Ewa Białołęcka
Tkacz Iluzji

Kroniki Drugiego Kręgu – tom: 1.0


Lustro lampy nie odbijało światła tak, jak powinno. Najwyższy czas, by znowu je wypolerować. Podkręciłem knot i pochyliłem się nad preparatem. Zarodek jaszczurki piaskowej, obrzydlistwo. Tyle tylko, że ta babranina da mi materiał do pracy nad nową metodą leczenia porażenia mózgowego. Ciekawe, co powiedzą starsi Kręgu. Czy skierują opracowanie do kopiami? Przednie lustro odbijało maskę wielookiej poczwary. Człowiek mający mikroskop na twarzy wygląda niesamowicie.

Na zewnątrz chaty przeraźliwie beczała koza. Naukowe badania i koza. Bogowie, cóż za zestawienie! Ale tak bywa, gdy człowiek jest magiem zaledwie w klasie Obserwatora. Magiem się nie zostaje, magiem się rodzisz i nigdy nie zdobędziesz niczego więcej niż to, co zostało ci przeznaczone. Chociaż, może właśnie Kamyk…

Nazywam się Płowy. Jestem magiem. Mieszkam w wiejskiej chacie, zarabiam na życie leczeniem nosacizny u koni i kołowacizny u owiec. Nastawiam złamane kości, szczepię przeciwko gruźlicy i sprzedaję „napoje miłości”, w które sam nie wierzę.

Wieśniacy okazują mi szacunek, chociaż nie silę się na tajemniczość jak wielu mego fachu. Żyję jak wszyscy mieszkańcy tej wioski. Zajmuję niewielką, drewnianą chatę, dzieląc ją z trzema kozami i… Kamykiem.

Właśnie wszedł. Od reszty pomieszczenia oddzielała mnie tylko cienka kotara i wyraźnie słyszałem łoskot przewróconego stołka, tupanie, zgrzyt pokrywki o brzeg garnka. Niewiarygodne, ile hałasu potrafi zrobić ten chłopiec. Najsmutniejsze, że nie zdaje sobie z tego sprawy.

Szurnęła zasłona, zza mego ramienia wysunęła się ręka Kamyka trzymająca duże, rumiane jabłko. Usunąłem szkła sprzed oczu i wziąłem podarunek. Kamyk uśmiechał się szeroko, pokazując rzędy białych, równych zębów. Co on kombinuje? Jabłko miało właściwy ciężar i zapach. Skórka stawiła opór zębom, a na język spłynął słodko-kwaśny sok. Brakło tylko jednego.

„Dobrze” – kiwnąłem głową i odłożyłem jabłko na stół. Uśmiech Kamyka znikł jak zdmuchnięty. Nie tak łatwo było go oszukać.

„Dlaczego?” – dłonie chłopca zatańczyły, kreśląc w powietrzu ciąg znaków. – „Co było źle? Które elementy?”

Westchnąłem. Krąg dłonią na płask, dotknąć skroni, rozprostować palce.

„Wszystko dobrze. Brak jednego. Nic nie słyszałem.”

„Jabłka też… mówią?” – Twarz Kamyka wyrażała zniechęcenie.

„Tak.”

Owoc zniknął. Chłopiec odszedł zgarbiony. Jabłka nie mówiły, ale jak wytłumaczyć głuchoniememu dziecku, że przy ugryzieniu słychać chrupnięcie?

Dziesięć lat temu trafiłem do wsi Strzelce. Nazywała się tak dlatego, że mieszkańcy wyrabiali najlepsze łuki i strzały w całej północnej Lengorchii. Po co magowi łuk? Cóż, przed rozmaitymi obwiesiami chroni nas niewyobrażalny prestiż Kręgu, ale jak każdy śmiertelnik posiadamy ciała łaknące nieraz dziczyzny. W Strzelcach chętnie przyjęto moje usługi. Dach nad głową zapewnił mi Chmura, rymarz posiadający nieliczną rodzinę. Składała się z cichej, zatroskanej żony imieniem Stokrotka i równie cichego dziecka. Życie w Strzelcach toczyło się z niezmienną regularnością następujących po sobie siewów, zbiorów, narodzin, pogrzebów oraz przyjazdów kupców z towarem i po towar. Wieśniacy byli tak samo prości, jak ich imiona. Nic nie wskazywało na to, by którykolwiek osiągnął coś więcej niż jego rodzice i dziadowie.

Synek Chmury często bawił się samotnie na piaszczystym podwórzu. Z początku nie zwróciłem na niego uwagi. Po prostu mały chłopczyk, usypujący kopczyki z piasku. Przypadek sprawił, że pewnego ranka przypatrywałem się jego zabawie. Na pierwszy rzut oka malec męczył kilka żuków. Ale, o dziwo, żuków było to trzy, to siedem… Malały, rosły… Bogowie piekieł! – zmieniały też kolory! Chłopczyk z zajęciem wrzucał je do dołków, podsuwał patyczki pod gmerające rozpaczliwie łapki, mrucząc przy tym monotonnie.

– Co ty robisz, mały!? – zapytałem, może trochę zbyt gwałtownie.

Brzdąc, pochłonięty zabawą, nie drgnął nawet. Powtórzyłem pytanie głośniej i stuknąłem go w ramię. Malec podskoczył i zamarł, wlepiając we mnie nieprzytomne, brązowe oczy.

– Kto cię tego nauczył?

Kolorowe cudeńka znikły. Dwa zmęczone owady umknęły w chwasty pod płotem. Za sobą usłyszałem głos

Chmury:

– To na nic, panie. Urodziło się toto nierozumne. Pociechy z niego nijakiej.

Chmura westchnął ciężko i machnąwszy ręką, poszedł do warsztatu.

Uważnie obserwowałem Kamyka. Wypytywałem jego rodziców i odkryłem ponurą prawdę. Dziecko było normalne. Było tylko głuchonieme, ale to małe słówko „tylko” urastało do potwornych rozmiarów. Głuche dziecko z magicznym talentem – straszliwa drwina losu. Kamyk już w tej chwili, samodzielnie, w prosty, co prawda, sposób, potrafił wykorzystać swe zdolności. Czym stałby się w przyszłości, gdyby nie jego kalectwo? Jak długo jeszcze będzie tolerowanym maluchem? Kiedy stanie się poszturchiwanym wyrostkiem, darmozjadem, popychadłem?

Niebawem opuściłem tę wieś, ale pamięć o cichym dziecku nie zbladła. Wspomnienie o Kamyku tkwiło w niej w postaci wyrzutu sumienia. Są różne kategorie magów. Ja sam wyczuwam myśli i uczucia ludzi. Są także Mówcy odbierający je i przekazujący Wędrowcy – ci znikają w jednym miejscu i pojawiają się w drugim. Długo trzeba by wymieniać. Kamyk przejawiał nieczęsto spotykany talent Tkacza Iluzji. Ale kto podjąłby się nauki głuchego dziecka?

Rok później dotarła do mnie wiadomość z Kręgu: na południu wyżyny Lenn szalała epidemia i każdy mag miał obowiązek pomóc w jej opanowaniu. W ten sposób los znów zaprowadził mnie do Strzelców. Zaraza wygasła, a ja odszedłem stamtąd, prowadząc za rękę chudego chłopczyka o poważnej buzi.

Od tamtej chwili minęło wiele lat. Kamyk zaczynał wyrastać już na młodzieńca. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nigdy nie żałowałem tamtej decyzji, że nie ogarniało mnie zmęczenie i zniechęcenie. Nie zawsze potrafiłem zrozumieć Kamyka, a on nie zawsze był wzorem posłuszeństwa. Nigdy nie zapomnę pierwszych koszmarnych tygodni, gdy porozumienie się w błahych nawet sprawach wydawało się niemożliwe. Jednak wśród zwątpienia, łez Kamyka, moich i jego błędów wyrosła wreszcie więź nie do zerwania – on był mój, a ja jego.

Nigdy nie nauczył się mówić. Nie zdawał sobie sprawy z istnienia świata dźwięków. „Mowa”, „hałas” były dla niego pustymi pojęciami. Dlatego też nigdy nie starał się cicho zamykać drzwi, stawiać delikatnie miski, nie trzaskać przedmiotami w naszym gospodarstwie. Na próżno układałem mu usta, kazałem wydychać w określony sposób powietrze, kładłem jego rękę na mojej krtani. Mowa była dla niego drganiem gardła, równie niezrozumiałym jak dygotanie chustki suszącej się na silnym wietrze. „Czytałem” umysł Kamyka i widziałem świat takim, jakim poznawał go ten chłopiec. Świat, gdzie moneta była twarda i kanciasta, lecz nigdy brzęcząca, burza oznaczała błyskawice, a nie gromy.

