Łups!…

Taki dźwięk wydała ciężka maczuga, kiedy zderzyła się z głową. Ciało zadygotało i osunęło się na wznak.

I rzecz się stała, niewidziana i niesłyszana — doskonałe zakończenie, doskonałe rozwiązanie, doskonała opowieść.

Ale, jak mawiają krasnoludy, gdzie są kłopoty, zawsze znajdzie się trolla.

Troll widział.


* * *

Dzień zaczął się idealnie. Sam dobrze wiedział, że wkrótce przestanie być idealny, ale przez te kilka minut można było udawać, że nie.

Sam Vimes się golił. Był to jego codzienny akt buntu, potwierdzenie, że jest… no, zwykłym Samem Vimesem.

Owszem, golił się w swojej rezydencji, a kamerdyner czytał mu artykuły z „Pulsu”, ale to tylko… no, okoliczności. Nadal spoglądał na niego z lustra Sam Vimes. Zły będzie to dzień, kiedy zobaczy tam diuka Ankh. Diuk to tylko zakres obowiązków roboczych, nic więcej.

— Prawie wszystkie wiadomości dotyczą obecnej sytuacji… krasnoludziej, sir — rzekł Willikins.

Vimes zmagał się z tym trudnym regionem pod nosem. Nadal używał morderczej brzytwy swojego dziadka — to była jeszcze jedna kotwica mocująca go do rzeczywistości. Poza tym stal była wtedy o wiele lepsza od dzisiejszej. Sybil, przejawiająca dziwaczny entuzjazm dla nowoczesnych zabawek, sugerowała, że powinien używać jednej z tych nowych golarek, w których siedział taki mały czarodziejski chochlik z własnymi nożyczkami i bardzo szybko ścinał, co należy. Ale Vimes twardo odmawiał. Jeśli już ktoś ma wymachiwać ostrzem przy jego twarzy, to tylko on sam.

— Dolina Koom, dolina Koom… — mruczał do swojego odbicia. — Coś nowego?

— Właściwie nie — stwierdził Willikins i wrócił do pierwszej strony. — Jest artykuł o przemówieniu, jakie wygłosił grag Combergniot. Piszą, że potem nastąpiły zamieszki. Kilka krasnoludów i trolli odniosło rany. Przywódcy obu społeczności zaapelowali o spokój.

Vimes starł pianę z ostrza.

— Ha! Pewnie, że zaapelowali. Powiedz, Willikins, często się biłeś w młodości? Należałeś do jakiegoś gangu albo co?

— Miałem zaszczyt należeć do Niegrzecznych Chłopców z Fałszonogiej, sir — odparł kamerdyner.

— Poważnie? — Na Vimesie zrobiło to wrażenie. — Pamiętam, że to byli prawdziwi twardziele.

— Dziękuję, sir — rzekł spokojnie Willikins. — Muszę się pochwalić, że zwykle oddawałem trochę więcej, niż dostałem, kiedy musieliśmy rozstrzygać ciągle drażliwe kwestie terytorialne z młodymi ludźmi z Powroźniczej. O ile sobie przypominam, ich ulubioną bronią były sztauerskie haki.

— A waszą? — spytał zaciekawiony Vimes.

— Wyostrzone pensy wszyte w rondo kapelusza, sir. W nerwowych czasach zawsze przydatne narzędzie.

— Na bogów, człowieku! Czymś takim można kogoś pozbawić oka!

— Przy odpowiedniej staranności, sir, tak, istotnie. — Willikins bardzo skrupulatnie złożył ręcznik.

A teraz stoisz tutaj w tych swoich prążkowanych spodniach i kamerdynerskim surducie, błyszczący jak smalec i tłuściutki jak masło, myślał Vimes, docinając miejsca pod uszami. A ja jestem diukiem. Jak ten świat się zmienia…

— I czy kiedykolwiek słyszałeś, żeby ktoś powiedział: „Zróbmy jakieś zamieszki”?

— Nigdy, sir. — Willikins znów sięgnął po „Puls”.

— Ja też nie. To się zdarza tylko w azetach. — Vimes zerknął na bandaż na ręku. No cóż, mimo wszystko potrafią zamieszać… — Piszą tam, że szarżowałem osobiście?

— Nie, sir. Ale piszą, że przeciwne strony zostały rozdzielone dzięki mężnej postawie straży.

— Naprawdę użyli słowa „mężna”?

— Tak, sir, naprawdę.

— No to nieźle — przyznał niechętnie Vimes. — A czy napisali, że dwóch naszych funkcjonariuszy trafiło do Darmowego Szpitala, jeden w dość ciężkim stanie?

— Trudno to wytłumaczyć, sir, ale nie.

— Hm… Typowe. No trudno. Czytaj dalej.

Willikins chrząknął po kamerdynersku.

— Gdyby zechciał pan opuścić brzytwę, sir… Lady Sybil miała do mnie pretensje o to zeszłotygodniowe draśnięcie.

Vimes popatrzył, jak jego odbicie wzdycha, i opuścił brzytwę.

— No dobra, Willikins. Nie oszczędzaj mnie.

Azeta za jego plecami zaszeleściła profesjonalnie.

— Nagłówek na stronie trzeciej brzmi: „Wampirzy funkcjonariusz w straży?” — oznajmił kamerdyner i na wszelki wypadek cofnął się o krok.

— Niech to demony! Kto im powiedział?

— Nie mam pojęcia, sir. Piszą tu, że jest pan przeciwny wampirom w straży, ale dzisiaj będzie pan rozmawiał z rekrutem. I jeszcze, że sprawa jest źródłem żywych kontrowersji.

— Zajrzyj na stronę ósmą, dobrze? — poprosił Vimes.

Azeta zaszeleściła znowu.

— I co? — spytał. — Tam zwykle dają głupią karykaturę polityczną, zgadza się?

— Odłożył pan brzytwę, prawda? — upewnił się Willikins.

— Tak.

— Może byłoby lepiej, sir, gdyby zechciał się pan odsunąć od umywalki.

— Mnie narysowali, tak? — mruknął ponuro Vimes.

— Istotnie, sir. Rysunek przedstawia małego i zdenerwowanego wampira oraz pańską postać, jeśli wolno mi tak powiedzieć, większą niż w rzeczywistości, jak pochyla się nad biurkiem z ogromnym kołkiem w ręku. A podpis brzmi: „Liczysz na krwawe zbrodnie, co?”, sir, co jest humorystycznym nawiązaniem do znanych wampirzych apetytów…

— Tak, chyba udało mi się jakoś to zauważyć — rzekł ze znużeniem Vimes. — Jest jakaś szansa, że zdążysz tam pobiec i kupić oryginał, zanim zrobi to Sybil? Za każdym razem, kiedy wydrukują moją karykaturę, ściąga ją i wiesza w bibliotece.

— Pan, ehm, Fizz rzeczywiście potrafi uchwycić podobieństwo, sir — przyznał kamerdyner. — I z przykrością muszę poinformować, że lady Sybil już poleciła mi udać się do redakcji „Pulsu” w jej imieniu.

Vimes jęknął.

— Co więcej, sir — ciągnął Willikins — lady Sybil zasugerowała, by przypomnieć, że ona i Młody Sam spotkają się z panem w studiu sir Joshuy punktualnie o jedenastej, sir. Jak rozumiem, obraz znalazł się na ważnym etapie.

— Ale ja…

— Była bardzo stanowcza, sir. Powiedziała, że jeśli komendant straży nie może sobie wziąć wolnego, to kto może?


* * *

Tego dnia w roku 1802 malarz Methodia Rascal zbudził się ze snu, ponieważ z szuflady jego nocnej szafki rozlegał się gwar bitewny.

Znowu.


* * *

Jedna słaba lampka oświetlała piwnicę, czyli, inaczej mówiąc, nadawała ciemności inną fakturę i rozdzielała cienie od mroczniejszych cieni. Postacie były ledwie widoczne. Normalne oczy nie były w stanie poznać, która z nich się odzywa.

— To nie może się wydać, zrozumiano?

— Przecież on nie żyje!

To sprawa krasnoludów! Wiadomość nie powinna dotrzeć do Straży Miejskiej. Nie ma tu dla nich miejsca! Czy ktoś z nas chce ich tutaj, na dole?

— Wśród funkcjonariuszy mają krasnoludów…

— Ha… D’rkza. Za długo tkwią na słońcu. Teraz są już tylko niskimi ludźmi. Czy myślą po krasnoludzku? A Vimes będzie kopał i kopał, i wymachiwał tymi głupimi szmatami i śmieciami, które nazywają tu prawem. Dlaczego mamy dopuścić do takiego skandalu? Poza tym to przecież żadna zagadka. Tylko troll mógł tego dokonać, zgadzamy się chyba? Pytałem, czy się zgadzamy.

— To właśnie się stało — powiedziała jedna z postaci. Głos miała cienki, drżący i, prawdę mówiąc, niepewny.

— Rzeczywiście, to był troll — rozległ się inny głos, niemal identyczny z poprzednim, ale mówiący trochę bardziej pewnie.

Zapadła cisza, słychać było jedynie zawsze obecny odgłos pomp.

— To mógł być tylko troll — stwierdził głos, który wcześniej namawiał do zachowania tajemnicy. — Bo czyż nie jest powiedziane, że za każdą zbrodnią znajdzie się trolla?


* * *

Kiedy Sam Vimes dotarł do Pseudopolis Yard, przed komendą straży zebrał się niewielki tłumek. Do tej chwili trwał miły, słoneczny dzień. Teraz nadal był słoneczny, lecz już całkiem niemiły.

Ludzie trzymali plakaty. „Pijawki wynocha!”, przeczytał Vimes; „Żadnych kłów!”. Twarze zwracały się ku niemu z ponurym, na wpół zalęknionym wyzwaniem.

Zaklął pod nosem, ale nieprzesadnie cicho.

Otto Chriek, ikonografik z „Pulsu”, stał w pobliżu, trzymał parasol i wyglądał na przygnębionego. Pochwycił wzrok Vimesa i podszedł smętnie.

— Po co ci to, Otto? — spytał Vimes. — Przyszedłeś zrobić obrazek jakichś porządnych rozruchów?

— To vieści, komendancie — odparł Otto, wpatrując się w swoje bardzo błyszczące buty.

— Kto ci dał znać?

— Ja tylko robię obrazki, komendancie. — Otto spojrzał na Vimesa z urazą. — Zresztą gdybym navet viedział, i tak bym nie mógł poviedzieć. Z povodu Volności Prasy.

— Raczej wolności dolewania oliwy do ognia.

— Taka to już volność. Nikt nie tvierdził, że będzie miła.

— Ale… przecież ty też jesteś wampirem! Podoba ci się to, co widzisz? — Komendant machnął ręką na tłum.

— To jednak noviny, komendancie — stwierdził potulnie Otto.

Vimes raz jeszcze przyjrzał się protestującym. Byli to głównie ludzie. Stał wśród nich jeden troll, choć prawdopodobnie dołączył z powodów ogólnych, po prostu dlatego, że coś się działo. Wampir potrzebowałby wiertła do muru i ogromnej cierpliwości, żeby zrobić trollowi krzywdę. Mimo wszystko miało to pewną zaletę, jeśli można tak to określić — takie drobne przedstawienie odwracało uwagę od doliny Koom.

— Dziwne, że ty im jakoś nie przeszkadzasz, Otto — zauważył, już trochę uspokojony.

— Vie pan, ja nie jestem oficjalny — wyjaśnił Otto. — Nie mam miecza ani odznaki. Nie zagrażam. Tyram tylko, jak oni. I ich rozźmieżam.

Vimesowi nigdy wcześniej nie przyszło to do głowy, ale tak… mały, zapracowany Otto w swojej kamizelce z czerwoną podszewką i kieszeniami na cały osprzęt, z jego lśniącymi czarnymi butami, włosami wyciętymi w staranne V na czole i — nie najmniej ważnym — śmiesznym akcentem, który stawał się bardziej lub mniej wyraźny, zależnie od rozmówcy… Otto nie wydawał się groźny. Wydawał się zabawnym, jakby żartobliwym, wodewilowym wampirem. Dopiero dzisiaj Vimes odkrył, że może to on sobie żartuje. Niech się śmieją, to nie będą się bali.

Skinął mu głową i wszedł do środka. Sierżant Cudo Tyłeczek stała na skrzynce przy zbyt wysokim biurku dyżurnego, nowiutkie galony błyszczały jej na rękawie. Vimes zanotował w pamięci, żeby zrobić coś z tą skrzynką. Niektórzy z krasnoludzich funkcjonariuszy byli trochę przeczuleni na punkcie jej używania.

— Przydałoby się paru chłopców przed drzwiami, Cudo — powiedział. — Nic prowokacyjnego, po prostu dyskretne przypomnienie, że pilnujemy tu porządku.

— To chyba nie będzie potrzebne, panie Vimes.

— Nie chciałbym zobaczyć w „Pulsie” obrazka, na którym pierwszy rekrut spośród wampirów jest atakowany przez demonstrantów, kap… sierżancie — odparł surowo Vimes.

— Tak właśnie myślałam, że pan by nie chciał, sir. Dlatego poprosiłam sierżant Anguę, żeby ją wprowadziła. Weszły tylnymi drzwiami już pół godziny temu. Angua oprowadza ją po budynku. Teraz są chyba w szatni.

— Poprosiłaś o to Anguę? — Serce Vimesa zamarło.

— Tak, sir. — Cudo zaniepokoiła się nagle. — Eee… to jakiś problem?

Vimes patrzył na nią w milczeniu. To dobry, sprawny funkcjonariusz. I zasługiwała na awans, bogowie świadkami. Ale — przypomniał sam sobie — pochodzi przecież z Überwaldu, prawda? Powinna pamiętać o… sytuacji… między wampirami i wilkołakami. A może to moja wina? Cały czas im powtarzam, że strażnicy to tylko strażnicy…

— Co? Och, nie — powiedział. — Chyba nie.

Wampir i wilkołak w jednym pokoju, myślał, wspinając się po schodach do swojego gabinetu. No trudno, muszą sobie z tym jakoś poradzić. Zresztą to tylko jeden z naszych problemów.

— A pana Pesymala zaprowadziłam do pokoju przesłuchań, sir! — zawołała jeszcze Cudo.

Vimes znieruchomiał w pół stopnia.

— Pesymala?

— Ten rządowy inspektor, sir — podpowiedziała Cudo. — Ten, o którym mi pan mówił…

A tak, pomyślał Vimes. Drugi z naszych problemów.


* * *

Chodziło o politykę. Vimes nigdy jakoś nie mógł sobie poradzić z polityką, która była pełna pułapek na uczciwych ludzi. Ta zatrzasnęła się w zeszłym tygodniu, w gabinecie lorda Vetinariego, podczas zwykłego cotygodniowego spotkania…

— Ach, Vimes — rzekł jego lordowska mość, kiedy komendant straży stanął w progu. — Jak miło, że pan przyszedł. Czyż nie piękny mamy dziś dzień?

Aż do teraz, pomyślał Vimes, gdy zobaczył obecne w gabinecie dwie inne osoby.

— Wzywał mnie pan, sir? Krzemowa Liga przeciw Zniesławieniom zorganizowała marsz przez ulicę Wodną, więc musiałem zamknąć dla ruchu cały teren aż do Najmniejszej Bramy…

— Jestem pewien, że to może zaczekać, komendancie.

— Tak, sir. Na tym polega kłopot, sir. To właśnie robi.

Vetinari ze znużeniem machnął ręką.

— Wyładowane wozy blokujące ulice, Vimes, są znakiem postępu — oświadczył.

— Tylko w metaforycznym sensie, sir.

— No cóż, w każdym razie jestem pewien, że pańscy ludzie dadzą sobie radę. — Vetinari wskazał mu wolne krzesło. — Ma pan ich teraz tak wielu… Taki koszt… Niech pan siada, komendancie. Zna pan pana Johna Smitha?

Mężczyzna siedzący przy stole wyjął z ust fajkę i rzucił Vimesowi maniakalnie przyjazny uśmiech.

— Nie wwwydaje mi się, żebyśmy mieli tę przyjemność — rzekł, wyciągając rękę.

Wydawało się, że nie da się wymawiać „w” w taki sposób, niemal warcząco, ale John Smith to potrafił.

Podać rękę wampirowi? Nigdy w życiu, uznał Vimes, nawet taką okrytą rękawem niezbyt zręcznie robionego na drutach swetra. Zasalutował więc.

— Miło mi pana poznać, sir — rzekł, stając na baczność.

Ten sweter był naprawdę straszny. Miał przyprawiający o mdłości, zygzakowaty deseń w wielu dziwnych, nieszczęśliwych kolorach. Wyglądał jak coś, co zrobiła na prezent niewidoma ciotka — coś takiego, czego człowiek boi się wyrzucić na śmietnik, by śmieciarze nie śmiali się z niego i kopniakami nie przewracali mu pojemników.

— Pan Smith jest… — zaczął Vetinari.

— Prezesem Ankhmorporskiej Misji Überwaldzkiej Ligi Wstrzemięźliwości — dokończył Vimes. — Sądzę, że towarzysząca mu dama to pani Doreen Winkings, skarbnik tej samej misji. Chodzi o przyjęcie wampira do straży, prawda, sir? Znowu…

— Tak, Vimes, właśnie o to — zgodził się Patrycjusz. — I rzeczywiście znowu. Może jednak wszyscy usiądziemy? Vimes?

Osuwając się niechętnie na krzesło, Vimes wiedział, że nie ma ucieczki. I tym razem wiedział, że przegra. Vetinari zapędził go w ślepy zaułek.

Znał wszystkie argumenty za zatrudnianiem w straży różnych gatunków. To były dobre argumenty. Niektóre argumenty przeciwne były złymi argumentami. W straży służyły trolle, mnóstwo krasnoludów, jeden wilkołak, trzy golemy, Igor i — nie najmniej ważny — kapral Nobbs[1], więc czemu nie wampir. A liga wstrzemięźliwości była faktem. Wampiry noszące ligową czarną wstążeczkę („Ani kropli”) także były faktem. Owszem, te, które zrezygnowały z krwi, bywały czasem dziwaczne, ale też inteligentne i sprytne, a więc potencjalnie wartościowe dla społeczeństwa. Natomiast straż to najlepiej widoczna instytucja rządowa w mieście. Dlaczego nie może dać przykładu?

Ponieważ, odpowiedziała poharatana, ale wciąż działająca dusza Vimesa, nienawidzisz tych przeklętych wampirów. Żadnych fałszywych usprawiedliwień, żadnego mydlenia oczu w stylu „społeczeństwo tego nie zaakceptuje” czy „to nie jest odpowiedni moment”. Nienawidzisz tych piekielnych wampirów, a to jest twoja piekielna straż.

— Panie Vimes — zaczęła pani Winkings. — Trutno nam nie zauvażyć, że vciąż nie zaangażował pan v straży żatnego z naszych członków…

Czemu nie powiesz normalnie „zauważyć”, myślał Vimes. Wiem, że potrafisz. Niech ta dwudziesta czwarta litera alfabetu wkroczy w twoje życie. Poproś Johna Smitha, on ma ich w nadmiarze. Zresztą… wymyśliłem nowy argument. Bardzo policyjny.

— Pani Winkings — powiedział głośno. — Żaden wampir nie złożył prośby o przyjęcie do straży. Po prostu nie są psychicznie dostosowani do policyjnego stylu życia. I jestem komendantem Vimesem, bardzo dziękuję.

Małe oczka pani Winkings błysnęły słusznym gniewem.

— Aha, chce pan poviedzieć, że vampiry zą… głupie? — zapytała.

— Nie, pani Winkings, twierdzę, że są inteligentne. I tu napotykamy kłopot, właśnie w tym punkcie. Dlaczego mądra osoba miałaby się codziennie narażać na kopniaki w wo… głowę za trzydzieści osiem dolarów miesięcznie plus dodatki? Wampiry mają klasę, wykształcenie oraz von przed nazwiskiem. Mogą mieć setki zajęć o wiele ciekawszych niż łażenie po ulicach jako gliniarz. Niby jak chcecie to załatwić, siłą wcielić ich do sił policji?

— Czy nie zaproponowwwano by im stopnia oficerskiego? — spytał John Smith.

Twarz błyszczała mu od potu, a ten permanentny uśmiech wyglądał maniakalnie. Plotka głosiła, że dotrzymywanie Zobowiązania przychodzi mu z wyjątkową trudnością.

— Nie. Każdy zaczyna na ulicy. — Nie była to całkiem prawda, ale pytanie Vimesa uraziło. — I na nocnej zmianie. To dobra szkoła. Najlepsza z możliwych. Tydzień deszczowych nocy, kiedy podnoszą się mgły, woda ścieka za kołnierz, a z mroku rozbrzmiewają jakieś dziwne odgłosy… No więc wtedy właśnie odkrywamy, czy trafił nam się prawdziwy glina…

Zrozumiał, gdy tylko to powiedział. Wszedł prosto w pułapkę. Musieli znaleźć kandydata…

— No viętz śvietnie zię zkłada — oświadczyła pani Winkings i wyprostowała się z dumą.

Vimes miał ochotę nią potrząsnąć i krzyknąć: Nie jesteś wampirem, Doreen! Jesteś żoną wampira, owszem, ale został nim w wieku, w którym możliwość, że chciałby cię ukąsić, przekracza ludzkie wyobrażenie! Wszyscy prawdziwi czarnowstążkowcy starają się zachowywać normalnie i nie rzucać w oczy! Żadnych powiewających peleryn, żadnego wysysania i absolutnie żadnego zrywania krynolin z młodych dziewcząt! Wszyscy wiedzą, że John Wcale-Nie-Wampir-Skąd Smith był kiedyś hrabią Vargo St Gruet von Vilinus! Ale teraz pali fajkę, nosi te potworne swetry, kolekcjonuje banany i buduje z zapałek modele ludzkich organów, bo uważa, że hobby czynią go bardziej ludzkim! Ale ty, Doreen? Urodziłaś się na Kogudziobnej! Twoja matka była praczką! Nikt nie zdarłby z ciebie nocnej koszuli, chyba że dźwigiem! Ale tak bardzo… tak bardzo się starasz, co? To takie nieszczęsne hobby! Starasz się wyglądać na wampira bardziej niż wampiry! A nawiasem mówiąc, te sztuczne szpiczaste zęby stukają ci, kiedy mówisz…

— Vimes?

— Hm?

Vimes zdał sobie sprawę, że coś mówili.

— Pan Smith ma dobrą wiadomość — wyjaśnił Patrycjusz.

— Www samej rzeczy — zgodził się John Smith, maniakalnie rozpromieniony. — Mamy dla pana rekruta, komendancie! Wwwampira, który chce być www straży!

— I oczyviście notz nie ztanovi problemu — oświadczyła tryumfalnie Doreen. — My jezteśmy notzą!

— Chce mi pan powiedzieć, że muszę… — zaczął Vimes.

Vetinari przerwał mu natychmiast.

— Ależ skąd, komendancie. W pełni szanujemy pańską autonomię jako komendanta straży. To oczywiste, że musi pan zatrudniać tych, których uzna za odpowiednich. Proszę tylko, by kandydat został przesłuchany, zgodnie z duchem równych praw dla wszystkich.

Tak, akurat, myślał Vimes. A stosunki polityczne z Überwaldem staną się troszeczkę łatwiejsze, prawda, jeśli będziesz mógł powiedzieć, że mamy nawet czarnowstążkowca w straży. Za to jeśli go odrzucę, będę musiał wyjaśnić dlaczego. I podejrzewam, że „Po prostu nie lubię wampirów, jasne?” jednak nie wystarczy.

— Oczywiście — rzekł. — Proszę go przysłać.

— Właściwie to on jest nią — wyjaśnił lord Vetinari. Zajrzał do papierów. — Salacia Deloresista Amanita Trigestatra Zeldana Malifee… — Urwał, przerzucił kilka kartek i dodał: — Możemy chyba część opuścić, kończy się to na „von Humpeding”. Ma pięćdziesiąt jeden lat, ale… — dodał szybko, nim Vimes zdążył wykorzystać tę informację — …to żaden wiek dla wampira. Aha, i chce, żeby mówić do niej po prostu Sally.


* * *

Pomieszczenie szatni nie było dostatecznie duże. Nic by nie było dostatecznie duże. Sierżant Angua starała się nie nabierać powietrza.

Duża sala byłaby dobra. A otwarta przestrzeń jeszcze lepsza. Potrzebowała miejsca na oddech. A ściślej mówiąc, potrzebowała miejsca, żeby nie oddychać wampirem. Przeklęta Cudo! Ale przecież nie mogła jej odmówić, to by fatalnie wyglądało. Mogła tylko się uśmiechać, znosić to i tłumić narastającą pokusę, by zębami rozerwać dziewczynie gardło.

Musi przecież wiedzieć, że to robi, myślała. Muszą wiedzieć, że wydzielają tę atmosferę naturalnej swobody, pewni siebie w każdym towarzystwie, wszędzie na swoim miejscu, a u wszystkich innych wzbudzają poczucie skrępowania i niższej klasy. Och, jej… Proszę mnie nazywać Sally, też mi coś…

— Przepraszam za to — powiedziała, starając się zmusić włoski na karku, by nie stawały sztorcem. — Trochę tu duszno. — Zakaszlała. — No, w każdym razie to właśnie to. Nie przejmuj się, tutaj zawsze tak pachnie. I nie męcz się z zamykaniem szafki, wszystkie klucze są takie same, a zresztą większa część drzwiczek odskakuje, jeśli w odpowiedni sposób uderzyć w ramę. Nie trzymaj tam nic cennego, tutaj wszędzie jest pełno glin. I nie denerwuj się za bardzo, jeśli ktoś podrzuci ci drewniany kołek albo wodę święconą.

— Czy coś takiego jest prawdopodobne? — spytała Sally.

— Nie prawdopodobne — odparła Angua. — Pewne. Ja na przykład znajdowałam tu psie obroże i psie sucharki w kształcie kości.

— Poskarżyłaś się?

— Co? Nie! Nie skarżysz się na takie rzeczy! — warknęła Angua. Żałowała, że nie może przestać oddychać. I tak już była pewna, że jej włosy wyglądają okropnie.

— Ale myślałam, że straż jest…

— Słuchaj, to nie ma nic wspólnego z tym, kim jesteś… kim jesteśmy, jasne? Gdybyś była krasnoludem, znalazłabyś parę butów na platformach albo drabinę, albo jeszcze coś, chociaż ostatnio nie zdarza się to tak często. Zwykle próbują z każdym. To taka policyjna zabawa. A potem obserwują, co zrobisz, rozumiesz. Nikt się nie przejmuje, czy jesteś trollem, gnomem, zombi czy wampirem… — W każdym razie nie za bardzo, dodała w myślach. — Ale nie pozwól im uznać cię za marudę albo donosiciela. Zresztą te sucharki były całkiem niezłe, prawdę mówiąc… Aha, spotkałaś już Igora?

— Wiele razy — zapewniła Sally.

