„Oddaję! Oddaję! Oddaję!” – przekazywał raz po raz, żałośnie.
Nie miałem pojęcia, co może oznaczać to „oddaję”. Co mi oddawał? Zwycięstwo? Swój honor? A może Jagodę?
Puściłem go. Przygarbiony, smętny, trzymał się za pogryzioną szyję. Poszedł, nie oglądając się za siebie.
Dopiero wtedy popatrzyłem w stronę domu. Stał tam Słony. Był bardzo blady. Jedną ręką przyciskał do siebie płaczącego Tygryska, drugą obejmował Jagodę. Klęczałem na ziemi i zastanawiałem się, czy zdołam wstać, by podejść do tej trójki. Wyręczył mnie Mówca, prawie zanosząc na maty.
„Przyszedłem za późno, inaczej przerwałbym to szaleństwo. Na miłosierdzie Losu! Niemal obdarł cię ze skóry.”
Wpadło mi do głowy, że to zdarzenie może wydać się niewiarygodne. Ktoś, kto być może po latach weźmie do ręki ten pamiętnik, nazwie mnie kłamcą i pyszałkiem. Zapewniam, że wszystko jest prawdą.
Żeby dokładnie to wyjaśnić, powinienem cofnąć się do czasów dzieciństwa. Nie byłem lubiany. Płowy żył skromnie, jak na maga, lecz i tak zawsze byłem nieco lepiej ubrany niż reszta wiejskiej dzieciarni. Nie byłem tak obciążony pracą. Zazdroszczono mi swobody, zabawek i książek, nie mając pojęcia, że czasem pracuję ciężej niż inni – głową. Wystarczył jeden złośliwy i silny chłopiec, by pociągnąć za sobą resztę i zatruć mi skutecznie życie. Bardzo szybko zdobyłem doświadczenie, że walka według jakichkolwiek zasad nie popłaca. Nauczyłem się gryźć, wkładać palce do oczu, walić poniżej pasa, kopać leżącego… wszystkiego, co było niehonorowe, a pozwalało zdobyć przewagę nad masywniejszym przeciwnikiem. Wyrobiłem sobie opinię małego, wrednego szczura. Rzadko zwyciężałem, lecz jeszcze rzadziej mój przeciwnik wracał do domu w lepszym stanie ode mnie. Płowy opatrywał moje bitewne rany, biadając, że zaprzepaszczam możliwość zaprzyjaźnienia się z kimkolwiek. Cóż, za wszystko czymś się płaci. Ja chciałem mieć spokój. Pewność, że mogę iść z książką na pastwisko i nikt nie wytłucze mnie nią po głowie ani nie powyrywa kartek.
Krótko: doświadczenia z lat chłopięcych sprawiły, że umiałem się bić i to naprawdę skutecznie.
Skaleczenia okazały się tak samo powierzchowne, jak bolesne. Pożeracz Chmur miał paznokcie jak, nie przymierzając, kawałki szkła. To, co w pierwszej chwili wyglądało na okropne rany, okazało się po prostu rozległymi zadrapaniami. Gorzej rzecz się miała z ugryzieniami, ale i one nie były aż tak bardzo poważne. Wyglądało na to, że to straszliwe starcie ze smokiem stosunkowo niewiele mnie kosztowało.
Bardzo dokładnie musiałem opisać Słonemu całe zajście. Nie winił mnie za nic, a wprost przeciwnie.
„Byłem głupcem” – stwierdził ze smutkiem. – „Nie powinienem pozwalać Jagodzie na te spotkania. Myślałem, że to jest niewinne. Nie miała tu żadnych przyjaciół… nikogo w swoim wieku… Kocham ją, chciałem dobrze. Tymczasem ucierpiałeś ty i Pożeracz Chmur, i ona też.”
Cały kłopot był w tym, że Pożeracz Chmur dorastał. Nie da się oszukać natury. Smok pozostanie smokiem, choćby nie wiem jak bardzo przypominał chłopca – miłego, wygadanego i bardzo inteligentnego. Oto nadszedł czas, by młody smok poszukał sobie partnerki i własnego miejsca. Zupełnie przypadkowo stałem się jego rywalem. Stanąłem do walki, nie wiedząc właściwie, o co się toczy, i niestety wyszło na to, że wygrałem samicę oraz smocze terytorium. Losie, chroń niewinnych. Może i dobrze się stało. Kto wie, do czego doszłoby, gdyby ten romans rozwijał się dalej.
Ze swego miejsca na macie patrzyłem później, jak Słony i Jagoda chodzą powoli między drzewami rosnącymi od strony morza. Rozmawiali długo. Widziałem, jak obejmują się. Jagoda nikła w potężnych ramionach ojca, mała i krucha niczym cukrowa lalka. Dużo pewnie sobie powiedzieli. Wiele się między nimi wyjaśniło. Jagoda na pewno nie stanie się od razu słodką dzieweczką i wzorem kochającej córki, a Słony popełni jeszcze niejeden błąd, bo wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Niemniej szło ku poprawie.
To był trudny dzień. Przełomowy. Przemyślałem go jeszcze raz od początku do końca. Zastanowiłem się, czy jeszcze raz dokonałbym podobnych wyborów i stwierdziłem, że tak. Nawet podjęcie walki z Pożeraczem Chmur było słuszne, skoro ostatecznie przywróciło mi szacunek młodego smoka, a pośrednio przyniosło korzyść Jagodzie.
Świadomość tego krzepiła i nawet jakby łagodziła ból w karku. Ale tylko trochę.
Od tamtego czasu nie widziałem Pożeracza Chmur ani razu. Co prawda, Jagoda była znacznie przyjemniejszym towarzystwem niż przedtem, a Słony chętnie poświęcał mi czas. „Rozmawialiśmy” o różnych sprawach i coraz bardziej zżywaliśmy się ze sobą. Poza tym dodatkowych zajęć dostarczył mi Żywe Srebro wraz z młodszym bratem. Dzieciaki paplały swobodnie w trzech językach (tak twierdził ich ojciec): po lengorchiańsku, w smoczym dialekcie i prymitywnej gwarze wydrzaków. Teraz zaczęły domagać się, bym pokazywał im gesty mowy rąk. Bawiłem się równie dobrze jak oni, obserwując, jak z powagą należną czarodziejskim rytuałom powtarzali proste znaki. Takie jak „Ojciec”, „Matka”, „Iść”, „Jeść”, „Pływać”.
A mimo to, nieobecność Pożeracza Chmur stworzyła pustkę koło mnie. Coś w rodzaju dziury po wyrwanym zębie, którą maca się językiem w poczuciu straty integralnej części ciała. Trudno to wyjaśnić. Były chwile, że uświadamiałem sobie ten brak tak silnie, że odczuwałem wewnętrzny ból – cierpienie ducha.
Czasami zastanawiałem się, co porabia Pożeracz Chmur. Czy nadal przebywa z rodziną, bawi się z Liska, poluje z Pazurem, a może krąży po wyspie, poszukując smoczej panny do wzięcia? Nie docierały do mnie żadne wieści o nim.
Dni mijały. Poschodziły mi już nawet strupy, zostawiając tylko jasne kreski nie opalonej skóry, które i tak niebawem miały zniknąć. Po staremu włóczyłem się tu i tam. Czasem w towarzystwie Jagody, a częściej samotnie. I właśnie podczas takiej wędrówki bez celu, trafiłem do ruin starego miasta na Jaszczurze. Wiedziałem o nim już przedtem i nawet z grubsza znałem położenie, ale dopiero teraz nogi przyniosły mnie w ten odległy rejon.
To miejsce bardzo przypominało terytorium Szaleńca. Podobne, kruszejące powoli ściany z dopasowanych do siebie niewielkich bloków kamiennych. Resztki tarasów, popękane misy, w których kiedyś zapewne hodowano kwiaty lub używano jako wodotrysków. Częściowo pozapadane portale, uszkodzone rzeźby przedstawiające skośnookich wojowników i kobiety o obnażonych piersiach, półludzkie bestie różnych rodzajów (także lamie), zatarte przez pogodę motywy kwiatowe wijące się wokół kolumn i nad zwieńczeniami ślepych okien. Zauważyłem, że dość często pojawiały się statuetki węży. Obłe cielska oplatały podstawy podpór, zdobiły wydeptane progi. Rozwarte paszcze stanowiły wyloty rynien lub zakończenia wytartych balustrad.
Miasto z wolna pochłaniała dżungla. Płyty niskich tarasów oraz chodników rozepchnęły korzenie drzew. W spoinach i pęknięciach murów wyrosła trawa i chwasty. Ktoś jednak dbał trochę o to miejsce. Znać było ślady wycinania wszędobylskich lian. Tajemnicza ręka nie pozwoliła zakorzenić się młodym drzewkom. Usunęła też zwalone konary, których pełno było tuż za granicami zabudowy.
Zanurzyłem się w tym królestwie zapomnianej świetności. Z murów emanowała melancholia. Wśród gruzów znalazły schronienie jaszczurki, zwinnie umykające spod stóp, długonogie pająki i skorpiony. Te ostatnie, wbrew utartym opiniom, na szczęście nie szukały zwady i wycofywały się szybko, gdy padł na nie choćby mój cień.
Wszystko to było niezwykle interesujące i obiecywałem sobie, że wrócę tu z przyborami do rysowania, by zrobić podobizny co ciekawszych rzeźb. Na nowo ukłuło mnie wspomnienie Pożeracza Chmur. Bardzo lubił rysować i robił to dużo lepiej ode mnie. A wtedy, jakby jakiś bóg postanowił zakpić sobie ze mnie, zobaczyłem bose nogi wyłaniające się zza jakiegoś fragmentu wiekowej architektury. Zrobiłem parę kroków. Nogi należały do znajomej postaci. Pożeracz Chmur leżał na spłachetku piasku nawianego na zrujnowany taras. W swobodnej pozycji na boku, z ramieniem pod głową, jakby spał. Na jego udzie przycupnęła zielona jaszczurka, chłonąc równocześnie ciepło słońca i cudzej skóry. Leżał zupełnie nieruchomo, ale oczy miał otwarte. Palce wolniutko, leniwie przesypywały piasek. Przypominał jeszcze jedną statuę – ze starego, pociemniałego brązu, na którym ktoś położył figurynkę zwierzątka z trawiastego nefrytu. Czyżby właśnie tutaj postanowił osiąść?
Nie kryłem się. Zobaczył mnie, podciągnął wargę do góry, pokazując zęby. Zachowałem spokój i usiadłem, krzyżując nogi. Spłoszona jaszczurka umknęła między kamienie. Pożeracz Chmur przestał grozić zębami, spuścił wzrok. Nabrał garść piachu i sypał go powoli, wąską strużką. Obaj czuliśmy się niezręcznie.
Nie spodziewałem się tego spotkania, ani tego, że Pożeracz Chmur po tak długim czasie nadal pozostaje w ludzkiej skórze. Oczekiwanie nie wiadomo na co przedłużało się.
Miałem powody by przypuszczać, że Pożeracz Chmur nie życzy sobie mojej obecności tutaj. A jednak, gdybym wtedy odszedł, straciłbym ostatnią możliwość pojednania. Rozstalibyśmy się pewnie na zawsze, podzieleni nieporozumieniem, zatracając cały ten czas, gdy byliśmy razem. I to wszystko z powodu dziewczyny, na której mi nawet nie zależało. Nie warto było z takiej przyczyny marnować przyjaźni. Miałem nadzieję, że Pożeracz Chmur zdążył ochłonąć i też tak myśli.
Wreszcie poczułem, jak ciepła łapa mentalnego kontaktu dotyka mego umysłu. Nieśmiałe było to połączenie i pełne rezerwy.
„Co u ciebie?” – spytał Pożeracz Chmur. „Wszystko w porządku.” „Co robi Słony?”
„To, co zwykle. Ostatnio wrócił do spisywania słownika lengorchiańsko-smoczego. Jak tam Liska?” „Rośnie. A dzieciaki Słonego?” „W porządku.”
Cała ta „rozmowa” przypominała pianę na piwie. Dużo niczego. Gdzieś pod wszystkimi warstwami smoczych myśli czaiło się pytanie o Jagodę i obaj doskonale o tym wiedzieliśmy. Rozejrzałem się dokoła. „To twój obszar?”
„Skaczącej Gwiazdy. Ale mogę tu być, póki mało jem.” Drażniła mnie ta bierna poza Pożeracza Chmur. Nie raczył nawet unieść się na łokciu. Nabrałem ochoty, by trochę go sprowokować.
„Co tu robisz, oprócz tego, że wylegujesz się na słońcu, objadasz i tyjesz, jak wół naznaczony do zarżnięcia?”
„Nic.”
Rzucił mi nachmurzone spojrzenie. Udałem, że tego nie zauważam. Ciągnąłem dalej.
„Jasne. Świetny sposób spędzania czasu. Nie trzeba się myć, czyścić zębów, czytać książek, układać wierszy ani łazić po drzewach. Nie warto też odwiedzać znajomych, skoro wszyscy są głupsi od ciebie.”
Tak jak przypuszczałem, to go ruszyło. Podniósł się, minę miał zagniewaną.
„Nie warto też wkładać na siebie czegokolwiek, bo i po co?” – dodałem złośliwie, mając na myśli strój Pożeracza Chmur, a właściwie całkowity jego brak.
Przewróciłem się na wznak, luźno rozrzucając ręce i przymykając oczy.
„Zasadniczo, to nie warto też oddychać.”
Pożeracz Chmur nachylił się nade mną. Był zły, ale nie pokazywał zębów. Marszczył brwi i wysuwał szczękę.
„A ty, jak zwykle, jesteś uroczy” – przekazał.
„Jak zwykle” – zgodziłem się. – „Za to ty nie jak zwykle. Co się z tobą dzieje? Od tygodni zachowujesz się, jakbyś na głowę upadł. Jeśli to ma ci poprawić nastrój, to proszę bardzo, możesz mnie sprać.”
Podniosłem brodę, odsłaniając szyję, na której jeszcze widniały ślady paznokci Pożeracza Chmur.
„Co wybierasz? Kły, pazury, pięści…?”
Zmieszał się, biedak, okropnie.
„Daj spokój. Minęło. Teraz ty ją masz. Pogodziłem się z tym.”
Wstałem, potrząsając głową.
„Nie rozumiesz. Nie mam Jagody. Nikt jej nie ma i nie powinien mieć. To przecież nie jest smoczyca. Sama wybierze, z kim chce być. A w ogóle na razie sama nie wie, czego chce. Zastanów się, ile ona ma lat. To przecież jeszcze prawie dziecko. Bawiła się z tobą, a teraz się boi.”
Pożeracz Chmur patrzył posępnie w ziemię.
„To co mam robić?” – zapytał nieco bezradnie. – „Nadal ją…” – jego uwaga odpłynęła, gdy usiłował zorientować się we własnych, pomieszanych uczuciach. „Nadal ją lubię” – dokończył.
„Wykąp się” – poradziłem. Wzdrygnął się, jak ukąszony. – „Albo chociaż wyszczotkuj. Pożyczę ci jakieś portki. Idź i przeproś Słonego. Spróbuj pogadać z Jagodą, pewnie ci przebaczy. Lepsza będzie z niej przyjaciółka niż żona, zapewniam cię.”
Pożeracz Chmur ożywił się.
„Masz rację. Wszystko się jakoś ułoży. Ale nie myśl, że ja tu tylko łapałem jaszczurki. Szperałem tu i ówdzie. Chodź, pokażę ci coś ciekawego.”
Pociągnął mnie za sobą. Oczy błyszczały mu podnieceniem. Znowu miałem przed sobą starego Pożeracza Chmur – energicznego, sprytnego, z psotnym błyskiem w oku, a nie niedawnego zamglonego kochanka.
Zaprowadził mnie na sam skraj opuszczonego miasta, gdzie ostatnie budynki stały przytulone do stromego stoku. Całkiem niedawno obsunęła się tu niewielka lawina, tworząc rumowisko kamieni, ziemi i połamanych gałęzi. Przedarliśmy się przez to wszystko, a Pożeracz Chmur pokazał mi otwór ziejący w załomie skalnym. Częściowo zasłaniały go spiętrzone kamienie.
„Odsłoniło się to po ostatnim wstrząsie. Przedtem była tu taka zwyczajna stromizna. Nigdy mi do głowy nie przyszło, że pod tym może być jaskinia. Masz ochotę wejść?”
Zajrzałem w szczelinę. Była wystarczająco szeroka, by przecisnął się przez nią człowiek. Z wnętrza groty czuć było stęchlizną. W głębi mrok zamieniał się w atramentową czerń. Cofnąłem się. Pożeracz Chmur zmrużył kpiąco oczy.
„Biedny Kamyk, boi się ciemności” – zadrwił. To był chwyt poniżej pasa.
„Nie boję się, tylko jestem rozsądny” – zaprzeczyłem, wiedząc, że i tak go nie oszukam. – „Dlaczego miałbym brodzić w nietoperzym łajnie i rozbijać sobie głowę po ciemku? Wrócę tu z latarnią, a przy okazji zostawię Słonemu wiadomość, gdzie jestem.”
„Daj spokój Słonemu, pewno jest zajęty robieniem następnego dziecka” – drażnił Pożeracz Chmur. – „Nietoperzy tam nigdy nie było, sprawdzałem. Wielki mag, pogromca smoków, a tchórzy, bo nie ma światła. Biedactwo, wracaj do domu.”
Rozumiałem, że chce się choć trochę na mnie odegrać za tamtą porażkę. Wzruszyłem ramionami. Nie miałem zamiaru dać się sprowokować. Dlaczego miałbym się z nim szarpać o jakąś błahostkę? Już miałem odejść, gdy Pożeracz Chmur zaczął z innej strony.
„Nie musisz iść aż nad zatokę. To kawał drogi, a lampa znajdzie się i tutaj.”
Zaśmiał się, widząc moje zaskoczenie. „Nie wiedziałeś, że Słony ma tu drugi dom, na porę deszczową?”
Nie wiedziałem, ostatecznie nie każdy musi wszystko wiedzieć. Okazało się, że Słony doprowadził do porządku jeden z domów na peryferiach i nawet planował jego rozbudowę. Z pomocą zaprzyjaźnionych smoków, które pomagały dźwigać największe ciężary, ułożył na nowo belki stropowe i pokrył budynek dachem. Połatał dziury w ścianach, wstawił drzwi i okiennice. Wykonał naprawdę potężną pracę. Nic dziwnego, że wyrobił sobie takie mięśnie.
Dostać się do środka było niezwykle łatwo. Wystarczyło przesunąć drewniany rygiel. Było pewne, że nie ma on chronić przed złodziejami, a tylko stanowić przeszkodę dla wścibskich zwierząt. Wnętrze tak bardzo różniło się od skromnej siedziby Mówcy nad brzegiem oceanu, że trudno było uwierzyć własnym oczom. W kilku pomieszczeniach rozstawiono ozdobnie rzeźbione sprzęty. Były tu stoły, a jakże, i miękko wyściełane krzesła. Łóżka ze słupkami do rozwieszania zasłon. Inkrustowane metalem skrzynie na odzież i regały zastawione dziesiątkami cennych przedmiotów. Zajrzałem ostrożnie do pomieszczenia, służącego za kuchnię. Dość będzie, jeśli napiszę, że Księżycowy Kwiat miała tam stół z marmurowym blatem. W kącie dojrzałem porzuconą niedbale lalkę o główce z malowanej porcelany, ubraną w sztywną sukienkę, gęsto wyszywaną złotą nitką. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Ukochaną zabawką małej Słonecznej był kot uszyty domowym sposobem z owczej skóry. Miał oczy z guzików, wąsy z końskiego włosia i był wytarty od ciągłych czułości.
Słony wpakował w wyposażenie tego domu sporą część zasobów, jakie pozostały mu z przeszłości. Być może nawet wszystkie. Rodzina maga zupełnie nie pasowała do tego wnętrza. Poznałem ich wszystkich wystarczająco, by wiedzieć, że nie cenią sobie powierzchownego bogactwa. Nie wyobrażałem sobie Słonego w tunice ze złotą lamówką, w jedwabnych pończochach, ani Księżycowego Kwiatu ubranej w atłasową suknię, obwieszoną klejnotami, jak wydaje polecenia służbie. Ale Jagoda… tak, ją mogłem sobie wyobrazić w roli księżniczki.
Lampa wraz z zapasem oleju znalazła się w spiżarni, świecącej na razie pustkami, prócz koszy z ziarnem i paru beczek, których zawartości nie sprawdziłem. Nie miałem już wykrętu, by odłożyć wyprawę do wnętrza ziemi. Gdybym zrezygnował, Pożeracz Chmur wyśmiewałby mnie do końca mego życia. Zresztą nie będę krył, że zaczęło pociągać mnie to przedsięwzięcie. Czym ostatecznie mogła grozić taka przechadzka, przy dobrym oświetleniu? Przy tym w każdej chwili mogliśmy zawrócić. A może odkryjemy coś niezwykłego?
Ledwo zrobiłem parę kroków w jaskini Pożeracza Chmur, stwierdziłem, że coś jest nie tak. Geologia nie była moją mocną stroną, ale w głowie snuły mi się jakieś strzępy wiadomości. Po pierwsze – tej groty w ogóle nie powinno tu być, nie pasowała mi do skał magmowych. Po drugie – od kiedy to jaskinie mają równiutkie dno i gładkie ściany, bez żadnych pęknięć, załomów, nacieków i temu podobnych ozdób? Można by się spodziewać, że skalny korytarz rozszerzy się niebawem w podziemną salę, gdzie ujrzymy cuda podziemnego świata. Skalne nawisy, pasma błyszczących minerałów a może nawet rudy srebra. Nie byłem aż tak naiwny i słusznie. Tunel ciągnął się, jednostajny jak ślad po przejściu w ziemi gigantycznego robaka.
„Jak daleko zaszedłeś?” – spytałem Pożeracza Chmur, który wciąż podtrzymywał kontakt. „Dziesięć, jedenaście swoich długości.” „Czemu tak mało?”
„Bo dalej przestałem cokolwiek widzieć” – odparł bez cienia wstydu.
Oświetlałem ściany korytarza, a wrażenie jego nie-naturalności potęgowało się. Szliśmy wraz z Pożeraczem Chmur coraz dalej. Plama jasnego światła dziennego za naszymi plecami stawała się coraz mniejsza. Podzieliłem się z towarzyszem swoimi podejrzeniami.
„Dzieło ludzi?” – zdziwił się. – „Nie przesadzasz?” „Lepiej. To może być robota dawnych magów. Podobne rzeczy widziałem w Kręgu. Zauważ, że tu nie ma śladów narzędzi.”
„Właśnie!” – upierał się. – „Myślisz, że wszystko, co niezwykłe, od razu musi być stworzone przez was. Mania wielkości. Dlaczego nie miałaby tego zrobić natura?”
„Bo lawa raczej nie rzeźbi korytarzy a wody tu nie ma i nie było. Jest całkiem sucho. Poza tym przekrój tunelu jest bardzo regularny. Jakby przetoczyła się tędy kula.”
Pożeracz Chmur dąsał się jeszcze, ale uznał moje argumenty. Zastanawiało mnie, jak to zostało zrobione i gdzie się kończy ten dziwaczny podziemny trakt. A także: czemu służył? Monotonia otoczenia zaczęła nas denerwować. Spodziewaliśmy się czegoś ciekawszego. Pożeracz Chmur, który na ogół i tak był mniej cierpliwy ode mnie, nudził się i żałował, że zaproponował tę wyprawę. W końcu stanął, opierając się o ścianę plecami. „Mam dość. Wracajmy.”
Obejrzałem się za siebie. Zaszliśmy dość daleko. Wejścia nie było już widać. Przykucnąłem, stawiając latarnię na ziemi. Przesunąłem ręką po kamieniu. Był lekko chropowaty. Potarłem palce o siebie, czując, że pozostało na nich trochę ziaren piasku. Wychwyciłem jeszcze jeden nie pasujący element. Było za czysto. Powinienem znaleźć tu kurz i proch, który osypał się ze stropu. Tymczasem niemalże można tu było jeść.
Nadal wspierałem się dłonią o ziemię, gdy palce i podeszwy stóp przeszyło mi leciutkie drżenie. Pożeracz Chmur też tego doświadczył. „Kamyk?…”
Ledwo wyczuwalne drgania przemieniły się w wyraźne wibracje. Wymieniliśmy z Pożeraczem Chmur zaniepokojone spojrzenia. Porwałem lampę i nie czekając na nic, pobiegliśmy ku wyjściu. Skała trzęsła się pod naszymi stopami. Chwila przerwy i nadszedł kolejny paroksyzm, silniejszy niż poprzedni. „Przy trzecim padają drzewa” – przypomniałem sobie znaki kreślone przez Jagodę. Przyspieszyłem. Kołysząca się latarnia rzucała fantastyczne cienie na ściany tunelu. Spodziewałem się ujrzeć zbawczą łatę światła dnia i powiew świeżego powietrza. Zamiast tego uderzył nas w twarze duszący obłok pyłu. Potknąłem się na rumowisku, zaścielającym podłoże i padłem na kolana. Odruchowo poderwałem lampę do góry, chroniąc ją przed rozbiciem. Wstrząsy ustały. Z zapartym tchem oczekiwałem następnego ataku rozgniewanej ziemi, który zwali nam strop na głowy, lecz na szczęście nie nadszedł. Za to żółte światło lampy wydobyło z mroku straszny obraz. Tam, gdzie niedawno istniało wejście do tunelu, piętrzył się stos kamieni wymieszanych z ziemią. Następny fragment zbocza osunął się, grzebiąc nas żywcem. Trwałem w niewygodnej pozycji, gapiąc się tępo przed siebie, póki Pożeracz Chmur nie wyjął mi z odrętwiałych palców uchwytu latarni. Potrząsnął moim ramieniem. „Kamyk?… Nic ci nie jest?” Wstałem, odruchowo otrzepując spodnie. „Nic. Wszystko w porządku. Świetnie.” Wszystko było w porządku, prócz tego, że zostaliśmy zasypani w podziemnym tunelu, pod nie wiadomo jak grubą warstwą głazów. Absolutnie nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy wody ani nic do jedzenia, a od gęstej czerni oddzielał nas tylko krąg światła latarni, która zgaśnie, gdy skończy się zapas oleju w zbiorniku. Podniosłem kamień i rzuciłem nim w zaporę w bezsilnej złości.
„Uważasz, że to moja wina” – przekazał posępnie Pożeracz Chmur.
„Nie. Może trochę. Nie zwracaj uwagi, jestem nieco zdenerwowany.”
Tak naprawdę byłem bardzo zdenerwowany. Próbowaliśmy z Pożeraczem Chmur odwalać kamienie. Prędko doszliśmy do wniosku, że ta praca mogłaby zająć nawet tydzień, a tyle czasu przecież nie mieliśmy. Zaprzestaliśmy tych jałowych wysiłków, gdy spod rumowiska ukazała się potężna kłoda, która skutecznie zaklinowała wylot. Nawet Pożeracz Chmur nie dał rady jej ruszyć.
Zadziwiające było, że trzęsienie ziemi nie naruszyło samego korytarza. Unosiłem światło jak najwyżej, oglądając sklepienie. Nie było na nim widać żadnych pęknięć, nawet zarysowań. Solidna robota. Przykręciłem lampę, by starczyła na dłużej. Odpoczywaliśmy. Powtarzałem sobie: „Tylko spokojnie… Tylko nie wpadać w panikę…”, a chwiałem się właśnie na cienkiej krawędzi, za którą czyhało bagno obłędu. Pożeracz Chmur, oparty o ścianę, wodził po niej palcami w roztargnieniu. Ocknął się nagle.
„To jest gęste” – przekazał ze zdumieniem.
