… coś ze studni?

— Możliwe. Ale jeśli tak, użyło topora. Przyjrzyj się, zdrap trochę błota. Sączy się na nich, odkąd przyszłam. Pewnie dlatego to przeoczyłaś — dodała Sally wielkodusznie.

Angua wydobyła jednego z krasnoludów z jaśniejącej mazi.

— Widzę — stwierdziła i puściła ciało. — Ten jest martwy od niecałych dwóch dni. Ale zauważyłam, że nikt specjalnie nie starał się ich ukryć.

— Czemu miał się przejmować? Przestali wypompowywać wodę z tych tuneli, szalunki wyglądają na prowizoryczne, błoto wlewa się z powrotem. A kto byłby tak głupi, żeby tu schodzić?

Fragment ściany zsunął się w dół i plasnął o ziemię z lepkim, organicznym dźwiękiem krowiego placka. Wszędzie rozbrzmiewały ciurkania i pluśnięcia — podziemia Ankh-Morpork stopniowo odzyskiwały to, co do nich należało.

Angua skoncentrowała się, zamknęła oczy. Odór mazi, zapach wampira i woda, głęboka już do kostek, starały się odwrócić jej uwagę, ale nadeszła chwila próby. Nie mogła pozwolić, by wampir objął przewodnictwo. To byłoby takie… tradycyjne.

— Były tu inne krasnoludy — wymruczała. — Dwa… nie, trzy… eee… cztery. Wyczuwam… czarny olej. Daleką krew. W głębi tunelu. — Wyprostowała się tak gwałtownie, że o mało nie uderzyła głową w strop. — Chodźmy!

— Robi się trochę niebezpiecznie…

— Możemy rozwiązać tę sprawę! Chodź! Chyba nie boisz się umrzeć? — Angua ruszyła tunelem.

— A tobie się wydaje, że spędzenie paru tysięcy lat pod szlamem będzie takie zabawne?! — zawołała Sally, ale zwracała się już tylko do kapiącej wody i cuchnącego powietrza.

Zawahała się, jęknęła i pobiegła za Anguą.

Dalej w głębi od głównego tunelu odchodziły kolejne chodniki. Po obu stronach wypływały z nich już rzeki błota niby zimna lawa. Brodząc, Sally przeszła obok czegoś, co wyglądało jak wielka mosiężna trąbka wirująca delikatnie w nurcie.

Tunel był tu zbudowany solidniej niż fragmenty bliższe studni. A tam, na jego końcu, jarzyło się blade światło. Angua przykucnęła przy dużych, okrągłych krasnoludzich drzwiach. Sally nie zwracała na nią uwagi. Ledwie zerknęła na krasnoluda siedzącego bezwładnie z plecami opartymi o dół drzwi.

Patrzyła na symbol nabazgrany na metalowej powierzchni. Był wielki, prymitywny i mógł przedstawiać okrągłe, wytrzeszczone oko z ogonem. Lśnił zielonkawym blaskiem vurmów.

— Narysował to krwią — stwierdziła Angua, nie podnosząc głowy. Zostawili go jak trupa. Umierał. Doczołgał się aż tutaj, ale zabójcy zatrzasnęli drzwi. Drapał o nie… tu zapach… i starł sobie paznokcie. A potem narysował ten znak własną krwią i zaciskając ranę, patrzył, jak przybywają vurmy. Moim zdaniem nie żyje od jakichś osiemnastu godzin. Hm?

— Powinnyśmy natychmiast się stąd wynieść — stwierdziła Sally i cofnęła się o krok. — Wiesz, co to za symbol?

— Wiem, że to znak górniczy, nic więcej. A ty go znasz?

— Nie, ale wiem, że to jeden z tych naprawdę niedobrych. I źle jest go tutaj zobaczyć. Co robisz? — Sally cofnęła się dalej.

— Próbuję odkryć, kim był — odparła Angua, przeszukując ubranie krasnoluda. — Rozumiesz, w straży robimy takie rzeczy. Nie stoimy bezczynnie i nie martwimy się bazgrołami na ścianach. O co chodzi?

— W tej chwili? — mruknęła wampirzyca. — On… trochę cieknie.

— Skoro ja mogę to wytrzymać, ty też możesz. W tej robocie często widuje się krew. Nie próbuj jej pić, to moja rada. — Angua wciąż szukała. — Aha… Ma runiczny wisior. I jeszcze… — Wyjęła rękę z kaftana zabitego krasnoluda. — Nie bardzo da się to obejrzeć, ale wyczuwam atrament, czyli to może być list. No dobra. Wynośmy się stąd. — Obejrzała się na Sally — Słyszysz mnie?

— Ten znak wyrysował ktoś konający — stwierdziła wampirzyca.

— I co?

— W takim razie to prawdopodobnie klątwa.

— Co z tego? Nie myśmy go zabiły.

— Myślisz, że ją to obchodzi? — spytała rzeczowo Sally.

Angua wstała z pewną trudnością. Płynne błoto sięgało jej do kolan.

— Nie. Ale wydaje mi się, że przez ten ostatni tunel, który minęłyśmy, może prowadzić inna droga na zewnątrz. — Angua wyciągnęła rękę. Kolumna vurmów ze ślepą determinacją pełzła po kapiącym stropie niemal tak szybko jak płynące w dole błoto. Jaśniejącym strumieniem sunęła do bocznego tunelu.

Sally wzruszyła ramionami.

— Warto spróbować, nie?

Odeszły, a mlaskanie ich kroków szybko ucichło. Wkrótce błoto podniosło się wyżej, szumiąc w ciemności. Linia vurmów powoli gasła w górze. Jednak te, które tworzyły znak, pozostały, ponieważ taka uczta była warta, by dla niej zginąć. Lśnienie gasło stopniowo, jeden vurm po drugim.

Ciemność pod światem pieściła znak, który rozbłysnął czerwienią i umarł.

Ciemność pozostała.


* * *

Tego dnia roku 1802 malarz Methodia Rascal próbował wcisnąć to pod stos starych worków, na wypadek gdyby zbudziło kurczaki. Dokończył ostatniego trolla, używając najcieńszego pędzelka, by namalować oczy.


* * *

Była piąta rano. Deszcz spływał z nieba — niezbyt gęsto, ale z delikatnym uporem. Na placu Sator i na placu Pękniętych Księżyców syczał na białych popiołach ognisk, niekiedy odsłaniając pomarańczowy żar, który przez chwilę skwierczał i pryskał.

Rodzina gnolli węszyła dookoła, a każde wlokło za sobą wózek. Kilku funkcjonariuszy miało na nich oko. Gnolle nie były wybredne w kwestii tego, co zbierały, pod warunkiem że się nie broniło, a nawet jeśli… krążyły różne pogłoski. Ale tolerowano je. Nic nie sprzątało tak dobrze jak gnolle.

Z tego miejsca przypominały małe trolle, każdy z wielkim stosem kompostu na plecach. Ten stos stanowił cały ich majątek, a cały ich majątek w większości gnił.

Sam Vimes skrzywił się, czując ból w boku. Zwykły pech. Dwóch gliniarzy rannych w całej tej nieszczęsnej akcji, i akurat on musiał być jednym z nich? Igor zrobił, co mógł, ale połamane żebra to połamane żebra, więc minie tydzień czy dwa, zanim podejrzana zielona maść zrobi jakąś różnicę.

Mimo to grzał się w ciepłym blasku satysfakcji. Sprawdziła się metoda dobrej, staroświeckiej policyjnej roboty, a że dobrzy, staroświeccy policjanci są nieodmiennie w mniejszości, zastosował też dobre, staroświeckie metody sprytu, przebiegłości i dowolnej broni, jaka wpadnie w rękę.

Właściwie trudno to nazwać starciem. Krasnoludy głównie siedziały i śpiewały ponure pieśni, ponieważ przewracały się, kiedy próbowały wstać, a teraz leżały i chrapały. Trolle za to głównie stały, ale padały, kiedy się je pchnęło. Jeden czy dwa, nie tak bardzo otumanione, próbowały stanąć do ociężałej i śmiechu wartej walki, jednak runęły po wykorzystaniu najbardziej staroświeckiej ze wszystkich policyjnych metod: dobrze wymierzonego buta. No, w każdym razie większość z nich. Vimes zmienił pozycję, by stłumić ból w boku; powinien tego jednego zauważyć.

No, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? Żadnych ofiar, a żeby dołożyć wisienkę do tortu, miał właśnie w ręku poranne wydanie „Pulsu”, w którym autor wiodącego artykułu rozpaczał nad gangami krążącymi po mieście i zastanawiał się, czy straż zdoła oczyścić ulice.

No więc uważam, że zdoła, ty nadęty dupku. Vimes uderzył zapałką o cokół i zapalił cygaro dla uczczenia tego niewielkiego, ale posępnie satysfakcjonującego tryumfu. Bogowie świadkami, że go potrzebowali. Straż zbierała cięgi w całej tej sprawie doliny Koom, dobrze więc dać chłopakom coś, z czego — dla odmiany — mogą być dumni. W końcu bez wątpienia osiągnęli sukces.

Patrzył na cokół. Nie pamiętał, jaki posąg na nim stał. Teraz stanowił pamiątkę po generacji artystów graffiti.

Zdobił go element trollowego graffiti, zacierający wszystko, czego dokonali twórcy korzystający ze zwykłej farby. Vimes przeczytał:


PAN BŁYSK

ON DIAMENT


Górniczy znak, miejski napis, pomyślał. Sytuacja źle się układa i ludzie odczuwają potrzebę pisania na murach.