Angua uśmiechnęła się z przymusem. W Überwaldzie człowiek bez przerwy spotykał Igory. Zwłaszcza jeśli był wampirem.

— Ale tego tutaj? — spytała.

— Nie, raczej nie.

Aha. Dobrze. Angua starała się unikać laboratorium Igora, ponieważ zapachy, jakie stamtąd dolatywały, były albo boleśnie chemiczne, albo przeraźliwie, sugestywnie organiczne, ale teraz będzie je wąchać z ulgą. Podeszła do drzwi nieco szybciej, niż tego wymagała uprzejmość. Zastukała.

Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Każde otwierane przez Igora drzwi skrzypiały. To taki dar…

— Cześć, Igor — rzuciła wesoło Sally. — Przybij szóstkę!

Angua zostawiła ich, zajętych pogawędką. Igory były naturalnie służalcze, wampiry naturalnie nie. Idealnie do siebie pasowali. A ona mogła przynajmniej wyjść na powietrze.


* * *

Otworzyły się drzwi.

— Pan Pesymal, sir — oznajmiła Cudo, wprowadzając do gabinetu Vimesa mężczyznę niewiele wyższego od niej. — A tu jest służbowy egzemplarz „Pulsu”.

Pan Pesymal był schludny. A właściwie przeszedł już poza schludność. Był osobnikiem z rodzaju układających. Garnitur miał tani, ale bardzo czysty, a jego małe buty aż się skrzyły. Włosy też mu błyszczały, jeszcze mocniej niż buty. Miały na środku przedziałek i były tak przylizane, że wyglądały jak namalowane na głowie.

Wszystkie działy miejskiej administracji od czasu do czasu podlegają kontroli, wyjaśnił Vetinari. Nie było powodów, by w tych procedurach omijać straż, prawda? W końcu bardzo intensywnie drenowała miejską szkatułę. Vimes zauważył, że rzeczy drenowane zwykle są wyrzucane. „Pomimo to”, powiedział wtedy Vetinari. Tylko „pomimo to”. Nie można się spierać z „pomimo to”.

Rezultatem okazał się pan Pesymal zbliżający się do Vimesa.

Błyszczał przy każdym kroku. Vimes nie potrafił inaczej tego opisać. Każdy jego ruch był… no, schludny. Portmonetka podkówka i okulary na tasiemce, pomyślał; mogę się założyć.

Pan Pesymal złożył się na krześle przed biurkiem Vimesa i z dwoma cichymi trzaskami otworzył klamry swojej teczki. Z pewną ceremonialnością założył okulary. Rzeczywiście, były na czarnej tasiemce.

— To mój list uwierzytelniający od lorda Vetinariego, wasza łaskawość — powiedział, podając kartkę papieru.

— Dziękuję, panie… A.E. Pesymal. — Vimes zerknął tylko i odłożył list na bok. — W czym mógłbym panu pomóc? A przy okazji: komendant Vimes, kiedy jestem w pracy.

— Potrzebny mi będzie gabinet, wasza łaskawość. I wgląd we wszystkie pańskie papiery. Jak pan wie, moim zadaniem jest przekazanie jego lordowskiej mości pełnego przeglądu oraz analizy kosztów/zysków straży, oraz wszelkich sugestii udoskonaleń na wszystkich jej polach działania. Pańska współpraca będzie przyjęta z wdzięcznością, ale nie jest konieczna.

— Sugestie udoskonaleń, tak? — rzekł jowialnym tonem Vimes. Tymczasem stojąca za krzesłem A.E. Pesymala sierżant Tyłeczek ze zgrozą przymknęła oczy. — Po prostu świetnie. Zawsze znany byłem ze swojej chęci do współpracy. Wspominałem już o tym diuku, prawda?

— Tak, wasza łaskawość — odparł sztywno A.E. Pesymal. — Pomimo to jest pan diukiem Ankh i niewłaściwe byłoby zwracanie się do pana w inny sposób. Świadczyłoby o braku szacunku.

— Rozumiem. A jak powinienem się zwracać do pana, panie Pesymal? — zapytał Vimes.

Kątem oka zauważył, że deska podłogi na drugim końcu pokoju unosi się ledwie dostrzegalnie.

— A.E. Pesymal będzie całkiem odpowiednie, wasza łaskawość — odparł inspektor.

— To A oznacza…? — Vimes na moment oderwał wzrok od deski.

— Po prostu A, wasza łaskawość — wyjaśnił cierpliwie A.E. Pesymal. — A.E. Pesymal.

— Chce pan powiedzieć, że nie dostał pan imienia, tylko inicjały?

— Otóż to, wasza łaskawość.

— A jak zwracają się do pana przyjaciele?

A.E. Pesymal wyglądał, jakby w tym zdaniu pojawiło się jedno ważne założenie, którego nie zrozumiał. Dlatego Vimesowi zrobiło się go trochę żal.

— No cóż, sierżant Tyłeczek się panem zajmie — zapewnił z udawaną serdecznością. — Sierżancie, znajdźcie panu A.E. Pesymalowi jakiś pokój. I pokażcie wszelkie papiery, jakich zażąda.

I to jak najwięcej, pomyślał. Zasypcie go nimi, byle trzymał się ode mnie z daleka.

— Dziękuję, wasza łaskawość. Będę też musiał odbyć rozmowy z niektórymi funkcjonariuszami.

— Po co? — zdziwił się Vimes.

— By zagwarantować, że mój raport będzie kompletny, wasza łaskawość — wyjaśnił spokojnie A.E. Pesymal.

— Mogę panu powiedzieć wszystko, czego chce się pan dowiedzieć.

— Tak, wasza łaskawość, ale nie tak przebiega kontrola. Muszę działać całkowicie niezależnie. Quis custodiet ipsos custodes, wasza łaskawość.

— To znam — stwierdził Vimes. — Kto pilnuje strażników? Ja, panie Pesymal.

— Ach, ale kto pilnuje waszej łaskawości? — spytał inspektor z przelotnym uśmiechem.

— Też ja. Przez cały czas. Może mi pan wierzyć.

— No tak, wasza łaskawość. Pomimo to muszę w tej sprawie reprezentować interes publiczny. Postaram się nie wchodzić w drogę.

— To miło z pańskiej strony, panie Pesymal — rzekł Vimes, kapitulując. Nie zdawał sobie sprawy, że ostatnio tak bardzo irytował Vetinariego. To wyglądało jak jedna z jego gierek. — No dobrze. Życzę panu miłego, i mam nadzieję, krótkiego pobytu u nas. Proszę mi wybaczyć, ale dzisiaj czeka mnie sporo pracy z całą tą przeklętą doliną Koom i w ogóle. Wejdź, Fred!

Tej sztuczki nauczył się od Vetinariego. Gościowi trudno było przedłużać pobyt w gabinecie, gdy wszedł już kolejny interesant. Poza tym Fred mocno się pocił przy tej pogodzie — a był mistrzem pocenia. A przez wszystkie te lata nigdy nie wpadł na to, że kiedy ktoś stanie przed drzwiami, deska podłogi przechylała się lekko na belce i unosiła akurat w miejscu, gdzie Vimes mógł to zauważyć.

Deska podłogowa opadła na miejsce i drzwi się otworzyły.

— Nie wiem, jak pan to robi, panie Vimes — stwierdził pogodnym tonem sierżant Colon. — Właśnie miałem zapukać.

Kiedy już znudzi ci się podsłuchiwanie, pomyślał Vimes. Ale z satysfakcją zauważył, że A.E. Pesymal marszczy nos.

— O co chodzi, Fred? — zapytał. — Nie, nie przejmuj się, pan Pesymal właśnie wychodził. Pamiętajcie, co mówiłem, sierżancie Tyłeczek. Miłego dnia, panie Pesymal.

Gdy tylko Cudo wyprowadziła inspektora za drzwi, Fred Colon zdjął hełm i otarł czoło.

— Znowu się robi upał — powiedział. — Jak nic będziemy mieli burzę z piorunami.

— Owszem, Fred. A jaką masz do mnie sprawę, konkretnie? — Vimes dał do zrozumienia, że co prawda Fred zawsze jest miłym gościem, ale akurat teraz chwila nie jest najlepsza.

— Eee… coś dużego toczy się po ulicy, sir — oświadczył Fred z powagą, tonem człowieka, który nauczył się tego zdania na pamięć.

Vimes westchnął.

— Fred, chcesz powiedzieć, że coś się dzieje?

— Tak, sir. To krasnoludy, sir. Chodzi mi o naszych chłopaków. Jest coraz gorzej. Cały czas rozmawiają w grupkach. Gdzie się spojrzy, sir, tam idzie takie grupowanie. Tylko że milkną, kiedy podejdzie ktoś inny. Milkną i rzucają mu spojrzenie, sir. A trolle robią się od tego nerwowe. Trudno się dziwić.

— Na tej komendzie nie będzie żadnego odgrywania doliny Koom, Fred — rzekł Vimes. — Wiem, że miasto aż się nią gotuje, bo zbliża się rocznica, ale spadnę jak tona prostokątnych rzeczy do budowania na każdego glinę, który spróbuje w szatni zabawy w rekreację historii. Wyleci na dupę, zanim się zorientuje. Dopilnuj, żeby wszyscy to rozumieli.

— Tajest. Ale mnie nie o takie sprawy chodzi, sir. Tyle wszyscy wiemy — zapewnił Fred Colon. — To coś innego, świeżego, od dzisiaj. Czuję coś niedobrego, sir, aż mnie ciarki przechodzą. Krasnoludy coś wiedzą. Coś, czego nie mówią.

Vimes się zawahał. Fred Colon — powolny, flegmatyczny, bez wielkiej wyobraźni — nie był największym darem dla służby policyjnej. Ale człapał po ulicach od tak dawna, że wyrył już na nich bruzdy, a gdzieś wewnątrz tej głupiej głowy kryło się coś bardzo sprytnego, co wąchało wiatr, słuchało brzęczenia ulicy i czytało napisy na ścianach, choć zapewne poruszając wargami.

— Pewnie ten przeklęty Combergniot znowu ich podburzył — uznał Vimes.

— Słyszę, jak w tej swojej mowie powtarzają jego nazwisko, sir, pewno, ale słowo daję, jest w tym coś więcej. Znaczy, naprawdę wyglądają niespokojnie, sir. To coś ważnego, sir. Czuję to w swojej wodzie…

Vimes rozważył możliwość dopuszczenia wody Freda Colona jako Dowodu Rzeczowego A. Nie było to coś, czym chciałby wymachiwać w sądzie, ale głębokie wewnętrzne przeczucie starego ulicznego potwora, takiego jak Fred, mocno się liczyło między glinami.

— Gdzie jest Marchewa? — zapytał.

— Ma wolne, sir. Był na służbie przez nocną i poranną zmianę, przy Kopalni Melasy. Wszyscy teraz ciągną na podwójnych dyżurach, sir — dodał Colon z wyrzutem.

— Przykro mi, Fred, ale sam wiesz, jak to jest. Jak tylko wróci, powiem, żeby się tym zajął. Jest krasnoludem, będzie wiedział, co w trawie piszczy.

— Obawiam się, że na tę trawę może być ciut za wysoki, sir — odparł Colon jakimś dziwnym tonem.

Vimes przechylił głowę w bok.

— Dlaczego tak mówisz, Fred?

Colon pokręcił głową.

— Takie przeczucie, sir. — A potem dodał głosem, w którym rozbrzmiewały wspomnienia i zniechęcenie: — Było nam lepiej, kiedy byliśmy tylko pan, sir, ja, Nobby i młody Marchewa, co? W tamtych czasach wszyscy wiedzieliśmy, kto jest kim. Wiedzieliśmy, co który myśli…

— Tak, Fred. Myśleliśmy: „Chciałbym, żebyśmy chociaż raz mieli przewagę”. Widzisz, Fred, ja wiem, że wszystko to trochę nas dołuje, ale właśnie dlatego potrzebuję was, doświadczonych funkcjonariuszy, żebyście się temu oparli. Jasne? Jak ci się podoba twój nowy gabinet?

Colon się rozpromienił.

— Bardzo ładny, sir. Tylko z tymi drzwiami trochę szkoda.

Znalezienie odpowiedniej niszy dla Freda Colona stanowiło poważny problem. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak ktoś, kto — na przykład — spadając w przepaść, musi się zatrzymywać i pytać o drogę w dół. Freda Colona trzeba było znać. A nowsi gliniarze go nie znali. Widzieli tylko tchórzliwego, głupawego grubasa, co — prawdę mówiąc — było mniej więcej prawdą. Ale nie całą prawdą. Fred spojrzał emeryturze prosto w twarz i nie życzył sobie takich rzeczy. Vimes ominął ten kłopot, przydzielając mu stanowisko podoficera aresztowego, ku powszechnemu rozbawieniu[2], oraz gabinet w Ośrodku Szkoleniowym Straży po drugiej stronie uliczki, w miejscu, które było znane — i prawdopodobnie będzie znane już zawsze — jako dawna fabryka lemoniady. Dorzucił mu jeszcze funkcję podoficera łącznikowego, ponieważ nazwa dobrze brzmiała, a nikt nie wiedział dokładnie, co znaczy. Dołożył mu także kaprala Nobbsa — kolejnego niewygodnego we współczesnej straży dinozaura.

To działało. Nobby i Colon posiedli uliczną wiedzę o Ankh-Morpork dorównującą wiedzy samego Vimesa. Spacerowali sobie, na pozór bezcelowo i nikomu nie zagrażając, i nasłuchiwali miejskiego odpowiednika dżunglowych tam-tamów. A czasami tam-tamy przychodziły do nich. Kiedyś duszny pokoik Freda był miejscem, gdzie kobiety z nagimi ramionami mieszały wielkie porcje takich napojów jak Sarsaparilla, Malinowa Lawa czy Imbirowa Soda. Teraz zawsze grzał się tam czajnik i był to dom otwarty dla wszystkich kumpli, dawnych strażników i dawnych oszustów — czasami były to te same osoby. Vimes bez oporów podpisywał rachunki za pączki pochłaniane masowo, kiedy zaglądali tam, by wyrwać się spod nadzoru żon. Warto było. Dawni gliniarze mieli oczy szeroko otwarte, a plotkowali jak praczki. W teorii jedynym problemem życia Freda były drzwi.

— Gildia Historyków twierdzi, że powinniśmy zachować jak najwięcej ze starej fabryki, Fred — przypomniał Vimes.

— Wiem, sir, ale… Ale „Dyrdymalnia”, sir? No poważnie…

— Przecież to ładna mosiężna tabliczka, Fred. Podobno nazwa wzięła się od syropu będącego podstawą napojów. Ważny fakt historyczny. Mógłbyś zalepić napis kawałkiem papieru.

— Tak robimy, sir, ale chłopcy zrywają go i chichoczą.

Vimes westchnął.

— Załatw to jakoś, Fred. Doświadczony sierżant poradzi sobie z taką sprawą. To wszystko?

— No, niby tak, sir, właściwie… Ale…

— Daj spokój. Mam ciężki dzień.

— Słyszał pan o panu Błysku, sir?

— Czyści się nim oporne powierzchnie?

— Eee… co takiego, sir? — spytał Fred.

Nikt nie potrafił wyrazić osłupienia lepiej od Freda Colona. Vimes trochę się zawstydził.

— Przepraszam, Fred, Nie, nie słyszałem o panu Błysku. A czemu?

— No… nic takiego, właściwie. „Pan Błysk, on diament!”… Widziałem to ostatnio parę razy na murach. Trollowe graffiti. Wie pan, wyryte głęboko. Chyba budzi jakby brzęczenie wśród trolli. Może coś ważnego?

Vimes przytaknął. Napisy na murach można było ignorować na własne ryzyko. Czasami miasto starało się w ten sposób przekazać coś, co tkwi może nie w jego wrzącym umyśle, ale w pękającym sercu.

— Nasłuchuj, Fred. Polegam na tobie, że nie dopuścisz, by takie brzęczenie zmieniło się w żądlenie — rzekł Vimes z dodatkową dawką pewności, by poprawić sierżantowi samopoczucie. — A teraz muszę pogadać z naszym wampirem.

— Powodzenia, Sam. Obawiam się, że czeka nas ciężki dzień.

Sam, pomyślał Vimes, kiedy stary sierżant wyszedł. Bogowie świadkami, że sobie na to zasłużył, ale nazywa mnie Samem tylko wtedy, kiedy naprawdę się czymś martwi. My wszyscy się martwimy. Czekamy na pierwsze odgłosy burzy…

Rozłożył „Puls”, który Cudo zostawiła mu na biurku. Zawsze czytał go w pracy, żeby poznać wiadomości, które Willikins uznał za zbyt niebezpieczne przy goleniu.

Koom, dolina Koom… Przeglądał azetę i wszędzie widział dolinę Koom. Przeklęta dolina Koom. Oby bogowie rzucili klątwę na to paskudne miejsce, chociaż najwyraźniej już to zrobili — przeklęli ją, a potem opuścili. Z bliska było to jeszcze jedno skaliste pustkowie w górach, w teorii znajdujące się bardzo daleko. Jednak ostatnio zdawało się, że jest coraz bliżej. Dolina Koom nie była po prostu miejscem, już nie. Była stanem umysłu.

Nagie fakty wyglądały tak, że pewnego niesławnego dnia pod niełaskawymi gwiazdami w dolinie Koom krasnoludy wciągnęły w pułapkę trolle i/lub trolle wciągnęły w pułapkę krasnoludy. Pewnie, walczyły ze sobą od dnia Stworzenia, o ile Vimes to rozumiał, ale od bitwy w dolinie Koom ta wzajemna nienawiść stała się tak jakby oficjalna. A jako taka, stworzyła coś w rodzaju ruchomej geografii. Gdziekolwiek krasnolud walczył z trollem, tam była dolina Koom. Nawet jeśli chodziło o bójkę w barze, była to dolina Koom. Stała się elementem mitologii obu ras, zawołaniem bojowym, odwieczną przyczyną, dla której nie można wierzyć tym niskim i brodatym/wielkim i skalistym draniom.

Od tamtej pierwszej zdarzyło się bardzo wiele dolin Koom. Wojna między trollami i krasnoludami była starciem sił natury, jak wojna pomiędzy wiatrem i falami. Miała własny pęd.

W sobotę przypadał Dzień Doliny Koom i Ankh-Morpork było pełne trolli i krasnoludów. I ciekawostka: im dalej te trolle i krasnoludy odchodziły od gór, tym ważniejsza stawała się dla nich ta przeklęta, nieszczęsna dolina Koom. Parady były w porządku; straż nabrała wprawy w rozdzielaniu ich, a poza tym odbywały się zwykle rano, kiedy wszyscy byli mniej więcej trzeźwi. Ale kiedy wieczorami pustoszały trollowe bary i krasnoludzie bary, piekło wychodziło na przechadzkę z podwiniętymi rękawami.

Za dawnych lat straż znajdowała sobie zajęcie gdzie indziej i zjawiała się na miejscu, dopiero kiedy opadły emocje. Ściągali więźniarkę i aresztowali każdego trolla i krasnoluda, który był zbyt pijany, nieprzytomny albo martwy, żeby się ruszać. Prosta sprawa.

Tak było wtedy. Teraz mieli zbyt wiele krasnoludów i trolli — nie, poprawka, miasto wzbogaciły rosnące, dynamiczne społeczności krasnoludów i trolli — i coraz więcej unosiło się w powietrzu… tak, nazwijmy to jadem. Za dużo starożytnej polityki, za dużo uraz przekazywanych z pokolenia na pokolenie. I za dużo pijaństwa.

A potem, kiedy człowiek sądził już, że gorzej nie będzie, wyskakiwał nagle grag Combergniot i jego kumple, głębinowcy, jak ich nazywano, krasnoludy tak fundamentalistyczne jak skała macierzysta. Pojawili się miesiąc temu, zajęli jakiś stary dom przy Kopalni Melasy i zatrudnili miejscową ekipę, żeby otworzyć piwnice. To byli gragowie. Vimes dostatecznie dobrze znał krasnoludy, by wiedzieć, że grag oznacza uznanego mistrza krasnoludziej tradycji. Combergniot jednak opanował tę tradycję w swoim własnym, szczególnym stylu. Głosił wyższość krasnoludów nad trollami, i że obowiązkiem każdego krasnoluda jest podążanie śladem przodków i staranie się o usunięcie trollowego rodzaju z powierzchni Dysku. Podobno zostało to zapisane w jakiejś świętej księdze, a zatem było całkiem rozsądne i prawdopodobnie obowiązkowe.

Młode krasnoludy słuchały go, ponieważ mówił o historii, przeznaczeniu i używał wszystkich innych słów, które zawsze się wyciąga, żeby nadać rzeziom trochę blichtru. Te hasła uderzają do głowy, tyle że mózgi nie biorą w tym udziału. Tacy szkodliwi idioci jak on byli powodem, dla którego widywało się ostatnio krasnoludów chodzących po ulicach nie tylko z „kulturowym” toporem bojowym, ale w ciężkich kolczugach, z łańcuchami, morgensternami, mieczami… całe to głupie, wyzywające puszenie się, które określano „klangiem”.

Trolle słuchały także. Widywało się więcej mchu, więcej klanowego graffiti, więcej rzeźbień w ciele i wleczone po bruku o wiele, wiele większe maczugi.

Nie zawsze tak było. Przez ostatnie mniej więcej dziesięć lat napięcie bardzo spadło. Krasnoludy i trolle jako rasy nigdy pewnie nie byłyby przyjaciółmi, ale miasto przemieszało ich dokładnie i Vimes miał wrażenie, że jakoś to przeżyli z powierzchownymi tylko obtarciami.

A teraz w tyglu znowu pojawiły się grudy.

Niech demony porwą tego Combergniota. Vimesa aż ręce świerzbiały, żeby go aresztować. Formalnie nie robił nic złego, ale to przecież żadna przeszkoda dla gliniarza, który zna się na rzeczy. Z pewnością dałoby się go przymknąć za Zachowanie Grożące Zakłóceniem Spokoju Publicznego. Jednak Vetinari był temu przeciwny. Twierdził, że to tylko zaogni sytuację — ale jak bardzo może się ona pogorszyć?

Vimes przymknął oczy, przypominając sobie tę niewielką postać ubraną w grubą, skórzaną odzież i z kapturem, by nie popełnić zbrodni zobaczenia dziennego światła. Niewielka postać, ale pełna wielkich słów. Pamiętał je:

„Strzeż się trolla. Nie ufaj mu. Odpędź go od swoich drzwi. Jest niczym, jedynie przypadkowym działaniem sił, niezapisanym, nieczystym, bladym echem żywych, myślących istot w zazdrosnym świecie minerałów. W jego głowie skała, w sercu kamień. Nie buduje, nie kopie, nie sieje ani nie zbiera. Narodził się z kradzieży i kradnie wszędzie, gdzie zawlecze swoją maczugę. A gdy nie kradnie, planuje kradzież. Jedynym celem jego nędznego życia jest zakończenie go, uwolnienie tej nędznej skały od zbyt ciężkiego brzemienia myśli. Mówię to ze smutkiem. Zabicie trolla nie jest morderstwem. W najgorszym razie to akt miłosierdzia”.

Mniej więcej wtedy motłoch wdarł się do sali.

Tak właśnie może być gorzej… Vimes zamrugał, wpatrując się w azetę. Tym razem szukał czegokolwiek, co próbowałoby sugerować, że mieszkańcy Ankh-Morpork nadal żyją w świecie rzeczywistym.

— Niech to demon!

Poderwał się i zbiegł po schodach. Cudo skuliła się niemal, słysząc jego gniewne kroki.

— Wiedzieliśmy o tym? — zapytał, ciskając azetę na księgę meldunków.

— O czym, sir? — spytała Cudo.

Vimes dźgnął palcem w krótki, ilustrowany artykuł na stronie czwartej.

— Widzisz to? — warknął. — Ten ptasi móżdżek, ten idiota z poczty wypuścił znaczek z doliną Koom!

Krasnoludka nerwowo przeczytała artykuł.

— Dwa znaczki, sir — zauważyła.

Vimes przyjrzał się dokładniej. Wcześniej nie zwrócił uwagi na szczegóły, ponieważ czerwona mgła przesłoniła mu oczy. No tak, dwa znaczki. Były niemal identyczne. Oba ukazywały dolinę Koom — skalisty teren otoczony górami. Ale na jednym małe figurki trolli ścigały krasnoludy od prawej na lewą, a na drugim krasnoludy goniły trolle od lewej do prawej. Dolina Koom, gdzie trolle wciągnęły w zasadzkę krasnoludy, a krasnoludy wciągnęły w zasadzkę trolle. Vimes jęknął. Wybierz własną historię, dziesięć centów za skrawek, eksponat kolekcjonerski.

— Dolina Koom, wydanie pamiątkowe — przeczytał. — Ale przecież nie chcemy, żeby o niej pamiętali! Chcemy, żeby zapomnieli!

— To tylko znaczki, sir! Nie ma żadnego prawa zakazującego znaczków…

— Ale powinno być takie, które zakazuje bycia przeklętym durniem!

— Gdyby było, codziennie musielibyśmy brać nadgodziny — powiedziała z uśmiechem Cudo.

Vimes uspokoił się trochę.

— I nikt nie potrafiłby tak szybko dostawiać cel. Pamiętasz ten zeszłomiesięczny znaczek o zapachu kapusty?

— Wyślijcie przebywającym daleko synom i córkom znajome odory domowe?

— Zapalały się, jeśli ktoś położył za dużo w jednym miejscu.

— I wciąż nie mogę się pozbyć tego zapachu z ubrania, sir.

— Słyszałem, że są ludzie mieszkający setki mil stąd, którzy też nie mogą. Co w końcu zrobiłaś z tym paskudztwem?

— Schowałam do szafki na dowody rzeczowe numer 4 i zostawiłam klucz w zamku — wyjaśniła.

— Ale Nobby Nobbs zawsze kradnie wszystko, co… — zaczął Vimes.

— Zgadza się, sir — rozpromieniła się Cudo. — Nie widziałam ich już od tygodni.

Od strony bufetu rozległ się trzask, a po nim krzyki. Coś wewnątrz Vimesa — być może właśnie ta część, która czekała na pierwsze oznaki burzy — pchnęła go przez gabinet i korytarzem w dół, do drzwi bufetu, tak szybko, że pozostawił za sobą nad podłogą spirale kurzu. Przed sobą zobaczył scenę we wnętrzu w różnych odcieniach poczucia winy. Jeden ze stołów leżał przewrócony. Jedzenie i tanie cynowe nakrycia rozsypały się na podłodze. Po jednej stronie stołówki stał funkcjonariusz troll Mika, aktualnie przytrzymywany z obu stron przez funkcjonariuszy Bluejohna i Łupka. Po drugiej znalazł się funkcjonariusz krasnolud Złomotarcz, aktualnie podnoszony z podłogi przez kaprala prawdopodobnie człowieka Nobbsa oraz funkcjonariusza niewątpliwie człowieka Haddocka.