Święcił za to Kamyk triumfy w tym, co przeniósł przez pierwszą z Bram Istnienia. Potrafił godzinami przesiadywać w pozycji medytacyjnej, nadając coraz bardziej fantastyczne kształty najmniejszemu źdźbłu trawy. W końcu zaczął kształtować nawet powietrze, poddawało się jego woli jak glina palcom garncarza. Marzyłem o tym, by Kamyk stanął do egzaminu w Kręgu. Śniłem o igłach Mistrza Tatuażu, które kreśliły symbol Kręgu i znak „Dłoń” nad lewą piersią Kamyka. Niestety, to byty tylko sny. Do pełnego mistrzostwa brakło mu jednej rzeczy. Jego drzewa poruszane wiatrem nie szumiały, ogniste ptaki były nieme, wielkie, groźne bestie bezgłośnie otwierały pyski. Potrafił stworzyć iluzje wszystkiego prócz dźwięku. Z wiekiem coraz pełniej zdawał sobie sprawę z przepaści, która dzieliła go od reszty ludzi. Czuł się coraz mocniej pokrzywdzony, coraz bardziej zbuntowany. Właśnie ten bunt miał go zaprowadzić dalej niż mógłbym przypuszczać.

Kilka dni po wydarzeniu z jabłkiem napinana latami struna wreszcie pękła. Siedzieliśmy przy stole. Kamyk bazgrał w skupieniu na łupkowej tabliczce, spisując osobiste obserwacje. Usiłowałem zredagować wpis do diariusza, w czym przeszkadzało mi potworne skrzypienie Kamykowego rysika. Już miałem zwrócić chłopcu uwagę, by go sprawdził, gdy Kamyk podniósł głowę znad tabliczki.

„Znacznie łatwiej byłoby narysować po prostu lisa zamiast tych wzorków” – i wskazał palcem na ciągi znaków. Odłożyłem pióro.

„Nie wszystko da się narysować. Sam o tym wiesz. Smutek, zimno, muzyka…” – W momencie, składania rąk do ostatniego znaku zrozumiałem popełniony błąd. „Muzyka” niezmiennie doprowadzała Kamyka do pasji, gdyż w żaden sposób nie potrafiłem mu wyjaśnić, na czym polega. Tak więc, gdy zrobiłem ten fatalny gest, Kamyk wybuchnął. Jego dłonie zaczęły się poruszać z wielką szybkością. Twarz chłopca zastygła w maskę złości.

„Muzyka, co to jest muzyka, znowu coś, gdzie trzeba mieć uszy, ja mam uszy i co z tego, mogą ich nie mieć i będzie to samo!” – szarpnął się za nie, jakby chciał je oderwać od głowy. – „Nigdy nie będę prawdziwym magiem, nie umiem dobrze układać iluzji, lepiej umrzeć i niech piekło…”

Przycisnąłem mu ręce do blatu. Trwaliśmy tak długą chwilę. Wreszcie twarz Kamyka straciła dziki wyraz. Puściłem go. Popatrzył na do połowy zapisaną tabliczkę, wziął rysik i powoli napisał znaki „Grom”, „Pieśń”. Równie powoli jego dłonie ułożyły pytanie:

„Czy naprawdę nigdy nie dowiem się, co one znaczą? Czy ktoś umiałby mnie wyleczyć?”

Co miałem mu odpowiedzieć? Kto potrafiłby odtworzyć zniszczone nerwy słuchowe? Może jeden Buron, legenda i bożyszcze wszystkich magów z kasty Stworzycieli, tyle że nie żył już od kilku wieków. Nikt w obecnych czasach nie ryzykował transformacji „żywego w żywe” na człowieku. A może jednak, choć częściowo? Czy miałem prawo odbierać Kamykowi tę szansę?

„Stworzyciel” – ułożyłem palce w kształty: „Koło” i „Płomień”.

Wbrew moim obawom Kamyk nie indagował dalej. Wytarł porządnie tabliczkę, odłożył ją na półkę i usiadł przed chatą w pozycji medytacyjnej. Siedział tak przez wiele godzin, ale nie dostrzegłem, by przed nim pojawiła się choć jedna zjawa. Myślał intensywnie. Budziło to we mnie niepokój i musiałem powstrzymywać się przed wejściem w jego umysł.

Rankiem Kamyk stanął przede mną z torbą podróżną przewieszoną przez ramię. Przeczuwałem to, ale przecież zakłuło mnie w sercu i ujrzałem Kamyka już nie jako chłopca, lecz młodego mężczyznę, wiedzącego, czego chce.

„Wybacz. Muszę odejść” – wytrzepotały dłonie Kamyka.

„Wrócisz?”

„Gdy tylko odnajdę Stworzyciela”.

„A jeśli nie znajdziesz?”

„Znajdę i wrócę” – Kamyk zmarszczył brwi.

No, tak. Jednym z najwyraźniejszych rysów jego charakteru był upór.

Dałem mu na drogę kilka sztuk srebra. Uściskaliśmy się krótko, po męsku. Poszedł. Wyglądało to na oschłe i niewdzięczne pożegnanie, lecz miałem przed sobą myśli Kamyka. Wyraźne jak znaki na karcie księgi. Wiedziałem, jak bardzo żal mu odchodzić, jak ciepłe uczucia żywi do mnie i miejsca, które przez większą część życia było mu domem.

Mijały dni, zmieniały się pory roku. Soczysta zieloność Pagórków odmieniła się z wolna w ugier wyschniętej trawy, gdy Księżniczka Wiosny ustąpiła miejsca Księżnej Lata. Przybywało zapisanych kart w księdze i coraz grubszy stawał się stosik pergaminów gromadzący wiedzę o preparatach biostymulacyjnych.

Brakowało mi Kamyka. Męczyła mnie samotność, przerywana tylko odwiedzinami potrzebujących porady. Codziennie wyglądałem na trakt prowadzący ku Pagórkom i co dzień przeżywałem rozczarowanie. Przypominałem sobie każdy szczegół twarzy Kamyka, gdyż któregoś razu spostrzegłem, że zacierają się w mej pamięci. Spuszczałem powieki i dopasowywałem, jak części mozaiki, wysokie czoło, brwi zarysowane mocną kreską, krótkie, ciemne włosy, które nie potrafiły się zdecydować, czy skręcić się w loki, czy rosnąć prosto. Wspominałem szczupłą, kanciastą twarz i osadzone w niej wąskie, wciąż rozbiegane oczy, chcące jak najwięcej dostrzec i zapamiętać.

Odeszło lato, a z nim zbiory owoców i ciepłe dni. Przyszły deszcze. Poziom rzek rósł, a ciemne fale niosły ze sobą żyzny muł – błogosławieństwo lengorchiańskich rolników. Straciłem nadzieję, że kiedykolwiek zobaczę mego chłopca.

Była już prawie noc, gdy rozległo się stukanie do drzwi. Natychmiast po nim, nie czekając na zaproszenie, wszedł gość. Ociekał deszczem. Mokre ubranie oblepiało go tak, że wydawał się bardzo wysoki i chudy. Przy jego nodze kulił się, równie przemoczony, biały pies.

– Bądź pozdrowiony, gościu – powiedziałem. Przybysz zdjął kaptur. W zwodniczym świetle źle wyregulowanej lampy zobaczyłem…

– Kamyk!!!

Teraz śpi, zmęczony długą podróżą i opowiadaniem o swoich przygodach. Coś mu się śni, bo po podgłówku biegają złote jaszczurki, których nie ma w rzeczywistości. Biały pies (czy mogę go tak nazywać?) drzemie na koziej skórze przed paleniskiem. Co jakiś czas otwiera jedno oko i spogląda na mnie.

Spisuję historię podróży Kamyka. Tak, jak ją poznałem. Tak, jak spisałby ją on sam. Och, nie, przyznam się, że wygładzam trochę styl i dodaję własne określenia.


***

Moje najbardziej wyraźne wspomnienie z dzieciństwa dotyczy pewnego chłodnego dnia, gdy ponury i obrażony na cały świat, siedziałem pod płotem na skraju drogi. Wiejskie dzieci nie dopuściły mnie do jakiejś zabawy i życzyłem im szczerze, by zamieniły się w żaby. Rozpamiętywałem swą krzywdę i strasznie sam siebie żałowałem. Wtedy zobaczyłem tamtą dwójkę. Nadeszli od strony Pagórków. Wizerunek starca zatarł się w mej pamięci. Wiem tylko, że zdawał mi się szalenie wysoki. Podróżny płaszcz targany wiatrem unosił się na jego ramionach jak wielkie skrzydło. Starzec podpierał się długim kijem. Połowę twarzy od czoła do czubka nosa skrywała mu ciemna przepaska. Trzymał rękę na ramieniu dziecka, które go prowadziło. Trudno powiedzieć, czy był to chłopiec, czy dziewczynka. Ja jednak sądzę, że dziewczynka, choć przeczyły temu krótkie włosy. Mała ozdobiła wyszarzały płaszczyk skromną, zieloną tasiemką, a z jej kaptura wyglądała garść polnych kwiatów. Gdy mnie mijali, dziewczynka spojrzała ciekawie i uniosła ręce, by odgarnąć z oczu czarne kosmyki. Długie rękawy osunęły się i… zobaczyłem, że przedramiona tego dziecka kończą się gdzieś w połowie, a dłonie zostały zastąpione drewnianymi pazurkami. Para wędrowców minęła mnie. Dziewczynka podskoczyła jak wesoły królik. Jej ciężkie trepy uniosły kłąb kurzu, który, niesiony wiatrem, zasypał mi oczy. Kiedy je przetarłem, starca i dziewczynki nie było już widać. Znik-nęli między chatami. Pamiętałem o tamtym dziecku przez długie lata, gdyż było kimś, z kim los obszedł się równie bezwzględnie jak ze mną. Przestałem się nad sobą użalać, a jednocześnie poczułem ulgę. Może powinienem się jej wstydzić.