— Komendancie!

Odwrócił się. Kapitan Marchewa w błyszczącym pancerzu spieszył ku niemu, a jego twarz jak zwykle promieniała stuprocentowo czystym zapałem.

— Zdawało mi się, że wszystkim funkcjonariuszom poza pełniącymi służbę w areszcie kazałem trochę się przespać, kapitanie — przypomniał Vimes surowo.

— Chciałem tylko wyczyścić parę spraw, sir — odparł Marchewa. — Lord Vetinari przesłał do Yardu wiadomość. Oczekuje raportu. Pomyślałem, sir, że lepiej panu to przekażę.

— Tak się zastanawiam, kapitanie — rzekł serdecznym tonem Vimes. — Może wmurujemy jakąś niedużą tablicę? Mogłaby stwierdzać coś w rodzaju: „W tym miejscu 5 grune’a roku Krewetki nie stoczono bitwy w dolinie Koom”. A może namówić ich, żeby wydali jakiś znaczek? Jak sądzicie?

— Myślę, że pan też powinien się przespać, komendancie. I oficjalnie Dzień Doliny Koom wypada dopiero w sobotę.

— Naturalnie, pomniki bitew, które nie miały miejsca, są ideą trochę naciąganą, ale znaczek…

— Lady Sybil naprawdę się o pana martwi, sir. — Marchewa wręcz ociekał zatroskaniem.

Szum w głowie Vimesa przycichł. Jakby zbudzeni wspomnieniem o Sybil, wierzyciele jego ciała ustawili się w kolejce, wymachując swoimi zaległymi wekslami; stopy: śmiertelnie zmęczone i pragnące kąpieli; brzuch: burczący; żebra: w ogniu; plecy: obolałe; mózg: pijany własnymi truciznami. Kąpiel, sen, jedzenie… dobre pomysły. Ale miał jeszcze to i owo do załatwienia.

— Jak tam nasz pan Pesymal? — zapytał.

— Już poskładany przez Igora, sir. Trochę jest zdziwiony całym zamieszaniem. Sir, ja wiem, że nie mogę panu rozkazać iść na spotkanie z jego lordowską mością…

— Nie, nie może pan, ponieważ to ja jestem komendantem, kapitanie. — Vimes ciągle odczuwał lekkie zamglenie umysłu i oszołomienie będące skutkiem wyczerpania.

— …ale jego lordowska mość może i to zrobił, sir. A kiedy tylko pan wyjdzie, przed pałacem będzie czekała pańska kareta. To rozkaz lady Sybil, sir. — Marchewa odwołał się do władzy wyższej.

Vimes obejrzał się na brzydką bryłę pałacu. Czysta pościel wydała mu się tak cudownym pomysłem…

— Nie mogę tam pójść w takim stanie — mruknął.

— Rozmawiałem z sekretarzem Drumknottem, sir. W pałacu będą czekały gorąca woda, brzytwa i duży kubek kawy.

— Pomyślałeś o wszystkim, Marchewa…

— Mam nadzieję, sir. A teraz proszę…

— Ale ja też o czymś pomyślałem, co? — Vimes kołysał się radośnie. — Lepiej pijany do nieprzytomności niż pobity do nieprzytomności, co?

— To klasyczny podstęp, sir — zapewnił Marchewa. — Nadaje się do podręczników historii. A teraz proszę ruszać, sir. Ja sam będę musiał poszukać Angui. Nie spała w swoim łóżku.

— Ale w tym okresie miesiąca…

— Wiem, sir. Nie spała też w swoim koszyku.


* * *

W wilgotnej piwnicy, która kiedyś służyła za strych, a teraz była na wpół wypełniona błotem, vurmy wylewały się przez niewielki otwór w przegniłych deskach.

Pięść przebiła je od dołu. Wilgotne drewno rozpadło się i rozkruszyło.

Angua podciągnęła się w nową ciemność, po czym sięgnęła w dół, by pomóc Sally.

— No to następne bagno… — stwierdziła wampirzyca.

— Miejmy nadzieję — odparła Angua. — Myślę, że musimy się przedostać przynajmniej o jeszcze jeden poziom wyżej. Tam jest przejście. Chodź!

Miały za sobą już zbyt wiele ślepych zaułków, zapomnianych i cuchnących sal, fałszywych nadziei, a przede wszystkim o wiele za dużo paskudnej mazi.

Przechodziły i przedzierały się od jednego śmierdzącego pomieszczenia do następnego, na zabłoconych ścianach szukając ukrytych drzwi, wypatrując choćby maleńkiego punkciku światła na sufitach obwieszonych interesującymi, ale obrzydliwymi porostami. Po pewnym czasie zapach stał się niemal dotykalny, a potem udało mu się zmienić w jeszcze jeden element ciemności.

Teraz usłyszały muzykę. Pięć minut brnięcia i ślizgania doprowadziło je do zamurowanego przejścia, ale że zamurowano je przy użyciu bardziej nowoczesnej ankhmorporskiej zaprawy z piasku, końskiego nawozu i obierek, kilka cegieł zdążyło już wypaść. Sally jednym ciosem usunęła większość pozostałych.

— Przepraszam za to — powiedziała. — Wampiry już takie są.

Piwnica za zdemolowaną ścianą skrywała kilka beczek i wyglądała, jakby była regularnie używana. Miała też normalne drzwi. Spomiędzy desek stropu sączyła się powolna, monotonna muzyka. Była tam klapa.

— No dobra — mruknęła Angua. — Na górze są ludzie. Wyczuwam ich…

— Naliczyłam pięćdziesiąt siedem bijących serc — stwierdziła Sally.

Angua rzuciła jej Spojrzenie.

— Wiesz, na twoim miejscu tę szczególną umiejętność zachowałabym raczej dla siebie.

— Przepraszam, sierżancie.

— To nie jest coś, co ludzie chcieliby słyszeć — ciągnęła Angua. — Rozumiesz, ja bez trudu mogę zgnieść w szczękach czaszkę człowieka, ale nie przechwalam się tym dookoła.

— Zapamiętam to sobie, sierżancie — obiecała Sally z pokorą, całkiem możliwe, że udawaną.

— No dobrze… Jak wyglądamy? Jak potwory z bagien?

— Tak, sierżancie. Pani włosy są straszne. Jak wielka bryła zielonego śluzu.

— Zielonego?

— Obawiam się, że tak.

— A moja sukienka awaryjna leży gdzieś tam na dole… I jest już po wschodzie słońca. Czy możesz, ehm… przejść w nietoperze?

— W świetle dnia? Sto pięćdziesiąt pięć moich zdezorientowanych kawałków? Nie. Ale pani, sierżancie, mogłaby wyjść jako wilk, prawda?

— Tylko że wolałabym nie być potworem z bagien, który przebija się przez podłogę, jeśli ci to nie przeszkadza.

— Tak, rozumiem… Taka reklama się nie opłaca. — Sally strzepnęła bryłkę śluzu. — Fuj, ależ to paskudztwo.

— Czyli możemy tylko mieć nadzieję, że kiedy zaczniemy uciekać, nikt nas nie rozpozna — stwierdziła Angua i zgarnęła z włosów grudę trzęsącej się zielonej materii. — Przynajmniej… Och, nie!

— Co się stało? — zapytała Sally.

— Nobby Nobbs! Jest na górze! Wyczuwam go!

— Kapral Nobbs? — upewniła się Sally. — Mały, z pryszczami?

— Chyba nie jesteśmy pod komisariatem… — Angua rozejrzała się przerażona.

— Raczej nie. Sądząc po odgłosach, ktoś tam tańczy. Ale jak może pani wywąchać jednego człowieka w takim… wszystkim?

— Uwierz mi, to się zapamiętuje na zawsze.

Zapachy starej kapusty, maści na trądzik i niezłośliwej choroby skórnej w kapralu Nobbsie ulegały transmutacji w dziwny odór, który kładł się na nosie jak piła na harfie. Nie był nieprzyjemny w ścisłym sensie, ale przypominał swojego właściciela: dziwaczny, przenikliwy i piekielnie trudny do zapomnienia.

— To przecież także funkcjonariusz, prawda? Pomoże nam chyba?

— Jesteśmy nagie, młodsza funkcjonariusz!

— Tylko w sensie technicznym. To błoto jest strasznie lepkie.

— Chodzi mi o pod błotem — warknęła Angua.

— No tak, ale w ubraniu też pod nim jesteśmy nagie! — zauważyła Sally.

— To nie jest odpowiednia chwila na logikę! To jest chwila, żeby nie widzieć, jak Nobby się do mnie szczerzy!

— Ale przecież widział panią w postaci wilka, prawda?

— I co z tego?

— No więc technicznie jest pani wtedy naga…

— Nigdy mu tego nie mów!


* * *

Nobby Nobbs — cień w ciepłym, czerwonawym półmroku — szturchnął sierżanta Colona.

— Nie musi pan zamykać oczu, sierżancie — szepnął. — Wszystko jest legalne. Chodzi o artystyczną celebrację kobiecego ciała, jak mówi Płova. A zresztą jest przecież ubrana.

— Dwa frędzle i złożona chustka do nosa to nie ubranie, Nobby — oświadczył Fred, kuląc się na krześle.