Przy innych stolikach siedzieli inni strażnicy, wszyscy pochwyceni w akcie wstawania. I w absolutnej ciszy, słyszalny tylko dla wyczulonych uszu człowieka, który go szukał, brzmiał dźwięk dłoni zatrzymywanych o cal nad ulubioną bronią i bardzo powoli opuszczanych.

— No dobra — powiedział Vimes w dźwięczącej próżni. — Kto będzie pierwszy, kto rzuci jakąś ściemą? Kapral Nobbs?

— No więc, panie Vimes… — zaczął Nobby, opuszczając milczącego Złomotarcza na podłogę — …eee… Ten tutaj Złomotarcz… wziął Miki… tak, wziął Miki kubek, przez pomyłkę, znaczy… No i… wszyscy zauważyliśmy, więc podskoczyliśmy, prawda… — Nobby przyspieszył, widząc, że udało mu się pokonać najbardziej dramatyczne bzdury. — I dlatego przewrócił się stół… No bo… — W tym miejscu twarz Nobby’ego przybrała wyraz cnotliwego imbecylizmu; widok był naprawdę przerażający. — Bo naprawdę by mu zaszkodziło, jakby tak sobie łyknął trollowej kawy, sir.

Vimes westchnął w duchu. Jak na głupie i kulawe wytłumaczenia, to nie było nawet takie złe. Przede wszystkim miało zaletę całkowitej niewiarygodności. Żaden krasnolud nawet by się nie zbliżył do kubka trollowego espresso, będącego mieszanką stopionych chemikaliów, posypanych na wierzchu rdzą. Wszyscy to wiedzieli — i tak samo wiedzieli, że Vimes zobaczył, jak Złomotarcz trzyma nad głową topór, a funkcjonariusz Bluejohn znieruchomiał w akcie wyrywania Mice maczugi. Wszyscy też wiedzieli, że w tym nastroju Vimes skłonny jest wyrzucić każdego nieszczęsnego idiotę, który wykona niewłaściwy ruch, a pewnie też wszystkich stojących blisko.

— Czyli to właśnie się stało, tak? — spytał Vimes. — Czyli nikt nie wygłosił żadnej złośliwej uwagi o którymś funkcjonariuszu i innych z jego rasy? Żadnej odrobiny głupoty, która dokłada się tylko do tego bałaganu, jaki mamy na ulicach?

— Ależ nic podobnego, sir — zapewnił Nobby. — Zwykła… pomyłka.

— Niemal groźny wypadek, tak?

— Tajest, sir.

— No więc nie chcemy tu groźnych wypadków, prawda, Nobby?

— Nie, sir!

— Nikt tutaj nie chciałby groźnych wypadków, jak podejrzewam. — Vimes rozejrzał się po sali. Niektórzy funkcjonariusze, co stwierdził z ponurą satysfakcją, pocili się z wysiłku, by się nie poruszyć. — A bardzo łatwo mogą się zdarzyć, jeśli nie jesteście całkowicie skoncentrowani na pracy. Zrozumiano?

Zabrzmiały niewyraźne pomruki.

— Nie słyszę was!

Tym razem rozległy się wyraźniejsze motywy na temat „Tajest, sir”.

— I dobrze — burknął Vimes. — A teraz wynoście się stąd i utrzymujcie spokój, bo niech mnie demony, tutaj tego nie zrobicie!

Rzucił specjalne spojrzenie na funkcjonariuszy Złomotarcza i Mikę, po czym wyszedł do głównej sali, gdzie niemal się zderzył z sierżant Anguą.

— Przepraszam, sir, właśnie przyprowadziłam… — zaczęła.

— Załatwiłem to, nie martw się — przerwał jej. — Ale niewiele brakowało.

— Niektóre krasnoludy naprawdę są rozdrażnione, sir. Czuję to — oświadczyła.

— Ty i Fred Colon…

— I nie wydaje mi się, że to tylko historia z Combergniotem. To coś… krasnoludziego.

— No więc nie mogę z nich tego wyciągnąć. I akurat kiedy dzień nie mógłby chyba gorzej się ułożyć, to jeszcze muszę porozmawiać z tym przeklętym wampirem.

Za późno zauważył ostrzegawcze spojrzenie Angui.

— Aha… Myślę, że chodzi o mnie — odezwał się wysoki głos za jego plecami.


* * *

Fred Colon i Nobby Nobbs, zmuszeni do zakończenia przydługiej przerwy na kawę, postanowili przewietrzyć trochę mundury i teraz szli wolno Broad-Wayem. Biorąc pod uwagę ostatnie wypadki, chyba lepiej było zniknąć na jakiś czas z Yardu.

Szli jak ludzie, którzy mają przed sobą cały dzień. Bo mieli cały dzień. Wybrali tę właśnie ulicę, ponieważ była tłoczna i szeroka, a w tej części miasta nie spotykało się zbyt wielu trolli i krasnoludów. Rozumowanie było bez zarzutu — obecnie w wielu regionach miasta krasnoludy i trolle włóczyły się grupami, a niekiedy stały w miejscu grupami, na wypadek gdyby te włóczące się dookoła dranie próbowały w tej okolicy rozrabiać. Od tygodni zdarzały się drobne starcia. W takich okolicach, uznawali Fred i Nobby, nie pozostało zbyt wiele spokoju, więc dbanie o te resztki byłoby tylko marnowaniem sił. Przecież nikt nie trzymałby owcy w miejscu, gdzie wszystkie owce zostały pożarte przez wilki, prawda? Rozsądek mówił jasno, że takie działanie byłoby głupie. Podczas gdy na wielkich ulicach, takich jak Broad-Way, było wiele spokoju, który naturalnie powinno się utrzymywać. Zdrowy rozsądek podpowiadał im, że to prawda. Była tak wyraźna, jak nos na twarzy, zwłaszcza na twarzy Nobby’ego.

— Marnie to wygląda — stwierdził Colon, idąc krok za krokiem. — Nigdy jeszcze nie widziałem takich krasnoludów.

— Tuż przed doliną Koom zawsze się robi ciężko, sierżancie — zauważył Nobby.

— Tak, ale Combergniot na poważnie doprowadził ich do wrzenia, nie ma co. — Colon zdjął hełm i wytarł czoło. — Powiedziałem Samowi o mojej wodzie i zrobiło to na nim wrażenie.

— No, nic dziwnego — zgodził się Nobby. — Na każdym by zrobiła wrażenie.

Colon stuknął palcem w bok nosa.

— Nadchodzi burza, Nobby.

— Na niebie nie ma ani chmurki, sierżancie.

— To takie powiedzenie, Nobby, takie powiedzenie. — Colon westchnął i zerknął na przyjaciela. Kiedy znów się odezwał, mówił z wahaniem, jak człowiek, którego dręczy jakiś problem. — Szczerze powiem, że jest pewna sprawa, o której jako takiej chciałem pogadać jak człowiek z… — wahał się tylko przez ułamek sekundy — …człowiekiem.

— Tak, sierżancie?

— Wiesz, Nobby, że zawsze interesowałem się twoją moralnością, jako że nie masz taty, który by cię pokierował na właściwą ścieżkę…

— To fakt, sierżancie. Błądziłbym bez końca, gdyby nie pan — zapewnił szlachetnie Nobby.

— No i wiesz, opowiadałeś mi o tej dziewczynie, z którą wychodzisz, zaraz, jak jej było…

— Płova, sierżancie.

— Trafiłeś tego… króliczka. Mówiłeś, że pracuje w klubie, tak?

— Zgadza się. To jakiś problem, sierżancie? — zapytał nerwowo Nobby.

— Nie jako taki. Ale kiedy miałeś dzień wolny, Nobby, mnie i funkcjonariusza Jolsona wezwali do Klubu Różowego Kociaka. Wiesz? Są tam tańce na drągu, tańce na stołach i tego rodzaju rzeczy. Znasz panią Spudding, co mieszka na Nowej Szewskiej?

— Stara pani Spudding z drewnianymi zębami, sierżancie?

— Ta sama, Nobby — potwierdził autorytatywnie Colon. — Ona tam sprząta. I kiedy przyszła o ósmej rano, jak już nikogo nie było, to wiesz, Nobby, nie chciałbym o tym mówić, ale chyba wpadło jej do głowy, żeby zakręcić się na drągu…

Milczeli przez chwilę, gdy Nobby wyświetlił ten obraz w kinie swojej wyobraźni i pospiesznie odesłał dużą jego część na podłogę pokoju montażowego.

— Przecież ona ma chyba z siedemdziesiąt pięć lat, sierżancie! — rzekł, z przerażoną fascynacją wpatrując się w pustkę.

— Dziewczyna może przecież marzyć, Nobby, może marzyć. Jasne, zapomniała, że nie jest już taka giętka jak za dawnych lat, a jeszcze stopa się jej zaplątała w długie reformy, no i kobita wpadła w panikę, kiedy sukienka opadła jej na głowę. Marnie z nią było, gdy wreszcie przyszedł kierownik, bo przez trzy godziny wisiała głową w dół, a jej sztuczne zęby wypadły na podłogę. Nie chciała też puścić tego drąga. Niezbyt piękny widok… Mam nadzieję, że nie muszę ci go dokładnie opisywać. W końcu Cennik Jolson musiał wyrwać ten drąg od góry i od dołu, dopiero wtedy ją zsunęliśmy. Miała mięśnie jak troll, słowo daję, Nobby. A potem, kiedy próbowaliśmy ją na zapleczu doprowadzić do przytomności, zjawia się taka młoda dama ubrana w dwa cekiny i sznurówkę, i mówi, że jest twoją przyjaciółką! Nie wiedziałem, gdzie oczy podziać!

— Nigdzie nie powinien ich pan podziewać, sierżancie. Powinny być przy panu, bo ochroniarze mogą pana wyrzucić.

— Nie mówiłeś mi, że ona tańczy na drągu, Nobby! — jęknął Fred.

— Niech pan nie mówi w ten sposób, sierżancie! — Nobby wydawał się trochę urażony. — To nowe czasy. A Płova ma klasę, nie ma co. Przynosi nawet własny drąg. Żadnych kantów.

— Ale przecież… znaczy… Pokazuje swoje ciało w sposób lubieżny, Nobby! Tańczy tam bez niczego na górze i prawie niczego na dole! Czy to odpowiednie zachowanie?

Nobby przyjrzał się temu głębokiemu, metafizycznemu problemowi pod wieloma kątami.

— No… tak? — spróbował.

— A poza tym myślałem, że ciągle chodzisz z Verity Pushpram. Całkiem miły ma ten straganik z owocami morza — stwierdził Colon, jakby usiłował kolegę przekonać.

— Och, Młot to miła dziewczyna, jeśli człowiek trafi na jej dobry dzień, sierżancie — zgodził się Nobby.

— Znaczy taki dzień, kiedy nie mówi ci, żebyś spadał, i nie goni cię po ulicy, ciskając krabami?

— Właśnie taki, sierżancie. Ale dobry czy zły, nie może się pozbyć zapachu ryby. I oczy ma za daleko od siebie. Chodzi o to, że trudno się spotykać z dziewczyną, która pana nie widzi, jeśli stanie pan przed nią…

— Ta twoja Płova też cię raczej z bliska nie zobaczy! — wybuchnął Colon. — Ma prawie sześć stóp wzrostu i łono jak… No, to duża dziewczyna, Nobby.

Czuł się zagubiony. Nobby Nobbs i tancerka z wielkimi włosami, wielkim uśmiechem i… i ogólnie wielkim wszystkim? No spójrzmy na ten wizerunek, a potem na ten… Człowiekowi głowa zaczyna dymić, naprawdę…

Brnął dalej.

— Powiedziała mi, Nobby, że była Miss Maja na rozkładówce „Panienek, Ploteczek i Podwiązek”. No więc…

— Ale o co panu chodzi, sierżancie? A tak w ogóle to nie była tylko Miss Maja, ale też pierwszego tygodnia czerwca — zauważył Nobby. — Tylko w ten sposób znaleźli dość miejsca.

— Eee, no więc chciałem, żebyś się zastanowił… — Fred się zająknął. — Czy dziewczyna, która za pieniądze pokazuje swoje ciało, będzie odpowiednią żoną dla gliny? Odpowiedz sobie na to.

Po raz drugi w ciągu pięciu minut to, co uchodziło za twarz Nobby’ego, zmarszczyło się w zamyśleniu.

— To jakieś podchwytliwe pytanie, sierżancie? — odezwał się w końcu. — Bo wiem z całą pewnością, że Haddock ma jej obrazek przypięty w swojej szafce i kiedy ją otwiera, mówi: „No popatrzcie na…”.

— A w ogóle to jak ją poznałeś? — przerwał mu szybko Colon.

— Co? No, nasze oczy się spotkały, kiedy wsuwałem jej weksel za podwiązkę, sierżancie — odparł rozpromieniony Nobby.

— I… nie oberwała akurat czymś po głowie albo co?

— Nie wydaje mi się, sierżancie.

— Nie jest… chora, jakby? — Fred Colon usiłował zbadać każdą możliwość.

— Nie, sierżancie!

— Jesteś pewien?

— Ona mówi, że może jesteśmy dwiema połówkami tej samej duszy, sierżancie — oświadczył Nobby rozmarzony.

Colon znieruchomiał ze stopą uniesioną nad chodnikiem. Wpatrywał się w pustkę i bezgłośnie poruszał wargami.

— Sierżancie… — odezwał się niespokojnie Nobby.

— Tak… no tak — mruczał Colon, praktycznie do siebie. — Tak, to możliwe. Pewnie, nie to samo w obu połówkach, raczej jakby… przesiane…

Stopa opadła.

— Do mnie!

Było to raczej beczenie niż krzyk, a dobiegło z drzwi Królewskiego Muzeum Sztuki. Wysoki, chudy człowiek machał na strażników, którzy zbliżyli się spokojnie.

— Słucham, sir? — zapytał Colon, unosząc dłoń do hełmu.

— Mieliśmy thu włamhanie, panie sthrażniku!

— Włam chamie? — oburzył się Nobby.

— Och, drogi panie… — Colon ostrzegawczo położył dłoń na ramieniu kaprala. — Coś zginęło?

— Thak. Myślę, że hwłaśnie dlathego tho włamhanie, wie pan.

Człowiek przypominał zatroskanego kurczaka, ale Fred Colon był pod wrażeniem. Ledwie potrafił go zrozumieć, taki był elegancki. Używał nie tyle mowy, ile raczej modulowanego ziewania.

— Jestem sir Reynold Szyty, kustosz działu Sztuk Pięknych, i szedłem sobie Głóhwną Galherią i… o bogowie, ukradli Rascala!

Spojrzał na dwie otępiałe twarze.

— Methodia Rascal — podpowiedział. — „Bitwa w dolinie Koom”. Bezcenne dzieło szthuki!

Colon podciągnął pas.

— Aha — rzekł. — Poważna sprawa. Lepiej się mu przyjrzymy. Eee… to znaczy miejscu, gdzie był umieszczony.

— Thak, thak, oczyhwiście — mamrotał sir Reynold. — Proszę thędy. Jak rozumiem, hwspółczesna sthraż wiele pothrafi się dohwiedzieć z samych oględzin miejsca, gdzie znajdohwał się obiekt, prawda?

— Na przykład że zniknął? — domyślił się Nobby. — O thak. W tym jesteśmy dobrzy.

— Ehm… No thak — rzekł sir Reynold. — Proszę thędy.

Strażnicy szli za nim. Oczywiście, byli już w muzeum. Jak większość obywateli w dni, kiedy nie pojawiało się nic ciekawszego. Pod rządami lorda Vetinariego muzeum prezentowało mniej wystaw sztuki nowoczesnej, gdyż jego lordowska mość żywił Opinie, ale powolny spacer między zakurzonymi gobelinami oraz pożółkłymi obrazami był miłym sposobem spędzenia popołudnia. No i zawsze przyjemnie jest popatrzyć na portrety dużych różowych kobiet bez żadnego ubrania.

Nobby wyraźnie czegoś nie rozumiał.

— O co tu chodzi, sierżancie? — szepnął. — To brzmiało, jakby on cały czas ziewał. Co to jest gal heria?

— Galeria, Nobby. To takie mówienie najwyższej klasy.

— Prawie go nie rozumiem!

— Tym właśnie pokazuje wysoką klasę, Nobby. Nie na wiele by się przydała, gdyby tacy jak ty potrafili wszystko zrozumieć, prawda?

— Słuszna uwaga, sierżancie — przyznał Nobby. — O tym nie pomyślałem.

— Wykrył pan kradzież dziś rano, sir? — zapytał Nobby, gdy szli za kustoszem przez galerię zastawioną drabinami i zasłoniętą pokrowcami.

— Thak, w isthocie!

— Więc kradzież nastąpiła w nocy?

Sir Reynold się zawahał.

— Ehm… niekońhecznie, niesthety. Osthatnio odnahwialiśmy Główną Galherię. Obraz był zbyt hwielki, by go przenieść, nathuralnie, więc przez osthatni miesiąc był przykryty grubymi zasłonami. A kiedy zdjęliśmy je dzisiaj rano, zosthała tylko rama! Spójrzcie!

Rascal zajmował — w przeszłości, bo już nie teraz, oczywiście — ramę wysokości około dziesięciu i szerokości pięćdziesięciu stóp, która to rama sama była niemal dziełem sztuki. Wciąż tam stała, ukazując w sobie jedynie nierówny i zakurzony tynk.

— Myślę, że ma go theraz jakiś bogaty prywatny kolekcjoner — jęczał sir Reynold. — Ale jak zdoła to zachować w thajemnicy? To płótno należy do najbardziej znanych obrazów na śhwiecie! Każdy cyhwilizowany człohwiek od razu się zorientuje!

— A jak wyglądał? — spytał Fred Colon.

Sir Reynold dokonał ostrej redukcji założeń, co było normalną reakcją na konwersację z przedstawicielami Chluby Ankh-Morpork.

— Zapehwne uda mi się znaleźć kopię, ale oryginał ma pięćdziesiąt sthóp długości. Nigdy pan go nie hwidział?

— No, niby pamiętam, że mi go pokazywali, jak byłem całkiem mały, ale po prawdzie to był za długi. Nie można go tak naprawdę zobaczyć. Znaczy, jak już człowiek dojdzie do końca, to zapomina, co było wcześniej, tak jakby.

— Niesthety, sierżancie, z bólem przyznaję, że to prahwda. A co rzeczyhwiście irythujące, to że cały remont służył themu, by zbudohwać specjalną okrągłą salę i umieścić tham Rascala. Jego ideą, jak hwiecie, było, aby patrzący sthał się całkohwicie otoczony przez mural i czuł się thak, jakby sthał w samym centhrum akcji, że thak pohwiem. Znalazłby się w dolinie Koom… Nazywał to sztuką panoskopiczną. Mówcie co chcecie o bieżącym hwzroście zaintheresohwania, ale dodathkowi goście umożlihwiliby hwystawienie obrazu thak, jak sądzimy, że chciałby go hwystawić. A tu coś thakiego!

— Jeśli chcieliście go przenieść, sir, to czemu nie zdjęliście go i nie wsadziliście gdzieś elegancko i bezpiecznie?

— Znaczy, żeby go zhwinąć? — Sir Reynold był wstrząśnięty. — Tho by spohwodowało sthraszne szkody! Och, zgroza! Nie, na przyszły thydzień planohwaliśmy bardzo ostrożną operację, hwykonywaną z najhwyższą osthrożnością. — Zadrżał. — Kiedy pomyślę, że kthoś zhwyczajnie hwyrżnął obraz z ramy, słabo mi się robi…

— Hej, to musi być ślad, sierżancie! — zawołał Nobby, który wrócił do swych zwykłych działań, polegających na włóczeniu się dookoła i szturchaniu różnych rzeczy w celu sprawdzenia, czy są wartościowe. — Proszę spojrzeć, ktoś wywalił tu stos cuchnących starych śmieci!

Stał przy cokole, na którym rzeczywiście ktoś chyba złożył stos łachmanów.

— Proszę thego nie dothykać! — Sir Reynold podbiegł nerwowo. — To „Nie mów mi o poniedziałku”! Najbardziej konthrohwersyjna praca Daniellariny Pouter! Niczego pan thu nie ruszał, prahwda? Dzieło jest dosłohwnie bezcenne, a ona ma osthry język!

— To tylko stare szmaty! — zaprotestował Nobby, cofając się niespokojnie.

— Szthuka jest czymś hwięcej niż zaledhwie sumą shwych mechanicznych składników, kapralu — upomniał go kustosz. — Przecież nie pohwie pan, że „Trzy duże różowe kobiety i jeden kawałek tiulu” Caravatiego to tylko, ehm, „kupa stharej farby”…

— No a co z tym? — Nobby wskazał sąsiedni postument. — To tylko wielki pal z wbitym w niego gwoździem! To też ma być sztuka?

— „Wolność”? Gdyby thrafiła na rynek, prahwdopodobnie uzyskałaby cenę trzydziestu thysięcy dolarów — stwierdził sir Reynold.

— Za kawałek drewna z wbitym gwoździem? — zdumiał się Fred Colon. — Kto zrobił takie coś?

— Po obejrzeniu „Nie mów mi o poniedziałku” lord Vetinari łaskahwie nakazał przybić panią Pouther za ucho do pala. Jednakże pod hwieczór zdołała się uhwolnić.

— Założę się, że była wściekła — uznał Nobby.

— Nie, kiedy już zdobyła za tho kilka nagród. O ile hwiem, planuje przybijać się theż do innych przedmiotów. To może być bardzo interesująca hwystawa.

— W takim razie coś szanownemu panu doradzę — powiedział usłużnie Nobby. — Może zostawi pan tę ramę na miejscu i da jej nową nazwę, na przykład „Kradzież sztuki”?

— Nie — odparł chłodno sir Reynold. — Tho by było niemądre.

Kręcąc głową nad szaleństwami współczesnego świata, Fred Colon podszedł wprost do ściany, tak okrutnie, czy też okruthnie pozbahwionej swej zasłony. Nie myślał zbyt szybko, ale pewna sprawa wydała mu się dziwna: jeśli ktoś miał na zwinięcie obrazu cały miesiąc, to czemu spaprał robotę? Fred miał policyjny pogląd na ludzkość — taki, który w pewnych istotnych punktach różnił się od poglądu kustosza. Nigdy nie mówił, że ludzie czegoś by nie zrobili, niezależnie od tego, jak dziwne by się to wydawało. Prawdopodobnie istnieli jacyś obłąkani i bogaci ludzie, którzy kupiliby obraz, nawet jeśli potem mogliby go oglądać jedynie w odosobnieniu własnej rezydencji. Ludzie tacy bywają. Świadomość, że to ich wielka tajemnica, budziła w nich pewnie ten cudowny dreszczyk…

Ale złodzieje wycięli obraz tak, jakby się wcale nie przejmowali możliwością sprzedaży. Pozostało kilka trójkątnych strzępów wzdłuż… Zaraz…

Fred się cofnął. Wskazówka. Była tam, tuż przed nim… Poczuł ten cudowny dreszczyk.

— Ten obraz — oznajmił. — Ten obraz… znaczy: ten obraz, którego tu nie ma, oczywiście, został ukradziony przez… trolla.

— Hwielkie nieba, skąd pan tho hwie? — zdumiał się sir Reynold.

— Cieszę się, że pan o to pyta, sir — odparł Fred Colon, który rzeczywiście się ucieszył. — Wydetektowałem, rozumie pan, że góra tego okrągłego murielu została ucięta bardzo blisko ramy. — Wskazał palcem. — Otóż troll bez trudu sięgnie tam nożem, prawda, i utnie wzdłuż brzegu ramy na górze i jeszcze trochę w dół po obu stronach. Ale troll nie umie się dobrze schylać, więc kiedy przyszło mu ciąć u dołu, prawda, trochę popsuł robotę i zostawił poszarpany brzeg. No i w końcu tylko troll mógłby ten obraz wynieść. Znaczy, nawet dywan na schodach jest ciężki, a zwinięty muriel byłby jeszcze o wiele cięższy. — Rozpromienił się.

— Brahwo, sierżancie — powiedział z uznaniem kustosz.

— Nieźle pomyślane, Fred — pochwalił Nobby.

— Dziękuję wam, kapralu — odparł łaskawie Colon.

— Albo mogło to być dwóch krasnoludów z drabiną — ciągnął uprzejmie Nobby. — Ci od remontu zostawili tu parę. Wszędzie stoją.

Fred Colon westchnął.

— Widzisz, Nobby — rzekł — takie właśnie publicznie wygłaszane komentarze są powodem, dla którego ja jestem sierżantem, a ty nie. Gdyby to były krasnoludy, cięłyby równo ze wszystkich stron. To oczywiste. Czy budynek jest na noc zamykany, panie sir Reynoldzie?

— Oczywiście. Mamy nie thylko dobre zamki, ale i kraty. Sthary John bardzo o to dba. Mieszka na sthrychu, hwięc może zmienić muzeum w prahwdziwą forthecę.

— To pewnie tutejszy dozorca? Będziemy musieli z nim porozmawiać.

— Ależ oczyhwiście, mogą panohwie — zapewnił nerwowo sir Reynold. — Theraz hwydaje mi się, że pehwne dane dothyczące dzieła możemy mieć w naszym magazynie. I… thego… pójdę i, no… poszukam.

Pospieszył do niskich drzwi.

— Zastanawiam się, jak go wynieśli — mruknął Nobby, kiedy zostali sami.

— A kto powiedział, że wynieśli? To wielki budynek, pełno tu strychów, piwnic i różnych zakamarków. No to czemu by nie wcisnąć gdzieś muriela i zaczekać? Rozumiesz, wchodzisz któregoś dnia jako gość, chowasz się pod płachtą, nocą zdejmujesz muriela, ukrywasz gdzieś, a następnego dnia wychodzisz z gośćmi. Proste, nie? — Fred Colon spojrzał z dumą na Nobby’ego. — Trzeba przechytrzyć umysł przestępcy, rozumiesz.

— Tylko że mogli też rozwalić drzwi i zwiać z tym murielem w środku nocy — zauważył Nobby. — Po co kombinować z chytrym planem, kiedy wystarczy całkiem prosty?

Fred westchnął.

— Widzę, że to będzie skomplikowana sprawa, Nobby.

— Powinieneś spytać Vimesa, czy możemy ją wziąć — odparł Nobby. — No wiesz, znamy już fakty, nie?

W powietrzu zawisło niewypowiedziane: Gdzie chciałbyś przebywać przez najbliższe kilka dni? Na ulicy, gdzie pewnie zaczną latać topory i maczugi, czy tutaj, bardzo starannie przeszukując wszystkie strychy i piwnice? Zastanów się. No i to nie będzie tchórzostwo, nie? Bo przecież taki sławny muriel na pewno jest częścią dziedzictwa narodowego, nie? Nawet jeśli to tylko obraz masy trolli i krasnoludów, które się tłuką.

