ROZDZIAŁ VIII

Do kancelarii biskupa arkanarskiego Rumata próbował przedostać się tyłami zabudowań. Chyłkiem przebiega) ciasne podwóreczka, zaplątując się w rozwieszonych do suszenia szmatach, przełaził przez dziury w płotach zostawiając na zardzewiałych gwoździach wytworne kokardy oraz strzępki drogocennych soańskich koronek, na czworakach przemykał się między zagonami kartofli. A jednak nie udało mu się ujść czujnym oczom czarnego rycerstwa. Gdy wyszedł na wąską, krzywą uliczkę, prowadzącą do zsypiska śmieci, natknął się na dwóch ponurych i z lekka podchmielonych mnichów.

Spróbował obejść ich, lecz wyciągnęli miecze i zastąpili mu drogę. Rumata ujął za rękojeści swoich mieczy, mnisi włożyli trzy palce do ust i gwizdnęli wzywając odsieczy. Rumata zaczął się cofać do dziury w płocie, przez którą niedawno przelazł, gdy nagle z przeciwnej strony wyskoczył na uliczkę maty, zwinny człowieczek o nijakiej twarzy. Potrąciwszy Rumatę ramieniem podbiegł do mnichów i coś im szepnął, na co tamci zakasali sutanny, ukazując długie, obciągnięte czymś fioletowym nogi, puścili się kłusem i w chwilę później skryli się za domami. Mały człowieczek nie oglądając się podreptał za nimi.

Rozumiem, pomyślał Rumata. Szpieg pełniący rolę mego anioła stróża. Przewidujący jest ten biskup Arkanaru. Ciekawe, czego on się bardziej obawia — mnie czy o mnie? Odprowadziwszy wzrokiem szpiega, skręcił w kierunku zsypiska. Znajdowało się ono na tyłach kancelarii byłego Ministerstwa Ochrony Berła i należało przypuszczać, że nie jest patrolowane.

Uliczka była pusta. Ale już cicho poskrzypywały okiennice, trzaskały drzwi, płakało niemowlę, słychać było lękliwe szepty. Zza przegniłego płotu wyjrzała ostrożnie chuda, zmizerowana twarz, ciemna od sadzy, która wżarła się w skórę. Na Rumatę patrzyły wystraszone, zapadnięte oczy.

— Stokrotnie przepraszam, wielmożny panie. Może wielmożny pan raczy mi powiedzieć, co tam w mieście. Jestem kowal Kikus, przezwiskiem Kulas, muszę iść do kuźni, ale się boję .

— Nie chodź — doradził mu Rumata. — Mnisi nie żartują. Króla już nie ma. Rządzi don Reba, biskup Świętego Zakonu. Lepiej więc siedź cicho.

Przy każdym jego słowie kowal skwapliwie kiwał głową, a jego oczy napełniały się smutkiem i rozpaczą.

— Zakon, znaczy się… — wymamrotał. — Niech to cholera… Racz wybaczyć, wielmożny panie. Zakon… A co to takiego, szarzy czy jak?

— Skądże — powiedział Rumata przyglądając mu się z zaciekawieniem. — Szarych chyba powybijali To są mnisi.

— To ci dopiero Szarych, znaczy się, też… Ale ci Zakon! Że szarych wytłukli, to po prawdzie dobrze. Ale co się nas tyczy, jak wielmożny pan uważa? Da się jakoś żyć, hę? Pod tym Zakonem?

— Dlaczego nie? — odparł Rumata. — Zakon też musi jeść i pić. Przyzwyczaicie się.

Kowal ożywił się.

— I ja tak myślę, że się przyzwyczaimy. Najlepiej: nie tykaj nikogo, to i ciebie nie tkną, hę?

Rumata pokręcił głową.

— No nie. Tacy ostrożni to przeważnie pierwsi idą pod nóż.

— To też prawda — westchnął kowal. — Tylko gdzie się podziejesz, człowieku… Sam jestem jak kołek w płocie i jeszcze ośmioro drobiazgu trzyma się moich portek. Och, matko kochana, żeby choć mojego majstra zatłukli, był oficerem u szarych. Jak wielmożny pan myśli, mogli go zatłuc? Byłem mu winien pięć dukatów.

— Nie wiem. Może i zatłukli. Ale wiesz co, kowalu, zastanów się lepiej nad czym innym. Mówisz, żeś sam jak kołek w płocie, a takich kołków jak was w mieście przynajmniej dziesięć tysięcy.

— No to co?

— No właśnie pomyśl nad tym — odparł gniewnie Rumata i poszedł dalej.

Akurat, już on coś skombinuje. Jeszcze na to grubo za wcześnie. A zdawałoby się, że nic prostszego — dziesięć tysięcy takich młociarzy może w porywie wściekłości z każdego zrobić placek. Cóż, kiedy właśnie tej wściekłości w nich jeszcze nie ma. Jedynie strach. Każdy sobie rzepkę skrobie.

Krzaki dzikiego bzu na skraju uliczki zaszeleściły i wyczołgał się z nich don Tameo. Ujrzawszy Rumatę krzyknął radośnie, zerwał się na nogi, zatoczywszy się przy tym solidnie, i ruszył ku niemu wyciągając umazane ziemią ręce.

— Mój szlachetny don Rumata! — wołał. — Jakże się cieszę! Widzę, że pan też do kancelarii?

— Zgadł pan, czcigodny don Tameo — odpowiedział Rumata zręcznie uchylając się od uścisku.

— Pozwoli pan, że się przyłączę?

— Poczytam to sobie za honor.

Wymienili ukłony. Widać było, za don Tameo zaczął już od wczoraj, a do końca jeszcze mu daleko. Wyciągnął z kieszeni szerokich żółtych spodni szklaną flaszę misternej roboty.

— Może i pan? — zaproponował uprzejmie.

— Dzięki — odparł Rumata.

— Rum! — oznajmił don Tameo. — Oryginalny rum z metropolii. Dałem za niego dukata.

Zeszli na zsypisko i zatykając nosy brnęli przez sterty odpadków, przeskakując padlinę, cuchnące kałuże, rojące się od białych robaków. W powietrzu aż huczało od nieustannego brzęczenia miriadów szmaragdowych much.

— To dziwne — rzekł don Tameo zakręcając flaszę — nigdy tu jeszcze nie byłem.

Rumata zbył to milczeniem.

