ROZDZIAŁ VII

Leżał na trawiastym pagórku i patrzył na obłoki płynące po ciemnobłękitnym otchłannym niebie. Było mu dobrze i wygodnie, ale na sąsiednim pagórku siedział kłujący kościsty ból. Istniał poza nim i równocześnie w jego wnętrzu, szczególnie w prawym boku i w potylicy. Ktoś warknął: „Zdechł czy co? Łby pourywam!” i nagle lunął z nieba potok lodowatej wody. Rumata rzeczywiście leżał na wznak i patrzył w niebo, tyle że nie na pagórku, lecz w kałuży, a niebo nie było ciemnobłękitne, lecz czarnoołowiane, oświetlone z dołu czerwonym poblaskiem. „E tam — powiedział drugi głos. — Oni przecież żyją. Gałami łypią”. To ja żyję, pomyślał Rumata. O mnie mowa. To ja łypię gałami. Ale czemu oni tak się zgrywają? Oduczyli się mówić po ludzku?

Obok ktoś się poruszył i ciężko zaczłapał po wodzie. Na tle nieba zamajaczył czarny kontur głowy w spiczastej czapie.

— No jak, wielmożny pójdzie sam, czy mamy go wlec?

— Rozwiążcie nogi — rzekł ze złością Rumata czując przenikliwy ból w rozbitych wargach. Przesunął po nich językiem. Ładna historia, pomyślał. Pampuchy, nie wargi.

Ktoś zakrzątnął się przy jego nogach, bezceremonialnie szarpiąc je i wykręcając. Obok wymieniano półgłosem uwagi.

— Nielicho go urządziliście…

— A jak inaczej, mało co nie zwiał… Zaczarowany, strzały odskakują…

— Znałem takiego jednego, mogłeś go rąbać toporem, a on jakby nigdy nic.

— Bo to pewnie był chłop…

— Ano tak…

— No widzisz. A to błękitna krew.


— Ech, do pioruna… Naplątali supłów, że sam diabeł nie dojdzie… Dawać tu światło!

— Rozetnij nożem.

— Oj, kochani, oj, nie rozwiązujcie go. Bo jak znów zacznie nas młócić… Mało mi głowy nie rozwalił.

— Ee, chyba nie zacznie…

— Jak sobie chcecie, ale ja zdrowo machnąłem w niego dzidą. Przecież od takiego zamachu kolczugi się pruły.

Władczy głos krzyknął z ciemności:

— Hej, prędko tam?

Rumata poczuł, że nogi ma wolne, naprężył się i usiadł. Kilku tęgozadych szturmowców patrzyło w milczeniu, jak tapla się w kałuży. Zacisnął szczęki ze wstydu i upokorzenia. Poruszył łopatkami, ręce miał wykręcone do tyłu w taki sposób, że zupełnie nie orientował się, gdzie są łokcie, a gdzie dłonie. Zebrał wszystkie siły, jednym podrzutem stanął na nogi i od razu zgiął się przeszyty straszliwym bólem w boku. Szturmowcy zarechotali.

— Chyba nie drapnie — powiedział jeden.

— Uhum, sfatygował się, szlachta i cholewa…

— No i co, wielmożny, niesłodko?

— Zamknąć gęby — odezwał się władczy głos z ciemności. — Proszę do mnie, don Rumata.

Rumata ruszył w kierunku tego głosu czując, że się zatacza. Nie wiadomo skąd wynurzył się człowiek z pochodnią, poszedł przodem. Rumata poznał to miejsce — jeden z niezliczonych wewnętrznych dziedzińczyków Ministerstwa Ochrony Berła, gdzieś w pobliżu królewskich stajni. Szybko skombinował, że jeśli skierują go na prawo, będzie to znaczyło, że prowadzą go do lochu w Wesołej Wieży. Jeśli na lewo — do kancelarii. Potrząsnął głową. Mniejsza z tym. Skoro żyję, to jeszcze powalczymy. Skręcili w lewo. Aha, więc nie od razu. Będzie wstępne śledztwo. Dziwne. Jeżeli już doszło do śledztwa, to o co mogą mnie oskarżyć? Chyba jasne. Sprowadzenie truciciela Budacha, otrucie króla, spisek przeciw koronie… Możliwe, że i zabójstwo księcia… No i, naturalnie, szpiegostwo na rzecz Irukanu, Soanu, barbarzyńców, baronów, Świętego Zakonu i tak dalej, i tak dalej… Zdumiewające po prostu, jakim cudem jeszcze żyję To by świadczyło, że ten blady grzyb jeszcze coś chowa w zanadrzu.

— Tutaj — powiedział człowiek o władczym głosie.

Otworzył niziutkie drzwi, Rumata schyliwszy się wszedł do dużego pomieszczenia, oświetlonego kilkunastoma kagankami. Pośrodku na wytartym dywanie siedzieli i leżeli związani, zakrwawieni ludzie. Niektórzy już nie żyli, inni leżeli nieprzytomni. Prawie wszyscy boso, w poszarpanych nocnych koszulach. Pod ścianami, niedbale wspierając się na toporach i siekierach, stało kilkunastu czerwonogębych szturmowców — brutalni i pewni siebie zwycięzcy. Przed nimi spacerował z założonymi w tył rękami oficer z mieczem u boku, w szarym mundurze, którego kołnierzyk lepił się od brudu. Towarzyszący Rumacie wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu podszedł do oficera i coś mu szepnął na ucho. Oficer kiwnął głową, spojrzał ciekawie na Rumatę i zniknął za kwiecistymi portierami w drugim końcu pokoju.

Szturmowcy również z ciekawością przypatrywali się Rumacie. Jeden z podpuchniętym okiem, zauważył:

— Niczegowaty kamyczek u wielmożnego!

— Taak, jak pięść — zgodził się drugi — W sam raz dla króla, i obręcz z litego złota.

— Teraz myśmy królowie. „

— No to jak, zdejmujemy?

— Ani się ważcie — rzucił półgłosem mężczyzna w czarnym płaszczu.

Szturmowcy wlepili w niego zdziwione oczy.

— A ten znów skąd się wziął? — mruknął szturmowiec z podpuchniętym okiem.

Mężczyzna w płaszczu nic nie odpowiedział, odwrócił się tyłem i podszedłszy do Rumaty, stanął obok. Szturmowcy złym okiem mierzyli go od stóp do głów.

— Ani chybi pop? — odezwał się pierwszy. — Hej, popie, chcesz po łbie?

Szturmowcy ryknęli śmiechem. Ten z podpuchniętym okiem splunął w dłonie i przekładając topór z ręki do ręki ruszył w kierunku Rumaty. Ja ci tu zaraz pokażę, pomyślał Rumata z wolna cofając prawą nogę.