— Chyba napiszę odpowiedni raport i zasugeruję panu Vimesowi, że to my powinniśmy się tym zająć — oświadczył wolno Fred Colon. — Sprawa wymaga uwagi doświadczonych funkcjonariuszy. Znasz się na sztuce, Nobby?

— Jeśli trzeba, sierżancie.

— Daj spokój, Nobby!

— No co? Płova twierdzi, że to, co robi, jest Sztuką, sierżancie. A ma na sobie więcej ubrania niż mnóstwo tych kobiet na ścianach tutaj, więc nie rozumiem, czemu na to wybrzydzać.

— No tak, ale… — Fred Colon zawahał się nieco. Coś w głębi serca mówiło mu, że kręcenie się głową w dół na drągu, w kostiumie o łącznej powierzchni małej chustki do nosa, stanowczo nie jest Sztuką, natomiast leżenie na łożu, mając na sobie jedynie niewielką kiść winogron, to Sztuka porządna i solidna. Ale dlaczego? Dokładne tłumaczenie wydawało się dość trudne.

— Nie ma urn — oświadczył w końcu.

— Jakich urn? — zdziwił się Nobby.

— Nagie kobiety są Sztuką tylko wtedy, kiedy gdzieś tam jest urna. — Nawet Colonowi argument wydawał się trochę słaby. — Albo cokół. Oczywiście najlepiej, jeśli oba. To taki sekretny znak, który tam umieszczają, żeby mówił: to Sztuka i można spokojnie na nią patrzyć.

— A co z rośliną doniczkową?

— Też może być, jeśli jest w urnie.

— A jeśli nie ma tam urny, postumentu ani rośliny doniczkowej?

— Masz coś na myśli, Nobby? — spytał podejrzliwie Fred.

— Tak. „Bogini Anoia[3] powstająca spomiędzy sztućców” — odparł Nobby. — Mają ją tutaj. Namalował ją gość z trzema „i” w nazwisku, co brzmi bardzo artystycznie, moim zdaniem.

— Liczba „i” jest ważna, Nobby — stwierdził z powagą sierżant Colon. — Ale w takich sytuacjach musisz sam siebie zapytać: gdzie jest cherubin? Jeśli znajdziesz tam małego, tłustego, różowego dzieciaka trzymającego lustro, wachlarz czy coś w tym rodzaju, to nadal wszystko w porządku. Nawet jeśli się uśmiecha. Oczywiście nie można wszędzie stawiać urn.

— No dobrze. Ale przypuśćmy… — zaczął Nobby.

Trzasnęły jakieś drzwi i po marmurowej posadzce zbliżył się sir Reynold z książką pod pachą.

— Ach, obahwiam się, że nie ma tu kopii obrazu — stwierdził. — Najhwyraźniej kopia, kthóra oddahwałaby dziełu sprahwiedliwość, byłaby thrudna do hwykonania. Ale, hm, then dość sensacyjny trakthat zahwiera sporo precyzyjnych szkiców. Obecnie prakthycznie każdy odhwiedzający ma egzemplarz. Czy hwiecie, że na podstawie zbroi albo znaków na ciele można zidentyfikhować ponad dhwa thysiące cztherysta dziewięćdziesiąt indyhwidualnych trolli i krasnoludów? Praca nad tym obrazem doprohwadziła nieszczęsnego Rascala do obłędu. Zajęła mu szesnaście lat!

— To jeszcze nic — wtrącił uprzejmie Nobby. — Ten oto Fred nie dokończył jeszcze malowania kuchni, a zaczął dwadzieścia lat temu!

— Dziękuję ci, Nobby — rzekł lodowatym tonem Colon. Wziął od kustosza książkę. Nosiła tytuł „Kodeks doliny Koom”. — Jakiego obłędu? — spytał.

— No hwięc zaniedbał inne shwoje prace. Bezusthannie zmieniał khwatery, poniehważ nie mógł zapłacić czynszu. Musiał zathem hwlec za sobą tho giganthyczne płóthno. Hwyobrażacie sobie? Musiał żebrać o farby na ulicy, co zajmohwato mu dużo czasu, jako że niehwielu przechodniów nosi przy sobie thubę umbry. Thwierdził też, że do niego przemahwia. Wszystko tho znajdziecie w książce. Mocno udramathyzowane, niestety.

— Obraz do niego przemawiał?

Sir Reynold skrzywił się nieco.

— Sądzimy, że tho miał na myśli. Ale thak naprahwdę nie hwiemy. Nie miał żadnych przyjaciół. Był przekonany, że jeśli nocą zaśnie, zmieni się w kurczaka. Zostahwiał dla siebie kartheczki, móhwiące „Nie jestheś kurczakiem”, choć czasami hwydawało mu się, że kłamie. Pohwszechnie uhważa się, że thak mocno się koncentrohwał na obrazie, aż dosthał czegoś w rodzaju gorączki. Pod koniec był już pehwien, że thraci rozum. Thwierdził, że słyszy bithwę.

— Skąd pan to wie? — zdziwił się Fred Colon. — Mówił pan, że nie miał przyjaciół.

— Ach, ten czujny umysł policjanta! — Sir Reynold uśmiechnął się lekko. — Zostahwiał do siebie liściki, sierżancie. Cały czas. Kiedy osthatnia gospodyni hweszła do jego pokoju, znalazła ich setki, wciśniętych w sthare hworki z ziarnem dla kur. Na szczęście nie umiała czythać, a poniehważ wbiła sobie w głohwę, że lokathor jest shwego rodzaju geniuszem, a zathem może mieć coś, co zdoła sprzedać, hwięc hwezwała sąsiadkę, pannę Adelinę Naszczęsną, która malohwała akhwarele, panna Naszczęsna zaś hwezwała przyjaciela, który oprahwiał obrazy, a then z kolei pospiesznie przyhwołał Efraima Dowstera, znanego pejzażystę. Od ohwego dnia uczeni sthudiują te notki, szukając jakiegoś zrozumienia udręczonego umysłu thego nieszczęśnika. Widzicie, one nie są poukładane kolejno. A niekthóre hwydają się… bardzo dzihwne.

— Dziwniejsze niż „Nie jesteś kurczakiem”? — upewnił się Fred.

— Tak — zapewnił sir Reynold. — Och, hwspomina tham o głosach, omenach, duchach… W dodathku pisał swój dziennik na przypadkohwych kahwałkach papieru, rozumiecie, i nigdy nic nie hwskazywało na dathę ani miejsce pobythu, żeby kurczaki go nie odnalazły. Używał też bardzo osthrożnych sformułowań, poniehważ nie chciał, by kurczaki coś odkryły.

— Przepraszam, ale mówił pan, że to on uważał się za kur… — zaczął Colon.

— Ktho zdoła zgłębić procesy myślowe człowieka smuthnie niezrównohważonego, sierżancie? — przerwał mu ze znużeniem sir Reynold.

— Eee… a czy ten obraz mówi? — zainteresował się Nobby Nobbs. — Zdarzały się dziwniejsze rzeczy, nie?

— Ahaha… nie. Przynajmniej nie za moich czasów. Odkąd hwydano thę książkę, w godzinach othwarcia zawsze sthoi thu sthrażnik i thwierdzi, że obraz nigdy nie hwymówił nahwet słohwa. Nathuralnie, nieodmiennie fascynuje ludzi. I nieodmiennie powtharzane są histhorie o ukrythym tham skarbie. Hwłaśnie dlathego ponohwnie hwydano tę książkę. Ludzie uhwielbiają sehkrety, prahwda?

— Nie my — stwierdził Colon.

— Nie wiem nawet, co się robi z takim suchym kretem. — Nobby kartkował „Kodeks”. — Zaraz… Słyszałem o tej książce. Mój kumpel Dave, który prowadzi sklep ze znaczkami, mówił mi, że to taka historia o krasnoludzie, tak, który przybył do miasteczka niedaleko doliny Koom ponad dwa tygodnie po bitwie, cały poharatany, bo wpadł w zasadzkę trolli, i wygłodzony, tak, tylko że nikt nie znał krasnoludziego, ale wydawało się, jakby chciał, żeby za nim poszli, i bez przerwy powtarzał to słowo, które jak się okazało, po krasnoludziemu znaczy „skarb”, tak, no więc oni poszli za nim do doliny, tylko że on umarł po drodze i nic nie znaleźli, tak, a potem ten malarz znalazł coś… no, coś znalazł w dolinie Koom, a miejsce, gdzie to znalazł, ukrył jakoś na obrazie, ale dostał od tego fioła. Jakby było nawiedzone, mówił Dave. I że rząd wyciszył sprawę.

— No tak, ale twój kumpel Dave zawsze powtarza, że rząd wszystko wycisza — przypomniał koledze Fred.

— Bo to prawda.

— Tylko że on zawsze o tym jakoś usłyszy, a jego nie wyciszają.

— Wiem, że zawsze lubi pan kłuć palcem drwiny, sierżancie, ale wiele dzieje się rzeczy, o których nie mamy pojęcia.

— A jakich konkretnie? — odparował Colon. — Wymień jedną rzecz, która się dzieje, a o której nie masz pojęcia. No właśnie, nie potrafisz, co?

Sir Reynold odchrząknął.

— Z pehwnością jest to jedna z theoryj — przyznał. Mówił wolno, jak często ludzie, którzy wysłuchali burzy argumentów Trustu Mózgowego Colon-Nobbs. — Niesthety, nothatki Methodii Rascala hwspierają prakthycznie każdą hwyobrażalną theoryę. Przyczyną obecnej popularności malohwidła jest, jak przypuszczam, fakt, iż książka isthotnie przypomina dawną opohwieść o ukrytym na płótnie hwielkim sekrecie.

— Jaki to sekret? — zainteresował się Fred Colon.

— Nie mam pojęcia. Pejzaż zosthał oddany w najdrobniejszych szczegółach. Może coś tam hwskazuje ukrythą jaskinię? Coś w ustahwieniu hwalczących? Krążą najróżniejsze theorye. Dość dziwaczne osoby zjahwiają się thu z thaśmami mierniczymi i niepokojąco skupionymi minami, ale nie sądzę, żeby coś znaleźli.

— Może któryś z nich zwinął obraz? — zgadywał Nobby.

— Hwątpię. Są tho dość skrythe indyhwidua. Przynoszą thermosy, kanapki i zosthają przez cały dzień. Tho ludzie, kthórzy kochają anagramy, thajemne znaki, mają shwoje małe theorye i pryszcze. Prawdopodobnie całkiem nieszkodliwi, chyba że względem siebie nawzajem. Zresztą po co kraść? Lubimy, kiedy ludzie intheresują się szthuką. Nie wydaje mi się, żeby kthoś thaki zabrał obraz do domu, bo jest za duży, żeby się zmieścił pod łóżkiem. Wiecie, panowie, Rascal napisał, że niekiedy nocą słyszał krzyki. Odgłosy bithwy, należy podejrzehwać. Bardzo smutna histhorya.

— Czyli nie jest to coś, co człowiek powiesiłby sobie nad kominkiem — uznał Fred Colon.

— Othóż tho, sierżancie. Nahwet gdyby można było mieć kominek szeroki na pięćdziesiąt sthóp.

— Dziękuję panu. I jeszcze jedno pytanie: ile drzwi prowadzi do tego budynku?

— Throje — odparł natychmiast sir Reynold. — Ale dwoje zawsze są zaryglowane.

— Gdyby jednak troll…

— …albo krasnoludy… — wtrącił Nobby.

— Albo, jak podpowiada mój młodszy kolega, krasnoludy, próbowały coś wynieść…

— Gargulce — oznajmił z dumą sir Reynold. — Dhwa na budynku naprzeciw bezusthannie obserhwują główne hwejście, a po jednym sthoi przy obu pozosthałych. No i w dzień są thu pracohwnicy.

— Panu to pytanie może się wydać niemądre… ale czy wszędzie szukaliście?

— Personel szukał przez cały ranek, sierżancie. To byłby bardzo hwielki i ciężki zwój. Jest thu mnósthwo zakamarków, ale coś thakiego raczej thrudno ukryć.

Colon zasalutował.

— Bardzo dziękuję. Rozejrzymy się zatem, jeśli nie ma pan nic przeciw temu.

— Rozejrzymy się za urnami — sprecyzował Nobby.


* * *

Vimes usadowił się w fotelu i spojrzał na przeklętego wampira. Dziewczynę można by wziąć za szesnastolatkę; naprawdę trudno było uwierzyć, że jest niewiele młodsza od Vimesa. Miała krótkie włosy, jakich nigdy jeszcze nie widział u wampira, i wyglądała jeśli już nie jak chłopak, to jak dziewczyna, która nie ma nic przeciwko temu, że ktoś ją z chłopcem pomyli.

— Przepraszam za… tę uwagę na dole — powiedział. — Mamy ciężki tydzień, a z godziny na godzinę jest gorzej.

— Nie musi pan być wystraszony — odparła Sally. — Jeśli to w czymś pomoże, mnie to się nie podoba tak samo jak panu.

— Nie jestem wystraszony — oświadczył surowo Vimes.

— Przykro mi, panie Vimes, ale pachnie pan wystraszeniem — oświadczyła. — Niezbyt mocno — dodała szybko — ale trochę. I puls ma pan przyspieszony. Przepraszam, jeśli uraziłam. Chciałam tylko pana rozluźnić.

Vimes oparł się w fotelu.

— Proszę nie starać się mnie rozluźniać, panno von Humpeding — rzekł. — Robię się nerwowy, kiedy ludzie tego próbują. Zresztą nie mam niczego zaciągniętego, co mógłbym rozluźniać. I proszę powstrzymać się od komentarzy na temat mojego zapachu. Będę wdzięczny. Aha, i proszę się do mnie zwracać: komendancie. Albo: sir. Zrozumiano? Nie: panie Vimes.

— A ja wolałabym, gdyby nazywał mnie pan: Sally — poinformowała wampirzyca.

Spoglądali na siebie, oboje świadomi, że spotkanie nie przebiega dobrze, oboje niepewni, czy mogą to jakoś naprawić.

— No więc… Sally… chcesz być gliną? — spytał Vimes.

— Policjantką? Tak.

— Miałaś w rodzinie jakieś tradycje pracy policyjnej?

To było standardowe pytanie otwierające. Zawsze lepiej, jeśli rekrut wnosił z domu jakieś pojęcie o pracy gliniarza.

— Nie, tylko gryzienie gardeł — odparła Sally.

Znowu zapadła cisza.

Vimes westchnął.

— Wiesz, chciałbym dowiedzieć się jednego: czy John Wcale-Nie-Wampir-Skąd Smith i Doreen Winkings cię w to wciągnęli?

— Nie — odparła Sally. — To ja się do nich zwróciłam. I jeśli ma to panu pomóc, sir, nie sądziłam, że narobię tyle zamieszania.

Vimes zrobił zdziwioną minę.

— Przecież chciałaś wstąpić…

— Tak, ale nie rozumiem, skąd się bierze takie… zainteresowanie.

— Nie do mnie te pretensje. To była wasza Liga Wstrzemięźliwości.

— Doprawdy? W codzienniku cytowali waszego lorda Vetinariego. Wszystko to o braku dyskryminacji gatunkowej należącym do najpiękniejszych tradycji straży.

— Ha! — burknął Vimes. — No więc to prawda. Jeśli o mnie chodzi, to gliniarz jest gliniarzem. Ale najpiękniejsze tradycje straży, panno von Humpeding, to przede wszystkim chowanie się gdzieś przed deszczem, kręcenie się przy barach w nadziei na darmowe piwo i koniecznie prowadzenie dwóch notesów!

— Czyli nie chce mnie pan? — spytała Sally. — Wydawało mi się, że potrzebujecie wszystkich rekrutów, jacy się wam trafią. Proszę posłuchać, jestem prawdopodobnie silniejsza niż ktokolwiek na waszej liście płac, kto nie jest trollem, jestem całkiem bystra, nie boję się ciężkiej pracy i doskonale widzę w ciemności. Mogę się przydać. Chcę się przydać.

— A potrafisz się zmienić w nietoperza?

To ją zaszokowało.

— Co to niby za pytanie?

— Chyba jedno z łatwiejszych. A poza tym może to być całkiem przydatna umiejętność. Potrafisz?

— Nie.

— No trudno, mniejsza z tym.

— Potrafię się zmienić w stado nietoperzy — poinformowała Sally. — Jeden nietoperz jest trudny, bo trzeba jakoś rozwiązać kwestię zmiany masy ciała, a to niemożliwe dla kogoś od pewnego czasu Zreformowanego. Poza tym głowa mnie od tego boli.

— Gdzie pracowałaś poprzednio?

— Nigdzie. Ale byłam muzykiem.

Vimes ucieszył się wyraźnie.

— Naprawdę? Niektórzy chłopcy mówili ostatnio o założeniu orkiestry straży.

— Przyda im się wiolonczela?

— Raczej nie.

Vimes zabębnił palcami o biurko. No cóż, nie rzuciła mu się jeszcze do gardła, prawda? Ale oczywiście na tym właśnie polegał problem. Wampiry są całkiem miłe aż do momentu, kiedy nagle już nie są. Ale prawdę mówiąc, w tej chwili musiał to przyznać: potrzebował każdego, kto potrafi stanąć prosto i dokończyć zdanie. Cała ta sytuacja zaczynała ich wyczerpywać. Potrzebował ludzi na ulicach przez cały czas tylko po to, żeby utrzymywali wrzenie pod pokrywką. Pewnie, w tej chwili chodziło tylko o jakieś przepychanki, rzucanie kamieniami, wybijanie szyb i ucieczkę, ale wszystko to spiętrzało się jak płatki śniegu na lawinowym zboczu. W takich chwilach ludzie powinni wszędzie widzieć gliny. Gliniarze dawali złudzenie, że nie cały świat popadł w szaleństwo.

A Liga Wstrzemięźliwości pilnowała i wspierała swoich członków. W ich wspólnym interesie leżało, by nikt nie znalazł się w obcej sypialni z uczuciem krępującej sytości. Będą na nią uważać…

— W straży nie ma miejsc dla pasażerów — rzekł. — Obecnie mamy zbyt wiele pracy, by zaproponować ci coś więcej niż to, co dowcipnie nazywamy szkoleniem na stanowisku roboczym. Od pierwszego dnia wychodzisz na patrole… Ehm… Jak sobie radzisz z dziennym światłem?

— Nie przeszkadza mi, jeśli mam długie rękawy i szerokie rondo. Zresztą noszę zestaw.

Vimes kiwnął głową. Mała szufelka, zmiotka, fiolka zwierzęcej krwi i kartka z napisem:


Pomóż. Rozsypałam się i nie mogę powstać. Proszę, zamieć mnie w stosik i rozbij fiolkę. Jestem czarnowstążkowcem i nie zrobię ci krzywdy. Z góry dziękuję.


Znowu zastukał o blat. Patrzyła na niego spokojnie.

— No dobra. Jesteś przyjęta — powiedział w końcu. — Na początek na okres próbny. Wszyscy tak zaczynają. Załatwisz wszystkie papiery z sierżant Tyłeczek na dole, potem zgłosisz się do sierżanta Detrytusa po ekwipunek i wykład motywacyjny. Staraj się nie śmiać. A teraz, kiedy dostałaś już to, czego chciałaś, i nie rozmawiamy oficjalnie… Wytłumacz mi dlaczego.

— Przepraszam?

— Wampir, który chce zostać gliną? — Vimes odchylił się do tyłu. — Trudno mi w to uwierzyć, Sally.

— Pomyślałam, że to ciekawa praca na świeżym powietrzu, dająca możliwość pomagania ludziom, komendancie.

— Hmm… Jeśli potrafisz to powiedzieć z poważną miną, może jednak będzie z ciebie glina. Witamy w straży, młodsza funkcjonariusz. Mam nadzieję, że…

Trzasnęły drzwi. Kapitan Marchewa zrobił dwa kroki do wnętrza pokoju, zauważył Sally i zawahał się.

— Młodsza funkcjonariusz von Humpeding właśnie do nas dołączyła, kapitanie — wyjaśnił Vimes.

— Eee… świetnie… bardzo mi miło, panienko… — powiedział szybko Marchewa, po czym zwrócił się do Vimesa. — Sir, ktoś zabił Combergniota!


* * *

Dwuosobowa Chluba Ankh-Morpork zmierzała wolno z powrotem do Yardu.

— Co ja bym zrobił? — rzekł Nobby. — Bym pociął malunek na małe kawałki, takie… no, po parę cali.

— W ten sposób można się pozbyć kradzionych diamentów, nie obrazu.

— No dobrze, to może tak… Tniemy tego muriela na kawałki wielkości normalnego obrazka, tak? A potem malujemy malunek na drugiej stronie każdego, wkładamy w ramy i wieszamy w całym budynku. Nikt nie zwróci uwagi na dodatkowe obrazy, nie? A potem można tam wejść i je zwinąć, kiedy już hałas ucichnie.

— A jak je wyniesiesz, Nobby?

— No więc najpierw trzeba mieć trochę kleju i bardzo długi kij, i…

Fred Colon pokręcił głową.

— Jakoś tego nie widzę, Nobby.

— No dobra, w takim razie zdobywamy trochę farby tego samego koloru co ściany, przyklejamy obraz do ściany gdzieś, gdzie pasuje, a potem zamalowujemy naszą farbą do ścian, tak że wygląda całkiem jak ściana.

— Myślisz o jakimś konkretnym kawałku ściany?

— Może we wnętrzu ramy, która już tam wisi, sierżancie?

Colon stanął jak wryty.

— Niech mnie licho, Nobby! To naprawdę sprytne!

— Dziękuję, sierżancie. Z pańskich ust te słowa wiele dla mnie znaczą.

— Ale przecież i tak musisz obraz wydostać…

— Pamięta pan te wszystkie pokrowce, sierżancie? Mogę się założyć, że za parę tygodni dwóch gości w kombinezonach będzie mogło wyjść z wielkim białym zwojem pod pachami i nikt nie zwróci na nich uwagi, bo przecież wszyscy będą wiedzieć, że muriela ktoś ukradł parę tygodni wcześniej.

Przez długą chwilę trwała cisza. Potem sierżant Colon oświadczył ściszonym głosem:

— Masz bardzo niebezpieczny umysł, Nobby. Naprawdę niebezpieczny. Ale jak się pozbędziesz nowej farby?

— Och, to łatwe. Wiem też, gdzie można zdobyć malarskie fartuchy.

— Nobby! — krzyknął zaszokowany Colon.

— No dobrze, sierżancie. Ale nie może pan mieć pretensji, że człowiek sobie marzy.

— Możemy z tego mieć pióro na kapeluszach, Nobby. A na pewno by się nam teraz przydało.

— Znowu się odezwała pańska woda, sierżancie?

— Możesz się śmiać, Nobby, ale wystarczy się rozejrzeć. Teraz mamy tylko walki gangów, ale będzie gorzej, zapamiętaj moje słowa. Wszystkie te bójki o coś, co się zdarzyło tysiące lat temu! Nie wiem, czemu nie wracają tam, skąd przyszli, jeśli tak im zależy!

— Teraz większość pochodzi stąd — przypomniał Nobby.

Fred parsknął niechętnie na ten zwykły fakt geograficzny.

— Wojna, Nobby… Ha! Na co ona komu? — zapytał.

— Nie wiem, sierżancie. Może żeby wyzwolić niewolników?

— Abso… No, możliwe.

— W obronie przed totalitarnym najeźdźcą?

— Dobra, przyznaję, ale…

— Ratowanie cywilizacji przed hordą…

— Na dłuższą metę nic dobrego nie przynosi, to właśnie chciałem powiedzieć, Nobby, gdybyś zechciał słuchać przez pięć sekund — rzucił surowo Fred Colon.

— Tak, ale na dłuższą metę co przynosi, sierżancie?


* * *

— Powiedz to jeszcze raz, zwracając uwagę na każde słowo, dobrze? — poprosił Vimes.

— Nie żyje, sir. Combergniot nie żyje. Krasnoludy są tego pewne.

Vimes zerknął na Sally.

— Wydałem wam rozkaz, młodsza funkcjonariusz Humpeding. Idźcie wstępować do straży, biegiem!

Kiedy dziewczyna wyszła, zwrócił się do Marchewy.

— Mam nadzieję, że też jesteście tego pewni, kapitanie.

— Wiadomość rozchodzi się wśród krasnoludów jak… — zaczął Marchewa.

— Alkohol? — podpowiedział Vimes.

— W każdym razie bardzo szybko — ustąpił Marchewa. — Podobno wczoraj w nocy jakiś troll wdarł się do jego mieszkania przy Melasowej i zatłukł Combergniota na śmierć. Słyszałem, jak niektórzy chłopcy o tym rozmawiają.

— Marchewa, przecież byśmy wiedzieli, gdyby coś takiego się stało, prawda?

Ale w myślach komendanta ponownie zabrzmiały kasandryczne przestrogi Angui i Freda Colona. Krasnoludy coś wiedzą. Krasnoludy są niespokojne.

— A nie wiemy, sir? Przecież właśnie panu powiedziałem.

— No to dlaczego ludzie nie krzyczą o tym na ulicach? Zabójstwo polityczne i takie tam? Czy nie powinni nawoływać do zemsty? Kto ci powiedział?

— Funkcjonariusz Żelazłom i kapral Ringfunder, sir. To solidne chłopaki. Ringfunder pewnie niedługo awansuje na sierżanta. Ehm… jest coś jeszcze, sir. Spytałem, dlaczego nie słyszeliśmy o tym oficjalnie, i Żelazłom powiedział… to się panu nie spodoba, sir… powiedział, że straż nie miała być powiadamiana.

Marchewa pilnie przyglądał się Vimesowi. Trudno było dostrzec zmianę wyrazu twarzy komendanta, ale niektóre drobne mięśnie zesztywniały.

— Z czyjego rozkazu? — zapytał Vimes.

— Kogoś, kto nazywa się Twardziec, podobno. Jest… tłumaczem Combergniota, tak chyba można go określić. Uważa, że to sprawa krasnoludów.

— Ale to jest Ankh-Morpork, kapitanie. A morderstwo to morderstwo.

— Tak jest, sir.

— A my jesteśmy Strażą Miejską — ciągnął Vimes. — Tak jest napisane na drzwiach.

— Właściwie to w tej chwili na drzwiach jest napisane głównie „Gliny to pranie”, ale posłałem już kogoś, żeby to oczyścił. No i…

— To znaczy, że jeśli ktoś zostaje zamordowany, my za to odpowiadamy.

— Rozumiem, o co panu chodzi, sir — zapewnił ostrożnie Marchewa.

— Vetinari wie?

— Nie wyobrażam sobie, żeby nie wiedział.

— Ja też nie. — Vimes zastanowił się. — A co z „Pulsem”? Pracuje u nich sporo krasnoludów.

— Byłbym zdziwiony, gdyby przekazały coś ludziom, sir. Ja dowiedziałem się tylko dlatego, że jestem krasnoludem, a Ringfunder bardzo chce awansować, no i szczerze mówiąc, podsłuchałem ich przypadkiem, ale nie wierzę, żeby krasnoludy z drukarni wspomniały o tym redaktorom.