Po awanturze z tobą, kiedy godzinami siedziałem na podwórzu, prześladował mnie obraz tamtego dziecka. Ziarenka piasku jakby bez mego udziału ułożyły się w wizerunek małej buzi tak, jak ją zapamiętałem. Ciekawy rzut ciemnego oka i uśmiech odsłaniający drobne zęby. I włosy odgarniane ręką… której nie było. Burzyłem układ jednym ruchem, a on odtwarzał się znowu. I jeszcze raz, i na nowo. Oczy starca. Dziecko. Ręce zamienione na rzeźbione drewno. Uśmiech kalekiej dziewczynki.

Co mogłoby zastąpić moje uszy? Właśnie – jeśli nie wyleczyć, to zastąpić? Czy Stworzyciel da mi odpowiedź?

Dziecięcą twarzyczkę na piasku zastąpił Krąg i Płomień – znak kasty Stworzycieli.

Zrozumiałeś mnie, Płowy, i dlatego pozwoliłeś mi odejść. Jeśli ma się niepełny talent, to jakby było się tylko kawałkiem maga. Na wieczny Krąg! Nie tego chciałem.

Odnalezienie Stworzyciela nie miało być rzeczą łatwą. Przede wszystkim nie wiedziałem, gdzie go szukać. Wiedziałem natomiast, gdzie znajdę wiadomość o nim. W każdym większym mieście stała kamienna wieża, w której żył Mówca – żywa skarbnica wiedzy o całej Lengorchii. Długo wędrowałem zapylonymi gościńcami. Omijały mnie złe przygody. Chyba wyglądałem zbyt ubogo, by rzezimieszkom chciało się mnie rabować. Kilka srebrnych monet, które mi dałeś, chowałem na czarną godzinę. Wieśniacy nie żałowali jedzenia po obejrzeniu kilku magicznych sztuczek. Wyjmowałem wiewiórki z rękawów, rozmnażałem drobne przedmioty. Prościutkie ćwiczenia, które robiłem już jako kilkulatek. Nie chciałem odsłaniać swoich prawdziwych umiejętności. Wstydziłem się, że były niepełne. A jednak pewnego razu…

To był bogaty dom. Wielki, o wysokich białych ścianach, z rzeźbionymi kolumnami, tarasami i kolorowymi szybami w oknach. Równie bogato prezentowały się pomieszczenia dla służby, do których wszedłem. Ledwie jednak oczarowałem klucznicę bukietem kwiatów wyciągniętym spod jej fartucha, poczułem szarpnięcie za rękę. Dziewczynka, mniejsza i dużo młodsza ode mnie, pociągnęła mnie białymi korytarzami. Biegła, podskakując jak źrebak i ledwo za nią nadążałem, obijając się o każdy węgieł. Co chwila odwracała do mnie twarz, a jej usta poruszały się bez przerwy. Wreszcie wciągnęła mnie do przestronnej komnaty, również białej. Rozglądałem się niezbyt przytomnie. Dokoła stały ozdobne, drogie sprzęty, podłogę zasłano kolorowymi dywanami. Do tej pory oglądałem je tylko w warsztatach tkackich – przeznaczone na sprzedaż. Po chwili dostrzegłem w tym natłoku czarnobrodego mężczyznę i kobietę w bardzo pięknej, ale chyba niewygodnej sukni. Dziewczynka pochylona ku mężczyźnie szeptała, wskazując na mnie ręką. Kiwnął głową, mierząc mnie wzrokiem, jakby chciał zedrzeć nim ze mnie ubranie, skórę i obejrzeć kości. Za jego krzesłem wisiało duże lustro. Odbijał się w nim fragment oparcia i głowy siedzącego, a przede wszystkim bardzo szczupły, wysoki, strasznie zakurzony młodzieniec o nieco dzikim wyrazie twarzy. Zawstydziłem się, gdyż w tym otoczeniu wyglądałem jak drobny złodziejaszek lub żebrak. Pan domu znowu skinął głową. Zaczerpnąłem powietrza i rozkazałem kwiatom wyobrażonym na kobiercu wzrosnąć i rozwinąć barwne płatki. Lustro spłynęło ze ściany, zmieniając się w strumień, nad którym pochyliły głowy spragnione sarny. Kobieta otworzyła szeroko usta, szarpnęła naszyjnik, którym dotąd bawiła się od niechcenia. Rzeczne perły posypały się gradem między wizerunki kwiatów, gdzie natychmiast zaczęły je dziobać najbarwniejsze ptaki, jakie tylko umiałem wymyślić. Dziewczynka z radosną miną wyciągnęła ręce ku najbliższej sarnie, więc czym prędzej nadałem obrazowi masę i szorstkość sierści. Czarnobrody z niedowierzaniem nabrał w dłoń wody, o którą zadbałem już wcześniej, by zdawała się mokra. Kolorowe motyle latały między ścianami, siadały na twarzach i rękach, łaskocząc lekko. Dodawałem coraz to nowe elementy do wizji sielskiej łąki. Królika, kicającego przez trawę. Wiatr, który ochłodził twarze i rozwiał lekki szal pani domu. Zapach wilgotnych roślin. Na moment pojawił się błękitny jednorożec, zatańczył niespokojnie na tylnych kopytach i zniknął w chmurze kwietnych płatków. Olśniona dziewczynka kręciła się po całej komnacie i ledwo nadążałem podsuwać wrażenie dotyku pod jej ciekawe dłonie. W końcu miałem dość. Czułem, że zaraz pęknie mi głowa. Wizerunki zniekształciły się i znikły. Szukałem ręką na oślep zbawczej ściany, wiedząc, że za chwilę przewrócę się na ten wspaniały dywan i zostawię na nim część podróżnego pyłu. Przytomność przywrócił mi twardy dotyk męskich dłoni. Czarnobrody posadził mnie we własnym krześle. Komnata wyglądała jak przedtem, tyle że wydała mi się mniej wspaniała. Dziewczynka kucała na podłodze, zbierając w garstkę rozsypane perełki. Szło jej powoli, bo co rusz oglądała się na mnie. Jakby znikąd pojawili się służący. Stanął przede mną stolik z dziesiątką rozmaitych naczyń. Zapachniało tak smakowicie, że pusty żołądek, o którym usiłowałem zapomnieć od wczorajszego wieczora, zamienił się w oszalałe zwierzę. Przypomniałem sobie jednak, co przekazałeś mi, Płowy, o zachowaniu się przy stole. W pierwszej kolejności sięgnąłem po miskę z wodą do mycia rąk. Pan domu usiłował mówić do mnie, więc zdobyłem się na jeszcze jeden wysiłek i na tle białego obrusa przywołałem symbole: „Ja”, „Słyszeć”, znak przeczenia i jeszcze: „Pismo”. Przypuszczałem, że taki bogacz umie czytać. Umiał. Służąca przyniosła mu woskową tabliczkę i lampę olejową.

To byt piękny pokaz, Tkaczu Iluzji – wyskrobał na białym wosku.

Patrzyłem, nie przerywając jedzenia. Mięso, ciasto, jakieś krajanki w kwaśnych i ostrych sosach. Niektóre potrawy jadłem pierwszy raz w życiu. Przyznaję, że były świetne.

Jak ci na imię, Tkaczu Iluzji?

Przywołałem obraz okrucha granitu. Byłem zmęczony, ale wciąż jeszcze zdolny do takich drobiazgów. Brodacz skrobał i skrobał. Wypytywał o mnóstwo rzeczy. Skąd jestem? Czy zdałem już egzamin w Kręgu? Dokąd wędruję? Gdy brakowało mu miejsca, ogrzewał tabliczkę nad lampą, czekał, aż wosk znów zastygnie i skrobał od nowa. Wyciągnął ze mnie nawet to, że szukam Stworzyciela z powodu mego kalectwa.

