TRUDNA OPERACJA

Na całej dziwnej i uroczej skądinąd planecie było tylko trzydziestu siedmiu wymagających leczenia pacjentów, którzy różnili się zarówno wielkością, jak i stopniem zaawansowania choroby. Jak wszędzie, można było znaleźć tego, który był w najgorszym stanie i najpilniej wymagał pomocy. On też był największy: gdy leciało się nad nim statkiem zwiadowczym z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę, pokonanie odległości od krańca do krańca stwora zajmowało ponad dziewięć minut.

— To wielki problem — rzekł całkiem poważnie Conway. — Niezależnie od wysokości, z jakiej się na niego patrzy. I jeszcze ten brak fachowej pomocy…

— Przestudiowałam wszystkie materiały dotyczące Drambo na długo przed tym, jak przybyłam tutaj dwa miesiące temu, ale zgadzam się, że trzeba to zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć skalę trudności — powiedziała tonem usprawiedliwienia Murchison, patrząc przez kopułę małej kabiny obserwacyjnej, którą dzieliła z Conwayem. — Co do braku pomocy, sam wiesz, że nie możemy ogołocić Szpitala z personelu i sprzętu dla jednego tylko pacjenta, nawet jeśli jest on rozmiarów sporej wyspy. Mamy pod opieką jeszcze tysiące mniejszych, ale równie wymagających uwagi chorych. A jeśli nadal uważasz, że celowo zwlekałam z przylotem tutaj, to przypominam, że zebrałam się, gdy tylko mój szef uznał, że naprawdę będę ci potrzebna jako patolog — dodała z gniewnym błyskiem w oku.

— Od sześciu miesięcy powtarzałem Thornnastorowi, że jesteś mi potrzebna — odparł spokojnie Conway. Murchison wyglądała pięknie, gdy się złościła, ale pokojowo usposobiona prezentowała się jeszcze lepiej. — Myślałem, że wszyscy w Szpitalu wiedzą, że staram się, by przydzielono cię do tego przypadku. I tylko dlatego siedzimy tu teraz, patrząc na to, co znamy z taśm, i kłócimy się jeszcze, zamiast zająć się własnymi sprawami…

— Mówi pilot — odezwał się głos w interkomie. — Zaczynam krążyć, żeby obniżyć pułap. Wylądujemy około siedmiu kilometrów na wschód od terminatora. Warto zobaczyć, jak rośliny reagują na wschód słońca.

— Dziękuję — powiedział Conway i spojrzał na Murchison. — Nie zamierzałem spędzać czasu jedynie na wyglądaniu przez okno.

— A ja owszem — zaśmiała się Murchison, trącając go delikatnie pięścią w szczękę. — Ciebie mogę sobie oglądać na co dzień. — Nagle wskazała w dół. — Ktoś rysuje trójkąty na twoim pacjencie.

Conway roześmiał się.

— Zapomniałem, że nie wprowadzono cię jeszcze w ten program. Większość roślinności porastającej dywany jest wrażliwa na światło i być może służy im za oczy. Od pewnego czasu rysujemy na niej proste wzory geometryczne. Korzystamy z wąskiej wiązki światła rzutowanej z orbity na obszary pogrążone akurat w mroku albo w półcieniu. Robimy to na tej samej zasadzie, na jakiej niegdyś wiązka elektronów rzutowała obraz na ekran telewizora. Jak dotąd nie odnotowaliśmy żadnej reakcji. Może jednak istota ta nie potrafi odpowiedzieć, nawet gdyby chciała, ponieważ jej „oczy” tylko odbierają sygnały, nie potrafią natomiast ich przekazywać. Ostatecznie my też nie przesyłamy wiadomości oczami.

— Mów za siebie.

— Z wolna zaczynam się zastanawiać, czy te istoty są inteligentne…

Parę chwil później wylądowali i zeszli na sprężyste podłoże. Przy okazji zdeptali wiele roślinnych oczu. Świadomość, że dywan ma niezliczone miliony takich organów, nie poprawiała im samopoczucia. Woleliby niczego nie niszczyć.

Gdy byli już z pięćdziesiąt metrów od statku, Murchison powiedziała nagle:

— Jeśli te rośliny są oczami, co jest całkiem naturalnym przypuszczeniem, skoro są wrażliwe na światło, dlaczego jest ich tyle na obszarach, które nierzadko są wystawione na niebezpieczeństwo? O wiele użyteczniejsze byłyby w pobliżu otworów gębowych, gdzie pomogłyby koordynować walkę.

Conway pokiwał głową. Przyklęknęli ostrożnie między roślinami. Długie cienie obojga zostawiały na zielonym dywanie wyraźny żółty ślad. Taki sam ślad opisywał drogę, którą przeszli do stateczku. Conway poruszył rękami, żeby sprawdzić reakcję pobliskich liści. Te, które znajdowały się w cieniu, w półcieniu albo były uszkodzone, zachowywały się tak, jakby otaczał je mrok. Zwijały się i ukazywały żółte spody.

— Ich cienkie korzenie biegną daleko w głąb — powiedział Conway, wyciągając delikatnie jedną z roślin, żeby ukazać jej biały korzonek. Cienki niczym struna, znikał w podłożu. — Nawet z porządnym wyposażeniem do prowadzenia wykopów i odwiertów nie zdołaliśmy dotrzeć do drugiego końca. Czy analizy samej rośliny dały coś więcej?

Przykrył korzeń zgromadzoną na powierzchni glebą, ale nie oderwał dłoni od podłoża.

— Niewiele — odparła Murchison, patrząc na niego. — Zmiana oświetlenia powoduje zwijanie i rozwijanie się liści. Te z kolei wywołują zmiany elektrochemiczne w sokach rośliny, które są tak silnie zmineralizowane, że doskonale służą za przewodnik. Impulsy elektryczne wędrują potem korzeniem gdzieś dalej. Ejże, co robisz? Mierzysz jej puls?

Conway w milczeniu pokręcił głową.

— Te rośliny są równo rozmieszczone na całej powierzchni pacjenta, w tym i w okolicach porośniętych symbiontami oddechowymi oraz usuwającymi odpadki — podjęła Murchison. — Tak więc każde zaburzenie oświetlenia jest błyskawicznie przekazywane do ośrodkowego układu nerwowego. Nie rozumiem tylko, dlaczego ewolucja wyposażyła dywany w wielki na setki kilometrów organ wzroku?

— Zamknij oczy — powiedział z uśmiechem Conway. — Zamierzam cię dotknąć. Na ile możesz, mów mi, gdzie mnie czujesz.

— Zbyt długo byłeś w towarzystwie samych mężczyzn i obcych… — zaczęła, ale umilkła zaraz, zastanawiając się, o co naprawdę chodzi.

Conway musnął najpierw palcami jej twarz, a potem złożył trzy palce na ramieniu dziewczyny.

— Lewy policzek, około trzech centymetrów od lewego kącika ust — oznajmiła Murchison. — Ramię. Teraz rysujesz chyba X na moich lewym bicepsie. Położyłeś kciuk i może dwa, trzy palce na moim karku, tuż pod włosami… Przyjemnie ci? Bo mnie całkiem, całkiem…

Conway roześmiał się.

— Może by i było, gdyby nie świadomość, że porucznik Harrison gryzie pewnie palce w kabinie pilota. Ale poważnie: rozumiesz już, o co chodzi? Te rośliny to nie organ wzroku, lecz coś w rodzaju zakończeń naszych nerwów czuciowych.

Otworzyła oczy i skinęła głową.

— To całkiem sensowna teoria, tyle że nie wydajesz się zadowolony z odkrycia.

— Zaiste — mruknął Conway. — Chętnie powitałbym miażdżącą krytykę tej teorii. Bo widzisz, sukces mojej operacji zależy od tego, czy uda mi się porozumieć z istotami, które budują kontrolowane myślą narzędzia. Do tej pory zakładałem, że niezależnie od typu fizjologicznego musi to być rasa podobna do naszej, czyli także mająca zmysły wzroku, słuchu, smaku i dotyku oraz zdolna posługiwać się nimi do porozumiewania z innymi. Jednak teraz coraz więcej przemawia za tym, że rozumem obdarzone są właśnie dywany, które według naszej wiedzy są głuche, nieme i ślepe. Jak się tu więc z nimi porozumieć…? — Urwał i spojrzał na dłoń wspartą wciąż na podłożu. — Biegnij do statku! — zawołał nagle.

Wracając, o wiele mniej przejmowali się deptanymi roślinami. Ledwie zatrzasnęli właz, Harrison wywołał ich przez interkom.

— Oczekujemy towarzystwa?

— Tak, ale dopiero za kilka minut — odpowiedział zdyszany Conway. — Ile czasu potrzebujesz na start i czy dałoby się obserwować przybycie gości z lepszego miejsca niż ta śluza?

— Start alarmowy trwa dwie minuty. Jeśli przyjdziecie do mnie, będziecie mogli śledzić wszystko na skanerach kontroli uszkodzeń.

— Co pan tam robił, doktorze? — zagaił Harrison, kiedy znaleźli się już w kabinie pilotów. — Z tego, co wiem, bicepsy nie należą do sfer erogennych.

Gdy Conway nie odpowiedział, porucznik spojrzał pytająco na Murchison.

— Przeprowadzał eksperyment — wyjaśniła szeptem. — Chciał dowieść, że mój lewy biceps nie jest organem wzroku. Kiedy nam przeszkodzono, upewniał się właśnie, że nie mam oka na potylicy.

— No tak, głupie pytanie…

— Nadchodzą! — oznajmił Conway.

Tym razem były to trzy okręgi, które pojawiły się jakby znikąd w długiej smudze cienia rzucanego przez statek. Harrison powiększył obraz i zobaczyli, że obiekty pulsują rytmicznie, stając się na zmianę metalicznymi pacynami i kolistymi ostrzami, które tną zapamiętale powierzchnię. W pewnej chwili zaległy jednak między roślinnością, a potem niespodziewanie przeistoczyły się w wielkie, odwrócone misy, i to tak gwałtownie, że aż wyskoczyły przy tym na kilka metrów w powietrze i odleciały ze sześć metrów na bok. Powtarzały to następnie co kilka sekund. Jeden z obiektów przemieszczał się w ten sposób ku krańcowi smugi cienia, drugi jakby mierzył jej szerokość, trzeci zaś kierował się prosto na statek.

— Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby się tak zachowywały — rzekł porucznik.

— Nasz cień chyba swędzi tego stwora. Musi się podrapać. Możemy zostać jeszcze kilka minut?

Harrison pokiwał głową, nie był jednak chyba do końca przekonany, bo powiedział:

— Ale proszę pamiętać, że od chwili, gdy zmieni pan zdanie, do startu upłyną jeszcze dwie minuty.

Trzeci dysk zbliżał się pięciometrowymi skokami. Podążał dokładnie środkiem smugi cienia. Conway nigdy wcześniej nie widział, aby niezwykłe narzędzia wykazywały się taką mobilnością i koordynacją działań, choć wiedział, że w sprawnych rękach potrafią przybierać dowolny kształt podyktowany przez myśli. Szybkość tych zmian również zależała wyłącznie od sprawności umysłu operatora.

— Porucznik Harrison ma rację — odezwała się nagle Murchison. — Według wczesnych raportów dyski nacinały grunt dokoła statków, żeby spowodować ich upadek do wnętrza tych stworów, zapewne po to, aby spokojnie zbadać jednostki w dogodnych dla tych istot warunkach. Wycinek pokrywał się zwykle z zarysem cienia obiektu. Teraz, sięgając po twoją analogię, nauczyli się chyba lokalizować to, co rzuca cień.

Głośne, metaliczne uderzenie o kadłub obwieściło, że pierwsze narzędzie dotarło do statku. Pozostałe dwa zawróciły natychmiast i ruszyły w ślad za pierwszym. Kolejno wzbiły się w powietrze nad poziom sterówki, łukiem poleciały do celu i uderzyły w kadłub. Skanery pokazały, jak obiekty rozpłaszczyły się na poszyciu i po chwili odpadły. Wkrótce zaczęły z hałasem badać poszczególne sekcje statku, jednak nie trwało to długo, gdyż zmieniły taktykę. Zlokalizowawszy wreszcie dokładnie obiekt, wypuściły szereg ostrych szpikulców, które zostawiały całe serie rys na poszyciu.

— Chyba są ślepe — rzekł podekscytowany Conway. — Muszą być przedłużeniem narządów dotyku swych twórców i uzupełniają informacje dostarczone przez rośliny.

— Proponuję, byśmy wykonali taktyczny odwrót, zanim odkryją nasze słabe miejsca. Mówiąc krótko, zmykajmy stąd!