— Don Reba zawsze wzbudzał we mnie podziw — ciągnął don Tameo. — Byłem pewny, że w końcu obali niewydarzonego monarchę, utoruje nowe drogi i otworzy przed nami olśniewające perspektywy. — Z tymi słowami wjechał nogą w żółtozieloną kałużę, ochlapał się od stóp do głów i żeby nie upaść, przytrzymał się Rumaty. — Tak! — podjął znów, gdy wydostali się na twardy grunt. — My, młoda arystokracja, zawsze będziemy u boku don Reby! Nareszcie przyszła upragniona folga. Niech pan sam przyzna, don Rumata, od godziny już łażę po różnych zaułkach, polach warzywnych i nie spotkałem ani jednego szarego. Zmietliśmy to szare plugastwo z powierzchni ziemi i tak błogo, tak swobodnie oddycha się teraz w odrodzonym Arkanarze! Zamiast gburowatych sklepikarzy, tych bezczelnych chamów i chłopstwo, ulice pełne są służebników bożych. Widziałem, że niektórzy szlachcice już otwarcie spacerują przed swymi domami. Teraz nie muszą się obawiać, że pierwszy prostak w fartuchu od gnoju ochłapie ich swoim brudnym wozem, i już nie trzeba torować sobie drogi w tłumie wczorajszych rzeźników i galanteryjników. Pod opiekuńczym skrzydłem wielkiego Świętego Zakonu, dla którego zawsze żywiłem szacunek i — co tu ukrywać — serdeczną czułość, dojdziemy do niesłychanego rozkwitu, a wówczas żaden chłop nie ośmieli się podnieść oczu na szlachcica bez zezwolenia z podpisem okręgowego inspektora Zakonu. Niosę właśnie w tej sprawie raport na piśmie.

— Co za ohydny smród — wstrząsnął się Rumata.

— Tak, okropny — przyznał don Tameo zakręcając flaszę. — Za to jak swobodnie się oddycha w odrodzonym Arkanarze! i ceny na wino spadły o połowę…

Nim dotarli na miejsce, don Tameo opróżnił flaszę do dna, cisnął ją precz i wpadł w niezwykłą euforię. Dwukrotnie się wywalił, przy czym za drugim razem nie chciał się oczyścić twierdząc, iż jest wielkim grzesznikiem, nieczystym z natury i pragnie w takim stanie zjawić się w kancelarii. Wciąż na nowo zaczynał cytować wielkim głosem wyjątki ze swego raportu. „Mocno powiedziane! — wykrzykiwał. — Weźcie na przykład to zdanie, szlachetni panowie: ażeby śmierdzące chłopstwo… hę? Co za idea!” Gdy znaleźli się na tyłach kancelarii, rzucił się na pierwszego spotkanego mnicha i zalewając się łzami jął go błagać o odpuszczenie grzechów. Na wpół zduszony mnich bronił się zaciekle, próbował gwizdem wzywać pomocy, lecz don Tameo chwycił go za sutannę i obaj runęli na kupę odpadków. Rumata zostawił ich, oddaliwszy się długo jeszcze słyszał żałosny urywany gwizd i okrzyki: ,,Ażeby śmierdzące chłopstwo!… Bło-go-sławieństwa!… Z całego serca!,… Czułość żywiłem, czułość, rozumiesz, ty chamska mordo?”

Na placu przed wejściem, w cieniu kwadratowej Wesołej Wieży, rozłożył się oddział pieszych mnichów uzbrojonych w groźne sękate maczugi. Zwłoki już uprzątnięto. Poranny wiatr wzbijał żółte, wirujące kłęby kurzu. Pod szerokim, stożkowatym dachem jak zwykle wrzeszczały i kłóciły się wrony — tamże dyndały na występach belek ciała powieszonych głową w dół. Dwieście lat temu praszczur zmarłego króla kazał zbudować tę wieżę wyłącznie dla celów wojennych. Stała na mocnych dwukondygnacyjnych fundamentach, w których ongiś przechowywano zapasy żywności na wypadek oblężenia. Później wieżę zamieniono na więzienie. Jednakże wskutek trzęsienia ziemi zawaliły się w niej wszystkie stropy i więzienie trzeba było przenieść w podziemia. W swoim czasie jedna z królowych arkanarskich poskarżyła się swemu panu i władcy, że krzyki torturowanych, napełniające całą okolicę, psują je; zabawy. Najjaśniejszy małżonek wydał rozkaz, by w wieży od rana do nocy przygrywała orkiestra wojskowa. Stąd też wywodzi się obecna jej nazwa. Od dawna już z wieży pozostał tylko pusty kamienny szkielet, od dawna już cele śledcze przeniesiono na świeżo wykopane najniższe kondygnacje, od dawna nie przygrywała tam żadna orkiestra, a mieszkańcy wciąż nazywali tę wieżę Wesołą.

Zazwyczaj wokół Wesołej Wieży było pusto. Dziś natomiast panowało tu wielkie ożywienie. Prowadzono do niej, ciągnięto, wleczono po ziemi szturmowców w podartych szarych mundurach, zawszonych włóczęgów w łachmanach, półnagich, zastrachanych mieszczan, przeraźliwie wrzeszczące dziewki, pędzono całe bandy ponuro rozglądających się oberwańców T nocnej armii, i równocześnie z jakichś potajemnych wyjść wywlekano hakami trupy, zwalano na furgony i wywożono za miasto. Stojący na końcu tasiemcowej kolejki do drzwi kancelarii szlachcice oraz zamożni mieszczanie z paniczną trwogą spoglądali na tę koszmarną krzątaninę.

Do kancelarii wpuszczano wszystkich, niektórych nawet przeprowadzano pod konwojem. Rumata przepchnął się do środka. Panował tam zupełnie taki sam zaduch, jak na zsypisku. Przy szerokim stole, obłożony spisami, siedział urzędnik z szarożółtą twarzą i długim gęsim piórem za uchem, Kolejny petent, szlachetnie urodzony don Keu, butnie strasząc wąsy, wymienił swoje nazwisko.

— Proszę zdjąć kapelusz — odezwał się bezbarwnym głosem urzędnik nie odrywając wzroku od papierów.

— Ród Keu posiada przywilej noszenia kapelusza nawet w obecności króla — dumnie obwieścił don Keu.

— Nikt nie posiada przywilejów w obliczu Zakonu — głos urzędnika brzmiał tak samo bezbarwnie.

Don Keu sapnął, twarz mu spurpurowiała, ale kapelusz zdjął. Urzędnik wodził długim, żółtym paznokciem wzdłuż listy. .

— Don Keu… don Keu… — mruczał — don Keu… Ulica Królewska dwanaście?

— Tak — chrapliwym z irytacji głosem odpowiedział don Keu.

— Numer czterysta osiemdziesiąt pięć, bracie Tibak. Brat Tibak, siedzący przy sąsiednim stole, otyły, pąsowy z gorąca, poszperał w papierach, otarł pot z łysiny i podniósłszy się, odczytał monotonnie:

— „Numer czterysta osiemdziesiąt pięć, don Keu, Królewska dwanaście, za znieważenie imienia jego Przewielebności biskupa don Reby, które miało miejsce na balu dworskim przed dwoma laty, naznacza się trzy tuziny rózeg w gołe miękkie części ciała z całowaniem trzewika Jego Przewielebności”.