— Najchętniej zawsze tłukłem — mówił szturmowiec zatrzymując się przed nim I przyglądając się czarno odzianemu mężczyźnie — właśnie popów, różnych piśmiennych i rzemieślniczą hołotę. Bywało…

Mężczyzna w czarnym płaszczu podniósł dłoń. Coś brzęknęło śpiewnie pod sufitem — ż-ż-ż! Szturmowiec wypuścił z rąk topór i runął na wznak. Pośrodku czoła sterczała krótka, gruba strzała z gęstym opierzeniem. Zapadła cisza. Szturmowcy cofnęli się strzygąc bojaźliwie oczami na rozmieszczone wysoko przewiewniki. Mężczyzna opuścił rękę i rozkazał:

— Sprzątnąć to ścierwo. Prędzej!

Kilku szturmowców podskoczyło, chwyciło zabitego za ręce i nogi i wywlokło z pokoju. Zza portiery wynurzył się szary oficer i skinął zapraszająco ręką.

— Idziemy, don Rumata — rzekł mężczyzna w płaszczu.

Rumata skierował się ku portierom omijając grupę jeńców. Nic nie rozumiem, myślał. Za portierami, w głębokich ciemnościach, zatrzymali go jacyś ludzie, zrewidowali, zerwali z pasa puste pochwy i wypchnęli na światło.

Teraz już wiedział, gdzie się znajduje. Był to znany mu gabinet don Reby w liliowych apartamentach. Minister siedział na tym samym miejscu i w identycznej pozie, sztywno wyprostowany, z łokciami na stole i splecionymi palcami. A przecież starszy pan cierpi na hemoroidy, ni stąd, ni zowąd ulitował się Rumata. Po prawej ręce don Reby zasiadał ojciec Cupik, skupiony, z zaciśniętymi wargami, po lewej — dobrodusznie uśmiechnięty grubas z naszywkami kapitana na szarym mundurze. Nikogo więcej w gabinecie nie było. Gdy Rumata wszedł, don Reba zakomunikował cichym, uprzejmym głosem:

— A oto i szlachetnie urodzony don Rumata, moi panowie.

Ojciec Cupik skrzywił się lekceważąco, a grubas życzliwie pokiwał głową.

— Nasz stary i nader konsekwentny nieprzyjaciel — dokończył prezentacji minister Ochrony Berła.

— Jak nieprzyjaciel, to powiesić — zawyrokował ochryple ojciec Cupik.

— A pańskie zdanie, bracie Aba? — don Reba zwrócił się do grubasa z uprzedzającą grzecznością.

— Pan wie… Ja właściwie… — Brat Aba uśmiechnął się z dziecinnym zakłopotaniem rozkładając dziecinne rączki. — Mnie to wszystko jedno. Ale może jednak nie wieszać? Może lepiej spalić, jak pan sądzi, don Reba?

— Tak, raczej tak — powiedział z wolna minister.

— Bo rozumie pan — ciągnął czarujący brat Aba uśmiechając się życzliwie do Rumaty — wiesza się różne męty, hołotę… Nie powinniśmy jednak podważać w ludziach szacunku dla wysokiego stanu. Bądź co bądź jest to potomek starego rodu, znakomity szpieg irukański… Irukański chyba, czy też się mylę? — Wziął ze stołu kartkę i podniósł do krótkowzrocznych oczu. — Ach, jeszcze i soański… Tym bardziej!

— Można i spalić — zgodził się ojciec Cupik.

— Dobrze — powiedział don Reba. — Zatem ustalone. Spalić.

— A może don Rumata zechce złagodzić swój los — wtrącił brat Aba. — Pan mnie rozumie, don Reba?

— Przyznam, że niezupełnie…

— Majątek! Czcigodny don Reba, majątek! Rumatowie posiadają wręcz legendarne bogactwa!…

— Jak zwykle, ma pan rację.

Ojciec Cupik ziewnął zasłaniając ręką usta i spojrzał z ukosa na liliowe portiery po prawej stronie.

— No cóż, wobec tego przystąpmy do sprawy formalnie — rzekł z westchnieniem don Reba.

Ojciec Cupik wciąż zerkał na portiery. Wyraźnie na coś czekał nie zdradzając najmniejszego zainteresowania przesłuchaniem. Co to za komedia? — zastanawiał się Rumata. — Co to wszystko znaczy?

— A więc, mój szlachetny panie — zwrócił się do niego don Reba — byłoby nam niezmiernie miło usłyszeć pańskie odpowiedzi na niektóre interesujące nas pytania.

— Rozwiążcie mi ręce — zażądał Rumata.

Ojciec Cupik drgnął i zaczął niepewnie poruszać wargami. Brat Aba desperacko pokręcił głową.

— No? — Don Reba popatrzył najpierw na brata Abę, a następnie na ojca Cupika. — Rozumiem was, moi przyjaciele. Jednakże, biorąc pod uwagę okoliczności, których don Rumata z pewnością się domyśla… — Wymownym wzrokiem obiegł rzędy przewiewników pod sufitem. — Rozwiązać mu ręce — nakazał nie podnosząc głosu.

Ktoś bezszelestnie podszedł z tyłu. Czyjeś dziwnie delikatne i zwinne palce dotknęły rąk Rumaty, rozległ się chrzęst rozcinanych sznurów. Brat Aba z niezwykłą jak na jego tuszę chyżością wyciągnął spod biurka ogromną kuszę bojową i położył przed sobą wprost na papierach. Ręce Rumaty opadły wzdłuż ciała jak postronki. Prawie ich nie czuł.

— A więc zaczynamy — powiedział raźnym tonem don Reba. — Pańskie imię, ród, tytuły?

Rumata z rodu Rumatów Estorskich. Wysoko urodzony szlachcic od dwudziestu dwóch pokoleń.

Obejrzał się, usiadł na sofie i zaczął masować nadgarstki. Brat Aba, sapiąc nerwowo, wziął go na cel.

— Pański ojciec?

— Mój szlachetny ojciec — radca dworu, wierny sługa i osobisty przyjaciel cesarza.

— Żyje?

— Umarł.

— Dawno?

— Jedenaście lat temu.

— Pański wiek?

Rumata nie zdążył odpowiedzieć. Za liliową portierą zaczęło się coś dziać. Brat Aba obejrzał się z niezadowoleniem. Ojciec Cupik, uśmiechając się złowieszczo, podniósł się z wolna.

— No, to byłoby wszystko, łaskawi panowie!… — zaczął ze złośliwą satysfakcją.

Zza portier wypadło trzech ludzi, których Rumata najmniej spodziewał się tu zobaczyć. Ojciec Cupik zapewne tak samo. Byli to olbrzymiego wzrostu mnisi w czarnych riasach z kłobukami nasuniętymi na oczy. Szybko i bezszelestnie doskoczyli do niego i przytrzymali za łokcie.

— A… m-mnia… — wymamlał Cupik. Twarz jego okryła się śmiertelną bladością. Niewątpliwie oczekiwał czegoś zupełnie innego.

— Jak pan sądzi, bracie Aba? — zapytał spokojnie don Reba nachylając się do tłuściocha.

— No, rozumie się! — odparł tamten bez wahania. — Oczywiście!