Conway skinął głową. Gdy Harrison zaczął manipulować przy tablicy przyrządów, wyjaśnił, że narzędzia pozwalają się kontrolować człowiekowi na odległość do około sześciu metrów, a potem znów poddają się woli swych twórców. Zaproponował Murchison, aby spróbowała nakłonić je do przybrania jakiegoś kształtu, gdy tylko któreś wystarczająco się zbliży. Dowolnego kształtu, byle tylko nie był to olbrzymi skalpel, siekiera czy coś podobnego…

— Chociaż, poczekaj — powstrzymał ją, gdy coś nagle przyszło mu do głowy. — Wyobraź je sobie szerokie i płaskie, z czymś na kształt skrzydeł i statecznika pionowego. Każ im utrzymać tę postać, gdy będą spadały, i pokieruj je lotem ślizgowym dalej od nas. Przy odrobinie szczęścia będą potrzebowały aż trzech skoków, żeby wrócić.

Pierwsza próba skończyła się niepowodzeniem, chociaż obiekt, który ostatecznie uderzył w kadłub, był zbyt bezkształtny, żeby wyrządzić poważne szkody. Oboje skoncentrowali się mocno na następnym, zmuszając go do przybrania postaci grubej ledwie na trzy centymetry deltoidalnej płaszczyzny ze statecznikiem na grzbiecie. Murchison pilnowała następnie obiektu, aby się nie zmienił, a Conway „pomyślał” lotki i tak pokierował nimi oraz sterem kierunku, że osobliwy samolocik całkiem zgrabnie wzbił się pionowo tuż przed kamerą. Dotarł na dość sporą wysokość, po czym oddalił się lotem ślizgowym poza zasięg ich wpływu.

Pod koniec drogi zaczął się chwiać i przepadać, ale i tak wykonał całkiem poprawne lądowanie, przy którym skosił szereg roślin na trasie dobiegu.

— Doktorze, gotowa jestem cię pocałować… — zaczęła Murchison.

— Rozumiem, że lubi pan dziewczyny i modelarstwo lotnicze, doktorze, ale teraz proszę już zapiąć pasy — rzucił Harrison. — Za dwadzieścia sekund startujemy.

— Utrzymał kształt do końca — zauważył niespokojny Conway. — Czyżby uczył się od nas?

Umilkł, bo deltoid stopniał i zmienił się w znajomą już misę, która skoczyła wysoko w górę. Spadając, przybrała postać szybowca, zanurkowała dla nabrania prędkości, wyrównała jakiś metr nad powierzchnią i skierowała się ku statkowi. Krawędzie natarcia skrzydeł miała ostre jak brzytwy. Pozostałe obiekty zrobiły to samo i ruszyły na pojazd z innych stron.

— Pasy!

Przyspieszenie wcisnęło ich w fotele dokładnie w tej samej chwili, gdy mknące z dużą prędkością szybowce uderzyły w kadłub. Przypadkiem czy celowo, zniszczyły przy tym dwie zewnętrzne kamery. Jedyna, która ciągle jeszcze działała, ukazała szerokie na metr rozdarcie cienkiego poszycia. W otworze tkwił zmieniający ponownie kształt szybowiec. Wyraźnie usiłował poszerzyć otwór. Może to i lepiej, że nie mogli obserwować zabiegów pozostałych narzędzi.

Conway widział w rozdarciu kolorowe przewody i urządzenia pokładowe, które obiekt rozpychał na boki. Potem ekran pociemniał, a odrzut wbił lekarza głęboko w fotel.

— Doktorze, niech pan sprawdzi, czy nie mamy pasażerów na gapę na rufie — powiedział Harrison, gdy przyspieszenie zmalało. — Jeśli znajdzie pan jakiegoś, proszę zmienić go w coś bezpiecznego, co nie poszarpie mi przewodów. Szybko, w miarę możliwości.

Conway nie znał pełnej skali uszkodzeń, gdyż czerwone światełka migające na tablicy przyrządów nic mu nie mówiły. Pilot biegał po nich palcami z takim wyczuciem i troską, że pełen niepokoju, rozkazujący ton, którym się odezwał, zdawał się dochodzić z ust całkiem innej osoby.

— Tylna kamera ukazuje wszystkie trzy narzędzia ścigające lotem ślizgowym nasz cień — uspokoił go Conway.

Przez jakiś czas panowała cisza przerywana jedynie świstem powietrza wdzierającego się przez rozdarcia w poszyciu. Wiatr gwizdał też na wysuniętych wciąż podporach kamer. Grzbiet wielkiego osiadłego stwora przemykał pod nimi rozmazaną smugą, ale pojazd tak się kołysał, jakby nie tyle lecieli, ile płynęli po wzburzonym morzu. Utrzymanie pułapu przy małej prędkości było kłopotliwe, a prędkości nie należało zwiększać, żeby nie zerwało im poszycia. Jak na ponaddźwiękowy pojazd atmosferyczny, maszyna leciała niesamowicie wolno, tak wolno, że nie bardzo wiadomo było, jakim cudem w ogóle utrzymuje się w powietrzu. Chyba tylko dzięki Harrisonowi.

Nie chcąc myśleć o kłopotach porucznika, Conway zaczął głośno zdawać sprawę z własnych:

— Myślę, że to ostatecznie dowodzi, iż właśnie dywany są inteligentnymi użytkownikami narzędzi. Ruchliwość i zdumiewająca zdolność adaptacyjna tych przyrządów nie pozostawia żadnych wątpliwości. Muszą być kontrolowane przez rozproszone i niezbyt silne pole powstałe z bodźców przewodzonych ku powierzchni korzeniami roślin. Tym samym nie sięga ono wysoko nad powierzchnię. Jest tak słabe, że przeciętna istota obdarzona inteligencją może zapanować nad tymi obiektami. Gdyby twórcy narzędzi byli porównywalni z nami rozmiarem i możliwościami umysłu — ciągnął, starając się nie patrzeć na przesuwający się w dole krajobraz — musieliby się przemieszczać pod powierzchnią albo nad nią równie szybko jak ich narzędzia, aby utrzymać nad nimi kontrolę. Do takiego podpowierzchniowego sterowania niezbędne byłyby pancerne pojazdy wwiercające się w tkankę dywanu. Jednak to wszystko nie wyjaśnia, dlaczego ignorowali dotychczasowe próby nawiązania kontaktu, a zdalnie sterowane urządzenia łączności rozkładali niezmiennie na czynniki pierwsze…

— Jeśli obszar wpływu ich umysłów obejmuje całe ciało, to czy mam przez to rozumieć, że nie mają ośrodka nerwowego? — spytała Murchison. — A jeśli nie, to gdzie mieści się ten mózg?

— Skłonny jestem przyjąć, że posiadają jednak ośrodkowy układ nerwowy — odparł Conway. — Zapewne gdzieś w centralnych, dobrze chronionych partiach ciała. Może blisko podbrzusza, gdzie łatwo o składniki mineralne. Kto wie, czy nie jest nawet schowany w jakiejś naturalnej rozpadlinie. Stwierdziliście już, że roślinna sieć neuronalna najbujniej rozwija się tuż pod powierzchnią, tak więc pokrywa roślin czuciowych jest ściśle powiązana z całym systemem przekazującym za pośrednictwem bodźców sygnały elektrochemiczne mięśniom i wszystkim innym narządom, o których nic jeszcze nie wiemy. Owszem, jest to system przypominający unerwienie roślin, ale stopień zmineralizowania korzeni sprawia, że impulsy przekazywane są bardzo szybko. Możliwe zatem, że mózg jest tylko jeden. Mieścić zaś może się właściwie wszędzie.

Murchison pokręciła głową.

— U istoty tej wielkości, nie mającej szkieletu ani struktury kostnej, która chroniłaby całe, wielkie, lecz stosunkowo cienkie ciało, potrzeba by czegoś więcej. Stawiałabym na jedno centrum nerwowe i szereg neuronalnych podstacji. Ale bardziej niepokoi mnie pytanie, co będzie, jeśli okaże się, że ten mózg leży niebezpiecznie blisko pola operacyjnego.

— Bez względu na to nie możemy dłużej zwlekać z operacją. Twoje raporty nie pozostawiają w tej kwestii cienia wątpliwości.

Od chwili przybycia na Drambo Murchison nie marnowała czasu. Na podstawie analizy tysięcy okazów i próbek zgromadzonych w trakcie wykopów i wierceń przedstawiła może nie całkiem kompletny, ale wystarczająco jasny obraz stanu zdrowia stwora i jego fizjologii.

Wiedzieli już, jak powolny jest metabolizm dywanów i że bardziej przypominają one rośliny niż zwierzęta. Za wszystkie odruchy mięśniowe, a także krążenie, przyjmowanie pokarmu, trawienie oraz usuwanie produktów przemiany materii odpowiedzialne były wyspecjalizowane symbionty. Również symbionty tworzyły ośrodkowy układ nerwowy i to one cierpiały najbardziej wskutek opadu radioaktywnego, gdyż wchłaniały go i przenosiły następnie w głąb organizmu. Ginęły w ten sposób same i zabijały tysiące żyjących w tkankach dywanu zwierząt, które miały kontrolować rozrost roślinnych symbiontów.

Istniały dwa zasadnicze typy takich organizmów. Jedne i drugie bardzo poważnie traktowały swoje obowiązki. Wielkogłowe ryby farmerskie były odpowiedzialne za ochronę pożytecznych roślin i usuwanie wszystkich innych. Przy tak ogromnych rozmiarach zachowanie równowagi to szczególnie istotny warunek prawidłowego metabolizmu. Drugi typ pełnił funkcję leukocytów. Meduzy pomagały rybom farmerskim dbać o życie zwierzęce, a ponadto leczyły je w razie choroby albo urazów i usuwały martwe ciała, w tym także przedstawicieli własnego gatunku. To ostatnie było dla nich przekleństwem, gdyż kumulowały w sobie coraz większe dawki materiału radioaktywnego, aż w końcu ginęły jedna po drugiej.

Ostateczny wynik był taki, że martwota ogarniała nie tylko obszary bezpośrednio dotknięte eksplozjami czy opadem. Rozkład systemu był nieodwracalny. Jedynym rozwiązaniem było szybkie chirurgiczne usunięcie chorych fragmentów ciała.

Raporty przynosiły też trochę optymistycznych wieści. Przeprowadzono już sporo pomniejszych, próbnych operacji, by sprawdzić ekologiczne skutki rozkładu olbrzymich zwałów roślinno-zwierzęcej tkanki, szczególnie zaś skutki, jakie mogło to mieć dla życia morskiego i innych stworzeń lądowych. Szukano też metody dekontaminacji szczególnie radioaktywnych wycinków. Ustalono, że rany pooperacyjne będą się goić, aczkolwiek powoli. Przy nacięciu poszerzonym do trzydziestu metrów znikało w zasadzie ryzyko, że nie kontrolowany wzrost przeniesie się na sąsiednie rejony, chociaż dla pewności wskazane były patrolowanie obszaru i nieustanna obserwacja. Okazało się, że rozkład szczątków w ogóle nie stanowi problemu. Żywiołowy, nowotworowy rozrost trwał wówczas tak długo, jak długo wystarczało substancji odżywczych, po czym cały fragment obumierał. Na lądzie kurczył się z czasem i wysychał niczym glina, a fragmenty te mogły się przydać w przyszłości jako pomocnicze bazy medyczne, gdyby przyszło takie tworzyć. Kawałki, które zsunęły się do morza, rozpadały się i odpływały, służąc ostatecznie za pożywienie toczkom.

Nie wszędzie można było oczywiście pozwolić sobie na interwencję chirurgiczną, zwykle z tego samego powodu, dla którego Shylock musiał zrezygnować z funta ciała Antonia. Chodziło jednak tylko o niewielkie obszary w głębi lądu, gdzie choroba przeszła w coś na kształt nowotworu złośliwego. W takich razach stosowano ograniczoną chirurgię oraz wielkie dawki leków, których pozytywne działanie zaczynało już być widoczne.

— Ciągle jednak nie rozumiem, skąd ta wrogość wobec nas — powiedziała z irytacją Murchison, gdy pojazd zachwiał się szczególnie mocno i stracił sporo wysokości. — W końcu prawie nic o nas nie wiedzą, dlaczego zatem nas nie lubią?

Mijali martwy obszar, na którym roślinność utraciła już barwy i nie reagowała na światło ani jego brak. Conway zastanawiał się, czy dywan odczuwa ból. A może tylko traci czucie w obumarłych partiach? Dla wszystkich znanych mu form życia, a spotkał ich już trochę w Szpitalu, przetrwanie wiązało się z przyjemnymi doznaniami, a śmierć z bólem. W ten sposób ewolucja powstrzymywała wszystkie istoty przed biernością w obliczu zagrożenia. Dlatego też wielkie stworzenie niemal na pewno cierpiało za każdym razem, gdy toczki detonowały bombę. Ból musiał ogarniać wtedy setki kilometrów kwadratowych i na pewno był wystarczająco silny, aby rozpalić szaleńczą nienawiść do wszystkiego wokoło.

Conway aż zadrżał na myśl o tak wielkiej skali cierpienia i kilka spraw nagle przestało go dziwić.