Brat Tibak usiadł.

— Proszę tym korytarzem — powiedział bezbarwnie urzędnik. — Rózgi na prawo, trzewik na lewo. Następny…

Ku wielkiemu zdziwieniu Rumaty, don Keu nie protestował. Widocznie napatrzał się na różne różności stojąc w kolejce. Chrząknął tylko, z godnością podkręcił wąsa i wyszedł na korytarz. Następny, olbrzymi don Pifa, istna góra trzęsącego się sadła, stał już bez kapelusza.

— Don Pifa… don Pifa… — zamruczał urzędnik wodząc palcem po liście. — Ulica Mleczarzy dwa?

Don Pifa wydał gardłowy pomruk.

— Numer pięćset cztery, bracie Tibak. Brat Tibak znów otarł pot i wstał.

Numer pięćset cztery, don Pifa, ulica Mleczarzy dwa, bez zarzutu wobec Jego Przewielebności — a więc czysty.

— Don Pifa — oświadczył urzędnik — otrzyma pan znak oczyszczenia. — Schylił się, wyjął z kufra, który stał obok fotela, żelazną bransoletę i podał ją szlachetnie urodzonemu Pifie. — Nosić na lewej ręce, okazywać na każde żądanie rycerzy Zakonu. Następny…

Don Pifa znów wydał gardłowy pomruk i odszedł oglądając bransoletę. Urzędnik już bębnił następne nazwisko. Rumata przebiegł wzrokiem kolejkę. Było tu dużo znajomych. Niektórzy nosili wytworny jak zwykle strój, inni wyraźnie udawali biednych, wszyscy zaś byli gruntownie utaplani w błocie. Gdzieś w połowie kolejki głośno, by wszyscy słyszeli, don Sera już po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu minut obwieszczał: „Nie widzę przeszkód, by nawet szlachetnie urodzonemu nie można było wlepić paru rózeg w imieniu Jego Przewielebności!”

Rumata zaczekał, póki następnego nie wysłali na korytarz (był to znany handlarz ryb, któremu naznaczono pięć rózeg bez całowania trzewika za pozbawiony entuzjazmu sposób myślenia), przepchnął się do stołu i bezceremonialnie położył dłoń na papierach tuż przed nosem urzędnika.

— Przepraszam bardzo — powiedział. — Mam tu odebrać nakaz zwolnienia doktora Budacha. Jestem don Rumata.

Urzędnik nie podniósł głowy.

— Don Rumata… don Rumata… — mamrotał i odsunąwszy jego rękę zaczął wodzić paznokciem po liście.

Co robisz, ty stary kałamarzu? Chodzi mi o nakaz zwolnienia!

— Don Rumata… don Rumata… — Zatrzymać ten automat było jak widać niepodobieństwem. — Ulica Kotlarzy osiem. Numer szesnaście, bracie Tibak.

Rumata czuł, że za jego plecami wszyscy wstrzymali oddech. Prawdę mówiąc, to i jemu zrobiło się trochę nieswojo. Spocony, purpurowy brat Tibak wstał.

— Numer szesnaście, don Rumata, Kotlarzy osiem, za specjalne zasługi dla Zakonu i w dowód szczególnego uznania Jego Przewielebności raczy odebrać nakaz zwolnienia doktora Budacha, z którym to Budachem postąpi według własnej woli — patrz dokument sześć — siedemnaście — jedenaście.

Urzędnik natychmiast wyciągnął papier spod rozłożonych list i podał Rumacie.

— Żółte drzwi na pierwszym piętrze, pokój sześć, prosto korytarzem, potem na prawo i na lewo. Następny…

Rumata przejrzał dokument. Nie był to nakaz zwolnienia Budacha. Stanowił tylko podstawę, by mu wydano przepustkę do piątego specjalnego oddziału kancelarii, gdzie powinien odebrać zlecenie dla sekretariatu spraw tajnych.

— Coś ty mi dał, zakuty łbie? — spytał. — Gdzie nakaz?

— Żółte drzwi na pierwszym piętrze, pokój sześć, prosto korytarzem, potem na prawo i na lewo — powtórzył urzędnik.

— Pytam, gdzie nakaz? — ryknął Rumata.

— Nie wiem… nie wiem… Następny!

Rumata usłyszał nad uchem sapanie, coś miękkiego i gorącego przygniotło mu plecy. Odsunął się. Do stołu ponownie przepchnął się don Pifa.

— Nie włazi — oznajmił piskliwie. Urzędnik podniósł na niego mętny wzrok.

— Imię? Godność? — zapytał.

— Nie włazi… powtórzył don Pifa szarpiąc bransoletę z trudem dającą się wcisnąć na trzy tłuste paluchy.

— Nie włazi… nie włazi… — mruczał urzędnik i nagłym ruchem przysunął do siebie grubą księgę, leżącą po jego prawej ręce. Księga w czarnej zatłuszczonej oprawie wyglądała złowieszczo. Przez kilka sekund don Pifa wpatrywał się w nią osłupiały, po czym cofnął się gwałtownie i bez słowa podążył ku drzwiom. W kolejce wybuchnął gwar: „Prędzej, prędzej, nie zabierać czasu!” Rumata też odszedł od stołu. Co za grzęzawisko, myślał. No, ja was… Urzędnik bębnił w przestrzeń: „Jeśli natomiast wymieniony znak oczyszczenia nie mieści się na lewym napięstku oczyszczonego lub jeśli oczyszczony nie ma lewego napięstka jako takiego…” Rumata okrążył stół, zanurzył obie ręce w kuferku z bransoletami, nabrał, ile się dało i poszedł dalej.

— Hej, hej! — zawołał urzędnik głosem pozbawionym wyrazu. — Uprawnienie!

— Chwała Panu — wymówił z naciskiem Rumata oglądając się przez ramię. Urzędnik i brat Tibak natychmiast wstali i niezgodnym chórem odpowiedzieli: „l ja go chwalę”. Kolejka patrzyła na oddalającego się Rumatę z zawiścią i podziwem.