Nie przyjąłem propozycji noclegu, chociaż nalegał. Nie chciałem też dłużej odpoczywać. Ten dom był dla mnie zbyt wspaniały. Córka brodacza poprowadziła mnie znowu białymi korytarzami, między drogimi meblami i zasłonami haftowanymi w gryfy. Przy bramie wcisnęła mi coś do ręki. Na pożegnanie przywołałem obraz puszystej wiewiórki, która usiadła małej na ramieniu i umyła sobie pyszczek. Dopiero po drodze obejrzałem podarunek. To była sześciokątna złota moneta. Ten drobiazg mógł mi starczyć na całą podróż. Czyżby ta łąkowa iluzja była aż tyle warta? Sądzę, że nie, ale nie potraktowałem tego jak jałmużny. Po prostu ci ludzie dali mi to, czego nie posiadałem.

Ja też podarowałem im coś, co było dla nich nieosiągalne. Dar, który otrzymałem, przechodząc przez Bramę Istnienia.


***

Podczas wędrówki, w niektórych osadach spotykałem magów. Wiodły mnie do nich niebieskie wstęgi, zawieszone na żerdziach. Przeważnie byli to Obserwatorzy. Raz napotkałem Strażnika Słów, ale jego kroniki nie przydały mi się na nic. Każdy wzruszał ramionami, czytając me pytanie o Stworzyciela. Wszyscy Stworzyciele to samotnicy z włóczęgowską żyłką we krwi. Czy to kto wie, gdzie się taki obraca?

Wreszcie dotarłem do stolicy. Okazała się miejscem nie dla mnie. Szybko poczułem się znużony ciągłym potrącaniem przez przechodniów. Komu przyszło do głowy zgromadzić w jednym miejscu tylu ludzi? Zaczepiali mnie przekupnie, to znowu obdarci żebracy, mielący bezsensownie ustami. Jaskrawe kolory ścian domów i ubrań męczyły wzrok. Zatęskniłem do spokojnych trawiastych •wzgórz i gajów, gdzie mogłem godzinami obserwować drobne zwierzątka, zaprzątnięte swoimi małymi sprawami. Miasto było za wielkie, za ruchliwe. Natłok wszystkiego, co usiłowałem zanalizować, przyprawiał o ból głowy. Poza tym miasto śmierdziało. Wstrętny odór rynsztoków walczył z mieszaniną zapachów tysiąca kuchni, a wszystko to zaprawione było wszechobecnym odorem niedomytych ciał i podłych pachnideł. Przedzierałem się przez tłok głównych ulic, kurczowo ściskając pod pachą podróżną torbę. Na wieczny Krąg! Trafiłem chyba na dzień targowy, bo niemożliwe, by szaleństwo trwało tu zawsze! W pewnej chwili zagapiłem się na grupkę wyjątkowo kolorowych kobiet. Ubrane były dziwnie. Wydekoltowane tak, że piersi nosiły praktycznie na wierzchu. Spódnice porozcinane z boków aż do bioder, odsłaniały długie nogi. Całości dopełniały niezwykłe fryzury – włosy upięte w prawie półmetrowe wieże upstrzone świecidełkami. Dziewczyny uśmiechały się, kusząco uchylając wargi malowane na kształt kwiatów. Wdzięczyły się i krygowały. Zagapiony, omal nie wpadłem pod lektykę. Od tej chwili bardziej uważałem.

Rażące fasady domów ustąpiły miejsca jasnym murom z piaskowca. Znad krawędzi szorstkich ścian wyłaniały się tylko dachy i fragmenty tarasów obwieszonych pnączem o bladych kwiatach. Ta część miasta pachniała inaczej. Było tu też czyściej. A więc za tymi murami żyli zadowoleni ludzie ze swymi pięknymi, obwieszonymi perłami żonami, ładnymi, zdrowymi dziećmi i workami kanciastych, złotych monet. Ruch był coraz mniejszy. Słońce stało w zenicie, nastała pora sjesty i ulice wyludniły się. Szedłem wciąż dalej i dalej. Mury, ciągle mury. Skręcałem kilkakrotnie, a właściwie nic się nie zmieniało. Stolica była naprawdę ogromna. A może mi się zdawało? Może po prostu kręciłem się w kółko? W lesie z łatwością znajdowałem drogę, dobrze orientowałem się w stronach świata, ale tu kompletnie straciłem poczucie kierunku. Zgubiłem się. Zrozumiałem, że takie chodzenie na chybił trafił nie przyniesie mi nic, prócz zmęczenia. Jak dostrzec wieżę Mówcy w tym labiryncie wysokich ścian? Stanąłem pod bramą gęsto poprzecinaną żelaznymi listwami. Obojętnie patrzyłem na kołatkę wyobrażającą łeb psa szczerzącego zęby. To przygnębiało. Najwyraźniej goście nie byli mile widziani w tym domu. Południowe słońce błyszczało na wypukłościach kołatki, więc dopiero po chwili dostrzegłem swoją pomyłkę. To wcale nie był pies. Szerokie jak u konia chrapy, duże ślepia przekreślone pionowymi źrenicami, łyżkowate uszy… Do bramy przymocowano mosiężny wizerunek smoczej głowy.

Wziąłem to za dobrą wróżbę. Przecież smoki mają tyle wspólnego z nami, magami. Każdy smok jest jednocześnie Obserwatorem, Mówcą, Stworzycielem i Strażnikiem Słów – przechowującym wiedzę pokoleń. Wybrałem najprostszy sposób wydostania się z plątaniny miejskich ulic. Używając żelastwa na bramie jako oparcia dla stóp i palców, zacząłem piąć się w górę. Chociaż jestem zwinny, w każdy ruch wkładałem sporo wysiłku. Omal nie trysnęła mi krew spod paznokci. Po co mieszkańcom była potrzebna tak wysoka brama? Nosili przez nią drabiny na sztorc? Zakończona była u góry kamiennym łukiem i to, że zdołałem go sforsować, uważam za cud. Wyprostowałem się na wąskim zwieńczeniu wrót i osłaniając oczy przed słońcem zacząłem się rozglądać. Widziałem podwórce, płaskie dachy zamienione w tarasy ocienione roślinami kipiącymi z kamiennych mis oraz płóciennymi baldachimami. Fontanny w kształcie smoków (ulubionego tu chyba motywu). Bez sensu zresztą, bo smoki nie cierpią wody. Na każdej ścianie widniały płaskorzeźby i kolorowe malowidła wyobrażające kwiaty, zwierzęta lub rozebrane dziewczyny. Jednego byłem pewien – w tym otoczeniu nie mógł mieszkać Mówca. Drugą stronę zasłaniał taras. Żeby cokolwiek więcej zobaczyć, musiałem wejść wyżej. Przeszedłem po szczycie muru i uważnie balansując ciałem, przelazłem na daszek zwieńczający alkierz. Lecz ledwie na nim się znalazłem, coś złapało mnie za nogę i szarpnęło gwałtownie. Tylko refleks uratował mnie przed runięciem na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec. To „coś” ciągnęło powoli, lecz stanowczo, i miałem do wyboru spaść albo poddać się. Wybrałem to drugie. Tuż pod daszkiem znajdowało się małe okno. Akurat o rozmiarach, by zmieścić kogoś tak chudego jak ja. Przeciągnięto mnie przez nie jak nić przez igielne ucho. Z obu stron spadły na me ramiona i kark ciężkie ręce. Unieruchomiony przez dwóch wielkich muskularnych mężczyzn, mogłem najwyżej pokiwać palcami. Sądząc po rozwieszonej na ścianach broni, trafiłem do pomieszczenia dla strażników. Dwóch mnie trzymało, trzeci nogą wypchnął na środek izby ławę, podszedł do ściany i zdjął z kołka ciężki korbacz, zwinięty w kilka pętli. Skóra mi ścierpła. Tylko tego brakowało! Zostałem wzięty za złodzieja. Głupcy! Gdybym naprawdę chciał tu coś ukraść, nie zobaczyliby nawet mojego cienia! Ci dwaj już ciągnęli mnie na miejsce kaźni. Mogłem zrobić tylko jedno, zanim strażnik zdąży uderzyć, i zrobiłem to. Strażnicy, którym więzień po prostu w rękach zmienił się w smoka, odskoczyli jak oparzeni. Ten z batem zresztą tak samo. Byłem tak zdenerwowany, że nie potrafiłem utrzymać iluzji dłużej niż przez chwilę. Już we własnej postaci skoczyłem do drzwi. Szczęśliwie otwierały się na zewnątrz. Kręte schody, następne drzwi, dziedziniec… brama! Zamknięta na ciężkie antaby. Szarpnąłem je, a potem obejrzałem się. Strażnicy byli tuż za mną. Cofnąłem się w narożnik dziedzińca, zdecydowany walczyć. Ku memu zdumieniu żaden z mężczyzn nie próbował już mnie schwytać. Strażnik z batem splunął na kamienne płyty. Zmarszczywszy brwi, mówił coś, wskazując mnie palcem. Podszedł do bramy, dwoma pociągnięciami odsunął zasuwy i uchylił ciężkie skrzydło. Machnął zwiniętym biczem, zachęcając do przejścia. Jeszcze mu nie ufałem. Cofnął się kilka kroków.