— Masz rację — powiedział. — Nie wiedzą nic o nas, ale nienawidzą naszego cienia. Ten dywan nienawidzi go szczególnie, ponieważ samoloty przenoszące bomby toczków zostawiały dokładnie taki sam. A zaraz potem coś wypalało wielkie dziury w jego ciele.

— Lądujemy za cztery minuty — oznajmił nagle Harrison. — Obawiam się, że będziemy musieli przyziemić na wybrzeżu, gdyż ten złom jest zbyt podziurawiony, żeby pływać. Będziemy w polu widzenia Descartes’a. Wyślą po nas śmigłowiec.

Conway spojrzał na twarz pilota i zachciało mu się śmiać. Harrison wyglądał jak ucharakteryzowany tylko w połowie klaun. Brwi miał ściągnięte z napięcia, dolna warga zaś, którą przygryzał od startu, zrobiła się tak czerwona, jakby nieustannie szeroko się uśmiechał.

— Narzędzia nie mogą operować nad tą okolicą, a poziom promieniowania jest niski. Możesz bezpiecznie lądować.

— Dziękuję za okazane zaufanie — mruknął porucznik.

Chybotliwy lot przeszedł płynnie w kontrolowany upadek rufą naprzód. Powierzchnia zbliżała się, zrazu wolno, potem coraz szybciej, aż w końcu Harrison wyhamował pęd, włączając pełny ciąg awaryjny. Po chwili rozległ się ogłuszający huk, zgrzytnął rozdzierany metal i wszystkie światełka na tablicy przyrządów zmieniły barwę na czerwoną.

— Harrison, gubisz jakieś śmieci… — zaczął łącznościowiec z Descartes’a, ale przyziemienie dobiegło już końca.

Potem długo się spierano, czy pojazd wylądował, czy raczej się rozbił. Amortyzatory podwozia wygięły się na boki, a rufa, który przyjęła na siebie sporą część impetu, próbowała zająć miejsce śródokręcia. Fotele antyprzeciążeniowe pochłonęły resztę energii, chroniąc pasażerów nawet wtedy, gdy kadłub przewrócił się na bok i kilka metrów od dziobu pojawiło się szerokie pęknięcie, przez które wpadło do wnętrza światło dnia. Śmigłowiec ratunkowy był już niemal nad nimi.

— Wszyscy wysiadka — zakomenderował Harrison. — Osłona stosu poszła.

Conway spojrzał na szarą, wymarłą okolicę i znowu pomyślał o swoim pacjencie.

— Jeszcze trochę promieniowania nie zrobi tu chyba różnicy — powiedział ze złością.

— Jemu nie — odparł Harrison. — Ale ja chciałbym jeszcze mieć dzieci. Trudno, samolubny jestem…

Podczas krótkiego lotu na jednostkę macierzystą Conway patrzył w milczeniu przez iluminator i bardzo starał się odegnać lęk. Wyobrażał sobie, co by się z nimi stało w razie prawdziwej katastrofy. Wiedział też, że za kilka dni czeka go następna, jeszcze bardziej niebezpieczna podróż. W porównaniu z pacjentem, którego nie mógł nawet ogarnąć wzrokiem, czuł się przerażająco mały. Mały niczym mikrob próbujący uleczyć cielsko, w którym się zagnieździł. Nagle zatęsknił za normalnymi relacjami, jakie miewał z pacjentami w Szpitalu, i przestało być ważne, że bardzo niewielu z nich przypominało ludzi.

Zastanowił się, czy wysłany do szkoły medycznej generał radziłby sobie lepiej od lekarza, który otrzymał dowództwo nad sporą częścią floty tego sektora.

Na powierzchni Drambo wylądowało tylko sześć jednostek Korpusu. Stały na płyciznach kilka kilometrów od linii martwego wybrzeża. Pozostałe jaśniały na porannym i wieczornym niebie niczym cały regiment ruchomych gwiazd. Zespoły medyczne skupiły się na pokładach statków wyrastających z gęstej od życia wody jak szare ule. Były także w ich pobliżu. Ziemianie i podobne im istoty mieszkali na jednostkach, ci zaś, którzy nie potrzebowali powietrza do oddychania, radośnie osiedli na dnie morza.

Ostatnie, miał nadzieję, przedoperacyjne spotkanie zwołał w ładowni Descartes’a, którą wypełniono wprawdzie miejscową wodą, ale przefiltrowaną na tyle, aby dało się w niej dostrzec rzutowane na przednią gródź obrazy.

Protokół wymagał, aby to mieszkańcy Drambo otworzyli obrady. Patrząc na przemawiającego Surreshuna, który toczył się przy tym dokoła wolnej przestrzeni w środku ładowni, Conway raz jeszcze zdumiał się, jak te kruche stworzenia zdołały nie tylko przetrwać, ale jeszcze wyewoluować na tyle, że rozwinęły złożoną cywilizację techniczną. Mimo woli przyszło mu do głowy, że gdyby dinozaury nie wymarły i wykształciły inteligencję, mogłyby podobnie patrzeć na praczłowieka.

Po Surreshunie głos zabrał Garoth, hudlariański starszy lekarz, który odpowiadał bezpośrednio za przebieg leczenia. Jego główną troską było znalezienie metod sztucznego odżywiania dywanów w tych miejscach, gdzie usunięcie chorej tkanki miało przerwać gardziele prowadzące do żołądków. W odróżnieniu od Surreshuna, mówił bardzo mało, za to co rusz sięgał do zdjęć i wykresów.

Na wielkim ekranie widniał obraz ogromnego sztucznego otworu gębowego leżącego prawie trzy kilometry w głąb lądu. Co kilka minut lądowały obok niego śmigłowce albo małe statki zaopatrzeniowe ze świeżymi, lecz martwymi zwierzętami morskimi. Zaraz odlatywały, a wyposażeni w zwykłe ładowarki Kontrolerzy pakowali pożywienie do otworu. Być może ilość i jakość racji były mniejsze niż w warunkach naturalnych, ale jeśli gardziel miała zostać zamknięta na czas operacji, był to jedyny sposób na odżywienie całych, rozległych fragmentów ciała pacjenta.

Przy operacji na równie przemysłową skalę nie sposób było przestrzegać zasad aseptyki, toteż za pomocą pomp doprowadzono wodę oceaniczną wprost z wybrzeża do potężnej plastikowej rury, którą zgłębnikowano przewód pokarmowy. Przez tę sondę lała się stałym strumieniem, z przerwami wywołanymi atakami narzędzi. Niemniej narządy pacjenta były ciągle wypełnione płynem odżywczym, tak więc „leukocyty” mogły w każdym momencie dotrzeć do obszarów zagrożonych przez niebezpieczne rośliny.

Melfianin pokazał oczywiście nagranie przygotowane w trakcie ćwiczeń kilka dni wcześniej, jednak na operowanych obszarach miało powstać z górą pięćdziesiąt podobnych instalacji.

Nagle coś zamigotało obok stacji pomp i obsługujący ją Kontroler odskoczył najpierw kilka metrów na jednej nodze, a potem upadł na ziemię. Jego druga noga, a dokładniej stopa, została wraz z butem obok narzędzia, które nie było już srebrzyste. Czerwone od krwi, przecinało tkankę dywanu, żeby znowu schować się gdzieś w głębi.

— Narzędzia atakują coraz częściej i są coraz bardziej zajadłe — wyjaśnił Garoth. — Zaczynają też przejawiać zastanawiającą pomysłowość. Wasz koncept, aby oczyścić z nich teren, usuwając wszystkie rośliny, wskutek czego narzędzia musiałyby operować na ślepo, sprawdzał się tylko jakiś czas. Wymyśliły nową taktykę, polegającą na podpełznięciu tuż pod powierzchnią niemal do samego celu. Potem nagle wysuwają coś na kształt szpikulca, zadają cios i natychmiast znikają. Nie widzimy więc wtedy, jak się zbliżają, i nie można przejąć nad nimi kontroli. Próbowaliśmy stawiać przy każdym pracującym Kontrolerze drugiego, wyposażonego w wykrywacz metalu, ale nie sprawdza się to za dobrze. Narzędzie ma po prostu większe szansę, że kogoś trafi. Ostatnio zaś obserwujemy całe grupy narzędzi, po pięć, sześć sztuk. Raz było ich nawet dziesięć. Kontroler, który o nich zameldował, zginął kilka sekund później, jeszcze zanim skończył mówić. Niemniej stan znalezionego potem pojazdu zdaje się potwierdzać słowa nieszczęśnika.

Conway pokiwał ponuro głową.

— Dziękuję, doktorze. Obawiam się, że teraz przyjdzie wam jeszcze borykać się z atakami z powietrza. Niechcący pokazaliśmy narzędziom zasadę lotu ślizgowego, a one szybko się uczą… — Opisał incydent, dodał kilka zdań na temat ostatnich odkryć patologów oraz ich teorii i domysłów. Spotkanie szybko przerodziło się przez to w dyskusję, a następnie w zażartą kłótnię. Conway musiał przywołać współpracowników do porządku i poprosić, aby znowu zajęli się terapią.

Szefowie zespołów Melfian i Chalderescolan złożyli niemal jednobrzmiące sprawozdania. Podobnie jak Garoth, zajmowali się niechirurgicznymi aspektami leczenia. Obaj zwrócili uwagę na to, że dla postronnego obserwatora cała operacja mogła być niepokojąco podobna do wielkiej inwestycji górniczej czy rolniczej, a nawet kojarzyć się z osobliwą próbą porwania. Conway musiał się z nimi zgodzić, że amputacja chorej kończyny to najgorszy możliwy sposób leczenia raka.

Ilość materiałów radioaktywnych zgromadzonych w centralnych rejonach ciała stwora nie była zbyt wielka i dość powoli przenikały one w głąb, jednak oczywiste było, że jeśli czegoś się w tej sprawie nie zrobi, w końcu spowodują jego śmierć. Znacznie więcej było lekko skażonych pól, które jednak znajdowały się często w miejscach nie nadających się do operacyjnego leczenia. Tam zdecydowano się zebrać ciężkim sprzętem wierzchnią warstwę i usypać z radioaktywnych odpadów wielkie kopce, które miały być później zdekontaminowane. Dalsze leczenie miało się wówczas wiązać z udzieleniem pacjentowi takiej pomocy, aby sam zaczął sobie pomagać.

Na ekranie pojawił się obraz tunelu pod jedną z dotkniętych chorobą stref. Roiło się w nim od życia, głównie ryb farmerskich z krótkimi, wyrastającymi u podstaw wielkich głów mackami. Oprócz nich widać było też sunące powoli ku obserwatorom meduzy.

Żadne z tych stworzeń nie wyglądało zbyt zdrowo. Ryby, które miały się zajmować wewnętrzną roślinnością, poruszały się wolno i nieustannie wpadały na siebie. Zwykle przejrzyste „leukocyty” miały mleczną barwę zwiastującą ich rychłą śmierć. Odczyty licznika promieniowania nie pozostawiały złudzeń co do przyczyn ich kłopotów.

— Te istoty krótko potem uratowano i przeniesiono do izb chorych na większych jednostkach, a następnie do Szpitala — powiedział Chalderescolanin. — Dobrze zareagowały na leczenie, jakie zwykle stosujemy w przypadku choroby popromiennej. Wróciły już tutaj, aby kontynuować swoją pożyteczną pracę.

— Jednak mając wciąż do czynienia ze skażonymi roślinami i rybami, znowu przyjmują kolejne dawki promieniowania i ponownie zaczynają chorować — uzupełnił Melfianin.

O’Mara oskarżył Conwaya, że traktuje Szpital jak uniwersalną maszynę do wszystkiego, wskutek czego leczenie istot z Drambo trwa tam nieustannie na taką skalę, że lekarze Korpusu słaniają się już na nogach.

Jednak to wszystko nie wystarczało, aby przywrócić równowagę. Znacząca poprawa kondycji pacjentów wymagałaby masowych transfuzji „leukocytów” pobranych od innych, zdrowszych dywanów.

Gdy Conway po raz pierwszy usłyszał o transfuzji, zaniepokoił się, czy pacjent nie odrzuci obcych antyciał. Jednak nie doszło do tego, a jedynym problemem okazał się transport starannie wybranych okazów.

Zgromadzeni ujrzeli scenę pobierania „leukocytów” od małego, obrzydliwie zdrowego dywanu. Specjalna drużyna Korpusu wywierciła w tym celu głęboką studnię, która — chociaż jej cembrowina powyginała się już w kilku miejscach na skutek powolnych ruchów stwora — ciągle nadawała się do użytku. Komandosów opuszczano do niej ze śmigłowców. Musieli unikać lin wyciągu, który miał potem przetransportować ich zdobycz na górę. Nosili lekkie kombinezony i uzbrojeni byli tylko w sieci. Oczywiście — ani na chwilę nie mogli zapomnieć, że „leukocyty” są ich przyjaciółmi. To było bardzo ważne.