— Chcecie mi wmówić, kapitanie, że krasnoludy w straży zachowałyby morderstwo w tajemnicy?

Marchewą wstrząsnęła taka sugestia.

— Ależ skąd, sir!

— To dobrze.

— Zachowałyby je w tajemnicy tylko przed ludźmi. Przykro mi, sir.

Najważniejsze, to żeby teraz nie wrzeszczeć, myślał Vimes. Żeby nie… jak oni to mówią? Nie dostać szału. Potraktujmy to jak interesujący projekt badawczy. Sprawdzimy, czemu świat nie jest taki, za jaki go uważaliśmy. Zbierzemy fakty, przetrawimy informacje, rozważymy wnioski. Dopiero potem dostaniemy szału. Ale precyzyjnie.

— Kapitanie, krasnoludy zawsze były praworządnymi obywatelami — oświadczył. — Płacą nawet podatki. I nagle przychodzi im do głowy, że można nie zawiadamiać o możliwym morderstwie?

Marchewa spostrzegł w oczach komendanta błysk stali.

— No więc chodzi o to… — zaczął.

— Tak?

— Bo widzi pan, sir, Combergniot jest głębinowym krasnoludem. Ale naprawdę głębinowym. Nienawidzi wychodzenia na powierzchnię. Podobno mieszka na poziomie podpodpodpiwniczenia…

— Wiem o tym. Więc?

— Więc jak głęboko sięga nasza jurysdykcja, sir? — spytał Marchewa.

— Co? Tak głęboko, jak chcemy!

— Eee… A czy to jest gdzieś napisane, sir? Większość tutejszych krasnoludów pochodzi z Miedzianki, z Llamedos i z Überwaldu. Te okolice mają prawa powierzchniowe i prawa podziemne. Wiem, że tutaj jest inaczej, ale… Oni tak widzą świat, sir. I oczywiście krasnoludy Combergniota to sami głębinowcy, a wie pan, sir, jak zwykłe krasnoludy takich traktują.

Są wściekle bliscy oddawania im czci, pomyślał Vimes. Roztarł grzbiet nosa i przymknął oczy. Po prostu jest coraz gorzej i gorzej…

— No dobrze, ale jesteśmy w Ankh-Morpork i mamy tutaj własne prawa. Nic się nie stanie, jeśli tylko sprawdzimy stan zdrowia brata Combergniota. Możemy zapukać do drzwi, prawda? Powiedzieć, że mamy powody, by pytać. Wiem, że to tylko plotka, ale jeśli wystarczająco wielu ludzi w taką plotkę uwierzy, nie zdołamy opanować sytuacji.

— Dobry pomysł, sir.

— Przekaż Angui, żeby poszła z nami. I jeszcze… no, Haddock. I może Ringfunder. Ty też, oczywiście.

— Ehm… A to nie jest dobry pomysł, sir. Przypadkiem wiem, że większość głębinowców jest trochę nerwowa w mojej kwestii. Uważają, że jestem za ludzki, żeby być krasnoludem.

— Naprawdę?

Sześć stóp i trzy cale w samych rajtuzach, myślał Vimes. Adoptowany i wychowany przez krasnoludy w niewielkiej górskiej kopalni. Jego krasnoludzie imię brzmi Kzad-bhat, to znaczy Łupacz Głową.

Odkaszlnął.

— Skąd mogło im przyjść do głowy coś takiego, nie rozumiem — stwierdził.

— No dobrze. Wiem, że jestem… technicznie człowiekiem, sir, ale wzrost nigdy nie był elementem krasnoludziej definicji krasnoluda. W każdym razie grupa Combergniota nie jest mną zachwycona.

— Przykro mi to słyszeć. W takim razie zabiorę Cudo.

— Czy pan zwariował, sir? Wie pan przecież, co oni sądzą o krasnoludzich kobietach, które się do tego przyznają…

— W porządku. Zabiorę sierżanta Detrytusa. W niego uwierzą bez problemów.

— To może być trochę prowokacyjne, sir… — zaczął z powątpiewaniem Marchewa.

— Detrytus jest ankhmorporskim gliną, kapitanie, jak pan albo ja. Mam nadzieję, że ja jestem do przyjęcia, co?

— Tak, sir, oczywiście. Myślę jednak, że trochę ich pan niepokoi.

— Tak? Hm… — Vimes zawahał się. — To nawet lepiej. A Detrytus jest przedstawicielem prawa. Wciąż mamy tu jakieś prawo. I jeśli o mnie chodzi, sięga ono w dół. Bardzo głęboko.


* * *

Idiotyczne hasło, myślał Vimes pięć minut później, kiedy maszerował po ulicy na czele swojego małego oddziału. Przeklinał się za to, że je wypowiedział.

Gliniarze zostawali przy życiu dzięki oszustwu. Tak to działało. Mieli te swoje komisariaty z niebieskimi latarniami na zewnątrz i dbali, żeby w ważnych miejscach publicznych zawsze kręcili się mocno zbudowani funkcjonariusze. Spacerowali po mieście takim krokiem, jakby byli właścicielami tych ulic. Ale nie byli — wszystko to tylko dym i lustra. Starali się wczarować małego policjanta do głowy każdego mieszkańca. Polegali na tym, że tamci ustąpią, że znają zasady. Ale w rzeczywistości setka dobrze uzbrojonych ludzi mogłaby zetrzeć z powierzchni Dysku całą straż. Kiedy jakiś szaleniec odkryje, że zaatakowany z zaskoczenia glina umiera tak samo jak każdy, czar zostanie złamany.

Krasnoludy Combergniota nie wierzyły w straż? To może okazać się problemem. Być może zabranie ze sobą trolla wydaje się prowokacyjne, ale Detrytus jest obywatelem, na bogów, tak samo jak każdy. Jeśli człowiek…

— Duddle-dum-duddle-dum-duddle-dum!

A tak. Nieważne, jak zła jest sytuacja, zawsze istnieje możliwość, by stała się o tę odrobinę gorsza…

Wyjął z kieszeni eleganckie brązowe pudełko i otworzył wieczko. Szpiczastouchy pyszczek małego zielonego chochlika spojrzał na niego z żałosnym, bezradnym uśmiechem, który — w rozmaitych wersjach — już rozpoznawał i nauczył się go obawiać.

— Dzień dobry, Wstaw Swoje Imię! Jestem De-Terminarz Mark Pięć, Gooseberry™. Jak mógłbym… — zaczął chochlik szybko, by przekazać jak najwięcej przed nieuniknionym przerwaniem.

— Przysiągłbym, że cię wyłączyłem — oświadczył Vimes.

— Groziłeś mi młotkiem! — rzekł oskarżycielskim tonem chochlik i potrząsnął kartą. — Słuchajcie wszyscy! Ten gość grozi młotkiem szczytowemu osiągnięciu technomancji! — zawołał. — Nie wypełnił nawet karty rejestracyjnej! Dlatego muszę go nazywać Wstaw Swo…

— Myślałam, że się pan go pozbył, sir — rzekła Angua, kiedy Vimes zatrzasnął wieczko. — Zdawało mi się, że miał… wypadek.

— Akurat! — dobiegł zduszony głos z pudełka.

— Sybil zawsze daje mi nowy. — Vimes skrzywił się niechętnie. — I lepszy. Ale jestem pewien, że ten był wyłączony.

Klapka odskoczyła.

— Włączam się na Alarmy! — pisnął chochlik. — Dziesięć dwukropek czterdzieści pięć, pozowanie do tego piekielnego portretu!

Vimes jęknął. Portret u sir Joshuy. Będzie miał kłopoty, to pewne. Opuścił już dwie sesje. Ale te krasnoludy… to ważna sprawa.

— Nie dam rady… — mruknął.

— W takim razie czy zechcesz skorzystać z wygodnej i prostej w użyciu Zintegrowanej Usługi Komunikacyjnej Bluenose™?

— A na czym to polega? — spytał podejrzliwie Vimes.

Ciąg posiadanych De-Terminarzy okazał się całkiem sprawny w prawie że rozwiązywaniu wszystkich problemów, które wynikały przede wszystkim z ich posiadania.

— No, w zasadzie na tym, że bardzo szybko biegnę z wiadomością do najbliższej wieży sekarowej — wyjaśnił z nadzieją chochlik.

— A potem wracasz? — W Vimesie także zbudziła się nadzieja.

— Absolutnie!

— Dziękuję, nie — odparł Vimes.

— A może zagrasz w Splong!™, grę specjalnie zaprojektowaną dla Modelu Piątego? — błagał chochlik. — Mam tu paletki… Nie? To może wolisz zawsze popularną Zgadnij Moją Wagę W Prosiakach? Albo mógłbym zagwizdać jedną z twoich ulubionych melodii? Moja funkcja i NUĆ™ pozwala zapamiętać do tysiąca pięciuset najbardziej…

— Mógłby się pan nauczyć go używać, sir — uznała Angua, gdy Vimes znowu zatrzasnął wieczko, ucinając głośne protesty.

— Używałem jednego.

— Tak. Jako odbojnika drzwi — zadudnił z tyłu Detrytus.

— Po prostu nie znam się na tej całej technomancji, jasne? — burknął Vimes. — Koniec dyskusji. Haddock, pobiegnij na aleję Księżycowego Stawu, co? Przekaż moje przeprosiny lady Sybil, która czeka tam w pracowni sir Joshuy. Powiedz, że bardzo mi przykro, ale wyszła ta sprawa i wymaga szczególnego traktowania.

To prawda, pomyślał, kiedy ruszyli dalej. Pewnie wymaga nawet więcej szczególnego traktowania, niż mam ochotę jej poświęcić. Ale do demona z tym. To już przesada, kiedy trzeba bardzo uważać nawet przy sprawdzaniu, czy w ogóle popełniono morderstwo.

Ulica Melasowa leżała w okolicy, jakie zwykle kolonizują krasnoludy — na granicy tych mniej przyjemnych części miasta, ale jeszcze nie tam. Człowiek łatwo dostrzegał krasnoludzie dzielnice: nierówno ustawione okna wskazywały, że dwukondygnacyjny budynek został przerobiony na trzykondygnacyjny, zachowując jednak dokładnie tę samą wysokość, pojawiała się spora liczba kucyków ciągnących wozy… no, bardzo niscy ludzie z brodami i w hełmach także stanowili wyraźną sugestię.

Krasnoludy kopały też w głąb. Jak zwykle krasnoludy. Tutaj w górze, daleko od rzeki, mogły prawdopodobnie dotrzeć poniżej poziomu piwnic, nie wpadając przy tym po szyję do wody.

Dzisiejszego ranka krążyło ich więcej niż zwykle. Nie byli jakoś specjalnie wzburzeni, o ile Vimes mógł cokolwiek określić, gdyż jedyny dostępny mimice obszar pomiędzy brwiami i wąsem miał ledwie kilka cali kwadratowych. Ale nieczęsto się zdarzało, żeby krasnoludy po prostu stały. Zwykle pracowały ciężko, na ogół dla siebie nawzajem. Nie, nie były wzburzone, ale były zaniepokojone. Nie trzeba widzieć twarzy, żeby to wyczuć.

Krasnoludy na ogół nie były zachwycone azetami, traktując tego rodzaju wieści mniej więcej tak, jak miłośnik pięknych winogron traktuje rodzynki. O nowinach dowiadywały się od innych krasnoludów, pewne, że są nowe, świeże, z charakterem, a w procesie opowiadania na pewno zyskały liczne uzupełnienia. Ten tłum niepewnie czekał na wiadomość, że ma się stać źródłem zamieszek.

Na razie jednak rozstępował się, by ich przepuścić. Obecność Detrytusa budziła falę pomruków, których troll rozsądnie postanowił nie słyszeć.

— Czuje pan to? — spytała Angua, kiedy szli ulicą. — Przez stopy?

— Nie mam waszych zmysłów, sierżancie — odparł Vimes.

— Takie nieustające „łups, łups!” pod ziemią. Ulica dygocze. To chyba pompa.

— Może osuszają kolejne poziomy piwnic? — zgadywał Vimes.

Wyglądało to na poważne przedsięwzięcie. Jak głęboko mogły zejść? Ankh-Morpork było przecież zbudowane głównie na Ankh-Morpork. Miasto leżało tutaj od zawsze.

Kiedy człowiek się przyjrzał, zauważał, że nie jest to przypadkowy tłum. To była kolejka stojąca wzdłuż ulicy i przesuwająca się bardzo powoli w stronę bocznych drzwi. Czekają na spotkanie z gragami… Proszę, przyjdź i wymów słowa śmierci nad moim ojcem… Doradź mi w sprawie sprzedaży mojego warsztatu… Prowadź mnie w interesach… Znalazłem się daleko od kości moich przodków, pomóż mi pozostać krasnoludem…

Chwila nie jest odpowiednia, by być d’rkza. Ściśle mówiąc, większość ankhmorporskich krasnoludów była d’rkza; znaczyło to „nie tak naprawdę krasnolud”. Nie mieszkali głęboko pod ziemią i wychodzili nie tylko nocą, nie wydobywali metalu, pozwalali córkom demonstrować przynajmniej kilka cech kobiecych, byli trochę niedbali, jeśli chodzi o niektóre ceremonie. Ale w powietrzu unosił się zapach doliny Koom i nastał czas, by być głównie krasnoludem. Dlatego należało pilnie słuchać gragów. Pomagali trzymać się czystej żyły.

I aż do teraz Vimesowi to nie przeszkadzało. Jednak aż do teraz gragowie w mieście powstrzymywali się od zachęcania do mordów.

Lubił krasnoludy. Byli z nich solidni funkcjonariusze i z natury szanowali prawo, w każdym razie pod nieobecność alkoholu. Ale teraz wszyscy na niego patrzyli. Czuł nacisk ich spojrzeń.

Stanie i gapienie się na ludzi stanowiło oczywiście główne zajęcie mieszkańców Ankh-Morpork — miasto było znaczącym eksporterem ponurych spojrzeń. Ale te należały do niewłaściwej odmiany. Odnosił wrażenie, że ulica jest nie tyle wroga, ile raczej obca. A przecież to ulica w Ankh-Morpork… Jak może czuć się tutaj obco?

Nie powinienem sprowadzać trolla, pomyślał. Ale do czego to doprowadzi? Wybierz sobie gliniarza z tabeli?

Przed domem Combergniota stały na warcie dwa krasnoludy. Były ciężej uzbrojone niż przeciętny krasnolud, o ile to w ogóle możliwe, ale przygaszenie nastrojów chyba powodowały czarne skórzane szarfy. Tym, którzy potrafili je rozpoznać, ogłaszały, że ci dwaj pracują dla głębinowych krasnoludów i przejmują cząstkę tej magii, many, szacunku czy lęku, jaki głębinowi wywołują w przeciętnym krasnoludzie łamiącym tradycje. Zaczęli obrzucać Vimesa wzrokiem typowym dla wszystkich wartowników gdziekolwiek, a oznaczającym w skrócie: sytuacja domyślna jest taka, że nie żyjesz; jedynie moja cierpliwość stoi temu na przeszkodzie. Ale Vimes był na to gotowy. W samym piekle wiedzieli, że sam tego wzroku skutecznie używał. Ripostował więc roztargnionym spojrzeniem kogoś, kto nie zauważył warty.

— Komendant Vimes, Straż Miejska — poinformował, pokazując swoją odznakę. — Muszę się natychmiast zobaczyć z gragiem Combergniotem.

— Nikogo nie przyjmuje — odparł jeden z wartowników.

— Aha. Czyli rzeczywiście nie żyje?

Wyczuł odpowiedź. Nie potrzebował nawet leciutkiego skinienia Angui. Krasnoludy bały się tego pytania i pociły obficie.

Ku ich zdumieniu, przerażeniu, a także trochę własnemu zaskoczeniu Vimes usiadł na schodach między nimi i wyjął z kieszeni paczkę tanich cygar.

— Nie poczęstuję was, chłopcy, bo wiem, że nie wolno wam palić na służbie — powiedział jowialnym tonem. — Moim chłopakom też na to nie pozwalam. Mnie to uchodzi tylko z tego powodu, że nie ma mi kto zabronić, cha, cha. — Dmuchnął smużką błękitnego dymu. — Otóż jak wam wiadomo, jestem dowódcą Straży Miejskiej. Tak?

Oba krasnoludy wpatrywały się prosto przed siebie, ale niemal niedostrzegalnie skinęły głowami.

— Dobrze — pochwalił Vimes. — A to znaczy, że wy obaj utrudniacie mi wykonywanie obowiązków. Co daje mi, ho, ho, cały zakres możliwości. Ta, o której teraz myślę, polega na wezwaniu funkcjonariusza Dorfla. Jest golemem. I możecie mi wierzyć, jemu nic nie przeszkodzi w wykonywaniu obowiązków. Przez całe tygodnie będziecie zbierać z podłogi odłamki tych drzwi. A na waszym miejscu nie próbowałbym stawać mu na drodze. Aha, i będzie to zgodne z prawem, co oznacza, że jeśli ktoś zacznie walczyć, zrobi się naprawdę ciekawie. No więc mówię wam o tym, bo przez długie lata odstałem swoje na warcie, i wiem, że są takie chwile, kiedy działa udawanie twardziela, a są takie… i ta, moim zdaniem, właśnie do nich należy… kiedy rozsądnym posunięciem jest pójście i spytanie kogoś w środku, co powinniście zrobić.

— Nie możemy zejść z posterunku — oświadczył krasnolud.

— Tym się nie przejmuj — uspokoił go Vimes, wstając. — Postoję za ciebie.

— Nie możesz!

Vimes schylił mu się do ucha.

— Jestem komendantem straży — syknął, już bez przyjaznych tonów. Wskazał kamienie bruku. — To jest moja ulica. Mogę stać, gdzie mi się podoba. A ty stoisz na mojej ulicy. To droga publiczna. Co oznacza, że jest przynajmniej dziesięć powodów, dla których mogę cię aresztować. Będą kłopoty, jasna sprawa, ale ty znajdziesz się w samym ich środku. Dlatego posłuchaj dobrej rady jednego strażnika dla drugiego: skocz szybko i pogadaj z kimś wyż… dalej w hierarchii, co?

Zobaczył niespokojne oczy wyglądające spomiędzy bujnych brwi i obfitych wąsów, i dostrzegł drobne oznaki, które już umiał rozpoznawać.

— No, dalej — dodał — droga pani.

Krasnolud załomotał w drzwi. Odsunęła się klapka. Wymieniono kilka szeptów. Drzwi się otworzyły. Krasnolud wśliznął się do wnętrza. Drzwi się zamknęły. Vimes odwrócił się, zajął stanowisko przed nimi i stanął na baczność trochę bardziej teatralnie, niż było to konieczne.

Zabrzmiały jeden czy dwa chichoty. W Ankh-Morpork ludzie — i krasnoludy też — zawsze chcieli zobaczyć, co stanie się potem.

— Nie wolno nam palić na służbie! — syknął drugi wartownik.

— Oj, przepraszam. — Vimes wyjął cygaro z ust i wsunął je za ucho, na później.

To wzbudziło kolejne chichoty. Niech się śmieją, pomyślał. Przynajmniej niczym nie rzucają.

Słońce świeciło. Tłum stał bez ruchu. Sierżant Angua spoglądała w niebo z twarzą starannie pozbawioną wyrazu. Detrytus zapadł w absolutny, skalny bezruch trolla, który chwilowo nie ma nic do roboty. Tylko Ringfunder był nieswój. Prawdopodobnie nie jest to najlepszy czas i miejsce dla krasnoluda z odznaką, myślał Vimes. Ale dlaczego? Przez ostatnie tygodnie nie robiliśmy nic prócz powstrzymywania dwóch band idiotów przed pozabijaniem się nawzajem.

A teraz jeszcze to… Dziś rano nieźle się nasłuchał, chociaż przecież Sybil nigdy nie krzyczała. Mówiła tylko ze smutkiem, co było o wiele gorsze.

Ten przeklęty portret rodzinny — to był cały kłopot. Wydawało się, że wymaga ogromnej liczby pozowań, ale tak nakazywała tradycja w rodzinie Sybil i koniec dyskusji. W każdym pokoleniu był to mniej więcej taki sam portret: szczęśliwa grupa rodzinna na tle panoramy ich falujących posiadłości. Vimes nie miał żadnych posiadłości, tylko obolałe stopy, ale jako dziedzic fortuny Ramkinów był też — jak odkrył — właścicielem Crundells, wielkiej i okazałej rezydencji za miastem. Jeszcze jej nawet nie widział. Osobiście nie miał nic przeciwko terenom wiejskim, jeśli tylko zachowywały się spokojnie i nie atakowały, ale lubił czuć bruk pod nogami i nie zależało mu, żeby wystąpić na portrecie jako jakiś ziemianin. Jak dotąd preteksty, by unikać tych nieskończonych sesji, wydawały się rozsądne, ale wiedział, że balansuje na krawędzi.

Mijał czas. Niektóre krasnoludy spośród gapiów sobie poszły. Vimes nie poruszył się, nawet kiedy klapka w drzwiach odsunęła się na moment, a potem zatrzasnęła znowu. Próbowali go przeczekać…

— Cza-cza-rym-cydle-tidle-midle-czam-czam!

Nie patrząc w dół, zachowując to nieruchome, tysiącmilowe spojrzenie wartownika, Vimes wyjął De-Terminarz z kieszeni i uniósł do ust.

— Wiem, że byłeś wyłączony — mruknął.

— Wyskakuję na Alarmy, nie pamiętasz?

— Jak mogę zrobić, żebyś przestał?

— Poprawna formuła słowna znajduje się w instrukcji, Wstaw Swoje Imię — odparł z godnością chochlik.

— A gdzie jest instrukcja?

— Wyrzuciłeś ją, Wstaw Swoje Imię. Zawsze wyrzucasz. Dlatego nigdy nie używasz właściwych poleceń i właśnie z tego powodu nie poszedłem wczoraj „wsadzić swojego głupiego łba w kaczy kuper”. Za pół godziny masz spotkanie z lordem Vetinari.

— Będę zajęty — wymamrotał Vimes.

— Chcesz, żeby przypomnieć ci ponownie za dziesięć minut?

— Powiedz, której części „wsadź swój głupi łeb w kaczy kuper” nie zrozumiałeś? — odparł Vimes i wsadził pudełko do kieszeni.

Czyli minęło pół godziny. Pół godziny wystarczy. Rozwiązanie będzie drastyczne, ale widział, jakim wzrokiem krasnoludy obrzucają Detrytusa. Plotka to straszna trucizna.

Zrobił krok naprzód, gotów pójść i przywołać Dorfla oraz wszystkie problemy, które wynikną z wzięcia tego budynku szturmem, kiedy za jego plecami otworzyły się drzwi.

— Komendant Vimes? Może pan wejść.

W progu stał krasnolud. Vimes ledwie rozróżniał w mroku jego sylwetkę. I po raz pierwszy zauważył symbol wykreślony kredą na murze nad wejściem: koło, a w nim poziomą linię.

— Sierżant Angua będzie mi towarzyszyć — oświadczył.

Znak wydał mu się odrobinę niepokojący; sprawiał wrażenie pieczęci właściciela, nieco bardziej empatycznej niż — na przykład — niewielka tabliczka z napisem „Mon Repos”.

— Troll zostaje na zewnątrz — oświadczyła stanowczo postać.

— Sierżant Detrytus stanie na straży, razem z kapralem Ringfunderem — odparł Vimes.

Przeformułowanie faktu zostało chyba zaakceptowane, co sugerowało, że krasnolud wiedział może nawet całkiem sporo o aronii, ale bardzo mało o ironii. Drzwi otworzyły się szerzej i Vimes wszedł do środka.

Korytarz był pusty, jeśli nie liczyć kilku ustawionych jedna na drugiej skrzynek. A pachniało tu… czym? Stęchłą żywnością… Starymi pustymi domami. Zamkniętymi pokojami. Strychem.

Cały budynek był strychem, myślał. To „łups, łups!” z dołu było tutaj wyraźnie słyszalne. Jak tętno.

— Tędy proszę. — Krasnolud wprowadził Vimesa z Anguą do bocznego pokoju. Tutaj też jedynym umeblowaniem były jakieś drewniane skrzynie i kilka mocno zużytych łopat. — Nieczęsto przyjmujemy gości. Proszę o cierpliwość — powiedział krasnolud i wycofał się. W zamku szczęknął klucz.

Vimes usiadł na skrzyni.

— Uprzejmie — oceniła z ironią Angua.

Vimes przyłożył dłoń do ucha, po czym wskazał kciukiem poplamiony, wilgotny tynk. Przytaknęła. Wymówiła bezgłośnie słowo „zwłoki” i wskazała w dół.

— Na pewno? — spytał Vimes.

Angua stuknęła się w nos. Nie można dyskutować z węchem wilkołaka.

Vimes oparł się o większą skrzynię. Była to wielka wygoda dla człowieka, który nauczył się spać oparty o jakikolwiek dostępny mur.

Tynk na przeciwległej ścianie się sypał, pozieleniały od wilgoci i przesłonięty zakurzonymi pajęczynami. Ktoś jednak wydrapał na nim symbol tak mocno, że wypadły kawałki zaprawy. Było to następne koło z dwoma liniami przecinającymi je po przekątnych. Włożono w niego pewną pasję — coś, czego człowiek nie spodziewał się u krasnoludów.

— Bardzo dobrze pan to przyjmuje, sir — przyznała Angua. — Musi pan wiedzieć, że to świadoma nieuprzejmość.

— Taka nieuprzejmość nie narusza prawa. — Vimes naciągnął hełm na oczy i spuścił głowę.

Małe demony! Chcą ze mną grać w durnia, tak? Próbują mnie nakręcić, tak? Nie zawiadamiać straży, co? W tym mieście nie ma zakazanych rewirów. Przypilnuję, żeby się o tym przekonali. O tak…

Ostatnio w Ankh-Morpork pojawiało się coraz więcej głębinowców, choć raczej nie spotykało się ich poza dzielnicami krasnoludów. Zresztą nawet tam nie widywało się ich jako takich — po prostu czasem można było zauważyć czarną zakurzoną lektykę dźwiganą wśród przechodniów przez cztery krasnoludy. Lektyki nie miały okien — na zewnątrz nie było nic, co taki głębinowiec mógłby zechcieć obejrzeć.

Miejskie krasnoludy traktowały ich z respektem, szacunkiem i — trzeba to przyznać — z pewnym zakłopotaniem, jak szacownego, ale trochę pomylonego krewniaka. Bo gdzieś w głębi umysłu każdego miejskiego krasnoluda rozbrzmiewał cichy głos, powtarzający: powinieneś żyć w kopalni, powinieneś siedzieć w górach, nie powinieneś chodzić pod otwartym niebem, powinieneś być prawdziwym krasnoludem. Inaczej mówiąc, nie powinieneś pracować u swojego wuja, w fabryce farb i barwników przy Siostrach Dolly. Jednakże, skoro już to robisz, mógłbyś chociaż postarać się myśleć jak porządny krasnolud. A porządny krasnolud słucha wskazówek głębinowców — tych najprawdziwszych z prawdziwych krasnoludów, którzy żyją mile pod powierzchnią i nigdy nie oglądają słońca. Tam w dole, w mroku, kryje się istota krasnoludzkości. Oni ją znają i mogą cię poprowadzić…

Vimes nie potępiał takiego myślenia. Miało nie mniej sensu niż cokolwiek, w co wierzyli ludzie, a krasnoludy były na ogół wzorowymi obywatelami, choćby i w skali dwa do trzech.