Don Reba zrobił nieznaczny ruch ręką. Mnisi złapali ojca Cupika i stąpając równie bezszelestnym krokiem, wynieśli go za portiery. Rumata skrzywił się z obrzydzeniem. Brat Aba zatarł miękkie łapki i powiedział raźno:

— Wszystko poszło jak z płatka, nie uważa pan, don Reba?

— Owszem, nieźle — przyznał minister. — Wróćmy jednak do przesłuchania. A zatem ile pan ma lat, don Rumata?

— Trzydzieści pięć.

— Kiedy pan przybył do Arkanom?

— Pięć lat temu.

— Skąd?

— Mieszkałem stale w Estorze, w naszym zamku rodowym.

— A jaki był cel tej zmiany miejsca pobytu?

— Okoliczności zmusiły mnie do opuszczenia Estoru. Szukałem stolicy o równej świetności, co stolica metropolii.

Rumata poczuł wreszcie w rękach ogniste mrowienie. Cierpliwie i wytrwale masował w dalszym ciągu spuchnięte nadgarstki.

— No dobrze, ale cóż to były za okoliczności? — spytał don Reba.

— Zabiłem w pojedynku członka rodziny cesarskiej.

— Ach tak? I kogóż to?

— Młodego księcia Ekina.

— Przyczyna pojedynku?

— Kobieta — odparł krótko Rumata.

Doznał nagle wrażenia, że wszystkie te pytania nie prowadzą do żadnego celu. Że jest to taka sama gra, jak dyskusja nad sposobem jego kaźni. Wszyscy trzej na coś czekają. Ja czekam, kiedy mi wróci władza w rękach. Brat Aba, skończony głupiec, czeka, kiedy posypie mu się na kolana złoto z rodowej szkatuły Rumatów. Don Reba też na coś czeka… Ale mnisi, mnisi! Skąd w pałacu mnisi! i w dodatku tak szatańsko zwinni, sprawni!…

— Imię tej kobiety?

— Ale pytanka, pomyślał Rumata. Głupszych już niepodobna wymyślić. Spróbuję go jakoś rozruszać…

— Donna Rita — odpowiedział.

— Nie przypuszczałem, że mi pan odpowie. Dziękuję…

— Zawsze do usług. Don Reba — skłonił się.

— Czy bywał pan kiedykolwiek w Irukanie?

— Nie.

— Jest pan tego pewny?

— Pan także.

— Chcemy prawdy! — pouczył go minister. Brat Aba przytaknął skwapliwie. — Wyłącznie prawdy!

— Aha. A mnie się zdawało… — Rumata zamilkł.

— Co się panu zdawało?

— Zdawało mi się, że przede wszystkim chcecie zagarnąć w swoje ręce moje dobra rodowe. Doprawdy, nie wyobrażam sobie, don Reba, jakim cudem chce pan tego dopiąć?

— A darowizna? Darowizna! — wykrzyknął brat Aba. Rumata roześmiał się tak impertynencko, że nikt by tego nie ścierpiał.

— Głupiś, bracie Aba, czy jak ci tam… Od razu wyłazi z ciebie sklepikarz. Nie wiesz o tym, że majorat nie może przejść w obce ręce?

Brat Aba kipiał ze złości, ale widać było, że się hamuje.

— Nie powinien pan rozmawiać w tym tonie — napomniał go dobrotliwie don Reba.

— Chce pan prawdy? — odparł Rumata. — Oto prawda, szczera prawda i tylko prawda: brat Aba to głupi sklepikarz.

Brat Aba zdołał już wziąć się w karby.

— Wydaje mi się, że zboczyliśmy z tematu — powiedział z uśmiechem. — Nie uważa pan, don Reba?

— Jak zwykle ma pan rację — przyznał minister. — Czy bywał pan kiedy w Soanie, don Rumata?

— Owszem.

— W jakim celu?

— Odwiedziłem Akademię Nauk.

— Dziwny cel jak na młodego człowieka w pańskiej sytuacji.

— Zwykły kaprys.

— Czy zna pan sędziego generalnego Soanu, don Condora?

Rumata podwoił czujność.

— To stary przyjaciel naszej rodziny.

— Człowiek niezwykle szlachetny, prawda?

— Godzien najwyższego szacunku.

— A czy panu wiadomo, że don Condor brał udział w spisku przeciw Jego Królewskiej Mości?

Rumata zadarł wysoko brodę.

— Niech pan to sobie zakarbuje w pamięci, don Reba — oświadczył wyniośle. — Dla nas, rdzennej szlachty metropolii, wszystkie te Soany, Irukany, podobnie zresztą jak Arkanar, były i zawsze pozostaną wasalami korony cesarskiej. — Odwrócił się zakładając nogę na nogę.

Don Reba spoglądał na niego zamyślonym wzrokiem.

— Pan jest bogaty?

— Mógłbym kupić cały Arkanar, ale nie interesują mnie doły kloaczne…

Don Reba westchnął.

— Serce mi się kraje. Odrąbać tak. znakomitą gałąź tak znakomitego rodu!… Byłaby to po prostu zbrodnia, gdyby jej nie dyktowały względy państwowe.

Niech się pan mniej przejmuje względami państwowymi — oświadczył Rumata — a więcej dba o własną skórę.

— Bardzo, słusznie — przyznał don Reba i pstryknął palcami.

Rumata szybko napiął i rozluźnił mięśnie. Chyba odzyskały prężność. Zza portiery znów wyskoczyło trzech mnichów. Wszyscy z jednakową błyskawiczną szybkością i precyzją, świadczącą o ogromnej wprawie, otoczyli brata Abę wciąż jeszcze przymilnie uśmiechniętego, chwycili go i wykręcili mu ręce do tyłu.

— Ojej-jejl — zawył. Jego tłustą gębę wykrzywił ból.

— Prędzej, prędzej, nie zwlekać i — rzucił ze wstrętem don Reba.

Grubas stawiał zaciekły opór, gdy wleczono go za portiery. Słychać było jego wrzaski i kwiki, potem krzyknął nagle strasznym, nieludzkim głosem i ucichł. Don Reba wstał i ostrożnie rozładował kuszę. Rumata, oszołomiony, śledził jego ruchy.

Reba spacerował teraz tam i z powrotem drapiąc się w zamyśleniu strzałą po plecach. „Dobrze, dobrze — mruczał prawie z rozrzewnieniem. — Cudownie!…” O Rumacie jak gdyby zapomniał. Kroki jego stawały się coraz szybsze, wymachiwał strzałą niczym dyrygent batutą.

Wreszcie zatrzymał się gwałtownie przy biurku, odrzucił strzałę, z wolna opadł na fotel i przemówił uśmiechając się od ucha do ucha:

— Załatwiłem ich, hę?… Żaden nawet nie piknął . U was pewnie tak nie potrafią …

Rumata milczał.

— Ta-ak — ciągnął marzycielsko don Reba. — Doskonale! No, a teraz pogadamy, don Rumata. . A może nie Rumata? I może wcale nie don? Hę?