Po wyjściu z kancelarii Rumata wolnym krokiem skierował się do Wesołej Wieży, zatrzaskując po drodze bransolety no lewej ręce. Było ich dziewięć, na lewej ręce zmieściło się tylko pięć. Pozostałe cztery włożył na prawą. Biskup Arkanaru chciał mnie pokonać przez wyczerpanie, myślał. Nic z tego. Bransolety podzwaniały przy każdym jego kroku, w ręce trzymał imponujący dokument sześć — siedemnaście — jedenaście, zdobny w kolorowe pieczęcie. Spotykani mnisi, pieszo i na koniach, czym prędzej usuwali mu się z drogi. W tłumie pojawiał się i znikał trzymający się w przyzwoitej odległości jego anioł stróż. Rumata młócąc niemiłosiernie maruderów pochwami mieczy dotarł do bramy, ryknął groźnie na strażnika, który chciał mu zastąpić drogę, przebył szybko podwórze i zaczął schodzić po oślizłych, wyszczerbionych stopniach w oświetlony kopcącymi pochodniami półmrok. Był to przedsionek sanktuarium byłego Ministerstwa Ochrony Berła — więzienie królewskie oraz cele śledcze. W łukowato sklepionych korytarzach co dziesięć kroków z zardzewiałych gniazd w ścianie sterczały śmierdzące pochodnie. Pod każdą z nich, w niszy przypominającej pieczarę, czerniały drzwi z zakratowanym okienkiem. Były to wejścia do cel więziennych, zaryglowane od zewnątrz ciężkimi, żelaznymi zasuwami. W korytarzach było pełno ludzi. Popychali się, krzyczeli, biegali, komenderowali… Zgrzytały rygle, trzaskały drzwi, kogoś bili, kto wył nieludzko, kogoś wlekli, kto się opierał, kogoś wpychali do celi i tak już nabitej, że szpilki nie wetknąć, kogoś usiłowali z celi wyciągnąć i ani rusz nie mogli, darł się wniebogłosy: „To nie ja! Nie ja l” — i czepiał się sąsiadów. Skupione twarze przechodzących mnichów miały zatwardziały wyraz. Każdy dokądś spieszył, każdy załatwiał sprawy państwowej wagi. Rumata pragnąc się zorientować, co i jak, przemierzał korytarze jeden za drugim i schodził coraz niżej. Na dolnych kondygnacjach było nieco spokojniej. Tutaj, wnioskując z rozmów, odbywał się egzamin absolwentów Szkoły Patriotycznej, grupki półnagich, barczystych wyrostków w skórzanych fartuchach. Stali przed celami tortur, wertowali zatłuszczone podręczniki i od czasu do czasu podchodzili do dużego zbiornika z przytwierdzonym na łańcuchu kubkiem i popijali wodę. Z cel dolatywały przeraźliwe krzyki, odgłosy razów i ciężki swąd spalenizny. A te rozmowy, rozmowy.

W łamignacie jest u góry taka śruba, no i ułamała się. Czy to moja wina? A on mnie wywalił. „Ty jołopie skończony — powiada — dostaniesz pięć rózeg i przyjdziesz jeszcze raz…”

Żeby się tak dowiedzieć, kto jest od chłosty, może jaki nasz kolega, student. Dogadalibyśmy się wcześniej, po pięć groszy ze łba i dać mu w łapę…

Jak jest dużo sadła, to nie ma co szpona rozpalać, bo i tak w sadle ostygnie. Wziąć wtedy szczypce i sadło trochę odedrzeć…

— No przecież nagolenice Pana Boga są na nogi, więc szersze i na klinach, a rękawice męczenniczki — na śrubach, specjalnie do ręki, rozumiesz?

— Ale heca! Przychodzę, patrzę — a to kto w łańcuchach fika? Ryży, rzeźnik z naszej ulicy, zawsze po pijanemu mało mi uszu nie obrywał. No, myślę, poczekaj ty, już ja sobie zrobię frajdę…

— A Pekora Wargę jak rano mnisi zabrali, tak jeszcze nie wrócił, i na egzamin nie przyszedł.

— Ech, żebym był zastosował maszynkę do mięsa, a ja go przez głupotę buch łomem po bokach, no i złamałem żebro. Ojciec Kin jak mnie złapie za czuprynę i butem w kość ogonową, ale tak wycelował, że mówię wam, czarno mi się w oczach zrobiło, jeszcze teraz mnie boli. „A to co, powiada, materiał mi psujesz?”

— Patrzcie, patrzcie, przyjaciele moi, myślał Rumata powoli obracając głowę w jedną i w drugą stronę. To nie teoria. Tego żaden człowiek jeszcze nie oglądał. Patrzcie, słuchajcie, rejestrujcie na taśmie filmowej… i uczcie się, do ciężkiego diabła, cenić i kochać swoją epokę, i złóżcie hołd pamięci tych, którzy przez to przeszli i Przyjrzyjcie się tym mordom, młodym, tępym, nieczułym, nawykłym do wszelkiego bestialstwa, tylko nie kręćcie na nich nosem, wasi przodkowie wcale nie byli lepsi…

Zauważono go. Dziesięć par oczu, które widziały niejedno, wpiło się teraz w niego.

— O, szlachcic stoją… Zbledli jak ściana.

— Che… wiadomo, że wielcy panowie są na to bardzo czuli.

— Podobno trzeba im w takich razach wody dać, ale łańcuch za krótki, nie dosięgnie…

— Co tam, nic im nie będzie…

— Żebym takiego dostał… Tacy, o co ich zapytasz, zaraz gadają…

— Ciszej trochę. bo jeszcze nas rąbnie . Patrzcie, ile bransolet… i papier.

— Jakoś tak świdrem patrzy… Odsuńmy się, bracia, byle dalej od złego.

Całą grupą ruszyli z miejsca, odeszli w cień i stamtąd niby pająki łyskali czujnymi oczkami No, mam dość, po myślał Rumata. Wyciągnął rękę chcąc złapać za sutannę przebiegającego mnicha, lecz nagle spostrzegł trzech innych, w dodatku nie zalatanych, lecz pracujących wspólnie na miejscu. Grzmocili pałkami kata, widocznie za jakieś niedbalstwo. Podszedł do nich.

— Chwała Panu — rzekł półgłosem, dzwoniąc bransoletami.

Mnisi opuścili pałki i przyjrzeli mu się.

— I ja go chwalę — odpowiedział najwyższy wzrostem.

— Prowadźcie mnie, ojcowie, do dozorcy tego odcinka.

Mnisi spojrzeli na siebie. Kat zwinnie odczołgał się i ukrył za zbiornikiem z wodą.

— A na co ci dozorca? — spytał wysoki mnich. Rumata podsunął mu pod nos dokument, trzymał chwilę i opuścił rękę.

— Aha — mruknął mnich. — No to dzisiaj ja jestem dozorcą.

— Doskonale — Rumata zwinął papier w trąbkę. — Jestem don Rumata. Jego Przewielebność podarował mi doktora Budacha. Idź i przyprowadź go.

Mnich wsadził rękę pod kaptur i podrapał się, aż zachrzęściło.

— Budach? — powtórzył z namysłem — Który to Budach? Może ten deprawator?