Ale uznanie, że morderstwo powinno zostać w rodzinie? — myślał. Nie w mojej straży!

Po dziesięciu minutach znowu szczęknął zamek i do środka wszedł inny krasnolud. Był ubrany jak ktoś, kogo Vimes określał mianem „standardowego krasnoluda miejskiego”, co oznaczało prosty hełm, skórę, kolczugę i topór bojowy lub oskard górniczy. Ten jednak trzymał nabijaną kolcami maczugę. Nosił też czarną szarfę. Wyglądał na wzburzonego.

— Komendancie Vimes! Cóż mogę powiedzieć? Najmocniej przepraszam za takie traktowanie!

Pewnie, że przepraszasz, pomyślał Vimes. Na głos.

— A kim pan jest?

— Przepraszam ponownie! Nazywam się Helmutłuk i jestem… najbliższe znaczeniowo określenie to chyba „dzienna twarz”… Pracuję ponad ziemią. Przejdźmy do mojego gabinetu, proszę.

I wyszedł, nie sprawdzając, czy pójdą za nim.

Gabinet mieścił się w piwnicy z kamiennymi ścianami i wyglądał całkiem przytulnie. Pod jedną ścianą leżały stosy skrzyń i worków. W głębokich jaskiniach trudno przecież o żywność; proste życie krasnoludów w głębinach okazywało się możliwe dzięki całkiem skomplikowanemu życiu bardzo wielu krasnoludów na powierzchni. Helmutłuk wydawał się kimś więcej niż tylko sługą, pilnującym, by jego pracodawcy mieli co jeść, ale też pewnie wyobrażał sobie, że jego praca jest o wiele ważniejsza. Zasłona w kącie pewnie skrywała łóżko; krasnoludy nie dbały o luksusy.

Papiery pokrywały całe biurko. Obok, na niedużym stoliku, stała ośmiokątna plansza zastawiona małymi figurkami. Vimes westchnął; nie cierpiał gier. Sprawiały, że świat wydawał się zbyt prosty.

— Grywa pan, komendancie? — spytał Helmutłuk z wygłodniałym wyrazem twarzy prawdziwego entuzjasty.

Vimes znał takie typy. Wystarczy okazać uprzejme zainteresowanie, a człowiek spędzi tu całą noc.

— Lord Vetinari grywa. Mnie to nigdy nie interesowało[4] — powiedział. — Helmutłuk nie jest często spotykanym nazwiskiem… Nie jest pan przypadkiem spokrewniony z Helmutłukami z Zaułka Łojowego?

Miała to być zaledwie niekontrowersyjna uwaga dla przełamania lodów, ale równie dobrze mógłby zakląć. Helmutłuk spuścił wzrok.

— Eee… tak — wymamrotał. — Ale dla… graga, nawet nowicjusza, cała krasnoludzkość jest… rodziną. Nie byłoby… nie było… — Zamilkł niepewnie, a wtedy jakaś inna część jego mózgu przejęła kontrolę. Ucieszony podniósł głowę. — Może kawy? Zaraz przyniosę.

Vimes już otwierał usta, by odmówić, ale zrezygnował. Krasnoludy parzyły dobrą kawę, a jej aromat napływał z sąsiedniego pomieszczenia. Poza tym Helmutłuk wypił jej chyba dość sporo, co sugerowała emanująca z niego nerwowość. Nie zaszkodzi go zachęcić, żeby napił się jeszcze. Zawsze powtarzał swoim funkcjonariuszom: jeśli tylko gliniarz zna się na swojej robocie, ludzie denerwują się w jego obecności, a ludzie roztrzęsieni za dużo zdradzają.

Kiedy krasnolud wyszedł, Vimes rozejrzał się dokładniej. Zauważył słowa „Kodeks doliny Koom” na grzbiecie książki, na wpół ukrytej pod papierami.

Znowu ta przeklęta dolina, tym razem z dodaną tajemniczością. Oczywiście Sybil kupiła tę książkę, podobnie jak większość umiejących czytać mieszkańców miasta, i zawlokła Vimesa do Królewskiego Muzeum Sztuki, żeby obejrzał obraz tego biedaka. Obraz z tajemnicą? Ach tak? A jak to się stało, że jakiś obłąkany, młody ludzki artysta sprzed stu lat znał sekret bitwy stoczonej tysiące lat wcześniej? Sybil mówiła, że — według książki — malarz znalazł coś na polu bitwy, ale było to nawiedzone i głosy wpędziły go w szaleństwo, więc uwierzył, że jest kurczakiem. Albo coś w tym rodzaju.

Helmutłuk przyniósł kubki, ale ręce mu drżały i odrobina kawy wylała się na biurko.

— Drogi panie, muszę się zobaczyć z gragiem Combergniotem — oznajmił Vimes.

— Przykro mi, ale to niemożliwe.

Odpowiedź była spokojna i obojętna, jakby krasnolud ćwiczył ją wcześniej. Ale Vimes dostrzegł błysk w jego oku i spojrzał w górę, na bardzo dużą kratkę w ścianie.

W tym momencie Angua zakaszlała lekko. No dobra, pomyślał Vimes; ktoś słucha.

— Panie Helmu… tłuk — rzekł. — Mam powody, by przypuszczać, że na terenie Ankh-Morpork zostało popełnione bardzo poważne przestępstwo. — I dodał: — To znaczy, ściślej mówiąc, pod nim. Ale jednak w Ankh-Morpork.

I znowu Helmutłuka zdradził dziwny spokój. Jednak spoglądał udręczonym wzrokiem.

— Przykro mi to słyszeć. Jak mógłbym pomóc w śledztwie?

No tak, pomyślał Vimes. Mówiłem, że nie lubię gier.

— Pokazując to martwe ciało, które trzymacie na dole — rzekł.

I doznał obscenicznej radości, widząc, że Helmutłuk oklapł. Czas ruszać do szturmu… Wyjął odznakę.

— Oto moje uprawnienia, panie Helmutłuk. Przeszukam ten budynek. Wolałbym to zrobić za pańskim pozwoleniem.

Krasnolud drżał — ze strachu albo złości, a prawdopodobnie i ze strachu, i ze złości.

— Wtargniecie na teren naszej posesji? Nie wolno wam! Krasnoludzie prawo…

— To jest Ankh-Morpork — odparł Vimes. — Do samej góry i do samego dołu. Wtargnięcie nie jest problemem. Naprawdę chce mi pan powiedzieć, że nie mogę przeszukać piwnic? Proszę mnie zaprowadzić do graga Combergniota czy kogoś innego, kto tu rządzi! Ale już!

— Ja… odmawiam spełnienia pańskiej prośby!

— To nie była prośba!

I oto dotarliśmy do własnej, małej doliny Koom, myślał Vimes, patrząc Helmutłukowi w oczy. Nie można się cofnąć. Obaj uważamy, że mamy rację. Ale on nie ma!

Jakiś ruch kazał mu spojrzeć w dół. Helmutłuk drżącym palcem rozmazał wylaną kawę — narysował pierścień, który potem przekreślił dwoma skośnymi liniami. Vimes spojrzał mu w oczy, wytrzeszczone z gniewu, lęku… i tylko sugestii czegoś jeszcze…

— Aha. Komendant Vimes, prawda? — odezwała się postać w drzwiach.

Równie dobrze mógł to powiedzieć Vetinari — ten sam obojętny ton wskazujący, że człowiek został dostrzeżony i że w pewien niezbyt istotny sposób jest koniecznym ciężarem. Lecz to nie był lord Vetinari, tylko krasnolud… prawdopodobnie, chociaż nosił sztywny, szpiczasty czarny kaptur, w którym wyrastał na wysokość przeciętnego człowieka.

Był całkowicie przesłonięty — to dobrze dobrane określenie — zachodzącymi na siebie łuskami z czarnej skóry, mającymi jedynie wąską szczelinę na wysokości oczu. Gdyby nie ta spokojna pewność głosu, postać stojącą przed Vimesem można by wziąć za bardzo posępną strzeżeniowiedźmową dekorację.

— A pan jest…? — spytał Vimes.

— Nazywam się Twardziec, komendancie. Helmutłuk, wracaj do swoich zajęć.

Kiedy „dzienna twarz” wyszła z pośpiechem, Vimes odwrócił się na siedzeniu tak, że przesunął dłonią po lepkim symbolu i starł go z blatu.

— I też chciałby pan pomóc? — upewnił się.

— Jeśli potrafię. Zechce pan pójść ze mną. Byłoby lepiej, gdyby sierżant panu nie towarzyszyła.

— Czemu?

— Z oczywistych powodów. Jest przecież tak otwarcie kobieca…

— I co z tego? Sierżant Angua stanowczo nie jest krasnoludem! Nie możecie wymagać, żeby wszyscy stosowali się do waszych reguł!

— Dlaczego nie? — zdziwił się Twardziec. — Pan to robi. Ale czy moglibyśmy razem przejść na chwilę do mojego gabinetu i porozmawiać?

— Mnie to nie przeszkadza, sir — zapewniła Angua. — To chyba najlepsze rozwiązanie.

Vimes spróbował zachować spokój. Wiedział, że sam siebie podkręca. Ci milczący gapie na ulicy działali mu na nerwy, a spojrzenie, jakie rzucił Helmutłuk, wymagało przemyślenia.

Ale…

— Nie — powiedział.

— Nie zgodzi się pan na niewielkie ustępstwo? — spytał Twardziec.

— Może mi pan wierzyć, że zgodziłem się już na kilka całkiem dużych.

Ukryte pod szpiczastym kapturem oczy przyglądały mu się przez kilka sekund.

— Bardzo dobrze — zdecydował w końcu Twardziec. — Proszę za mną.

Odwrócił się i otworzył drzwi za sobą, po czym wszedł do niedużego, kwadratowego pokoiku. Skinął na nich, a kiedy byli już wewnątrz, pociągnął dźwignię.

Pokoik zadygotał lekko, ściany zaczęły sunąć w górę.

— To jest… — zaczął Twardziec.

— …winda — przerwał mu Vimes. — Tak, wiem. Widziałem takie, kiedy byłem z wizytą u dolnego króla w Überwaldzie.

Wspomnienie o królu nie przyniosło spodziewanych efektów.

— Dolny król nie jest tu… szanowany — oświadczył Twardziec.

— Myślałem, że jest władcą wszystkich krasnoludów.

— To częste nieporozumienie. Aha, jesteśmy na miejscu.

Szarpnięcie windy było ledwie wyczuwalne.

Vimes wytrzeszczył oczy.

Ankh-Morpork było zbudowane na Ankh-Morpork, wszyscy o tym wiedzieli. Już dziesięć tysięcy lat temu budowano tutaj z kamienia. Jednak Ankh wylewała co roku, zostawiając kolejne warstwy mułu, więc miasto wznosiło się na swych murach, aż strychy stawały się piwnicami. Nawet na poziomie suteren, mówiono, człowiek z kilofem i dobrym wyczuciem kierunku mógłby przejść z jednego końca miasta na drugi, wybijając sobie drogę przez podziemne ściany — pod warunkiem że potrafiłby oddychać błotem.

Co było tu kiedyś? Pałac? Świątynia boga, który później jakoś wypadł wszystkim z pamięci? Pomieszczenie było rozległe i ciemne jak sadza, ale widzieli lśnienie, które zdołało ukazywać przepięknie sklepiony strop w górze. Dziwne lśnienie.

— Vurmy — wyjaśnił Twardziec. — Z głębokich jaskiń w górach wokół Llamedos. Przywieźliśmy je ze sobą, a one szybko się tutaj rozmnażają. Wasz muł okazał się dla nich bardzo pożywny. Jestem pewien, że bardziej błyszczą.

Lśnienie się przesuwało. Nie oświetlało zbyt wiele, ale pokazywało kształt rzeczy; przepływało w stronę windy, sunąc po tym pięknym sklepieniu.

— Kierują się do ciepła i ruchu, nawet teraz — stwierdził zakapturzony krasnolud.

— Dlaczego?

Twardziec zaśmiał się krótko.

— Na wypadek gdyby pan umarł, komendancie. Biorą pana za szczura czy małego jelonka, który zapuścił się do ich groty. Trudno w Głębinach znaleźć pożywienie. Powietrze, które pan wydycha, to żywność. A kiedy w końcu odda pan ducha, one… opadną. Są bardzo cierpliwe. Zostawią jedynie kości.

— Nie mam zamiaru oddawać tu ducha — zapewnił Vimes.

— Oczywiście, że nie. Chodźmy zatem.

Twardziec przeprowadził ich przez duże, okrągłe drzwi. Po drugiej stronie było takich drzwi więcej, a także kilka otwartych wylotów tuneli.

— Jak głęboko jesteśmy?

— Niezbyt. Około czterdziestu stóp. Dobrze nam idzie kopanie.

— W tym mieście? — zdumiał się Vimes. — To wszystko powinno być zalane wodą. Chociaż nazwanie tego wodą to naprawdę niezasłużona pochwała.

— Dobrze nam idzie także usuwanie wody. Niestety, o wiele gorzej wychodzi nam powstrzymywanie Samuela Vimesa. — Krasnolud wszedł do mniejszego pokoju, z grubą warstwą jaśniejących vurmów pod sufitem. Wskazał im dwa krzesła krasnoludzich wymiarów. — Proszę usiąść. Czy mogę czymś państwa poczęstować?

— Nie, dziękuję.

Vimes usiadł ostrożnie, unosząc kolana niemal pod brodę. Twardziec zajął miejsce za niewielkim biurkiem zbudowanym z kamiennych płyt. A potem, ku zdumieniu komendanta, zdjął nakrycie głowy. Wyglądał całkiem młodo i — co zaskakujące — miał przystrzyżoną brodę.

— Jak daleko sięgają te tunele? — zapytał Vimes.

— Nie zamierzam pana informować — odparł spokojnie Twardziec.

— Czyli podkopujecie moje miasto?

— Och, komendancie… Był pan w jaskiniach w Überwaldzie. Widział pan, jak potrafią budować krasnoludy. Jesteśmy fachowcami. Proszę się nie obawiać, pański dom się nie zapadnie.

— Ale przecież wy nie tylko budujecie tunele! Wykopujecie coś!

— W pewnym sensie. Powiedzmy, że szukamy dziur. Przestrzeń, komendancie, to jest to, co wykopujemy. Tak, szukamy dziur… Chociaż nasze świdry trafiły na głębokie złoża melasy, co pewnie uzna pan za interesujące…

— Nie możecie tego robić!

— Nie możemy? Ale robimy i tak — oświadczył chłodno krasnolud.

— Ryjecie pod własnością innych ludzi?

— Króliki ryją, komendancie. My kopiemy. I owszem, właśnie tak. Jak daleko w głąb sięga prawo własności? I jak daleko w górę?

Uspokój się, myślał Vimes. Nie zdołasz tego rozwiązać. To musi rozstrzygnąć Vetinari.

Trzymaj się tego, co wiesz. Trzymaj się tego, z czym sobie radzisz.

— Prowadzę śledztwo w sprawie doniesień o zgonie…

— A tak. Grag Combergniot. Straszne nieszczęście — stwierdził Twardziec ze spokojem, który doprowadzał do szału.

— Słyszałem, że było to brutalne morderstwo.

— Można to uznać za ścisły opis.

— Przyznaje pan? — upewnił się Vimes.

— Chcę wierzyć, że miał pan na myśli „Czy przyznaję, że miało miejsce morderstwo?”, komendancie. Tak, miało. I pracujemy nad tym.

— Jak?

— Dyskutujemy o wyznaczeniu zadkrdga — wyjaśnił Twardziec, splatając dłonie. — To znaczy „ten, który wytapia”. Ten, który znajduje czystą rudę prawdy w żużlu pozorów.

— Dyskutujecie? A czy zabezpieczyliście już miejsce przestępstwa?

— Wytapiacz może to nakazać, komendancie, ale już wiemy, że zbrodni dokonał troll.

Na twarzy Twardźca pojawił się wyraz wzgardliwego rozbawienia, który Vimes z radością by z niej starł.

— A skąd to wiecie? Byli świadkowie?

— Nie w ścisłym sensie. Ale obok ciała znaleziono trollową maczugę.

— I to wszystko, co macie? — Vimes wstał. — Dość tego. Sierżant Angua!

— Sir? — Angua stanęła przy nim.

— Idziemy! Trzeba zbadać miejsce przestępstwa, dopóki zostały tam jeszcze jakiekolwiek ślady!

— Nie macie nic do roboty w niższych regionach! — Twardziec poderwał się z miejsca.

— A jak mnie pan powstrzyma?

— A jak się pan przedostanie za zamknięte drzwi?

— A jak chcecie się dowiedzieć, kto zabił Combergniota?

— Przecież powiedziałem, że znaleziono przy nim trollową maczugę!

— I to wszystko? Znaleźliśmy maczugę, więc troll jest winien? Czy ktokolwiek w to uwierzy? Jesteście gotowi takim głupstwem wywołać wojnę w moim mieście? Może mi pan wierzyć, to właśnie nastąpi, jeśli wiadomość się rozejdzie. Proszę tylko spróbować mnie powstrzymać, a aresztuję pana!

— I wywoła pan wojnę w swoim mieście? — spytał Twardziec.

Krasnolud i człowiek patrzyli na siebie gniewnie, nerwowo łapiąc oddechy. Na suficie nad ich głowami zbierały się vurmy, ucztując na ślinie i wściekłości.

— Dlaczego ktokolwiek prócz trolla miałby zabić graga? — spytał Twardziec.

— Świetnie! Zadaje pan pytania! Jeśli naprawdę chce pan poznać odpowiedzi, proszę otworzyć te drzwi.

— Nie! Nie może pan tam wejść, dyżurny klasowy Vimes! — Nawet w słowa „morderca dzieci” krasnolud nie zdołałby włożyć więcej jadu.

Vimes wytrzeszczył oczy.

Dyżurny klasowy… Owszem, był nim, w małej szkółce ponad czterdzieści lat temu. Mama się uparła. Bogowie tylko wiedzieli, skąd zdobywała pensa dziennie, bo taki był koszt, choć pani Slightly na ogół chętnie przyjmowała zapłatę w używanej odzieży, drewnie na opał albo — najchętniej — w dżinie. Cyfry, litery, wagi i miary — trudno to nazwać bogatym programem nauczania. Vimes uczęszczał tam przez jakieś dziewięć miesięcy, dopóki ulice nie zażądały, by opanował trudniejsze i bardziej bolesne lekcje. Ale na pewien czas powierzono mu rozdawanie rysików i ścieranie tablicy. Och, to uderzające do głowy, oszałamiające poczucie władzy, kiedy człowiek ma sześć lat…

— Czy pan zaprzeczy? — pytał Twardziec. — Niszczył pan zapisane słowa? Przyznał się pan do tego wobec dolnego króla w Überwaldzie!

— To był żart — zapewnił Vimes.

— Tak? A więc pan zaprzecza?

— Co? Nie! Zrobiły na nim wrażenie moje tytuły, więc dorzuciłem jeszcze jeden dla… dla zabawy.

— Czyli wypiera się pan przestępstwa? — naciskał Twardziec.

— Przestępstwa? Ścierałem tablicę, żeby potem znowu na niej pisać! Jakie to przestępstwo?

— Nie przejmował się pan, gdzie trafiają słowa?

— Czym miałem się przejmować? To był tylko pył kredowy!

Twardziec westchnął i przetarł oczy.

— Ciężka noc? — spytał Vimes.

— Komendancie, rozumiem, że był pan młody i pewnie nie zdawał sobie sprawy, co robi. Ale musi pan wiedzieć, że dla nas wydaje się pan dumny ze współudziału w najbardziej ohydnej zbrodni: niszczeniu słów.

— Słucham? Ścieranie „Ala ma Asa” to taka wielka zbrodnia?

— Dla prawdziwego krasnoluda byłaby nie do pomyślenia.

— Doprawdy? Ale zyskałem zaufanie samego dolnego króla — oświadczył Vimes.

— Tak słyszałem. Ale pod nami jest jeszcze sześciu szacownych gragów, komendancie, i w ich oczach dolny król oddalił się od czystej żyły. Jest… — Twardziec wyrzucił z siebie staccato krasnoludzich słów, zbyt szybkie, by Vimes zrozumiał. A potem przetłumaczył: — Mdły. Niebezpiecznie liberalny. Płytki. Zobaczył światło.

Twardziec obserwował go uważnie.

Z tego, co Vimes zapamiętał, dolny król i jego krąg byli typami raczej zaskorupiałymi. A ci tutaj uważają ich za ckliwych liberałów.

— Mdły? — powtórzył.

— W istocie. Sugeruję, by z tego stwierdzenia wywnioskował pan coś na temat natury tych poniżej, którym służę.

Aha, pomyślał Vimes. Coś w tym jest. Tylko sugestia… Przyjaciel Twardziec to myśliciel.

— Kiedy mówi pan „zobaczył światło”, brzmi to, jakby chodziło panu o zepsucie.

— Coś w tym rodzaju, istotnie. Różne światy, komendancie. Tu, w dole, nierozsądnie byłoby ufać własnym metaforom. Zobaczyć światło to dać się oślepić. Wie pan, że w ciemności oczy otwierają się szerzej?

— Proszę mnie zaprowadzić do ludzi na dole — rzekł Vimes.

— Nie będą pana słuchać. Nawet na pana nie spojrzą. Nie mają nic wspólnego ze Światem Powyżej. Uważają, że to jakby zły sen. Nie ośmieliłem się opowiedzieć im o waszych azetach, drukowanych każdego dnia i wyrzucanych jak śmieci. Szok mógłby ich zabić.

Ale to krasnoludy zbudowały prasę drukarską, myślał Vimes. Tylko że najwyraźniej był to nieodpowiedni rodzaj krasnoludów. Widziałem też, jak Cudo wyrzuca azetę do kosza… Mam wrażenie, że prawie wszystkie krasnoludy są nieodpowiedniego rodzaju…

— Czym dokładnie się pan zajmuje, panie Twardziec?

— Jestem głównym łącznikiem ze Światem Powyżej. Przedstawicielem, można powiedzieć.

— Myślałem, że to praca Helmutłuka…

— Helmutłuk? Zamawia jedzenie, przekazuje moje polecenia, płaci górnikom i tak dalej. Załatwia te wszystkie uciążliwe obowiązki — wyjaśnił wzgardliwie Twardziec. — Jest nowicjuszem i jego praca polega na tym, by robić, co mu każę. To ja przemawiam w imieniu gragów.

— W imieniu gragów rozmawia pan ze złymi snami?

— Można chyba tak to określić. Ale gragowie nigdy nie pozwolą, by dumny morderca słów został wytapiaczem. Sam pomysł byłby obrzydliwy.

Patrzeli na siebie gniewnie.

I znowu trafiliśmy do doliny Koom, westchnął Vimes.

— Oni nie…

— Czy wolno zgłosić propozycję, sir? — odezwała się cicho Angua.

Dwie głowy odwróciły się w jej stronę. Dwoje ust powiedziało:

— No…

— Ten… wytapiacz. Poszukiwacz prawdy. Czy musi być krasnoludem?

— Oczywiście — zapewnił Twardziec.

— W takim razie co z kapitanem Marchewą? Jest krasnoludem.

— Wiemy o nim. Jest… anomalią. Jego krasnoludzkość jest… dyskusyjna.

— Ale większa część krasnoludów w mieście godzi się, że kapitan jest krasnoludem — odparła Angua. — I jest policjantem.

Twardziec opadł z powrotem na krzesło.

— Dla waszych tutejszych krasnoludów owszem, jest krasnoludem. Dla gragów będzie nieakceptowalny.

— Żadne krasnoludzie prawo nie stwierdza, że krasnolud nie może mieć więcej niż sześć stóp wzrostu.

— Gragowie są prawem, kobieto! — warknął Twardziec. — Interpretują zasady sięgające dziesiątków tysięcy lat w przeszłość.

— Nasze nie sięgają — przyznał Vimes. — Ale morderstwo wszędzie jest morderstwem. Wieści się rozeszły. Już teraz krasnoludy i trolle pięknie bulgoczą, a to doprowadzi ich do wrzenia. Chce pan wojny?

— Z trollami? To…

— Nie, z miastem. Uważa pan, że może istnieć miejsce wewnątrz murów, gdzie nie sięga prawo? Jego lordowska mość nigdy się na to nie zgodzi.

— Nie ośmieli się pan!

— Proszę mi spojrzeć w oczy — zaproponował Vimes.

— Krasnoludów jest o wiele więcej niż strażników — przypomniał Twardziec, ale z jego twarzy zniknął wyraz rozbawienia.

— Więc chce mnie pan przekonać, że prawo to tylko kwestia liczebności? — zdziwił się Vimes. — A myślałem, że wy, krasnoludy, wręcz wielbicie koncepcję prawa. Czyli tylko liczba jest istotna? W takim razie przyjmę więcej ludzi. Trolli również. Są obywatelami miasta, tak samo jak ja. Jest pan pewien, że każdy krasnolud stanie po waszej stronie? Powołam regimenty. Będę musiał. Wiem, jak wszystko działa w Llamedos i Überwaldzie, ale tutaj jest inaczej. Jedno prawo, panie Twardziec. Tyle mamy. Jeśli pozwolę, żeby ludzie zatrzaskiwali przed nim drzwi, równie dobrze mogę od razu rozwiązać straż. — Podszedł do drzwi. — To moja oferta. A teraz wracam do Yar…

— Proszę zaczekać!

Twardziec wpatrywał się w blat biurka, bębniąc o niego palcami.

— Nie mam tu… starszeństwa.

— Niech mi pan pozwoli spotkać się z waszymi gragami. Obiecuję, że nie będę ścierał żadnych słów.

— Nie! Nie będą z panem rozmawiać. Nie rozmawiają z ludźmi. Czekają na dole. Dostali już wiadomość o pańskim przybyciu. Są przestraszeni. Nie ufają ludziom.

— Dlaczego?

— Bo nie jesteście krasnoludami — wyjaśnił Twardziec. — Bo jesteście… jakby snem.

Vimes położył mu dłonie na ramionach.

— W takim razie zejdźmy na dół, gdzie może im pan opowiedzieć o koszmarach. I może pan wskazać, który z nich jest mną.

Przez długą chwilę trwała cisza.

— No dobrze — ustąpił wreszcie Twardziec. — Robię to pod przymusem, pan rozumie.

— Z radością zanotuję ten fakt. Dziękuję za pańską gotowość do współpracy.

Twardziec wstał i wyjął spod szaty kółko ze skomplikowanymi kluczami.