Nie rozumiałem. Ściana? Dlaczego „gęste”? Pożeracz Chmur przywarł do skały całym ciałem, jakby chciał się z nią stopić w jedno. Trwał tak przez moment, po czym odstąpił o krok, oglądając ścianę, jakby była czymś godnym podziwu.
„Miałeś rację. Jeśli nie maczał w tym palców ktoś z twego bractwa, to ja jestem tchórzofretką. Ten kamień jest tak ściśnięty, że jego cząstki aż jęczą. Coś niesamowitego.”
Zagęszczona struktura skały. Znałem tylko jeden rodzaj ludzi zdolny do czegoś takiego – Stworzycieli. Któryś z nich (a może było ich wielu) przeszedł tędy tysiąc lat temu, rozpychając swym talentem kamień na boki, jakby to była woda. Pożeracz Chmur miał podobne zdolności, lecz nie chciał podjąć próby utorowania drogi przez zawał tym sposobem.
„To za trudne. Zbyt duża masa do przetworzenia, a ja nie jadłem od wczorajszego ranka. Umarłbym z wysiłku. Wypaliłbym się w parę chwil.”
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Pożeracz Chmur zużywał sporo energii na każdą przemianę. Dlatego też jego transformacje były nieczęste. Nawet objedzony po same uszy, już po chwili znów był głodny, zużywając zasoby prędzej, niż ogień spala garść słomy. Absolutnie nie powinien rozpoczynać z pustym żołądkiem. Ale czasem sytuacja wymaga ofiar.
Orientowałem się, że początkowy odcinek tunelu biegnie wzdłuż powierzchni stoku. Prawdopodobnie od wolności dzieliła nas tylko skalna ściana nie grubsza niż długość ciała, a może nawet cieńsza. Lecz Pożeracz Chmur oburzył się na moją głupotę jeszcze bardziej, niż przedtem.
„Oszalałeś!? Życie ci się znudziło!? Tego nie rusza nawet trzęsienie ziemi. Czy wiesz, co może się stać, jeśli jeszcze bardziej sprasuję ten nieszczęsny kamień?!”
Nie wiedziałem, ale Pożeracz Chmur też zapewne nie wiedział. Mogło nie stać się zupełnie nic, a mogła wydarzyć się katastrofa, która zmiotłaby pół tej wyspy. Nie byłem pewien, czy Pożeracz Chmur ma rację tak do końca, ale skoro nie chciał próbować, nie mogłem go zmusić. Ostatecznie znałem się głównie na tworzeniu iluzji. Poprosiłem za to, by „sięgnął” na zewnątrz i spróbował zawiadomić kogokolwiek, w jakie popadliśmy tarapaty. Przez dłuższy czas wyłapywał emanacje ptaków, małp i jakichś innych, nieokreślonych stworzeń. Zagryzał wargi, desperacko brodząc w setkach niewyraźnych, zwierzęcych instynktów, poszukując jasnych umysłów smoczych. Wreszcie zrezygnował.
„Nikogo w pobliżu. Skacząca Gwiazda wypuścił się gdzieś dalej. Inni drzemią albo polują i nie pozwalają sobie przeszkadzać, od razu zasłaniają się.”
Byliśmy rozczarowani. Pozostawało liczyć wyłącznie na siebie. Mogliśmy zrobić już tylko jedno. Wstałem i podniosłem latarnię.
„Idziemy szukać wyjścia.”
Korytarz Stworzycieli ciągnął się w nieskończoność. Straciłem zupełnie poczucie czasu. Zdawało mi się, że idziemy już parę dni. Tak dawały do zrozumienia obolałe stopy. Jednak lampa wciąż się paliła wątłym płomyczkiem, podtrzymującym na duchu. Musiały więc minąć godziny a nie dni. Pożeracz Chmur wlókł się koło mnie, noga za nogą, ponuro wlepiając oczy w ziemię. „Pogadywaliśmy” to o tym, to o tamtym, aby tylko czymś zająć myśli.
W pewnej chwili krążek blasku wyłowił z mroku rozwidlenie tunelu. Stanęliśmy, niezdecydowani dokąd iść.
„Którędy teraz?” – spytałem, nie spodziewając się konkretnej rady. Pożeracz Chmur bezradnie pokręcił głową. Oba korytarze rozchodziły się pod łagodnym kątem. Wyglądały tak samo. Nie istniała żadna wskazówka, która pomogłaby dokonać wyboru. Instynkt podsuwał, by iść w prawo, lecz kto zaręczy, że ta właśnie droga jest właściwa? Może to lewy tunel poprowadziłby nas na powierzchnię, a prawy skończyłby się ślepo lub następnym rozwidleniem, a potem następnym… aż zagubilibyśmy się w podziemnym labiryncie. A nasze kości byłyby jedynym urozmaiceniem tych jednostajnych wnętrzności wulkanicznej góry. Wszedłem do lewej odnogi, postawiłem lampę i ostrożnie zdjąłem z niej szkło. W ciężkim, dusznym powietrzu podziemia płomyk ledwo się poruszał. Obserwowałem go przez parę chwil, starając się nie dmuchać w jego stronę. Następnie przeniosłem latarnię do prawego odgałęzienia. Miałem nadzieję, że ruch płomyka wskaże choćby nieznaczny przepływ świeżego powietrza, a tym samym wyznaczy właściwą drogę. I rzeczywiście, w prawym korytarzu płomień przechylił się lekko w moją stronę. Mój towarzysz obserwował podejrzliwie te manipulacje, ale nie protestował, gdy stanowczo skierowałem go we właściwym kierunku.
„Nie wpadłbym na to” – przyznał. „Cieszę się, że tu jesteś.”
„A ja nie” – odparłem sucho.
Poszliśmy dalej, nie mając żadnego innego wyboru, jak dążyć do przodu i mieć nadzieję. Niepokojem napełniała mnie myśl, że latarnia robi się coraz lżejsza. Zbiornik wyczerpywał się. Co zrobimy bez światła w absolutnych ciemnościach, których nie przenikał nawet koci wzrok Pożeracza Chmur? Płomyczek pełgał coraz niżej i niżej, a później z wolna zapadł się w sobie i zgasł. Jeszcze przez moment widzieliśmy czerwoną iskierkę na końcu knota. Potem i ona zginęła.
Poczułem się tak, jakbym stracił wzrok. Ciemność otoczyła mnie zewsząd. Zdawała się gęsta i lepka jak smoła. Czaiła się podstępnie, niczym coś żywego. Wślizgiwała pod ubranie, powodując zimne dreszcze, wtłaczała do gardła, tamując oddech. Zacząłem się dusić, zadławiony ciemnością. Otchłań otworzyła się pod mymi stopami i spadałem w nią bez końca. Bez końca.
Winien jestem podziękowanie Pożeraczowi Chmur, który wyciągnął mnie z tego stanu. Zanurkował za mną w przepaść szaleństwa, złapał w sieć pełnego kontaktu. Doprowadziło mnie do przytomności soczyste policzkowanie. Usłyszałem głos Pożeracza Chmur, wypowiadający słowa, z których większość nie nadawała się do powtórzenia. A prócz tego mój własny, pełen protestu krzyk:
– Aaaauł.
– (niezrozumiałe) gówno! Powinieneś bardziej (niezrozumiałe) nad sobą (niezrozumiałe) – powiedział Pożeracz Chmur, a ja pomyślałem, że mocno zaniedbałem naukę języka, przedkładając nad to studiowanie niewiele znaczących dźwięków. I jeszcze, że powinienem bardziej się do tego przyłożyć, póki mogę.
To była niezbyt sensowna myśl, biorąc pod uwagę naszą sytuację, lecz świadczyła przynajmniej, że wracam do siebie.
– Oddychaj normalnie! – rozkazał Pożeracz Chmur surowym tonem.
Tyle rozumiałem. Kiwnąłem głową, nie zastanawiając się nad tym, że mnie przecież nie widzi. Byłem mu wdzięczny, że mówi do mnie. Wyrównywałem oddech, zmuszając się, by nie myśleć o tych dziesiątkach ton skał nad naszymi głowami.
„Jedna mała owieczka na łące… dwie małe owieczki na łące… trzy małe owieczki…”
Dziesiątej owieczce Pożeracz Chmur sprzeciwił się bardzo stanowczo.
„Zmień tę wyliczankę. Robię się przez nią głodny. I przestań miażdżyć mi ramię, to boli. Może nareszcie wiesz, co ja przeżywałem, gdy kazałeś mi pływać.”
Myślał do mnie i mówił jednocześnie, rozumiejąc, że to pomaga. Rozgiąłem zdrętwiałe palce. Trzymałem się dotąd Pożeracza Chmur, jak tonący w trzęsawisku czepia się litościwej gałęzi.
– Możesz iść? – zapytał. Spróbowałem odpowiedzieć dźwiękiem.
– Mogę.
„Powiedziałeś to ustami czy talentem?” – zainteresował się smok.
„Talentem. Usta służą mi do jedzenia.”
– Dlaczego tak? „Przyzwyczajenie.”
Wstałem ostrożnie i ruszyliśmy w nieznane. Znacznie wolniej niż dotąd. Wyczuwając podłoże stopami i wyciągając ramiona przed siebie niczym ślepcy. Trzymaliśmy się za ręce jak dzieci zagubione wśród wieczystej nocy.
Pożeracz Chmur spytał: „Wiesz, co to znaczy?” i powiedział coś kompletnie niezrozumiałego.
– Nie – przyznałem.
Zachichotał i wyjaśnił. Krew uderzyła mi do głowy. Nie mam odwagi tego napisać. W każdym razie znaczenie słów przyprawiłoby o rumieńce najstarszą ladacznicę w stolicy cesarstwa. Skąd ten smoczy smarkacz znał takie określenia?
Przemierzaliśmy podziemia, krok za krokiem. Mój przyjaciel uczył mnie słów i całych zwrotów, gęsto okraszając je nieprzyzwoitymi wyrażeniami. A robił to całkowicie świadomie, wiedząc, że póki oburzam się, wstydzę za niego i kłócę, tak długo będzie mnie to bronić przed następnym atakiem bezdennego lęku przed ciemnością.
Kolejne rozgałęzienie korytarza było nieco inne. Jedna z odnóg biegła ku górze, druga nachylała się wyraźnie w dół. Tyle zdołaliśmy wymacać. Stanęliśmy w obliczu następnego wyboru.
„Powietrze jest mokre” – zawiadomił mnie Pożeracz Chmur, czuły na wilgoć jak żaba. Rzeczywiście, ja też odczuwałem zmianę.
– Dokąd bardziej? – spytałem.
– Gdzie bardziej – poprawił. Puścił moją rękę, ale nie zerwał kontaktu i słyszałem go, jak nuci niedbale jakąś melodyjkę. Błogosławione przez bogów zdolności, które nie pozwalały nam zgubić się nawzajem. Pożeracz Chmur wrócił po chwili.
– Bardziej na dole.
To mogło oznaczać, że ten korytarz kończy się jakimś zbiornikiem wodnym. Na przykład podziemnym jeziorem. Albo schodząc coraz niżej, ma kres na poziomie morza (co było bardziej prawdopodobne), tam gdzie fale żłobią podwodne groty. To mogła być nasza droga na powierzchnię. Istniał tylko jeden problem.
„Czy potrafiłbyś zanurkować?” – spytałem Pożeracza Chmur, niepewnie.
„Dobry żart” – przekazał tylko.
Zgodnie skierowaliśmy się pod górę. Tunel biegł stromo. Zastanowiłem się, czy zdołamy wrócić, gdyby obrana droga okazała się fałszywa. Byłem już bardzo zmęczony. Pożeracz Chmur trzymał się twardo, jak to smok, ale nie miałem złudzeń, że jego siły są niewyczerpane. Tymczasem jednak szedł nagi i bosy, nie skarżąc się na obite pięty, a jego dłoń była cieplejsza od mojej. Straciłem poczucie czasu w tych ciemnych lochach. Równie dobrze na zewnątrz mogła być już noc, jak i następny dzień. Z wolna zacząłem obojętnieć. Nawet mój brzuch zaprzestał głodowych awantur, wyczerpawszy cały zapas sztuk, jakimi zwracał na siebie uwagę. Na nagabywania Pożeracza Chmur odpowiadałem: „Tak” lub „Nie”. Szedłem z zamkniętymi oczami. W końcu nie robiło to żadnej różnicy. Popadłem w dziwny stan, graniczący ze snem.
O tym większy wstrząs przyprawiło mnie nagłe, silne uderzenie w czoło!
„Korytarz się skończył” – stwierdził Pożeracz Chmur niepotrzebnie.
Przeszkoda, na którą wpadłem, nie była zimnym kamieniem! Dotykiem rozpoznawałem znajome powierzchnie wypaczonych starych desek. Szorstkie, rozsypujące się elementy były zapewne resztkami okuć. Na wieczny
Krąg! To były po prostu drzwi. Zamknięte drzwi, co prawda, ale to nie było żadną przeszkodą. Wystarczyły dwa uderzenia ramieniem, by wypadły z zawiasów. Obietnica wyjścia z tych obrzydłych kazamatów dodała nam sił. Niestety, wnętrze, do którego się dostaliśmy, było tak samo ciemne. Weszliśmy, stąpając ostrożnie, jakby kamienna podłoga usłana była tłuczonym szkłem. Trzymałem ręce na ramionach Pożeracza Chmur. Klasnął w dłonie. Echo, które do nas wróciło, było inne niż w tunelu.
„To duża sala” – ocenił smok. – „Z wysokim sklepieniem.”
„Uważajmy. Tu może być wszystko. Jakieś dziury, pułapki, zapadnie… albo wyrzutnie strzał…”
„Twoi przodkowie musieli być dość osobliwi.”
Nie spenetrowaliśmy całego pomieszczenia. Natrafiliśmy na dziwaczny wytwór z wypolerowanej płyty kamiennej położonej na dwóch skalnych blokach. Nasze ręce, błądzące chaotycznie po jej powierzchni, natrafiały na jakieś nieokreślone drobne przedmioty. Pożeracz Chmur strącił naczynie, które rozbiło się z klekotem glinianych skorup. Rowki po bokach płyty, w które wpadały palce, kojarzyły mi się z czymś niejasno, lecz nie potrafiłem określić, z czym. Do momentu, gdy znalazłem rzecz, która mogła być tylko jednym: dużym, lekko zagiętym nożem, który nie stępił się mimo upływu czasu. W mgnieniu oka wyobraźnia podsunęła mi obraz świątyni, ukrytej we wnętrzu góry, gdzie na kamiennym ołtarzu kapłan składał ludzkie daniny swym bóstwom. Byłem pewien, że rozlewano tutaj krew, wyrywano języki i bijące jeszcze serca z piersi wijących się w strasznym bólu ofiar. Obcinano palce małym dziewczynkom i rytualnie podrzynano gardła dziewicom. Rzuciłem nóż, jakby był rozpalony do czerwoności.
„Osobliwi… to za słabe określenie” – skomentował Pożeracz Chmur ze wstrętem.
To mnie dobiło. Wszystko przez Płowego. Zabraniał mi czytania zmyślonych bajek o potworach, a do głowy mu nie przyszło, że niektóre traktaty historyczne są znacznie gorsze. Osunąłem się tam, gdzie stałem i zwinąłem się w kłębek na zimnym kamieniu. Zmaltretowane nogi wyły o odpoczynek.
– Dość!… – jęknąłem. – Chcę spać.
Wyczułem, że Pożeracz Chmur kładzie się tuż obok. Dotykał mych pleców. Był gorący.
„Nie szalej. Wypalisz się do reszty, a potem zaczniesz wariować z głodu” – skarciłem go w myślach.
„Mam jeszcze zapasy” – odparł, lecz powrócił do poprzedniej, rozsądniejszej temperatury. Wycofał się z kontaktu.
Zasnąłem w mgnieniu oka. Nie dlatego, że było mi wygodnie, tylko po prostu z wyczerpania. Nie przeszkadzało mi już ani zimno i twardość posłania, ani makabryczne sąsiedztwo.
Zbudziłem się z poczuciem odmiany. Na pół przytomny, sortowałem doznania. Twarda posadzka, zesztywniałe mięśnie, ciężar ramienia Pożeracza Chmur na piersiach i jego oddech, który czułem na uchu. To nie to. Otworzyłem oczy. Smolista czerń zszarzała, stając się półmrokiem. Źródłem światła była wąziutka, pionowa szczelina, śląca cienki wachlarzyk słonecznych promieni do wnętrza wielkiej sali. Poderwałem się i potrząsnąłem Pożeraczem Chmur jak workiem. Nasze nadzieje spełniły się. Dotarliśmy do tego miejsca w nocy, nic więc dziwnego, że nie zauważyliśmy żadnej różnicy. Podążyliśmy do światła, przyciągani do niego jak ćmy. Pożeracz Chmur zapuścił palce w szczelinę i silnie szarpnął. Szpara rozszerzyła się, na nogi poleciały nam kawałki gruzu i drewna. W oczy uderzył blask słoneczny, oślepiając nas na dobre parę minut. Z rozkoszą wciągnąłem w nozdrza świeży zapach zieleni. Mrużyłem oczy, oswajając się z jaskrawym światłem. Pożeracz Chmur z pasją rujnował przeszkodę, dzielącą nas od reszty świata. Z moją niewielką pomocą wyrwał sporą dziurę, lecz rozczarowaliśmy się srodze, gdy już się przez nią wychyliliśmy. Przed nami rozciągał się wspaniały pejzaż: błękitne niebo i falujące lekko korony drzew, widziane z góry. Pod nami schodziła pionowo w dół skalna ściana. By ją pokonać, musielibyśmy mieć skrzydła lub bardzo, bardzo długą linę. Zwróciliśmy się więc w stronę wnętrza.
Rozglądaliśmy się z rosnącą ciekawością. Pomieszczenie okazało się mniejsze, niż przypuszczaliśmy, zwiedzeni echem. Co jednak nie znaczyło, że było przytulne. Domniemany ołtarz ofiarny okazał się po prostu brzydkim, topornym stołem. Stały obok niego zakurzone krzesła, rozpadające się ze starości. Było tu parę skrzyń, leżało trochę desek, będących pewnie przed laty blatami drewnianych stołów, bo wśród szczątków stoczonych przez robactwo poniewierały się naczynia. A prócz nich fragmenty mechanizmów, narzędzia i przybory, które, choć pokryte grubą warstwą brudu, po przetarciu wyglądały jak nowe. Pod ścianami stały rzędy regałów w zadziwiająco dobrym stanie, a na nich piętrzyły się stosy ksiąg i walcowatych pudełek na zwoje. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Czułem niezwykłe wzruszenie i niemal nabożny lęk. Minęły wieki, odkąd ostatni raz stanęła tu stopa ludzka, lecz potrafiłem bezbłędnie odgadnąć przeznaczenie tego miejsca. Znajdowaliśmy się w starej pracowni maga. Jednego z tych, którzy przybyli na te ziemie pod czerwonymi żaglami legendarnych okrętów.
Tylko jedna ze ścian była wolna od półek. Kiedyś wybito w niej szereg dużych okien. Teraz zasłonięte były mocnymi okiennicami oraz obmurowane wapnem i odłamkami kamieni. Tylko jedno z tych zabezpieczeń puściło, tworząc ową zbawienną szczelinę. Błądziłem wzrokiem po otoczeniu, a dobry humor warzył mi się coraz bardziej. Nie widziałem żadnych innych drzwi, prócz tych, którymi tu weszliśmy.
„Może dałbym radę wleźć z powrotem w stare ciało?…” – Pożeracz Chmur wyraził nieśmiałe przypuszczenie.
„Na głodno? Starczy mi tego, co przez ciebie przeżyłem u Miedzianego. Jak chcesz się zabić, to nie rób tego przy mnie. Poza tym nie zmieściłbyś się w oknie.”
Posłałem Pożeracza Chmur do okna i poleciłem „sięgać” w dżunglę, w poszukiwaniu kogokolwiek, kto mógłby nam pomóc lub chociaż zawiadomić Słonego. Nie wiedzieliśmy nawet dokładnie, gdzie się znajdujemy. Pożeracz Chmur spędził na Jaszczurze pierwsze dwadzieścia pięć lat życia, czyli akurat ten okres, gdy szczeniaki dopiero uczą się latać i raczej trzymają się matek. Nigdy nie widział tego obszaru z góry i pod takim kątem. Tak więc penetrował przestrzeń zewnętrzną, a ja wnętrze. Niemożliwe, by jedyną drogą tutaj był ten cholerny tunel. Nikomu nie chciałoby się pokonywać takiej odległości po to, żeby wyjść choćby na przechadzkę. Szedłem wzdłuż półek z książkami, zastanawiając się, czy za którąś z nich nie kryje się upragniona droga na wolność. Bałem się jednak odsuwać je od ścian. Książki, zgromadzone tutaj musiały być bardzo kruche ze starości. A kto wie, jakie cudowne rzeczy w nich się kryły? Dotknąłem jednej na próbę. Nie rozleciała się od razu. Palce zostawiły na okładce długie ślady, a spod nawarstwionego kurzu ukazała się gładka skóra okładki. Podniosłem tom ostrożnie, jakby ulepiono go z piasku. W dotyku był całkiem zwyczajny. Nie rozpadał się, okładka była sztywna, a karty dawały się łatwo odwracać. Zachęcony tym, podnosiłem coraz to nowe książki z innych półek. Wszystkie były w takim stanie, jakby położono je tam wczoraj, choć warstwa kurzu gruba na palec świadczyła inaczej. Nie patrzyłem pod nogi i w pewnej chwili potknąłem się o coś. Stopy zaplątały mi się w kupie zetlałych szmat. Cofnąłem się z obrzydzeniem, po czym trąciłem lekko nogą te śmieci. Spomiędzy łachmanów ukazała się ręka szkieletu. Serce wskoczyło mi do gardła. Trzymana właśnie księga wysunęła się z rąk. Upadła na ziemię, wzbijając tuman pyłu. Pożeracz Chmur zeskoczył z parapetu i podszedł do mnie.
„Daj spokój, przecież to tylko kości” – rzucił lekceważąco, spojrzawszy.
Podniósł resztki tkaniny, odsłaniając wyszczerzoną czaszkę i zapadniętą klatkę żeber. Trącił palcem kość, która rozsypała się na kawałki. Szarpnąłem go za ramię ze złością.
„Zostaw!”
Spojrzał na mnie z dołu wzrokiem obrażonej niewinności. Wzruszył ramieniem.
„To tylko kości” – powtórzył.
„To był kiedyś człowiek. Umarł tu, zupełnie samotny. Nikt nie ułożył mu stosu i nie złożył ofiar żałobnych, a ty jeszcze usiłujesz go roztłuc na drobno.”
To do niego dotarło. Wbrew pozorom nie był pozbawiony wyobraźni.
„Mało brakło, byśmy leżeli tutaj tak samo, jemu do towarzystwa. A właściwie, o co chodzi z tymi ofiarami? I ze stosami pogrzebowymi? Na co to komu potrzebne?”
„W ten sposób wyrażamy szacunek dla zmarłego. A wy nie?”
„My zjadamy po kawałku.”
„Kawałku czego?” – spytałem, bo przekaz był nieklarowny.
„Kawałku ciała, oczywiście.”
Matko Świata!! Osłupiałem. On myślał o tym zupełnie poważnie! Akurat ten temat jakoś nam zawsze umykał i nic nie wiedziałem o smoczych zwyczajach pogrzebowych. Czy gdybym umarł na Wyspie Szaleńca, skończyłbym jako obiad?
Pożeracz Chmur oburzył się śmiertelnie.
„Masz nas za zwierzęta?! Zjedlibyśmy cię z szacunkiem i miłością. To zupełnie co innego!”
Z dumnie uniesionym nosem powrócił na posterunek przy oknie.
Przyklęknąłem przy szczątkach. Już miałem przykryć je z powrotem, gdy zauważyłem pierścień. Zdjąłem go delikatnie, lecz i tak kości palców rozkruszyły się. Ozdobę wykonano z zielonego kamienia, a nieznany artysta nadał mu kształt węża trzymającego ogon w zębach. Wierzch głowy gada był płaski i służył jako pieczęć. Nie było na niej znaków pisma, lecz pojedynczy, płytko wyryty rysunek. Przycisnąłem pieczątkę do wewnętrznej strony ramienia, odciskając na skórze uproszczony wizerunek żółwia. Powoli opuściłem strzępy materii na poprzednie miejsce.
„Śpij dalej, Strażniku Słów” – pomyślałem. – „Jeśli stąd się wydostaniemy, wrócę na pewno i nie będziesz już musiał tu leżeć.”
Po namyśle stwierdziłem, że bezimienny mag nie umarł samotnie. A pozostanie tutaj było jego wyborem. Zapewne ostatnim życzeniem przed śmiercią. Ktoś przecież musiał ułożyć go na posłaniu (teraz już prawie nie-rozpoznawalnym) i przykryć mu twarz, a potem zamurować okna, zamieniając bibliotekę w grobowiec.
Pożeracz Chmur uparcie prowadził swoje poszukiwania. Od czasu do czasu przerywał, by ponarzekać.
„Jak mam zamiar złapać coś do żarcia, to zawsze znajdzie się ktoś do podziału. A jak potrzeba, to nikogo nie ma.”
Wreszcie jednak jego wysiłki zostały nagrodzone. Nad zieloną połacią puszczy pojawił się szybujący smok. Zatoczył jedno i drugie koło, zbliżając się chwilami tak bardzo, że widziałem wyraźnie jego czerwone ślepia. Potem odleciał. Przewieszony przez okno Pożeracz Chmur wycofał się w bezpieczniejsze miejsce.
„Jesteśmy bardzo daleko od starego miasta. To był Zbieracz Kolców. Żyje tu sam i właśnie spał, dlatego tak długo się nie zjawiał. Zawiadomi Słonego i moich rodziców. Sprowadzi pomoc. Pozostaje czekać.”
Nie chciałem czekać. Kto wie, jak długo potrwałoby ściąganie nas ze skalnej ściany. Na zewnątrz była żywność i woda. Przede wszystkim woda. Zwykłe pragnienie przeradzało się już w mękę. Pożeraczowi Chmur także chciało się pić. Wspólnie powróciliśmy do szperania za półkami. Wsuwaliśmy ręce między zakurzone tomy, starając się wymacać, co znajduje się za regałami. Palce wciąż natrafiały jedynie na chropowaty kamień, aż do momentu, gdy Pożeracz Chmur, który zaczął od przeciwległego końca, dokonał odkrycia.
„Drzwi!” – ucieszył się i, zanim zdążyłem go powstrzymać, pociągnął stary mebel z rozmachem, od którego ten zwalił się, rozsypując na posadzce bezcenne woluminy. Zamknąłem oczy, nie mogąc na to patrzeć.
Pożeracz Chmur nie przejął się zupełnie.
„Nic się nie stało, popatrz.”
Podniósł jedną z ksiąg, a na dowód uderzył w nią kilkakrotnie zwiniętą dłonią, unosząc tuman pyłu. Zastanowił się, po czym dokładniej przyjrzał się foliałowi. Ujął go między płasko ułożone dłonie, a jego twarz przybrała wyraz roztargnienia, jakby odpłynął myślami gdzieś daleko. „Zagęszczona, tak samo jak ściany tunelu” – przekazał po chwili z lekkim zdumieniem.
Jeszcze jedna zagadka została rozwiązana. Najwyraźniej Strażnik Słów najbardziej na świecie kochał swoją bibliotekę. Tak bardzo, że chciał pozostać tu na zawsze. I właściwie nic dziwnego, że zadbał, by jego ukochane książki nie rozsypały się w proch, a pozostały na wieczność.