— Nie — wtrącił drugi. Deprawator to Rudach. Dziś w nocy go wypuścili. Sam ojciec go rozkuł i wyprowadził stąd. A ja…

— Brednie! — zniecierpliwił się Rumata uderzając papierem o biodro. — Budach. Ten, co otruł króla.

— Aaa… Wiem. On pewnie już na palu… Bracie Pakka, idź do dwunastki i zobacz. A ty co, chcesz go stąd zabrać? — zwrócił się do Rumaty.

— Naturalnie. On należy do mnie.

— No to pozwól najpierw dokumencik. Dokumencik pójdzie do akt. — Rumata oddal mu papier.

Dozorca obracał go w rękach przyglądając się pieczęciom, potem rzeki z zachwytem:

— Jak to ludzie potrafią pisać? Stań sobie, panie, tu z boczku, zaczekaj, my na razie mamy robotę… Ej, a gdzie ten znów się podział?

Mnisi zaczęli się rozglądać, szukając winowajcy. Rumata odszedł na bok. Oni tymczasem wytaszczyli kata zza zbiornika, rozciągnęli go na ziemi i jęli tłuc skrupulatnie, ale bez nadmiernego okrucieństwa. W pięć minut później ukazał się wysłany mnich, ciągnąc za sobą na sznurze chudego, siwego jak gołąb starca w ciemnej odzieży.

— O, jest Budach, to właśnie on! — już z daleka wołał radośnie mnich. — i wcale nie był na palu, zdrów Budach i cały! Troszkę tylko osłabł, widać już dawno siedzi bez jedzenia…

Rumata podszedł do nich, wyrwał postronek z rąk mnicha i zdjął starcowi pętlę z szyi.

— Pan jest Budach Irukański? — zapytał.

— Tak — odrzekł starzec patrząc na niego spod brwi.

— Jestem Rumata, niech pan idzie za mną i stara się nie zostawać w tyle. — Odwrócił się do mnichów: — Chwała Panu.

Dozorca wyprostował grzbiet i opuściwszy pałkę odpowiedział lekko zdyszanym głosem: — i ja go chwalę.

Rumata spojrzał na Budacha i zobaczył, że starzec czepia się ściany nie mogąc utrzymać się na nogach.

— Słabo mi — rzekł z bolesnym uśmiechem. — Wybacz, szlachetny panie.

Rumata wziął go pod rękę i poprowadził. Gdy mnisi zniknęli z pola widzenia, zatrzymał się, wyjął z fiolki tabletkę sporaminy i podał Budachowi. Starzec spojrzał na niego pytająco.

— Proszę to zażyć — wyjaśnił Rumata. — Od razu poczuje się pan lepiej.

Budach, wciąż jeszcze opierając się o ścianę, wziął tabletkę, obejrzał, powąchał, uniósł krzaczaste brwi, wreszcie położył ją na języku i posmakował.

— Niech pan przełknie — uśmiechnął się Rumata… Budach posłucha).

— M-m-m… Sądziłem, że wiem wszystko o lekarstwach. — Umilkł badając swoje wrażenia. — M-m-m! — powtórzył. — Ciekawe! Suszona śledziona odyńca Y? Chociaż nie, nie ma zgniłego smaku.

— Chodźmy — ponaglił Rumata.

Przebyli korytarz, potem schody, potem jeszcze jeden korytarz, jeszcze jedne schody, i tu Rumata stanął nagle jak wryty. Znajomy basowy ryk napełnił sklepienia więzienne. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach podziemi wrzeszczał opętańczo sypiąc potwornymi przekleństwami, lżąc Boga, wszystkich świętych, moce piekielne, Święty Zakon, don Rebę i w ogóle cały świat — serdeczny przyjaciel Rumaty, baron Pampa don Bau-no-Suruga-no-Gatta-no-Arkanara. A jednak złapali barona, pomyślał Rumata ze skruchą. Na śmierć o nim zapomniałem. On by o mnie nie zapomniał… Szybko zdjął z ręki dwie bransolety, wsunął na chude ręce doktora Budacha i rzekł:

— Niech pan wyjdzie na podwórze, byle tylko nie za bramę. Proszę zaczekać gdzieś z boku. Jeśli będą się pana czepiali, niech pan pokaże bransolety i zachowuje się hardo.

Baron Pampa ryczał jak statek atomowy w polarnej mgle. Gromkie echo toczyło się pod sklepieniami. Ludzie w korytarzach zastygli otworzywszy gęby i nasłuchiwali niemal ze czcią.-Ten i ów żegna) się dużym palcem, odpędzając złego ducha. Rumata zbiegł dwa piętra w dół, zwalając z nóg napotykanych mnichów, pochwami mieczy utorował sobie przejście w tłumie absolwentów i kopnięciem otworzył drzwi celi, już prawie wyskakujące z zawias od tego ryku. W chybotliwym świetle pochodni ujrzał swego przyjaciela Pampę: olbrzymi, goluteńki baron wisiał rozpięty na ścianie głową w dół. Twarz miał prawie czarną od nabiegłej krwi. Przy kulawym stoliku, zatykając palcami uszy, siedział zgarbiony urzędnik, a lśniący od potu kat, przypominający czymś dentystę, szczękał narzędziami grzebiąc w blaszanej miednicy.

Rumata starannie zamknął za sobą drzwi, zbliżył się z tyłu do kata i trzasnął go w potylicę rękojeścią miecza. Kat okręcił się wokół własnej osi, złapał się za głowę i wylądował w miednicy. Rumata wyciągnął miecz z pochwy i rozrąbał na pól stolik z papierami, przy którym kulił się urzędnik. Wszystko było w porządku. Kat siedział w miednicy bekając z cicha, urzędnik czmychnął na czworakach z godną podziwu chyżością i przyległ w kącie. Rumata podszedł do barona, który z radosnym zaciekawieniem spoglądał na niego z odwrotnej pozycji, chwycił za łańcuchy krępujące mu nogi i dwoma szarpnięciami wyrwał je ze ściany. Następnie z wielką ostrożnością postawił go na podłodze. Baron milczał znieruchomiały w jakiejś dziwnej pozie, potem z całej siły targnął łańcuchami i oswobodził ręce.

— Oczom własnym nie wierzę — zahuczał przewracając nabiegłymi krwią oczami — czy to naprawdę pan, mój szlachetny przyjacielu?! Nareszcie pana znalazłem!

— Tak, to ja — odpowiedział Rumata. — Chodźmy stąd, mój drogi, to nie miejsce dla pana.

— Piwa! Gdzieś tu było piwo. — Baron zaczął chodzić po celi wlokąc za sobą resztki łańcuchów i nie przestając grzmieć: — Pół nocy biegałem po mieście. Do stu piorunów, powiedzieli mi, że pana aresztowano, więc wytłukłem kupę ludzi! Byłem pewny, że znajdę pana w tym więzieniu! O, jest!