* * *

Vimes starał się zapamiętywać drogę, ale nie było to łatwe. Mijali zakręty i łuki, a w ciemnych tunelach wszystko wyglądało tak samo. Nigdzie nie zauważył nawet śladu wody. Jak daleko sięgały te korytarze? Jak głęboko?

Krasnoludy kuły tunele w granicie. Przez rzeczny muł mogły pewnie iść spacerkiem.

W większości miejsc zresztą krasnoludy nie tyle kopały, ile sprzątały domy, usuwając muł i przekuwając przejścia z jednego wilgotnego, pradawnego pokoju do następnego. I woda jakimś cudem znikała.

W ciemnych przejściach, które mijali, migotały jakieś przedmioty, prawdopodobnie magiczne. Słychać było dziwne śpiewy. Vimes znał krasnoludzi, choć raczej na poziomie „Topór mojej ciotki tkwi w twojej głowie”, ale te śpiewy wcale nie brzmiały podobnie. Brzmiały raczej jak słowa wyrzucane z wielką prędkością.

I za każdym zakrętem czuł, jak powraca gniew. Krążyli w koło, prawda? I bez żadnego powodu, tylko żeby go zirytować. Twardziec sunął przodem, a Vimes brnął za nim i od czasu do czasu uderzał się w głowę.

Wrzała w nim wściekłość. To były zwykłe wykręty! Krasnoludy nie przejmują się prawem, nim, światem na powierzchni. Podkopują nasze miasto i nie przestrzegają naszych praw! Popełniono morderstwo! On to przyznał! Dlaczego więc godzę się na to… to głupie przedstawienie?

Mijali kolejny wylot tunelu, tym razem zagrodzony przybitą w poprzek deską. Vimes wyciągnął miecz i wrzasnął:

— Ciekawe, co tam jest!

A potem wyłamał deskę i ruszył w głąb, mając za plecami Anguę.

— Czy to rozsądne, sir? — szepnęła.

— Nie. Ale pana Twardźca mam już po dziurki w nosie — burknął Vimes. — I mówię ci, jeszcze jeden kręty tunel, a wrócę tu z ciężko uzbrojoną grupą, polityka czy nie.

— Niech się pan uspokoi, sir.

— Przecież wszystko, co on robi i mówi, to obelga. Krew się we mnie gotuje! — Vimes maszerował naprzód i nie zwracał uwagi na krzyki Twardźca za sobą.

— Przed nami są jakieś drzwi, sir!

— Dobrze… Przecież nie jestem ślepy. Tylko półślepy.

Wyciągnął rękę. Duże okrągłe drzwi miały w środku koło i całe były pokryte wypisanymi kredą krasnoludzimi runami.

— Umiecie to przeczytać, sierżancie?

— „Śmiertelne niebezpieczeństwo! Grozi zalaniem! Nie wchodzić!” — odczytała Angua. — Mniej więcej. To hermetyczne drzwi, sir. Widziałam już takie w innych kopalniach.

— I umocowane łańcuchami. — Vimes wyciągnął rękę. — Wyglądają na lite żelazo… Au!

— Sir?

— Skaleczyłem się o gwóźdź!

Vimes wbił rękę do kieszeni, gdzie niezawodna Sybil dopilnowała, by codziennie wsuwano mu czystą chusteczkę.

— Gwoździe w żelaznych drzwiach, sir? — zdziwiła się Angua.

— No to nit. Nic nie widzę po ciemku. Po co oni…

— Musicie iść za mną. To jest kopalnia! Zdarzają się zagrożenia! — oświadczył Twardziec, który właśnie ich dogonił.

— Ciągle was zalewa? — spytał Vimes.

— Można było się tego spodziewać. Umiemy sobie radzić! A teraz trzymajcie się blisko mnie.

— Byłbym bardziej skłonny, żeby tak uczynić, drogi panie, gdybym wierzył, że idziemy prostą trasą — rzekł Vimes. — W przeciwnym razie mogę zacząć szukać skrótów.

— Jesteśmy już prawie na miejscu, komendancie — pocieszył go Twardziec, odchodząc. — Prawie na miejscu!


* * *

Bez celu, bez nadziei, wlókł się troll…

Nazywał się Cegła, ale w tej chwili o tym nie pamiętał. Głowa go bolała. Naprawdę bolała. Ten skrob tak go załatwił. Co to mówią? Jak kto spadnie tak, że zaczyna gotować skrob, to jest już tak nisko, że karaluchy muszą się schylać, żeby na niego napluć.

Wczoraj w nocy… Co się działo? Które kawałki widział, które kawałki zrobił, które kawałki były realne w tym łomoczącym, gorącym kotle jego mózgu? Ten kawałek z wielkimi włochatymi słoniami nie, one chyba nie były prawdziwe. Wiedział prawie na pewno, że w tym mieście nie ma żadnych wielkich włochatych słoni, bo jakby były, toby je zauważył, a jeszcze na ulicach by leżały wielkie i dymiące kupy, nie da się takich przegapić…

Nazywał się Cegła, ponieważ urodził się w mieście, a trolle, jako zbudowane ze skał metamorficznych, często przyjmują naturę miejscowych złóż. Skórę miał brudnopomarańczową, z siatką pionowych i poziomych linii. Gdyby stanął blisko muru, trudno byłoby go zauważyć. Ale większość ludzi i tak go nie zauważała. Sama jego egzystencja była obelgą dla porządnych ludzi, przynajmniej w ich opinii.

Ta kopalnia z krasnoludami… może ona była prawdziwa? Się idzie i się znajduje miejsce, żeby sobie poleżeć i pooglądać ładne obrazki, nie, i nagle się budzi w krasnoludziej dziurze? To nie mogła być prawda. Tylko… mówili na ulicach, że jakiś troll wlazł do krasnoludziej dziury, a teraz wszyscy go szukali i nie po to, żeby mu dłoń uścisnąć… Podobno Brekcja bardzo chce go znaleźć, i chyba nie są zadowoleni. Niezadowoleni, bo jakiegoś krasnoluda, co to źle gadał o klanach, załatwił jakiś troll. Powariowali? Chociaż właściwie to nieważne, powariowali czy nie, bo mieli sposoby zadawania pytań, które nie goiły się miesiącami, więc lepiej nie włazić im w drogę.

Z drugiej strony… krasnolud to przecież nie odróżni jednego trolla od drugiego, nie? A nikt inny go nie widział. Więc trzeba zachowywać się normalnie, jasne? Nic mu nie będzie. Nic mu nie będzie. A zresztą to przecież nie mógł być on…

Cegle — tak, to moje imię, cały czas żem pamiętał — przyszło do głowy, że wciąż ma jeszcze trochę białego proszku na dnie worka. Trzeba teraz znaleźć jeszcze wystraszonego gołębia i alkohol, całkiem dowolny alkohol, i będzie dobrze. Tak. Świetnie. Żadnych powodów do zmartwienia…

Ta…


* * *

Gdy Vimes wyszedł na jaskrawe światło dnia, przede wszystkim odetchnął głęboko. Zaraz potem wyciągnął miecz i skrzywił się, gdy boląca dłoń zaprotestowała.

Świeże powietrze, to najważniejsze. Pod ziemią trochę kręciło mu się w głowie, a drobne zadrapanie na dłoni swędziało jak obłąkane. Musi pokazać je Igorowi. W tym błocku na dole można pewnie coś złapać.

Aha, już lepiej. Powoli dochodził do siebie. Powietrze w tych tunelach powodowało, że czuł się naprawdę dziwnie.

Tłum teraz bardziej przypominał tłuszczę, ale drugi rzut oka przekonał go, że to raczej coś, co nazywał niedzielną tłuszczą. Nie trzeba wielu osób, żeby zaniepokojony, zalękniony tłum zmienić w coś takiego. Tu jakiś okrzyk, tam szturchnięcie… i przy pewnej staranności każdy wahający się, zdenerwowany osobnik zostaje wciągnięty do większości, która realnie nie istnieje.

Detrytus wciąż stał jak posąg, pozornie nieświadomy narastającego gwaru. Ale Ringfunder… Niech to demony! Kłócił się zapalczywie z ludźmi w pierwszych szeregach. Nie wolno się kłócić! Nie wolno dać się wciągać!

— Kapral Ringfunder! — ryknął. — Do mnie!

Krasnolud odwrócił się w chwili, kiedy nad głowami tłumu przeleciała połówka cegły i z brzękiem trafiła go w hełm. Zwalił się jak kłoda.

Detrytus ruszył tak szybko, że przebił się przez połowę tłumu, nim jeszcze krasnolud uderzył o bruk. Zanurzył rękę między ciała i wyciągnął wyrywającą się postać. Zawrócił przez lukę, która nie zdążyła się jeszcze zamknąć, i stanął obok Vimesa, zanim hełm Ringfundera znieruchomiał.

— Dobra robota, sierżancie — mruknął Vimes samym kącikiem ust. — Mieliście jakiś plan na potem?

— Żem jest taki bardziej taktyczny, sir.

No dobra. W takich chwilach człowiek nie dyskutuje i się nie cofa. Vimes wyjął i podniósł do góry odznakę.

— Ten krasnolud jest aresztowany za napaść na funkcjonariusza straży! — krzyknął. — Przepuśćcie nas w imieniu prawa!

Ku jego zdumieniu tłum ucichł jak grupa dzieci, które wyczuwają, że tym razem nauczyciel jest naprawdę, ale to naprawdę zły. Może to słowa na odznace, pomyślał Vimes. Nie da się ich zetrzeć.

I w tej ciszy krasnoludowi pod bardzo ścisłą strażą Detrytusa wypadła z dłoni druga połówka cegły. Po wielu latach Vimes wciąż mógł zamknąć oczy i słyszeć chrzęst, z jakim uderzyła o bruk.

Angua wyprostowała się, trzymając na rękach nieprzytomnego Ringfundera.

— Tylko wstrząs — poinformowała. — Sugeruję też, sir, żeby się pan obejrzał. Na chwilę.

Vimes zaryzykował szybki rzut oka. Twardziec — a przynajmniej przesłonięty skórą krasnolud, który mógłby nim być — stał w cieniu wejścia. Tłum patrzył tylko na niego.

— Pozwala nam odejść? — mruknął.

— Myślę, sir, że chodzi właśnie o odejście. Prawda?

— Słusznie, sierżancie. Detrytus, nie wypuszczaj tego pętaka. Wracamy na komendę, i to szybko.

Z ledwie słyszalnym pomrukiem tłum rozstąpił się, żeby ich przepuścić. A cisza podążała za nimi aż do komendy straży…

…gdzie na ulicy czekał Otto Chriek z „Pulsu” z gotowym do akcji ikonografem.

— O nie, Otto, nic z tego — powiedział Vimes, kiedy się do niego zbliżyli.

— Stoję na drodze publicznej, panie Vimes — wyjaśnił potulnie ikonografik. — Poproszę o uśmiech.

I zrobił obrazek funkcjonariusza trolla trzymającego w górze krasnoluda.

No tak, pomyślał Vimes. Pierwszą stronę mamy już załatwioną. I pewnie też satyryczny rysunek na końcu…


* * *

Jeden krasnolud w celi, jeden pod czułą opieką Igora, myślał Vimes, wspinając się po schodach do swojego gabinetu. A będzie tylko gorzej. Tamte krasnoludy słuchały Twardźca, tak? A co by zrobiły, gdyby pokręcił głową?

Rzucił się na fotel z takim impetem, że przesunął go o stopę do tyłu.

Spotkał już głębinowe krasnoludy — dziwaków, ale jakoś sobie z nimi radził. Dolny król był głębinowcem, a Vimes dogadywał się z nim całkiem dobrze, kiedy już przyjął do wiadomości, że ten bajkowy krasnolud z wiedźmikołajową brodą jest w rzeczywistości chytrym politykiem. Krasnoludem z wizją. Stawiał czoło światu. Ha, „widział światło”. Ale ci z nowej kopalni…

Nie widział ich, choć siedzieli w pomieszczeniu jaśniejącym ostrym światłem setek świec. Co wydawało się dziwne, ponieważ sami gragowie byli całkowicie przesłonięci czarną skórą. Ale może była to jakaś mistyczna ceremonia, a wtedy kto szukałby sensu? Może wśród światła zyskuje się więcej świętej ciemności? Im jaśniejsze światło, tym czarniejszy cień?

Twardziec mówił w języku, który przypominał krasnoludzi, a spod czarnych kapturów rozbrzmiewały odpowiedzi i pytania, wszystkie wywarkiwane takimi samymi ostrymi sylabami.

W pewnym momencie Vimesa poproszono, by streścił swoje oświadczenie, jakie wygłosił na górze, która wydawała się teraz bardzo odległa. Zrobił to i rozgorzała długa dyskusja w języku, który zaczął w myślach określać jako „głęboki krasnoludzi”. I przez cały czas czuł, że pilnie obserwują go oczy, których nie widzi. Nie pomagało, że wściekle bolała głowa, a ostre ukłucia bólu przesuwały się w górę i w dół wzdłuż ramienia.

I to było wszystko. Zrozumieli go? Nie wiadomo. Twardziec powiedział, że zgodzili się, choć z wyraźnymi oporami. Czy rzeczywiście? Nie miał pojęcia, żadnego pojęcia o tym, co rzeczywiście zostało uzgodnione. Czy Marchewa uzyska dostęp do miejsca zbrodni i nikt nie będzie się mieszał do jego pracy? Hm, mruknął Vimes. Jak myślicie, chłopcy i dziewczęta?

Ścisnął grzbiet nosa, a potem przyjrzał się prawej dłoni. Igor bardzo długo opowiadał mu o „maleńkich niewidzialnych ftworzonkach” i użył jakiejś zjadliwej maści, która prawdopodobnie zabiła wszystko, niezależnie od rozmiaru i widzialności. Przez piętnaście minut szczypała jak siedem piekieł, ale potem to minęło i chyba zabrało też ból. W każdym razie najważniejsze było to, że straż oficjalnie prowadziła dochodzenie.

Zauważył kartkę leżącą na szczycie stosu w tacy dokumentów przychodzących[5]. Stęknął, podnosząc ją do oczu.


Do: Jego łaskawości sir Samuela Vimesa, komendanta Straży Miejskiej

Od: p. A.E. Pesymala, prowadzącego inspekcję Straży Miejskiej


Wasza łaskawość,

Mam nadzieję, że zechce pan możliwie szybko przekazać mi odpowiedzi na następujące pytania:

1. Czemu służy kapral „Nobby” Nobbs? Dlaczego zatrudnia pan znanego złodziejaszka?

2. Obserwowałem dwóch funkcjonariuszy na Broad-Wayu i w okresie jednej godziny nie dokonali ani jednego aresztowania. Dlaczego należy to uznać za ekonomiczne wykorzystanie ich czasu?

3. Stopień przemocy używanej przez funkcjonariuszy trolli wobec aresztowanych trolli wydaje się nadmierny. Czy zechce pan to skomentować?


…i tak dalej. Czytał z rozdziawionymi ustami. No dobra, ten gość nie jest gliną — stanowczo nie — ale przecież ma działający mózg. Wielkie nieba, zauważył nawet comiesięczną niezgodność stanu gotówki w pudełku na drobne wydatki! Czy A.E. Pesymal zrozumie, jeśli Vimes mu wyjaśni, że zasługi Nobby’ego przez lata z nadwyżką rekompensowały te przypadkowe niewielkie kradzieże, które człowiek traktował jako rodzaj drobnej niedogodności? Czy byłoby to ekonomiczne wykorzystanie mojego czasu? Nie sądzę.

Kiedy odkładał kartkę, zauważył tę leżącą pod spodem, zapisaną pismem Cudo. Sięgnął po nią i przeczytał.

Dwa krasnoludy i jeden troll oddały dziś rano swoje odznaki, powołując się na „powody rodzinne”. Szlag… W tym tygodniu straciliśmy już siedmiu funkcjonariuszy. Przeklęta dolina Koom wciskała się wszędzie. Pewnie, to żadna zabawa, bogowie świadkami, kiedy jest się trollem i odpiera bandę innych trolli, broniąc takiego krasnoluda jak zmarły Combergniot. Prawdopodobnie nie jest to zabawniejsze niż bycie krasnoludem i dowiedzenie się, że jakiś uliczny gang trolli pobił twojego brata z powodu tego, co ten idiota powiedział. Niektórzy pewnie pytaliby, po czyjej stronie stoisz. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciw nam. Ha. Jeśli nie jesteś jabłkiem, to jesteś bananem…

Marchewa wszedł cicho i położył na biurku talerz.

— Angua mi opowiedziała, sir — rzekł. — Dobra robota, sir.

— Co to znaczy, dobra robota? — Vimes spojrzał na kanapkę pełniącą funkcję zdrowego drugiego śniadania. — O mało nie doprowadziłem do wojny!

— Ale oni nie wiedzieli, że pan blefuje.

— Bo prawdopodobnie nie blefowałem.

Vimes ostrożnie uniósł górną część kanapki z bekonem, sałatą i pomidorem, i uśmiechnął się w myślach. Dobra, niezawodna Cudo. Wiedziała, o co chodzi w BSP Vimesa. Chodziło o to, że trzeba unieść całkiem sporo kruchutkiego bekonu, żeby znaleźć smętne, skulone jarzyny. Można nawet wcale ich nie zauważyć.

— Zabierzcie ze sobą na dół Anguę — powiedział. — I… tak, młodszą funkcjonariusz Humpeding. Naszą małą Sally. Akurat zajęcie dla wampira, który szczęśliwym przypadkiem trafił do nas w odpowiednim momencie, co? Przekonamy się, czy jest dobra.

— Tylko je obie, sir?

— No tak. Obie bardzo dobrze widzą w ciemności. — Vimes spojrzał na kanapkę i wymamrotał: — Nie możemy zabierać na dół sztucznego światła.

— Dochodzenie w sprawie morderstwa w ciemności, sir?

— Nie miałem wyboru — tłumaczył gorączkowo Vimes. — Potrafię poznać drażliwy punkt, kapitanie. Żadnego sztucznego światła. No więc jeśli chcą grać ze mną w durnia, nie ma sprawy. Znacie się na kopalniach, a obie panie mają wbudowane nocne widzenie. No, wampir ma, a Angua praktycznie widzi nosem. I tyle. Korytarze są pełne tych demonicznych lśniących robaków. Powinny pomóc.

— Mają vurmy? — zdziwił się Marchewa. — Aha. No cóż, znam parę sztuczek z vurmami, sir.

— Dobrze. Słyszałem, że wielki troll to zrobił i uciekł. Zrób z tym, co chcesz.

— Mogą być jakieś protesty co do Sally, sir — zauważył Marchewa.

— Czemu? Wykryją, że jest wampirem?

— Nie, sir, nie wydaje mi się…

— Więc im nie mów. Jesteś… wytapiaczem. Od ciebie zależy, jakich, ehm, narzędzi używasz. Widziałeś to?

Pomachał raportem o trzech funkcjonariuszach, o których starał się nie myśleć jak o dezerterach.

— Tak, sir. Zamierzałem z panem o tym porozmawiać. Może by pomogło, gdybyśmy trochę zmienili skład patroli.

— O co ci chodzi?

— Łatwo byłoby ustawić patrole w taki sposób, żeby trolle i krasnoludy nie musiały wychodzić razem, sir. No bo… Niektórzy chłopcy mówią, że byliby trochę bardziej zadowoleni, gdyby nie musieli…

Zdanie cichło powoli pod kamiennym wzrokiem.

— Przy układaniu planu służb nigdy nie zwracaliśmy uwagi na gatunek funkcjonariusza, kapitanie — rzekł zimno Vimes. — Oprócz gnomów, naturalnie.

— Czyli jest jednak precedens… — zaczął Marchewa.

— Nie bądźcie durniem, kapitanie. Typowy pokój gnoma ma rozmiar mniej więcej dwóch pudełek po butach. Przecież sami rozumiecie, że ten pomysł to szaleństwo. W dodatku niebezpieczne szaleństwo. Musielibyśmy posyłać na patrole trolle z trollami, krasnoludy z krasnoludami i ludzi z ludźmi…

— Niekoniecznie, sir. Ludzie mogliby patrolować z jednymi i drugimi.

Vimes pochylił się do przodu razem z fotelem.

— Nie, nie mogliby! Tu nie chodzi o rozsądek, tu chodzi o strach. Jeśli troll zobaczy człowieka z krasnoludem na patrolu, pomyśli „To wrogowie, dwóch na jednego”. Nie widzicie, do czego to prowadzi, kapitanie? Kiedy glina znajdzie się w trudnej sytuacji i dmuchnie w gwizdek, wzywając wsparcie, nie chcę, żeby wymagał odpowiedniego kształtu tego wsparcia! — Uspokoił się trochę. Wyjął notatnik i rzucił go na blat. — A skoro już o kształtach mowa, wiecie, co to znaczy? Zauważyłem to w kopalni, a krasnolud Helmutłuk wyrysował to rozlaną kawą… I wiecie, chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że to robi.

Marchewa przez chwilę uważnie przyglądał się symbolowi.

— Górniczy znak, sir — powiedział. — Oznacza „Nadchodząca ciemność”.

— A co to znaczy?

— No, że sytuacja na dole jest dość paskudna, sir — wyjaśnił z powagą Marchewa. — Ojojoj…

Odłożył notatnik bardzo powoli, jakby się bał, że wybuchnie.

— Przecież mieli tam morderstwo, kapitanie — przypomniał Vimes.

— Tak jest, sir. Ale to może oznaczać coś gorszego, sir. Górnicze znaki to bardzo dziwne zjawisko.

— Podobny znak był też nad drzwiami, z tym że tam była tylko jedna kreska i biegła poziomo — dodał Vimes.

— Och, pewnie runa Długiej Ciemności, sir — odparł z lekceważeniem Marchewa. — To tylko symbol kopalni. Nie ma powodu do zmartwienia.

— Ale przy tym drugim są powody? Czy ma to coś wspólnego z gragami siedzącymi w pokoju w otoczeniu płonących świec?

Zawsze przyjemnie było zaskoczyć Marchewę, a tym razem wyglądał na zdumionego.

— Jak pan to odgadł, sir?

— To tylko słowa, kapitanie. — Vimes machnął ręką. — „Nadchodząca ciemność” nie brzmi dobrze. Może to właściwy czas, żeby siedzieć w świetle? Kiedy się z nimi spotkałem, byli otoczeni świecami. Pomyślałem, że może to jakaś ceremonia.

— Możliwe — zgodził się ostrożnie Marchewa. — Dziękuję za informację, sir. Pójdę przygotowany.

I kiedy otwierał już drzwi, Vimes rzucił za nim:

— Jeszcze jedno, kapitanie!

— Tak, sir?

Vimes nie podniósł wzroku znad kanapki, w której delikatnie oddzielał kawałki S i P od smakowitego B.

— Pamiętaj, że jesteś gliną — powiedział.


* * *

Sally wiedziała, że coś jest nie w porządku, kiedy tylko weszła do szatni w swoim nowym, błyszczącym napierśniku i hełmie w kształcie talerza. Gliniarze różnych gatunków stali dookoła i usiłowali wyglądać nonszalancko. Gliniarzom nigdy to nie wychodzi.

Przyglądali się, jak podchodzi do swojej szafki. Wobec tego otworzyła drzwiczki ostrożnie.

Na półce leżał stos czosnku.

Aha. Zaczyna się, i to tak szybko! Dobrze, że była przygotowana…

Tu i tam za sobą słyszała delikatne kaszlnięcia i chrząknięcia ludzi, którzy bardzo starają się nie śmiać. Były też wzgardliwe uśmieszki; jeśli człowiek się wsłucha, taki uśmieszek także wydaje delikatny odgłos.

Oburącz sięgnęła w głąb szafki i wyjęła dwie wielkie główki. Wszyscy gliniarze patrzyli na nią, wszyscy stali nieruchomo, a ona przeszła wolno dookoła pokoju.

Odór czosnku był silny na młodym funkcjonariuszu, którego szeroki uśmiech nagle w kącikach ust zadrżał nerwowo. Wyglądał jak typowy dureń, który zrobi wszystko, by rozśmieszyć kolegów.

— Przepraszam, funkcjonariuszu, jak się nazywacie? — spytała grzecznie.

— Eee… Fittly, panienko.

— To od was? — spytała. Pozwoliła, by kły wydłużyły jej się akurat tyle, by to zauważył.

— No… to taki żart, panienko…

— Nie ma w tym nic zabawnego — oświadczyła słodko Sally. — Lubię czosnek. Kocham czosnek. Wy nie?

— Eee… tak — zapewnił nieszczęsny Fittly.

— To dobrze.

Tak szybko, że aż drgnął wystraszony, wbiła sobie główkę czosnku do ust i ugryzła mocno. Przez chwilę w szatni słychać było tylko chrupanie.

Przełknęła.

— Ojej, gdzie moje maniery, funkcjonariuszu… — Podała mu drugą główkę. — Ta jest dla was.

Zabrzmiały śmiechy. Gliny są jak każda inna grupa. Sytuacja się odwróciła, a z tej strony okazała się jeszcze zabawniejsza. W końcu można się trochę pośmiać, prawda? Nic w tym złego.

— No, Fittly — odezwał się ktoś. — Bądźmy uczciwi! Ona swój zjadła!

A ktoś inny, bo ktoś taki zawsze się znajdzie, zaczął klaskać i zachęcać:

— Jedz! Jedz!

Inni podjęli wołanie, zachęceni tym, że twarz Fittly’ego nabrała jaskrawoczerwonej barwy.

— Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz! Jedz!

Fittly nie miał wyboru. Chwycił główkę czosnku, wcisnął sobie do ust i zagryzł przy akompaniamencie oklasków. W chwilę później Sally zobaczyła, że wytrzeszcza oczy.

— Młodsza funkcjonariusz Humpeding?

Odwróciła się. W progu stał młody człowiek o boskich proporcjach ciała[6]. W przeciwieństwie do mundurów innych funkcjonariuszy, jego napierśnik błyszczał, a kolczuga była całkiem pozbawiona rdzy.

— Wszystko w porządku?

Młody człowiek zerknął na Fittly’ego, który osunął się na kolana i wykaszliwał czosnek na cały pokój. Jednak jakoś zupełnie nie zdołał go zauważyć.

— Eee… Doskonałym, sir — zapewniła zdziwiona Sally, gdy Fittly zaczął wymiotować.

— Już się poznaliśmy. Wszyscy nazywają mnie kapitanem Marchewą. Proszę za mną.

Kiedy wyszli, Marchewa zatrzymał się i odwrócił.

— No dobrze, młodsza funkcjonariusz… Mieliście wcześniej przygotowaną główkę, tak? Nie patrzcie tak na mnie, na placu stoi dziś wózek z warzywami. Nietrudno się domyślić.

— No… Sierżant Angua mnie ostrzegła…

— Więc?

— Więc wyrzeźbiłam czosnek z rzodkiewki, sir.

— A ta główka, którą daliście Fittly’emu?