Drzwi odkryte za półkami zamknięte były na prostą zasuwę. Stal pokryła się łatkami rudej rdzy, lecz całość nadal wyglądała nieźle. Pożeracz Chmur pociągnął za uchwyt, bez rezultatu. Szarpnął mocniej, a potem wparł ‘ się kolanem w futrynę. Zasuwa drwiła sobie z wysiłków młodego smoka, aż zniecierpliwiony przymierzył się do rozwalenia opornych wierzei. Przyjrzałem się bliżej zasuwie i wyciągnąłem trzpień blokujący mechanizm. Proste. „Skąd wiesz, że ta droga prowadzi na zewnątrz?” – spytał Pożeracz Chmur, po to tylko, by zetrzeć mi uśmiech z twarzy.
„Nie wiem, ale chyba warto sprawdzić. Nie jesteś ciekawy?”
Pytać Pożeracza Chmur, czy nie jest ciekawy, to tak, jak spytać kota, czy nie jada myszy. Za drzwiami znajdował się nowy korytarz, węższy niż poprzedni. Zakręcał, schodząc gdzieś w dół po łagodnej spirali. Zapuściliśmy się weń, wiodąc rozpostartymi rękami po przeciwległych ścianach. Nie natrafiliśmy po drodze na żadne nowe drzwi, ani boczny tunel. Wszystko zdawało się czysto wytrawione w litej skale. Podłoże nachylone było równomiernie, bez jakichkolwiek stopni. Nasza droga w dół nie trwała zbyt długo. Wkrótce mrok rozjaśnił się niby obietnica wolności.
„Woda! Jeść!!” – rzucił Pożeracz Chmur radośnie i pognał do przodu. W chwilę potem dogoniłem go i z impetem wpadłem mu na plecy, gdyż zatrzymał się jak wryty. Wyjrzałem zza jego ramienia. Widok, jaki ujrzałem, sprawił, że oczy rozszerzyły mi się ze zdumienia i podziwu. Nie mogłem jednak darować sobie lekkiego przycinka.
„Przecież to tylko kości” – przedrzeźniałem Pożeracza Chmur.
Przed nami leżała ażurowa konstrukcja wielkiego szkieletu. Smocza czaszka łypała pustym oczodołem, a ogromne zęby zdawały się grozić nieproszonym gościom, którzy mieli odwagę pogwałcić spokój wieczystego legowiska.
Światło padało od szerokiego, niskiego wejścia. Stos kości leżał w sporej grocie. Patrzyliśmy jak urzeczeni na długie kości skrzydeł, które oparły się końcami o ziemię, tworząc niesamowitą strukturę wraz z łukami żeber i łańcuchem kręgów.
W pewnej chwili wydało nam się, że szkielet smoka poruszył się i pierwotny lęk z łatwością znalazł do mnie drogę. Lecz wzrok oszukiwał. To nie kości, lecz gibkie cielsko rozwinęło się wśród szczątków. Z bezkształtnego kłębu, na który nie zwróciliśmy w pierwszej chwili uwagi, wyrósł złowrogi kształt – człowiecza sylwetka, lecz o głowie zniekształconej, jakby przykrytej kapturem płaszcza. Kołysała się lekko na masywnym ogonie, prężąc do skoku jak napięta stalowa sprężyna. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pożeracz Chmur odruchowo pochylił się do przodu. Zdążyłem sięgnąć do rękojeści noża, który miałem dla wygody zatknięty za pas z tyłu.
W tej chwili stwór zaatakował.
Odepchnięty przez Pożeracza Chmur, uniknąłem zderzenia z łamią. Mój przyjaciel przyjął na siebie cały impet tego ataku, tym samym zapewne ratując mi życie. Dwa ciała splotły się w jeden kłąb, przetaczający się po ziemi. Dostrzegłem, jak Pożeracz Chmur wbija łokieć w gardło bestii, usiłując utrzymać z dala od siebie jadowite zęby. Miałem nóż, ale bałem się zranić towarzysza. Ogon potwora smagnął mnie po nogach jak bicz. Z rozmachem opuściłem ostrze na miotający się wężowy kształt. Cielsko lamii poderwało się konwulsyjnie. Rąbałem bezładnie raz za razem, ogarnięty trudną do opisania grozą i wstrętem. Otrzymywałem uderzenia o sile, która mogłaby połamać kości. Teraz wydaje się to idiotyczne, lecz walczyłem z tym ogonem, jakby był osobnym, straszliwym stworzeniem. Ślepym, okrutnym i bezwzględnym. Aż jeden z ciosów ciężką klingą trafił między kręgi, przecinając rdzeń nerwowy. Częściowo sparaliżowana bestia nadal była śmiertelnie niebezpieczna, lecz to dawało choć cień nadziei Pożeraczowi Chmur, który zmagał się z przednią częścią potwora. W mdłym świetle, padającym od wejścia, widziałem tylko plątaninę kończyn, napiętych mięśni i dwie pary oczu, jarzące się wściekle. Zaryzykowałem. Uderzyłem oburącz tam, gdzie zabłysły na chwilę dwie seledynowe plamki. Coś podcięło mi nogi, upadłem na wznak, czując pod sobą czyjeś ciało. Ból rozdzieranej skóry na brzuchu, jakby szpony gadziego stwora dobierały się do mych trzewi. Uchyliłem się rozpaczliwym ruchem. W mgnieniu oka zorientowałem się, że leżę na szorstkim, łuskowatym kształcie i niewiele myśląc, wbiłem w niego ostrze, najgłębiej jak potrafiłem.
I to był koniec walki. Jeszcze nie wierzyłem. Jeszcze mięśnie same napinały się, oczekując nowych wysiłków. Mieszkaniec jaskini nie żył, ale uzmysłowił mi to dopiero zabarwiony cierpieniem, niewyraźny przekaz od Pożeracza Chmur:
„Zdejmij ze mnie… to ścierwo…”
Z trudem spełniłem tę prośbę. Ten samiec lamii był naprawdę wyjątkowym okazem. Pożeracz Chmur przetoczył się powoli na brzuch i usiłował wstać. Pomogłem mu usiąść. Sięgnął do lewego ramienia, rozmazując krew, która w tym oświetleniu zdawała się czarna.
„Ukąsił mnie…”
Kontakt urwał się, jak ucięty nożem. Głowa Pożeracza Chmur opadła do tyłu. Zalało mnie lodowate przerażenie, wymiatające z głowy wszelkie myśli prócz tej jednej, że oto trzymam w ramionach martwe ciało. A potem zrodził się bunt i zaprzeczenie. Nie, nieprawda, to niemożliwe. Nie Pożeracz Chmur! Na pewno nie ten radosny, uparty, niezniszczalny dzieciak! Takie rzeczy się nie zdarzają. Po prostu nie mogą się zdarzać, bo to niesprawiedliwe. Zwyczajnie niesprawiedliwe! Gdzieś na dnie kołatała się we mnie jeszcze iskierka absurdalnej nadziei, że Pożeracz Chmur za chwilę otworzy oczy i wyśmieje mój strach: „Nic mi nie jest. Dałeś się nabrać! Kto by tam bał się takiej lamii. To tylko większa jaszczurka!” Lecz nic takiego się nie wydarzyło.
Wywlokłem bezwładne ciało młodego smoka na zewnątrz. Pod tarczę słońca. Nie potrafiłem uwierzyć w jego śmierć. I rzeczywiście. Przekonałem się, że Pożeracz Chmur nie opuścił jeszcze tego biednego, poranionego ciała. Jeszcze oddychał, ale coraz słabiej. Jego dusza zbliżała się ku Bramie Istnień.
Nie mogłem pozwolić, by ją przekroczył. Nie teraz. Nie w tym wieku, który dla smoka był zaledwie początkiem życia. A co ze mną? Jak ja mógłbym żyć bez Pożeracza Chmur?
Ślady po zębach lamii były dwoma okrągłymi otworami, wysoko na barku, prawie u nasady szyi. Okolica już napuchła. Paskudne miejsce, gdzie nie da się zastosować żadnego ucisku. Nóż do wycinania dżungli też niezbyt nadaje się na narzędzie chirurga, lecz nie miałem nic innego. Naciąłem głęboko rany, pozwalając spływać krwi swobodnie. Wyssałem nacięcia, tak, jak uczono mnie w domu. Łamią to nie wąż piaskowy, ale zasady ratunku zawsze są te same.
Człowiek już by nie żył, lecz Pożeracz Chmur na szczęście nie jest człowiekiem. Smoki twardo trzymają się życia. Ratowałem go, jak mogłem. Dawałem mu własny oddech, rozcierałem zimną skórę, podtrzymując krążenie krwi.
Ciągnąłem go za jedną rękę do świata żywych, a Pani Strzał za drugą, ku sobie. Trwałem w zapiekłym uporze, nie licząc czasu i nie dbając o to, że może narażam się tej groźnej bogini. Pożeracz Chmur, choć nieprzytomny, również walczył z własnym, opornym ciałem, nakazując mu następny oddech, następne uderzenie serca. Po raz pierwszy i ostatni w życiu zobaczyłem, jak Pożeracz Chmur się poci. Grube krople wystąpiły na jego skórze, łącząc się w strumyczki, ściekając, jakby ktoś oblał go wodą. Potem doszły przerażająco gwałtowne skurcze. Wyglądało to tak, jakby miał się wywrócić na lewą stronę. Trzymałem mu głowę, gdy wymiotował, wyrzucając z prawie pustego żołądka jego mizerną zawartość – mętny, wodnisty płyn. Mój niepokój wzrósł, gdy torsje przedłużały się nadmiernie. Ileż w końcu można z siebie wyrzucić? Pożeracz Chmur wydawał się nie mieć dna. Wreszcie zrozumiałem, że bronił się w ten sposób przed trucizną, zdradliwie biorącą w posiadanie jego organizm. Wypacał ją, wypłukiwał z siebie, ale jednocześnie w zastraszającym tempie tracił wodę. Z lękiem myślałem, jak długo jeszcze wytrzyma, goniąc resztkami sił.
Nie jestem w stanie określić, ile to trwało. Dla mnie – całe stulecia, wypełnione męką Pożeracza Chmur i moim lękiem o niego. Potrzebowaliśmy pomocy, lecz jak miałem ją sprowadzić, nie pozostawiając Pożeracza Chmur samego?
„Matko Świata, ratuj go” – modliłem się bezładnie. – ”O, Pani Strzał, oszczędź go. Złożę dla ciebie ofiarę z krwi… Władco Przestworzy, który przewodzisz skrzydlatym…”
Któreś z nich musiało się zlitować i zesłało ratunek. Nagle splątane zarośla przy jaskini zatrzęsły się, roztrącone gwałtownie i przedarła się przez nie… Jagoda. (Potem miałem się dowiedzieć, że spotkał ją Zbieracz Kolców.) Była spocona, zziajana, policzek przecinały jej czerwone krechy świeżych zadrapań. Ubranie miała w nieładzie, podarte na ramieniu. Wyglądała, jakby biegła bardzo długo, nie dbając o to, przez jak trudny teren się przedziera. Padła na kolana przy wijącym się w drgawkach Pożeraczu Chmur i zerwała z ramienia bukłak, gruby od wypełniającej go wody. Co za ulga. Niczego nie musiałem tłumaczyć Obserwatorce. Zanim jeszcze tu dotarła, „sięgnęła” ku nam swym talentem i zorientowała się, czego najbardziej potrzebujemy. Błogosławieństwo bogów, nic innego.
Pożeracz Chmur był już bardzo odwodniony, aż skóra napięła się na nim tak ciasno, że można by na nim uczyć się anatomii. Poiliśmy go na zmianę z Jagodą. Powolutku, używając złożonych dłoni jak miseczek. Przełykał, zwracał, znów przełykał i tak to trwało… i trwało. W końcu jego wymęczony żołądek zaczął przyjmować wodę. I dopiero wtedy Jagoda zdołała nakłonić mnie, bym także się napił.
Najgorsze minęło. Pożeracz Chmur przeżył i to było najważniejsze, ale zapłacił ogromną cenę. Jagoda myła go jak dziecko, ścierając krew i brud z pokaleczonej skóry, a on nawet się nie poruszył. On, który uważał mycie za wyszukaną torturę! Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Pomogłem Jagodzie odwrócić Pożeracza Chmur, tak, by mogła zająć się jego grzbietem, który chyba najbardziej ucierpiał od szponów lamii. Mimochodem zastanowiłem się, czy tyle męskiej nagości nie krępuje młodziutkiej dziewczyny. Jagoda rzuciła mi tylko pogardliwe spojrzenie, nie przerywając oczyszczania długich, poszarpanych szram.
Chyba ten nowy ból sprawił, że Pożeracz Chmur ocknął się na chwilę. „Kamyk…”
Pochyliłem się nad nim. Powieki mu drgały, jak w niespokojnym śnie.
„Zapalisz dla mnie stos?”
Wielka kula stanęła mi w gardle.
„Nie. W żadnym razie. Wyzdrowiejesz.”
Odpływał z powrotem w nieświadomość, lecz jeszcze rozpaczliwie czepiał się jawy.
„Stos pogrzebowy… Ja wiem… Pieczony będę smaczniejszy…”
I zasnął, z głową na mych kolanach. Jagoda, nieświadoma naszej wymiany myśli, patrzyła oczami okrągłymi ze zdumienia, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego płaczę i śmieję się jednocześnie, jakbym postradał rozum.
Drugi Krąg
Osłabiony jadem lamii organizm Pożeracza Chmur nie,był w stanie zregenerować się tak szybko, jak zwykle. Oznaczało to długotrwałą chorobę, powolne gojenie obrażeń, zupełnie jakby Pożeracz Chmur był zwyczajnym Chłopcem. Przyglądałem się, jak Słony nakłada maść leczniczą na jego rany. Podawałem bandaże i nożyczki. Ze zgrozą obserwowałem, jak mag po barbarzyńsku zalewa spirytusem skaleczenia we włosach młodego smoka. Pożeracz Chmur jednak ani drgnął. Spał głębokim snem wyczerpania. Tego domagało się jego ciało i wiedzieliśmy, że najmądrzej zrobimy, jeśli nie będziemy mu przeszkadzać.
„Mam dziwne wrażenie, że czas się zapętlił. Przecież ja już to kiedyś robiłem” – przekazał mi Mówca, oglądając śpiącego pacjenta i marszcząc czoło w zamyśleniu. Żartował oczywiście. Wiedziałem, o co mu chodzi. Nie tak dawno odciągał od progu Bramy Istnień bardzo podobnego chłopaka.
Pożeracz Chmur spał przez dwa dni bez przerwy. Łagodna i Pazur przynosili codziennie mięso, mając nadzieję, że ich syn nareszcie ocknie się i zje cokolwiek. Ale ich łupy trafiały do garnka Księżycowego Kwiatu. Poiliśmy rannego krwią rozbełtaną z wodą oraz roztworem miodu, tak słodkim, że wykręcał twarz. Przełykał odruchowo, nie otwierając oczu i nie budząc się ani na chwilę. Nie mieliśmy ze Słonym żadnego doświadczenia w leczeniu smoków, lecz Mówca całkiem rozsądnie zaproponował:
„Dostarczmy mu tylko paliwa, a on sam zadba o resztę.”
Zgadzałem się z tym w pełni.
I stało się tak, jak przewidywaliśmy. Zatroskana Jagoda akurat wlewała Pożeraczowi Chmur do ust kolejną łyżkę tej mikstury kombinowanej z krwi i miodu, gdy nagle szeroko otworzył oczy. Zakrztusił się, rozpryskując wszędzie ciemnoróżowe krople. Natychmiast zaczął narzekać, co też za świństwem się go karmi i zażądał mięsa. Krwistego i w dużych ilościach, a do tego natychmiast.
Przez następne dwa dni pozwalaliśmy się tyranizować temu potworowi w ludzkiej skórze. Rodzice znosili mu różne smocze przysmaki, gotowi rozpieszczać swe cudem ocalone dziecko do ostatecznych granic. Pożeracz Chmur grał rolę obłożnie chorego, pozwalał się łaskawie obsługiwać i spełniać różne zachcianki. Był wyraźnie zachwycony tym, że poświęca mu się tyle uwagi. W końcu miałem tego powyżej uszu. Gdy wysłał mnie nad morze po małże, „koniecznie świeże, nie za duże i nie za małe”, przydźwi-gałem wiadro wody i wylałem mu na głowę. W jednej chwili z ledwo żywego biedactwa stał się tryskającym energią mścicielem. Rzucił we mnie wiadrem, wytarzał w piachu i usiłował odgryźć ucho. Nie miałem sił, by z nim walczyć. Ze śmiechu. Pożeracz Chmur zorientował się, że dał się okpić. Wpierw był nadąsany i niezadowolony, że tak szybko skończyły się czasy lenistwa, potem doszedł do wniosku, że są lepsze zajęcia niż wylegiwanie się całymi godzinami na stercie miękkich koców. Tym bardziej, iż siedziba starożytnego Strażnika Słów wciąż jeszcze czekała na dokładniejsze zbadanie, a od Deszczowego Przybysza dostaliśmy miłą wiadomość: ich bezcenne jajko poruszało się coraz energiczniej i smok z wyprzedzeniem zapraszał sąsiadów, by dzielili z nim radość narodzin syna.
Dzień, w którym przyszło na świat dziecko Skrzydlatej, był chłodniejszy od poprzednich. Kończyło się tropikalne lato i w każdej chwili oczekiwaliśmy pierwszej ulewy. To uświadomiło mi, jak długo już pozostaję poza domem. Biedny ojciec pewnie odprawił rytuał żałobny, sądząc, że zostałem zjedzony.
Wiatr targał pierzaste korony drzew, dmuchał we włosy i smocze futra. Siedzieliśmy kręgiem na brzegu gniazda – Słony, Jagoda, ja, przyszli rodzice i dwójka ich najbliższych sąsiadów terytorialnych. Czekaliśmy. Skrzydlata co chwilę nachylała głowę, by oblizać jajo. Deszczowy Przybysz wysuwał pazury, szarpiąc nerwowo wyściółkę. Uszy położył płasko po sobie. Dwa pozostałe smoki wyginały długie szyje, to chyląc je w stronę Skrzydlatej, to znowu zbliżając do siebie nawzajem. Skorupa jaja falowała wyraźnie. Smoczątko walczyło z mocną powłoką, w której uwięzione było przez długi czas.
Jagoda wyszeptała coś do ucha ojca. Oboje byli zaniepokojeni. Puknąłem Słonego w łokieć, zwracając na siebie uwagę.
„To za długo trwa” – wyjaśnił. – „Szczenię jest zmęczone. Zaczyna się dusić.”
„Dlaczego nie wyciągną go z jaja? Wystarczy rozerwać skorupę.”
Słony pokręcił głową.
„To nie takie proste. Skrzydlata z pewnością by to zrobiła, ale te dwa pilnują. Nie wolno pomagać szczeniakowi. Przeżywają najsilniejsze i najbardziej wartościowe.”
„Co będzie, jeśli mu się nie uda? To przecież ich pierwsze. Tak się cieszyli. Przecież nawet cielętom pomaga się przyjść na świat, a to coś ważniejszego, to przecież smok!”
Słony przygarbił się. Wyraźnie nie zachwycała go surowość smoczego obyczaju. Ale nie mogliśmy się wtrącać. Byliśmy jedynie obserwatorami, zaproszonymi z grzeczności i szacunku, jaki smocza rasa żywi dla przedstawicieli Kręgu Magów. Popatrzyłem na Jagodę. Wpatrywała się bez mrugnięcia w smocze jajo, jakby nic innego nie istniało. „Sięgała” ku niemu, tego byłem pewien.
Skrzydlata lizała chropowatą skorupę bez przerwy, jakby chciała zmiękczyć ją własną śliną. Może to, a może myśli pełne otuchy i zachęty, które kierowała do swego dziecka, sprawiły, że malec wytężył jeszcze raz siły. Jajo wybrzuszyło się z jednej strony i pojawiła się na nim rysa. Najpierw cienka jak nić, prawie niezauważalna, potem szersza. Zmieniła się w szczelinę, której brzegi łączyły jeszcze cienkie włókna. Z zapartym tchem patrzyłem, jak wysuwa się z niej jedna chuda i mokra łapka z rozpaczliwie rozłożonymi pazurkami, a potem malutki pyszczek. Małe nozdrza falowały gwałtownie, łapiąc pierwszy w życiu oddech.
Złapałem powietrze jednocześnie z nim, czując, że tak samo jak smoczątko, bliski byłem uduszenia.
Potrząsnąłem ramieniem Mówcy, pospiesznie składając znaki w powietrzu:
„Spytaj ich, czy możemy już pomóc szczeniakowi. Najważniejsze zrobił sam!”
To musiało być czymś nowym dla pary urodzinowych strażników. Zwyczaj nie przewidywał udziału ludzi. Spierali się niezdecydowanie ze sobą, gdy tymczasem zacząłem rozrywać powłokę jaja, grubą i mocną jak karton. Jagoda pospieszyła mi z pomocą, tnąc pasma włókien malutkim nożem do obcinania paznokci, który wyciągnęła z kieszeni. W parę chwil wydobyliśmy na świat wymęczony wilgotny kłębuszek z ciężkim łebkiem, niepewnie trzymającym się na chudej szyjce i ogonkiem cienkim jak u szczura. Złożyliśmy go na łapach matki, gdzie dochodził do siebie, zaś Skrzydlata oblizywała go troskliwie. Szczeniak mrugał oczkami jak dwa czerwone szkiełka, sechł, nabierając puszystości i barwy starego srebra. Na nosie miał czarną łatkę – podarek od ojca, zupełnie jakby ktoś chlapnął na niego atramentem.
Ciężka ręka Słonego spadła mi na ramię. Łagodnie, lecz stanowczo odciągnął mnie i Jagodę od szczeniaka, a potem wyprowadził z legowiska, cały czas trzymając nam ręce na ramionach, jakby bał się, że uciekniemy. Sąsiedzi Deszczowego Przybysza odprowadzali nas wzrokiem; uszy opadły im w pozycji zakłopotania.
„Zwariuję przez was” – Słony przekazywał i mówił jednocześnie. – „Jagoda, ciągle myślałaś o tym, że masz nóż w kieszeni i jak go użyć! A ty, Kamyk, jesteś jeszcze gorszy, bo ona tylko myślała, a ty zrobiłeś. To się mogło skończyć jatką. Oberwiecie oboje, przysięgam na głowę mego ojca…”
Zaśmialiśmy się tylko. Przysunąłem się bliżej i objąłem ramieniem plecy Słonego, a Jagoda zrobiła to samo. Karcący gest zamienił się w przyjazny uścisk.
„Chyba nie ukarzesz nas w tak szczęśliwym dniu?”
„Wiesz, co powiedziała ta bezczelna dziewczyna? Że mam zbić samego siebie, bo myślałem dokładnie o tym samym, co wy oboje! O tym, żeby się wtrącić!”
Zatrząsłem się od śmiechu, a Słony oburzał się dalej.
„Spłodziłem potwora! Zamknę cię w lochu o chlebie i wodzie, wyrodna dziewucho! Pyskujesz ojcu, co cię na ten piękny świat sprowadził, niewdzięczne stworzenie.”
Cud, że nie popękaliśmy. Był to śmiech ulgi, oczyszczający dusze i umysły z nieznośnego napięcia. Cieszyliśmy się szczęściem Skrzydlatej i Deszczowego Przybysza oraz wyśmiewaliśmy głupie miny strażników, którym nie starczyło refleksu, by dostosować się do nowej sytuacji. Stworzyliśmy precedens. Dałbym sobie rękę uciąć, że odtąd Słony będzie wzywany do trudnych „porodów”, nie tylko na Jaszczurze, ale i na sąsiednich wyspach. Surowe prawa surowymi prawami, ale rodzice kochają swoje dzieci, a czego nie wolno smokowi, wolno człowiekowi.
Niebawem wybraliśmy się znowu do jaskini Strażnika Słów. Pozbyliśmy się z przedsionka cuchnącego ścierwa lamii. Ukradkiem obejrzałem padlinę, lecz na kapturze bestii nie było śladu cięcia, nie był więc to mój pierwszy przeciwnik, ten, w którego rzuciłem nożem, broniąc Jagody. Z uszanowaniem złożyliśmy w dużym glinianym dzbanie szczątki maga. Było ich tak niewiele, że wypełniły naczynie zaledwie w połowie.
Tam też, przed wejściem do groty, spełniłem przysięgę daną Pani Strzał, gdy obiecywałem jej ofiarę w zamian za życie Pożeracza Chmur. O strzały wystarałem się już przedtem i przyniosłem je w tulei na zwoje. Od Słonego pożyczyłem lancet. Dał go chętnie, nieświadomy, do czego ma posłużyć.
Nie miałem możliwości odprawienia pełnego rytuału. Po prostu spaliłem strzały wraz z kawałkami płótna splamionymi krwią i zaimprowizowałem dziękczynną modlitwę.
Oczywiście Słony rozzłościł się, gdy zobaczył bandaże na moich rękach.
„Od kiedy to jesteś taki religijny??! Upadłeś na głowę? Jaka Pani Strzał? Z powodu legendy pokroiłeś się w paski??!”
Uznałem, że jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia są poniżej mojej godności. Słony należy do ludzi niewierzących, tak bardzo, że gotów jest wejść w zabłoconych butach do świątyni Matki Świata, tylko po to, by zrobić jej na złość. Co prawda, ja też nie jestem z tych, co kłaniają się przed każdym świątynnym progiem, ale czułem, że nie miałbym czystego sumienia, gdybym nie spełnił danego słowa. Nawet jeśli bogini, którą widziałem na Wyspie Pazura, była jedynie wytworem gorączki.
Pora deszczowa nadeszła i cała rodzina maga przeniosła się do eleganckiej siedziby w starym mieście. My ze Słonym jednak przeważającą część czasu spędzaliśmy w bibliotece Strażnika Słów, usiłując choć z grubsza skatalogować zbiór, zorientować się w jego wartości i zawartości. Szło opornie. Stronice zapełnione równiutkim, schludnym pismem niechętnie odkrywały swe tajemnice. Znaki przez wieki zmieniły się tak bardzo, że najpierw musieliśmy na nowo nauczyć się je odczytywać, zupełnie jakbyśmy po raz wtóry trafili do szkoły i to bez nauczyciela. Praca ta, choć straszliwie żmudna, wymagająca cierpliwości nadludzkiej, wciągała nas coraz bardziej. W ciągu kilku dni stara pracownia odżyła, przypominając sobie czasy dawnej świetności. Zajęci księgozbiorem, pracowaliśmy tam, jedliśmy, a wreszcie zaczęliśmy nocować. Na kamiennej podłodze stanęły zbudowane naprędce prycze, w kątach, z dala od cennych papierów ustawiliśmy misy z tlącymi się grubymi kawałkami drewna. Otaczała nas lita skała, od której bił porządny chłód, zwłaszcza że słońce rzadko przedzierało się przez deszczowe chmury, by zajrzeć do nas.
Z początku pomagała nam Jagoda, która z grubsza orientowała się w zawartości poszczególnych tomów na podstawie rycin. W ten sposób pod półkami pojawiły się osobne stosy równo ułożonych ksiąg z kartkami na wierzchu, na których widniały napisy: „Anatomia i zabiegi chirurgiczne”, „Botanika wysp”, „Mapy”, „Broń i zbroje”, „Ryby morskie”, „Robale i inne obrzydlistwa”, „Krzyżowanie różnych gatunków”, „Wiersze?”, „Inne”. Stos „Innych” był trzy razy większy od pozostałych i naprawdę nie wiadomo było, co na nim ułożyliśmy.
Dwie kędzierzawe głowy pochylały się do późnych nocnych godzin nad starymi rękopisami. W ciepłym, żółtym świetle lamp dwie pary oczu wyławiały z książkowej kaszy co prostsze znaki, kojarzące się z czymkolwiek znajomym.
„Co to może być, ten zygzak?”
„Błyskawica, wąż, góry…”
„Położony na skos z tym tutaj… Co to było? Zajrzyj do notatek.”
„Nie muszę, Słony. Przecież ustaliliśmy to wczoraj jako umiejętność.”
„Umiejętność łapania węży?? To raczej nie to.”