Różowy Kociak! Trzeba uczciwie przyznać: Fred służył w wojsku i w straży, a nie da się spędzić tylu lat w mundurze, żeby człowiek nie zobaczył przy tym jednego czy drugiego… albo i trzeciego, jak sobie właśnie przypomniał. To prawda, jak zauważył Nobby, że tancerki w operze też niewiele pozostawiały wyobraźni, w każdym razie nie Nobby’ego. Jednak człowiek musi dojść do wniosku, że balet to sztuka, nawet jeśli trochę w nim brakuje cokołów i urn, a to dlatego, że oglądanie go jest raczej kosztowne, no i baleriny nie kręcą się głową w dół. A co najgorsze, zdążył już wypatrzyć wśród widzów dwóch znajomych. Na szczęście go nie zauważyli, bo kiedy tylko dyskretnie na nich zerkał, obaj patrzyli w zupełnie przeciwnym kierunku.

— Teraz będzie naprawdę trudny kawałek — szepnął swobodnie Nobby.

— Naprawdę? — Fred Colon znowu zamknął oczy.

— O tak. Nazywa się potrójna śruba…

— Słuchaj, czy kierownictwo nie ma nic przeciw temu, że tu przychodzisz? — wyszeptał Fred, zsuwając się jeszcze niżej na siedzeniu.

— Nie, skąd. Odpowiada im, kiedy na sali jest strażnik. — Nobby nie odrywał wzroku od sceny. — Uważają, że ludzie się lepiej zachowują. Zresztą przychodzę, tylko żeby potem odprowadzić Betty do domu.

— A Betty to…?

— Płova to jej pseudonim nadrągowy. Mówi, że nikt by się nie zainteresował egzotyczną tancerką, która ma na imię Betty. Bo uważa, że to brzmi tak, jakby lepiej jej szło z wyrabianiem ciasta.

Colon znów zamknął oczy, próbując usunąć myślowe skojarzenie tej opalonej, giętkiej postaci na scenie oraz misy z ciastem.

— Chyba przyda mi się trochę świeżego powietrza — wykrztusił.

— Nie, jeszcze chwilę, sierżancie! Następna będzie Brokoli. Ona potrafi dotknąć się stopą z tyłu głowy…

— Nie wierzę! — oświadczył Colon.

— Potrafi, sierżancie, sam widziałem…

— Nie wierzę, że jest tancerka, która się nazywa Brokoli…

— No, kiedyś się nazywała Candi, ale potem ktoś jej powiedział, że brokuły są zdrowe…

— Kapralu Nobbs!

Zdawało się, że głos dobiegł spod stołu.

Nobby popatrzył na Freda Colona, po czym spojrzał w dół.

— Tak? — zapytał ostrożnie.

— Tu sierżant Angua — oznajmiła podłoga.

— Och… — odparł Nobby.

— Co to za lokal?

— Klub Różowego Kociaka, sierżancie — poinformował Nobby posłusznie.

— O bogowie… — Z dołu dobiegły odgłosy rozmowy, po czym Angua zapytała: — Są tam jakieś kobiety?

— Tak, sierżancie. Eee… Co pani tam robi, sierżancie?

— Wydaję ci rozkazy, Nobby. Czyli są tam kobiety?

— Tak, sierżancie. Mnóstwo.

— Dobrze. Poproś którąś, żeby zeszła do piwnicy z piwem. Potrzebujemy dwóch wiader ciepłej wody i ręczników. Zrozumiałeś?

Nobby zauważył, że orkiestra przestała grać, a Płova znieruchomiała w połowie zjazdu z rozwarciem. Wszyscy słuchali gadającej podłogi.

— Tak, sierżancie. Zrozumiałem — zapewnił.

— I jakieś czyste ubrania. I… — Znowu podziemne szepty. — Może lepiej czterech wiader wody. I szczotki. I grzebienia. I drugiego grzebienia. I więcej ręczników. Aha, i dwóch par butów, rozmiar sześć i… cztery i pół? Poważnie? No dobrze. I czy jest z tobą Fred Colon, czy to może głupie pytanie?

Fred odchrząknął.

— Jestem tu, sierżancie — przyznał. — Ale przyszedłem tylko dlatego…

— Dobrze. Chcę pożyczyć komplet pańskich pasków. Mam nieprzyjemne przeczucie, że przez najbliższe kilka godzin będzie mi zależało, by nikt nie zapomniał o tym, że jestem sierżantem. Zapamiętaliście wszystko obaj?

— Jest pełnia — szepnął Fred do Nobby’ego, jak mężczyzna do mężczyzny. A potem powiedział głośno: — Tak, sierżancie. To może chwilę potrwać…

— Nie! Nie potrwa! Bo macie tu na dole wilkołaka z wampirem, jasne? Mnie zupełnie się włosy nie słuchają, a ją bolą zęby. W takim klubie z dziewczynkami na pewno nie ma buraków! Co? No dobrze, a jabłko wystarczy? Nobby, młodsza funkcjonariusz Humpeding pilnie potrzebuje jabłka. Albo czegoś innego, co może ukąsić. A teraz rusz się!


* * *

Kawa była jedynie sposobem kradzieży czasu, który zgodnie z prawem powinien należeć do trochę starszego Vimesa. Vimes wypił dwa kubki, umył się i przynajmniej spróbował ogolić, dzięki czemu poczuł się zasadniczo człowiekiem, o ile tylko ignorował te swoje części, które wydawały się napełnione ciepłą watą. W końcu uznał, że lepiej już się czuł nie będzie i że prawdopodobnie jest w stanie rozumieć dość długie pytania — i został wprowadzony do Podłużnego Gabinetu Patrycjusza Ankh-Morpork.

— Ach, komendancie… — Po odpowiednio długim milczeniu lord Vetinari uniósł głowę i odsunął na bok jakieś papiery. — Dziękuję, że pan przyszedł. Jak słyszałem, gratulacje byłyby jak najbardziej na miejscu. Tak mi mówiono.

— A to czemu, sir? — Vimes przybrał specjalny, tępy wyraz twarzy, używany do rozmów z Vetinarim.

— Niech pan da spokój, Vimes. Wczoraj wydawało się, że w samym środku miasta wybuchnie wojna międzygatunkowa, i nagle jej nie ma. Te gangi były całkiem groźne, jak rozumiem.

— W większości spali, kiedy przybyliśmy, sir — stwierdził Vimes. — Musieliśmy ich tylko uprzątnąć.

— W samej rzeczy — zgodził się Vetinari. — To było doprawdy zadziwiające. Niech pan siądzie, nawiasem mówiąc. Naprawdę nie ma powodu, żeby stał pan tu przede mną jak kapral na służbie.

— Nie wiem, o co panu chodzi, sir — oznajmił Vimes i z wdzięcznością zwalił się na krzesło.

— Nie? Mówiłem, Vimes, o szybkości, z jaką obie grupy zdołały w tym samym czasie pozbawić się sił za pomocą mocnych trunków.

— Nic mi o tym nie wiadomo, sir.

To była reakcja automatyczna. Dzięki niej życie stawało się łatwiejsze.

— Nie? Wydaje się, Vimes, że szykując się do nadchodzącej potyczki, i trolle, i krasnoludy weszły w posiadanie czegoś, co, jak zakładam, uważały za piwo…?

— Przez cały dzień starały się na… upić, sir.

— Istotnie, Vimes. Może właśnie dlatego grupa krasnoludów była mniej niż ostrożna podczas obfitego spożywania piwa, które zostało znacząco… wzmocnione? Pewne obszary na placu Sator, jak rozumiem, lekko pachną jabłkami, Vimes. Można zatem dojść do wniosku, że to, co piły, było raczej mieszanką mocnego piwa i jabłkownika, który, jak pan wie, jest destylowany z jabłek…

— Głównie z jabłek, sir — podpowiedział Vimes.

— Rzeczywiście. Koktajl taki znany jest podobno jako Puszek. Co do trolli, można się domyślać, że trudno znaleźć coś, co uczyniłoby ich piwo jeszcze groźniejszym, niż chyba jest normalnie. Nie wiem jednak, czy pan słyszał, Vimes, że mieszanina rozmaitych soli metali tworzy napój zwany luglarr albo Wielki Młot?

— Trudno powiedzieć, żebym słyszał, sir.

— Vimes, niektóre kamienie brukowe na placu są wytrawione przez tę ciecz!

— Bardzo mi przykro, sir.

Vetinari zabębnił palcami po stole.

— Co by pan zrobił, Vimes, gdybym zadał panu bezpośrednie pytanie?

— Odpowiedziałbym oczywistym kłamstwem, sir.

— A więc tego nie zrobię. — Vetinari uśmiechnął się blado.

— Dziękuję, sir. Ja również nie.

— Gdzie są więźniowie?

— Rozprowadziliśmy ich na dziedzińce komisariatów, sir — wyjaśnił Vimes. — Kiedy się budzą, spłukujemy ich do czysta wodą, zapisujemy nazwiska, wydajemy pokwitowanie na odebraną broń oraz coś gorącego do picia, a potem wyrzucamy ich na ulicę.

— Ta broń ma dla nich wielkie znaczenie kulturowe — stwierdził Vetinari.

— Tak. Wiem o tym, sir. Osobiście jestem silnie kulturowo uprzedzony wobec rozwalenia mojego mózgu i odrąbania mi kolan. — Vimes stłumił ziewnięcie i syknął cicho, gdy zaprotestowały połamane żebra.

— No tak… Czy w starciu ponieśliśmy jakieś straty?