Podszedł do kata i zmiótł go jak pyłek wraz z miednicą. Pod spodem stała baryłka z piwem. Baron wybił pięścią dno, uniósł ją wysoko i przechylił, podstawiając otwarte usta. Pienista, bulgocąca struga piwa wlewała się do jego gardła. Istne cudo, myślał Rumata z czułością przypatrując się baronowi. Zdawałoby się, że to buhaj, bezmyślny buhaj, a przecież szukał mnie, chciał ratować, przecież nie ma dwóch zdań, że przyszedł tu do więzienia po mnie, sam… A jednak są ludzie nawet na tym przeklętym świecie… i jak się to wszystko szczęśliwie złożyło!

Baron opróżnił baryłkę i odrzucił w kąt, w którym szczękał zębami urzędnik. Rozległ się urywany pisk.

— No — oznajmił wycierając brodę dłonią. — Teraz jestem gotów iść z panem. Czy to nie przeszkadza, że jestem goły?

Rumata obejrzał się, podszedł do kata i wytrząsnął go z fartucha.

— Tymczasem niech pan włoży to — zaproponował.

— Ma pan rację — odpowiedział baron zawiązując fartuch na biodrach. — Nie mogę pokazać się goły baronowej, to nie wypada…

Wyszli z celi. Nikt nie odważył się zastąpić im drogi, na dwadzieścia kroków przed nimi korytarz świecił pustką.

— Rozniosę ich wszystkich — ryczał baron. — Zajęli mój zamek, i wsadzili tam jakiegoś ojca Arimę! Nie wiem, czyim jest ojcem, lecz klnę się na Boga, że jego dzieci wkrótce osierocieją. Do stu diabłów, nie uważasz, mój przyjacielu, że sklepienia są tu okropnie niskie? Cały czubek głowy mam podrapany…

Wyszli z wieży. Mignął z daleka i szybko wmieszał się w tłum szpieg-anioł stróż. Rumata dał Budachowi znak, by szedł za nimi. Ciżba przed bramą rozstąpiła się, jakby ktoś rozciął ją mieczem. Słychać było głosy wołające, że uciekł ważny przestępca polityczny, to znów, że „ten Goły Diabeł to słynny estorski kat-ćwiartownik”.

Baron zatrzymał się pośrodku placu, mrużąc oczy przed światłem słonecznym. Czas naglił. Rumata rozejrzał się szybko.

— Gdzieś tu musi być mój koń — powiedział baron. — Hej tam który! Konia!

Przy konowiązie, gdzie stały konie kawalerii zakonnej, wszczął się ruch.

— Nie ten! — huknął baron. — Ten siwy, jabłkowity!

— Chwała Panu — zawołał dopiero teraz Rumata i ściągnął przez głowę bandolet z prawym mieczem.

Wystraszony mniszek w poplamionej sutannie przyprowadził baronowi konia.

— Daj mu tam coś, przyjacielu — rzekł do Rumaty baron ciężko sadowiąc się w siodle.

— Stój, stój! — rozległy się krzyki od strony wieży. Przez plac, wymachując maczugami, biegli mnisi. Rumata podał baronowi miecz.

— Niech się pan spieszy, baronie!

— Tak — powiedział Pampa. — Trzeba się. spieszyć. Ten Arima rozgrabi mi całą piwnice. Oczekuję pana u siebie jutro lub pojutrze, mój przyjacielu. Co mam powiedzieć baronowej?

— Proszę ucałować jej ręce. — Mnisi byli tui-tuż. — Prędzej, prędzej, baronie.

— Ale czy panu nic nie grozi? — spytał z niepokojem baron.

— Nic, do diabla, nic! Naprzód!

Baron puścił konia galopem prosto w tłum mnichów. Ktoś upadł turlając się po ziemi, ktoś zaskrzeczał, tuman kurzu wzbił się w powietrze, zastukały po bruku kopyta i baron znikł z oczu. Rumata patrzył w uliczkę, gdzie siedzieli trzęsąc nieprzytomnie głowami powaleni przed chwilą mnisi, gdy nagle przymilny głos odezwał się nad jego uchem:

— Mój szlachetny panie, czy nie wydaje ci się, że za wiele sobie pozwalasz?

Rumata obejrzał się. Don Reba patrzył na niego badawczo z nieco wymuszonym uśmiechem. „ — Za wiele? — powtórzył Rumata. — Słowo „za wiele” jest mi zupełnie nie znane. — Wtem przyszedł mu na myśl don Sera. — i w ogóle nie widzę przeszkód, by jeden szlachetnie urodzony — nie miał pomóc drugiemu w nieszczęściu.

Obok nich ciężko przecwałowali jeźdźcy z nastawionymi włóczniami. Byt to pościg. Twarz don Reby zmieniła wyraz.

— No dobrze — powiedział. — Dajmy temu spokój… O, kogóż ja widzę, wielce uczony doktor Budach… Świetnie pan wygląda, doktorze. Będę musiał przeprowadzić inspekcję w moim więzieniu. Przestępcy polityczni, nawet wypuszczeni na wolność, nie powinni wychodzić z więzienia na własnych nogach — powinno się ich wynosić.

Doktor Budach ruszył na niego jak ślepiec. Rumata szybko stanął między nimi.

— A propos, don Reba — zapytał — jaki jest pański stosunek do ojca Arimy?

— Do ojca Arimy? — Don Reba podniósł wysoko brwi. — To świetny wojskowy. Zajmuje wysokie stanowisko w moim episkopacie. A o co chodzi?

— Jako wierny sługa Waszej Przewielebności — Rumata skłonił się z szatańską ironią — spieszę pana zawiadomić, że to wysokie stanowisko może pan uważać za wakująca.

— Ale dlaczego?

Rumota spojrzał w uliczkę, na której unosił się jeszcze żółtawy kurz. Don Reba również popatrzył w tamtą stronę. Na jego twarzy odbiło się zatroskanie.