Opuściłem niegościnne progi szybciej niż strzała wypuszczona z łuku i zatrzymałem się dopiero za zakrętem. Zebrałem rozproszone myśli i zrozumiałem, co właściwie uchroniło mnie przed ciężkim pobiciem. Nie smocza iluzja. Coś o wiele większego i prostszego zarazem – ogromny, niewyobrażalny wręcz prestiż Kręgu Magów, obejmujący swym wpływem nawet tak niedorobionego adepta jak ja. W momencie rozpoznania maga strażnicy nie mieli prawa tknąć go choćby palcem. Może, gdyby sprawdzili, że nie mam jeszcze tatuażu, wyszedłbym z tej sytuacji z paroma sińcami. Szczęśliwie obyło się i bez tego. To było gorzkie doświadczenie. Palił mnie wstyd, że tak bezmyślnie wplątałem się w kłopoty. Jednak włażenie na mur miało swoją dobrą stronę. Z dachu alkierza przez króciutką chwilę widziałem coś, co zaprowadziło mnie do Mówcy – niebieskie pasemko na tle rozpalonego nieba.


***

Człowiek, który bez mrugnięcia okiem przyjmuje pod swój dach brudnego, wymiętoszonego włóczęgę, musi być albo świętym, albo magiem. Mówca był krzepkim staruszkiem o zupełnie białych włosach i brodzie. Zrazu myślałem, że pochodzi z północy, gdyż miał niebieskie oczy, ale przeczyły temu rysy przeciętnego Lengorchianina. Mimo pełni lata nosił wełnianą szatę, bo surowy bazalt, z którego zbudowano jego wieżę, zachował jeszcze chłód pory deszczów. Musiałem wyglądać kiepsko. Ledwo mag ujrzał mnie na progu, natychmiast wprowadził do środka, bez żadnego nagabywania.

Na wieczny Krąg! Jak rozkoszna jest ciepła woda, gorące jedzenie i miękkie łóżko, doceni tylko ten, kto był ich pozbawiony przez dłuższy czas.

Mówca „zajrzał” mi do głowy. Siedział naprzeciwko, uśmiechał się i mrużył niebieskie oczy, a ja wyczuwałem jego myśli jak swoje własne. Przekazywał mi zrozumiałe obrazy i uczucia. W zapisie symbolami wygląda to w ten sposób:

„Wiem już, po co przyszedłeś. Z początku miałem kłopoty ze znalezieniem twojego kodu. Myślisz trochę inaczej niż zwykli ludzie.”

„Czy Stworzyciel może sprawić, że będę słyszał i mówił?”

„Nie wiem. Może tak, może nie.”

„Przecież Stworzyciele są najwięksi z nas.”

„Nie są wszechmocni. Odtwarzanie zniszczonych nerwów to nie proste spajanie kości czy leczenie infekcji”.

„Stworzyciele są najpotężniejsi w Kręgu” – upierałem się.

„Są potężni, ale wobec siły natury tak skromni, jak twoje imię, Kamyku.”

„Kamyk pchnięty ze szczytu góry powoduje lawinę.”

Znów się uśmiechnął.

„Jak na głuchoniemego jesteś bardzo pyskaty.”

„Szukam Stworzyciela, a ty, Mówco, możesz mi powiedzieć, gdzie żyje najbliższy.”

„To się ciągle zmienia. Włóczą się po całym cesarstwie.”

Mówca wstał z wyściełanego karła i podszedł do wielkiej mapy Lengorchii, wiszącej na ścianie. Prawie cała pokryta była szpilkami o niebieskich główkach. W centrum poupinane były gęściej, ku brzegom coraz rzadziej, a na jednej z wysp Smoczego Archipelagu tkwiła samotnie tylko jedna.

„To wszystko moi bracia, Mówcy. Zbierają informacje ze swoich rewirów, przekazują najbliższemu sąsiadowi, a on podaje je dalej, dołączając własne. Wiadomości znad granic wędrują kilka godzin.”

„Krótko. A ten na wyspach?”

„To Słony. Zbiera materiały do pracy o smokach.”

„Nie boi się?”

„Smoki nie są złe.”

„Są dobre?”

„Neutralne, a to znaczy, że można się z nimi porozumieć.”

„Czy Stworzyciel…”

„Ty znów to samo. Będziesz miał swojego Stworzyciela za niecałą godzinę.” – tu Mówca wskazał zegar wodny, który spokojnie przeciekał na półce. – „Niedługo pora łączności. Najbliższy Stworzyciel mieszkał w osadzie Grobla, dzień drogi stąd. Będę wiedział już niedługo, czy nie wyniósł się stamtąd od ostatniej pełni”.

Gdy nadeszła pora łączenia umysłów, mag usadowił się na starym miejscu. Zamknął oczy, opuścił głowę na piersi i zdawało się, że śpi. Krople z wodnego zegara spadały jedna za drugą, a Mówca nie poruszał się. Oczywiście, nie przeszkadzałem mu. Czytałem ze smakiem opracowanie anatomii centaura. Studiowałem uważnie ryciny, a w głowie powstawał mi szkic następnej iluzji.

„Głód wiedzy, to jest dobre dla młodego maga.” Nie zauważyłem, kiedy Mówca skończył swój seans. Jedną ręką masował ścierpnięty kark, drugą przecierał oczy i przekazywał mi kolejną myśl:

„Ucz się, czytaj, obserwuj jak najwięcej. Ludzie chcą oglądać dobre, mądre i ciekawe wizerunki. Jesteś żywą księgą, a to duża odpowiedzialność”.

Zmieszałem się. Jakoś do tej pory nie spojrzałem na swój dar z tej strony. Traktowałem go jak, owszem, dobrą i pożyteczną i czasem opłacalną, ale… rozrywkę.

„Stworzyciel jeszcze się nigdzie nie wyniósł, ale może to zrobić w każdej chwili. Ich kasta to wędrowne ptaki. Chodź, pokażę ci na mapie, jak dojść do Grobli. Wyruszysz rano.”

Trafiłem do tej wsi z dziecinną łatwością. Gościniec prowadził, jakby zrobiono go z myślą o mnie. Grobla rozłożyła się po obu stronach rzeki, na wzgórzach schodzących ku wodzie niby wielkie schody. Domy najbliższe rzece stały na palach, zabezpieczone przed jesiennymi i wiosennymi wylewami. To była duża, kwitnąca osada, z mnóstwem manufaktur i małą świątynią, poświęconą bogom urodzaju. Nic dziwnego, że Stworzyciel postanowił trochę tu pomieszkać. Grobla, z jej tarasowymi polami i sadami, wyglądała jak skrawek Kraju Szczęścia. Nauczony poprzednimi doświadczeniami, wypatrywałem niebieskiej wstęgi nad dachami. Kiedy więc wreszcie ujrzałem skrawek błękitu zwisający bezwładnie w nieruchomym powietrzu, ulga zalała mi duszę jak kojący balsam. Dom Stworzyciela na pierwszy rzut oka wyglądał zwyczajnie. Na drugi, różnił się od reszty w sposób bardzo charakterystyczny. Drewno i kamienie budowli nie zostały spojone zaprawą, lecz stopiły się w jedno, zmuszone wolą właściciela. Na zagraconym podwórku nie było nikogo. Zajrzał do ogrodu. Chwasty pieniły się tam bujnie, za to r. grządkach pod ścianą chaty równiutkie i zadbane roś rządki ziół. Rozpoznałem kilka leczniczych gatunków i kilka śmiertelnie trujących. Stworzyciel musiał być interesującą postacią. To wrażenie potwierdziło kolejne odkrycie. Oto przy oknach przymocowano autentyczne ludzkie czaszki! Przyjrzałem się jednej z nich. Była pomalowani Zeskrobałem paznokciami cienką warstewkę i zbliżyłem palce do nosa. Pachniały fosforem. Naprawdę bardzo, bardzo zabawne. Zwłaszcza w nocy. Nad drzwiami chaty w siały, przybite: trochę wyleniały nietoperz, ususzona żmija, naszyjnik z ludzkich żeber i jeszcze jedna czaszka. Stworzyciel bardzo chyba cenił samotność. Uderzyłem dwa razy w drzwi. Nikt się nie pojawił. Walnąłem jeszcze parokrotnie i miałem odejść, gdy drzwi otworzyły się nagle. Blade, rozczochrane widmo z oczami zaczerwieniony mi jak u smoka podsunęło mi kułak pod nos, po czym drzwi znów się zamknęły. Może jednak źle trafiłem. W następnej chwili uświadomiłem sobie, że rozchełstana koszula zaniedbanego mężczyzny odsłaniała piersi. Nad lewą widniał wykłuty znak Kręgu i Płomienia.

„Może i jesteś wielkim Stworzycielem, ale ja jestem Tkaczem Iluzji i nie pozwolę się traktować w ten sposób” – pomyślałem. Skierowałem się do najbliższego okna, przycisnąłem czoło do szyby i, osłaniając oczy dłońmi, zajrzałem do wnętrza. Stworzyciel siedział przodem do mnie, przy wielkim stole zawalonym księgami i stosami pergaminów. Trzymał w ręku pióro, podpierał policzek dłonią i dumał głęboko. Twarz pokrywał mu kilkudniowy zarost.