— Nic, co się nie zagoi, sir. Muszę jednak zameldować, że pan A.E. Pesymal doznał złamania ręki i licznych stłuczeń.

Vetinari naprawdę wyglądał na zdumionego.

— Inspektor? Co on robił?

— Hm… atakował trolla, sir.

— Przepraszam, ale… pan Pesymal atakował trolla?

— Tak, sir.

— Całego trolla?

— Tak jest, sir. Zębami, sir.

— A.E. Pesymal? — Vetinari wciąż nie mógł uwierzyć.

— Właśnie on, sir.

— Pan A.E. Pesymal? Jest pan pewien? Niewysoki? Bardzo czyste buty?

— Tak jest, sir.

Vetinari porwał sensowne pytanie z ich gromadzącego się tłumu.

— Dlaczego?

Vimes odchrząknął.

— No więc, sir…


* * *

Tłum trolli przypominał nieruchomy obraz. Trolle stały, siedziały albo leżały tam, gdzie się znalazły, kiedy uderzył Wielki Młot. Było wśród nich kilku wolniej absorbujących, które stawiały słaby opór, a jeden, któremu została butelka ukradzionej sherry, walczył do jej ostatniej kropli, aż w końcu funkcjonariusz golem Dorfl podniósł go i parę razy uderzył jego głową o ziemię.

Vimes szedł przez to wszystko, a oddział wlókł albo przetaczał drzemiące trolle i ustawiał w równe rzędy, by czekały na wozy. I wtedy…

Dzień wcale nie wydawał się coraz lepszy. Cegła wypił piwo. No, może nawet więcej niż jedno. Ale co niby w tym złego?

A teraz, akurat przed nim, w takim paskudnym hełmie i wszystkim, stał… tak, to mógł być krasnolud, o ile skwierczące, szumiące ścieżki jego mózgu w ogóle były zdolne do rozpoznania czegokolwiek. Ale niech to piekło pochłonie, uznał, to przecież nie troll, a o to właśnie chodzi, nie? A tu zaraz była jego maczuga, akurat w ręku…

Wiedziony instynktem Vimes odwrócił się i zobaczył czerwone ślepia trolla, który zamachnął się maczugą. Za wolno, za wolno próbował odskoczyć, poczuł, jak maczuga trafia go w bok, unosi w górę i rzuca na ziemię. Słyszał krzyki, gdy troll potoczył się naprzód ze wzniesioną maczugą, by uczynić Vimesa jednością ze skałą macierzystą.

Cegła uświadomił sobie, że coś go atakuje. Przerwał to, czym się zajmował, i poprzez skwierczące w mózgu iskry spojrzał na prawe kolano. Jakiś mały gnom czy coś innego uderzało go tępym mieczem, kopało i wrzeszczało jak jakieś wariactwo. Pomyślał, że to przez picie, tak samo jak to uczucie, że wypuszcza uszami płomienie. No więc strzepnął tego gnoma jednym machnięciem ręki.

Bezradny Vimes patrzył, jak A.E. Pesymal turla się po placu, a troll wraca do bezpośredniego walenia maczugą. Ale pojawił się Detrytus, chwycił trolla jedną ręką wielkości łopaty i zaraz, niczym gniew boży, nadleciała pięść Detrytusa.

Dla Cegły zapadła ciem…


* * *

— Chce pan, abym uwierzył, że pan A.E. Pesymal własnoręcznie zaatakował trolla? — rzekł lord Vetinari.

— Użył obu własnych rąk, sir. I stóp także. Wydaje mi się również, że usiłował go gryźć.

— Czy to nie oznacza pewnej śmierci?

— Zdawało się, że go to nie martwi, sir.

Kiedy ostatnio Vimes go widział, A.E. Pesymal był opatrywany przez Igora. Uśmiechał się na wpół świadomie. Strażnicy podchodzili przez cały czas, żeby powiedzieć coś w rodzaju „Nieźle, chłopie!” i klepnąć go w plecy.

Dla A.E. Pesymala świat się odwrócił.

— Czy mogę spytać, Vimes, dlaczego jeden z moich najbardziej skrupulatnych i bardzo stanowczo cywilnych urzędników znalazł się na pozycji umożliwiającej mu takie działanie?

Vimes poruszył się niepewnie.

— Prowadził inspekcję. Chciał się wszystkiego o nas dowiedzieć, sir.

Rzucił Vetinariemu spojrzenie, które mówiło: Jeśli posuniesz się dalej, będę musiał kłamać.

Vetinari odpowiedział mu takim, które mówiło: Wiem!

— A pan nie jest poważnie ranny? — zapytał Patrycjusz.

— Tylko kilka otarć, sir — odparł Vimes.

Vetinari rzucił mu spojrzenie mówiące: Połamane żebra. Jestem pewien.

Vimes odpowiedział mu takim, które mówiło: Nic.

Vetinari podszedł do okna i spojrzał na budzące się miasto. Przez pewien czas milczał, a potem westchnął.

— Taka szkoda, moim zdaniem, że wielu z nich tutaj się urodziło — stwierdził.

Vimes milczał. Zwykle to wystarczało.

— Może powinienem podjąć jakieś działania przeciwko temu nieszczęsnemu krasnoludowi? — ciągnął Vetinari.

— Tak, sir.

— Myśli pan? Rozsądny władca dwa razy się zastanowi, nim zastosuje wobec kogoś przemoc tylko dlatego, że nie podoba mu się, co ów ktoś mówi.

Vimes nadal powstrzymywał się od komentarzy. Osobiście codziennie i z pewną dozą entuzjazmu stosował przemoc wobec ludzi tylko dlatego, że nie podobało mu się, co mówią — na przykład „Oddaj mi swoje pieniądze!” albo „No i co mi zrobisz, glino?”. Ale może władcy muszą myśleć w inny sposób.

— Ktoś inny się nie zastanawiał — powiedział głośno.

— Dziękuję za to, Vimes. — Patrycjusz odwrócił się gwałtownie. — A odkryliście już, kto to był?

— Śledztwo wciąż trwa, sir. Ta sprawa z ostatniej nocy chwilowo je przerwała.

— Czy są jakieś dowody, że zrobił to troll?

— Są… zagadkowe dowody, sir. My… układamy łamigłówkę, można powiedzieć.

Tylko że nie mieli żadnych krawędzi, a pomogłoby, gdyby znaleźli wieko pudełka, dodał do siebie. A że na twarzy Vetinariego wciąż dostrzegał wyraz zachłanności, mówił dalej:

— Jeśli spodziewa się pan, sir, że wyciągnę z hełmu magicznego królika, to będzie ugotowany. Krasnoludy są pewne, że to troll. Nie potrzebują dowodów. Mówią im to tysiące lat historii. A trolle nie uważają, że to troll, ale pewnie by tego chciały. Tu nie chodzi o morderstwo, sir. Coś w nich przeskoczyło i nadeszła pora, by wszyscy dzielni ludzie… wie pan, sir, o co mi chodzi… stanęli do walki w dolinie Koom. W tej kopalni dzieje się coś jeszcze. Wiem o tym. Coś poważniejszego niż morderstwo. Po co im te tunele? I kłamstwa… Umiem wyczuć kłamstwa, a jest ich tam pełno.

— Wiele od tego zależy, Vimes — oświadczył Vetinari. — Ta sprawa jest poważniejsza, niż mógłby pan sądzić. Dziś rano odebrałem sekara od Rhysa Rhyssona, dolnego króla. Oczywiście, każdy polityk ma swoich wrogów. Działają, tak je nazwijmy, frakcje, które nie zgadzają się z nim, z jego polityką wobec nas, jego pojednawczym podejściem do klanów trolli, stanowiska zajmowanego wobec całej tej nieszczęsnej sprawy Ha’ak… A teraz krążą pogłoski, że troll zabił graga, a także, owszem, że straż groziła krasnoludom…

Vimes otwierał już usta, by zaprotestować, ale Vetinari uniósł bladą dłoń.

— Musimy poznać prawdę, Vimes. Prawdę komendanta Sama Vimesa. Może się liczyć bardziej, niż pan sobie wyobraża. Na Równinach, naturalnie, ale i o wiele dalej. Ludzie pana znają, komendancie. Potomek strażnika, który wierzył, że jeśli skorumpowany sąd nie skaże złego króla na ścięcie, strażnik powinien własnymi rękami…

— To był tylko jeden król! — zaprotestował Vimes.

— Sam Vimes aresztował mnie kiedyś za zdradę — przypomniał chłodno Vetinari. — I aresztował kiedyś smoka. Sam Vimes powstrzymał wybuch wojny między dwoma państwami, aresztując oba sztaby. To aresztujący gość. Gołymi rękami zabił wilkołaka. I niesie przed sobą prawo jak światło…

— Skąd pan to wszystko wziął, sir?