Rumata nic nie odpowiedział, przyglądając mu się z zaciekawieniem. Bledziutki, z czerwonymi żyłkami na nosie, cały się trzęsie z podniecenia, tak chciałby zawołać klaszcząc w dłonie: „A ja wiem! A ja wszystko wiem!” Właśnie, że nic nie wiesz, ty skurwysynu. A jak się dowiesz, to nie uwierzysz. No, mówże, mów, słucham.

— Słucham pana — powiedział.

— Pan nie jest don Rumatą — oświadczył Reba. — Jest pan samozwańcem. — Patrzył na niego groźnie. — Rumata Estorski zmarł pięć lat temu i spoczywa w swym grobowcu rodzinnym, święci już od dawna ukoili na wieki jego buntowniczą i — powiedzmy sobie — niezbyt czystą duszę. No więc jak, przyzna się pan z własnej woli, czy mam panu pomóc?

— Przyznam się z własnej woli. Nazywam się Rumata Estorski i nie nawykłem, aby ktoś wątpił w moje słowo.

Spróbuję cię trochę rozzłościć, pomyślał. żeby nie ten ból w boku, to bym ci pokazał, gdzie raki zimują.

— Widzę, że wypadnie nam kontynuować rozmowę w innym miejscu — powiedział złowieszczo don Reba.

Na jego twarzy zachodziły zdumiewające zmiany. Znikł przyjemny uśmiech, wargi zacisnęły się w prostą krechę. Dziwnie i niesamowicie zaczęła się poruszać skóra na czole. Teraz rozumiem, myślał Rumata, dlaczego budził strach.

— Pan rzeczywiście cierpi na hemoroidy? — zapytał współczująco.

W oczach don Reby coś zamigotało, lecz w twarzy nie drgnął żaden mięsień. Udał, że nie słyszy.

— Pokpił pan sprawę z Budachem — rzekł Rumata. — To jest znakomity specjalista. Był… — dodał znacząco.

W wyblakłych oczach znów coś zamigotało. Aha, więc Budach jeszcze żyje. Rumata usiadł wygodniej i objął rękami kolano.

— A zatem pan się nie przyznaje — podjął don Reba.

— Do czego?

— Do tego, że jest pan samozwańcem.

— Czcigodny don Reba — pouczył go Rumata — takie rzeczy trzeba udowodnić. Przecież pan mi ubliża!

Twarz don Reby przybrała ckliwy wyraz.

— Mój drogi don Rumata. Wybaczy pan, że na razie będę używał tego nazwiska. Otóż nie mam zwyczaju nigdy niczego udowadniać. Takie sprawy są załatwiane w Wesołej Wieży. Trzymam tam doświadczonych, dobrze opłacanych fachowców, którzy za pomocą maszynki świętego Miki do mielenia mięsa, nagolenic Pana Boga, rękawic męczenniczki Paty lub, dajmy na to, siodła… e-e-e, przepraszam, fotela Toca-wojownika potrafią udowodnić wszystko, czego pan sobie życzy. Że Bóg istnieje, i że go nie ma. Że ludzie chodzą na rękach, i że chodzą na bokach. Czy pan mnie rozumie? Może się pan nie orientuje, że istnieje cała nauka o zdobywaniu dowodów. Proszę tylko pomyśleć: z jakiej racji miałbym udowadniać to, o czym dobrze wiem? A poza tym przecież przyznanie się niczym panu nie grozi.

— Mnie nie grozi — wtrącił Rumata. — Natomiast grozi panu.

Przez dłuższy czas Reba ważył coś w myślach.

— Dobrze — oświadczył na koniec. — Widocznie ja pierwszy będę musiał zacząć. Przyjrzyjmy się więc, czym się odznaczył don Rumata Estorski w ciągu pięciu lat swego pozagrobowego życia w królestwie arkanarskim. A pan mi później wyjaśni sens tego wszystkiego. Zgoda?

— Nie chciałbym dawać zbyt pochopnych przyrzeczeń — odparł Rumata — niemniej wysłucham pana z wielką ciekawością.

Don Reba grzebał chwilę w biurku, wyciągnął kwadracik grubego papieru i przeglądał go podniósłszy brwi.

— Niechże pan się dowie — mówił z życzliwym uśmiechem — niechże pan się dowie, że ja, minister ochrony arkanarskiego berła, podjąłem pewne kroki skierowane przeciwko tak zwanym molom książkowym, uczonym oraz innym bezużytecznym i szkodliwym dla państwa ludziom.

— Akcje te spotkały się z pewną dość niezrozumiałą kontrakcją. Otóż gdy cały naród w zgodnym porywie, dochowując wierności królowi oraz tradycjom arkanarskim pomagał mi wszelkimi sposobami — wydawał ukrywających się, dokonywał samosądów, wskazywał podejrzanych, którzy uszli mojej uwagi, w tym samym czasie ktoś nieznany, lecz wielce energiczny sprzątał nam sprzed nosa i wyprawiał poza granice królestwa najważniejszych, najbardziej zuchwałych i ohydnych przestępców, i tak oto wymknęli się nam: bezbożny astrolog Bagir Kisseński, zbrodniczy alchemik Sinda, mający powiązania z szatanem oraz władzami irukańskimi, wstrętny pamflecista i mąciciel spokoju Zuren oraz wielu innych pomniejszych. Nie wiadomo gdzie ukrył się obłąkany czarownik i mechanik Cabani. Ktoś wydał góry złota, aby odwrócić gniew ludu od zaprzańców, szpiegów i trucicieli, byłych znachorów nadwornych Jego Królewskiej Mości. Ktoś w zaiste fantastycznych okolicznościach, które znów przywodzą na myśl wroga rodzaju ludzkiego, uwolnił z rąk strażników potwora rozpusty i deprawatora dusz, atamana buntu chłopskiego Aratę Garbatego… — Don Reba przerwał i poruszając skórą na czole spojrzał na Rumatę znacząco. Rumata siedział błądząc oczami po suficie i uśmiechał się marzycielsko. Aratę Garbatego porwał przyleciawszy po niego helikopterem. Wywarło to na strażnikach piorunujące wrażenie. Na Aracie, zresztą, tak samo. A jednak nie brak mi fantazji, pomyślał. To była dobra robota.

— Niechże pan się dowie — ciągnął don Reba — że wspomniany ataman Arata grasuje obecnie na czele zbuntowanych dworskich poddańczuchów na wschodnich terenach metropolii, obficie przelewając błękitną krew i nie odczuwając braku pieniędzy ani też broni.

— Wierzę — powiedział Rumata. — Od początku wydał mi się człowiekiem zdecydowanym.

— A więc pan się przyznaje? — podchwycił natychmiast don Reba.

— Do czego? — zdziwił się Rumata. Długą chwilę patrzyli sobie prosto w oczy.