Meduzowate twory miały dobrze rozwinięty zmysł empatyczny, pozwalający odróżnić przyjaciół od wrogów. Ciepłe, serdeczne myśli porywaczy sprawiały, że byli wśród „leukocytów” całkowicie bezpieczni. Niemniej łapanie w sieci, a następnie wciąganie do śmigłowców transportowych wszystkich tych ciężkich i bezwładnych istot okazało się pracą trudną i frustrującą. Przy takim zmęczeniu naprawdę niełatwo było zachować cały czas życzliwe, współczujące i przyjazne nastawienie. Zdarzyło się więc kilka razy, że któryś z Kontrolerów dał mimowolnie upust złości, na przykład gdy jakiś element wyposażenia odmawiał posłuszeństwa. Często kończyło się to śmiercią takiego człowieka.

Rzadko ginęli oni w pojedynkę. Ostatnia sekwencja ukazywała zagładę całej załogi śmigłowca. Trwało to tylko kilka minut. Niestety, mało kto potrafił myśleć dobrze o istocie, która właśnie zgładziła mu kolegę, wstrzykując nieszczęśnikowi truciznę paraliżującą mięśnie i powodującą tak gwałtowne skurcze, że czasem aż kości przebijały skórę. Nawet gdy życie takiego człowieka było zagrożone, i tak zwykle próbował coś zrobić, a przed „leukocytami” nijak nie można się było zabezpieczyć, nie było też antidotum na ich jad. Ciężkie, odporne na ataki skafandry uniemożliwiłyby w tych warunkach jakąkolwiek pracę, meduzy zaś zabijały równie szybko i skutecznie, jak leczyły.

— Podsumowując, operacje transfuzji i sztucznego odżywiania przebiegają zadowalająco, jednak jeśli nadal będziemy ponosić przy tym takie straty, niebawem przestaną pełnić swoją funkcję — zakończył Chalderescolanin. — Zalecam więc jak najszybsze przejście do fazy chirurgicznej.

— Zgadzam się — powiedział Melfianin. — Skoro nie możemy liczyć ani na zgodę, ani na współpracę pacjenta, powinniśmy zacząć jak najszybciej.

— Jak szybko? — spytał Williamson, który dopiero teraz postanowił się odezwać. — Zebranie całej floty nad polem operacyjnym trochę potrwa. Moi ludzie muszą przejść odprawy przed akcją. Dowódca zgrupowania chyba ciągle nie czuje się zbyt dobrze w tej roli, dotychczas bowiem uczestniczył tylko w operacjach militarnych.

Conway milczał, próbując przekonać się do czegoś, przed czym wzdragał się przez ostatnie kilka tygodni. Wiedział, że gdy tylko da sygnał do rozpoczęcia olbrzymiej operacji, nie będzie już mógł jej przerwać i spróbować raz jeszcze. Brakowało mu specjalistów gotowych interweniować, gdyby coś poszło nie tak, a co najgorsze, nie było też czasu na dalszą naukę, gdyż stan nie leczonego zbyt długo pacjenta wymagał pilnej interwencji.

— Spokojnie, pułkowniku — powiedział w końcu, starając się nadać swemu głosowi zdecydowane brzmienie, chociaż wcale nie czuł się pewnie. — Dla pańskich ludzi to rodzaj operacji militarnej. Wiem, że na początku chciał pan to potraktować jak ćwiczenia w zapobieganiu skutkom klęsk żywiołowych, tyle że na wielką skalę, jednak teraz niewiele to się dla was różni od wojny, gdyż podobnie jak na wojnie, ponosicie ofiary. Bardzo mi przykro z tego powodu, sir. Nie spodziewałem się tak wielkich strat i żałuję, że nauczyłem te narzędzia lotu ślizgowego, gdyż to przysporzy…

— Nic na to nie poradzimy, doktorze — odezwał się Williamson. — Zresztą jeden z moich ludzi wpadł mniej więcej w tym samym czasie na podobny pomysł. Prawdę mówiąc, o wszystkim już chyba myśleli. Jednak chciałbym wiedzieć…

— … co znaczy „jak najszybciej” — dokończył za niego Conway. — Biorąc pod uwagę, że operacja potrwa nie tyle kilka godzin, ile parę tygodni, i nie ma żadnych logistycznych powodów, żeby ją odkładać, proponuję zacząć pojutrze o świcie.

Williamson pokiwał głową, mimo to się zawahał.

— Zdążymy, doktorze, ale jest jeszcze coś, co być może skłoni pana do zmiany terminu — powiedział i wskazał na ekran. — Jeśli chcecie, mogę zaprezentować wykresy i całe mnóstwo danych liczbowych, szybciej wszak będzie streścić wnioski. Zwiad prowadzony nad zdrowymi albo mniej chorymi dywanami, o który poprosiliście naszych specjalistów od kontaktów, kierując się przypuszczeniem, że może tam nie natrafimy na wrogość, dobiegł już końca. Chociaż ekipy były w tysiąc siedemset siedemdziesięciu czterech miejscach na wszystkich znanych nam stworach, ich członkowie nie widzieli żadnego narzędzia, które by ich zaatakowało albo chociaż próbowało obserwować, a niekiedy zostawali w jednym punkcie aż sześć godzin. Wprawdzie wszędzie trafiali na taką samą tkankę jak u naszego pacjenta, wszędzie też znajdowały się rośliny tworzące system czuciowy, wyniki szczegółowych testów były jednak zawsze negatywne. Tamte dywany nie próbowały kontrolować narzędzi, a wszelkie zmiany, jakie zauważyliśmy u egzemplarzy zebranych w ramach testów, były wynikiem oddziaływania przypadkowo obecnych w pobliżu zwierząt. Załadowaliśmy te dane do komputera pokładowego Descartes’a, a potem jeszcze do komputera taktycznego na Vespasianie. Wnioski, jakie otrzymaliśmy, są jednoznaczne i obawiam się, że nie wyciągniemy innych. Nasz pacjent jest jedynym inteligentnym dywanem na całej planecie.

Conway nie odpowiedział od razu. W ładowni podniósł się gwar i porządek obrad posypał się kolejny raz. Różni uczestnicy narady wystąpili natychmiast z nowymi pomysłami, które brzmiały nawet sensownie, ale tylko do czasu, gdy pułkownik po kolei się z nimi rozprawił. Ostatecznie zrobiła się z tego pełna emocji wymiana zdań i nagle Conway zrozumiał, dlaczego tak się dzieje.

Wszyscy byli przepracowani, a spotkanie trwało już pięć godzin. Kościane podbrzusze Melfianina obwisło tak bardzo, że tylko kilka centymetrów dzieliło je od pokładu. Hudlarianin był zapewne głodny, gdyż wodę w ładowni oczyszczono wcześniej z substancji odżywczych, co zresztą musiało też dokuczać toczącym się nieustannie Drambonom. Nad nimi tkwił zwinięty już nazbyt długo w niewygodnej pozycji Chalderescolanin, pozostali zaś mieli już dość nieustannego ciśnienia wody napierającej na ich skafandry. Conway też chętnie wyswobodziłby się wreszcie z tego ubioru. To zebranie nie mogło już przynieść nikomu pożytku i pora była je kończyć.

Uniósł rękę, prosząc o ciszę.

— Dziękuję wszystkim. Wiadomość, że nasz pacjent jest jedyną inteligentną istotą swego gatunku, sprawia, że tym bardziej musimy się postarać, by operacja zakończyła się sukcesem. To w żadnym razie nie powód, aby zwlekać z interwencją chirurgiczną. Wszystkich nas czeka jutro dużo pracy. Ja sam spróbuję po raz ostatni nakłonić pacjenta do współpracy.

Już kilka dni wcześniej przebudowano dwie gąsienicowe maszyny wiertnicze tak, aby były możliwie odporne na ataki narzędzi. Wyposażono je też w dwustronny system komunikacji wizyjnej, dzięki czemu Conway mógł kierować z nich operacją z dowolnego miejsca na zewnątrz lub w środku wielkiego stworzenia. Wsiadając do jednej z maszyn, najpierw sprawdził właśnie moduł łączności.

— Nie kusi mnie kariera martwego bohatera — wyjaśnił z uśmiechem. — Gdy znajdziemy się w niebezpieczeństwie, pierwszy zawołam o pomoc.

Harrison pokręcił głową.

— Drugi.

— Panie pierwsze — wtrąciła zdecydowanie Murchison.

Ruszyli w głąb lądu, do zdrowego obszaru pokrytego grubą warstwą roślin, i zatrzymali się dopiero po godzinie. Potem znowu jechali godzinę i zarządzili kolejny postój. W ten sposób spędzili cały ranek i wczesne popołudnie. Przez cały ten czas nie doczekali się zauważalnej reakcji pacjenta. Niekiedy zataczali ciasne koła, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale również bez powodzenia. Nie dostrzegli ani jednego narzędzia. Sensory nie wyczuwały żadnych drgań podłoża, które sugerowałoby, że coś próbuje pod nich podpełznąć. Dzień okazał się więc dość męczący i do tego ich sfrustrował.

Po zmroku włączyli reflektory stosowane przy pracach wiertniczych i zaczęli omiatać nimi okolicę. Tysiące kwiatów otwierało się gwałtownie, reagując na sztuczny świt, ale istota nadal nie podejmowała żadnych działań.

— Z początku była nas tylko ciekawa i paliła się, żeby zbadać każdy nowy obiekt czy zjawisko — powiedział Conway. — Teraz boi się i okazuje wrogość, ale ma dość łatwych celów gdzie indziej.

Ekrany pokazywały, że całe mnóstwo instalacji żywieniowych i punktów transfuzji ma nieustannie problemy z atakami narzędzi. Przybywało tam ciemnych plam na podłożu i nie były to bynajmniej ślady po oleju.

— Ciągle myślę, że gdyby udało się nam zbliżyć dostatecznie do jego mózgu albo chociaż do obszaru, gdzie wytwarzane są narzędzia, mielibyśmy więcej szans na nawiązanie bezpośredniego kontaktu — stwierdził w końcu Conway. — Gdyby zaś taki kontakt okazał się niemożliwy, moglibyśmy postymulować odpowiednie ośrodki mózgowe, tworząc iluzję, że jakieś większe obiekty wylądowały na powierzchni. To odciągnęłoby narzędzia od naszych instalacji. Gdybyśmy zaś zdobyli więcej informacji o samych narzędziach, wiedzielibyśmy może, jak je podejść…

Urwał, gdy Murchison pokręciła głową. Wskazała na ekranie przekrój przez trzydzieści kilka warstw dywanu, których badanie bez odpowiedniego sprzętu zajęło sześć miesięcy. Zrobiła przy tym minę doświadczonego wykładowcy, który wie, jak domagać się od sali nie podziwu, ale rzeczywistej uwagi.

— Próbowaliśmy już zlokalizować mózg, śledząc przebieg dróg nerwowych od korzeni w głąb ciała. Dzięki przypadkowo rozmieszczanym odwiertom badawczym i obserwacjom poczynionym przez ekipy drążące tunele ustaliliśmy, że dochodzą one nie do centralnego mózgu, lecz do warstwy korzonków nerwowych znajdującej się tuż nad dolną powierzchnią dywanu. Nie wrastają w nią przy tym, ale biegną równolegle wystarczająco blisko, żeby przekazywać impulsy indukcyjnie. Część tej sieci odpowiadała zapewne za kontrolę mięśni, przynajmniej jak długo stworzenie to nie osiągnęło tak gigantycznych rozmiarów i nie przestało wspinać się na swoich wrogów, żeby ich zniszczyć. Przypuszczenie, że rośliny wzrokowe i mięśnie muszą być połączone, wydaje się naturalne, jako że wczesne spostrzeżenie innego dywanu, który próbowałby przygnieść swojego przeciwnika, to warunek podjęcia działań. W tym wypadku byłoby to prawie odruchowe. Jednak czemu służy wiele innych, obecnych w tej warstwie dróg nerwowych, tego nie wiemy. Nie są oznaczane kolorami jak przewody, wszystkie są takie same, jeśli nie liczyć ich grubości, co też zresztą nie dziwi, skoro zależy ona od ilości minerałów pozyskiwanych ze skały pod dywanem. Ale wracając do rzeczy: doradzałabym stymulację tych nerwów. Szybko nauczylibyście się wywoływać skurcze mięśni, a lokalne trzęsienia ziemi nie przeszkadzałyby chyba aż tak bardzo Kontrolerom na powierzchni.

— Dobrze — powiedział Conway, zirytowany nieco trafnością uwag Murchison. — Jednak poszukiwanie mózgu albo ośrodka produkcyjnego wydaje mi się ciągle równie ważne i tym też będziemy musieli się zająć. Na razie wszakże czas nam się kończy. Gdzie, twoim zdaniem, najlepiej byłoby szukać?

Zamyśliła się.