— Strażnicy z połowy kontynentu uważają że Sam Vimes jest prosty jak strzała, nie da się przekupić ani powstrzymać, nigdy nie wziął łapówki. Proszę mnie posłuchać. Jeśli Rhys upadnie, następny dolny król nie będzie skłonny do rozmów z trollami. Czy mogę wyjaśnić to panu w prosty sposób? Klany, których przywódcy rozmawiali z Rhysem, najprawdopodobniej uznają, że zrobiono z nich durniów, obalą tych przywódców i zastąpią ich trollami zbyt wojowniczymi i głupimi, by być durniami. I wybuchnie wojna, Vimes. Dotrze aż tutaj. To nie będzie potłuczka gangów, do jakiej nie dopuścił pan ostatniej nocy. Nie zdołamy trzymać pozycji ani zachować neutralności, ponieważ mamy własnych głupców, o czym z pewnością pan wie, którzy będą nalegać, byśmy stanęli po którejś ze stron. Dolina Koom będzie wszędzie. Znajdźcie mi mordercę, Vimes. Wytropcie go i wyciągnijcie na światło dnia. Troll, krasnolud czy człowiek, to bez znaczenia. Wtedy przynajmniej będziemy znali prawdę i możemy jakoś ją wykorzystać. W tej chwili naszymi wrogami są plotka i niepewność. Tron dolnego króla drży, Vimes, a wraz z nim drżą fundamenty naszego świata.

Vetinari przerwał i starannie wyrównał papiery na swoim biurku, jakby ogarnęło go uczucie, że posunął się za daleko.

— Jednakże nie chcę wywierać na pana jakichkolwiek nacisków, komendancie — zakończył.

W zamglonym, letnim mózgu Vimesa na powierzchnię wypłynęło jedno słowo.

— Potłuczka?

Sekretarz lorda Vetinariego pochylił się i szepnął coś do ucha zwierzchnika.

— Ach, zapewne miałem na myśli potyczkę — wyjaśnił spokojnie Patrycjusz.

Vimes wciąż usiłował jakoś przyswoić ten skrót informacji międzynarodowych.

— Wszystko to z powodu jednego morderstwa? — zdziwił się, usiłując stłumić ziewnięcie.

— Nie, Vimes. Sam pan powiedział, tu chodzi o tysiące lat napięć, walk o władzę i politycznych starć. W ostatnich latach sprawy ułożyły się w pewien określony sposób, powodując zmianę układu sił. Są tacy, którzy chcieliby przesunąć je z powrotem, nawet jeśli dawny układ powróci na fali krwi. Kogo obchodzi jeden krasnolud? Ale jeśli jego śmierć można wykorzystać jako casus belli… — w tym miejscu lord Vetinari spojrzał w senne oczy Vimesa i podjął gładko: — …czyli powód do wojny, to nagle ten jeden staje się najważniejszym krasnoludem na świecie. Kiedy ostatnio porządnie się pan wyspał, Vimes?

Vimes wymamrotał coś na temat „całkiem niedawno”.

— To proszę przespać się jeszcze trochę. A potem znaleźć mi mordercę. Szybko. Życzę miłego dnia.

Nie tylko trony drżą, zdołał pomyśleć Vimes. Twój stołek też się trochę kołysze. Niedługo ludzie zaczną pytać: Kto w ogóle wpuścił tutaj tych krasnoludów? Podkopują nasze miasto i nie przestrzegają naszych praw. I te trolle! Kiedyś trzymaliśmy je na łańcuchu jak psy podwórzowe, a teraz pozwala się im chodzić po ulicach i grozić prawdziwym ludziom!

Pewnie już się gromadzą — intryganci, ludzie, którzy na przyjęciach rozmawiają cicho po kątach, ludzie, którzy wiedzą, jak przekuwać opinie w sztylety. Nocna awantura zmieniła się w komedię, która pewnie zniechęciła tych ludzi, ale drugi raz ta sztuczka się nie uda. Kiedy już konflikt zacznie się rozlewać, kiedy zginie kilka osób, nie trzeba już będzie rozmawiać za zamkniętymi drzwiami. Motłoch będzie wrzeszczał w imieniu tych ludzi.

Podkopują nasze miasto i nie przestrzegają naszych praw…

Wspiął się do powozu na nogach, które tylko marginalnie były pod jego kontrolą. Wymamrotał polecenie, by jechać do Pseudopolis Yardu, i zasnął.


* * *

W mieście nieustannego deszczu wciąż panowała noc. Nigdy nie było tutaj nienocy. Nie wschodziło żadne słońce.

Istota leżała zwinięta w zaułku.

Coś się tu bardzo poważnie nie zgadzało. Istota spodziewała się oporu. Zawsze pojawiał się opór, a ona zawsze go pokonywała. Ale nawet teraz, kiedy niewidoczna krzątanina miasta zwolniła, nadal nie było drogi wejścia. Raz za razem miała już pewność, że znalazła jakiś punkt zaczepienia, jakiś przypływ wściekłości, który może wykorzystać… i raz za razem odbijało ją z powrotem tutaj, do tego ciemnego zaułka z przelewającymi się rynsztokami.

To nie był zwyczajny umysł. Istota walczyła. Ale żaden umysł jeszcze jej nie pokonał. Zawsze istniał sposób…


* * *

Przez gruzy świata brnie troll…

Cegła wytoczył się z komisariatu przy Siostrach Dolly. Jedną ręką trzymał się za głowę, w drugiej ściskał woreczek zawierający tyle jego zębów, ile tylko Detrytus zdołał odnaleźć. Sierżant zachował się bardzo przyzwoicie, uznał Cegła. Detrytus wytłumaczył mu też dokładnie, co by się wydarzyło, gdyby trafił człowieka drugim ciosem, bardzo obrazowo sugerując, że szukanie zębów Cegły byłoby kwestią wtórną wobec szukania głowy, by je tam wstawić.

Ale za to potem powiedział jeszcze, że w straży może się znaleźć miejsce dla każdego trolla, który potrafi ustać po Wielkim Młocie, i że Cegła mógłby kierować swoim przyszłym zachowaniem, mając to w pamięci.

Czyli, myślał Cegła — o ile można użyć tego określenia dla dowolnej aktywności mózgowej w ciągu dwóch dni po Wielkim Młocie — przyszłość rysowała się tak jasna, że musiał iść z zamkniętymi oczami… Chociaż to pewnie znowu za sprawą Wielkiego Młota.

Ale…

Słyszał, co mówią trolle. I strażnicy też. Całe to gadanie o trollu, co zabił krasnoluda w tej ich nowej kopalni… No więc Cegła był pewny, że żadnego krasnoluda nie zabił, nawet po pół uncji skrobu. Raz po raz odtwarzał sytuację w tym, co obecnie pozostało z jego umysłu. Problem w tym, że straż miała dzisiaj takie chytre sztuczki, znaczy, aż potrafili zgadnąć, co kto jadł na śniadanie, jak tylko popatrzyli na jego talerz. W dodatku był pewny, że zgubił na dole czaszkę. Znaczy, wystarczy im ją powąchać i będą wiedzieć, że to on! Tylko że to nie on, jasne? Bo przecież mówili, że troll rzucił maczugę, a on ciągle miał swoją maczugę, no bo przyłożył nią temu strażnikowi, czyli może to jest coś, co oni nazywają alli-bi? Nie?

Mimo mózgowego bulgotu Wielkiego Młota, odpływającego z wyższych funkcji mózgu, Cegła podejrzewał, że jednak nie. Zresztą jak oni szukają trolla, co to zrobił, i się dowiedzą, żem tam był, żem stracił czaszkę i w ogóle, a ja powiem dobra, żem był, ale żem w ogóle żadnemu krasnoludowi nie przywalił, to oni powiedzą, weź rzuć czym innym, ten ma dzwonki.

W tym miejscu, w tym momencie Cegła poczuł się bardzo samotnym trollem.

Nic się nie da zrobić. Tylko jedna osoba mogła mu teraz pomóc. Za dużo myślenia jak na jednego trolla…

Przemykając się zaułkami, przyciskając do murów, z opuszczoną głową, unikając wszystkich żywych istot, Cegła zaczął szukać pana Błyska.


* * *

Angua zdecydowała, by wracać prosto do Pseudopolis Yardu, a nie do najbliższego komisariatu. Tam w końcu znajdował się sztab główny, a poza tym zawsze trzymała w swojej szafce zapasowy mundur.

Irytujące było to, że Sally tak swobodnie szła na sześciocalowych obcasach. Jak to wampiry… Angua swoje musiała zdjąć i niosła w ręku — w przeciwnym razie pewnie skręciłaby nogę. Klub Różowego Kociaka dysponował dość ograniczonym wyborem obuwia. Co do odzieży, jej zakres też był raczej wąski, jeśli pod słowem „odzież” rozumieć coś, co rzeczywiście próbuje cokolwiek zakrywać.

Angua była zaskoczona odkryciem, że ta dziwna garderoba zawiera też damski uniform straży, ale ze skąpym pancerzem z papier mâché i spódniczką o wiele za krótką, by cokolwiek osłaniała. Płova wyjaśniła dość ostrożnie, że mężczyźni lubią czasem popatrzeć na ładną dziewczynę w mundurze. Dla Angui, która dobrze wiedziała, że zatrzymywani mężczyźni nigdy się nie cieszą na jej widok, był to materiał do przemyślenia. Na razie wybrała złocistą, wyszywaną cekinami sukienkę, która jednak wyraźnie się nie sprawdzała. Sally zdecydowała się na coś prostego w błękicie i z rozcięciem do uda, co oczywiście wyglądało oszałamiająco od chwili, gdy to włożyła.

Kiedy więc Angua weszła przed Sally do głównej sali i zatrzasnęła za sobą drzwi, zabrzmiał ironiczny gwizd, a nierozsądny strażnik odkrył, że jest odpychany do tyłu, aż uderzył plecami o ścianę. Poczuł przyciśnięte do szyi dwa ostre szpice.

Angua zawarczała:

— Chciałbyś tu wilka, co? Powiedz: Nie, sierżancie Angua.