— Idźmy dalej — przemówił znów Reba. — Na uratowanie tych deprawatorów dusz ludzkich wydatkował pan, don Rumata, według moich skromnych i niepełnych obliczeń najmniej trzy pudy złota. Nie wspominam już, że skalał pan przy tym na wieki swą duszę wiążąc się z mocami diabelskimi. Nie wspominam również, że przez cały czas pobytu w królestwie arkanarskim nie otrzymał pan ze swych estorskich posiadłości nawet złamanego szeląga, bo i z jakiej racji? Po cóż zaopatrywać w pieniądze nieboszczyka, nawet jeśli był członkiem rodziny? Ale pańskie złoto!

Otworzył szkatułę schowaną pod stertą papierów na biurku i wyjął z niej garść złotych monet z profilem Pica Szóstego.

— Samo to złoto wystarczyłoby, aby spalić pana na stosie i — krzyknął. — To jest złoto diabelskie! Ludzkie ręce nie są w stanie wytworzyć tak czystego kruszcu!

Świdrował Rumatę wzrokiem. No, no, pomyślał tamten wielkodusznie, nie taki on głupi. Tego chyba nie przemyśleliśmy do końca. Bodajże on pierwszy to zauważył. Trzeba to uwzględnić… Nagle Reba znów przygasł. W jego głosie zabrzmiały przyjazne, ojcowskie nutki:

— Pan w ogóle postępuje bardzo nieostrożnie, don Rumata. Przez cały ten czas ogromnie się o pana denerwowałem… Taki z pana raptus, taki zadziora! Sto dwadzieścia sześć pojedynków w ciągu pięciu lat! i ani jednego trupa. Bądź co bądź to skłaniało do pewnych wniosków. Ja przynajmniej je wyciągnąłem, i nie tylko ja. Tej nocy, na przykład, brat Aba — nieładnie jest mówić źle o zmarłych, ale był to człowiek niezwykle okrutny i muszę przyznać, że z trudem go tolerowałem… Otóż brat Aba wybrał w celu aresztowania pana nie tych najsprawniejszych żołnierzy, lecz najtęższych i najsilniejszych. Okazało się, że miał rację. Kilka wywichniętych rąk, kilka skręconych karków, niezliczona ilość wybitych zębów… i siedzi pan w tym gabinecie! A przecież pan zdawał sobie sprawę, że walczy o własne życie. Pan jest arcymistrzem. Bez wątpienia pierwszym mieczem w całym Imperium, i bez wątpienia sprzedał pan duszę diabłu, albowiem tylko w piekle można się nauczyć tak niewiarygodnych, bajecznych sposobów walki. Skłonny jestem nawet przypuszczać, że otrzymał pan tę umiejętność pod warunkiem, iż nie będzie pan zabijał. Choć z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, czemu diabeł miałby stawiać taki warunek. Ale nad tym niech się już głowią nasi scholastycy…

Przerwał mu cienki, prosięcy kwik. Obejrzał się niechętnie na liliowe portiery. Toczyła się tam jakaś bójka. Słychać było głuche razy, skowyt: „Puśćcie mnie, puśćcie!”, jeszcze jakieś ochrypłe glosy, przekleństwa, okrzyki w niezrozumiałym narzeczu. Nagle portiera urwała się z trzaskiem Do komnaty wpadł i runął na kolana jakiś człowiek, łysy, z zakrwawiona brodą, z dziko wytrzeszczonymi oczami. Czyjeś olbrzymie łapy wysunęły się za nim, pochwyciły go za nogi i wywlokły z powrotem. Rumata poznał tego człowieka — był to Budach. Wrzeszczał nie ludzkim głosem.

— Oszukali mnie! Oszukali!. To przecież była trucizna. Za co?

Ktoś czarno odziany szybko podniósł i zawiesi! portierę. Głęboka cisze zmąciły nagle obrzydliwe odgłosy — ktoś wymiotował Rumata domyślił się wszystkiego.

— Gdzie jest Budach? — spytał ostrym tonom.

— Jak pan chyba zauważył, przytrafiło mu się jakieś nieszczęście — odpowiedział don Reba wyraźnie zmieszany.

— Niech pan przestanie kręcić! Gdzie Budach?

— Ach, don Rumata — Raba pokiwał głową. Zdołał już przyjść do siebie. — Na co panu Budach? Czy to pański krewny? Przecież pan nawet go nigdy na oczy nie widział.

— Niech pan posłucha, Reba! — rzekł z furią Rumata. — Żarty się skończyły! Jeśli Budacha spotka coś złego, zdechnie pan jak pies. Zmiażdżę pana.

— Nie zdąży pan — odparł szybko don Reba. Był bardzo blady.

— Głupcze. Jest pan zręcznym intrygantem, ale nic pan nie rozumie. Jeszcze nigdy w życiu nie wdał się pan w grę tak niebezpieczna, jak ta. I nawet pan tego nie podejrzewa.

Don Reba skurczył się za biurkiem, oczki płonęły mu jak węgle. Rumata czuł, że nigdy dotąd śmierć nie zaglądała mu w oczy tak ^ bliska. Karty byty prawie odkryte. Rozstrzygało się, kto z tej gry wyjdzie zwycięsko. Rumata sprężył się, gotów do skoku. żadna broń — dzida ani strzała — nie zabija natychmiast. Ta myśl wyraźnie odbiła się na twarzy don Reby. Hemoroidalny staruch pragnął żyć.

— Ależ co pan, doprawdy — odezwał się płaczliwie. — Siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy… Niechże pan się uspokoi, pański Budach żyje, jest zdrów i cały. Jeszcze mnie leczyć będzie. Nie trzeba się tak gorączkować.

— Gdzie Budach?

— W Wesołej Wieży.

— Jest mi potrzebny.

— Mnie również, don Rumata.

— Niech pan nie doprowadza mnie do pasji, Reba. i niech pan przestanie się zgrywać. Przecież pan się mnie boi. i słusznie. Budach należy do mnie, rozumie pan? Do mnie.

Teraz obaj stali. Reba wyglądał strasznie. Zsiniał, wargi mu latały konwulsyjnie, mamrotał coś pryskając śliną.

— Smarkacz! — zasyczał. — Ja się nikogo nie boję! To ja mogę rozdusić cię jak pijawkę.

Odwrócił się i gwałtownym ruchem zerwał gobelin wiszący za jego plecami. Ukazało się szerokie okno.

— Patrz!

Rumata podszedł do okna. Wychodziło na plac przed pałacem. Wstawał już świt. W szare niebo biły dymy pożarów. Na placu leżały trupy. A pośrodku czerniał równy, nieruchomy kwadrat. Rumata przyjrzał się lepiej. Byli to jeźdźcy ustawieni w idealnym szyku, w długich czarnych płaszczach, czarnych kapturach zakrywających oczy, z czarnymi trójkątnymi tarczami w lewej ręce i długimi włóczniami w prawej.