„Uważaj, nadchodzę” – pomyślałem. Przed Stworzycielem, na pokreślonej karcie pojawiła się wielka, rozdęta, bardzo pryszczata żaba. Brwi maga podjechały do połowy czoła. Dotknął żaby piórem, nie wierząc własnym oczom. Żaba podskoczyła. Nic więcej nie zdążyłem wymyślić. Zobaczyłem wpatrzone we mnie, przekrwione, wściekłe oczy Stworzyciela, a w następnej chwili kolana ugięły się pode mną. Walnąłem brodą w parapet, przeszorowałem twarzą po belkach ściany i skulony, usiłowałem dojść do siebie. Czułem się jakby ktoś potraktował mój umysł niczym worek napchany różnościami – najpierw potrząsnął nim, a potem przewrócił do góry nogami, wysypał wszystko na stos i zamaszyście rozgrzebał. To było potworne.

Straszna siła uniosła mnie za włosy i stanąłem nos w nos ze Stworzycielem. Patrzył spode łba, wysunąwszy szczękę. Robił wszystko, by nie być miłym. Wytrzymałem jego zmęczone spojrzenie długą chwilę. Puścił mą czuprynę, w głowie na moment pojawiła mi się wizja uchylonych drzwi. Wszedłem więc do jego sanktuarium. W środku panował nieopisany nieład. Pod ścianami ciągnęły się długie blaty zastawione setkami butelek, dziwnymi modelami z gliny i patyków, sprzętem do chemicznych doświadczeń, narzędziami, słojami z wypreparowanymi narządami i jeszcze tysiącem rzeczy; miałem mgliste pojęcie, do czego służą. Różniło się to bardzo od schludnego wnętrza naszej chaty, a przecież nagle poczułem się jak w domu. Stworzyciel usiadł za stołem, a mnie wskazał miejsce naprzeciwko. Przez chwilę grzebał w stosach notatek, szukając chyba czystej karty, ale żadnej nie znalazł. Wysypał więc piasek do suszenia atramentu na gładki blat i palcem wyrysował znaki. Widziałem je do góry nogami, ale mag, zamiast je zmazać, zrobił coś innego. Spłacheć piasku scalił na moment, przekręcił, cały i równy jak nakrochmalona chustka. Pod napisem: Czego chcesz? pojawiło się: Zdziwiony?

Wzruszyłem ramionami i przywołałem iluzję pisma.

Wiesz już, że jestem głuchy. Chcą, żebyś mnie wyleczył.

Symbole na piasku zmieniły się pod jego spojrzeniem.

Masz pieniądze?

Magowie nie płacą magom – odpisałem.

Kąciki jego warg drgały, kiedy patrzył na mnie spod przymkniętych powiek, pocierając zarośniętą brodę. Poczułem nawiązującą się między nami cieniutką nitkę porozumienia. Spostrzegłem też, że Stworzyciel jest młody, nie ma nawet trzydziestu lat.

Czy warto marnować na ciebie energię? Żabę potrafi zrobić każdy.

Skupiłem się. Przed Stworzycielem pojawiła się pomarańcza. Miała odpowiedni kształt, kolor, zapach, fakturę i ciężar. Stworzyciel sprawdził to wszystko i kiwnął głową, ale minę miał pobłażliwą. Uniosłem pomarańczę w powietrze, obrałem ją ze skórki, która spłynęła na stół cieniutką spiralą. Owoc rozdzielił się na cząstki. Mag włożył jedną do ust. Zaczekałem na pierwszy ruch jego szczęk. Stworzyciel skrzywił się okropnie i czym prędzej wypluł na dłoń… kamyk. Zwykły kamyczek, trochę wygładzony. Taki, jaki można znaleźć na dnie każdej rzeczki. W następnej chwili kamień przekształcił się w dwa znaki odlane z ołowiu, pytające: Zdziwiony?

Stworzyciel zaczął się śmiać. Trząsł się, giął jak trzcina na wietrze, trzymając za brzuch. Wiedziałem, że wygrałem. Wciąż śmiejąc się, napisał na piasku: Mały demon, a potem: Jestem zmęczony. Przyjdź jutro. Skinąłem głową na znak zgody i odszedłem. Mniejsza z tym, jak spędziłem noc. W każdym razie niewiele spałem, podniecony bliskim rozwiązaniem swego problemu.


***

Rano drzwi domu maga zastałem zachęcająco uchylone. Wewnątrz panował mniejszy bałagan niż poprzednio. Stworzyciel miał na sobie czystą, starannie zasznurowaną koszulę i golił się, stojąc pod srebrnym lustrem w fantazyjnych ramach. Zauważyłem, że większość przedmiotów w tym domu, choć porozrzucanych niedbale, wykonano bardzo starannie z drogich materiałów. Czerpak zawieszony na brzegu cebrzyka zrobiono z jednej bryły bursztynu. Kotara zasłaniająca niszę z łóżkiem była przetkana złotą nitką. Naczynia, poustawiane tu i tam, wykonano kunsztownie z porcelany, srebra, a nawet ze złota.

„Zdziwiony?” – tym razem Stworzyciel nawiązał kontakt na sposób Mówców. – „Pomyśl sam, w co ja mam właściwie ładować pieniądze? Mogę mieć, co tylko zechcę, to mój talent, a klienci jeszcze płacą i to sporo. Nie uwierzyłbyś, ilu możnowładców przywozi swoje brzydkie córki, by poprawić im nos albo wyprostować plecy. Podoba ci się coś z tych rzeczy? Weź, co chcesz.”

Nie chciałem. Nie po to tu przyszedłem. W ogóle wolałbym, żeby przestał traktować mnie protekcjonalnie.

„Jadłeś?” – Stworzyciel kończył golenie krótkimi pociągnięciami ostrza. Widział mnie w lustrze, więc przecząco pokręciłem głową. Wytarł twarz ręcznikiem, nabrał wody z cebrzyka i patrzył w czerpak zmarszczywszy czoło. Podał mi go, wypełniony białym płynem. Zapachniało gorącym mlekiem. Trzymałem naczynie w obu rękach, nie mogąc zdecydować się na pierwszy łyk.

„Pij, jest prawdziwe. To jedna z praktycznych stron mojej profesji.”

Było nie tylko prawdziwe. Było bardzo smaczne. Spróbowawszy, nie mogłem się powstrzymać i wypiłem wszystko duszkiem. Tymczasem skądś pojawiły się gotowane jajka i placki.

„Czym to przedtem było?” – pomyślałem. Stworzyciel wyszczerzył zęby w uśmiechu. „Lepiej nie wiedzieć. Teraz jest tym, czym jest. Jedz, czekają cię ciężkie godziny.”

Więc miało boleć? Trudno, spodziewałem się tego. Nie bolało, ale nie jestem pewien, czy nie wolałbym bolesnej operacji od psychicznego magla, przez który przepuścił mnie Stworzyciel. Egzamin w Kręgu to w porównaniu z tym błahostka. Pływak (w końcu raczył się przedstawić) kazał mi tworzyć iluzje. Zaczął od łatwych, ale następne były coraz trudniejsze. Przywoływałem przedmioty, rośliny i zwierzęta. Pływak dokładnie sprawdzał ich właściwości.

Kazał mi utrzymywać kilkanaście wizji w pełnym wymiarze. Animować wszystkie naraz i dodawać nowe. Tworzyłem symetryczne bliźniaki, pozorne przekroje, sztuczne źródła światła i fałszywe światłocienie. Stworzyciel gryzł przywołane przeze mnie owoce, każąc mi zajmować się czterema pająkami plotącymi swe nieprawdziwe sieci, każdą o innym wzorze. Musiałem tkać iluzje za swymi plecami, patrząc w lustro i z zawiązanymi oczami, spoglądając przez płomień świecy…

Dał mi spokój, gdy dostałem gwałtownego krwotoku z nosa. Padłem bezwładnie na ławę, opierając czoło o blat i kryjąc twarz w mokrej chuście, którą podał mi Pływak. Skłamałbym, twierdząc, że pękała mi głowa. Ja już wcale nie miałem głowy. Stworzyciel położył mi chłodną rękę na karku. Krew przestała płynąć równie nagle, jak zaczęła. Poczułem się lepiej. Pływak wziął ćwiartkę pergaminu i napisał: Zrobiliśmy dobry początek.

To był dopiero początek? Wyjąłem mu pióro z ręki i nakreśliłem pod spodem: Po co to wszystko? Znalazł drugie pióro.

Musiałem znać pułap twoich możliwości. Przyznaję, że jest bardzo wysoki. Podejrzewam, że właśnie dlatego nie słyszysz.

Nie rozumiałem. Co ma talent maga do tego, czy słyszę, czy nie?