Przez jakiś czas wertowaliśmy stos zapisków. Zestaw znaków kojarzył mi się z czymś, co już na pewno gdzieś widziałem. Przerzuciłem parę tomów odłożonych na bok i znalazłem odpowiedni obrazek. Przedstawiono na nim młodego mężczyznę w oplotach ogromnego węża dusiciela. Dokoła stały postacie w czarnych szatach. Scena była statyczna, bez widocznego dramatyzmu w pozach czy wyrazie twarzy. Uznaliśmy, że przedstawia jakiś rytuał religijny. Niekoniecznie ludzką ofiarę. Przy każdym wizerunku umieszczono napis. Na początku była to zawsze „umiejętność”, potem następował ów tajemniczy, zygzakowaty znak,,, a potem kilka przypadkowych, zapewne oznaczających imiona.
„Słony, mamy tu najwyraźniej następny traktat religijny. Dam sobie głowę uciąć, że to jest kapłan, a konkretnie kapłan świątyni węży.”
„Oszczędzaj swoją głowę, przyda ci się do innych rzeczy. Kapłan? To by pasowało…”
Tak to mniej więcej wyglądało. Słony narzekał, że praca posuwałaby się do przodu o wiele szybciej, gdybyśmy mieli do dyspozycji księgozbiór Kręgu. Z pewnością znajdowały się tam materiały o zmianach w pisowni, sięgające wstecz przynajmniej do czasów Rozproszenia.
Słony, oczywiście, utrzymywał kontakty z siedzibą Kręgu, lecz ze zrozumiałych względów były one rzadkie i niezbyt regularne. Od czasu do czasu zjawiał się na Jaszczurze kurier – Wędrowiec, by dostarczyć rodzinie maga rzeczy nieosiągalne na smoczych wyspach. Takie jak tkaniny, narzędzia czy papier, sól albo wino i tym podobne. W zamian zabierał kopie prac Słonego, uzupełniane stopniowo mapy, skóry zwierząt przeznaczonych do wypchania i… słoje przypraw zbieranych przez Księżycowy Kwiat. Oczekiwaliśmy wizyty Wędrowca w każdej chwili, gdyż minęło już prawie pół roku, od kiedy zjawił się po raz ostatni. Oznaczało to dla mnie możliwość powrotu do domu. Tęskniłem do niego rozpaczliwie, choć nie czekało mnie tam nic, prócz nudnego prowincjonalnego życia. Nie zależało mi tak naprawdę na Żmijowych Pagórkach, a na Płowym. To do niego wyrywało się moje serce i to z jego powodu miałem wyrzuty sumienia. Nie był już najmłodszy. Potrzebował mojej pomocy i towarzystwa. Zwłaszcza podczas pory deszczowej, gdy szare godziny wlokły się, jakby ktoś je specjalnie rozciągał, a dach prowadził ze swym właścicielem spokojną wojnę, przeciekając co rusz. Każdego roku w innym miejscu.
Z drugiej strony okropnie nie chciało mi się opuszczać Jaszczura, który stał się dla mnie drugim domem. Lubiłem tu wszystkich i czułem, że jestem lubiany, a to, wierzcie mi, niemało. Idealnie byłoby, gdyby to Płowy przeniósł się na Smoczy Archipelag.
Spodziewane przybycie kuriera dawało też do myślenia Słonemu. Wydawało mi się, że nie bardzo się z tego cieszy. Okazało się ze mam rację. Pewnego razu, gdy byliśmy sami, zaproponował mi coś niesamowitego. Miał zamiar oszukać Krąg.
Wstrząsnęło to mną do głębi. Mówca Słony był odstępcą i na Jaszczurze znalazł się nie tylko z powodów rodzinnych. Nie darzył starszyzny Kręgu szczególnie ciepłymi uczuciami, a tamci odpłacali mu tym samym.
„Popatrz na to wszystko” – Słony zrobił zamaszysty gest, wskazując na stosy książek Strażnika Słów. – „Jeśli Krąg położy na tym rękę, nigdy nie dowiem się, co zawierają. Całe to bogactwo zniknie w czeluściach biblioteki Zamku, a dostęp do niego będą miały jedynie gryzipiórki spod znaku żółwia.”
„Nie wierzę. Mylisz się, Słony. To przecież jest wspólne. Dziedzictwo. Na pewno każdy będzie mógł to przejrzeć, jeśli tylko zechce.”
Słony skrzywił się w uśmiechu na poły smutnym, na poły pogardliwym.
„Naiwny dzieciak z ciebie. Pewnie wierzysz jeszcze, że Krąg Magów to stowarzyszenie samych szlachetnych, bezinteresownych i wybitnych osobistości. Ja też kiedyś tak myślałem. Rozczarowanie boli tym bardziej, im mocniej się wierzyło. Niestety.”
Miałem ochotę spytać, czym zraził Słonego do siebie Krąg. Nie było to jednak moją sprawą. A Słony nie dał mi dotąd powodów, bym mu nie miał ufać.
Wahałem się. Zachować dla siebie tajemnicę? Ukryć istnienie jaskiń? Co w takim razie stanie się z ocalonym skarbem Strażnika Słów? To, że będzie z niego korzystać tylko jeden człowiek, miało być uczciwsze od wydania go bibliotekarzom Kręgu?
„To odkrycie oznacza dla mnie wejście między mistrzów” – zaoponowałem nieśmiało.
Słony wzruszył ramionami.
„Oczywiście, błękit mistrza. To bardzo ważne. Bycie «błękitnym» to władza, bogactwo, piękne kobiety… Co tylko sobie zamarzysz. Zastanów się, bardzo cię proszę, czy na pewno to jest to, czego chcesz.”
Dlaczego nie miałbym pragnąć bogactwa? Z pewnością brak zmartwień o codzienny kawałek chleba był czymś pożądanym. Władza? Lepiej rządzić, niż być rządzonym, to oczywiste.
„Nie masz prawa, Słony, decydować o czymś, czego sam nie odkryłeś” – stwierdziłem stanowczo, marszcząc brwi.
Wycelował we mnie palec jak grot włóczni.
„Rzeczywiście. I ciekawe, co na to powie Pożeracz Chmur. Jest przecież współodkrywcą, prawda?”
Tego nie przewidziałem.
Pożeraczowi Chmur nie starczało cierpliwości, by razem z nami ślęczeć nad odkrywaniem treści zawartej między skórzanymi okładkami i w sztywnych rolkach zwojów. Wolał wraz z Jagodą, drugim niespokojnym duchem, penetrować wnętrze góry. Razem odkrywali kolejne pomieszczenia, mierzyli korytarze, sporządzając pobieżne plany przejść. Odnajdywali naruszone zębem czasu malowidła na ścianach, które Pożeracz Chmur przerysowywał starannie, z przyjemnością oddając się ulubionemu zajęciu. Rysunki te uzupełniały naszą wiedzę, jaką zaczerpnęliśmy z ksiąg, a jednocześnie sprawiały, że przychodziły nam do głów nowe pytania. Wyszarzały fresk przedstawiający grupę biesiadników obsługiwanych przez piękności o wężowych ogonach zamiast stóp, a także gadziego stwora trzymającego dzidę i niewielką tarczę, wiele wyjaśniał, jeśli chodzi o lamie.
Co jednak mieliśmy myśleć o wężu, trzymającym w pysku własny ogon? W kole utworzonym przez jego cielsko widniało wiele odcisków dłoni zrobionych farbą, która kiedyś była pewnie jaskrawoniebieska, a teraz wyblakła i ledwie odcinała się od tła.
Szperacze przynosili ze swych wypraw także drobne przedmioty, które dawni mieszkańcy zgubili lub pozostawili z rozmaitych powodów. Były to guziki lub spinki do ubiorów, popękane naczynia, metalowy grzebień bez kilku zębów, sandał bez pary, srebrne lusterko, tak zmatowiałe, że w pierwszej chwili można było je pomylić ze zwyczajnym talerzykiem. W pomieszczeniu, służącym kiedyś za zbrojownię znaleźli ostrze noża bez rękojeści, trochę grotów i jeden złamany miecz, o prostej, obusiecznej głowni. Niepodobnej do obecnie używanych – jednostronnych, lekko zagiętych i tak ostrych, że przecinały źdźbło słomy rzucone w powietrze.
Mimo tak interesujących odkryć, Pożeracz Chmur nadal był ciekawy, jak postępują nasze prace i za każdym razem, gdy wraz z Jagodą przynosili swe łupy, dopytywał się, ile znaków zdołaliśmy ze Słonym przetłumaczyć. Często przeglądał stosy ksiąg, oglądając kolorowe obrazki.
Korciło go zwłaszcza, by dowiedzieć się, co opisuje tekst umieszczony obok jednego, jedynego wizerunku smoka, jaki udało się nam znaleźć. Tak, Pożeracz Chmur poprze Słonego – tego byłem pewien.
I faktycznie tak się stało. Niewiele mogłem zdziałać, mając przeciwko sobie tych dwóch. Dyskutowaliśmy bardzo długo, a właściwie kłóciliśmy się po prostu zażarcie, zarzucając sobie nawzajem egoizm i wytykając rozmaite braki charakterów. W końcu poszliśmy na ugodę. Posłaniec Kręgu miał otrzymać pierścień Strażnika Słów i trzy lub cztery rękopisy, jako jedyne znalezione przy szczątkach. To powinno wystarczyć, by podnieść moją rangę w oczach starszyzny. Słony z Pożeraczem Chmur dostali rok na badanie biblioteki i sporządzanie kopii. Nie było to wiele czasu, jako że w grę wchodziło przepisanie (i przerysowanie) około trzystu tomów. Oznaczało to, że leniwy smok także powinien chwycić za pióro. Po upływie roku wszystkie foliały miały trafić na kontynent. Takie odkrycie z opóźnieniem.
Wędrowiec zjawił się niedługo potem.
Spodziewałem się, że ujrzę, jak poprzednio, wymuskanego „podróżnika” w domowych pantoflach. Tak, jakby przed chwilą wyszedł z własnej sypialni i bez żadnej fatygi przeskoczył wprost na Jaszczur. Myliłem się. Wędrowiec wyglądał na zmęczonego podróżą i był spragniony domowego jedzenia. Okazało się, że faktycznie przybył na statku, który, według nie pisanej umowy ze smoczym plemieniem, pozostał w pewnej odległości od brzegu wyspy. Wędrowiec skorzystał ze swego talentu, by wyładować się na brzeg wraz z całym kramem przeznaczonym dla Słonego. Niewiele miał czasu na załatwienie wszystkich spraw, nie chcąc nadużywać cierpliwości kapitana, ani smoków, które przelatywały nad masztami, nieufnie przyglądając się załodze.
Tak więc miałem zaledwie jeden dzień na pożegnania i spakowanie.
Odwiedziłem Pazura i Łagodną. Liska nie rozumiała, że odchodzę i chciała się bawić. Łagodna smutno opuściła uszy, przekazując mi uczucia ciepłej czułości i żalu. Przytuliłem się na moment do jej wielkiej głowy, zanurzając twarz w puszystej sierści. Niedawno nad wyspą przetoczyła się kolejna fala ulewy i futro Łagodnej zachowało ślad wilgoci. Pazur trwał sztywno niczym posąg, udając, że mnie nie zauważa, jak zwykle. Stanąłem przed nim, zadzierając głowę, wpatrując się w niego uparcie. Po kilku minutach złamał się. Po raz pierwszy nawiązał ze mną kontakt.
„Co…?” – Było to szorstkie jak pilnik. „Byłem twoim gościem. Traktowałeś mnie przyzwoicie… w miarę. Dziękuję za sprowadzenie Słonego.” „Łagodna mnie zmusiła.” Ziewnął. Jego uszy wyrażały zakłopotanie. „Idź już, ludzki szczeniaku. Zmykaj, zanim zapomnę, że jesteś jeszcze dzieckiem.”
Ostatni raz podrapałem Liskę za uchem i odszedłem. Ale jeszcze dogoniła mnie myśl Pazura: „Dzięki za Liskę.”
Odwróciłem się szybko, lecz Pazur siedział tyłem do mnie, bez ruchu i tylko koniec jego ogona miarowo uderzał o ziemię.
Po raz ostatni widziałem się z Deszczowym Przybyszem, Skrzydlatą i ich synkiem, którego tymczasowo nazywali Łatką. Ostatni raz wykąpałem się pod lodowatym wodospadem. Pożegnałem się ze znajomymi ścieżkami, ulubionymi figurami w zrujnowanym mieście, drzewami, na które lubiłem się wspinać. Po raz ostatni zszedłem na brzeg morza, by puszczać nieudane kaczki na wzburzonych falach. Wszystko robiłem po raz ostatni.
Gdy postawiłem stopę na Jaszczurze, nie posiadałem prawie nic. Ze zdumieniem stwierdziłem, że przez tygodnie spędzone pod dachem Słonego mój majątek wzrósł niepomiernie. Mniejsza o te wszystkie koszule i spodnie, które Księżycowy Kwiat poprzerabiała ze swego męża na mnie. Drobiazgi codziennego użytku, jakimi mnie obdarowano aż nazbyt hojnie. Same owady i próbki roślin przeznaczone dla Płowego zajmowały parę skrzynek. Nie wspomnę o grubym pakiecie z notatkami i rysunkami Pożeracza Chmur, który ledwo dawał się unieść. A tu jeszcze w ostatniej chwili wręczano mi różne pamiątki. Najładniejszego smoka z kolekcji (Tygrysek), tęczową w środku muszlę (Błyskawica i Żywe Srebro), nóż z podziemnej zbrojowni, oszlifowany, naostrzony i oprawiony na nowo w rękojeść (Jagoda).
Pożegnanie z Pożeraczem Chmur było jak rwanie zęba: krótkie i bolesne. Przyszedł dopiero wtedy, gdy już staliśmy nad morzem, gotowi do drogi. Słony w ostatniej chwili dawał jeszcze jakieś wskazówki Wędrowcowi, który kiwał głową twierdząco. Ściskał pod pachą rękopisy Strażnika Słów, starannie zapakowane wraz z raportem napisanym przez Mówcę. Palec przybysza zdobił pierścień z żółwiem. Pożeracz Chmur przywlókł się, kopiąc wilgotny piach. Był zgarbiony, głowę zwiesił, jakby była za ciężka. Podaliśmy sobie jedynie ręce, jakbyśmy byli tylko znajomymi. Żadnych uścisków i obejmowania za szyję. Płacz surowo wzbroniony. Ostatecznie nie byliśmy przecież parą małych dziewczynek.
„Za rok w Kręgu?”
„Za rok” – potwierdził Pożeracz Chmur i wycofał się.
Wydawało mi się wtedy, że rok to niewyobrażalny szmat czasu, który skończy się w jakiejś bliżej nie określonej przyszłości.
Wędrowiec chwycił mnie pod ramię, mocno zaciskając palce. Przez chwilę jeszcze widziałem Słonego i Pożeracza Chmur, stojących poza kręgiem ułożonym z bagaży, a potem świat przewrócił się nagle do góry nogami. Na moment zrobiło się ciemno. Ogarnęła nas nicość. Raptem utraciłem wzrok, gardło zacisnęło się, nie mogąc chwycić powietrza. Grunt umknął spod stóp, a gdzieś w brzuchu zatrzepotało dziwaczne uczucie, jak na huśtawce, gdy opada się w dół z wysoka. Nie istniało nic prócz dłoni Wędrowca, która trzymała mnie mocno, niczym kotwica. Nie trwało to dłużej niż sekundę lub dwie. Wędrowiec puścił mnie. Staliśmy na kołyszącym się pokładzie statku, w wielkim kole ułożonym ze sznura. Była to zaimprowizowana rampa do przeskoku poza przestrzenią. Przez cały czas pobytu Wędrowca na wyspie, załoga omijała starannie tę zakazaną strefę. Nikt nie miał zamiaru ryzykować połamania nóg przez pojawiający się „znikąd” przedmiot. Teraz zaczęli pospiesznie znosić pakunki pod pokład. Część żeglarzy rozwijała żagle, inni obracali kołowrót, podnosząc kotwicę. Jak najszybciej chcieli wynieść się ze smoczych terytoriów. Stałem na pokładzie otoczony mnóstwem uwijających się ludzi, a czułem się zupełnie samotny.
Nienawidzę morskich podróży.
Nie cierpię statków.
Jedzenie jest okropne.
To kołysanie mnie zabije.
Takie są moje jedyne zapiski z tamtej podróży i nie mam ochoty pisać niczego więcej. Jeśli ktoś uważa, że to za mało, niech sam spędzi dwa tygodnie na wzburzonym morzu, obijając się o ściany ciasnej kajuty jak ziarno grochu w garnczku.
Porządkuję luźne kartki. Przepisuję na czysto do mej grubej księgi treść pokreślonych, wymiętych świstków. Niemały to kłopot. Co jest ważne, a co ominąć? Jak ustawić w porządny szereg wszystkie te wydarzenia, które splotły się w zdumiewający warkocz, sięgający od momentu, gdy, posępny i zagubiony, stałem na dziedzińcu Zamku Magów, aż do chwili obecnej, gdy piszę te słowa? Tak wiele się zmieniło.
Nie wiem, co jest gorsze: ciągłe kołysanie statku na falach, czy sposób podróżowania Wędrowców, kiedy człowiek staje się ogłupiałym, pozbawionym wszystkich zmysłów kawałkiem materii. Ani jedno, ani drugie zupełnie mnie nie pociąga. Gdy tylko zbliżyliśmy się do wybrzeża kontynentu na tyle, ile wynosiła granica zasięgu Wędrowca, mag zrezygnował z usług kapitana i znów przeskoczyliśmy, tym razem wprost na oczekującą nas rampę w siedzibie Kręgu. Wędrowiec traktował mnie jak jeszcze jedną paczkę, którą należy dostarczyć w określone miejsce. Niektórzy uważają, że jeśli ktoś nie mówi, to również nie myśli.
Tak więc, znów znajdowałem się w obcym miejscu, wśród nieznajomych i zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą począć. Myślałem o tym, że dżungla jest znacznie przyjemniejszym miejscem. Dookoła kręcili się różni ludzie, zajęci swoimi sprawami, i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wędrowiec zdjął sobie kłopot z głowy w dość prosty sposób. Przytrzymał po prostu kogoś, kto akurat przebiegał obok i kazał mu się mną zająć. Zaskoczony tym niespodziewanym obowiązkiem chłopak protestował gwałtownie, lecz Wędrowiec nie puszczał jego rękawa. Gapiłem się na niego w sposób wręcz nieprzyzwoity. Błękitna szarfa, ściągająca jego bluzę w luźne fałdy, oznaczała, że on także jest magiem, ale na tym kończyły się podobieństwa. Całą jego głowę, łącznie z twarzą, pokrywały gęste brązowe włosy! Z tej gęstwiny błyskały tylko zęby i białka oczu. Kosmate miał także grzbiety dłoni. Nie ulegało wątpliwości, że sierść pokrywa całe jego ciało. Pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego.
Wędrowiec wygrał. Rozgniewany kudłacz wziął część moich rzeczy i skinął, bym poszedł za nim. Dreptałem pół kroku za nim po dziedzińcach, krużgankach i korytarzach. Zastanawiałem się przy tym, kogo bardziej przypomina mój przewodnik. Małpę przebraną za człowieka, psa chodzącego na tylnych łapach czy może dużego wydrzaka. Nie powinienem był tego robić. Zatrzymał się nagle, cisnął mój tobołek na posadzkę, obrócił się i uniósł zaciśnięte pięści. Jego niewielkie, złe, skośne jak u wilka oczy błyskały wściekle.
„Dobrze się bawisz?!”
A to pech. Trafiłem na Mówcę.
„Jestem Stworzycielem, kmiotku z buraczanego zagonka. Jak jeszcze coś wymyślisz, to ręczę, że dalej zęby poniesiesz w garści, gnojku!”
Miałem ręce zajęte pudłami z okazami. Piętrzyły się wysoko, tak że przytrzymywałem je brodą. Rzuciłem oczami na boki, gdzie by je postawić i natychmiast zrezygnowałem. Obie moje wizyty w Zamku za każdym razem zaczynały się zamieszaniem. Nie powinienem rozpoczynać trzeciej równie fatalnie. Zrobiłem skruszoną minę.
„Przepraszam.”
Kudłaty wzruszył ramionami ze wzgardą. Podniósł bagaż i poszliśmy dalej. Skoro jednak nawiązał kontakt, nie zerwał go tak od razu.
„Ty tutaj na długo?”
„Nie wiem.”
„Jesteś oglądacz, pchacz, śpioch czy może włóczykij?”
„…?”
„Co za tępy dekiel wsiowy… Jesteś Obserwatorem, Wędrowcem, Przewodnikiem Snów…?”
„Tkaczem Iluzji.”
Przeszliśmy jeszcze parę kroków. I wtedy włochaty jakby sobie coś skojarzył. Znowu zatrzymał się jak wryty. Tym razem jego szeroko otwarte oczy pełne były niedowierzania.
„Ty jesteś Kamyk!??”
„Owszem.”
Kudłaty wyglądał, jakby się dusił.
„Jeździec smoka!??”
„Czasami” – potwierdziłem ostrożnie.
Wyraźny dotąd przekaz kudłatego rozpłynął się w mieszaninie zaskoczenia, zdumienia i podziwu podszytego jednakże nieznacznym uczuciem rozczarowania. Szybko jednak doszedł do siebie.
„Wszyscy tu na ciebie czekamy. Miałeś dołączyć do grupy z początkiem lata. Są tu wszystkie «połówki» z ostatnich trzech naborów. Tylko ciebie brakowało.”
W ten sposób dowiedziałem się, że szczęśliwie ominęła mnie wątpliwa przyjemność ślęczenia nad książkami w gorące letnie miesiące. Krąg dawał możliwość zdobycia lepszego wykształcenia u samego źródła wszystkim oczekującym na błękit mistrzów. Tyle że gdy wiadomość dotarła do Płowego, ja już dawno bawiłem się z Liska na Wyspie Szaleńca.
Pokryty sierścią chłopak nosił pasujące do niego imię: Nocny Śpiewak. Mimo wszystko najbardziej jednak przypominał wilka. Jego początkowa niechęć w jednej chwili przerodziła się w pełną entuzjazmu sympatię. Wyglądało na to, że urosłem tu do rangi postaci legendarnej – podróżnik dosiadający smoczego karku; ktoś, kto owinął sobie starszyznę wokół palca, a przede wszystkim człowiek wolny od obowiązku odrabiania lekcji. Pięknie.
„Jest nas tu dwudziestu sześciu… teraz dwudziestu siedmiu. Miejsca jest dość. Możesz mieć osobną stajnię… to znaczy komnatę. Chłopaki podobierali się w pary, bo tak weselej” – objaśniał Nocny Śpiewak.
„Jest ktoś wolny?” – zaciekawiłem się.
„Zwycięski Promień Świtu” – Nocny Śpiewak skrzywił się, aż oczy schowały mu się w sierści. – „Cholerny książęcy syneczek. Nie radzę próbować, zwłaszcza tobie.”
Spojrzał z nadzieją.
„Masz coś przeciwko włosom w umywalce?”
„Niespecjalnie.”
„Chrapiesz w nocy?”
„Nie zauważyłem.”
„Jesteś mocny z historii?”
„Raczej tak.”
„A pijesz piwo?”
„A powinienem?” – zdziwiłem się.
„Nie pijesz. Ale nikt nie jest doskonały” – skomentował Nocny Śpiewak. – „Mam wolne wyrko. Jeśli chcesz, korzystaj.”
W ten oto sposób poznałem Nocnego Śpiewaka, o którym, bez szkody dla dalszej części tej historii mogę już teraz napisać, że stał się moim najbliższym przyjacielem zaraz po Pożeraczu Chmur. I tak samo, jak u Pożeracza Chmur, wszystkie jego wady i zalety charakteru (wady bardziej) czyniły zeń postać barwną i ze wszech miar niepospolitą. Mam chyba jakąś ukrytą zdolność do przyciągania dziwadeł.
Nie miałem innego wyboru, jak zostać w Zamku. Rezygnacja z gościnności Kręgu oznaczała zrażenie do siebie starszyzny i może jakieś niemiłe konsekwencje, nie tylko dla mnie, ale i dla ojca. Najbliższą okazją posłałem do domu bardzo długi list i podarunek dla Płowego. Żałowałem, że nie zobaczę, jak będzie otwierał pudła z motylami. Mogłem tylko wyobrażać sobie jego zadowolenie.
Odwiedził mnie ten sam Mówca, z którym zetknąłem się kiedyś na egzaminie. Prosił o potwierdzenie raportu Słonego, wypytał o parę nieważnych szczegółów i dość sucho podziękował za dostarczenie ksiąg Strażnika Słów. Poczułem się dotknięty. Wyobrażałem sobie, że rękopisy liczące średnio ponad pół tysiąca lat zrobią tu większe wrażenie. Gdy Mówca poszedł sobie wreszcie, zastanowiłem się, czy Słony nie miał racji, nalegając na pozostawienie księgozbioru na Jaszczurze.
Szybko jednak uleciały mi z głowy te myśli, wypchnięte przez całkiem inne problemy. Oto po raz pierwszy miałem znaleźć się w grupie chłopców zbliżonych do mnie zarówno wiekiem, jak i pozycją. Wszyscy oni zdążyli już zżyć się ze sobą, nawiązać kontakty rozmaitej natury -od przyjaźni do otwartej wrogości – i obawiałem się, czy zdołam wrosnąć w ten nowy dla mnie grunt. W dodatku prawdopodobnie byłem sporo opóźniony pod względem nauki. Nic więc dziwnego, że idąc wraz z Nocnym Śpiewakiem na pierwszą lekcję, czułem się chory ze zdenerwowania.
Na dodatek Nocny Śpiewak zrobił mi „wejście”, chwaląc się na prawo i lewo, co też za osobistość przyprowadził ze sobą. Doprawdy, większe wrażenie zrobiłbym tylko wjeżdżając na koniu, w pełnej zbroi. A przecież ani nie wyglądałem, ani tym bardziej nie czułem się jak bohater. Ćwierć setki zaciekawionych twarzy obróciło się w moją stronę. Posypały się pytania. Niektóre przekazywane wprost do mej głowy, inne za pośrednictwem Nocnego Śpiewaka. Czy naprawdę latałem na smoku? Dlaczego jestem taki opalony? Jak duży jest Pożeracz Chmur i czy zmieściłby się w tej komnacie? Ile dokładnie mam lat? Dlaczego dopiero teraz się zjawiłem? Mam kwaterę razem z Nocnym Śpiewakiem… czy dobrze to przemyślałem?
Tak to, mniej więcej, wyglądało. Całkiem jak kury, które zleciały się do ziarna. I tak jak spłoszone ptactwo, gromada chłopców raptem rozbiegła się, gdy nadszedł nauczyciel. Stanąłem twarzą w twarz z Gladiatorem.
W tamtym momencie niewiele o nim wiedziałem. Tylko tyle, ile opowiedział mi mój włochaty przewodnik. Obserwator. Nazywano go Gladiatorem, ale nikt właściwie nie wiedział, jak ma naprawdę na imię. Wszyscy uczniowie zwracali się do niego: „Panie” i nikt nie miałby odwagi nazwać go inaczej. Miał przykry zwyczaj zaglądania do cudzych myśli, był uczulony na spóźnialskich, nie cierpiał hałasu i czepiał się o wszystko. W ciągu niewiarygodnie krótkiego czasu awansował na wroga numer jeden uciemiężonej młodzieży.
Nie zwykłem uprzedzać się od pierwszego spojrzenia, lecz wtedy zrobiłem wyjątek. Gladiator był brzydkim człowiekiem. Łysiejącym, o nabrzmiałej niezdrowo twarzy z obwisłymi policzkami. Głębokie bruzdy ciągnęły się w dół od kątów jego ust nadając jego rysom wyraz wieczystego niezadowolenia. Ale nie na tym polegała jego szpetota. Taki wygląd może się zdarzyć każdemu. Coś niedobrego kryło się w jego oczach. Nieprzychylność, podejrzliwość, złość… Nietrudno było pojąć, że nie lubi tu nikogo i sam nie jest lubiany.