— Pr-roszę! — wymówił don Reba zgrzytającym głosem. Trząsł się cały. — Oto pokorne dzieci Pana naszego, konnica Świętego Zakonu. Wysiedli dzisiejszej nocy w porcie arkanarskim, aby stłumić barbarzyński bunt nocnych rabusiów Wagi Koła, łącznie ze sklepikarzami, którzy powzięli zbyt wielkie o sobie mniemanie! Bunt został stłumiony. Święty Zakon objął władzę w mieście oraz w całym kraju zwanym od dziś Arkanarskim Obszarem Zakonu…

Rumata bezwiednie podrapał się. w głową. Więc to tak, myślał, oto komu torowali drogę nieszczęśni sklepikarze. Co za prowokacja! Don Reba triumfująco szczerzył zęby.

— My się jeszcze nie znamy — mówił wciąż tym samym zgrzytającym głosem. — Pozwoli pan, że się przedstawię: namiestnik Świętego Zakonu na Obszarze Arkanarskim, biskup i magister sztuki wojennej, służebnik Pański Reba!

A przecież można się było tego domyślić. Tam gdzie triumfuje szarość, do władzy zawsze dochodzą czarni. Ach, historycy, historycy, spuścić wam manto… Rumata założył ręce za plecami i bujał się w tył i w przód na czubkach palców i na obcasach.

— Jestem zmęczony — rzekł lekceważąco. — i śpiący. Chcę się wykąpać w gorącej wodzie, zmyć z siebie krew i ślinę pańskich zbirów. Jutro… a raczej dziś… powiedzmy, w godzinę po wchodzie słońca, wpadnę do pańskiej kancelarii. Nakaz zwolnienia powinien o tym czasie być już gotowy.

— Jest ich dwadzieścia tysięcy! — krzyknął don Reba wskazując ręką okno.

Rumata skrzywił się.

— Proszę nieco ciszej, i niech pan zapamięta, Reba: ja doskonale wiem, że z tym biskupem to wierutne kłamstwo. Przejrzałem pana na wylot. Jest pan po prostu brudnym sprzedawczykiem i marnym, nieudolnym intrygantem… — Don Reba oblizał wargi, wzrok mu zmartwiał. Rumata mówił dalej: — Nie będę znał litości. Za każde łotrostwo w stosunku do mnie lub moich przyjaciół odpowie pan głową. Nienawidzę pana, proszę się z tym liczyć. Zgodzę się tolerować pana, lecz musi się pan nauczyć w porę schodzić mi z drogi. Zrozumiał mnie pan?

Don Reba rzekł skwapliwie, z błagalnym uśmiechem:

— Chcę tylko jednego. Żeby pan był ze mną, don Rumata. Nie mogę pana zabić. Nie wiem dlaczego, ale nie mogę.

— Boi się pan.

— Niech i tak będzie — przyznał Reba. — Może pan jest diabłem. Może synem bożym. Kto pana wie? A może jest pan człowiekiem z potężnych zamorskich krajów, słyszałem, że takie istnieją… Nawet nie usiłuję spojrzeć w otchłań, która pana wyrzuciła. Dostaję zawrotu głowy i czuję, że wpadam w herezję. Niemniej, ja też mogę pana zabić. W każdej chwili. Zaraz. Jutro. Wczoraj. Zdaje pan sobie z tego sprawę?

— To mnie nie interesuje — odparł Rumata.

— A co? Co pana interesuje?

— Absolutnie nic. Po prostu się bawię. Nie jestem diabłem ani bogiem, jestem kawaler Rumata Estorski, wesoły, dobrze urodzony szlachcic, obciążony kaprysami i przesądami, nawykły do swobody pod każdym względem. Wie pan już teraz?

Don Reba wrócił do równowagi. Otarł twarz chusteczką i uśmiechnął się przyjaźnie:

— Cenię pański upór — oświadczył. — Ostatecznie pan również dąży do jakichś ideałów, i ja szanuję te ideały, aczkolwiek ich nie rozumiem. Jestem bardzo zadowolony, że odbyliśmy tę rozmowę. Może przy innej okazji wyłoży mi pan swoje zapatrywania i wcale niewykluczone, że zmusi mnie pan do zrewidowania moich. Błądzić jest rzeczą ludzką. Możliwe, że i ja błądzę dążąc nie do tego celu, dla którego warto by pracować tak żarliwie i bezinteresownie, jak ja to czynię. Jestem człowiekiem o szerokich horyzontach i bez trudu mogę wyobrazić sobie, że kiedyś zacznę pracować z panem ręka w rękę…

— To się dopiero okaże — powiedział Rumata i zwrócił się ku drzwiom. Co za mięczak! — pomyślał. Też mi koleżka od siedmiu boleści. Ręka w rękę…

Miasto było sparaliżowane straszliwą grozą. Czerwonawe poranne słońce oświecało posępnym blaskiem puste ulice, dymiące ruiny, powyrywane okiennice, wyłamane drzwi. W kurzu ulicznym migotały krwawo odłamki szkła. Nieprzeliczone chmary wron obsiadły miasto, jakby to było szczere pole. Na placach i skrzyżowaniach stali po dwóch, po trzech jeźdźcy w czarnych płaszczach — powoli obracali się całym tułowiem w siodłach, spoglądając przez otwory w nasuniętych na twarz kapturach. Na wbitych w pośpiechu palach zwisamy nad stosem zgliszcz przykute łańcuchami zwęglone ciała. Zdawało się, że w mieście nie zostało nawet żywej duszy — tylko te wrzeszczące wrony i gorliwi mordercy w czerni.

Połowę drogi Rumata przebył z zamkniętymi oczami. Trudno mu było oddychać, potłuczone ciało przenikał nieznośny ból. Ludzie to czy nie ludzie? Co w nich jest ludzkiego? Jednych wyrzynają na ulicach, drudzy siedzą w domach i pokornie czekają na swoją kolej, i każdy myśli: wszystkich innych, byle nie mnie. Zimne bestialstwo mordujących i otępiała bezwolność mordowanych. Najstraszniejsza jest ta otępiała bezwolność. Stoi dziesięciu ludzi zmartwiałych z przerażenia i pokornie czeka, a jeden podchodzi, wybiera ofiarę i morduje z zimną krwią. Dusze tych ludzi są zbrukane i każda godzina pokornego oczekiwania plugawi je coraz bardziej. Oto w tych cichutko przycupniętych domach rodzą się utajeni szubrawcy, donosiciele, zabójcy, tysiące ludzi na zawsze już porażonych strachem będą w sposób bezlitosny uczyć strachu swoje dzieci, jak też dzieci swoich dzieci. Nie mogę dłużej, powtarzał w duchu Rumata. Jeszcze trochę i zwariuję, stanę się taki sam, jeszcze trochę i zupełnie przestanę rozumieć, po co tu jestem… Trzeba wypocząć, oderwać się od tego wszystkiego, uspokoić…

„…Pod koniec roku Wody — tak się zwał ów rok według nowego kalendarza — procesy odśrodkowe w starożytnym Imperium ogromnie przybrały na sile. Wykorzystując to Święty Zakon reprezentujący w gruncie rzeczy interesy najbardziej reakcyjnych grup społeczeństwa feudalnego, które wszelkimi sposobami starały się zahamować dyssypację…” A jak śmierdzą gorące trupy na płonących stosach, wiecie? A widzieliście kiedy nagą kobietę z rozprutym brzuchem, leżącą w kurzu ulicznym? Widzieliście miasta, w których milczą ludzie, a słychać tylko krakanie wron? Wy, jeszcze nie narodzeni chłopcy i dziewczęta przed stereowizorami w szkołach Arkanarskiej Republiki Komunistycznej?