— Och, to też rzeźbiona rzodkiewka. Staram się nie dotykać czosnku, sir — wyjaśniła Sally.

O bogowie, jest naprawdę atrakcyjny.

— Doprawdy? Tylko rzodkiewka? Wyglądał, jakby mu zaszkodziła.

— Włożyłam do niej nasiona świeżego chili. Myślę, że ze trzydzieści.

— Tak? A czemu to zrobiliście?

— No wie pan, sir… — Sally aż promieniała niewinnością. — W końcu można się trochę pośmiać, prawda? Nic w tym złego.

Wydawało się, że kapitan rozważa te słowa.

— W takim razie zostawmy tę sprawę — uznał w końcu. — A teraz, młodsza funkcjonariusz, powiedzcie: widzieliście kiedyś martwe ciało?

Sally czekała, by się przekonać, czy mówił poważnie. Najwyraźniej tak.

— Ściśle mówiąc, nie, sir — odparła.


* * *

Vimes denerwował się przez całe popołudnie. Oczywiście, czekały papiery. Zawsze czekały papiery. Tace na biurku były tylko początkiem. Całe stosy papierów wyrastały oskarżycielsko pod ścianą i zlewały się z wolna[7]. Wiedział, że musi się nimi zająć. Nakazy, wezwania, rozkazy, podpisy… wszystko to, co czyniło straż formacją policyjną, a nie bandą dość brutalnych, dociekliwych z natury typów. Papiery… Musi ich być dużo. I wszystkie podpisane przez niego.

Podpisał dziennik aresztowań, dziennik zgłoszeń oraz księgę rzeczy zagubionych. Księga rzeczy zagubionych! Za dawnych czasów nigdy czegoś takiego nie mieli. Jeśli zjawiał się ktoś ze skargą, że stracił jakiś drobiazg, trzeba było tylko potrząsnąć Nobbym trzymanym głową w dół, a potem posortować to, co wypadło.

Jednak w tej chwili nie znał prawie dwóch trzecich gliniarzy, których zatrudniał — nie znał w takim sensie, że nie wiedział, kiedy wytrzymają, a kiedy uciekną, nie rozpoznawał drobnych zachowań zdradzających, kiedy kłamią, a kiedy są śmiertelnie przerażeni. To już nie była naprawdę jego straż. To Straż Miejska. On nią tylko kierował.

Przejrzał raporty podoficerów dyżurnych, raporty z patroli, raporty chorobowe, raporty dyscyplinarne, rozliczenia kasowe…

— Duddle-dum-duddle-dum-duddle…

Vimes cisnął terminarz na biurko i chwycił nieduży bochenek krasnoludziego chleba, który od kilku lat służył mu za przycisk do papierów.

— Wyłącz się albo giń! — warknął.

— No… Widzę, że jesteś trochę zdenerwowany — rzekł chochlik, patrząc od dołu na wiszący w powietrzu bochenek. — Ale chciałbym cię prosić, żebyś spojrzał na to z mojego punktu widzenia. To moja praca. Tym właśnie jestem. Jestem, więc myślę. A myślę, że moglibyśmy rewelacyjnie się dogadywać, gdybyś tylko przeczytał instru… Proszę, nie! Naprawdę mogę ci pomóc!

Vimes znieruchomiał w połowie ciosu, po czym ostrożnie odłożył bochenek.

— Jak? — zapytał.

— Źle dodajesz liczby — oświadczył chochlik. — Nie zawsze przenosisz dziesiątki.

— A niby skąd to wiesz?

— Bo mruczysz do siebie.

— Podsłuchiwałeś!

— To moja praca! Nie potrafię wyłączyć sobie uszu! Muszę słuchać! Dzięki temu wiem o umówionych spotkaniach!

Vimes podniósł rozliczenie kasowe i spojrzał na nierówne kolumny liczb. Zawsze był dumny z umiejętności robienia tego, co od dzieciństwa nazywał sumami. Owszem, zdawał sobie sprawę z tego, że tu i ówdzie się zaplątał, ale w końcu dotarł do celu.

— Myślisz, że potrafiłbyś lepiej? — zapytał.

— Wypuść mnie tylko i daj ołówek! — odparł chochlik.

Vimes wzruszył ramionami. W końcu dzień i tak był już dziwny. Otworzył małe drzwiczki klatki.

Chochlik był bladozielony i półprzezroczysty, zbudowany prawie wyłącznie z zabarwionego powietrza — ale zdołał chwycić króciutki ogryzek ołówka. Potem przebiegł w górę i w dół kolumny liczb w księdze kasowej, cały czas — czego Vimes słuchał z satysfakcją — mrucząc do siebie.

— Brakuje trzech dolarów i pięciu pensów — zameldował po kilku sekundach.

— No to w porządku.

— Ale pieniądze nie są rozliczone!

— Owszem, są — odparł Vimes. — Zostały wykradzione przez Nobby’ego Nobbsa. Jak zawsze. Nigdy nie kradnie więcej niż cztery dolary pięćdziesiąt.

— Czy mam wprowadzić termin na rozmowę dyscyplinarną? — zapytał z nadzieją chochlik.

— Oczywiście, że nie. Zamykam sprawę. No i… dziękuję. Czy możesz podsumować inne rozliczenia?

— Absolutnie! — rozpromienił się chochlik.

Vimes zostawił go, jak bazgrał radośnie, i podszedł do okna. Nie uznają naszego prawa i podkopują nasze miasto. To nie jest zwykła banda głębinowców, którzy przybywają, żeby inne krasnoludy utrzymywać na drodze cnoty. Jak daleko sięgają te tunele? Krasnoludy kopią jak szalone. Ale czemu tutaj? Czego szukają? To pewne jak demony z dowolnie wybranego piekła, że pod miastem nie ma ukrytego skarbu, nie ma śpiącego smoka ani zaginionego królestwa. Jest tylko woda, błoto i ciemność.

Jak daleko sięgają? Ile… Zaraz, przecież my wiemy, wiemy to, prawda? Znamy dane i liczby w dzisiejszych raportach…

— Chochlik!

— Tak, Wstaw Swoje Imię?

— Widzisz ten wielki stos papierów w kącie? — Vimes wskazał palcem. — Gdzieś tam są raporty straży przy bramach z ostatnich sześciu miesięcy. Możesz je porównać z zeszłotygodniowymi? Porównaj liczbę szambiarek opuszczających miasto.

— Nie znaleziono „szambiarka” w Słowniku Głównym. Przeszukuję Słownik Slangu. Mip… mip… mip… Szambiarka, rzecz.: wóz służący do usuwania nocnych nieczystości (por. także szambowóz, giewóz, nocny ekspres, gongwóz i ich warianty) — powiedział chochlik.

— Zgadza się — potwierdził Vimes, który „nocnego ekspresu” jeszcze nie znał. — Możesz?

— Oczywiście! Dziękuję za skorzystanie z De-Terminarza Mark Pięć „Gooseberry”, najbardziej zaawansowanego…

— Nie ma o czym mówić. Sprawdź dane z Bramy Osiowej. Jest najbliżej Melasowej.

— W takim razie sugeruję, Wstaw Swoje Imię, żebyś się cofnął.

— Dlaczego?

Chochlik skoczył na stos. Coś zaszeleściło, wybiegła para myszy — i papiery eksplodowały. Vimes wycofał się pospiesznie, kiedy arkusze wzleciały w powietrze, unoszone na bardzo bladej zielonkawej chmurze.

Vimes wprowadził rejestrację ruchu przez bramy nie dlatego, że bardzo go interesowały wyniki, ale żeby dać chłopakom coś do roboty. Przecież te dyżury nie miały wpływu na bezpieczeństwo. Ankh-Morpork było otwarte tak szeroko, że aż się rozdziawiało. Ale spis wozów okazał się przydatny. Nie pozwalał strażnikom spać na posterunku i dawał im pretekst, by byli wścibscy.

Trzeba wywozić nieczystości. To ważne. To jest miasto. A w miejscach dalekich od rzeki najlepszym sposobem były wozy. Niech to, pomyślał. Powinienem go poprosić, żeby sprawdził, czy nie nastąpił wzrost liczby ładunków kamienia i drewna… Kiedy już wykopie się dziurę w błocie, trzeba jakoś utrzymać ją otwartą.

Wirujące, fruwające papiery opadły z powrotem na stosy. Zielona mgła skurczyła się z cichym „zzzp” i w jej miejscu stanął mały chochlik, gotów eksplodować z dumy.

— Dodatkowe jeden przecinek jeden szambiarki na noc powyżej wyników sprzed sześciu miesięcy! — oznajmił. — Dziękuję, Wstaw Swoje Imię! Cogito ergo sum, Wstaw Swoje Imię. Istnieję, więc sumuję!

— Tak, dobrze, dziękuję ci — mruknął Vimes.

Hm… Trochę powyżej jednego wozu co noc? Mieści się na nich po parę ton, maksimum. To nie wystarczy na wiele… Może ludzie mieszkający w okolicach tej bramy ostatnio mocno chorowali na żołądki? Ale… Co by właściwie zrobił, gdyby był na miejscu krasnoludów?

Na pewno nie wysyłałby urobku przez najbliższą bramę, to jasne. Na bogów, jeśli ryli tunele w innych miejscach, mogli to błoto wywalać gdziekolwiek!

— Chochliku, czy mógłbyś… — Zawahał się. — Słuchaj, nie masz jakiegoś imienia?

— Imienia, Wstaw Swoje Imię? — zdziwił się chochlik. — Ależ nie. Jestem stwarzany na tuziny, Wstaw Swoje Imię. Prawdę mówiąc, imię byłoby trochę głupie.

— W takim razie nazwę cię Gooseberry. No więc, Gooseberry, możesz mi podać te same wyliczenia dla wszystkich miejskich bram? A także liczbę wozów z drewnem i kamieniem?

— To trochę potrwa, Wstaw Swoje Imię, ale tak. Będę zachwycony!

— A przy okazji sprawdź, czy są tam jakieś meldunki o osunięciach gruntu. Padające mury, pękające budynki, takie rzeczy.

— Oczywiście, Wstaw Swoje Imię. Możesz na mnie polegać, Wstaw Swoje Imię!

— To bierz się do roboty!

— Tak jest, Wstaw Swoje Imię! Dziękuję, Wstaw Swoje Imię! O wiele lepiej myślę poza pudełkiem, Wstaw Swoje Imię!

Zzzp! Papiery pofrunęły do góry.

No, kto by się spodziewał, myślał Vimes. Ta przeklęta zabawka może się jednak na coś przydać…

Świsnęła rura komunikacyjna. Zdjął ją z haka.

— Vimes — powiedział.

— Mam tu wieczorne wydanie „Pulsu” — poinformował stłumiony głos sierżant Tyłeczek. Wydawała się zaniepokojona.

— Dobrze. Przyślij je na górę.

— Są też dwie osoby, które chcą z panem porozmawiać, sir.

Tym razem w jej głosie zabrzmiał ton ostrożności.

— I mogą cię słyszeć? — domyślił się Vimes.

— Zgadza się, sir. Trolle. Upierają się, żeby pomówić z panem osobiście. Mówią, że mają dla pana wiadomość.

— Zapowiadają kłopoty?

— W każdym calu, sir.

— Już schodzę.

Vimes odwiesił rurę. Trolle z wiadomością. Trudno się spodziewać, że będzie to zaproszenie na podwieczorek literacki.

— Gooseberry! — zawołał.

I znowu zielonkawa mgła skondensowała się w rozpromienionego chochlika.

— Znalazłem liczby, Wstaw Swoje Imię. Teraz nad nimi pracuję.

— Dobrze, ale właź z powrotem do pudełka, co? Wychodzimy.

— Naturalnie, Wstaw Swoje Imię! Dziękuję, że wybrałeś…

Vimes wcisnął pudełko do kieszeni i zszedł na dół. Główna sala mieściła nie tylko biurko dyżurnego, ale też kilka mniejszych, przy których siadali strażnicy, kiedy musieli się zająć naprawdę trudną częścią pracy policyjnej, jak na przykład poprawne stosowanie interpunkcji. Z salą łączyły się liczne pokoje i korytarze. Każde zdarzenie tutaj natychmiast zwracało uwagę wielu osób, co było bardzo wygodne.

Jeśli dwa trolle, rzucające się w oczy na środku, zamierzały sprawiać jakieś kłopoty, to wybrały sobie zły moment. Właśnie zmieniały się dyżury. W tej chwili bez sukcesu usiłowały zachowywać się zawadiacko, stojąc w miejscu, obserwowane podejrzliwie przez siedmiu czy ośmiu funkcjonariuszy o różnych kształtach.

Same to na siebie ściągnęły. Bo to były baaardzo złe trolle. A przynajmniej chciały, by każdy tak myślał. Tyle że wszystko pokręciły. Vimes widywał już złe trolle i te nawet nie były podobne. Próbowały. Och, starały się… Mech porastał ich głowy i ramiona. Klanowe graffiti zdobiło ciała, a jeden miał nawet rzeźbione ramię, co musiało boleć. Wszystko, by robić wrażenie twardego, luzackiego trolla. Noszenie tradycyjnego pasa z ludzkich albo krasnoludzich czaszek skutkowałoby tym, że pięty nosiciela ryłyby bruzdy aż do najbliższego posterunku, a czaszki małpie narażały na wciągnięcie w zasadzkę przez krasnoludy bez żadnej wiedzy o antropologii kryminologicznej. Zatem te trolle… Vimes uśmiechnął się lekko. Ci chłopcy zrobili, co mogli, z… oj… czaszkami owiec i kóz. Brawo, chłopaki, jesteście naprawdę przerażające.

Właściwie to smutne. Dawne złe trolle nie dbały o takie szczegóły. Po prostu tłukły kogoś w głowę jego ramieniem, aż zrozumiał, o co im chodzi.

— Słucham, panowie — odezwał się. — Jestem Vimes.

Trolle stoczyły pojedynek spojrzeń poprzez plątaninę mchu i jeden z nich przegrał.

— Pan Chryzopraz chce cię widzieć — oznajmił ponuro.

— Doprawdy?

— Chce cię widzieć już — dodał troll.

— Przecież wie, gdzie mieszkam — odparł Vimes.

— Tak. Wie dobrze.

Trzy słowa walnęły ciszę jak ołów. Chodziło o sposób, w jaki troll je wymówił. Sposób samobójczy.

Zazgrzytały rygle wsuwające się na miejsca, a potem głośno szczęknęło. Trolle się obejrzały. Sierżant Detrytus wyjmował klucz z zamka w wielkich, grubych podwójnych drzwiach komendy straży. A potem odwrócił się i jego wielkie łapska opadły trollom na ramiona.

Westchnął.

— Chłopcy — powiedział. — Gdyby przyznawali doktorat za bycie tępakiem, i tak byście nie mogli znaleźć ołówka.

Troll, który wygłosił tamtą niezbyt zawoalowaną groźbę, popełnił kolejny błąd. Zapewne jego ręce przesunęła groza albo tępy odruch demonstracyjnej odwagi. Nikt mający w mózgu choć jeden działający neuron nie wybrałby takiej właśnie chwili, żeby unieść ręce do tego, co dla trolli było pozycją ataku.

Pięść Detrytusa rozmazała się od szybkości, a trzask jej zetknięcia z czaszką trolla sprawił, że zadygotały meble.

Vimes otworzył usta — i zamknął je znowu. Trollowy był językiem bardzo fizycznym. No a przecież trzeba szanować tradycje kulturowe, prawda? Nie tylko krasnoludom wolno je mieć. Poza tym czaszki trolla nie da się rozbić nawet młotem i dłutem. A on groził twojej rodzinie, usłyszał jeszcze Vimes głos rozsądku. Sam się prosił.

Poczuł ukłucie z rany na dłoni, a po nim uderzenie bólu głowy. Do demona… Przecież Igor mówił, że to paskudztwo zadziała…

Trafiony troll kołysał się przez sekundę czy dwie, a potem runął do przodu, sztywno i nieruchomo.

Detrytus podszedł do Vimesa, w przejściu kopnąwszy leżącego.

— Przepraszam za to, sir — powiedział, a jego dłoń brzęknęła o hełm w salucie. — Nie mają manier.

— No dobrze, wystarczy. — Vimes zwrócił się do drugiego, nagle bardzo samotnego posłańca. — Po co Chryzopraz chce mnie widzieć?

— By tego przecież nie powiedział braciom tępolom, nie? — Detrytus uśmiechnął się przerażająco.

W posłańcu nie pozostało już ani śladu zawadiactwa.

— Żeśmy tylko wiedzieli, że idzie o zabicie tego horuga — wymamrotał, szukając ucieczki w zgryźliwości.

Na dźwięk tego słowa oczy wszystkich patrzących krasnoludów zmrużyły się trochę bardziej — to było bardzo niedobre słowo.

— Oj chłopie, oj chłopie, oj… — Detrytus się zawahał.

— …chłopie — rzucił Vimes samym kącikiem ust.

— …chłopie — dokończył tryumfalnie Detrytus. — Znajdujesz sobie przyjaciół jak nie wiem co…

— Gdzie to spotkanie? — spytał Vimes.

— W składzie przyszłej wieprzowiny — odparł troll. — Ty masz przyjść sam… — Urwał, gdy dotarła do niego świadomość własnej sytuacji. — Jeśli można prosić — dokończył.

— Idź i powiedz swojemu szefowi, że może zechcę się przespacerować w tamtej okolicy — rzekł Vimes. — A teraz wynoś się. Wypuśćcie go, sierżancie.

— I zabierz swoje śmieci! — ryknął Detrytus.

Zatrzasnął drzwi za trollem zgiętym pod ciężarem nieprzytomnego towarzysza.

— No dobra — rzucił Vimes, kiedy napięcie opadło. — Słyszeliście tego trolla. Zatroskany obywatel chce pomóc straży. Pójdę sprawdzić, co takiego…

Zauważył pierwszą stronę rozłożonego na biurku „Pulsu”. Niech to demony, pomyślał ze znużeniem. No to mamy… W takiej chwili! Funkcjonariusz troll trzyma krasnoluda, który nogami nie sięga ziemi…

— Dobry obrazek Detrytusa, sir — zauważyła nerwowo sierżant Tyłeczek.

— „Długie ramię prawa” — przeczytał głośno Vimes. — To niby ma być zabawne?

— Pewnie jest dla tych, którzy piszą tytuły — stwierdziła Cudo.

— „Combergniot zamordowany. Straż prowadzi śledztwo”. — Podniósł azetę. — Skąd oni to biorą? Kto im mówi? Niedługo będę musiał przeczytać „Puls”, żeby się dowiedzieć, co tego dnia zrobię…

Rzucił azetę na biurko.

— Coś ważnego, o czym powinienem teraz wiedzieć? — zapytał.

— Sierżant Colon melduje, że dokonano kradzieży w Królewskim… — zaczęła Cudo, ale Vimes machnął tylko ręką.

— Chodziło mi o coś poważniejszego niż kradzieże.

— Ehm… Jeszcze dwóch funkcjonariuszy zrezygnowało od czasu, kiedy przesłałam panu notatkę, sir — oznajmiła Cudo. — Kapral Ringfunder i funkcjonariusz Łupek na Flaku. Obaj mówią, że to, no… z powodów osobistych, sir.

— Łupek był dobrym strażnikiem… — zahuczał Detrytus i pokręcił głową.

— Wygląda na to, że postanowił być raczej dobrym trollem — mruknął Vimes.

Wyczuł za sobą poruszenie — nadal miał słuchaczy. Cóż, pora na przemówienie.

— Wiem, jak trudno jest teraz funkcjonariuszom krasnoludom i trollom — powiedział, zwracając się do wszystkich obecnych. — Wiem, że przyłożenie pałką komuś ze swojej rasy, bo próbuje kopnąć was w rozkrok, może budzić uczucie, że pomagacie nieprzyjaciołom. Dla ludzi to też nie jest zabawne, ale dla was gorsze. Odznaka wydaje się trochę ciężka, co? Widzicie, jak wasi patrzą na was i zastanawiają się, po czyjej stronie stoicie. Prawda? No więc stoicie po stronie ludzi, czyli tam, gdzie powinno być prawo. I mam na myśli wszystkich ludzi, którzy stoją tam za motłochem, którzy są wystraszeni, nie rozumieją, co się dzieje, i boją się wychodzić po zmroku. Zabawne, ale ci idioci, którzy stoją przed wami i zmuszają do samoobrony, też są ludźmi. Jednak wyraźnie o tym nie pamiętają, więc cóż, wyświadczycie im przysługę, kiedy trochę ich ostudzicie. Pamiętajcie o tym i trzymajcie się razem. Myślicie, że lepiej byłoby zostać w domu i dopilnować, żeby nic się nie stało waszej mamie? Ale co poradzicie przeciwko motłochowi? Razem możemy nie dopuścić, by sprawy zaszły tak daleko. Sytuacja sama się uspokoi. Wiem, że jesteście zmęczeni, ale w tej chwili potrzebuję każdego, a w zamian dostaniecie dżem jutro i darmowe piwo na dodatek. Może nawet na chwilę stracę wzrok przy podpisywaniu kwitów z nadgodzin. Jasne? Ale chcę, żebyście wszyscy, kimkolwiek jesteście, wiedzieli jedno: nie mam cierpliwości dla idiotów, którzy wloką dawne urazy przez pięćset mil i tysiąc lat. Jesteśmy w Ankh-Morpork! To nie jest dolina Koom. Wiecie, że czeka nas ciężka noc. Ja będę na służbie. Jeśli wy także, chcę mieć pewność, że mogę na was polegać, kiedy będziecie pilnować moich pleców, a ja waszych. Jeśli nie, to nie chcę was widzieć przy sobie. Jakieś pytania?

Zapadła krępująca cisza, jak zwykle w takich sytuacjach. Po chwili podniosła się ręka. Należała do krasnoluda.

— Czy to prawda, że troll zabił graga? — Wśród strażników rozległ się gwar, a krasnolud dokończył, już nie tak nieśmiało: — No przecież sam prosił.

— Kapitan Marchewa prowadzi śledztwo — odparł Vimes. — W tej chwili jeszcze błądzimy w ciemności. Ale jeśli rzeczywiście miało miejsce zabójstwo, to niezależnie od tego, jakiego morderca jest rozmiaru i kształtu, kim jest i gdzie może się ukrywać, dopilnuję, żeby dosięgła go sprawiedliwość. Macie na to moją osobistą gwarancję. Wystarczy?

Ogólna zmiana atmosfery powiedziała mu, że tak.

— Teraz idźcie i bądźcie glinami — rzekł.

Sala opustoszała. Pozostali tylko ci, którzy nadal męczyli się z trudnym problemem, gdzie należy postawić przecinek.

— Mogę coś powiedzieć, sir? — Detrytus podszedł bliżej.

Vimes patrzył na niego i myślał: Kiedy pierwszy raz cię spotkałem, byłeś przykuty łańcuchem do ściany, jak pies podwórzowy, i niewiele się odzywałeś poza stęknięciami. Rzeczywiście, lampart może się pozbyć swoich cętek.

— Tak, oczywiście.

— Nie mówi pan poważnie, co? Nie chce pan naprawdę biegać za takim koprolitem jak Chryzopraz, sir, prawda?

— A co najgorszego może mi zrobić?

— Urwać panu głowę, sir, przemielić, a z kości ugotować zupę — odpowiedział troll. — A gdyby pan był trollem, to jeszcze kazałby wybić panu zęby i zrobił sobie z nich spinki.

— Tylko czemu miałby to robić właśnie teraz? Myślisz, że chce z nami wojny? To nie w jego stylu. Zresztą raczej nie umawiałby się ze mną na zabójstwo, prawda? Chce ze mną porozmawiać. To musi mieć jakiś związek ze sprawą. Może coś wiedzieć. Nie ośmielę się nie iść. Ale chcę mieć cię ze sobą. Dobierz oddział, co?

Oddział będzie rozsądny, przyznał w myślach. Ulice są w tej chwili trochę… nerwowe. Ustąpił Detrytusowi i zabrał ze sobą wszystkich, którzy akurat nic nie robili.

O straży można powiedzieć, że jest reprezentatywna. Jeśli ktoś opiera swoją politykę na tym, jak wyglądają ludzie drugiej strony, to nie może twierdzić, że straż stoi po stronie jakiegokolwiek kształtu. I warto się tego trzymać.

Na zewnątrz wydawało się spokojniej; widzieli mniej ludzi niż zwykle. Nie był to dobry znak. Ankh-Morpork potrafiło wyczuwać kłopoty z wyprzedzeniem, tak jak pająki jutrzejszy deszcz.


* * *

Co to takiego?

Stworzenie pływało w umyśle. Widziało już tysiące umysłów od początku wszechświata, ale w tym było coś dziwnego.

Wyglądał jak miasto. Widmowe, falujące budynki pojawiały się wśród nocnej mżawki. Oczywiście, żadne dwa umysły nie były takie same…

Stworzenie było stare, choć dokładniejsze byłoby stwierdzenie, że istniało od bardzo długiego czasu. Gdy na początku wszechrzeczy pierwotne chmury myśli skupiły się w bogów, demony i dusze wszelkich poziomów, ono znalazło się wśród tych, które nie spłynęły w pobliże znaczącego przyrastania. Wkroczyło więc do wszechświata bez celu, bez funkcji ani przynależności — pływający swobodnie strzęp istnienia, dopasowujący się, gdzie to możliwe — rodzaj skomplikowanej myśli szukającej odpowiedniego umysłu.

Obecnie — to znaczy od jakichś dziesięciu tysięcy lat — znajdowało pracę jako przesąd.

A teraz znalazło się w tym dziwnym, mrocznym mieście. Wokół trwał ruch. To miejsce żyło. I padał deszcz.

Przez moment, właśnie wtedy, stworzenie wyczuło otwarte drzwi, spazm wściekłości, którego mogło użyć. Ale kiedy skoczyło, by skorzystać z okazji, coś niewidzialnego i mocnego złapało je i odrzuciło.

Dziwne.

Z machnięciem ogona zniknęło w zaułku.


* * *

Magazyn przyszłej wieprzowiny był… jedną z tych rzeczy — to znaczy rzeczy tego rodzaju, jakie się pojawiają, kiedy miasto zbyt długo żyje z magią. Argumentacja okultystyczna, jeśli można w ten sposób ją określić, brzmiała tak: wieprzowina jest istotnym dla miasta towarem. Przyszła wieprzowina, a być może też wieprzowina jak dotąd nienarodzona, rutynowo staje się przedmiotem handlu. A zatem musi gdzieś istnieć. I tak zaistniał magazyn przyszłej wieprzowiny o lodowato zimnym wnętrzu, gdzie wieprzowina dryfuje pod prąd czasu. Było to popularne miejsce dla zamrażania różnych rzeczy, a także dla trolli, które chciały szybko myśleć.

Nawet tutaj, z daleka od wzburzonych regionów, ludzie na ulicy byli… czujni. Teraz obserwowali, jak Vimes i jego naprędce zebrany oddział rozstawiają się przy jednej z bram.

Загрузка...