Ukłoniłem się zdawkowo i przedstawiłem, sięgając po iluzję dźwięku. Gladiator skinął tylko głową, zaciskając wargi w wąską kreskę, i wskazał mi miejsce, gdzie miałem usiąść.
W komnacie stały, w równych rzędach, pulpity do czytania i twarde krzesła. Trafiło mi się miejsce w drugim rzędzie, prawie pośrodku pomieszczenia. Przede mną siedział jakiś nieduży chłopaczek. Zerkał na mnie przez ramię, mrugając gęsto. Wyglądał na kogoś, kto co chwila przeprasza, że żyje. Po prawej miałem Nocnego Śpiewaka, natomiast po lewej znalazł się ktoś, kto natychmiast przyciągnął całą moją uwagę. Zmierzyłem go wzrokiem od góry do dołu, zadziwiony niespotykanym widokiem. Długie włosy mego sąsiada spływały aż do połowy pleców, skręcone starannie w doskonale symetryczne loki, sztywne jak wyrzeźbione. Chłopak ubrany był w kaftan z miodowego aksamitu, pełen zakładek, z dowiązywanymi rękawami, które przecięto w paru miejscach, tak by pokazać kremowy jedwab spodniej koszuli. Szerokie, luźne spodnie sięgały mu zaledwie kolan, jakby był małym chłopczykiem. Całości dopełniały bielutkie rajtuzy i wykwintne trzewiki z zielonej, lakierowanej skóry, w miejsce zwyczajnych, mocnych butów, które włożyłby każdy normalny człowiek na obecną niepogodę. Wyglądał jak dziewczyna! Patrzyłem na niego pełen zdumienia i obrzydzenia, zastanawiając się jednocześnie, czy to może jakaś wymyślna kara i co by mogło zmusić mnie do włożenia czegoś takiego. Chyba tylko groźba utraty życia.
Przypomniałem sobie, że Nocny Śpiewak określił kogoś mianem „cholernego, książęcego syneczka”. Nie mogło chodzić o nikogo innego. Zapamiętałem też imię: Zwycięski Promień Świtu. Pasowało idealnie do tego cudacznego ptaszka. Jego rodzice mieli dość osobliwy gust. Chłopiec odwrócił się nagle i rzucił mi spojrzenie pełne zimnej niechęci. I wtedy dopiero go rozpoznałem. Wyrósł i zmienił się od czasu, gdy widzieliśmy się ostatnio, lecz nie było wątpliwości – miałem przed sobą Iskrę, znajomego żonglera z różanego ogrodu.
Tymczasem na moim pulpicie wylądowała gruba książka z kartką na wierzchu, gdzie niedbałymi znakami Gladiator nabazgrał zwięzłe polecenie: „Przeczytać od strony trzeciej do szesnastej, sporządzić streszczenie, opanować pamięciowo.”
Spojrzałem na tytuł dzieła i osłupiałem. Polityka społeczno-gospodarcza Cesarstwa w regionach północno-zachodnich. Przeczytałem to jeszcze raz. Może źle widzę, może nieodpowiednio rozpoznałem jakiś znak, może to wina klucza do interpretacji… Niestety. Musiałem się z tym pogodzić. Nadeszły ciężkie czasy.
Ktoś zarzucił mi do głowy wędkę mentalnego kontaktu.
„Widzę, że nie podoba ci się ten temat.”
„Nocny Śpiewak?…”
„Nie. Popatrz do tyłu, za tego aksamitnego eleganta.”
Obejrzałem się. Powitał mnie uśmiech. Chłopiec miał miłą okrągłą twarz, kilka pryszczy i widać było, że kocha jeść.
„Jestem Mówca. Koniec.”
„To wszystko?” – zdziwiłem się.
Pokazał zęby, znów się śmiejąc.
„Mam na imię Koniec. Najmłodszy z siedmiorga i mama miała już stanowczo dość. Ten obok to Winograd. Jest Bestiarem.”
Spojrzałem z zainteresowaniem. Bestiarowie zwani byli także Mówcami Zwierząt. Ciekawe, czy taki umiałby porozumieć się z łamią. Winograd z wyglądu był całkowitym przeciwieństwem Końca. Długi i szczupły jak drąg, włosy miał przystrzyżone w taki sposób, że sterczały sztywno, jak kolce poirytowanego jeża. Jego wąska, lisia twarz w pierwszej chwili robiła niesympatyczne wrażenie, ale w bystrych oczach lśniły iskierki humoru. Z wycięcia jego kurtki na moment wyjrzał klinowaty łebek szczura. Młody Bestiar pogłaskał go palcem po uchu i zwierzak schował się z powrotem.
Niewiele zrobiłem podczas tamtej lekcji. Korzystając z nieuwagi Gladiatora, wolałem pod przewodnictwem Końca i Nocnego Śpiewaka zapoznawać się z nowymi towarzyszami. Nieśmiały dzieciak przede mną nosił imię Jodłowy, ale wszyscy nazywali go Myszką, bo taki był mały i bojaźliwy. Należał do kasty Wędrowców, chyba po to, by łatwiej mu było uciekać – twierdził żartobliwie Nocny Śpiewak. Przy okazji dowiedziałem się od Mówcy, że mój towarzysz ma opinię łazika, kombinatora, hulaki i niepoprawnego kobieciarza. Niezły rejestr, jak na niespełna osiemnastolatka.
Nazywano nas „połówkami” z powodu połowy emblematu, jaką wszyscy otrzymaliśmy. Byliśmy zbieraniną ze wszystkich stron Lengorchii i z najrozmaitszych domów. Synowie rzemieślników, rybaków i kupców, mieszczanie i ci, których członkowie Kręgu wyłowili spośród chłopów. Byli tu także wychowankowie – sieroty, jak ja, lub po prostu potomkowie magów, z nieprawego łoża. Większość nosiła zwyczajne, pospolite imiona. Prócz Zwycięskiego Promienia Świtu, który był prawdziwym „urodzonym”, mieliśmy tylko jednego Łowcę Jednorożców, jednego Gryfa i dwóch Diamentów. Nikt nie widział niczego nadzwyczajnego w tym, że trafiło tu po kilku młodych magów z jednej kasty. Aż trzech Obserwatorów, czterech Mówców i dwóch Bestiarów, dwóch Stworzycieli i parę Iskier. Kilku Strażników Słów i Wędrowców. Przewodnicy Snów też nie występowali pojedynczo… ale Tkacz Iluzji był tylko jeden. Czyli ja.
Zamek Magów jest niesamowitym miejscem, a może nawet Miejscem. Pięć wieżyc otoczonych kolistym murem – jedna pośrodku, a cztery pozostałe ustawione dookoła – stanowią rdzeń całej zabudowy. Są kolosalne. Górują nad wszystkimi innymi budynkami (a większość z nich nie jest wcale mała) jak kilka olbrzymów pośród gromady karłów lub dzieci. Gdy spojrzeć na dół z wysokiego okna wieży, okazuje się, że architekt (architekci?) zaprojektował całość w formie jak gdyby kwiatu czy też czteroramiennej gwiazdy. Dachy niższych budowli układają się według określonego wzoru, lecz widać to naprawdę tylko z góry. Na dole ma się wrażenie przyjemnego nieładu. Falista dachówka i łupkowe gonty lśnią od deszczu czerwono i srebrno. Wykończenia rynien w kształcie pysków strasznych jaszczurów oraz łbów delfinich plują deszczówką. Kotary ciemnozielonej i rdzawej winorośli pokrywają ściany, a ich pędy ciekawie zaglądają do okien z witrażowych szybek. Lekkie, misterne balustradki ograniczają wielopoziomowe galerie, które latem dają schronienie przed upałem, a chłodną porą – przed ulewami. Gdzie tylko się dało, urządzono ogrody albo klomby z kwiatami. Róże dawno już przekwitły, lecz wciąż jeszcze trwały na posterunkach jaskrawożółte, rozczochrane chmurniki, drobne, fioletowo-czerwone „pantofelki księżniczek”, ostatnie „kocie pyszczki”, a na krzewach o przerzedzonych od chłodu liściach pyszniły się garście karminowych jagód. Magazyny, stajnie, warsztaty, pomieszczenia dla służby oraz strażnice wzniesiono bliżej murów. Serce Zamku pozostało uroczym ogrodem. Poza obręb murów prowadziły dwie bramy: jedna ku przystani, druga ku mostom łączącym wyspę z lądem, na którym z czasem rozrosło się miasto kwitnące w cieniu Kręgu. Jednak jeśli ktoś nie odczuwałby takiej potrzeby, mógłby nigdy nie postawić stopy poza wyspą. Zamek Magów sam w sobie był miastem-państwem w miniaturze, a także twierdzą, która mogłaby w razie potrzeby bronić się przez całe dziesięciolecia (choć do tej pory nikt nawet nie próbował jej oblegać).
Zanim jednak sam, na własne oczy zobaczyłem Zamek z lotu ptaka i zapoznałem się z różnymi jego osobliwościami, musiałem polegać na przewodnictwie Nocnego Śpiewaka. Wiodąc mnie dziwnymi trasami, przez dziesiątki schodów, dziedzińców, tarasów i korytarzy, z pasją i dumą objaśniał mi konstrukcję siedziby Kręgu, jakby sam był jej autorem. Zwracał moją uwagę na takie rzeczy, jak sadzawki zaprojektowane na płaskich dachach, mogące służyć jednocześnie za zbiorniki przeciwpożarowe, estakady skracające drogi między odległymi rejonami, jakieś wyjątkowo udane więźby dachowe i nietypowe rozwiązania, gdy chodziło o rozmieszczenie ramp dla Wędrowców. „Chcę zostać budowniczym” – zwierzył się, a oczy lśniły mu jak dwie gwiazdy.
„To nie będziesz Stworzycielem?” – spytałem bardzo głupio, bo skołował mnie całkiem tym natłokiem wiadomości. Spojrzał na mnie z pobłażliwym rozbawieniem.
„Ależ Stworzyciel to nie jest żaden zawód. Tak samo jak Tkacz Iluzji. Nie chciałbym obijać się przez całe życie, korzystając tylko z talentu. A ty kim zostaniesz?”
Nikt jeszcze nie zapytał mnie o coś takiego, ale na szczęście zastanawiałem się już kiedyś nad tą sprawą.
„Biologiem, specjalistą od smoków” – odparłem zdecydowanie. Nie było to żadne konkretne rzemiosło, ale najbardziej mnie pociągało.
Akurat przechodziliśmy obok jakiegoś ładnego domku, którego łukowate okna otoczone były freskami stylizowanych kwiatów. Uwaga Nocnego Śpiewaka odpłynęła. Zza nie domkniętych okiennic wyglądały kobiece twarze. Na uróżowanych policzkach namalowane miały nieduże, kolorowe kwiatki; oczy grubo podkreśliły czarnym tuszem. Nie padało, ale w powietrzu unosiła się wilgoć, więc niektóre osłaniały włosy leciutkimi szalami, chroniąc kunsztowne fryzury. Nietrudno było domyślić się przeznaczenia tego miejsca. Nocny Śpiewak rozdawał uśmiechy i pocałunki, przekomarzał się z dziewczętami. Najwyraźniej dobrze znał je wszystkie. Przypominały stadko barwnych motyli i przyjemnie było na nie popatrzeć. Przez moment jednak mignął w jednym z okien ktoś jeszcze. Jasna twarz, jakby nigdy nie wystawiana na słońce, delikatne rysy i oczy podmalowane na niebiesko, obowiązkowy kwiatek na policzku, tuż pod okiem, ale nie miałem wątpliwości: chłopiec. Humor skwaśniał mi błyskawicznie.
„Nazywamy to Ogródkiem” – objaśnił Nocny Śpiewak, gdy poszliśmy dalej. – „Pytały, kim jest ten ładny chłopak, którego przyprowadziłem, i czy je niedługo odwiedzisz.”
Speszyłem się.
„Raczej nie. Nie podobały mi się. Uśmiech im nie sięgał oczu. Tylko jedna ucieszyła się tak naprawdę.”
„Która?” – zainteresował się Nocny Śpiewak.
„Ta z warkoczem i żółtą wstążką na czole.”
„Jesteś cholernie spostrzegawczy” – przekazał z szacunkiem, a jednocześnie z jakby lekkim niepokojem, którego wtedy nie mogłem zrozumieć.
„To część talentu. Tam są…” – zawahałem się – „nie tylko dziewczęta.”
Nocny Śpiewak wzruszył ramionami i otworzył przede mną drzwi naszej komnatki, gdyż właśnie doszliśmy na miejsce.
„Takie jest życie, bracie. Przywykniesz.”
Wszystkie „połówki” mieszkały na najniższym poziomie tej samej galerii, identycznej z tą, którą zwiedziłem podczas pierwszej bytności w Zamku. Takie same zarośla różane, podobny układ ścieżek i tylko fontanna była inna -zamiast figurki chłopczyka z gęsią, na cokole stała postać kobieca trzymająca na ramieniu przechylony dzban.
Drzwi do poszczególnych kwater zaopatrzono w tabliczki z imionami mieszkańców, ale często prócz tego znajdowały się na nich emblematy kast, zabawne rysunki i napisy. Ktoś wywiesił karteczkę: „Geometria dla karaluchów. Tanio.” Gdzie indziej przeczytałem: „Wino wrogiem twego umysłu. Likwiduję wrogów w dni nieparzyste.” Na drzwiach należących do Końca wisiał całkiem udany portrecik krągłego Mówcy, unoszącego się w obłokach jak wypełniony gorącym powietrzem balon. Natomiast wierzeje Nocnego Śpiewaka (teraz także moje) zdobiła wytłoczona z mosiężnej blachy głowa psotnie uśmiechniętego kota.
Wnętrze było jasne i obszerne na tyle, by dwóch ludzi mogło mieszkać razem, nie wadząc sobie nawzajem. Do tego bardzo przytulne. Na ścianach porozwieszane były drzeworyty, szkice tuszem i obrazki wykonane farbami wodnymi. Odzwierciedlały dwa kierunki zainteresowań Nocnego Śpiewaka – rozmaite detale architektury na przemian z nagimi kobietami. Poza tym wszędzie, niemal na każdym wolnym miejscu stały jakieś ładne drobiazgi, jakby ta komnata była miniaturowym bazarem. Srebrne naczynia, figurki z porcelany, szklane kulki przemieszane z biżuterią, szczegółowe modele różnych budowli w sąsiedztwie pogniecionych papierów i kawałków kartonu, książki porozkładane niedbale grzbietami do góry, wstydliwie upchnięta do kąta włóczkowa wiewiórka obok potwornej wielkości wazonu z rżniętego kryształu. A prócz tego skłębione części ubrań porzucane byle jak i byle gdzie. Nie da się ukryć, że Nocny Śpiewak był okropnym bałaganiarzem. Ale to może cecha Stworzycieli. Co najdziwniejsze, zawsze wszystko potrafił znaleźć w tym mętliku.
Na wewnętrznej stronie drzwi przyczepiony był spory kawałek pergaminu. Kanciastym pismem, niepodobnym do znaków Nocnego Śpiewaka, ktoś wypisał na nim następujące wersy:
Młody człowiek aspirujący do godności członka Kręgu, winien:
· okazywać szacunek starszym wiekiem z racji ich godności i doświadczenia,
· nie pospolitować się ze służbą oraz ludźmi najniższego stanu, a tym bardziej przejmować ich nieodpowiednie obyczaje,
· w obejściu być skromnym, w wyglądzie schludnym,
· pamiętać o każdym czasie, iż fundamentalnym jego obowiązkiem jest zdobywanie umiejętności oraz rozwijanie przyrodzonych zdolności. Walczyć winien z nieprzystojnymi przywarami charakteru, takimi jak lenistwo, pustota, łakomstwo i niecierpliwość oraz gniew. Nieumiarkowane pożądanie właściwe jest zwierzętom, a kłamstwo i pycha niegodne są maga.
I tak dalej, aż do samego dołu.
Brnąłem przez to z rosnącym zdumieniem i rozbawieniem. Zwłaszcza, że Nocny Śpiewak soczyście komentował niektóre fragmenty. Przy niektórych akapitach narysowane były czerwonym atramentem tajemnicze znaczki.
„Te rzeczy już zaliczyłem” – objaśnił Nocny Śpiewak.
„Nieumiarkowanie i tak dalej?”
„Większość kończy się na gadaniu. Ale spróbuj podebrać medykom trochę spirytusu… Złapią cię na piciu i ściana pewna.”
„Jaka «ściana»?”
Wtedy Nocny Śpiewak przekazał mi klarowny obraz chłopca bez koszuli, jak wyprostowanymi rękami wspiera się o ścianę, a starszy mag zamierza się złożonym w kilkoro rzemieniem na jego plecy. Wzdrygnąłem się.
„Żartujesz? To jest kara jak dla niewolnika.”
„Tym większa hańba. W każdym razie oni tak myślą.”
„A tobie ile razy to się zdarzyło?”
Nocny Śpiewak machnął lekceważąco ręką.
„Kto by to liczył… Raz wypuściłem w świat chyba z tysiąc złotych «paletek» cesarskich. Rynek w okolicy kompletnie się załamał. Połapali się, bo kruszec był zbyt czysty.”
Postanowiłem w duchu, że nigdy, przenigdy nie zasłużę na „ścianę”. Umarłbym chyba ze wstydu.
Nieźle układało mi się z Nocnym Śpiewakiem. Zupełnie nie przeszkadzało mi na przykład, że włóczy się gdzieś po nocach jak nawiedzony kocur, a czasami przychodzi niezupełnie trzeźwy. Mógł wracać o dowolnych porach, kopać drzwi i przewracać meble, mnie nic nie ruszało, jeśli tylko nie świecił mi w oczy lampą.
Odrabiał za mnie matematykę, która zawsze była moją słabą stroną. Za to ja poprawiałem mu wypracowania, usuwając z nich rewelacje w rodzaju: „Bakterie to są małe stworzonka z ogonkami, których dostaje się od niemycia rąk.”
Pod pewnymi względami przypominał Pożeracza Chmur. Był tak samo ruchliwy, pyskaty i bezczelny, a do tego mył się prawie równie rzadko jak smok. Zamiast tego szczotkował się regularnie, co było zupełnie zrozumiałe przy tak gęstych włosach, jakie go porastały. Upłynął jednak długi czas, zanim wyklarował mi się prawdziwy obraz Nocnego Śpiewaka. Pod maską zuchwałego nicponia i szydercy krył się wrażliwy, czuły na piękno człowiek, który cierpiał z powodu swego wyglądu i rozpaczliwie pragnął akceptacji. Stąd jego popisy, pozorne lekceważenie wszystkiego, podarunki rozdawane lekką ręką przy różnych okazjach oraz bez okazji. Przez dłuższy czas zbierałem fragmenty wiadomości na jego temat. Czegoś dowiedziałem się od chłopców, czegoś innego od starszych magów, trochę opowiedział mi sam Nocny Śpiewak i tak złożyłem w całość jego historię.
Siedemnaście lat temu, podczas jarmarku w pewnym mieście nad Zatoką Cesarską, do namiotu właściciela cyrku-zwierzyńca weszła młoda kobieta z drącym się na potęgę zawiniątkiem. Wyszła bez tobołka, za to z wyrazem ulgi na twarzy. Niedługi czas potem w zwierzyńcu pojawiło się dziecko wilk karmione podczas występów surowym mięsem. I to chyba tylko podczas występów. Przez sześć lat właściciel zwierzyńca dorabiał się na małym „wilkołaku”. Coraz częściej jednak zaglądał do dzbana z winem, coraz mniej za to dbał o chłopca. Co tu ukrywać, znęcał się nad nim w sposób, przy którym „ściana” wydaje się pieszczotą. Talent magiczny objawił się u chłopca stosunkowo późno, lecz za to niezwykle gwałtownie. Właściciela cyrku pochowano pospiesznie, bez zwyczajowego stosu i kapłana. Podobno w bardzo małych kawałkach. Sprawy nie dało się ukryć. Plotki dotarły do najbliższego Mówcy na posterunku w wieży przekaźnikowej. Zajął się posiniaczonym, na pół zagłodzonym i zdziczałym dzieciakiem. Nauczył go jakich-takich manier, nadał imię, a potem posłał wprost do siedziby Kręgu. Nocny Śpiewak wyrósł w Zamku i znał go jak własną kieszeń. Włochatego podrzutka wychowywali wszyscy po trochu i nikt w szczególności. Większość uważała, że Nocny Śpiewak to kara Losu, a niektórzy myśleli, czy zawczasu nie rzucić się na miecz, zanim zostanie Mistrzem. Jego przeznaczenie do „błękitnych” nie ulegało wątpliwości. Niewiele było rzeczy, których by nie potrafił zrobić. Sprawa rozchwiania handlu za pomocą sfałszowanych monet to był zaledwie koniuszek ogona; gdyby dogrzebać się reszty, na młodym Stworzycielu nie zostałby skrawek całej skóry.
Z początku bałem się, jak przyjmie mnie reszta „połówek”. Niesłyszący kolega mógłby stać się znakomitym celem niewybrednych żartów. Na szczęście były to płonne obawy. Dano mi przyjaźń i szacunek na kredyt, a ja starałem się nie zawieść niczyjego zaufania. Utarło się, że talenty są wspólnym dobrem i nikomu nie wolno odmówić przysługi, jeśli jej potrzebuje. Tak więc, jeśli byłeś sąsiadem Iskry, miałeś zawsze zapewnioną ciepłą wodę do porannego mycia. Zapominalski, który nie wziął na lekcje notatnika, mógł liczyć na Wędrowca. Stworzyciele zajmowali się stępionymi nożami do przycinania piór i rozdzielali sprawiedliwie cukierki, bo tych autentycznych zawsze było za mało. Nieraz otrzymałem ostrzeżenie od jednego z Mówców: „Uwaga, Gladiator cię «czyta».” Ja zaś oferowałem moim nowym towarzyszom miłe wieczory spędzane wspólnie w iluzyjnych światach. Na życzenie widzów zabierałem ich na smocze wyspy, gdzie do woli mogli obserwować skrzydlate olbrzymy. Wędrowali po dżungli, mając za przewodniczkę miraż Jagody. Oglądali podwodne krajobrazy u wybrzeży Jaszczura. Jeszcze raz przeżywali wraz ze mną atak syren. Podpatrywali piratów i głaskali Liskę.
Nocny Śpiewak nie mógł natomiast oderwać się od miraży starożytnych ruin na Archipelagu.
„Gdyby można było podnieść to z upadku… zasiedlić na nowo… Tyle możliwości” – wzdychał tęsknie.
Zaprzyjaźniłem się nie tylko z Nocnym Śpiewakiem. Stworzyliśmy zwartą gromadkę wraz z Końcem i Winogradem, a w krótkim czasie dołączył do nas Wędrowiec Myszka, który dzielił komnatę z Bestiarem. Wszyscy byli zgodni, że jeśli ktokolwiek nadaje się do oswojenia Myszki, to tylko łagodny i cierpliwy Winograd, którego kochały szczury oraz wszystkie psy, koty i gołębie w okolicy. Włóczyliśmy się razem po całym Zamku, docierając aż na mur Iskier, gdzie ścigaliśmy się na jego zwieńczeniu, szerokim jak aleja. Łaziliśmy po armatach, śniedziejących spokojnie na swych łożach i huśtaliśmy się na ramionach katapult. Siadywaliśmy na koronie muru, zwieszając nogi nad przepaścią. Jedliśmy chleb z twardym serem i ciastka, w które zawsze zaopatrzony był Koniec.
Ponownie zetknąłem się z Wiatrem Na Szczycie. Cieszył się, że zostaję na dłużej. Docenił moją umiejętność rzucania nożem i zaproponował naukę walki na miecze. Walki, a nie eleganckiego machania klingą, modnego na dworach.
„W bitwie liczy się ten, kto ma większy miecz i jest szybszy. Reszta to zawracanie głowy” – twierdził wojowniczy mag, ćwicząc mnie do upadłego.
Zupełnie szczerze mógłbym przyznać, że jestem zadowolony i dość szczęśliwy w nowym „domu”, gdyby nie… No tak, gdyby nie Zwycięski Promień Świtu i Gladiator.
„Jak silny talent ma to książątko?” – spytałem pewnego razu Nocnego Śpiewaka.
„Cholerycznie silny” – odparł Stworzyciel. – „Mógłby zagotować staw w minutę i nawet się nie spocić.”
„Ale nie ma z tego powodu żadnych defektów, jak ja albo ty” – zastanowiłem się.
„Jego defektem jest charakter” – podsumował Nocny Śpiewak i zasłonił się skryptem do geometrii na znak, że nie ma ochoty nawet myśleć o Iskrze.
Prawda. Jak długo żyję, nie zdarzyło mi się spotkać równie rozpuszczonego, złośliwego, aroganckiego, nieużytego i pyszałkowatego gówniarza. Oczywiste jest, że należał do naszego grona tylko formalnie. Mieszkał sam, jedynie z osobistym służącym, a cała reszta chłopców omijała go jak trędowatego. Jeśli ktoś oparzył się o gałkę przy drzwiach, jeśli komuś zupa na łyżce w jednej chwili zmieniła się we wrzątek, albo zagotował się atrament w kałamarzu (chlapiąc efektownie na wszystkie strony), jeżeli osłupiały ze zgrozy znalazłeś wypaloną dziurę w samym środku wypracowania, przyczyna wszystkich tych nieszczęść była zawsze jedna – Zwycięski Promień Świtu. Nie było na niego siły. Jego talent należał do tych niszczycielskich, więc czuł się całkowicie bezkarny. Niejednokrotnie młodzi Stworzyciele zastanawiali się, czy nie zamienić go w jakiś użyteczny przedmiot (na przykład nocnik), a Wędrowcy chętnie wysłaliby go gdzieś, skąd nie ma powrotu. Byłoby to jednak przekroczeniem prawa Kręgu i pociągnęłoby za sobą najsurowsze kary.
Gladiator pozornie miał mniejsze możliwości, by nam dokuczyć. Tylko pozornie.
Nie rozstawał się, na przykład, z grubą trzciną. Nie, nigdy nie próbował żadnego z nas uderzyć. Pewnie zdawał sobie sprawę, że to doprowadziłoby do otwartego buntu. Uwielbiał za to czatować na tych, którzy zamyślali się podczas lekcji i walił znienacka trzciną w ich pulpity. Ze mną mógł próbować tej sztuczki dowolnie długo; najwyżej zainteresowałbym się, co też pojawiło się nagle w moim polu widzenia. Lecz moi biedni koledzy nieraz podskakiwali pod sam sufit, przestraszeni nagłym hukiem.
Bezbłędnie wyczuł moje słabe punkty i regularnie torturował arytmetyką oraz wzorami geometrycznymi. Dla urozmaicenia przeplatał to nudnymi aż do mdłości rozprawami o filozofii oraz życiorysami kolejnych cesarzy, a wybierał niemal wyłącznie takich, którym nie przydarzyło się nic szczególnie ciekawego. Powyżej uszu miałem pisania rozprawek z literatury na temat: „Co autor miał na myśli” i mechanicznego wkuwania na pamięć reguł. Inni cierpieli tak samo. Nazywało się to „wyrównywaniem braków”, a było po prostu skutecznym zabijaniem w nas zainteresowania nauką. Płowy, choć jest tylko wiejskim lekarzem, potrafiłby nauczyć nas nieporównywalnie więcej w znacznie krótszym czasie i bez oporu ze strony nauczanych. Wiem to z własnego doświadczenia.