Uderzył nagle piersią w coś twardego i ostrego. Przed nim stał czarny jeździec na koniu. Długa włócznia z szerokim, dokładnie ponacinanym ostrzem opierała się o pierś Rumaty. Jeździec patrzył na niego w milczeniu przez czarne otwory kaptura. Widać było tylko wąskie wargi i chudą brodę. Trzeba coś zrobić — pomyślał Rumata. Tylko co? Zwalić go z konia. Nie. Jeździec zaczął powoli nastawiać włócznię do ciosu. Ach, prawda!… Rumata podniósł ociężale lewą rękę i odwinął mankiet odsłaniajcie żelazną bransoletę, którą mu dano przy wyjściu z pałacu. Jeździec przyjrzał się bransolecie, cofnął włócznię i odjechał. Mijając Rumatę wymówił głucho, z obcym akcentem: „Chwała Panu”. ,,l ja go chwalę” — mruknął Rumata i przeszedł obok długiego jeźdźca, który usiłował strącić włócznią misternie rzeźbioną drewnianą figurką wesołego diablika na gzymsie pod dachem. Za półoderwaną okiennicą mignęła zdrętwiała ze strachu tłusta twarz, zapewne jednego z owych sklepikarzy, którzy jeszcze trzy dni temu darli się entuzjastycznie przy kuflu piwa: „Niech żyje don Reba!” i z rozkoszą słuchali, jak — rrrum, rrrum, rrrum — walą o bruk podkute buciska. Och, szarość, szarość… Rumata odwrócił się…

A co tam w domu? — wspomniał nagle i przyspieszył kroku. Ostatni odcinek drogi przebył niemal biegiem. Dom był cały. Na stopniach siedzieli dwaj mnisi, kaptury zsunęli i grzali w słońcu brzydko ogolone głowy. Ujrzawszy go, wstali. „Chwała Panu” — wymówili chórem, „l ja go chwalę — odpowiedział Rumata. — Czego tu sobie życzycie?” Mnisi pokłonili się złożywszy ręce na brzuchu. „Pan wrócił, więc już odchodzimy” — oświadczył jeden. Zeszli ze stopni i oddalili się wolnym krokiem, zgarbieni, chowając ręce w szerokich rękawach. Rumata patrzył za nimi i myślał, że tysiące razy widywał na ulicach te pokorne postacie w długich czarnych sutannach. Tylko że dawniej nie wlekli za sobą ciężkich mieczy w pochwach. Prześlepiliśmy, och, i to jak jeszcze! Cóż to była za świetna zabawa, gdy wielcy panowie, ujrzawszy samotnie idącego mnicha, doganiali go i zaczynali opowiadać sobie nad jego głową pikantne historyjki. A ja, głupiec skończony, lazłem z tyłu udając pijanego, ryczałem ze śmiechu i tak się cieszyłem, że bodaj Imperium nie jest dotknięte fanatyzmem religijnym… Ale co można było zrobić? Właśnie, co można było zrobić?

— Kto tam? — zapytał drżący głos.

— Otwórz, Muga, to ja — rzekł cicho Rumata, Zgrzytnęły zasuwy, uchylono drzwi i Rumata przecisnął się do hallu. Odetchnął z ulgą — wszystko tu było po dawnemu. Stary Muga, trzęsąc siwą głową, czekał w pozie pełnej szacunku na hełm i miecze swego pana.

— Gdzie Kira? — spytał Rumata.

— Jest na górze. Zdrowa i cala.

— To dobrze — powiedział Rumata zdejmując bandolety z mieczami. — A gdzie Uno? Dlaczego mnie nie wita?

Muga odebrał od niego miecze.

— Uno zabity — odparł spokojnie. — Leży w czeladnej. Rumata zamknął oczy.

— Uno zabity… — powtórzył. — Kto go zabił?

Nie czekając na odpowiedź, zszedł do czeladnej. Uno leżał na stole przykryty do połowy prześcieradłem, ręce miał złożone na piersi, oczy szeroko otwarte, usta wykrzywione grymasem. Służący stali wokół z ponurymi minami i słuchali, jak mnich w kącie mruczy modlitwy. Kucharka szlochała. Rumata nie odrywając wzroku od twarzy chłopca zaczął odpinać nieposłusznymi palcami kołnierz kamizeli.

— Łotry… — wyszeptał. — Co za łotry!…

Zachwiał się, podszedł do stołu, wpatrzył się w martwe oczy, uniósł prześcieradło i natychmiast opuścił je z powrotem.

— Za późno… Za późno… Żadnej nadziei… Och, łotry! Kto go zabił? Mnisi?

Odwrócił się do mnicha, podniósł go jednym szarpnięciem i schylił się nad jego twarzą.

— Kto go zabił? Wasi? Mów!

— To nie mnisi — odezwał się cicho za jego plecami Muga. — To szarzy żołnierze…

Rumata wpatrywał się jeszcze chwilę w chudą twarz i z wolna rozszerzające się źrenice. „Chwała-Panu…” — wykrztusił mnich. Rumata puścił go, usiadł na ławie w nogach Una i zapłakał. Ukrył twarz w dłoniach i płakał słuchając drżącego, obojętnego głosu Mugi. Służący opowiadał, że po drugich strażach zastukano do drzwi, każąc otwierać w imieniu króla. Uno wołał, żeby nie otwierać, trzeba było jednak usłuchać, ponieważ szarzy grozili, że podpalą dom. Wdarli się do hallu, pobili i związali służących, a potem chcieli iść na górę. Uno stojący przed wejściem prowadzącym do pokojów, zaczął strzelać z kusz. Miał dwie kusze i zdążył strzelić dwukrotnie, ale jeden strzał był chybiony. Szarzy rzucili nożami i Uno upadł. Ściągnęli go na dół, tratowali, walili toporami, gdy nagle do domu wpadli czarni mnisi. Zarąbali dwóch szarych, resztę zaś rozbroili, zarzucili Im na szyje postronki i wywlekli na ulicę.

Glos Mugi ucichł, a Rumata długo jeszcze siedział wsparty łokciami o stół w nogach Dna. Wreszcie podniósł się ciężko, otarł rękawem łzy, które ugrzęzły w dwudniowym zaroście, ucałował lodowate czoło chłopca i z trudem ciągnąc nogi poczłapał na górę.