— Nie, sierżancie Angua!

— Nie? Czyli pewnie mi się wydawało, że gwizdnąłeś?

Dwa ostrza nacisnęły mocniej. W wyobraźni strażnika twarde jak stal pazury miały właśnie rozerwać mu tętnicę.

— Nie jestem pewien, sierżancie Angua!

— Nerwy mam teraz ciut napięte — zaskowyczała Angua.

— Nie zauważyłem, sierżancie Angua!

— Wszyscy jesteśmy dosyć zdenerwowani, co?

— To zawsze jest prawda, sierżancie Angua!

Angua pozwoliła, by strażnik butami dotknął podłogi. W jego bezwładne dłonie wcisnęła parę czarnych, lśniących i wyraźnie zaostrzonych szpilek.

— Czy mógłbyś wyświadczyć mi naprawdę wielką przysługę i zanieść je do Klubu Różowego Kociaka? — spytała słodko. — Należą chyba do kogoś, kto nazywa się Cudnee. Będę wdzięczna…

Odwróciła się i podeszła do biurka dyżurnego, skąd z rozdziawionymi ustami obserwował ją Marchewa. Zdając sobie sprawę z rozbrzmiewających wokół szeptów, przeszła obok zaszokowanej widowni i rzuciła na księgę raportów zabłocony wisior.

— Cztery krasnoludy zamordowane przez inne krasnoludy na dole w Długiej Ciemności — poinformowała. — Własny nos za to daję. To należało do jednego z nich. Miał też to… — Obok wisiora upadła brudna koperta. — Trochę jest upaprana, ale da się przeczytać. Pan Vimes dostanie szału. — Spojrzała w błękitne oczy Marchewy. — Gdzie on jest?

— Śpi na materacu w swoim gabinecie. — Marchewa wzruszył ramionami. — Lady Sybil wiedziała, że nie wróci do domu, więc przysłała Willikinsa, żeby tutaj przygotował mu posłanie. Nic się wam nie stało?

— Wszystko w porządku, sir — zapewniła Sally.

— Zaczynałem się poważnie martwić…

— Cztery trupy, kapitanie — przerwała mu Angua. — Krasnoludy z miasta. Raczej tym powinien się pan martwić. Trzy na wpół zalane błotem, jeden się odczołgał.

Marchewa wziął wisior i odczytał runy.

— Lars Mocnogi — mruknął. — Chyba znam tę rodzinę. Jesteś pewna, że został zamordowany?

— Poderżnięte gardło. Trudno uznać to za samobójstwo. Ale nie umarł od razu. Dotarł do tych przeklętych drzwi, które zatrzasnęli, i własną krwią wyrysował jeden z tych ich znaków. Potem siedział i czekał, aż umrze w ciemności. W tej piekielnej ciemności, Marchewa! To były pracujące krasnoludy! Miały łopaty i taczki! Tam na dole wykonywały swoją robotę, a kiedy nie były więcej potrzebne, ktoś je załatwił! Pociął i zostawił w błocie! Może ten jeden żył jeszcze, kiedy pan Vimes i ja tam zeszliśmy! Konał za tymi piekielnie grubymi drzwiami! A wiesz, co to znaczy?

Wyjęła spod gorsu złożoną kartkę i wręczyła Marchewie.

— Menu drinków? — zdziwił się.

— Otwórz — warknęła Angua. — Przepraszam, musiałam rysować szminką. Nie znalazłyśmy nic lepszego.

Marchewa otworzył kartę.

— Kolejny mroczny symbol? — zdziwił się. — Tego chyba nie znam.

W sali było jeszcze kilku funkcjonariuszy krasnoludów. Marchewa podniósł kartkę do góry.

— Czy ktokolwiek tutaj wie, co to oznacza?

Kilka głów w hełmach poruszyło się przecząco, a kilka krasnoludów się cofnęło. Za to od drzwi zabrzmiał głęboki głos:

— Tak, kapitanie Marchewa, przypuszczam, że wiem. Czy wygląda jak oko z ogonem?

— Tak… eee… sir. — Marchewa wytrzeszczył oczy.

Cień się przesunął.

— Został nakreślony w ciemności? Przez konającego krasnoluda? Jego własną krwią? To Przyzywająca Ciemność, kapitanie, i będzie się przemieszczać. Dzień dobry panu. Jestem pan Błysk.

Marchewa otworzył usta; strażnicy odwrócili się wszyscy, by spojrzeć na przybysza. Stał przy drzwiach, niemal równie szeroki jak wysoki, w czarnym płaszczu z kapturem, który ukrywał twarz.

— Ten pan Błysk? — upewnił się.

— Niestety tak, kapitanie. I czy mogę prosić o dopilnowanie, żeby nikt w tym pomieszczeniu nie wychodził przez kilka minut po moim odejściu? Chciałbym, by moje poruszenia pozostały… sprawą osobistą.

— Nie sądziłem, że jest pan rzeczywisty, sir!

— Uwierz mi, młody człowieku, naprawdę żałuję, że nie udało się utrzymać cię w tym szczęśliwym stanie umysłu — stwierdził zakapturzony osobnik. — Jednakże nie miałem wyboru.

Pan Błysk wszedł dalej, ciągnąc za sobą wychudłą postać. To był troll, którego ponure, wyzywające spojrzenie nie mogło całkiem zamaskować trzęsącej kolanami grozy.

— To jest Cegła, kapitanie. Oddaję go z powrotem pod osobistą opiekę waszego sierżanta Detrytusa. Posiada użyteczne dla was informacje. Wysłuchałem jego opowieści. Wierzę mu. Musicie działać szybko. Przyzywająca Ciemność zapewne znalazła już reprezentanta. Co jeszcze…? A tak, proszę dopilnować, by symbol nie był przechowywany w ciemnym miejscu. Przez cały czas niech pada na niego światło. A teraz, jeśli wybaczy pan te teatralne efekty…

Czarny płaszcz zafalował. Ostre, białe, oślepiające światło na moment zalało salę, a kiedy zgasło, nie było już pana Błyska. Na brudnej podłodze został tylko duży, jajowaty kamień.

Marchewa zamrugał, ale szybko wziął się w garść.

— Słyszeliście wszyscy — powiedział, zwracając się do ożywionej nagle sali. — Nikomu nie wolno iść za panem Błyskiem, zrozumiano?

— Iść za nim, kapitanie? — odezwał się jakiś krasnolud. — Nie zwariowaliśmy.

— Zgadza się — potwierdził troll. — Mówią, że on może tak niby sięgnąć komuś do środka i mu zatrzymać serce!

— Pan Błysk? — spytała Angua. — To ten, o którym piszą na murach?

— Na to wygląda — odparł krótko Marchewa. — I powiedział, że nie mamy wiele czasu. Pan… Cegła, tak?

Trolle Chryzopraza potrafiły zawadiacko stać w miejscu, natomiast Cegła zdołał tłoczyć się jednoosobowo. Zwykle trzeba do tego co najmniej dwóch osób, ale oto stał przed nimi troll, który próbował się za sobą schować. Inna rzecz, że nikt nie zdołałby się ukryć za Cegłą — jak na trolla był chudy jak patyk, do granic guzowatości. Mech miał tani i poplątany, wcale nie ten prawdziwy, ale pewnie zrobiony z łodyg brokułów gdzieś w bocznych zaułkach alei Kamieniołomów. Pas z czaszkami przynosił mu wstyd — niektóre były wyraźnie zabawkami z papier mâché, jakie można kupić w każdym sklepie z przebraniami. Jedna miała czerwony nos.

Rozejrzał się nerwowo. Maczuga wypadła mu z ręki z głośnym stuknięciem.

— Żem jest w głębokim kopro, nie? — zapytał.

— Na pewno musimy z tobą porozmawiać — odparł Marchewa. — Chcesz dostać adwokata?

— Nie, już jadłem.

— Zjadasz adwokatów? — zdziwił się kapitan.

Cegła patrzył na niego tępo, dopóki nie zmobilizował do pracy odpowiednio dużej części mózgu.

— A jak się nazywa to, co się tak jakby kruszy, jak się to zjada? — zapytał.

Marchewa spojrzał na Detrytusa i Anguę, sprawdzając, czy z ich strony nadejdzie jakaś pomoc.

— Może być adwokat — przyznał.

— Się robi takie namoknięte, jak je w coś wsadzić — tłumaczył Cegła, jakby referował wyniki analizy kryminologicznej.

— To chyba raczej biszkopty — zasugerował Marchewa.

— Może być. Takie paczki w papierze. Tak, biszkopty.

— Chodziło mi o to — wyjaśnił Marchewa — że kiedy będziemy z tobą rozmawiali, czy chcesz, żeby ktoś był po twojej stronie?

— Tak, proszę. Wszyscy — odparł natychmiast Cegła.

Znalezienie się w centrum uwagi całej sali strażników było jego najgorszym koszmarem… Nie, zaraz, najgorszy to raczej będzie wtedy, kiedy wziął ten faktycznie brudny slab, co go zmieszali z azotanem amonu? Uuuch… Żegnajcie, płaty! Tak! No więc to jest jego drugi najgorszy kosz… Nie! Bo jak się zastanowić, to raczej wtedy, kiedy wziął ten towar, co go Tłuczeń rąbnął Jednookiemu Przeklętowi, juuu, tak! Kto wie, co tam było! Wszystkie te tańczące zęby! No więc to był jego… Czekaj no, a wtedy, co żeś jadł skroba i ręce ci odleciały? Jasne, wtedy było paskudnie, więc teraz jest… Nie, moment, nie można zapomnieć tego, kiedy żeś się naćpał skrawka i wciągnąłeś nosem proszek cynku i żeś myślał, że wyrzygasz własne stopy?