— Jedno i drugie może się mieścić w dolinie pod brzuchem tego stworzenia. Byłoby w ten sposób dobrze osłonięte z boku, a z góry chronione całym masywem cielska. Może tam też absorbuje potrzebne jej składniki mineralne. Takie właśnie, dość rozległe zapadlisko znajduje się trzydzieści kilometrów stąd. Jednak jest jeszcze tuzin innych, podobnych miejsc. Owszem, taki mózg potrzebowałby stałego dopływu substancji odżywczych i tlenu, ponieważ jednak u tej prawie rośliny nośnikiem jest nie krew, lecz woda, zapewne nie byłoby problemów z odżywianiem nawet tak głęboko ukrytego mózgu.

Urwała na chwilę, tłumiąc z wysiłkiem ziewnięcie.

— To naprawdę ciekawe zagadnienie. Dlaczego się z nim nie prześpisz? — spytał Conway, nim zdążyła podjąć wątek.

— Już to zrobiłam — zaśmiała się. — Nie zauważyłeś?

Conway się uśmiechnął.

— A poważnie mówiąc, wolałbym wezwać śmigłowiec, żeby cię zabrał, nim zejdziemy na dół. Nie mam pojęcia, co może nas tam czekać, jeśli naprawdę znajdziemy to, na co liczymy. Możemy trafić do podziemnego pieca hutniczego albo na paraliżujące pole psychicznej emanacji. Rozumiem, że jesteś bardzo ciekawa tego wszystkiego i że jest to ciekawość czysto zawodowa, ale wolałbym, żebyś się z nami nie zabierała. Naukowa ciekawość to pewniejsza droga do piekła niż wszystkie inne.

— Z całym szacunkiem, doktorze — powiedziała Murchison niemal bez szacunku. — Gadasz bzdury. Nic nie wskazuje na to, by gdzieś tam, w głębi, panowała wysoka temperatura, a oboje wiemy, że choć niektórzy obcy potrafią się porozumiewać telepatycznie, zawsze dzieje się to tylko w obrębie ich gatunku. Narzędzia to całkiem inna sprawa. W pełni poddana myślom konstrukcja, która… — Urwała, wzięła głęboki oddech i dokończyła cicho: — Wiem, że jest jeszcze jeden taki pojazd jak ten. I jestem pewna, że znajdzie się na Descarcie jakiś oficer, a przy tym dżentelmen, który zgodzi się podążyć za wami.

Harrison westchnął głośno.

— Nie bądź pan aspołeczny, doktorze. Jak nie można kogoś pobić, należy się przyłączyć.

— Poprowadzę trochę — rzekł Conway, podchodząc do buntu na pokładzie w jedyny możliwy w tych okolicznościach sposób, czyli ignorując go. — Jestem głodny, a teraz pańska kolej na dyżur w kuchni.

— Pomogę panu, poruczniku — zaofiarowała się Murchison.

— Wiesz, doktorze, czasem mam ochotę napluć ci do talerza — mruknął Harrison, przekazując Conwayowi kierowanie pojazdem, i udał się do kuchenki.

Krótko przed północą dotarli do obszaru, pod którym leżała wspomniana przez Murchison dolina, ustawili pojazd dziobem w dół i wwiercili się w tkankę stworzenia. Murchison wpatrywała się w iluminator, notując od czasu do czasu uwagi na temat dróg nerwowych przebiegających w wilgotnym, przypominającym korek ciele dywanu. Nie trafili na żaden ślad typowych naczyń krwionośnych i w ogóle na nic, co sugerowałoby, że mają do czynienia ze zwierzęciem, nie zaś z rośliną.

* * *

Nagle przebili się przez strop jaskini żołądka i spłynęli wolno między okrytymi pęcherzami kolumnami, które ciągnęły się we wszystkich kierunkach, jak daleko sięgało światło reflektorów. Wiedzieli, że w głębi stworzenia są jeszcze inne komory, nie tak obszerne jak żołądki i nie biorące udziału w trawieniu, służące jedynie do przechowywania wody.

Tuż przed lądowaniem na dnie Harrison skierował pojazd pod kątem i ustawił przednie wiertła na maksymalne obroty. Poczuli łagodne uderzenie i ruszyli w dalszą drogę. Pół godziny później szarpnęło nimi w pasach, a miarowe dudnienie wierteł zmieniło się w przeszywający pisk, który ucichł dopiero wtedy, gdy Harrison wyłączył silnik.

— Albo dotarliśmy do skały, albo ta istota ma bardzo twarde serce — powiedział.

Wycofał nieco pojazd, ustawił go pod mniejszym kątem i osiedli gąsienicami na skalistym podłożu. Gdy znowu włączył świdry, zaczęli drążyć tunel pod brzuchem stwora. Tkanka wkoło przypominała mocno sprasowany i poprzerastany korek. Gdy ujechali kilkaset metrów, Conway dał znak Harrisonowi, by zatrzymał pojazd.

— To mi nie wygląda na komórki mózgowe, ale chyba lepiej będzie się im przyjrzeć — powiedział.

Zdołali zebrać kilka próbek i rzucić okiem na otaczającą ich tkankę, ale wycieczka nie trwała długo, gdyż ledwie uszczelnili kombinezony i wyszli na zewnątrz, tunel zaczął osiadać, a ze ścian popłynęła jakaś czarna ciecz, która niebawem sięgnęła im do kostek. Conway wolał nie brać jej zbyt dużo do pojazdu, bo dzięki próbkom pobranym w czasie wierceń wiedział, że wszystko, co znajduje się na tej głębokości, nieziemsko wręcz śmierdzi.

W pojeździe Murchison obejrzała jedną z próbek, która wyglądała jak zwykła ziemska cebula, tyle że przecięta dokładnie na pół. Płaski spód pokrywały krótkie, przypominające robaczki wyrostki i rdzeń, który dzielił się na wiele mniejszych, a dopiero potem łączył się z siecią neuronalną.

— Powiedziałabym, że ta istota absorbuje z podłoża składniki mineralne oraz przenikającą na dół wodę, a z drugiej strony dostarcza sobie smarowidła niezbędnego do przemieszczania się, gdy okoliczne zasoby zostaną wyczerpane. Jednak nigdzie tutaj nie widać śladów struktury nerwowej, o jaką nam chodzi. Nie ma też blizn po narzędziach przedzierających się przez tkankę. Obawiam się, że musimy spróbować gdzie indziej.

Prawie godzinę zabrała im droga do następnej doliny, a kolejne trzy wędrówka do jeszcze innej. Conway od początku powątpiewał w sens sprawdzania tego trzeciego miejsca, gdyż jego zdaniem leżało nazbyt na uboczu, żeby mieścić mózg. Jednak zaocznie trudno było wykluczyć, że ta istota nie ma wielu mózgów albo przynajmniej dodatkowych ośrodków nerwowych. Murchison przypomniała mu, że dawne ziemskie dinozaury miały dwa mózgi, chociaż w porównaniu z dywanem były wręcz mikroskopijne.

Trzecie miejsce znajdowało się ponadto blisko pierwszego nacięcia operacyjnego.

— Sprawdzenie wszystkich zagłębień to praca na resztę życia! — powiedział ze złością Conway. — A tyle czasu nie mamy.

Na ekranie ukazującym obraz z góry widział blednące z wolna niebo, na którym zgromadziły się już na wyznaczonych pozycjach krążowniki Korpusu. Wyłączono reflektory instalacji transfuzyjnych i żywieniowych. Czasem na ekranie pojawiała się twarz Edwardsa, którego przeniesiono na pokład Vespasiana jako medycznego oficera łącznikowego. Miał za zadanie przekładać fachowe polecenia Conwaya na konkretne działania ciężkich jednostek.

— Jak były rozmieszczone wasze próbne odwierty? — spytał nagle Conway. — Zawsze w regularnych odstępach i wszystkie sięgały aż do gruntu? Były takie obszary, gdzie to czarne smarowidło prawie nie występowało? Interesują mnie okolice dywanu, które wcale się nie poruszają, gdyż one właśnie…

— Rozumiem — przerwała mu Murchison. — To by różniło inteligentny dywan od wszystkich pozostałych. Dobra ochrona mózgu i centrów produkcyjnych wymagałaby ich unieruchomienia w konkretnych, dobrze wybranych zagłębieniach. W tej chwili przypominam sobie jedynie tuzin takich odwiertów, w których prawie nie wykryliśmy smarowidła, ale sprawdzę mapy. Daj mi parę minut.

— Wiesz, nadal nie jestem zadowolony, że nie zostałaś na powierzchni, ale cieszę się, że jesteś ze mną — mruknął Conway.

— Dziękuję. Miałam nadzieję, że tak jest.

Pięć minut później wiedziała już wszystko, co trzeba.

— Chodziło o tę dolinę otoczoną niskimi górami. — Pokazała na mapie. — Zwiad powietrzny wykazał, że jest niezwykle bogata w rozmaite minerały, ale to samo można powiedzieć o całym środku kontynentu. Nasze odwierty były dość rozrzucone, mogliśmy więc ominąć mózg, ale jestem prawie pewna, że tam właśnie się znajduje.

Conway pokiwał głową i spojrzał na Harrisona.

— To nasz następny cel. Ale jest za daleko, byśmy jechali tam o własnych siłach. Proszę wyprowadzić pojazd na powierzchnię i wezwać śmigłowiec transportowy, żeby nas tam przeniósł. Po drodze zaś proszę zbliżyć się możliwie najbardziej do gardzieli numer czterdzieści trzy i linii cięcia, żebym mógł się przekonać, jak pacjent reaguje na początku operacji. Możliwe, że ma jakieś mechanizmy obronne uaktywniane w razie rozległych zranień. — Nagle pomyślał całkiem o czym innym i humor mu się popsuł. — Cholera, trzeba było od początku zająć się narzędziami, a nie toczkami. Wtedy nie wzięlibyśmy „leukocytów” za istoty inteligentne. Zmarnowałem mnóstwo czasu.

— Teraz już go nie marnujemy — powiedział Harrison, wskazując na ekran.

Na dobre czy na złe, operacja już się zaczęła.

Na głównym ekranie widać było ciężkie krążowniki w szyku torowym podążające w ślad za jednostką flagową wzdłuż linii cięcia. Grzechotki wcinały się w tkankę, a operatorzy pół siłowych utrzymywali brzegi rany rozwarte, aby następny okręt w szyku mógł sięgnąć głębiej. Wszystkie krążowniki klasy „cesarskiej” mogły bardzo dokładnie razić rozmaitymi typami uzbrojenia. Potrafiły równie dobrze spacyfikować bólem zębów zamieszki na kilku sąsiadujących ze sobą ulicach i unicestwić w atomowym ogniu cały kontynent. Jednak Korpus Kontroli nie dopuszczał zwykle do sytuacji, w których musiałby sięgać po broń masowej zagłady — raczej chował ją w zanadrzu jako potężny straszak. Podobnie jak wszyscy policjanci, tak i ramię sprawiedliwości Federacji dobrze wiedziało, że trzymany w odwodzie argument siły ma większą moc niż taki, którego używa się na co dzień. Wszakże najefektywniejszą i najbardziej uniwersalną bronią na pokładach krążowników były grzechotki, które sprawdzały się zarówno jako miecz, jak i jako lemiesz.

Rozwój systemów sztucznego ciążenia, które chroniły załogi jednostek Federacji przed skutkami wielkich przeciążeń, zaowocował też innymi wynalazkami, jak ekrany meteorytowe czy wielkie ekrany nośne, które pozwalały statkom kosmicznym — o ile te dysponowały wystarczającym zapasem mocy — szybować w atmosferze planet na podobieństwo dawnych samolotów. Dzięki tej samej zasadzie powstały też grzechotki, broń na zmianę przyciągająca i odpychająca dany obiekt z siłą do stu g i zmieniającym się kilkanaście razy na minutę wektorem.

Okręty Korpusu bardzo rzadko wykorzystywały ten oręż w boju. Zazwyczaj oficerowie uzbrojenia kierowali grzechotki na rozległe połacie lądu, które miały być oczyszczone i zrekultywowane na użytek nowych kolonii. Najlepsze efekty osiągano przy użyciu skupionej wiązki, jednak nawet rozproszone pole potrafiło być groźne, szczególnie dla małych celów, takich jak jednostki zwiadowcze. Zamiast oddzierać płyty poszycia czy rozbijać w drobny mak konkretne podzespoły okrętu, wprawiały w wibracje cały jego kadłub, co z reguły miało fatalne skutki dla załogi.

Jednak podczas tej operacji wiązki miały być bardzo skupione, a ich celność i zasięg określano w centymetrach.

Nie było to specjalnie widowiskowe. Każdy z krążowników operował trzema bateriami grzechotek, ale wektor ich działania zmieniał się z taką częstotliwością, że grunt zdawał się w ogóle nie poruszać. Dobrze widoczna była dopiero działalność leżących między bateriami modułów pół, które odciągały odcięty płat i utrzymywały go w tej pozycji, aby następny okręt mógł pogłębić cięcie. Manewr miał być powtarzany, aż długa na kilka kilometrów rana sięgnie skalnego podłoża. Wtedy czekające na orbicie zgrupowania miały poszerzyć wąwóz na tyle, żeby stał się barierą dla infekcji trawiącej tkankę.