Stworzyciel znów umoczył pióro w atramencie. Kto był największym Tkaczem Iluzji? Biały Róg ze Wzgórz Iluzyjnych.

Miał bezwładne nogi. Za wielkie talenty płaci się wielkie ceny.

Coś zaczęło mi chodzić po głowie. Zastanawiałem się nad tą myślą, ledwie zauważając, że obgryzam paznokieć. Wreszcie odważyłem się napisać: Czy myślisz, że mam zdolności zbliżone do tych Białego Roga?

Tym razem to Stworzyciel zastanawiał się długo. Wstał, przechadzał się. Zaplatał ręce na karku i pocierał brodę. Na koniec dopisał u dołu stronicy tylko jeden znak: Większe.

Opadła mi szczęka. Większe?! Przecież Biały Róg to legenda. Najwybitniejszy Tkacz Iluzji od czasów Rozproszenia. Kroniki Kręgu twierdziły podobno, że utrzymywał przez trzy dni iluzję miasta, które obiegli barbarzyńcy z Północy, gdy tymczasem nadeszły nasze siły i rozbiły wroga w puch. I ja miałbym większe zdolności? Nawet Wzgórza Iluzyjne mają taką, a nie inną nazwę dlatego, że Biały Róg tam się urodził. Przewróciłem kartę na drugą stronę i nabazgrałem, rozmazując atrament:

Jeśli nie nauczę się tworzyć dźwięku, cały mój wielki talent będzie tyle wart, co kurz na wietrze.

Stworzyciel stawiał równe zdania pod spodem.

Zobaczymy, co się da zrobić. Gdyby się udało, świat krzyknąłby z podziwu głośniej, niż mogłoby to wytrzymać jego gardło.

Chyba niezupełnie dobrze zrozumiałem ostatni zapis. Znak „Krzyczeć” znałem. Oznaczał szybkie wydychanie powietrza przy jednoczesnym drganiu gardła. Zestawienie go z symbolem „Podziw” wyglądało głupio.

Stworzyciel przyniósł napełnione wodą pucharki, cały zestaw szklanych buteleczek i miseczkę miodu. Odmierzył po dwie, trzy krople każdej mikstury i wpuszczał je do wody. Na koniec dolał miodu.

„Jest wstrętne w smaku” – tym razem wszedł mi wprost do głowy. – „Wypijemy to obaj.”

„I co?”

„Zobaczysz”.

Upiłem drobny łyczek i skrzywiłem się. Nie, miód niewiele pomógł.

„Do dna, mały” – przekazał Pływak, wytrząsając ostatnie krople na język. – „I najlepiej od razu się połóż. Nieprzywykłych ścina z nóg błyskawicznie.”

Miał rację. Reszta wydawała się snem. Czy sam doszedłem na wskazane posłanie, czy to Stworzyciel mnie tam zawlókł? Nie pamiętam. I może rzeczywiście snem był obnażony do pasa mag, z którego ciała sterczały długie, lśniące igły? Czy wydawało mi się tylko, że całe moje ciało pulsuje, jakby było ogromnym sercem? Miałem płuca wielkie jak jaskinie, a napełnianie ich powietrzem trwało całe godziny. Pływak pochylał się nade mną. Coraz niżej i niżej. Jego oczy ogromniały. Nie było już nic, tylko te oczy, w które wpadłem. Przestrzeń wypełniona światłami ciągnęła się we wszystkich kierunkach. Nie miałem ciała, ale zdawałem sobie sprawę z własnego istnienia i tożsamości. Pływak był ze mną i we mnie. Światła zwinęły się w jeden punkt, a potem rozwinęły w niesamowitą, lśniącą drogę prowadzącą z jednej nieskończoności w drugą. Nieznana siła pchnęła mnie tą drogą z oszałamiającą prędkością. Światła zlewały się w błyszczące smugi, wirowały wokół, aż nagle rozprysnęły się, uderzone potworną mocą. I jeszcze raz, i znowu… Jasność nikła, rozbijana wstrząsami, aż pozostały tylko dwie iskierki, lśniące w ciemnych oczach Pływaka, który klepał mnie po policzkach.

„Ocknij się, mały. Wracaj. Jesteś tu?”

„Jestem. Przestań.”

Podniosłem się. Na twarzy Stworzyciela widniały ślady nakłuć.

„Stymulacja nerwów” – wyjaśnił z roztargnieniem.

„Nie udało się?”

Potrząsnął głową.

„Zajrzałem do twojego organizmu. Obejrzałem sobie mózg. Interesujący. Ośrodek słuchu został całkowicie zajęty przez to, co nazywamy Magiczną Plamą.”

„Mój talent zjadł mi uszy?”

„Dokładnie.”

„Nie możesz nic zrobić?”

Ze złością kopnął stołek.

„Mogę. Mogę próbować grzebać ci w mózgu i przy okazji zmienić cię w roślinę. Wybacz, ale nie będę ryzykował.”

Wstałem i poszedłem do drzwi.

„Dokąd idziesz?”

„Muszę się przejść.”

Poszedłem za dom i waliłem głową o ścianę. W pewien przewrotny sposób przyniosło mi to ulgę.


***

Pływak był miłym gospodarzem, jeśli poznało się go bliżej, ale szybko go opuściłem. Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Wracać do domu? I co dalej? Chciałem się uczyć, rozwijać zdolności tak wysoko ocenione przez Stworzyciela. Niemożność tworzenia iluzji dźwięku była jak mur przegradzający drogę do doskonałości. Przestało mi się spieszyć. Lato kończyło się i właściwie powinienem wracać, by zdążyć przed porą ulew i powodzi. Zamiast tego włóczyłem się to tu, to tam. Zatrzymywałem się po kilka dni w jednym miejscu. Duszę miałem chorą z rozczarowania.

Zachciało mi się powałęsać w okolicy opuszczonych kamieniołomów. Jasne, niebotycznie wysokie ściany, podziurawione starymi wyrobiskami miały w sobie coś tajemniczego i pełnego godności. W ich obliczu czułem się bardzo mały. Były tu, zanim się narodziłem i będą długo po mojej śmierci. Tu niewiele się zmieniało. Usiadłem na skraju gigantycznego kamiennego jaru i rzucałem kamyczkami w przeciwległą ścianę. Wiatr dmuchał mi w tył głowy. Wybierałem kamyki, rzucałem, dolatywały do jasnej ściany i odbijały się od niej. Zamyślony, dopiero po paru minutach zorientowałem się, że podmuchy zrobiły się ciepłe. Nie spodziewając się niczego szczególnego, obejrzałem się… i omal nie spadłem kilkanaście metrów w dół, na dno kamieniołomu. Ciepły wiatr był oddechem monstrualnego stworzenia, czającego się tuż za mną! Ogromny smok rozkładał skrzydła, wyciągał łeb ze ślepiami jak dwie krwawe plamy i potworną liczbą zębów. Instynkt podsunął mi najkrótszą i najprostszą drogę ucieczki – w dół, strasznie stromą, wąską ścieżyną, dobrą może dla kóz, ale nie dla ludzi. Przewróciłem się. Strach przygłuszył ból porozbijanych kolan i łokci. Biegłem, ile sił, pewien, że bestia mnie goni. Czułem wciąż na plecach jej oddech. Kamieniołom kończył się ślepym zaułkiem. Wciśnięty weń spojrzałem w oczy śmierci. Smok zbliżał się leniwym krokiem, wiedząc, że już nigdzie nie umknę. Mimo przerażenia spostrzegłem, że jest piękny. Bielutki niby cukier, z gładkim futrem i błoniastymi skrzydłami, lekko rozłożonymi jak u łabędzia. Był coraz bliżej. Stąpał z gracją kota. Zamknąłem oczy i modliłem się do bogów, by zabił mnie szybko, a nie bawił się właśnie tak, jak kot.

Wtedy stał się cud. Smocze, ja” bez żadnych ceregieli weszło w mój umysł.

„Nie jadam ludzi. Są niesmaczni.”

To był inny niż u Mówców rodzaj kontaktu. Prawie widziałem, jak nasze myśli idą ku sobie po niematerialnym moście i spotykają się pośrodku. Smok odsłonił przede mną swoje wnętrze tak, że i ja mogłem zorientować się w jego myślach i zamiarach. Ogarnęło mnie uczucie ulgi tak wielkie, że osłabłem i musiałem usiąść. Całe wydarzenie było żartem. Według mnie bardzo miernym. Żartem, który się nie udał. Młody, skłonny do psot smok miał zamiar podkraść się do zadumanego chłopca i przestraszyć go. Tymczasem zdzierał sobie gardło, a ofiara nawet nie drgnęła.

„Ale i tak cię nastraszyłem” – myśl białego smoka zabarwiona była satysfakcją.

„Niewielka sztuka” – wytknąłem mu. – „Jesteś dużo większy i silniejszy”.