Aaargh, a potem znowu idzie ten czas, kiedy żeś… aaargh, nie, kiedy żeś… Aaargh…

Cegła doszedł aż do dziewiętnastego najgorszego koszmaru, nim głos Marchewy uciął ten wątek.

— Panie Cegła?

— Eee… to ciągle ja? — upewnił się Cegła.

Naprawdę, ale naprawdę przydałoby mu się trochę slabu…

— Na ogół adwokat to jedna osoba — tłumaczył Marchewa. — Musimy zadać panu kilka trudnych pytań. Ma pan prawo wskazać kogoś, kto będzie panu pomagał. Może mógłby pan wezwać kogoś z przyjaciół?

Cegła rozważył tę kwestię. Jedynymi osobami, które przychodziły mu do głowy w takim kontekście, byli Totalnie Szlaka i Wielki Marmur, choć tak dokładnie to wpadali raczej do kategorii tych, co nie rzucali w niego niczym i czasem pozwalali walnąć trochę slabu. W tej chwili to nie były chyba idealne kwalifikacje.

Wskazał sierżanta Detrytusa.

— On — oświadczył. — Pomógł mi z zębami.

— Nie jestem pewien, czy funkcjonariusz w czynnej służbie jest… — zaczął Marchewa.

— Zgłaszam się na ochotnika do tej roli, kapitanie — odezwał się cienki głos.

Marchewa wyjrzał nad brzegiem biurka.

— Pan Pesymal? Chyba nie powinien pan jeszcze wstawać z łóżka.

— Uhm… Jestem właściwie pełniącym obowiązki młodszego funkcjonariusza, kapitanie — poprawił go A.E. Pesymal uprzejmie, ale stanowczo. Przyszedł o kulach.

— Co? A tak. Nadal jednak uważam, że powinien pan być w łóżku.

— Mimo to musimy przestrzegać zasad sprawiedliwości.

Cegła pochylił się i przyjrzał inspektorowi.

— To ten gnom z wczoraj w nocy — powiedział. — Nie chcę go!

— Nikt ci nie przychodzi do głowy? — spytał Marchewa.

Cegła zastanowił się i wreszcie trochę poweselał.

— Pewno, że przychodzi — oświadczył. — To łatwe. Ktoś, żeby mi pomagał odpowiadać na te pytania, tak?

— Zgadza się.

— Prosta sprawa. Jakbyście tak ściągnęli tego krasnoluda, co żem go widział w tej nowej krasnoludziej kopalni, toby mi pomógł.

W sali zapadła martwa cisza.

— A dlaczego miałby to zrobić? — zapytał ostrożnie Marchewa.

— By powiedział, czemu walił tego drugiego krasnoluda po głowie — wyjaśnił Cegła. — Znaczy się, ja nie wiem. Ale pewnie by nie przyszedł, a to dlatego, żem jest trollem. No więc będę się trzymał sierżanta, jak to wam nie przeszkadza.

— Myślę, że tego już zbyt wiele, kapitanie! — zaprotestował pan Pesymal.

W ciszy, jaka potem zapadła, odpowiedź Marchewy wydała się bardzo głośna.

— Myślę, panie Pesymal, że to jest ten punkt, w którym budzimy komendanta Vimesa.


* * *

Jest takie stare wojskowe powiedzenie, którego używał Fred Colon, by opisać absolutne oszołomienie i zagubienie. Osobnik w takim stanie, według Freda, „nie potrafił odróżnić własnej dupy od pory śniadaniowej”.

To stwierdzenie zawsze wydawało się Vimesowi zagadkowe. Zastanawiał się, czy dokonano jakichkolwiek badań. Nawet w tej chwili, gdy czuł w ustach smak odgrzanego dnia wczorajszego, a wszystko w polu widzenia wydawało się dziwnie ostre, uważał, że łatwo by poznał różnicę. Na przykład tylko jedna z tych możliwości zawierałaby kubek kawy.

Właśnie trzymał taki w ręku, a zatem była to pora śniadaniowa. Bliższa raczej obiadowej, ale szczegóły nie miały znaczenia.

Troll, znany wszystkim — a czasem nawet i sobie — jako Cegła, siedział w jednej z dużych cel przeznaczonych dla trolli. Jednak w uznaniu faktu, że nikt nie potrafił powiedzieć, czy jest, czy nie jest więźniem, drzwi celi zostawiono otwarte. Ogólne założenie było takie, że jeśli tylko nie spróbuje wyjść, nikt nie będzie mu wyjścia utrudniał. Cegła pochłaniał właśnie trzecią miskę bogatego w minerały błota, które — dla trolla — było pożywną zupą.

— Co to jest skrob? — zapytał Vimes, siadając wygodniej w jedynym zapasowym krześle w tym pomieszczeniu i patrząc na Cegłę tak jak zoolog na fascynujący, ale wysoce nieprzewidywalny nowy gatunek. Kamienne jajo od tajemniczego pana Błyska położył na stole obok miski, by sprawdzić, czy wywoła jakąś reakcję, ale troll nie zwracał na nie uwagi.

— Skrob? Nieczęsto się go teraz widuje, jak slab jest taki tani — zadudnił Detrytus, który spoglądał na swoje nowe znalezisko z miną właściciela, tak jak kwoka mogłaby patrzyć na kurczaka, który właśnie ma opuścić gniazdo. — To jest to, co się wyskrobuje, tak? Trochę slabu jakości rynsztokowej, gotowane w puszce z alkoholem i odchodami gołębi. Coś takiego robią uliczne trolle, jak im braknie forsy i… czego jeszcze im braknie, Cegła?

Łyżka znieruchomiała.

— Onym brakuje szacunku do siebie, sierżancie — odpowiedział Cegła jak ktoś, komu przez dwadzieścia minut wykrzykiwano tę lekcję prosto do ucha.

— Na Io, załapał! — ucieszył się Detrytus i klepnął chudego Cegłę w plecy tak mocno, że młody troll upuścił łyżkę w dymiącą papkę. — Ale ten chłopak mi obiecał, że wszystko już za nim i teraz jest całkiem czysty, a to z powodu mojego jednostopniowego programu! Dobrze mówię, Cegła? Dla tego chłopaka już koniec ze slabem, skrobem, skibą, spadem, spławem, ssawą i skrawkiem, tak?

— Tak, sierżancie — zgodził się posłusznie Cegła.

— Sierżancie, dlaczego nazwy trollowych narkotyków wszystkie zaczynają się na S? — spytał Vimes.

— No, coby łatwiej było zapamiętać. — Detrytus z mądrą miną pokiwał głową.

— Ach, rzeczywiście. Nigdy bym nie odgadł. — Vimes zwrócił się do Cegły. — Czy sierżant Detrytus wyjaśnił ci, dlaczego nazywa to programem jednostopniowym?

— Eee… Bo nie mam okazji źle postawić nogi, sir? — odpowiedział Cegła, jakby czytał z kartki.

— A Cegła ma panu jeszcze coś do powiedzenia, co, Cegła? — zapytał macierzyński Detrytus. — No już, powiedz panu Vimesowi.

Cegła wpatrywał się w blat stołu.

— Przepraszam, żem próbował pana zabić, pani Vimes — wyszeptał.

— No, pomyślimy o tym, prawda — rzekł Vimes z braku lepszych pomysłów. — A przy okazji, chodziło ci pewnie o pana Vimesa, ale wolę, kiedy panem Vimesem nazywają mnie tylko ci, którzy walczyli razem ze mną.

— No, technicznie to Cegła walczył… — zaczął Detrytus.

Vimes energicznie odstawił kubek. Żebra go bolały.

— Nie. Walczył razem ze mną, to znaczy obok mnie, a nie przeciwko mnie. To nie to samo, sierżancie. Poważnie.

— To naprawdę nie jego wina — tłumaczył Detrytus. — To była pomylona to-że-samość.

— Sugerujecie, że nie wiedział, kim jestem? — upewnił się Vimes. — To jakoś go nie…

— Nie, sir. Nie wiedział, kim on jest, sir. Myślał, że jest kupą świateł i fajerwerków. Proszę mi wierzyć, sir. Ale chyba coś mógłbym z niego jeszcze zrobić. Sir, był po Wielkim Młocie, a jednak chodził!

Vimes patrzył przez chwilę na Detrytusa, a potem zerknął na Cegłę.

— Panie Cegła, proszę mi opowiedzieć, jak się pan dostał do kopalni, dobrze? — powiedział.

— Żem mówił temu drugiemu polisantowi… — zaczął Cegła.

— A teraz gadaj panu Vimesowi! — warknął Detrytus. — Już!

Trwało to dłuższą chwilę, z przerwami na to, by fragmenty mózgu Cegły wsunęły się na miejsca, ale Vimes poskładał coś takiego:

Nieszczęsny Cegła przyszykował skrob z kilkoma innymi rynsztokowymi trollami w starym składzie, gdzieś w labiryncie uliczek za aleją Parkową. Zawędrował do piwnicy, szukając chłodnego miejsca, żeby tam oglądać pokaz, a podłoga się pod nim załamała. Po odgłosach sądząc, spadał bardzo daleko, ale oceniając po naturalnym stanie trolla, prawdopodobnie spłynął w dół lekko jak motyl. Skończył w tunelu, takim jak w kopalni, znaczy, z całym tym drewnem trzymającym sufit, no i powlókł się nim, bo miał nadzieję, że doprowadzi go z powrotem na powierzchnię albo do czegoś jadalnego.