Na domiar złego nie dano nam swobodnego dostępu do zamkowej biblioteki. Cenne rozprawy, traktaty, pamiętniki – spuścizna po nie żyjących już magach, zarówno „błękitnych”, jak i „czarnych”, nie były przeznaczone dla rozhukanej młodzieży. A właśnie takie materiały nas najbardziej pociągały. Moje zainteresowania na przykład już dawno ustabilizowały się w okolicach zoologii. A lata przebywania w domu Płowego dały mi całkiem solidne podstawy w medycynie. Nasz nauczyciel jednak jakoś zdawał się tego nie zauważać.
Doszło w końcu do tego, że Wędrowcy nielegalnie przenikali do zakazanych pomieszczeń i wynosili książki dla wszystkich żądnych wiedzy. Czytaliśmy te woluminy ukradkiem po nocach, jak kiedyś w dzieciństwie opowieści o piratach, skarbach, potworach i okrutnych wojnach z barbarzyńcami.
Jak już wspomniałem, Gladiator nie używał swojej trzciny, za to chłostał słowem. Nocny Śpiewak, jeśli zostałby w końcu wyrzucony z Zamku Magów za skandaliczne prowadzenie się, zawsze mógłby zrobić karierę jako „pies łańcuchowy”. Diament Przewodnik Snów był „odporny na wiedzę”, a Diament Wiatromistrz powinien „poważnie zastanowić się nad tym, czy potrafiłby szyć buty”. Koniec byłby „geniuszem, gdyby to zależało tylko i wyłącznie od jedzenia”. Myszka był „płaksą”, a Obserwator Klinga „tak tępy, że przynosił wstyd swemu imieniu”. Mnie, jako że byłem najwyższy w grupie, „wszystko poszło we wzrost, a nic nie zostało na rozum”. Przez Mówców i Stworzycieli docierała do mnie tylko część tych określeń i po raz pierwszy w życiu czułem ulgę, że jestem głuchy.
Po jednym z zajęć, gdy Gladiator urządził prawdziwy pogrom, zadałem pytanie Końcowi:
„Czy myślałeś kiedykolwiek o samobójstwie?”
„Samobójstwie? Nie, Kamyk…” – przekazał z miną pełną rezygnacji. – „Ale o morderstwie myślę dość często.”
Z kolei Winograd, który hodował pod łóżkiem aż pięć szczurów, prowadził z Gladiatorem prawdziwą wojnę. Na nic nie przydawały się tłumaczenia, że jego zwierzaki są oswojone, czyste, niczego nie niszczą i nikomu nie przeszkadzają. Gladiator nie miał zamiaru tolerować „roznosicieli zarazy” i ciągle domagał się ich likwidacji. Biedny Winograd drżał z lęku o swoich ulubieńców, słusznie podejrzewając, że nasz nauczyciel byłby zdolny do użycia trucizny.
Gdzieś około zimowego przesilenia nadeszła wreszcie przesyłka od Płowego. Zawierała kilka rzeczy, o które prosiłem, między innymi mój diariusz oraz bardzo gruby list. Czytałem go z mieszanymi uczuciami.
Ojciec był wdzięczny wszelkim możliwym bóstwom, że wyszedłem cało (czy też prawie cało) z tarapatów. Ubolewał nad tym, że w sumie najgroźniejsze niebezpieczeństwo groziło mi ze strony ludzi, a nie smoków. Wylewnie dziękował za zbiór egzotycznych owadów i chrząszczy. Pytał o sprawy, o jakie zwykle pyta się w listach – zdrowie, kolegów i nauczycieli i czy nie trzeba mi czegoś jeszcze prócz przysłanych mi już wcześniej przedmiotów. Żałował, że zatrzymano mnie w Zamku i zobaczymy się dopiero na wiosnę, po wylewach. Przy okazji pytał zawczasu, co chciałbym dostać na siedemnaste urodziny. Dowiedziałem się paru plotek. Bednarz pokrył swoją klacz ogierem cieśli, bez zgody właściciela, i doszło do poważnych niesnasek. Czyjaś żona po raz kolejny powiła bliźnięta. Chłopak imieniem Sokolnik (jeden z moich najzaciętszych wrogów z lat dziecinnych) zaciągnął się do wojska. Niektórzy mieszkańcy Żmijowych Pagórków pytali od czasu do czasu, gdzie się podziewa „ten milczek Kamyk i jego kuzyn” i Płowy musiał wymyślać różne bajki. Najważniejsze jednak mój przybrany rodzic zostawił na koniec. U schyłku lata przywędrowała do osady młoda kobieta. Była wygłodzona i nędznie ubrana, a na dodatek miała przy sobie dziecko. Smutny rezultat przelotnej miłostki jakiegoś maga, który oczarował dziewczynę, a potem ją porzucił. Chłopczyk nie wykazywał żadnych oznak magicznego talentu, więc Krąg się nim nie zainteresował. Płowy ulitował się nad tą nędzą, zaproponował, by samotna matka zajęła się jego starokawalerskim gospodarstwem. Okazało się, że Wierzba jest pracowita, czysta, bardzo miła i świetnie gotuje i robi bardzo dobre ciasto, i potrafi szyć… i tak dalej. A małego Jesiona jest wszędzie pełno, gada jak najęty i o wszystko pyta. Przyjemny dzieciak, bardzo żywy, całkiem jak „tamten łobuziak sprzed lat.” Dało się wyczuć między wierszami, że Płowy stopniał jak masło w garnku i muszę się posunąć w jego sercu, by zrobić miejsce tamtym dwojgu. Ogarnęła mnie dziwna melancholia, ale jednocześnie przyjemnie mi było, że Płowy nie jest samotny.
Odpisałem na wesoło, starannie omijając wszelkie rzeczy dotyczące mych porażek w nauce. Jestem zdrów, nic złego mi się nie dzieje, mam przyjaciół, uczę się szermierki, a na urodziny chcę braciszka w ładnym opakowaniu.
Nocny Śpiewak na moją prośbę wykonał kilka zabawek i kawałek tkaniny na sukienkę od święta. Podążyło to razem z listem na północ, przez kolejne rampy Wędrowców, aż do stacji kurierskiej w okręgu Lenn, skąd miało trafić do Pagórków.
Przez chwilę miałem problem z chronologią. Przy wielu zapiskach brakuje dat, a moi koledzy często nie mogą dojść do porozumienia, co zdarzyło się najpierw, a co potem. Pewne jest jednak, że wydarzenia dotyczące Iskry i moja choroba były równoległe. Sprawa Myszki wypłynęła jeszcze przed walką o Nocnego Śpiewaka, a to, co dotyczy Kowala, Wiatru Na Szczycie i Srebrzanki, należy umieścić gdzieś pośrodku. Do tego opisy wydarzeń, których świadkiem nie byłem, muszę wyciągać od innych, a zauważyłem, że nie zawsze mają na to ochotę, lub przekręcają fakty, chcąc ukazać się w lepszym świetle.
Była już głęboka noc, gdy Nocny Śpiewak wracał do swojej kwatery. Wiatr rwał chmury nad Zamkiem i nadgryziona tarcza księżyca co rusz pokazywała się w dziurach, oświetlając drogę niepoprawnemu włóczykijowi.
– Bez łaski – szepnął do siebie chłopiec, mając na myśli podniebną lampę. Znał rozkład budowli tak samo dobrze, jak ustawienie sprzętów we własnej komnacie. Trafiłby wszędzie nawet w kompletnych ciemnościach. Przemykał w cieniach, kładących się pod ścianami. Omijał bezszelestnie nieliczne straże. W ogrodach dwukrotnie natknął się na groźniejszych strażników – wielkie, drapieżne koty sprowadzone z Gór Zwierciadlanych. Nie bał się zupełnie. Drapał między uszami krągłe łby. Zwinne cielska ocierały się o jego nogi, mrucząc przyjaźnie. Koty rozpoznawały swego. Serce Nocnego Śpiewaka drżało radośnie, miał ochotę nucić, roznosiła go energia. Przeskakiwał po dwa stopnie na raz, wchodził na balustrady i balansował na ich wąskich krawędziach tanecznym krokiem. We włosach został mu jeszcze zapach pachnideł, a dłonie pamiętały rozkoszne kształty i ciepło kobiecego ciała.
– Aaach… – westchnął i aż przymrużył oczy, uśmiechając się do świeżych wspomnień. – Czarodziejka…
Dotarł do różanej galerii, siedziby „połówek”. Zwolnił kroku, by uciszyć postukiwanie obcasów, odbijające się lekkim echem od ścian. Na palcach przemykał się przed szeregiem drzwi. Większość chłopaków pewnie już spała kamiennym snem, podobnie jak współlokator młodego Stworzyciela. Kamyk był niekłopotliwy, sympatyczny na swój sposób i niewiele rzeczy było w stanie go rozdrażnić. Jego tolerancja dla wybryków towarzysza osiągnęła poziom spokoju krowy przeżuwającej trawę na pastwisku. Tak w każdym razie uważał Nocny Śpiewak. Czasami czuł się nieco rozczarowany. Spodziewał się, że smoczy jeździec, podróżnik, który walczył z piratami i rozmaitymi potworami, będzie towarzyszył mu w jego wyprawach, zbytkach i drobnych matactwach. Niestety, Kamyk okazał się straszliwie porządny. Kładł się wcześnie, wstawał jeszcze wcześniej. Systematycznie odrabiał ćwiczenia, alkoholu nie brał do ust, dziewczyny dla niego nie istniały. Ogólnie, był idiotycznie dobrze wychowany.
Nocnego Śpiewaka dzieliła już niewielka odległość od własnych drzwi, gdy raptem ostatnie w szeregu otworzyły się nagle, z rozmachem uderzając o ścianę. Na galerię chlusnęła struga światła i z wnętrza komnaty wypadła smukła postać z rozwianym włosem, potykając się na progu. Nocny Śpiewak zamarł. Długowłosy chłopiec zrobił ruch, jakby zrywał się do biegu. W tej chwili od kolumny oderwała się ciemna sylwetka, stając za nim. Jej ręce wykonały błyskawiczny ruch nad głową chłopca. Krzyk zamarł w powietrzu, zduszony do cichego charkotu. Młody mag miotał się, ledwo dotykając ziemi stopami, jak ryba pochwycona na wędkę. Sięgnął ku tyłowi, wczepiając palce we włosy napastnika. Rozległ się przytłumiony wrzask bólu. Nocny Śpiewak otrząsnął się z zaskoczenia, wyszarpnął nóż zza cholewki buta. W dwóch skokach znalazł się tuż przy walczących. Z krótkiego rozmachu wbił ostrze w bok wyższego mężczyzny. Czuł, jak klinga zatrzymuje się na żebrze. Skrytobójca puścił ofiarę, usiłując kopnąć Stworzyciela w brzuch. Chłopak uchylił się w ostatniej chwili i chwycił mężczyznę za kostkę, szarpiąc z całej siły. Rzucił się na obalonego przeciwnika, ponawiając cios nożem, tym razem pod żebra. Linka owinęła się wokół jego szyi, poczuł ucisk kciuka na tętnicy. Pod czaszką Nocnego Śpiewaka załomotały ciężkie młoty. Rozpaczliwie kłuł nożem raz za razem, zdając sobie sprawę, że traci przytomność. Nagle ucisk zelżał. Ręce zabójcy puściły końce linki i opadły bezwładnie na boki, stukając kostkami palców o posadzkę. Chłopiec zaczerpnął ciężko powietrza, ze wstrętem ściągnął sznur z szyi i podniósł się z martwego ciała. Obok siedział oszołomiony, na pół przytomny Zwycięski Promień Świtu. Nocny Śpiewak złapał go pod pachy i z trudem postawił na nogi. Iskra przyciskał obie dłonie do gardła, jego szeroko otwarte oczy błądziły bezmyślnie w przestrzeni. Ktoś, zwabiony hałasem, otworzył drzwi na galerię.
– Co się tam dzieje?!… – rozległ się zirytowany, zaspany głos z głębi.
– To znowu Śpiewak. Z panienką – odrzekł inny, dostrzegając widocznie tylko dwie splecione ze sobą postacie, z czego jedną długowłosą.
– Do czarnej zarazy! Czy on to musi robić właśnie tutaj?!
Drzwi zamknęły się na powrót.
Nocny Śpiewak potrząsnął Iskrą, ale nie wywołał żadnej reakcji poza jękiem.
– Trudno, trzeba będzie obudzić Kamyka – mruknął.
Nie spałem. Zemściło się na mnie picie zimnej wody ze studni po ćwiczeniach z mieczem. Drapało mnie w gardle. Leżałem po ciemku z otwartymi oczami i rozważałem, czy jutro zgłosić dolegliwość, co uwolniłoby mnie przynajmniej na jeden dzień od Gladiatora, czy iść na lekcje, nie ryzykując niemiłych zabiegów ze strony lekarza.
Toteż gdy do komnaty wpadł Nocny Śpiewak, podtrzymujący słaniającego się Zwycięskiego Promienia Świtu w niekompletnej odzieży, byłem całkowicie przytomny. W świetle zapalonej przez Stworzyciela lampy zobaczyłem krew na szyi Iskry i na rękach Nocnego Śpiewaka. Pierwsza moja myśl była kompletnie bezsensowna: mój przyjaciel poderżnął gardło Iskrze.
Pospiesznie wkładałem na siebie przypadkowe części ubrania, podczas gdy Nocny Śpiewak przekazywał mi, co się zdarzyło, szorując ręce w miednicy.
Zwycięski Promień Świtu leżał na jego łóżku, kredowo blady, z szyją owiniętą ręcznikiem.
„Nie miał chłop kłopotu, wziął sobie młodą babę” – wyrzekał Nocny Śpiewak, trzęsąc się z nerwów. – „Trup na korytarzu, krew… Co z tym dworskim pieskiem, zostanie mu tak?”
Obejrzałem Iskrę. Był zupełnie bierny. Oprócz zdartego kawałka skóry z szyi nie znalazłem na jego ciele żadnych obrażeń. Źrenice miał wielkie jak talerzyki.
„Jest w szoku. Wystarczy, że się prześpi, a dojdzie do siebie. Będzie taki sam jak przedtem, albo i gorszy.”
Nocny Śpiewak dygotał coraz bardziej, ogarnięty spóźnioną paniką. Wpatrywał się we mnie zrozpaczonym wzrokiem.
„Kamyk, ratunku… Przed chwilą zadźgałem na galerii człowieka! Zarządca obedrze mnie ze skóry!”
„Bredzisz. To była obrona konieczna. Uratowałeś życie temu tutaj.”
„Nie powinno mnie tam wcale być. Powinienem był grzecznie leżeć w łóżku” – upierał się Nocny Śpiewak. – „Zaczną pytać, co robiłem po nocy. Dowiedzą się, gdzie byłem… Nie mogę się przyznać…”
„Znów byłeś w Ogródku?”
„Ogródek to nic. Jest legalny. Błagam, nie wydaj mnie…”
„Co nabroiłeś?”
– Nocny Śpiewak nachylił się ku mnie, jakby chciał szeptać, a ktoś mógł go podsłuchać.
„Żona zarządcy wschodniej wieży” – wydusił z siebie bezradnie.
Zakryłem oczy w geście rezygnacji.
„Gdzie ty masz rozum? Między nogami? I właściwie co te baby w tobie widzą?”
Była to jedna z niepojętych tajemnic natury.
Czas biegł nieubłaganie. Na galerii leżał nieboszczyk, lada chwila mógł natrafić na niego nocny patrol lub zapach krwi przywabiłby hajgońskie pantery. Jedynym człowiekiem, jaki przyszedł mi na myśl i do którego mieliśmy zaufanie, był Wiatr Na Szczycie.
Zaciągnęliśmy trupa do komnaty Zwycięskiego Promienia Świtu i o niemiły wstrząs przyprawił nas widok drugiego ciała. Zabitym okazał się służący Iskry. Leżał na podłodze przy swoim posłaniu i wyglądał, jakby spał. Tyle że śpiący raczej nie kładą się na twardych deskach i raczej starają się oddychać. Pozostawiłem Nocnego Śpiewaka przy ciałach, a sam czym prędzej pobiegłem, by sprowadzić Wiatr Na Szczycie. Tak bardzo się spieszyłem, że nie wziąłem nawet kurtki.
Przekradałem się na przełaj, dziwnymi skrótami, przez ogrody kwiatowe i warzywniki, po klamrach dla czyścicieli rynien i po wierzchołkach murów. Raz i drugi przeczekiwałem idące patrole. W ogrodach dopadły mnie pantery. Zamarłem bez ruchu, gdy wielkie łapska oparły się o mój brzuch, a wrażliwy koci nos węszył badawczo. Widocznie jednak miałem odpowiedni zapach, bo przepuściły mnie dalej. Ominąłem główne drzwi prowadzące do kwater zajmowanych przez kilku „błękitnych” magów. Na korytarzu mogłem natknąć się na któregoś sługę z nocną zmiany. Nie miałem ochoty podnosić na nogi wszystkich mieszkańców. Wiedziałem, że okna komnat Mistrza Iluzji wychodzą na wewnętrzny dziedziniec, a pod nimi biegnie ozdobny gzyms, dość szeroki, by na nim stanąć, przedostawszy się nań z galeryjki obok. Teraz wydaje mi się te dość głupawe: chodzić przy niepewnym świetle księżyca po występie niewiele szerszym niż szarfa, ale człowiek w niektórych stanach ducha zdolny jest do dziwnych rzeczy. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy okno otwiera się na zewnątrz, czy do wewnątrz. Sunąłem, kroczek po kroczku, przylepiony do ściany i myślałem, czy popędliwy Hajg, wyrwany nagłe ze snu, nie skręci mi karku, zanim mnie rozpozna. Okno otwierało się do środka i do tego było lekko uchylone. Z ulgą wsunąłem się przez nie. Wewnątrz było mroczno. Nędzny płomyczek nocnej lampki, częściowo przysłonięty, oświetlał tylko jeden kąt. Przez moment zastanawiałem się, gdzie stoi łoże maga i jak go obudzić bez wszczynania alarmu. Niespodzianie objęło mnie dwoje mocnych ramion i poczułem na policzku szorstki zarost. Przeraziłem się niebotycznie! Kopnąłem tego kogoś w kostkę i wyrwałem się gwałtownie z czułych objęć. Wpadłem na jakiś mebel, wyrżnąłem w coś głową, aż zobaczyłem gwiazdy. Pojaśniało. Obok stał Wiatr Na Szczycie z lampą w ręku. Na mój widok oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, następnie poczerwieniał, a jego twarz ściągnęła się w grymasie gniewu.
„Wytłumacz mi, młody człowieku…” – w powietrzu pojawiały się kolejno staranne znaki pisma – „co robisz o tej porze w mojej sypialni!? Lekcje szermierki odbywają się na zewnątrz, tutaj nie mam zamiaru niczego cię uczyć!”
„Czy ja wyglądam na dziewczynę?! Nawet w nocy!?” – odpaliłem natychmiast, trzęsąc się ze zdenerwowania. -”Co ty chciałeś zrobić?”
Widziałem, że z trudem zachowuje spokój.
„Tego już za wiele. Masz dziesięć sekund, zanim cię stąd wyrzucę. A jutro staniesz pod ścianą u zarządcy, przysięgam na Matkę Świata.”
Tego się po nim nie spodziewałem.
„Mamy trupa. Dwa trupy” – wypisałem w powietrzu i skuliłem ramiona, bo zrobił ruch, jakby chciał mną potrząsnąć.
Postawił lampę na stole i zaczął się pospiesznie ubierać.
„Na Miłosierdzie… Kamyk, w co ty się wplątałeś? Kto i gdzie?”
„U nas. A kto, nie wiemy.”
„Trzeba zawiadomić strażnicę.”
„Nie mogę. Ze względu na Nocnego Śpiewaka. Dowiesz się na miejscu.”
Było mi zimno. Wiatr Na Szczycie zauważył to i rzucił mi swój płaszcz.
„Wkładaj! Głupi pomysł, biegać w środku zimy w samej koszuli.”
Już na miejscu Wiatr Na Szczycie starał się odtworzyć przebieg wydarzeń. Sługa Zwycięskiego Promienia Świtu zginął jako pierwszy, w sposób łagodny, od trucizny. Prawdopodobnie przeznaczona była dla chłopca, ale nie zjadł czy też nie wypił tego, w czym była. Morderca czekał na zewnątrz, pragnąc stwierdzić, czy jego podstęp się powiódł. Nie spodziewał się kłopotów, bo miał przy sobie jedynie łatwą do ukrycia linkę. Może myślał, że zatrute danie spożyje tylko Iskra, a ze sługą łatwo sobie poradzi. A może odczekiwał po prostu pewien czas, by bez przeszkód przeszukać komnatę. Na swoje nieszczęście zetknął się z młodym magiem. Na głowie zabitego widniały głębokie, wypalone ślady, tam gdzie dosięgły go dłonie Iskry. Gdyby przeżył, bezpowrotnie straciłby całą urodę. Największa jednak zasługa przypadła Nocnemu Śpiewakowi, który nadszedł w odpowiednim momencie.
„Zawsze mówiłem, że ochrona jest tu dziurawa jak portki żebraka” – narzekał Wiatr Na Szczycie, z urazą wypisaną na twarzy. – „Ale kto słucha wytatuowanego dzikusa? Strażników jest za mało i łażą jak śnięci. Cały Krąg rozleniwił się bezwstydnie.”
„Pantery też zawiodły” – dodałem nieśmiało, bo te wielkie koty były dumą i ukochaniem Mistrza Iluzji. To on domagał się przed laty ich sprowadzenia. Sam doglądał ich hodowli i tresury. Toteż żachnął się.
„To tylko zwierzęta. Moje kotki dobre są na złodziei i takich, co próbują przeleźć przez mur z zewnątrz. Ten tutaj przygotowywał się od dłuższego czasu. Ma ubranie służby kuchennej. Pewno najął się do pracy, nie spieszył się i zdążył przejść tutejszym zapachem.” „To Zamek ma swój własny zapach?” „A jakże. Wszystkie ubrania pierze się w tym samym rodzaju mydła. Każdy mieszkaniec jest nim przesiąknięty.” Pozostało jedno pytanie, które nurtowało nas wszystkich. Kto i dlaczego zlecił zabójstwo Zwycięskiego Promienia Świtu?
Wiatr Na Szczycie tylko wzruszył ramionami. „Może on sam nam to powie, jak obudzi się jutro, a właściwie już dzisiaj.”
Iskra spał na łóżku Nocnego Śpiewaka, zwinięty w ciasny kłębek. Nie próbowaliśmy go budzić. Za radą Mistrza Iluzji, Stworzyciel skorzystał z talentu, by usunąć ciała. Zamienił je w coś podobnego do mokrego piasku, co bez trudu dało się zebrać w kubły i rozsypać w ogrodzie. Deszcz zrobił nam przyjemność i rozpadał się na dobre, rozmywając kopczyki. Był to bardzo dziwny pogrzeb. Wiatr Na Szczycie obiecał Nocnemu Śpiewakowi, że będzie trzymał język za zębami. Nie ręczył jednak za Iskrę. Ostatecznie cała ta sprawa dotyczyła przede wszystkim jego i to on powinien zdecydować – wszcząć śledztwo, zachować wszystko dla siebie czy wrócić do domu, pod opiekuńcze skrzydła rodziny.
Następnego dnia nikt nie zauważył nic szczególnego. W jednej z kuchni samowolnie porzucił pracę posługacz. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Poszła plotka, że „ten mały arystokrata” oddalił osobistego służącego, będąc pewnie niezadowolony z jego usług. Włochaty Stworzyciel był dziwnie czymś przybity, a w czasie zajęć lekcyjnych zasnął z głową na książce i znów naraził się nauczycielowi. Dwóch chłopców zostało w łóżkach z powodu bólu gardła.
Nie wiem, jak tam było dokładnie ze Zwycięskim Promieniem Świtu, ja natomiast rozchorowałem się naprawdę. Wieczorne drapanie w gardle rankiem zmieniło się w dotkliwe pieczenie. W mgnieniu oka dostałem potwornego kataru, aż bolało mnie pod oczami. Nocny Śpiewak przed wyjściem przykrył mnie wszystkimi dostępnymi pledami, a i tak się trząsłem. Miałem gwarantowany tygodniowy odpoczynek od Gladiatora i tylko to było trochę pocieszające. Jeszcze przed południem zajrzał do mnie medyk – Obserwator o zimnych dłoniach, który nie miał pojęcia, jak delikatnie badać czyjeś gardło. Zmusił mnie do połknięcia jakiegoś świństwa, gorzkiego jak żółć. Na domiar złego coś mu się nie spodobało w moim oddechu. Twierdził, że mam szmery w płucach. Musiałem szczegółowo opisać mu historię zranienia strzałą i swoją chorobę na wyspie. Straszył, że z pewnością mam „rozległe zmiany martwicze w prawym płacie” (cokolwiek to znaczy) i każde zaniedbane przeziębienie może skończyć się „zejściem”. Zostawił po sobie tabliczkę zapisaną od góry do dołu bzdurami oraz leki w ilości zdolnej powalić konia. Samowolnie zmniejszyłem sobie dawki o połowę, a części postanowiłem wcale nie ruszać. Po dwóch dniach przyszedł powtórnie i strasznie się cieszył, że terapia przynosi dobre skutki. Przyniósł mi wiadomość o tym, iż czeka mnie wizyta u Stworzyciela, bardzo dobrego chirurga, który „z pewnością położy kres moim dolegliwościom”. Nie bez racji twierdził Płowy: „Głupcy są jak chwasty, można ich znaleźć wszędzie”.
Tymczasem u Iskry, sąsiadującego z nami przez ścianę, działy się rzeczy zarówno okropne, jak i śmieszne. Wiatr Na Szczycie dowiedział się od nieszczęsnego chłopaka, że jego pobyt w Zamku Magów był właściwie zesłaniem. Ochrypłym szeptem z powodu opuchniętego gardła, Zwycięski Promień Świtu opowiedział o tym, jak po zaręczynach z najmłodszą córką cesarza stał się czwartym w kolejności kandydatem do tronu. W ten sposób zagroził poważnie innym, starszym od niego rywalom. Gdy jego najbardziej zaufany sługa zmarł od trucizny; gdy cudem przeżył upadek z konia, który padł pod nim, ugodzony strzałą; kiedy spalił czającego się nań kolejnego skrytobójcę, gotów był zrezygnować z najwyższego zaszczytu, nawet za cenę obrazy cesarza i jego niełaski. Przeszkodzili chłopcu zbyt ambitni rodzice, a także starszyzna Kręgu, która chciałaby widzieć na tronie maga. Zamek wydawał się najbezpieczniejszym miejscem dla młodego kandydata do błękitu, tym bardziej, że zaczynał on odchodzić od zmysłów, widząc wroga w każdym cieniu. Matka z ulgą pozbyła się ognistego zagrożenia dla kosztownych gobelinów i ukochanych mebli. Staremu księciu-ojcu było wszystko jedno. W ten sposób Zwycięski Promień Świtu znalazł się w „ciasnej, ponurej norze”, w towarzystwie „wieśniaków i bękartów”, pozbawiony „elementarnych wygód” oraz „wszelkiej rozrywki”. Co gorsze, całe to jego poświęcenie okazało się tyle warte, co kurz na wietrze. Nawet tu, w osławionej, niezdobytej warowni nastawano na jego życie. – Synku… – powiedział Wiatr Na Szczycie złowrogim tonem, wysłuchawszy tych rewelacji. – Wszyscy ci wieśniacy i bękarty są twoimi współbraćmi i tego nie zmienisz. Chyba, że otworzysz sobie ten głupi łeb i wyrwiesz z niego jądro swego talentu. Przypominam też, że jeden z tych, jak mówisz, „prostaków”, uratował ci życie. I jeśli chcesz je nadal zachować, to masz tylko jedną drogę. Musisz przystać do tych, którymi tak pogardzasz. Jeśli ci pozwolą – dodał przytomnie.