Conway słyszał ponadto meldunki oficerów uzbrojenia, których — zdawało się — były całe setki. Wszyscy mówili właściwie to samo, i to najszybciej, jak potrafili. Co pewien czas włączał się jeszcze jeden głos, który chwilami korygował coś, niekiedy chwalił, a innym razem pomagał. Był to głos niemalże boga, czyli głównodowodzącego floty Sektora Dwunastego, komandora Dermoda. Miał on pod swoimi rozkazami z górą trzy tysiące większych jednostek i liczne statki zaopatrzenia i łączności oraz linie produkcyjne i bazy remontowe. Był tym samym odpowiedzialny za setki tysięcy obsadzających je istot rozmaitych ras.

Gdyby operacja poszła źle, Conway z pewnością nie mógłby winić za to pomocników.

Zaczął nawet po cichu odczuwać zadowolenie z przebiegu działań… które jednak przetrwało około dziesięciu minut. W tym czasie cięcie doprowadzono do tunelu numer czterdzieści trzy, gdzie od chwili przebywali. Conway widział już wewnętrzną stronę zapory z grubego, karbowanego tworzywa, która nadmuchana do ciśnienia pięćdziesięciu kilogramów na centymetr kwadratowy, zatykała przewód niczym wielki serdelek. Było to konieczne, by zapobiec katastrofalnej utracie płynów, która spowolniłaby proces zdrowienia, a woda, która zastępowała w organizmie dywanu krew, nie była zdolna do krzepnięcia.

Obok zapory pełniło straż dwóch Kontrolerów i jeden Melfianin. Coś wyraźnie ich poruszyło, ale „leukocyty” za bardzo przesłaniały widok, aby Conway zdołał ustalić, co to takiego. Na ekranie widział, jak tunel został przecięty i wylało się z niego kilka tysięcy litrów wody, która znalazła się między czopem a miejscem operacji. Dla pacjenta była to ledwie kropla. Zdalnie kierowany lancet przesunął się dalej, pole zaś przytrzymało krawędzie pogłębianej i poszerzanej rany. Małe ładunki wybuchowe zawaliły jednocześnie pusty już odcinek tunelu, dodatkowo go zatykając. Na oko wszystko przebiegało zgodnie z planem, lecz nagłe jedno ze światełek na pulpicie zamigotało alarmująco, a na ekranie pojawiło się oblicze majora Edwardsa.

— Narzędzia atakują barierę w tunelu czterdziestym trzecim — oznajmił bez wstępów.

— Ale to niemożliwe! — krzyknęła Murchison takim tonem, jakby właśnie złapała przyjaciela na oszukiwaniu przy kartach. — Pacjent nigdy nie przeszkadzał w operacjach wewnątrz ciała, gdzie nie ma roślin dających szansę, by cokolwiek zobaczyć, gdzie nie ma światła. A czop nie jest nawet z metalu. Na powierzchni narzędzia nigdy nie ruszały czegokolwiek z plastiku.

— Ludzi zaś atakują tylko dlatego, że ci zdradzają swe położenie, próbując przejąć nad nimi kontrolę — dodał szybko Conway. — Majorze, proszę natychmiast ewakuować ludzi z zapory szybem zaopatrzeniowym. Nie mogę się z nimi skontaktować bezpośrednio. Cokolwiek się tam dzieje, niech starają się nie myśleć…

Urwał, gdy czop przed nimi eksplodował nagle masą bąbelków powietrza, która runęła ku pojazdowi i ograniczyła widoczność do zera.

— Doktorze, zapora poszła! — krzyknął major, zerkając gdzieś w bok. — Wymywa wszystko, co było w środku. Harrison, wkop maszynę w podłoże!

Jednak porucznik nie mógł wiele zrobić, gdyż również niczego nie widział. Uruchomił gąsienice na wstecznym biegu, ale unoszący ich prąd był tak silny, że prawie nie dotykały dna tunelu. Wyłączył też reflektory, gdyż blask odbity od pęcherzyków powietrza tylko oślepiał. Wtedy ujrzeli przed sobą odległą, ale coraz większą plamę światła…

— Edwards, wyłącz grzechotki!

Kilka sekund później szybowali wraz z całym wodospadem w bezdenną, jak im się zdawało, rozpadlinę. Wehikuł nie rozpadł się na kawałki, a i pasażerowie nie zmienili się w dżem truskawkowy, co znaczyło, że Edwards zdążył w porę przekazać rozkaz. Gdy po trwającym pozornie całą wieczność spadaniu wylądowali wreszcie na dole, dwa ekrany implodowały od razu widowiskowo, a wypełniająca wąwóz woda, która złagodziła ich upadek, zaczęła miotać pojazdem, niosąc go coraz dalej.

— Wszyscy zdrowi? — spytał Conway.

— Cała jestem w siniakach i wzorkach od pasów — jęknęła Murchison, rozluźniając nieco uprząż.

— Chciałbym to zobaczyć — mruknął urażonym tonem Harrison.

— Najpierw przyjrzyjmy się pacjentowi — stwierdził uspokojony, ale i zirytowany nieco Conway.

Ostatni sprawny ekran przekazywał obraz z jednego ze śmigłowców krążących nad rozpadliną. Ciężkie krążowniki odsunęły się na większą odległość, żeby zrobić miejsce śmigłowcom ratunkowym i obserwacyjnym, które zleciały się już całą pobrzękującą chmarą. Z tunelu wylewały się co minutę tysiące litrów wody niosącej „leukocyty”, ryby farmerskie, nie strawione resztki pokarmu i wiele stworzeń żyjących we wnętrzu dywanu. Wszystko to wypełniało z wolna dno rozpadliny. Conway czym prędzej nawiązał łączność z Edwardsem.

— Jesteśmy bezpieczni — oznajmił, nim tamten zdążył się odezwać. — Co za bałagan! Jeśli nie zdołamy powstrzymać wypływu, żołądek opadnie i zabijemy pacjenta, zamiast go wyleczyć. Cholera, dlaczego te bydlęta nie mają żadnego mechanizmu, który chroniłby je przed skutkami wielkich urazów?! Jakiegoś wpustu czy czegoś w tym rodzaju. Nie sądziłem, że dojdzie do podobnego wypadku… — Przyłapał się na tym, że zaczyna się usprawiedliwiać, miast ratować, co się da, i umilkł. — Potrzebuję rady — odezwał się po chwili. — Macie tam pod ręką jakiegoś specjalistę od taktycznej broni bliskiego zasięgu?

— Oczywiście — odparł Edwards i kilka chwil później w głośniku rozległ się nowy głos: — Mówi major Holroyd z centrali ogniowej Vespasiana. Czym mogę panu służyć, doktorze?

Mam nadzieję, że czymś konkretnym, pomyślał Conway i natychmiast streścił problem.

Pacjent mógł wykrwawić się na stole operacyjnym, musieli więc jak najszybciej podjąć odpowiednie działanie. Jeśli tego nie zrobią, rezultat będzie taki sam jak w każdym innym przypadku, niezależnie od tego, czy pacjent był mały czy duży i czy w jego żyłach krążyła zwykła krew, płynny metal, jak u TLTU z piątej planety słońca Threcald, czy też niezbyt czysta woda. Podobne zdarzenie zawsze prowadziło do spadku ciśnienia tętniczego i groziło głębokim wstrząsem, a następnie paraliżem mięśni i śmiercią.

W normalnych okolicznościach hamowano utratę krwi przez podwiązanie uszkodzonego naczynia, jednak tutaj naczyniem był tunel biegnący w litej tkance, zatem nie można go było ani podwiązać, ani zacisnąć. Conway uważał, że pomóc może jedynie spowodowanie rozległego zawału stropu tunelu.

— Pociski bliskiego zasięgu TR-7 — odparł natychmiast oficer. — Czyste aerodynamicznie, wejdą więc bez problemu w tunel nawet pod prąd. Jeśli nie napotkają twardych przeszkód, zdołają go spenetrować…

— Nie — przerwał mu Conway. — Obawiam się wywołanej eksplozją fali ciśnieniowej, która sięgnęłaby głęboko w trzewia i zabiła wiele ryb, „leukocytów” oraz wrażliwych roślinnych symbiontów. Musimy zaczopować tunel jak najbliżej cięcia, by ograniczyć zniszczenia tylko do tego obszaru.

— Zatem przeciwpancerne B-22 — rzekł bez zastanowienia Holroyd. — Bez problemu wejdą na pięćdziesiąt metrów w tkankę. Proponuję wystrzelić jednocześnie trzy pociski, które uderzą nad tunelem w jednej linii, żeby zawał wytrzymał tak bezpośrednie ciśnienie wody, jak i jej parcie na okoliczną tkankę.

— Teraz mówi pan rozsądnie — stwierdził Conway.

Możliwości oficera ogniowego Vespasiana nie kończyły się na gadaniu. Kilka minut później krążownik zszedł nad rozpadlinę. Conway nie widział samych pocisków, gdyż przypomniał sobie, że musi sprawdzić, jak daleko zmyło ich od miejsca zdarzenia i czy na pewno nie grozi im pogrzebanie pod zwałami szczątków; Okazało się, że naprawdę są bezpieczni. Pierwszym zwiastunem zmian było osłabnięcie strumienia wody, który w dodatku zrobił się bardzo błotnisty. Potem zmalał jeszcze bardziej, a w końcu zniknął. Jednak kilka minut później w wylocie tunelu pojawiły się wielkie grudy gęstego osadu i nagle cała okolica tunelu wzdęła się… i odpadła od ściany rozpadliny.

Teraz wylot miał sześć razy większą średnicę, pacjent zaś wykrwawiał się w tym samym tempie co wcześniej.

— Przykro mi, doktorze — odezwał się Holroyd. — Mam powtórzyć ostrzał z głębszą penetracją?

— Nie, chwilę.

Conway gorączkowo szukał jakiegoś pomysłu. Pamiętał, że to nie prace inżynieryjne, ale operacja chirurgiczna, jednak ciągle trudno mu było w to uwierzyć. Rozmiary pacjenta przerastały możliwości wyobraźni. Gdyby chodziło o Ziemianina, nawet bez instrumentów i leków wiedziałby, co robić. Sprawdzić miejsce zranienia, założyć opaskę uciskową… Właśnie!

— Holroyd! Daj pan jeszcze trzy pociski tak samo jak wcześniej, ale zanim je wystrzelisz, ustawcie ile tylko się da pól odpychających na wylot tunelu, dobrze? Niech napierają w miarę możności nie pionowo, lecz prosto na ścianę rozpadliny, tak by ciężar waszego statku docisnął materiał wyrwany przez pociski.

— Da się zrobić, doktorze.

Ustawienie przyrządów zajęło niecałe piętnaście minut. Vespasian oddał kolejną salwę i wszystko przebiegło tak samo, tym razem wszakże kaskada nie pojawiła się. Wylot tunelu zniknął, a na jego miejscu powstało płytkie, okrągłe zapadlisko wygniecione prawoburtowymi emiterami pola krążownika. Owszem, woda sączyła się małymi strumykami, jak długo jednak okręt pozostawał na pozycji, nie mogła przedrzeć się przez rumowisko. Tunelem zaopatrzeniowym dostarczano tymczasem na dół nową plastikową zaporę.

Nagle na ekranie pojawiło się pokryte zmarszczkami, ale ożywione oblicze kogoś w zielonym mundurze z budzącymi szacunek pagonami. Był to sam dowódca floty.

— Doktorze Conway, moja jednostka flagowa wykonywała już różne dziwne zadania, ale żeby kazać jej robić za opaskę uciskową…

— Przepraszam, sir, ale nie widziałem innego sposobu, by opanować sytuację. Jednak teraz, jeśli można, chciałbym prosić o przeniesienie naszego wehikułu w miejsce o następujących koordynatach… — Urwał, gdyż Harrison zamachał gwałtownie rękami.

— Nie ten pojazd — rzekł cicho. — Poproś go, żeby podstawił ten drugi. Niech już czeka, gdy nas stąd wyciągną.

Trzy godziny później siedzieli w zapasowym wehikule podwieszonym pod ciężkim śmigłowcem transportowym i lecieli ku okolicy, w której mieli nadzieję znaleźć mózg dywanu albo też linię produkcyjną narzędzi. Przelot dał im okazję do zastanowienia się nad istotą wielkiego pacjenta.

Byli już przekonani, że wyewoluował on z mobilnej rośliny przypominającej warzywo. Takie istoty zawsze były wielkie i wszystkożerne, a gdy zaczynały wieść samotniczy tryb życia, rozrastały się jeszcze bardziej, ich liczba zaś spadała. Nic nie wskazywało na to, aby dywany mogły się rozmnażać, zapewne więc żyły w takiej postaci od niepamiętnych czasów i rosły, a większe osobniki zabijały mniejsze. Ich pacjent był największym, najstarszym, najsilniejszym i najmądrzejszym ze wszystkich dywanów na Drambo. Od wielu tysięcy lat sam zamieszkiwał cały kontynent i nie musiał się nigdzie przemieszczać, zatem ponownie, tak jak jego dalecy przodkowie, zapuścił korzenie.