* * *

Było już późne popołudnie, gdy Kira poprosiła do stołu pana domu oraz jego wielce uczonego przyjaciela. Doktor Budach umyty, przebrany w czystą odzież, starannie ogolony, wyglądał wprost imponująco. Ruchy miał powolne i pełne godności, mądre szare oczy patrzyły życzliwie i nawet z wyrozumiałością. Przede wszystkim przeprosi) Rumatę za swój wybuch na placu. „Ale musi mnie pan zrozumieć — mówił. — To jest straszny człowiek. Wilkołak, który znalazł się na tym świecie wyłącznie przez niedopatrzenie boskie. Jestem lekarzem i mimo to nie wstydzę się przyznać, że przy pierwszej okazji uśmierciłbym go bez wahania. Słyszałem, że otruto króla. (Rumata nastawił uszu). Otóż ów Reba przyszedł do mojej celi i zażądał, aby sporządzić mu truciznę działającą z kilkugodzinnym opóźnieniem. Odmówiłem, rzecz jasna. Zagroził mi torturami — roześmiałem mu się w twarz. Wówczas ten nędznik zawołał siepaczy i kazał im przyprowadzić z ulicy dwanaścioro dzieci, dziewczynek i chłopców, najwyżej dziesięcioletnich. Ustawił te dzieci przede mną, otworzył mój worek z ziołami j oświadczył, że będzie na nich próbował wszystkiego po kolei, dopóki nie znajdzie tego, co mu jest potrzebne. Teraz pan już się domyśla, don Rumata, w jaki sposób król został otruty…” — wargi zaczęły mu drżeć, lecz szybko opanował wzburzenie. Rumata, dyskretnie odwrócony, kiwał głowa. Jasne, myślał. Wszystko jasne. Z rak swego ministra król nie wziąłby nawet ogórka. Toteż nikczemnik podsunął mu jakiegoś szarlatana, któremu przyrzeczona tytuł nadwornego znachora za wyleczenie króla. Rozumiem teraz, czemu Reba był tak rozradowany, gdy go demaskowałem w sypialni królewskiej: trudno byłoby o lepszą okazję, by podsunąć królowi pseudo Budacha. Cała odpowiedzialność spadała na Rumatę Estorskiego, irukańskiego szpiega i spiskowca. Szczeniaki jesteśmy, pomyślał. Trzeba by otworzyć w Instytucie specjalny kurs feudalnej intrygi, i postępy w nauce oceniać w rebach. Albo lepiej w decyrebach. Zresztą, gdzieś tam…


Doktor Budach był z pewnością bardzo głodny. Niemniej delikatnie, lecz stanowczo podziękował za dania mięsne i zaszczycił swą uwagą jedynie sałatki i pierożki z konfiturami. Wypił szklankę estorskiego, oczy mu zabłysły, policzki zabarwiły się zdrowym rumieńcem. Rumata nie mógł jeść. Przed jego oczami płonęły z trzaskiem kopciły czerwone pochodnie, czuł swąd przypalanych ciał, w gardle tkwił mu jakiś dławiący kłębek. Toteż czekając, aż gość zaspokoi głód, stał przy oknie prowadząc uprzejmą pogawędkę, spokojnie i bez pośpiechu, by nie przeszkadzać mu w jedzeniu.

Miasto stopniowo wracało do życia.

Na ulicach pojawili się ludzie, głosy stawały się donośniejsze, słychać było stuk młotków i trzask drewna — to z dachów i ze ścian usuwano pogańskie figurki. Gruby łysy sklepikarz pchał wózek z beczką piwa, by sprzedawać je na placu po dwa grosze za kufel. Mieszkańcy zaczynali się przystosowywać. W bramie naprzeciwko szpieg-anioł stróż dłubiąc w nosie paplał z chudą gospodynią. W parę minut później przejechały furmanki naładowane aż po wysokość pierwszego piętra. Rumata początkowo nie zorientował się, co takiego wiozą, dopiero po chwili spostrzegł sine ręce i nogi sterczące spod rogoży i czym prędzej wrócił do stołu.

— Człowiek — mówił Budach jedząc powoli — jest stworzeniem obdarzonym zadziwiającą zdolnością przywykania do wszelkich warunków. Nie istnieje w przyrodzie nic takiego, z czym by się nie oswoił. Koń, pies czy mysz nie posiadają takiej właściwości. Widocznie Bóg stwarzając człowieka wiedział, na jakie męki go skazuje, dał mu więc ogromny zapas sił i cierpliwości. Trudno orzec, dobrze to czy źle. Gdyby człowiek nie miał takiej cierpliwości i wytrzymałości, wszyscy dobrzy ludzie dawno by już wyginęli i na świecie zostaliby sami źli i bezduszni.

Z drugiej strony nawyk cierpliwości i przystosowywania zamienia ludzi w nieme bydlęta, które już niczym, oprócz anatomii, nie różnią się od zwierząt, a nawet są od nich bardziej bezbronne, i każdy dzień rodzi nowy koszmar zła i przemocy…

Rumata spojrzał na Kirę. Siedziała naprzeciwko Budacha, wpatrzona w niego i zasłuchana, z policzkiem wspartym na piąstce. Oczy miała smutne, widocznie bardzo było jej żal ludzi.

— Możliwe, że masz rację, czcigodny panie — powiedział Rumata. — Ale weźmy, na przykład, mnie. Jestem zwyczajnym szlachcicem znacznego rodu (wysokie czoło Budacha pofałdowały zmarszczki, oczy zaokrągliły się z wesołego zdziwienia), niezmiernie lubię uczonych, ową szlachtę duchową, i w głowie mi się nie mieści, dlaczego wy, stróże i jedyni posiadacze głębokiej wiedzy, jesteście tak bierni? Dlaczego bez szemrania pozwalacie sobą poniewierać, wrzucać do więzień, palić na stosach? Dlaczego sens waszego życia — zdobywanie wiedzy — jest tak całkowicie oderwany od jego potrzeb praktycznych, od walki ze złem?

Budach odsunął pusty półmisek po pierożkach.

— Dziwne pan zadaje pytania, don Rumata. Zabawne, że to samo mówił mi szlachetny don Hug, komorzy naszego księcia. Zna go pan? Tak właśnie myślałem… Walka ze złem! Ale co to jest zło? Każdy ma prawo pojmować je na swój sposób. Dla nas, uczonych, złem jest ciemnota, kościół zaś uczy, że ciemnota to dobro, natomiast wszelkie zło wypływa z wiedzy. Dla rolnika złem są podatki i susza, a dla handlarza zbożem susza to dobro. Dla niewolników zło — to pijany i okrutny pan, dla rzemieślnika — chciwy lichwiarz. A więc jak wygląda to zło, z którym należy walczyć, don Rumata? — powiódł smutnym wzrokiem po słuchaczach. — Zło jest nie do wytępienia. Żaden człowiek na świecie nie jest w mocy zmniejszyć jego ilości. Może nieco polepszyć własny los, ale zawsze kosztem pogorszenia losu innych, i zawsze będą królowie bardziej lub mniej okrutni, baronowie bardziej lub mniej dzicy, i zawsze będzie ciemny naród żywiący podziw dla swych ciemięzców, a nienawiść do swego wybawcy. i wszystko dlatego, że niewolnik znacznie lepiej rozumie swego pana, choćby najokrutniejszego, niż swego wybawcę, każdy bowiem doskonale potrafi wyobrazić sobie siebie w roli pana, mało kto zaś w roli bezinteresownego wybawcy. Tacy są ludzie, don Rumata, i taki jest nasz świat.