– Muszę? – spytał Iskra z miną, jakby proponowano mu jedzenie błota.
– Nie, synku, nie musisz – odparł Mistrz Iluzji, rozpierając się w najlepszym fotelu kandydata do tronu Lengorchii. – Idź natomiast do składów, znajdź tam człowieka imieniem Bycze Oko i spytaj go, czy ma dostateczny zapas drewna na stos, bo masz zamiar wyprawić sobie pogrzeb, bardzo wystawny.
Iskra skurczył się jak przekłuty rybi pęcherz.
– To nie koniec – ciągnął Wiatr Na Szczycie. – Będą próbowali nadal. Tym razem stawiam na strzałę z ukrycia albo jakiś dodatek do żarcia. Nie wolno ci więc przebywać nigdy samemu, jeść osobno ani spać, siadać koło okna w dobrze oświetlonym pomieszczeniu. Tylko grupa może dać ci ochronę, przynajmniej częściową. Rozważ to.
– Nie mam pary. Jest nas nieparzysta liczba – jęknął Iskra. – Zresztą i tak by nikt nie chciał…
Mistrz Iluzji uśmiechnął się demonicznie.
– Co za szkoda. Chyba będziesz musiał bardzo pokornie prosić o przebaczenie za wszystkie krzywdy i obraźliwe słowa. A jeśli „połówki” uznają, że to mało i zechcą złoić ci skórę, to i tak jest to dla ciebie opłacalne. Natomiast ja dam ci podarunek. To będzie kotek. Będziesz z nim mieszkał, czesał go, karmił i codziennie głaskał, bo bardzo to lubi. Za to jeśli ktoś ciemną nocą zechce wejść tutaj i poderżnąć ci gardło, kotek go zeżre.
W ten sposób Zwycięski Promień Świtu został uszczęśliwiony towarzystwem hajgońskiej pantery o wdzięcznym imieniu Miętowka.
Nocny Śpiewak, który czuł się nieco odpowiedzialny za Iskrę, zaglądał do niego od czasu do czasu i zdawał mi relacje na bieżąco, pękając jednocześnie ze śmiechu i tłumionej irytacji.
Miętówka upodobała sobie łóżko Zwycięskiego Promienia Świtu. Zaczynała od tego, że kładła się na brzeżku. Potem jednak po trochu zdobywała teren i kończyło się na tym, że to Iskra spał na skraju, a czasami nawet spadał na podłogę.
Zaczął przychodzić na posiłki do wspólnej jadalni. „Połówki” obrzucały go nieufnymi spojrzeniami, choć nikomu nie zdarzyło się oparzyć o metalowy czerpak łyżki, ani znaleźć doszczętnie spalonego mięsa na talerzu. Próbował dołączać do rozgadanych grupek, powodując tylko, że natychmiast się rozchodziły. Był obiektem złośliwych docinków i… milczał.
„W dodatku ma dwie lewe ręce do wszystkiego” – przekazywał Nocny Śpiewak. – „Chyba nigdy w życiu sznurówek sobie sam nie zawiązał. Nie umie się nawet sam porządnie uczesać. Te jego loki, wyobraź sobie, były skręcane na żelazkach. Teraz się rozprostowały, sięgają mu do tyłka i ciągle nimi o coś zaczepia. A te jego głupawe ubranka…! Wyglądają, jakby w nich sypiał. Mają zapięcia w dziwnych miejscach i gówniarz nie może sobie poradzić. Czekam, kiedy się załamie i wróci do mamusi.”
Jak wszyscy, nie żywiłem cieplejszych uczuć dla Zwycięskiego Promienia, ale rozumiałem, że powrót do wygód rodzinnego pałacu oznacza dla niego śmierć, prędzej czy później.
„Ulituj się nad tym biednym szczeniakiem. Zrozum, że on nie miał normalnego życia. Założę się: wiecznie łaził za nim jakiś głupek i wszystko za niego robił. Zrób dobry uczynek i naucz go czegoś.”
Nocny Śpiewak żachnął się.
„A czego to miałbym go uczyć? Jak się portki w wychodku odpina? Stary bawół, niech sam sobie radzi.”
Trafiłem chyba jednak do jego sumienia, gdyż następnego dnia tryumfalnie wprowadził do naszej komnatki Zwycięskiego Promienia Świtu w zupełnie nowej postaci. Cudaczne stworzenie w dziecięcych pończochach ustąpiło miejsca zgrabnemu szesnastolatkowi, po którym było widać, że wyrośnie na silnego mężczyznę. Loki chłopca rzeczywiście zniknęły. A w robocie były też nożyce. Włosy miał znacznie krótsze, sczesane z czoła. Na skroniach zaplecione cienkie warkoczyki biegnące ku tyłowi, gdzie sterczała kita opleciona rzemieniem. Było to uczesanie myśliwych. I jak łowca miał na sobie irchową bluzę z frędzlami, dopasowaną w talii, by mógł wygodnie owinąć się błękitną szarfą maga. Całości dopełniały wąskie czarne spodnie ze sznurówką z boku, mocne buty z nie barwionej skóry i krótki, wygodny płaszcz – czarny z błękitnym wykończeniem. Jedynym elementem nie pasującym do reszty był jedwabny szalik, którym Iskra szczelnie owinął szyję, by ukryć pręgę po ataku skrytobójcy.
Ogólne wrażenie było bardzo korzystne. Podniosłem się z łóżka, by lepiej widzieć. Rysunki Pożeracza Chmur, które akurat przeglądałem, posypały się na podłogę.
„Nareszcie wyglądasz jak człowiek” – wypisałem w powietrzu znaki skierowane do Zwycięskiego Promienia Świtu. – „Jak szyja?”
Dał znak, że dobrze. Był skrępowany, nie wiedział, co robić z rękami. Pochylił się i zaczął zbierać szkice, by ukryć zmieszanie. Nie poznawałem go.
„Przetrząsnęliśmy magazyny. Znaleźliśmy ten płaszcz i skórę. I «podstawy» do reszty. Wszystko sam dopasowałem. Wspaniale wyszło, prawda?” – chwalił się Nocny Śpiewak.
„Niewiarygodne. Daj sobie spokój z Kręgiem i błękitem. Zostań krawcem. Świetnie się do tego nadajesz. Sam go strzygłeś?”
„Jedna znajoma dziewczyna.”
Tymczasem Iskra z zaciekawieniem oglądał rysunki. Były tam głównie uwiecznione rzeźby ze starego miasta. Pokazał coś Nocnemu Śpiewakowi, który również się zainteresował i przez długą chwilę o czymś rozmawiali.
„On mówi, że ten człowiek zupełnie przypomina ciebie” – wyjaśnił wreszcie Stworzyciel, pokazując szkic skośnookiego wojownika, który strzegł na Jaszczurze zrujnowanej siedziby jakiegoś zmarłego przed wiekami bogacza.
Najpierw dla zabawy, a potem całkiem poważnie zaczęliśmy wyszukiwać z pliku obrazków te wizerunki, które kogoś nam przypominały. A potem z kolei dopasowywaliśmy do nich stwarzane przeze mnie miraże „połówek”. Podniecony Nocny Śpiewak notował rezultaty, a Zwycięski Promień Świtu zaglądał mu przez ramię i co rusz pokazywał coś palcem, przeszkadzając nam nieco.
Zarówno figury, jak i rysunki postaci, skopiowane ze ścian podziemnej cytadeli, z grubsza prezentowały ten sam typ urody: długonogie, gibkie ciała, proste, czarne włosy, oczy jak kreski, wystające podbródki, twarze zbliżone kształtem do trójkąta oraz ostro zarysowane nosy.
Zabawna i ciekawa sprawa, każdy z naszych kolegów posiadał choć jedną z tych cech. Większość z nas miała włosy czarne jak sadza. Oczy moje, Nocnego Śpiewaka i Winograda były wiernymi odbiciami tych z rysunków. Myszkę zdradzał układ szczęk i długie, smukłe palce. Iskrę – nos, dziedziczony ponoć z pokolenia na pokolenie.
– Nie wyprzemy się przodków. Tu oto mamy portret idealnego maga – powiedział wtedy Nocny Śpiewak ze śmiechem, pokazując jeden z rysunków. – Niestety, krew się w nas szalenie rozwodniła i jesteśmy…
– …kundle – dokończył Iskra tak dziwnym tonem, aż Nocny Śpiewak spojrzał na niego zdumiony.
Poddanie się zabiegom Nocnego Śpiewaka wyszło Zwycięskiemu Promieniowi Świtu na dobre. Skończyły się drwiny z jego strojów i manier. Po prostu przestał się tak rażąco wyróżniać. A że zachowywał się poprawnie, reszta „połówek” coraz częściej pozwalała, by dołączał do niektórych rozmów i zabaw.
Skończyła się moja choroba. Wiatromistrze podarowali nam pogodne popołudnie, zachęcające do gry w piłkę. Niestety, nie mogłem jeszcze w niej uczestniczyć i chłopcom nie pozostało nic innego, jak zastąpić mnie Iskrą, osadzając go „na śrubie” pośrodku pola. Obserwowałem, jak uwija się, przejmując najtrudniejsze zagrywki przeciwników, i z poświęceniem uczestniczy w najgorszych kotłowaninach. I to właśnie wtedy jego miano uległo skróceniu, gdyż znacznie wygodniej krzyknąć: „Promień, do ciebie!”, niż łamać język na pełnym imieniu. Potem wszyscy byli zgodni, że to głównie dzięki niemu miotacze pod wodzą Gryfa zdołali zaliczyć wrzutki do wszystkich czterech pierścieni, zanim przeciwna drużyna zdobyła trzy. A gdy wreszcie zwycięzcy i zwyciężeni schodzili z pola, wszyscy na równi zmęczeni, zdyszani i straszliwie brudni, na przedzie kroczyli ramię w ramię Promień i Gryf: pierworodny syn księcia i chłopiec, o którego pochodzeniu można było powiedzieć tylko tyle, że zamieszana była w to kobieta i przynajmniej jeden mężczyzna.
Nie zdołałem wykręcić się od kontaktu ze Stworzycielem. Upomniał się o mnie sam, gdy tylko wstałem z łóżka. Najwyraźniej był w zmowie z zimnorękim Obserwatorem. Nie pozostało mi nic innego, jak powlec się pod wskazane drzwi w gmachu koło wschodniej wieży. Pierwsze wrażenie było dość przyjemne. Na jasnych deskach, lśniących od wosku, ktoś przypiął ćwiartkę pergaminu z napisem: „Grzywa Stworzyciel. Najlepszy chirurg na tym piętrze. Cuda wykonywane od ręki. Rzeczy niemożliwe z opóźnieniem jednodniowym.”
Wnętrze pracowni Grzywy było jeszcze bardziej sympatyczne. Żółte ściany w wesołym odcieniu, na nich barwne szklane ozdoby, gdzieniegdzie doniczka z kwiatem. Gdyby nie unoszący się w powietrzu szczególny zapach środka do czyszczenia ran zmieszanego z wonią lekarstw, można by pomyśleć, że to zwyczajne pokoje. Nic bardziej mylnego. Kunsztowne szafeczki nie zawierały kryształów i sreber, lecz mnóstwo przyrządów, instrumentów medycznych, flaszeczek z tajemniczą zawartością, a także lśniące groźnie ostrza różnych wielkości i przeznaczenia umieszczone w osobnych przegródkach.
Sam Grzywa był równie miły, jak jego zakątek. Siwiejący mężczyzna o młodych oczach, przyjemnym uśmiechu i zadbanych rękach. W przeciwieństwie do tamtego Obserwatora, nie traktował mnie jak chorego zwierzaka. Był uprzedzająco grzeczny. Rozgrzał ręce przed badaniem, co doceniłem. A przede wszystkim „kontaktował się” i rzucał żarcikami.
„Oddychaj głęboko. Co za ładna muzyka, jakby wiatr hulał. Cóż to było, strzała? Zachwycające objawy, typowe, jak z książki. Ale przeżyłeś i to nie jest typowe. Skąd jesteś? Z Lenn? No, to dobry tam mają materiał do robienia ludzi. Będę miał ciekawy wpis do dziennika: «połówka» z połową płuca, a wygląda jak młody byczek. Nie, oczywiście to żart. Nie przejmuj się. Bądź tak miły, zdejmij z siebie to i owo, i połóż się na tym stole.”
Był tak miły. Nie wiem, ile sympatii Grzywy wynikało z jego usposobienia, a ile z tego, by uspokoić pacjenta. Ważne, że osiągał dobre wyniki.
Leżałem na stole, przykryty prześcieradłem po brodę i denerwowałem się zaledwie trochę. Na suficie namalowane były kwiatki. Zastanawiałem się, czy Grzywa, podobnie jak Stworzyciel z Grobli, używa igieł przy pracy i czy będę znów pił coś niesmacznego. Na razie mag szorował ręce w gorącej wodzie, a jego pomocnik krzątał się przy sąsiednim blacie, coś tam przygotowując. Okazało się, że jest to przyrząd do iniekcji. Płowy posiadał coś podobnego i nie był to mój ulubiony przedmiot w domu.
„Będziesz spał” – wyjaśnił Stworzyciel. – „Nie lubię, kiedy pacjent ucieka mi spod rąk.”
„Ale ja się nie boję.”
„To jesteś albo bardzo odważny, albo bardzo niemądry.”
Musiałem więc pozwolić, by uczeń Grzywy przekłuł mi żyłę i wtłoczył do niej jakąś podejrzaną substancję. Pewnie od niej dostałem zawrotów głowy i okropnych mdłości. Nie mogłem patrzeć na wirujące pod sufitem kwiatki. Uniesiono mi głowę, próbowano wlać coś do ust. Zacisnąłem zęby. Litości, przecież zaraz i tak zwymiotuję!
„Nie grymaś. To stabilizator. Spokojnie, powolutku…”
Posłusznie spróbowałem przełknąć. O dziwo, to było słodkie. Szalejący żołądek uspokajał się z wolna, a zmysł równowagi sadowił na swoim miejscu.
Popatrzyłem na Grzywę. Nadal mył ręce. Zirytowałem się nieco. Ileż czasu można się myć!? Jak długo mam jeszcze tu czekać?
„Możesz wstać. Już po wszystkim. Minęły prawie cztery godziny.”
Jakie godziny? Kiedy? Zamknąłem przecież oczy tylko na chwilę.
Wtedy dopiero dostrzegłem, że woda w misce jest jasnoczerwona. Stworzyciel zmywał z dłoni krew. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Oczy mu zapadły i już się nie uśmiechał. Podniosłem się i pomacałem podejrzliwie prawy bok. Żadnych śladów, nawet najmniejszych. Oprócz blizny po grocie. Zakrawało to na oszustwo.
„Zostawiłem ci te szramy, żebyś mógł się nimi chwalić” – przekazał Grzywa. – „W środku jesteś połatany i odrobinę lżejszy. Miałeś w płucu zwapnienie wielkości dziecięcej pięści. Wyrzuciłem ten śmietnik. Tkanka w większości dała się uzupełnić. Oczywiście, prócz sieci nerwowej. Nie, nie dziękuj.”
Poniewczasie przypomniałem sobie o dobrym wychowaniu. Oczywiście, że podziękowałem. Bardzo, bardzo gorąco. To, że mogę w tej chwili biegać równie szybko, jak dawniej i bez trudności nurkować, zawdzięczani Grzywie.
Ubierając się, popatrywałem, jak pomocnik segreguje i wstawia na powrót do szafy buteleczki wypełnione klarownymi lub mętnymi płynami w różnych barwach i zielonkawymi albo szarymi proszkami. Bezwiednie odczytywałem ich nazwy. Wiele było znajomych. Przypominałem sobie – tego używał ojciec, i tamtego także… To na serce, tamto uśmierza ból… Pomocnik zamknął drzwiczki na klucz, który oddał Grzywie, a mag zawiesił go na szyi. Uznałem to wtedy za chwalebną ostrożność.
Minęło parę dni, podczas których głównie odrabialiśmy z Nocnym Śpiewakiem zaległości. Nie pisałem o tym dotąd. Razem zarabialiśmy pieniądze. To, co dostawaliśmy od zarządcy „na cukierki”, byłoby hojnym uposażeniem na wsi, ale w mieście, gdzie czyhało tyle pokus, okazało się sumą co najmniej nie wystarczającą. Nocny Śpiewak jest cudotwórcą w swym fachu, lecz prawdziwe ciastka zawsze wydawały się jak gdyby smaczniejsze, a za wstęp na przedstawienia i u księgarzy należało płacić nie fałszowaną monetą. Nasza współpraca polegała na tym, że stwarzałem półprzeźroczyste miraże rozmaitych ładnych przedmiotów, a Nocny Śpiewak wypełniał je materią. W ten sposób powstawały niezwykle precyzyjne miniaturowe rzeźby, elementy zastawy stołowej o fantastycznych kształtach, misterne ozdoby z drewna i metalu. Niezwykłe twory ze szkła łączonego wielowarstwowo, czasem użyteczne, a czasem tylko mające cieszyć oko.
Nocny Śpiewak przemycał te rzeczy za bramy Zamku i sprzedawał umówionym z góry kupcom, którzy zachwyceni byli jakością towaru i niewiarygodnie niskimi cenami. Oczywiście nie było to legalne. Uczciwi rzemieślnicy, zrzeszeni w cechach, obdarliby Nocnego Śpiewaka z jego kosmatej skóry, gdyby dowiedzieli się o tych interesach. Uzyskane sumy Stworzyciel uczciwie dzielił na pół. Po raz pierwszy w życiu czułem się jak człowiek zamożny.
Potem nasza spółka została zerwana w sposób dość gwałtowny.
Myszka był (jest zresztą nadal) najmłodszy i najmniejszy z nas wszystkich. Miał czternaście lat, a wyglądał na dwanaście. Oglądał świat wielkimi, orzechowymi oczami, w których zastygł wyraz melancholijnego zdziwienia. Okropnie nieśmiały, niewiarygodnie tchórzliwy, a naiwny jak ośmiolatek. Wszyscy, bez wyjątku, zastanawialiśmy się, jakim cudem Myszce udało się przejść przez egzamin pod surowym okiem mistrzów i w dodatku otrzymać szansę na błękit. A także, dlaczego nie umarł ze strachu na sam widok igieł Mistrza Tatuażu. Bał się pająków, węży i widoku krwi, ale najbardziej krzyku i gniewu. Natychmiast kulił ramiona i spoglądał spode łba, jakby oczekiwał uderzenia. Nie można byłoby z nim wytrzymać, gdyby jednocześnie nie był uprzejmy, szczery i bardzo uczynny.
Myszka straszliwie obawiał się Gladiatora i zawsze przychodził do sali lekcyjnej sporo przed czasem, by nie narazić się na besztanie z powodu spóźnienia. Byliśmy więc zdziwieni, gdy pewnego ranka nie zastaliśmy chłopca na jego miejscu, przy pulpicie w pierwszym rzędzie. Winograd, z którym Myszka mieszkał, nie wiedział niczego. Gdy obudził się rano, jego kolegi już nie było. Musiał wyjść bardzo wcześnie.
Zajęliśmy miejsca, oczekując Gladiatora i jego nowej porcji duchowych tortur. Dokoła mnie panował zwykły, leniwy ruch. Paru chłopców rozmawiało, odwracając się do siebie. Kilku powtarzało lekcje z dnia poprzedniego, spodziewając się odpytywania. Promień pokazywał Gryfowi, jak żonglować dwiema kulkami za pomocą jednej ręki.
Raptem wszystkie głowy odwróciły się do drzwi. Stanął w nich gniewny Gladiator, prowadzący ze sobą Myszkę. Trzymał chłopca za włosy na karku, tam gdzie najbardziej boli. Biedny dzieciak wspinał się na palce, usiłując zmniejszyć cierpienie z powodu naciągniętej skóry. Nie wierzyłem własnym oczom. Spodziewałbym się każdego z nas w takich opałach, ale nie Myszki. Cóż złego mógł zrobić ten łagodny, grzeczny, bojaźliwy jak królik chłopaczek?
Tymczasem Gladiator przeprowadził Myszkę przed nami, mówiąc coś, zapewne bezlitośnie łajać za przewinienie, jakiekolwiek by było. A potem sięgnął na swój stół po trzcinę. Myszka był bledziutki jak papier, drżał. Oczy biegały mu na wszystkie strony niczym u osaczonego zwierzęcia. Nie będąc jeszcze do końca pewny, co zamierza Gladiator, powoli wysunąłem się ze swego miejsca. Miałem bardzo niedobre przeczucia. Myszka wyglądał, jakby chwiał się na granicy utraty przytomności… lub panicznej ucieczki. A należał do Wędrowców. Czy Gladiator był aż takim głupcem? Jeszcze chwila, a przerażony chłopiec rzuci się na oślep w pustkę i możemy go już nigdy nie zobaczyć, zaś trzymający go nauczyciel straci rękę. Gladiator, wciąż z twarzą ściągniętą gniewem, zmusił Myszkę do położenia się na blacie i wzniósł trzcinę do uderzenia. Niewiarygodne, miał zamiar wychłostać tego dzieciaka! Tu, na oczach wszystkich! Rzuciłem się do przodu, przewracając krzesło, i chwyciłem Gladiatora za przegub, zanim trzcina opadła. Odepchnąłem go z całej siły, aż wpadł na ścianę. Myszka zerwał się ze stołu i schował za mnie, jakbym był tarczą. Gladiator patrzył z niedowierzaniem i wściekłością malującą się na brzydkiej twarzy. Poczułem jak wypełza ze mnie cała nienawiść, jaką czułem do tego człowieka. Za wszystkie poniżenia, drwiny z wysiłków, za szpiegowanie cudzych myśli, za wyśmiewanie potknięć, za szczury Winograda, za Myszkę wreszcie…
„NIE WOLNO CI!” – rzuciłem w powietrze. – „Nie wolno ci nas dręczyć!! Nie masz prawa nas poniżać, ani bić!! My będziemy mistrzami, a ty jesteś «czarny» i zawsze będziesz «czarny»!” – i zrobiłem brzydki gest, określający dość dokładnie, czym była jego matka.
Gladiator spurpurowiał, żyły wystąpiły mu na skroniach. Zrozumiałem, że trafiłem w jego czułe punkty. Nagle zamachnął się pięścią. Nie zdołałem się uchylić. Przeszkodził mi Myszka, wczepiony w moją bluzę, jak w ostatnią deskę ratunku. Otrzymałem potężny cios prosto w twarz i poleciałem do tyłu. Samego momentu zetknięcia z podłogą nie pamiętam.
Przyjaciele podnieśli mnie mocno oszołomionego. Krew lała mi się z nosa i spływała do gardła piekącym strumyczkiem. Obmacałem zęby językiem. Były wszystkie. Nocny Śpiewak przyłożył mi do twarzy jakąś szmatę.
„Kamyk, żyjesz?” – To był Koniec.
„Tak jakby. Jak to wygląda?”
„Szczerze? Okropnie. Skurwysyn chyba złamał ci nos”.
Gladiator leżał na podłodze. Trzech chłopców trzymało go za ręce i nogi, a Promień siedział mu na brzuchu, z miną pantery czyhającej na zdobycz i ostrzegawczo wyciągał nad twarzą maga rękę z rozłożonymi palcami.
„Możesz wstać?”
Mogłem.
„Dojdziesz do lekarza?” – dopytywał się Koniec.
Uspokoiłem go ruchem ręki.
„Mamy poważne kłopoty. Nie pozwól Promieniowi go usmażyć. Na Miłosierdzie, ależ to boli… Wypytaj Mysz, co zrobił, że Gladiator tak się wściekł.”
Ale Koniec nie miał takiej okazji. Myszka uparł się, że odprowadzi mnie do chirurga. Całkiem słusznie, bo puchłem z chwili na chwilę i coraz gorzej widziałem. W ten sposób, w krótkim czasie znów trafiłem do Grzywy.
Akurat z kimś rozmawiał, ale gdy zobaczył na progu zakrwawioną ofiarę pobicia, natychmiast oddalił mniej potrzebującego pacjenta.
„Co to było? Strome schody czy pocisk z katapulty?” – spytał, oglądając moją twarz i zmywając z niej ostrożnie krew.
„Nauczyciel.”
„Uderzył cię? On chyba rzeczywiście był gladiatorem. Pęknięta kość, znaczne przemieszczenie przegrody, pozrywane naczynia… Muszę cię znieczulić, żebyś mi tu nie zemdlał przy nastawianiu.”
Myszka cały czas trzymał mnie za rękę, chcąc mi dodać otuchy, ale wyglądał, jakby sam potrzebował pomocy medycznej. Obawiałem się, że Grzywa, tak jak poprzednio, zechce położyć mnie spać i znowu będę bardzo źle się czuł. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Stworzyciel zatamował płynącą krew, a potem sięgnął po przedmiot przypominający kryształowego jeża. Z przejrzystej kuli o spłaszczonej podstawie sterczały dziesiątki igieł. Miały cieniutkie końcówki. Grzywa wyjmował je z dziurek i wbijał w moją skórę. U nasady nosa, pod oczami, koło brwi i w innych miejscach. Niebawem ból rozbitego nosa przycichł, a cała twarz odrętwiała. Ogarnęło mnie niepokojące wrażenie, że mam pośrodku niej dziurę, sięgającą aż do środka czaszki.
„Już nic nie czujesz?” – spytał Grzywa. – „To będziemy działać dalej. Nie ruszaj się.”
Nawet gdybym chciał się poruszyć, i tak bym nie mógł. Ręce pomocnika Stworzyciela objęły moją głowę i skutecznie unieruchomiły. Grzywa popatrzył na swoje instrumenty i wybrał niewielkie szczypce. Spojrzałem kątem oka na Myszkę. Zaciskał mocno powieki. Zrobiłem to samo.
To, co robił ze mną chirurg, nie było przyjemne, o nie. Całe to ciągnięcie, przepychanie, wstawianie na poprzednie miejsce kawałków kości.
„Łamigłówka” – stwierdził Grzywa z niezadowoleniem. – „Już ja coś powiem temu oprawcy!”
W końcu odłożył narzędzie i powyciągał igły.
„Sprzątanie mamy za sobą. Teraz została już tylko czysta praca.”
Położył kciuki po obu stronach mego nosa. Wracało mi czucie. Nadeszło wrażenie ciepła, potem gorąca. Miałem tuż przed oczami wierzchy dłoni i przedramiona Grzywy. Ze zdumieniem ujrzałem, jak drobne włosy podnoszą się na nich, jakby żyły własnym życiem. Stworzyciel zagryzał wargę i marszczył brwi, wpatrując się we mnie intensywnie. Trwało to jakiś czas. Uczucie gorąca i mrowienia zaczęło zanikać. Silne ręce pomocnika puściły mnie wreszcie.
„Koniec. Jesteś tak samo piękny, jak dawniej.”
„Nie jestem piękny” – zaprzeczyłem odruchowo.
„O tym decyduje jedynie kobiecy gust, drogi chłopcze” – zażartował mag. – „Czy to, co masz na sobie, to twoja najlepsza bluza?”
„Niestety. Pewnie już nic z niej nie będzie”.
Była to najładniejsza rzecz, jaką ofiarował mi w przypływie dobrego humoru Nocny Śpiewak. Grubo tkana, jasna wełna ze skórzanymi wstawkami na ramionach, wytłaczanymi w postacie smoków. A krew zostawia trudne do usunięcia plamy.
„Zdejmij ją i idź się umyć za tę zasłonę. Ja tymczasem porozmawiam z twoim wrażliwym przyjacielem” – przekazał Grzywa
Kiedy wróciłem, Stworzyciel otrzepywał moją odzież z rudego proszku.
„Bóg Los za mnie poświadczy, że nie brałem od Kręgu pieniędzy za darmo. Masz tu swój skarb.”
Znowu było za co dziękować.