Zaczął się martwić dopiero wtedy, kiedy dotarł do tunelu o wiele wspanialszego, a słowo „krasnoludy” osiągnęło te części jego mózgu, które nie miały nic lepszego do roboty, niż słuchać.

Troll w krasnoludziej kopalni zaczyna szerzyć zniszczenie. To jeden z pewników — niczym byk w składzie porcelany. Ale Cegła wydawał się odświeżająco wolny od nienawiści do kogokolwiek. Jeśli tylko świat dostarczał wystarczającej ilości rzeczy zaczynających się na S, od których głowa robiła „bzzz!” — a w mieście ich nie brakowało — to nie przejmował się specjalnie, co robił poza tym. Cegła w rynsztoku spadł poniżej nawet takiego horyzontu, więc nic dziwnego, że ludzie Chryzopraza nie zdołali go schwytać. Cegła był czymś, nad czym się przestępuje.

Kiedy stał tak w ciemności, słysząc w dali głosy krasnoludów, mogło mu nawet przyjść do głowy, żeby się bać. Ale potem zobaczył przez duże, okrągłe drzwi, jak jeden krasnolud trzyma drugiego i wali go po głowie. Panował jaskiniowy mrok, lecz trolle dobrze widzą w nocy, a poza tym zawsze są też vurmy. Troll nie rozpoznał zbyt wielu szczegółów, ale też specjalnie się nie przypatrywał. Kogo obchodzi, co krasnoludy robią sobie nawzajem? Dopóki nie robiły tego jemu, nie widział problemów. Ale potem krasnolud, który bił, zaczął krzyczeć, a wtedy pojawił się problem wielki jak życie.

Duże metalowe drzwi obok otworzyły się nagle i uderzyły go w twarz. Kiedy zza nich wyjrzał, zobaczył, jak obok przebiega kilka uzbrojonych krasnoludów. Nie interesowało ich, co może się chować za drzwiami, w każdym razie jeszcze nie. Robili to, co zwykle robią wszyscy, to znaczy biegli w stronę źródła krzyków. Cegłę za to interesowało jedynie jak najszybsze oddalenie się od krzyków, a tuż obok miał otwarte drzwi. Skorzystał z nich i pobiegł, i nie zatrzymywał się, póki nie dotarł na świeże powietrze.

Nie było pogoni. Vimesa to nie zdziwiło. Żeby być wartownikiem, niezbędny jest szczególny rodzaj umysłu. Umysłu gotowego przebywać w ciele, które stoi i na nic właściwie nie patrzy, często przez długie godziny. Taki umysł nie zarabia wysokich pensji. Taki umysł raczej nie zacznie poszukiwań od sprawdzenia tunelu, którym właśnie przybył. Nie będzie najostrzejszym nożem w szufladzie.

I tak, bezcelowo, bez takiego zamiaru, bez złej woli czy choćby ciekawości, wędrowny troll zawędrował do krasnoludziej kopalni, z zabarwionymi narkotykiem zmysłami był świadkiem morderstwa, a potem wywędrował na powierzchnię. Kto mógłby coś takiego zaplanować? Gdzie w tym logika? Gdzie sens?

Vimes przyjrzał się wodnistym oczom, przypominającym sadzone jajka, zabiedzonej sylwetce, strużce bogowie wiedzą czego ściekającej z zaskorupiałego nozdrza. Cegła nie kłamał. Cegła miał dość kłopotów z tym, co nie zostało wymyślone.

— Opowiedz panu Vimesowi o wukwuk — zachęcił go Detrytus.

— A tak… W tej jaskini był wielki wukwuk.

— Odnoszę wrażenie, że tracę jakiś ważny wątek… — mruknął Vimes.

Wukwuk to takie coś, co się robi z drzewnego wungla, saletry i slabu — wyjaśnił sierżant. — Wszystko zwinięte w papier jak cygaro, wie pan… Mówił, że…

— Nazywamy je wukwuk, bo one wyglądają jak… no, jak wukwuk — wtrącił Cegła z zakłopotanym uśmiechem.

— Tak, mam już ogólny obraz — rzucił Vimes ze znużeniem. — I próbowałeś to wypalić?

— Nie, psze pana… Wielkie było. Całe zwinięte w tej ich jaskini, akurat przy tym paskudnym tunelu, co żem do niego wpadł.

Vimes usiłował jakoś wkomponować to w swoje wnioskowania, ale na razie zostawił na boku. Czyli… zrobił to krasnolud? Jasne. W tej chwili wierzył Cegle, choć kubeł żab byłby pewnie lepszym świadkiem niż chudy troll. I nie ma sensu mocniej go naciskać, przynajmniej w tej chwili.

— No dobra. — Schylił się i podniósł kamień, który tajemniczy przybysz zostawił na podłodze w komendzie. Kamień miał jakieś osiem cali średnicy, ale był dziwnie lekki. — Opowiedz mi o panu Błysku. To twój przyjaciel?

— Pan Błysk jest wszędzie! — zapewnił gorączkowo Cegła. — On diament!

— No, pół godziny temu przebywał w tym budynku — przypomniał Vimes. — Detrytus?

— Sir? — odpowiedział sierżant z miną winowajcy.

— Co wiecie o panu Błysku?

— Eee… on to jest trochę jak taki bóg trolli — wymamrotał Detrytus.

— Zasadniczo bogowie tutaj nie bywają. Ktoś zwinął sekret ognia, czy nie widzieliście moich złotych jabłek? Aż dziwne, jak często nie widzimy takich przestępstw w raportach. Jest trollem, tak?

— No, taki… król — powiedział Detrytus tonem, jakby każde słowo wyrywano z niego przemocą.

— Myślałem, że trolle nie mają królów. Wydawało mi się, że każdy klan sam się rządzi.

— Zgadza się, zgadza — przyznał Detrytus. — Rozumie pan, panie Vimes, on pan Błysk. Nie mówimy o nim dużo. — Na twarzy trolla malowało się cierpienie i bunt równocześnie.

Vimes postanowił uderzyć w słabszy cel.

— Gdzie go znalazłeś, Cegła? Chcę tylko…

— On przyszedł, coby panu pomóc! — warknął Detrytus. — Co pan robi, panie Vimes? Czemu pan ciągle pyta? Z krasnoludami to na paluszkach, nie można zezłościć, o nie, ale co pan robi, jak to trolle, co? Z kopa wziąć nie problem! Pan Błysk daje Cegłę, daje dobrą radę, a pan rozmawia, jakby to był zły troll! Słyszę, jak kapitan Marchewa opowiada krasnoludom — on Dwaj Bracia. I pan myśli, że się cieszę? My znamy te kłamliwe krasnoludzie kłamstwa, o tak! I jęczymy na te kłamstwa, tak! Pan chce spotkać pana Błyska, pan okazuje pokorę, okazuje szacunek, tak!

Znowu dolina Koom, pomyślał Vimes. Nigdy jeszcze nie widział Detrytusa tak rozzłoszczonego, przynajmniej na niego. Troll zawsze był na miejscu, zawsze pewny i godny zaufania.

W dolinie Koom spotkały się dwa plemiona i nikt nie mrugnął.

Vimes mrugnął.

— Przepraszam — powiedział. — Nie wiedziałem. Nie chciałem nikogo urazić.

— Słusznie! — rzekł Detrytus i potężną pięścią walnął w biurko.

Łyżka wyskoczyła z pustej miski Cegły. Tajemnicza kamienna kula z nieuniknionym cichym turkotem przetoczyła się po blacie, spadła na podłogę i pękła na dwoje.

Vimes przyjrzał się równym częściom.

— Jest pełen kryształów — zauważył.

Schylił się. W jednej z migotliwych półkul zauważył kawałek papieru.

Podniósł go i przeczytał:


Pointer Pickles, Kryształy, Minerały i Artykuły Toczące,

ul. Dziesiątego Jajka 3, Ankh-Morpork


Ostrożnie odłożył karteczkę i podniósł obie części kamienia. Złożył je razem i połączył; pozostała tylko cieniutka rysa i ani śladu, by stosowano wcześniej jakiś klej.

Spojrzał na Detrytusa.

— Wiedziałeś, że coś takiego się stanie?

— Nie — odparł troll. — Ale se myślę, że pan Błysk wiedział.

— Podał mi swój adres, sierżancie.

— Tak. Może chce, żeby go pan odwiedził — przyznał Detrytus. — Wielki zaszczyt, nie ma co. To nie pan znajduje pana Błyska. To pan Błysk znajduje pana.

— A jak znalazł pana, panie Cegła? — zainteresował się Vimes.

Cegła rzucił Detrytusowi przerażone spojrzenie. Sierżant wzruszył ramionami.

— Zabrał mnie któregoś dnia, dał jeść — wymamrotał Cegła. — Pokazał, gdzie iść po jeszcze. Mówił, żeby nie brać towaru. Ale…

— Tak…? — zachęcił go Vimes.

Cegła zamachał parą chudych ramion. Ten gest mówił o wiele wyraźniej, niż potrafiłby on sam, że po jednej stronie stał cały wszechświat, a po drugiej samotny Cegła i co można zrobić przy takiej przewadze?

Загрузка...