— Świat stale się zmienia, doktorze Budach — rzekł Rumata. — Znamy czasy, gdy królów nie było…

— Świat nie może zmieniać się wiecznie — odparł Budach — bowiem nic nie jest wieczne, nawet zmiany… Nie znamy zasad doskonałości, jednakże z czasem można ją osiągnąć. Niech pan spojrzy, na przykład, jak jest zbudowane nasze społeczeństwo. Jak cieszy oko ta przejrzysta, prawidłowa pod względem geometrycznym konstrukcja) Na dole chłopi i rzemieślnicy, wyżej szlachta, następnie duchowieństwo i na samym szczycie król. Jakie to wszystko przemyślane, co za trwałość i jaka harmonia. Cóż jeszcze zmieniać w tym oszlifowanym krysztale, który jest dziełem rąk niebiańskiego jubilera? Nie ma budowli trwalszych nad piramidy, powie to panu każdy doświadczony architekt. — Podniósł palec do góry gestem kaznodziei: — Ziarno wysypywane z worka nie układa się równymi warstwami, lecz tworzy tak zwany stożek. Każde ziarenko czepia się drugiego, by nie stoczyć się w dół. To samo i ludzkość. Jeśli pragnie stanowić pewną całość, ludzie muszą trzymać się jeden drugiego tworząc konstrukcję w kształcie piramidy.

— Czyżby pan naprawdę uważał ten świat za doskonały? — zdziwił się Rumata. — Po spotkaniu z don Rebą, po tym, co pan przeszedł w więzieniu…

— Mój młody przyjacielu, oczywiście, że tak! Wiele rzeczy na świecie mi się nie podoba, niejednokrotnie chciałbym to i owo ulepszyć… Ale cóż robić? W oczach sił wyższych doskonałość wygląda inaczej, niż w moich. Na cóż się zda drzewu narzekanie, że nie może się poruszać, a przecież tak chętnie uciekałoby co sił w nogach przed toporem drwala.

— A gdyby można było zmienić wyższe nakazania?

— Tego mogą dokonać tylko siły wyższe…

— Niech pan więc spróbuje wyobrazić sobie, że jest pan Bogiem…

Budach roześmiał się.

— Gdybym mógł wyobrazić sobie, że jestem Bogiem, Stałbym się nim!

— No, a gdyby pan miał możność doradzić coś Bogu?

— Cóż za bogata wyobraźnia — rzekł z uznaniem Budach, — To piękne. Pan jest człowiekiem wykształconym? Świetnie! Z przyjemnością bym z panem popracował…

— Pochlebia mi pan… Cóż jednak doradziłby pan Wszechmogącemu? Co pańskim zdaniem Wszechmogący powinien uczynić, by pan orzekł: oto teraz świat jest dobry i piękny?…

Budach uśmiechnął się z aprobatą i splótłszy ręce na brzuchu zagłębił się w fotelu. Kira wpatrywała się w niego zachłannie.

— No dobrze. Powiedziałbym więc Wszechmogącemu: „Stwórco, nie znam twoich planów, może nie leży w twych zamiarach uczynić ludzi dobrymi i szczęśliwymi. Zechciej to jednak sprawić! To takie proste! Daj im pod dostatkiem chleba, mięsa i wina, daj im dach nad głową i odzienie. Niechaj znikną głód i nędza, a wraz z tym cała reszta, która ich dzieli”.

— I to wszystko? — zapytał Rumata.

— Uważa pan, że to mało? Rumata pokiwał głową.

— Bóg odpowiedziałby panu: „Nie wyjdzie to ludziom na dobre. Albowiem silni waszego świata odbiorą słabym wszystko, co im dałem, i słabi znów staną się nędzarzami”.

— Prosiłbym Boga, by uchronił słabych. „Oświeć okrutnych władców” — powiedziałbym.

— Okrucieństwo jest siłą. Utraciwszy je, władcy utracą tym samym silę i wówczas zastąpią ich inni okrutnicy.

Budach przestał się uśmiechać.

— Ukarz okrutników — przemówił twardo — by nie czuli się tak pewni w swym okrucieństwie wobec słabych.

— Człowiek rodzi się słaby. Silnym staje się wówczas, gdy obok nie widzi silniejszych od siebie. Jeśli ukarzę okrutników spośród silnych, miejsce ich zajmą silni spośród słabych. Równie okrutnych. Tedy przyjdzie mi karać wszystkich, a ja tego nie chcę.


— Ty wiesz lepiej, o Wszechmogący. Spraw więc, by ludzie otrzymali wszystko i nie odbierali jeden drugiemu tego, co im dałeś.

— To również nie wyjdzie im na dobre — westchnął Rumata — albowiem jeśli otrzymają z rąk moich wszystko za darmo, bez wysiłku, zapomną, jak wygląda praca, postradają chęć do życia i przeistoczą się w moje zwierzęta domowe, które odtąd będę zmuszony karmić i odziewać wiecznie.

— Nie dawaj im wszystkiego naraz! — zawołał gorąco Budach. — Daj po trochu, stopniowo!

— Stopniowo ludzie sami wezmą sobie wszystko, co im będzie potrzebne.

Budach roześmiał się z lekkim zakłopotaniem.

— No tak, widzę, że to nie takie proste — przyznał. — Dawniej jakoś nie myślałem o takich rzeczach… Chyba wzięliśmy już pod uwagę wszystkie możliwości. Zresztą nie — pochylił się naprzód — jest jeszcze jedna. Spraw, aby ludzie ponad wszystko inne ukochali pracę i wiedzę, aby praca i wiedza stały się główną treścią ich życia.

Tak, my też chcieliśmy przeprowadzić taką próbę, pomyślał Rumata. Masowa hipnoindukcja, pozytywna remoralizacja. Hipnopromienniki na trzech ekwatorialnych sputnikach.

— Mógłbym to sprawić — powiedział. — Ale czy warto pozbawiać ludzkość jej historii? Czy warto zmieniać jedną ludzkość na drugą? Czy nie będzie to równoznaczne ze starciem tej ludzkości z oblicza ziemi i stworzeniem na jej miejsce nowej?

Budach milczał z czołem zmarszczonym, zastanawiając się głęboko. Rumata czekał. Za oknem znów zaskrzypiały jękliwie furmanki. Uczony przemówił cichym głosem:

— Tedy, o Wszechmogący, zetrzyj nas z oblicza ziemi i stwórz na nowo bardziej doskonałymi… albo jeszcze lepiej, zostaw nas i pozwól iść własną drogą.

— Serce me pełne jest żalu — rzekł powoli Rumata. — Nie mogę tego uczynić.

I nagle zobaczył oczy Kiry. Patrzyła na niego ze strachem i nadzieją.

Загрузка...