„Jodłowy opowiedział mi, co się stało” – przekazywał Grzywa. – „Wpakowaliście się w bagno, ale Gladiator chyba w jeszcze gorsze. Co innego podnieść rękę na starszego maga, obojętne, «czarnego» czy nie, a co innego złamać nos kandydatowi na «błękitnego». Ja w każdym razie będę świadczył na waszą korzyść.”
Jeszcze tego samego dnia wszczęto śledztwo. Trzech „błękitnych” ze złowieszczymi minami zapędziło nas do korytarza przed biblioteką. „Połówki” wzywano pojedynczo do komnatki, gdzie Strażnicy Słów przechowywali indeksy. Jako pierwszego zawołano Myszkę. Razem z nim wszedł Winograd, ale wyleciał natychmiast z wściekłą miną. Gdy skończyli z Myszką, wezwali mnie.
Siedzieli za stołem. Mówca, Obserwator i Strażnik Słów, sądząc po ornamentach kastowych na ramionach. Nasi sędziowie. Dwaj ostatni zapewne jako próbnik kłamstwa oraz świadek. Pierwsze, co zrobiłem po wejściu, to wyciągnąłem z kąta krzesło i ustawiłem naprzeciwko nich. Usiadłem, przybierając pozę swobodną, lecz nie wyzywającą. Spojrzeli po sobie znacząco. Nie, nie miałem zamiaru stać przed nimi, jak z góry skazany przestępca.
„Jakże wiele można powiedzieć, nic nie mówiąc” – wszedł mi do głowy Mówca. – „Nie boisz się? Obserwator Arena rzuca dość poważne oskarżenia.”
Tak poznałem prawdziwe imię Gladiatora. Skojarzenie było dość proste.
„Rzecz idzie o pobicie. Możesz stracić szarfę” – ciągnął Mówca.
Jeśli chciał mnie rozzłościć, to mu się udało.
„Szarfa to kawałek tkaniny. Dobrze służy jako pasek i można w niej chować jakieś drobiazgi. Niekoniecznie muszę mieć niebieską. I niekoniecznie muszę tu być.”
Znów wymiana spojrzeń.
„Jest ci tak bardzo niedobrze w Zamku? Zdawało się nam, że z początku bardzo ci zależało na zostaniu mistrzem.”
Z uwagi na obecność Strażnika Słów, używałem powietrznego pisma i teraz pojawiły się przed „sędziami” czarne jak smoła znaki:
„Mocno się rozczarowałem.”
Musiałem opisać bardzo dokładnie całe tamto nieszczęsne zajście. Łącznie, ku swemu zawstydzeniu, z tym wulgarnym gestem. Wyjaśniłem, czego się obawiałem, jeśli chodzi o Myszkę. A także co mnie skłoniło, by obrazić nauczyciela. Im dalej to szło, magowie drążyli coraz głębiej. W końcu przestałem cokolwiek rozumieć. Pytania z tych dotyczących Gladiatora i nauki w Zamku, zeszły na moich kolegów, iluzje, moje spotkania z Wiatrem Na Szczycie, zainteresowania i rozrywki, a także książki. Gdy wreszcie padło pytanie: „Co czytałeś ostatnio?”; byłem zmęczony i całkiem skołowany, więc wypisałem tytuł bez zastanowienia:
„Zmiany w prawie celnym w latach panowania Skały Piorunów.”
Mówca wytrzeszczył oczy.
„Czy to interesująca lektura?” – spytał ostrożnie.
Wyraz mej twarzy, zdaje się, starczył mu za odpowiedź. Pozwolił mi odejść.
Wszystkich pytali mniej więcej o to samo. I uzyskiwali podobne odpowiedzi. Gdy dwudziesty z kolei nastroszony i nieufny chłopak objaśniał, dlaczego to został nazwany przez wychowawcę „tępakiem, gorszym od barana, bo barana można choć ostrzyc”, trójka magów podpierała już głowy rękoma z wyrazem smutnej rezygnacji w oczach. Obecność Obserwatora gwarantowała prawdomówność przesłuchiwanych. Dorżnął ich Winograd, którego, z zemsty chyba, zostawili na sam koniec.
– Za co go walnąłem? – powtórzył z zastanowieniem. -Chyba za wszystko razem. Najbardziej za to, że próbował otruć moje szczury.
– Dlaczego nie poskarżyłeś się nikomu?
– Poszedłem do zarządcy naszej „ćwiartki”. Usłyszałem, że mam siedzieć cicho, póki mam co jeść i dach nad głową – odrzekł gorzko Winograd. – Tak to bywa, gdy jest się tylko wychowankiem bez ojca i matki.
W czasie oczekiwania na korytarzu przed biblioteką dowiedziałem się, co nabroił Myszka. Rzecz była znamienna. Mały Wędrowiec miał, jak wszyscy, swoje marzenia, choć nikomu się dotąd z nich nie zwierzał. Zostać kurierem Kręgu, zobaczyć świat, przestać się bać i zasłużyć na uznanie kolegów – skromne to były pragnienia. A jeszcze jednym, wspólnym dla wszystkich młodych Wędrowców, była cenna Księga Koordynatów. Ten solidny tom, ciężki jak okowy piekieł, leżał w jednym z działów biblioteki na specjalnym pulpicie, przymocowany do niego łańcuchem. Zamieszczono w nim wszystkie współrzędne ramp do „skoków” w obrębie cesarstwa, a prócz tego wyliczenia, opisy, plany i stałe punkty krajobrazu do bardziej ryzykownych podróży w „dzikie” miejsca. Mieć wolny dostęp do czegoś takiego – piękny sen. A posiadać, o tym strach nawet śnić.
Tymczasem to właśnie Myszka, gnany namiętnością do zdobycia tego skarbu, prawie noc w noc przenikał do biblioteki. Kradnąc po dwie, trzy godziny snu, przy świetle małej świecy pracowicie przepisywał to straszliwe tomisko. Wreszcie stało się (niestety) to, co można było przewidzieć od samego początku. Przemęczony chłopiec zasnął z piórem w ręku i tak zastali go Strażnicy Słów, którzy rankiem otworzyli podwoje swego królestwa. Pewnie skończyłoby się to tylko na niewielkiej awanturze i wytarganiu uszu za zagrożenie biblioteki pożarem, bo kasta „żółwi” potrafi docenić pęd do wiedzy, ale akurat napatoczył się Gladiator. Z satysfakcją skorzystał z okazji, by pognębić małego. I tym samym spowodował całą lawinę wypadków.
– Nie zobaczymy już Gladiatora – rzekł Winograd do przyjaciół z niezachwianą wiarą, gdy jako ostatni wyszedł z „sali sądu”. – Powiedzieli, że mamy jutro wolne. Wyrzucą go, to pewne.
Okazało się, że miał rację, ale tego dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia, po nocy pełnej niespokojnych snów i tłumionych obaw.
O tym, co działo się w winiarni, gdzie zwyczajowo zbierano się na wieczorny pucharek, dowiedziałem się od Wiatru Na Szczycie.
– Niewiarygodne! – rozprawiał podniesionym głosem zirytowany Strażnik Słów. – A jednak mogę wam powtórzyć zdanie po zdaniu, co mówili ci biedacy. Zebraliśmy zaledwie dwadzieścia siedem „połówek” w ciągu ostatnich trzech lat. Przyznacie sami, że to znikomy ułamek! Tymczasem zamiast bystrych, energicznych następców otrzymujemy żałosne stadko otępiałych i zniechęconych pętaków. I to wszystko przez tego głupiego degenerata! Wydzielać książki, jakby to było lekarstwo na kaszel!
– I to jakie książki… – wtrącił Mówca. – Zatkało mnie, gdy ten Tkacz rzucił mi tytułem w oczy. „Zmiany w prawie celnym…” Na Wieczny Krąg! Dzieciak, który przywiózł, na wagę, cztery szekale zapisków o smokach, był zmuszony uczyć się takich bzdur. Nic dziwnego, że chce wracać do domu.
– Od dawna mówiłem, że ten cały Arena to bałwan i kat! – warknął Wiatr Na Szczycie. – Ale czy mnie się tutaj słucha? Kamyk to drugi Biały Róg. Raz na stulecie taki się rodzi, a ja musiałem patrzeć, jak marnujecie mi chłopaka. Wychowywanie dzieci to nie hodowla psów!
– Skąd w tobie tyle uczuć rodzinnych, Wietrze? Myślałem, że u Hajgów to sprawa majątkowa – odezwał się ktoś złośliwie z kąta.
– Wara ci od moich zwyczajów! – wybuchnął Mistrz Iluzji. – Gdybyś sobie kupił żonę, to byś ją bardziej szanował! Masz syna wśród „połówek”. Szkoda tylko, że chłopak nic o tym nie wie!
Złośliwy mag zamknął usta i nie odezwał się już więcej.
Głos zabrał z kolei Obserwator.
– Źle się stało. Trudno będzie odzyskać zaufanie tych chłopców. Są jak źle traktowane psiaki. Podejdziesz z kością, a będą warczeć, podejrzewając, że trzymasz kij za plecami.
Wtedy odezwał się starszy wiekiem mag, który milczał do tej pory, uważnie przysłuchując się dyskusji.
– Bławat, nie wiem czy słusznie porównujesz ich do psów. To są ludzie. Bardzo młodzi, jeszcze nie ukształtowani, ale ludzie. Nasi młodsi koledzy i jako takich należy ich traktować. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale najstarsi z nich zaczynają się już golić. I są sprytniejsi, niż ci się zdaje. Nawet ten mały, jak mu tam… Jodła? Powinniśmy go ozłocić za przedsiębiorczość i cierpliwość. A temu hodowcy szczurów dać stały przydział sera dla jego zwierzaków. Arena przesadził. Bestiarom nie odbiera się zwierząt. To przestępstwo.
– Dobrze, ale nie możemy puścić ich samopas. Ktoś musi przejąć grupę – przerwał mu Strażnik. – Czy ktoś się tego podejmie?
Magowie zaczęli spoglądać na siebie niepewnie. Niektórzy wbijali wzrok w dna pucharów z winem.
– Niestety, jestem tylko hodowcą panter – odezwał się z żalem Wiatr Na Szczycie. – Nie mógłbym być ich nauczycielem.
– A my nie chcielibyśmy zyskać dwudziestu siedmiu Lengorchian z niebieskimi pasami na twarzach – powiedział ktoś półżartem.
– Ja wezmę to nieciekawe dziedzictwo po Arenie -rzekł nagle ów starszy mag, który tak życzliwie mówił o „połówkach.”
– Czy ty wiesz, czego chcesz się podjąć? To dwudziestu paru wyrostków, których dopiero co wybroniliśmy od kary za pobicie wychowawcy. Sam Nocny Śpiewak starczy za dwóch – rzekł ostrzegawczo Mówca.
Mag łyknął wina i otarł posiwiałe wąsy.
– Ktoś musi. A ja mam sporo czasu i poza tym wydają mi się jednak sympatyczni. Jedno z mych okien wychodzi na ogrody. Czasem widzę, jak się bawią. Pewnego razu patrzę: czają się w krzakach, szukają, jeden drugiego łapie… Przyglądam się uważniej i widzę, że marmurowemu lwu przybył jeździec. Bardzo porządnie wyrzeźbiony. Zaraza, myślę, ogrody przerabiają? Ale nie… Tropiciel zorientował się dopiero wtedy, jak figura ożyła i skoczyła mu na plecy! Nieźle się wtedy uśmiałem. To musiał być ten twój Kamyczek, Wietrze. A znowu Nocnego Śpiewaka widuję wieczorami, jak spaceruje z dziewczyną.
– Chciałeś powiedzieć: z dziewczynami – poprawił Obserwator.
– Z dziewczyną – podkreślił mag.
– I co robią?
– Bez obleśnych uśmieszków! Chodzą, trzymając się za ręce. Rozmawiają, całują się, jak to zakochani. Bardzo miło… – powiedział siwy mag, wprawiając obecnych w zdumienie i zakłopotanie.
– Stawiam pięć złotych talentów, że za dziesięć dni znów będziemy szukać kogoś na twoje miejsce. Słyszysz, Kowal? – rzekł jeden z magów, dolewając mu wina.
– Przyjmuję – odparł człowiek nazwany Kowalem. -I dorzucam dwa, że skończą się kłopoty Strażników, którym książki w bibliotece giną i pojawiają się na nowo.
W taki to sposób skończyła się dla nas złowroga era Gladiatora, a nastał czas Kowala Mówcy.
To, że pozbyliśmy się znienawidzonego wroga, zdawało się pięknym snem. Wręcz baliśmy się przebudzenia. Lecz mijały godziny podarowanego nam dnia wolności, a Gladiator nie pojawiał się, by znów nas gnębić. Najwyraźniej Los spojrzał na nas przez niebiański mur i uśmiechnął się łaskawie. Pod wieczór chłopcy zaczęli ściągać do komnatki mojej i Nocnego Śpiewaka, by jeszcze raz wyrazić swe uznanie dla mej odwagi, a także by porozmawiać z innymi. Wkrótce zrobiło się okropnie ciasno, więc przenieśliśmy się wszyscy za ścianę, do Promienia, który miał największą komnatę. Nie wiadomo już, kto pierwszy przyniósł piwo, ale nie był ostatni. Kolejne dzbanki zapełniały wolne miejsce na stole i na półkach. Nastrój zrobił się jarmarczny. Każdy siedział, gdzie mu było wygodnie: na nielicznych krzesłach, rządkiem na łóżku, na podłodze i na skrzyniach z odzieżą. Chłopcy śmiali się, gadali i stroili błazeńskie miny. Pili piwo całymi kubkami, jedli ostry ser i twarde jak kamień suchary. Było ciepło i coraz duszniej. Jeden z Diamentów przyniósł nalewkę na brzoskwiniach. Wkrótce za sprawą Nocnego Śpiewaka i Stalowego – drugiego Stworzyciela w naszym gronie, ilość brzoskwiniówki wzrosła niezmiernie i uczestnicy biesiady radośnie przerzucili się na nowy trunek. Nie lubię piwa, ale brzoskwiń mogę zjeść ilość dowolną. Wypiłem jeden kubek, potem dałem namówić się na drugi. Zagłębiony w porywającej dyskusji z Mówcą Piaskowcem, nie wiedzieć kiedy wlałem w siebie trzeci, a może i czwarty. Stanowczo za szybko. Świat zawęził się do tej ciepłej, jasnej, przytulnej norki i stał się dość zadziwiający. Większość przedmiotów straciła właściwe kształty i wymiary, nadymała się, pękając ze śmiechu. Mrugała świeżo pozyskanymi oczkami. Ulatywała w powietrze, gdzie unosiły się barwne obłoki, srebrne gwiazdki i puchate lśniące dziwotwory, podobne do pękatych smoków. Zastanawiałem się niejasno: czy to ja? Czy to mój talent?
Pamiętam jeszcze Winograda. Zarumieniony, z nastroszonymi włosami wilgotnymi od potu, karmił swoją piątkę szczurów chlebem. Spiczastonose zwierzaki łaziły po stole, zaglądając do kubków i próbując słodkiej nalewki. Wkrótce dwa z nich zasnęły w misce po serze, trzeci i czwarty umknęły gdzieś przed bardzo zaciekawioną Miętówką. Ostatniego, płacząc ze śmiechu, obserwowali młodzi magowie. Uparcie próbował stanąć słupka i umyć sobie wąsy. Za każdym razem tracił równowagę i przewracał się na grzbiet, rozpaczliwie machając łapkami.
Jak przez mgłę przypominam sobie Klingę i Nocnego Śpiewaka, siłujących się na rękę. Promienia, który zasypiał, przytulony do szaro-czarnego futra pantery, i Myszkę, śpiącego już słodko jak dziecię. Reszta była kolorowym melanżem o kuszącym, ostrym smaku złocistych owoców.
Obudziłem się we własnym łóżku, z głową ciężką jak kamień. Musiało być już strasznie późno, a za oknem trwała piękna pogoda, bo przez szyby wpadały ukośne promienie słońca, odbijając na ścianie krzywe owale okiennych opraw. Przed lustrem stała nieznajoma kobieta, upinając włosy. Obejrzała się, gdy się poruszyłem i posłała mi przyjazny uśmiech. W ustach trzymała kilka szpilek do włosów. Podejrzliwie obrzuciłem spojrzeniem znajome wnętrze. Nie. na pewno jestem u siebie. Co ona tu robi? No, tak. Przecież mieszkam z Nocnym Śpiewakiem. Doprawdy, za dużo sobie już pozwala.
Spojrzałem w stronę jego posłania. Nie spał. Leżał z głową opartą na ramieniu. Patrzył na mnie i uśmiechał się niewinnie. Na jego piersi spoczywała dziewczęca główka ze zmierzwionymi włosami. Kwiatek na jej policzku rozmazał się, zmieniając w kolorową smugę.
„Jakie wrażenia?” – spytał Nocny Śpiewak uprzejmie.
Spojrzałem znów na tamtą przed lustrem, z uczuciem narastającej paniki. Gdzieś w głębi pamięci z wolna odemknęły się jakieś drzwiczki i przypomniałem sobie inne fragmenty tej wariackiej nocy. Matko Świata! Podłoga, kołysząca się pod stopami jak pokład okrętu. Zapach egzotycznych kwiatów, dotyk wilgotnej, gorącej skóry i rozkosz rwąca przez całe ciało jak wodospad.
„ŚPIEWAK! ZABIJĘ CIĘ!”
„Dlaczego??” – zdziwił się z urazą. – „W nocy nie miałeś nic przeciwko.”
„Ale teraz mam, łotrze!! Spiłeś mnie i wykorzystałeś okazję!”
„Spiłeś się sam!” – oburzył się nie na żarty. – „A wykorzystanie wygląda całkiem inaczej, zapewniani.”
Dwaj ludzie, wygrażający sobie pięściami w kompletnym milczeniu stanowią dziwny i niezrozumiały widok, ale jeśli chodzi o magów, nie takie rzeczy się ogląda w Zamku. Kobieta sprzed lustra pomogła ubrać się zaspanej towarzyszce i czym prędzej zniknęły za drzwiami, bo w powietrzu wisiała awantura.
„Zawiodłeś moje zaufanie!”
„Wielkie rzeczy! Tak sobie ceniłeś to nieszczęsne dziewictwo? W drzwiach się musisz schylać, a zachowujesz się jak dziewczynka!”
„Nie ty powinieneś za mnie decydować, kiedy, jak i z kim! A już na pewno nie z jakąś dziwką!!”
„Obrażasz Różę! Należy do cechu. Jest najlepsza w Ogródku, o wiele dla ciebie za dobra, tłumoku! Wiatr Na Szczycie zawsze j ą wybiera.”
A więc, co było dobre dla Mistrza Iluzji, musiało starczyć i mnie?
„Zawsze, chyba że jest zajęta” – uzupełnił Nocny Śpiewak złośliwie. – „Wtedy Wiatr bierze któregoś z chłopców”.
Zatkało mnie. Jakbym otrzymał cios w brzuch.
„Co, nie wiedziałeś?” – zdziwił się Śpiewak obłudnie. – „Przecież tyle czasu spędzacie razem…”
Uderzyłem go w twarz.
Usiadł powoli na brzegu łóżka, z ręką przyciśniętą do policzka. To był koniec. Ubrałem się. Zacząłem zbierać swoje rzeczy. Na rozłożonym kocu układałem bieliznę i ubrania. Książki, notatki, rysunki. Oddzielałem wszystkie podarunki, jakie kiedykolwiek dostałem od Nocnego Śpiewaka i kładłem je na stole. A nie było tego mało. Przyznaję, że serce mi drgnęło, gdy brałem do ręki bluzę ze smokami, ale byłem zbyt dumny, by ją zatrzymać. Nocny Śpiewak wodził za mną wzrokiem obitego psa. Zrobiło mi się go żal. Mógłbym mu wybaczyć ten nie chciany podarek w postaci pierwszej dziewczyny. Pewnie miał dobre zamiary, a znów mu nie wyszło. Ale nie mogłem i nie chciałem puścić w niepamięć tej drugiej rzeczy. Parę znaków przekazanych w gniewie zniszczyło moje zaufanie do Wiatru Na Szczycie, a w każdym razie mocno je nadszarpnęło. Nigdy już nie pójdę razem z nim do łaźni po skończonych ćwiczeniach, by zmyć z siebie pot. Choćby patrzył na mnie wzrokiem roztargnionym, choćby dotknął w sposób najbardziej niewinny, zawsze już będę się zastanawiał, o czym w tej chwili myśli. Nocny Śpiewak skrzywdził mnie naprawdę dotkliwie.
„Jestem ci winien jeszcze pół talenta. Za tę cukiernicę motylami” – przekazał, spuszczając wzrok.
„Nie jesteś. Kupiec złożył następne zamówienie?”
„Złożył.”
„Odmów” – poleciłem sucho.
Zaniosłem tobół ze swoimi rzeczami do pierwszej wolnej komnaty w przylegającym boku galerii. Łokciem pchnąłem gałkę do pozycji „otwarte”, kopnąłem drzwi. Wnętrze było jasne, świeże i wysprzątane. I przeraźliwie puste.
Gdy Mistrz Mówców wszedł do sali lekcyjnej, przywitało go dwadzieścia siedem par oczu, patrzących z jednakowym wyrazem rezerwy. Rozejrzał się po młodych twarzach. Najmniejszy w pierwszym rzędzie to z pewnością ten mały Wędrowiec, prawie dziecko. Zaraz za nim rosła postać sporo starszego chłopca. Gęstwa kręconych włosów spadająca na szerokie brwi, wąskie oczy patrzą przenikliwie. To musi być następca Wiatru Na Szczycie. Zaraz obok Nocny Śpiewak, potargany i niechlujnie oparty na łokciu. Z drugiej strony jakiś młody łowca. Nadgarstki okręcone rzemieniami, rękawy podwinięte aż do połowy ramienia. Spojrzenie spode łba. Dalej okrągławy Koniec. Z tyłu za nim… jak mu tam? Piaskowiec chyba. Jest też Obłok i Szary. Tych zna. To Mówcy. Był przy ich wprowadzeniu. Ciekawe, który jest tym obrońcą szczurów. I gdzie się podział ten mały książę? Dawno już Kowal nie widział go w ogrodach. Może wrócił do stolicy? Ale byłoby ich w takim razie dwudziestu sześciu…
My ze swej strony widzieliśmy mężczyznę w wieku trochę ponad czterdziestkę (czyli według nas strasznie starego), o bujnej czuprynie koloru „ziemi z solą”, takich samych wąsach i krótkiej brodzie. Oczy miał niewielkie jak kamyczki. Patrzące z humorem i lekkim roztargnieniem.
Ukradkiem dałem znak Końcowi, prosząc, by tłumaczył mi słowa na znaki przekazu.
– Nazywam się Kowal – powiedział mag, splatając ramiona na piersiach. – Tak się składa, że jestem „błękitnym” Mówcą.
Wymiana wielu spojrzeń na sali. Następny wścibski „czytacz” umysłów.
– „Mistrzu Mówco” to, uważam, zbyt oficjalny zwrot na co dzień, a „Mistrz Kowal” brzmi trochę niemądrze. Wystarczy więc samo: Kowal.
„Podlizuje się” – przekazał Koniec.
Kowal tymczasem podniósł z podłogi trzcinę Gladiatora, która do tej pory leżała tam, gdzie ją upuszczono. Wygiął ją parokrotnie w rękach.
– Co za okropne narzędzie – powiedział.
– Synku – odezwał się do Promienia. – Otwórz okno.
Gladiator zwróciłby się do chłopca zgryźliwym: „Paniczu”, a Promień jeszcze dwa tygodnie temu zignorowałby polecenie. Ale to było dawno. Okno zostało otwarte, Kowal wziął zamach, jakby rzucał oszczepem, i trzcina wyfrunęła z sali wprost w gałęzie starego drzewa, gdzie utknęła na zawsze.
– A ty jak masz na imię, synku? – zwrócił się mag do zaskoczonego Myszki.
– Myszka. To znaczy Jodłowy – poprawił się chłopiec i jego uszy oblały się czerwienią.
– Jodłowa Myszko, idź teraz tam naprzeciwko, do biblioteki i poproś „żółwie”, żeby dały ci indeks tematyczny. Ale tylko z piątego działu, bo całości nie uniesiesz.
Myszka wybiegł, a Kowal tymczasem wypatrzył Winograda. Szczur akurat obudził się z drzemki i wyrywał na wolność, by rozprostować łapki. Spłoszony Winograd usiłował na powrót upchnąć go pod kurtką. Jednocześnie garbił się za pulpitem, by skryć te manipulacje. Jednak nic to nie dało.
– Pokaż, co tam masz, synku. Nie bój się. Winograd z ogromnym wahaniem podał zwierzątko
Mówcy.
– Ładnie utrzymany – pochwalił mag. – I całkiem spory. Ma chyba ze ćwierć szekala. – Zważył szczura na dłoni. – Nie przekarmiasz go?
„Potrafisz zrobić drugiego?” – Mówca wszedł mi do głowy tak niespodzianie, że aż drgnąłem.
„Potrafię.”
To nie było nic trudnego. W mgnieniu oka mag trzymał na ręku już dwa szczury. Oba obwąchiwały mu palce, wspinały się na ramiona. Pogłaskał obydwa. Po czym jednego oddał Winogradowi, a drugiego posadził na pochyłym pulpicie. Chłopak niepewnie spoglądał to na jednego, to na drugiego. Oba były identyczne. Wreszcie trzymanego w ręku oddał zdecydowanie Mówcy, a wziął tego, który właśnie balansował zgrabnie na zwieńczeniu pulpitu.
– Tamten był „pusty” – wyjaśnił.
Mówca roześmiał się i poufale zmierzwił nastroszone włosy Bestiara. Winograd miał rację. Zlikwidowałem miraż szczura siedzącego na ręku Kowala.
„Dobry jesteś. Bardzo dobry” – przesłał mi przychylną myśl. – „Dla nie-maga byłyby nie do odróżnienia.”
Tymczasem wrócił Myszka, uginając się pod ciężarem spisu książek. Kowal odebrał go od chłopca i rozłożył na stole.
– A teraz, skoro jesteś taki zdolny, synku – zwrócił się do Winograda – w nagrodę możesz jako pierwszy wybrać pięć pozycji, które weźmiesz sobie do czytania w najbliższym czasie.
Winograd wytrzeszczył oczy z zaskoczenia.
Kolejno deklarowaliśmy chęć studiowania rozmaitych rzeczy. Ci, którzy nie byli pewni, czego chcą, mogli rozejrzeć się w spisie i wybrać coś, kierując się radą Mówcy. Myszka wybrał atlas map i, ku naszemu zdumieniu, Historię strojów dworskich. Ja mogłem nareszcie spełnić swoje marzenie. Wziąłem dla siebie Ryby tropikalne, tom duży, rzucający się w oczy na półce, a więc zbyt trudny do podebrania przez Wędrowca. Nocny Śpiewak zażądał prowokacyjnie Wojny o Puchar – opowieści pełnej zbójców, wojowników, potworów, skarbów i księżniczek, nie mającej nic wspólnego z dziełem naukowym. Kowal nawet okiem nie mrugnął. Powiedział tylko:
– Tylko przeczytaj to uważnie, bo będę cię odpytywał.
Wywołał tym falę śmiechu. Koniec, który cierpliwie przekazywał mi co ciekawsze odezwania, chichotał w kułak i przewidywał ciężkie boje między Kowalem a Nocnym Śpiewakiem.
Ku naszemu zdumieniu, Mówca rzeczywiście zażądał po dwóch dniach od Śpiewaka wydania lekcji. Choć nie w sposób, jakiego się spodziewaliśmy. Po wysłuchaniu streszczenia, skinął głową, a potem rzekł:
– Dobrze, synku. Masz niezłą pamięć. A teraz powiedz mi, którzy z bohaterów są postaciami historycznymi.