Jednak nie był to przykład degeneracji. Skończywszy z konieczności z kanibalizmem, dywan odkrył metody kontrolowania własnego wzrostu i takiej modyfikacji metabolizmu, która pozwoliła mu produkować narzędzia do wydobywania minerałów potrzebnych układowi nerwowemu oraz penetrowania powierzchni. Ryby farmerskie były zapewne pierwotnie zdobyczą, która — jak się okazało — mogła przetrwać w żołądkach dywanów niczym legendarny Jonasz. Potem zaś zasadziły jeszcze las zębów mających chronić je same oraz nosiciela. Skąd wzięły się „leukocyty”, nie było jasne, ale toczki widywały mniejsze i stojące niżej ewolucyjnie stworzenia, które mogły być przodkami meduz.

— Zastanawiając się nad naszym pacjentem, nie możemy ani na chwilę zapominać o jednym: ta istota nie dość, że jest ślepa, głucha i opóźniona w rozwoju, to jeszcze najpewniej nigdy nie zamieniła słowa z innym przedstawicielem swojego gatunku — zauważył Conway poważnym tonem. — Problem zatem leży nie tylko w nauczeniu się obcego języka, ale i w znalezieniu sposobu skomunikowania się z istotą, w której słowniku nie ma słowa „komunikacja”.

— Jeśli próbujesz dodać mi otuchy, to na razie ci się nie udaje — powiedziała Murchison.

Conway wbił wzrok w przestrzeń przed nimi, głównie po to, aby nie patrzeć na rzeź widoczną na ekranach transmitujących walki wokół instalacji transfuzyjnych i żywieniowych. Narzędzia atakowały coraz zajadlej i Korpus ponosił ciężkie straty.

— Obszar, w którym może znajdować się mózg, jest zbyt rozległy, żeby szybko go przeszukać, ale jeśli się nie mylę, to gdzieś tam właśnie wylądował po raz pierwszy Descartes — rzekł nagle. — Narzędzia dotarły do mego bardzo szybko, może więc spróbowalibyśmy prześledzić trop, którym podążyły? Została przecież blizna…

— Zgadza się! — zawołała Murchison.

Harrison bez rozkazu przekazał nowe koordynaty załodze śmigłowca. Kilka minut później byli już na dole, a wiertła wnikały hałaśliwie w ciało pacjenta.

W zagłębieniu pozostałym po lądowaniu Descartes’a nie znaleźli wyciętej z tkanki platformy, ale coś na kształt lejkowatego czopu, który zwężał się dość szybko w cienki prawie jak włos kanał. Kanał ten skręcał niemal natychmiast w kierunku, gdzie być może mieścił się mózg.

— Statek nie zostałby wciągnięty głęboko — powiedziała Murchison. — Widać chodziło tylko o to, żeby narzędzia mogły mieć dostęp do całego kadłuba bez opuszczania środowiska dywanu. Ale zauważyliście, że choć musiały ciąć tkankę z dużą szybkością, bardzo starannie omijały wszystkie nerwy, które przekazywały im instrukcje…?

— Przy obecnym tempie schodzenia za dwadzieścia minut będziemy przy podłożu — wtrącił Harrison. — Sonar podaje, że pod nami są jakieś jaskinie albo głębokie studnie.

Zanim jednak którekolwiek zdążyło odpowiedzieć, na głównym ekranie pojawiła się twarz Edwardsa.

— Doktorze, puściły bariery w tunelach trzydziestym ósmym i czterdziestym pierwszym. Utrzymujemy obecnie nacisk w osiemnastym, dwudziestym szóstym i czterdziestym trzecim, ale…

— Zastosować wszędzie tę samą procedurę — rzucił Conway.

Coś huknęło na zewnątrz i zaczęło skrobać kadłub wehikułu. Hałas narastał z minuty na minutę.

— Narzędzia, doktorze — oznajmił Harrison, nie patrząc nawet na ekrany. — Dziesiątki narzędzi. W tych warunkach nie mogą nabrać wystarczającego impetu, by przebić dodatkowe opancerzenie. Nie wiem jednak, jak będzie z osłoną anteny.

Nim Conway zdążył zapytać dlaczego, Murchison odwróciła się od iluminatora.

— Zgubiłam ślad — powiedziała. — Ta okolica to niemal wyłącznie tkanka bliznowata. Od dawna musi tu panować olbrzymi ruch.

Boczne ekrany ukazywały rozmieszczenie jednostek, urządzeń, wyposażenia odkażającego i zamieszanie panujące wokół instalacji. Na głównym ekranie Conway dojrzał zaś nagle, jak Vespasian schodzi niespodziewanie z pozycji nad zaślepionym tunelem i wirując, zaczyna spadać na ziemię. Po manewrach można się było domyślić, że jego pilot desperacko walczy, żeby nie dopuścić do przewrócenia się krążownika.

Przy następnym obrocie Conway zauważył, że kadłub wokół jednego z czterech emiterów wiązki został zmiażdżony, jakby uderzyła weń gigantyczna pięść. Domyślił się natychmiast, że ten właśnie emiter musiał podtrzymywać zawał w tunelu czterdziestym trzecim. Już chciał zamknąć oczy, żeby nie patrzeć, jak krążownik wbija się w grunt, ale pilotowi udało się wreszcie zahamować ruch obrotowy, a roślinność w dole została wprasowana w podłoże polami emitowanymi przez trzy pozostałe moduły.

Vespasian wylądował dość ciężko, lecz bez katastrofalnych skutków. Inny krążownik przesunął się zaraz na jego pozycję, a śmigłowce ruszyły czym prędzej, aby udzielić pomocy załodze uszkodzonej jednostki. Dotarły do celu równocześnie z całą grupą narzędzi, które ani myślały pomagać.

Na ekranie pojawiło się oblicze Dermoda.

— Doktorze Conway, zdarzało mi się już dowodzić jednostkami, które doznawały ciężkich uszkodzeń, ale mimo to za każdym razem stwierdzam, że do tego akurat nie można się przyzwyczaić — powiedział głosem, w którym pobrzmiewała lodowata furia. — Wypadek spowodowała próba wsparcia całego praktycznie ciężaru jednostki na jednej tylko, mocno skupionej wiązce. Konstrukcja kadłuba poddała się i o mały włos byśmy się rozbili. — Po jakimś czasie uspokoił się nieco, ale nie oznaczało to wcale lepszych wieści. — Owszem, możemy zakładać opaski uciskowe na każdy tunel, a ponieważ narzędzia atakują wszystkie chyba bariery, niebawem będziemy do tego zapewne zmuszeni. Mogę więc albo nakazać zmodyfikowanie moich jednostek, albo wyznaczyć plan dyżurów nad zawałami i sprawdzać potem dokładnie stan zmęczenia materiału, żeby nie doszło do kolejnego wypadku. Niemniej uprzedzam, że oznacza to poważne spowolnienie prac, gdyż część okrętów będzie zajęta czymś całkiem nieproduktywnym. Ponadto, im dalej pójdziemy z cięciem, tym więcej tuneli będziemy musieli chronić. W ten sposób dość szybko spotkamy się z problemami logistycznymi nie do pokonania. Już teraz liczba ofiar i straty w sprzęcie powodują, że niewiele to się różni dla nas od prawdziwej bitwy. Jeśli zaś skutkiem miałoby być wyłącznie zaspokojenie pańskiej lekarskiej ciekawości oraz ambicji ekip kontaktowych, to proponuję już teraz wstrzymać całą operację. Jestem bardziej policjantem niż żołnierzem, co zresztą dotyczy niemal wszystkich Kontrolerów Federacji, i nie uważam wojaczki za chwalebne zajęcie…

Wehikuł zakołysał się i przez moment Conway czuł się tak, jakby leciał, co w tym otoczeniu nie powinno być możliwe. Chwilę później rozległ się łomot. Pojazd wylądował na skalnym podłożu, przetoczył się dwa razy i znowu spróbował ruszyć, ale zaczął się tylko kręcić w kółko. Hałas powodowany przez atakujące narzędzia zaczął wręcz ogłuszać. Prawie nie pozwalał zebrać myśli.

Na czole dowódcy floty pojawiły się dwie dodatkowe zmarszczki.

— Jakieś kłopoty, doktorze?

Conway pokiwał głową.

— Nie spodziewałem się, że bariery też będą atakowane, ale teraz rozumiem, że pacjent po prostu usiłuje się bronić wszędzie tam, gdzie według niego najbardziej ingerujemy w jego funkcje życiowe. Domyślam się też, że potrafi odczuwać nie tylko to, co się dzieje na powierzchni. Owszem, jest ślepy i głuchy i myśli powoli, lecz najwyraźniej potrafi lokalizować swoje odczucia w trzech wymiarach. Rośliny i ich korzonki nerwowe przekazują ogólne bodźce dotykowe, a szczegółowym ich opisem zajmują się narzędzia, które są bardzo czułe. Na tyle czułe, że potrafią przeanalizować ruch powietrza opływającego skrzydła szybowca i odtworzyć najkorzystniejszy ich kształt. Nasz pacjent uczy się bardzo szybko, a mój pomysł z szybowcem kosztował nas już wiele ofiar. Szkoda, że…

— Doktorze Conway — przerwał mu zdecydowanie dowódca floty — nie mam czasu na wysłuchiwanie usprawiedliwień ani wykładu na temat, który dobrze już znam. Sytuacja medyczna i taktyczna jest zła. Potrzebuję rady.

Conway potrząsnął gwałtownie głową. Miał wrażenie, że zaświtała mu właśnie jakaś nader istotna myśl, ale nie wiedział jeszcze jaka. Musiał zastanowić się chwilę spokojnie, żeby ją chwycić.

— Percepcja naszego pacjenta ogranicza się do dotyku. Jak dotąd nawiązaliśmy z nim kontakt jedynie za pośrednictwem narzędzi, które są przedłużeniem jego zmysłu dotyku wewnątrz ciała i poza nim. Nasze możliwości przejmowania nad nimi kontroli są z jednej strony większe, z drugiej wszakże bardziej ograniczone odległością. Sytuacja przypomina obecnie dialog dwóch szermierzy, którzy przekazują sobie wszystko za pośrednictwem czubka szpady… — Urwał nagle, ujrzawszy, że przemawia do pustego ekranu. Na wszystkich trzech monitorach padał śnieg.

— Tego się obawiałem, doktorze! — krzyknął Harrison. — Wzmocniliśmy opancerzenie kadłuba, ale osłona anteny musiała być z plastiku, bo inna nie przepuszczałaby fal radiowych. Narzędzia znalazły nasz słaby punkt. Teraz też jesteśmy ślepi i głusi, a na dodatek brakuje nam jednej nogi, bo lewa gąsienica nie działa.

Wehikuł zatrzymał się na skalnej półce wielkiej jaskini, której dno biegło przy krawędziach stromo ku brzuchowi dywanu. Wszędzie zwieszały się tysiące korzonków, które łączyły się dziesiątkami w coraz grubsze przewody, aż powstawały z nich solidne, srebrzyste liny płożące się całą gęstwą po dnie, ścianach i stropie i znikające następnie gdzieś w głębi. Na każdej z tych lin widać było przynajmniej jedno zgrubienie przypominające liść z pogniecionej aluminiowej folii. Bardziej rozwinięte zgrubienia drżały i próbowały nieustannie przyjmować kształt narzędzi, które atakowały pojazd.

— To jedno z centrów produkcyjnych — powiedziała Murchison, omiatając jaskinię szperaczem. — Albo raczej hodowlanych, bo nie wiem ciągle do końca, czy dywan jest bardziej zwierzęciem czy rośliną. Układ nerwowy jest tu wyraźnie rozbudowany, więc to zapewne także część mózgu. I bardzo wrażliwy. Widzicie, jak starannie narzędzia omijają podczas ataków te srebrne liny?

— Skorzystamy z tego — oznajmił Conway i spojrzał na Harrisona. — Możesz na jednej gąsienicy przeprowadzić pojazd pod tę ścianę z linami, ale tak, żeby nie przerwać żadnej z leżących na dnie?

Zniszczenia poczynione w takim miejscu mogłyby poważnie zaszkodzić pacjentowi.

Porucznik skinął głową i rozkołysawszy wehikuł na jednej gąsienicy, przytulił go niemal do wskazanej ściany. Chronieni z góry przez delikatne liny, z dołu i z prawej przez skałę, atakowani byli już teraz jedynie od lewej burty. Znowu mogli myśleć, lecz Harrison zaznaczył od razu tonem przeprosin, że na jednej gąsienicy nie uda im się stąd wydostać, bez łączności nie mają jak wezwać pomocy, powietrza zaś wystarczy im na czternaście godzin, a potem będą mogli jeszcze posiedzieć trochę w skafandrach.