Był półżywy ze zmęczenia i straszliwego wstrząsu. Ledwo się wdrapał po schodach, przeszedł salon i dowlókłszy się do łóżka, runął z jękiem twarzą w poduszki. Przybiegła Kira. Był tak wyczerpany, że nawet nie miał siły pomóc jej, gdy go rozbierała. Ściągnęła mu z nóg botforty, potem oblewając łzami jego zapuchniętą twarz, zerwała zeń poszarpany mundur, metalową kolczugę i jeszcze gwałtowniej zaczęła płakać, ujrzawszy zmaltretowane ciało. Rumata dopiero teraz poczuł, że bolą go wszystkie kości, jak po próbach na przeciążenie. Kira obmywała go gąbką zwilżoną octem, a on nie otwierając oczu syczał przez zaciśnięte zęby i mruczał: „A przecież mogłem go stuknąć… Stał tak blisko… Zdusić dwoma palcami… Czy to jest życie, Kiro? Wyjedziemy stąd… To ze mną się przeprowadza Eksperyment, a nie z nimi”. Nawet nie zauważył, że mówi po rosyjsku. Wystraszona Kira wpatrywała się w niego oczami pełnymi łez i bez słowa okrywała jego twarz pocałunkami. Potem otuliła go starymi prześcieradłami — Uno jednak nie zdecydował się na kupienie nowych — i pobiegła na dół przygotować grzane wino. Rumata zwlókł się z łóżka i jęcząc z bólu, który skręcał mu ciało, poczłapał boso do gabinetu, otworzył sekretny schowek w biurku, grzebał przez chwilę w apteczce, po czym zażył kilka tabletek sporaminy. Gdy Kira wróciła z parującym kociołkiem na ciężkiej srebrnej tacy, leżał na wznak wsłuchany w siebie, obserwując, jak ustaje ból, zmniejsza się szum w głowie, a w ciało wlewają się nowe siły i rześkość. Opróżniwszy kociołek poczuł się już całkiem dobrze, przywołał Mugę i kazał mu przygotować ubranie.

— Nie chodź, Rumata — poprosiła Kira. — Nie chodź. Zostań w domu.

— Muszę, maleńka.

— Boję się, zostań… Zabiją cię.

— Co tez ty mówisz. Z. jakiej racji mieliby mnie zabijać? Oni wszyscy czują strach przede mną.

Znów zaczęła płakać. Cicho, nieśmiało, jakby się obawiała go rozgniewać. Rumata posadził ją sobie na kolanach i delikatnie głaskał po włosach.

— Najgorsze już minęło — tłumaczył. — No i przecież zamierzamy stąd wyjechać…

Ucichła przytuliwszy się do niego. Muga czekał obojętnie, trzymając w pogotowiu spodnie swego pana przybrane złotymi dzwoneczkami.

— Ale na razie mam tu jeszcze dużo do zrobienia. Dzisiejszej nocy zamordowano wielu ludzi. Muszę się dowiedzieć, kto żyje, a kto został zabity, i muszę pomóc tym, których czeka pewna śmierć.

— A tobie kto pomoże?

— Ten jest szczęśliwy, kto myśli o innych… A poza tym nam obojgu pomagają bardzo potężni ludzie.

— Nie mogę myśleć o innych — powiedziała. — Ledwo uszedłeś z życiem. Widzę przecież, że cię bili. Una zatłukli na śmierć. Gdzież wtedy byli twoi potężni ludzie? Czemu nie zapobiegli morderstwu? Nie wierzę… Nie wierzę…

Spróbowała wysunąć się z jego ramion, lecz trzymał ją mocno.

— Trudno — powiedział. — Tym razem trochę się spóźnili. Ale teraz znów nas strzegą. Czemu mi dziś nie wierzysz? Przecież zawsze wierzyłaś. Sama widziałaś, ze wróciłem ledwie żywy, a spójrz na mnie teraz?…

— Nie chcę patrzeć — odparła chowając twarz. — Nie chcę znów płakać.

— No popatrz! Ledwie parę zadrapań!… Głupstwo… Najgorsze już minęło. Przynajmniej dla nas obojga. Ale są ludzie bardzo wartościowi, nieprzeciętni, dla których ta groza jeszcze się nie skończyła, i muszę pospieszyć im z pomocą.

Westchnęła głęboko, pocałowała go w szyję i delikatnie zsunęła się z jego kolan.

— Wróć dziś wieczorem — poprosiła. — Wrócisz?

— Ależ bez wątpienia! — zapewnił gorąco. — Przyjdę wcześniej i chyba nie sam. Oczekuj mnie w porze obiadowej.

Odeszła na bok, usiadła w fotelu i złożywszy ręce na kolanach patrzyła na niego, gdy się ubierał. Rumata mrucząc pod nosem jakieś rosyjskie słowa wciągnął spodnie z dzwoneczkami (Muga natychmiast przykucnął i jął zapinać niezliczone sprzączki i guziki), ponownie włożył na świeżą bieliznę nieocenioną kolczugę i na koniec wybuchnął z rozpaczą:

— No zrozum, maleńka, ja przecież muszę iść, nic na to nie poradzę! Nie wolno mi nie iść.

— Czasami nie mogę zrozumieć — powiedziała nagle ocknąwszy się z zadumy — dlaczego ty mnie nie bijesz?

Rumata, który właśnie zapinał koszulę z przepysznymi kryzami, znieruchomiał na moment.

— Co takiego? Jak to dlaczego cię nie biję? A czy ciebie można bić?

— Ty nie tylko jesteś dobrym, wspaniałym człowiekiem — ciągnęła nie słuchając. — Jesteś jeszcze bardzo dziwny. Jak jakiś archanioł… Kiedy jesteś ze mną, staję się odważna. Na przykład teraz… Muszę cię koniecznie o coś zapytać. Nie dziś, później, jak już wszystko minie, czy opowiesz mi o sobie?

Rumata długo nie odpowiadał. Muga podał mu pomarańczową kamizelę z kokardami w czerwone prążki. Włożył ją ze wstrętem i mocno zaciągnął pas.

— Tak — przemówił wreszcie. — Kiedyś opowiem ci wszystko o sobie, maleńka.

— Będę czekała — rzekła z powagą. — A teraz idź i nie przejmuj się mną.

Rumata podszedł do niej, przycisnął swoje rozbite wargi do jej warg, następnie zdjął z ręki żelazną bransoletę:

— Włóż ją na lewą rękę — powiedział. — Dziś raczej nikt już nie powinien przyjść do nas, ale gdyby przyszli, pokaż im to.

Patrzyła za nim, a on doskonale wiedział, co teraz myśli: „Nie wiem, kim jesteś, diabłem, synem bożym czy człowiekiem z cudownych zamorskich krajów, wiem tylko, że jeśli nie wrócisz — umrę”, i był jej nieskończenie wdzięczny za to, że milczała, albowiem było mu niezwykle trudno odchodzić — jak gdyby ze szmaragdowego słonecznego brzegu rzucał się głową w dół do cuchnącej kałuży.

Загрузка...