— No to włóżmy je od razu i wyjdźmy na zewnątrz — zaproponował Conway. — Ustawimy się na obu końcach pojazdu, tuż pod linami i plecami do ściany. W ten sposób będziemy musieli kontrolować narzędzia tylko z jednej strony. Gdyby któreś usiłowało przebić się przez skałę za nami, usłyszymy je. Nie zdoła nas zaskoczyć. Ja stanę pośrodku kadłuba, na tyle daleko od was, żeby wasze myśli nie przeszkadzały mi w zbożnym dziele, gdy będę usiłował przejąć kontrolę nad narzędziami…

— Poznaję ten przebiegły błysk w oku — mruknęła Murchison do Harrisona, uszczelniając hełm. — Nasz doktor doznał olśnienia i zamierza porozmawiać z pacjentem.

— Jak? — spytał oschle porucznik.

— Nazwałbym to trójwymiarowym brajlem — odpowiedział Conway z uśmiechem, który miał świadczyć, że chirurg dobrze wie, co robi. W rzeczywistości nie był wcale zbytnio pewny swego.

W paru słowach wyjaśnił, na co liczy, i kilka minut później byli już na zewnątrz. Conway usiadł plecami do lewej gąsienicy, która zatrzymała się metr czy dwa od wypełnionego wodą zagłębienia. Pośrodku jeziorka widać było studnię, w której liny albo i inna jeszcze, pozyskująca rudę ze skały roślinności wrastała w podłoże. Z jednej strony miał grupę siedmiu lub ośmiu połączonych narzędzi próbujących wspólnie zgnieść kadłub pojazdu. Z częściowym powodzeniem zresztą, bo kilka spawów pancerza już puściło. Conway wyobraził sobie przerwę w obejmującej kadłub taśmie, stoczył narzędzia w zagłębienie i natychmiast zabrał się do pracy.

Nie próbował specjalnie chronić się przed atakami. Zamierzał skoncentrować całkowicie myśli na jednym kształcie, mając nadzieję, że wszystkie narzędzia, które znajdą się w polu jego wpływu, od razu podporządkują się myśli przewodniej i stracą ostre krawędzie i szpikulce.

Nadanie obiektom pożądanego kształtu było proste. Po paru minutach w wodzie przed nim leżał wielki, srebrzysty kawał rozwałkowanego ciasta, miniaturowy model samego pacjenta. Jednak wymyślenie ust, gardzieli i żołądków było już znacznie trudniejsze. Jeszcze gorzej szło wprawianie modelu w ruch, tak by żołądki kurczyły się i rozkurczały, wciągając i wyrzucając bogatą w algi wodę.

Odwzorowanie pozostawiało oczywiście wiele do życzenia. Nie mogło się obejść bez ogromnych uproszczeń. Conway nie zdołał utrzymać naraz więcej niż ośmiu otworów gębowych i odpowiadających im żołądków, obawiał się więc, że jego dzieło w równym stopniu będzie przypominać pacjenta, jak ziemska lalka niemowlę. W końcu zdołał wszakże dodać jeszcze pełzanie, które zaobserwował u mniejszych dywanów, i pilnował tylko, by centralny, spoczywający w zagłębieniu obszar tkwił w bezruchu. Zostawało mieć nadzieję, że podobieństwo okaże się wystarczające. Pot wystąpił mu na czoło i zalewał oczy, mógł je jednak zamknąć, gdyż kształtował części modelu i tak niewidoczne z zewnątrz. Potem wyobraził sobie martwe łaty na ciele dywanu. Kazał im się rozrastać, aż cała istota przestała się ruszać, jakby umarła.

Po chwili zamrugał powiekami, żeby strząsnąć krople potu, i zaczął wszystko od nowa. Powtórzył demonstrację dwa razy, gdy nagle zorientował się, że towarzysze stoją obok niego.

— Przestały atakować — powiedział cicho Harrison. — Spróbuję naprawić gąsienicę, nim znowu je najdzie. Czego jak czego, narzędzi tu nie brakuje.

— Mogę jakoś pomóc? — spytała Murchison. — Byle nie wymagało to za wiele myślenia, oczywiście.

— Tak — odparł Conway, nie podnosząc oczu. — Zamierzam znowu powtórzyć pokaz, ale tym razem zatrzymam go na etapie odzwierciedlającym obecny stan pacjenta. Wtedy poproszę cię, żebyś naniosła miejsca planowanych cięć i rozwarła je, ja zaś będę czopował wyloty tuneli i dodam instalacje transfuzyjne i odżywcze. Przeniesiesz wycięty materiał gdzieś blisko i zadbasz, aby wyglądał na martwy. Ja tymczasem spróbuję pokazać, że po operacji dywan będzie żył i najpewniej wróci do zdrowia.

Murchison błyskawicznie zrozumiała, o co chodzi, jednak trudno było orzec, czy pacjent cokolwiek z tego pojmuje. Harrison pracował przy uszkodzonej gąsienicy, modelowi zaś przybywało szczegółów. Było już nawet widać miniaturowe zapory. Conway pokazał też, co się stanie, jeśli któraś z nich puści i dojdzie do zapadnięcia się żołądka. Ciągle wszakże nie otrzymali żadnego sygnału, że pacjent zrozumiał przekaz.

Nagle Conway wstał i zaczął się wspinać po pochyłym dnie.

— Przepraszam, ale muszę odsunąć się na chwilę i uspokoić myśli — powiedział.

— Ja też — stwierdziła kilka minut później Murchison i dołączyła do niego. — Patrz!

Conway wpatrywał się akurat w ciemny strop pieczary, żeby dać odpocząć oczom. Opuścił natychmiast głowę, sądząc, że znowu są atakowani, i zobaczył, jak Murchison wskazuje ich model. Nadal działał!

Oboje znaleźli się zbyt daleko, aby nim sterować, a jednak wszystkie detale trwały nie zmienione. Conway natychmiast zapomniał o zmęczeniu.

— Odpowiada nam w ten sposób, że nas zrozumiał. Ale to nie koniec. Musimy opowiedzieć więcej o nas. Poszukaj więcej narzędzi i wyobraź sobie model tej jaskini wraz z linami i tym wszystkim. Ja ukształtuję wehikuł i sylwetki nas trojga. Nie będzie to żadne arcydzieło, ale wystarczy, żeby pokazać, jak wrażliwi jesteśmy na ataki narzędzi. Potem odsuniemy się trochę i pokażemy wehikuł w działaniu oraz buldożery, śmigłowce i statki zwiadowcze. Nic równie skomplikowanego jak Descartes, przynajmniej na razie. Chwilowo wszystko musi pozostać proste.

Niebawem skała wokół pojazdu zasłana była modelami, nad którymi pacjent przejmował kontrolę, ledwie zostały ukończone. Ze wszystkich stron nadciągały potulnie nowe narzędzia, gotowe poddać się kształtowaniu. Jednak szyby hełmów Conwaya i Murchison zaszły już mgiełką, a zapasy powietrza w skafandrach były na ukończeniu. Murchison uparła się, że zdąży jeszcze coś pokazać, i zaczęła ustawiać pionowo dwadzieścia narzędzi naraz, gdy Harrison wyłonił się wreszcie zza wehikułu.

— Muszę wejść do środka — powiedział. — W odróżnieniu od niektórych ciężko pracowałem i prawie nie mam już czym oddychać…

— Kopnij go ode mnie. Jesteś bliżej…

— Jednak wyciągniemy ćwierć szybkości. A gdyby znowu coś nawaliło, zdołamy wezwać pomoc. Zrobiłem nową antenę z narzędzia, szczęśliwie pamiętałem wymiary, będziemy więc mieli nawet kontakt na wizji…

Zamilkł nagle, dostrzegłszy, co Murchison robi z narzędziami.

— Jako patolog zdecydowałam się pokazać pacjentowi, jak wyglądamy i odczuwamy. To oczywiście uproszczony model, ale ma układ oddechowy, trawienny oraz krążenia. I wszystkie stawy, jak sami widzicie. Ponieważ siebie znam najlepiej, postać przedstawia kobietę. Żeby zaś nie mieszać pacjentowi w zwojach, nie biorę pod uwagę ubrania.

Harrisonowi zabrakło już tlenu, żeby odpowiedzieć. Chwilę później ruszyli za nim do wehikułu. Podczas gdy Conway nawiązywał łączność z powierzchnią, Murchison odruchowo uniosła rękę, aby pożegnać jaskinię z rozrzuconymi w niej modelami. Musiało to być dla niej bardzo ważne, bo jej model też uniósł rękę i zastygł w tym geście, gdy pojazd opuścił strefę wpływu ludzkiego umysłu.

Nagle wszystkie trzy ekrany ożyły i ujrzeli twarz Dermoda, na której odmalowały się troska, ulga i ciekawość, najpierw z osobna, a potem wszystkie razem.

— Witam, doktorze, już myślałem, że was straciliśmy — powiedział. — Operacja postępuje, ataki narzędzi ustały pół godziny temu. Wszyscy meldują, że kłopoty z nimi przeszły jak ręką odjął. Czy to tylko chwilowe?

Conway odetchnął rozgłośnie. Pacjent wprawdzie strasznie wolno reagował, ale jednak miał swój rozum.

— Nie będzie więcej problemów z narzędziami — odparł. — Lepiej nawet. Gdy wytłumaczymy im wszystko do końca, będą pomagać w naprawach sprzętu i operowaniu, tam gdzie nam będzie nieporęcznie. Nie trzeba już też będzie poszerzać rozpadliny. Pacjent jest wystarczająco mobilny, aby samemu odsunąć się od wyciętego materiału, dzięki czemu przydzielone do tego jednostki będą mogły pomóc przy zasadniczym zadaniu. Skończymy o wiele wcześniej, niż sądziliśmy. Jak pan widzi, pacjent zgodził się w końcu z nami współdziałać.

Najważniejszą część operacji wykonano w ciągu czterech miesięcy i Conway został wezwany do Szpitala. Oczywiście leczenie pooperacyjne miało trwać jeszcze wiele lat. Planowano połączyć je z dalszymi badaniami Drambo i występujących na planecie form życia oraz ich kultur. Niemniej przed odlotem naszły jeszcze Conwaya poważne wyrzuty sumienia w związku z tak licznymi ofiarami. Gotów był nawet kwestionować wagę tego, czego dokonali. Pewien dumny ze swej pracy specjalista od kontaktów próbował wyjaśnić mu wówczas dość prosto, że zrozumienie nieziemca zawsze jest ważne, niezależnie od tego, czy w grę wchodzą różnice kulturowe, fizjologiczne czy technologiczne. Wiele będzie można się nauczyć od dywanów i toczków, ucząc ich rzeczy, które dla nich będą nowe. Conway uznał w końcu ten punkt widzenia. Przyjął też do wiadomości, że jako chirurg zrobił już swoje na Drambo. Gorzej, że zespół patologii, a szczególnie jedna osoba z tego zespołu, nadal miała tu wiele pracy.

O’Mara był na tyle uprzejmy, że nie ucieszył się otwarcie z rozterek Conwaya. Niemniej współczucia również nie okazał.

— Proszę przestać manifestować swoje cierpienie tak ostentacyjnym milczeniem — powiedział, witając Conwaya po powrocie. — Proszę wyrazić je jakoś i zapomnieć o nim. Im szybciej, tym lepiej. Gdyby miał pan z tym kłopoty, przypominam, że najlepsza jest terapia przez pracę, ja zaś w ramach uprzejmości mam dla pana nowy przypadek. Proszę spojrzeć. — Włączył umieszczony za biurkiem ekran. — Tę istotę znaleziono w jednym z nie zbadanych dotąd regionów. Padła ofiarą katastrofy, w trakcie której jej statek został dosłownie przepołowiony. Hermetyczne grodzie odcięty w porę ocalałą część, a pański pacjent zdołał wpełznąć do niej, zanim włazy się zatrzasnęły. Tyle że nie cały… To był duży statek wypełniony jakąś odżywczą glebą i pacjent ocalał, chociaż, powiedziałbym, tylko połowicznie. Niestety, nie wiemy, którą jego część udało się nam uratować. Rozumie pan problem?

Conway wpatrzył się w ekran, już teraz szukając w myślach sposobów na unieruchomienie pacjenta, by móc wykonać odpowiednie badania i podjąć leczenie. Należało też jakoś zrewitalizować glebę, która musiała być już prawie jałowa. Albo wyprodukować nową. Trzeba też będzie zbadać wrak statku, żeby ustalić typ i zakres zmysłowego odbioru istoty. Jeśli przyczyną katastrofy była eksplozja w maszynowni, a był to najczęstszy powód takich kłopotów, wówczas ocalała część pacjenta mogła być tą ważniejszą, zawierającą mózg.

Nowy pacjent nie przypominał dokładnie węża Midgardu, ale niewiele mu do niego brakowało. Jego zwoje wypełniały niemal cały pokład hangarowy, w którym tymczasowo go umieszczono.

— I co? — spytał ponownie O’Mara.

Conway wstał, ale nim wyszedł, spojrzał jeszcze na psychologa.

— Jaki on maleńki — powiedział z uśmiechem.

Загрузка...