Był naprawdę duży. Nie jestem pewien, czy dałbym radę dosięgnąć jego barków, nawet gdybym stanął na palcach.

„Nadal rosnę” – pochwalił się.

Chciałem wiedzieć, ile ma lat, skoro nadal rósł. Ja też rosłem, a zacząłem piętnasty rok. Polizał łapę, machnął ogonem, zwlekając z odpowiedzią.

„Dopiero osiemdziesiąt” – przyznał się, zawstydzony.

Faktycznie, smarkacz. Skoro smoki żyją paręset lat, a może i dłużej…

„Trochę się włóczę. W domu jest nudno, a ja lubię podrażnić ludzi. Są tacy śmieszni, gdy uciekają na łeb, na szyję.”

Trochę się zezłościłem i postanowiłem dać mu małą lekcję. Tuż nad nim uformowałem wielką kulę lodowatej wody, która w następnej chwili efektownym wodospadem chlusnęła prosto na wymuskanego żartownisia. Wyprysnął w górę, jakby miał sprężyny we wszystkich czterech łapach. Zaczął miotać się na prawo i lewo, a po psychicznym „moście”, wciąż nas łączącym, pędziły wrażenia najwyższego zaskoczenia, obrzydzenia i odrazy. Smok otrząsał się raz po raz. Zdjąłem iluzję. Raptem stwierdził, że znów jest suchy. Obejrzał się podejrzliwie i jeszcze raz otrząsnął. Fala przeszła przez białe futro od głowy aż do koniuszka ogona jak tchnienie wiatru przez łan zboża.

„To ty!” – jego myśl wybuchła mi w głowie. Sprężył się do skoku. Uniesiony w górę ogon kreślił spirale w powietrzu.

Nagle wyschło mi w gardle. Wargi smoka drżały, uszy przyległy płasko do łba, a źrenice zwęziły się w cienkie kreski. Myśleliśmy do siebie beztrosko i zupełnie zapomniałem, że to jest jednak smok. I że w każdej chwili może zrobić mi krzywdę, powodowany zwykłym kaprysem. Wtem smok podskoczył, przewrócił się na grzbiet i zaczął wymachiwać łapami, całkiem jak rozbawione szczenię.

„Świetny dowcip! Bardzo śmieszny żart! Jak to zrobiłeś?”

Odwrócił się na brzuch, nie wstając wlepił we mnie ślepia. Uszy znów sterczały mu do góry.

„Wiem. Jesteś magiem. Ale myślałem, że magowie są wielcy i groźni.”

Tak, on naprawdę był jeszcze dzieckiem.

„Co jeszcze umiesz zrobić?”

Stworzyłem obraz gołębia, a wtedy łeb smoka błyskawicznie wyprysnął do przodu, szczęki jednym, ledwo zauważalnym ruchem zwarły się na iluzyjnym ptaku. Strasznie to mną wstrząsnęło. Nie zdawałem sobie sprawy, jak szybki może być smok. Atak trwał ułamek sekundy. Biały smok poruszył nosem i rozwarł paszczę.

„Nie ma go. Nie zjadłem, a zniknął.”

„Głuptas jesteś. To tylko obraz. Nie można go zjeść”.

Był naprawdę bardzo zainteresowany moim talentem. Dla zabawy przywołałem jego bliźniaka. Fałszywy smok powtarzał każdy ruch prawdziwego. Smoczy szczeniak bawił się znakomicie, pozując przed niby lustrem, toteż zdziwiłem się, gdy nagle porzucił te igraszki. Usiadł, prosto składając skrzydła i wysłał myśl bez żadnych ogródek:

„Ty nie słyszysz. Zauważyłem to od razu.”

Odwróciłem głowę, ale myśli smoka nadal do niej docierały.

„To dla ciebie duży kłopot, prawda?”

„Duży.”

„Jak duży?”

W ten sposób, krok po kroczku, wyciągnął ze mnie całą historię. Siedząc tak, spokojnie, z długą szyją wygiętą we wdzięczny łuk, z łapami owiniętymi ogonem, zadając inteligentne pytania, wydal mi się jednak starszy, poważniejszy, zupełnie dorosły. Gdy dowiedział się wszystkiego, zerwał kontakt. Poczułem się, jakby coś mi zabrano. Porozumienie przez psychiczny most było tak proste i przyjemne. Zastanowiłem się, czy po prostu nie odejść. Może znudził się mną. Co ja właściwie wiem o smokach? Wstałem, z przykrością stwierdzając, że ubranie przyschło do skaleczeń. Smok rozmyślał o czymś głęboko.

„Zaczekaj!” – polecenie było tak gwałtowne, że zatrzymało mnie lepiej niż arkan zarzucony na szyję. „Lubię cię. Chcę coś dla ciebie zrobić, coś ci dać.” Podarunek? Co prawda, istnieją plotki o smoczych skarbach, ale sam wiesz, Płowy, ile w nich jest prawdy.

Kiedyś, jako mały chłopczyk, zapadłem się w muł na brzegu rzeki prawie po pas. Kiedy wyciągano mnie z tej pułapki, miałem przez moment wrażenie, że rozciągam się jak mokry rzemień. Głowa i nogi tkwiące w zdradliwej mazi oddalały się od siebie w dziwny, niebezpieczny sposób. Teraz ogarnęło mnie to samo uczucie. Wrażenie, że część mego „ja” jest gdzieś niemiłosiernie ciągnięta. Z umysłem napiętym jak struna między ciałem a jakimś nieokreślonym punktem, czułem, że jeśli potrwa to jeszcze chwilę, zwariuję na pewno. Uczucie „rozciągnięcia” ustąpiło wrażeniu „rozdwojenia”. Wpółleżałem, oparty o zimny kamień i czułem dokładnie wszystkie jego kanty, a jednocześnie byłem… Gdzie? Widziałem sam siebie, skądś z wysoka.

„Jesteś we mnie” – dotknęła mnie myśl smoka. – „Widzisz moimi oczami. A teraz uważaj.”

Nie potrafię dokładnie przekazać, co się zdarzyło. Powietrze… drżało… wibrowało i wpadało mi do wnętrza czaszki, gdzie…

Widziałem wciąż swoje ciało. Twarz bladą jak płótno, kurczowo splecione palce. I wciąż to niesamowite odczucie…

„Co to jest?”

„Słyszysz wiatr. Podmuchy obijają się o skalne nawisy.”

Słyszałem wiatr… Niespodziewanie inne drgnienie przeszyło mi uszy jak cienka igła.

„Co to?!”

„Jastrząb. Jest gdzieś wysoko.”

Słyszałem uszami smoka! Zaprosił mnie, wciągnął do swego wnętrza, w jakiś niepojęty sposób, nieznany nawet Stworzycielom. Słyszałem, po raz pierwszy w życiu słyszałem. To był wspaniały dar. Smocze uszy łowiły coraz to nowe odgłosy, a on objaśniał:

„Łopot skrzydeł skalnego gołębia.”

„To była mysz.”

„Tam kamień osunął się ze zbocza.”

„A teraz zaryczę” – uprzedził, choć ja nie miałem pojęcia, co to znaczy. Potężny, przeciągły dźwięk był jak uderzenie na odlew. Ledwo przeminął, w mych płucach, gardle powstał i wybuchł następny. Usłyszałem go, nie tak wspaniały, słaby, ale równie przejmujący. Zupełnie jakbym narodził się powtórnie.

Znowu miałem tylko jedno ciało. Leżałem zwinięty w kłębek, rozdygotany, kryjąc głowę w ramionach. Otaczała mnie zwykła cisza.

„Musiałem przerwać. Za bardzo to przeżywałeś” – przekazał smok.

„To było wspaniałe. Ale… krótkie.”

„I nie rozwiązuje twego problemu?”

„Nie wiem.”

Wciąż miałem w głowie odgłos ptasich skrzydeł. Wstałem i uformowałem gołębia, każąc mu pofrunąć.

„Całkiem dobrze” – pochwalił smok.

„Udało się?”

„Nieźle, ale to był bardzo chory gołąb. A więc umiesz to robić na pamięć?”

„Najwyraźniej.”

Wtedy biały smok rzucił lekko, jakby mówił o aktualnej pogodzie:

„W takim razie zostanę z tobą jakiś czas, żebyś mógł nauczyć się wszystkiego, co ci jest potrzebne. Niedługo, parę lat, żeby moi rodzice się nie martwili.”

Sądzę, że powinienem zrobić kilka dziwnych rzeczy. Na przykład zemdleć. Zamiast tego zmartwiłem się, że dalsza podróż z takim ogromnym stworzeniem mogłaby być kłopotliwa. Smok przechwycił tę myśl i natychmiast znalazł radę.

„Mam parę wzorców genetycznych. Bawołu, orła… psa.

Nada się chyba? Tylko nie wolno ci patrzeć, jak będę transformował. To brudne zajęcie i trochę krępujące.”

Tak więc smok poszedł zamienić się w psa, a ja czekałem na niego, nie wierząc własnemu szczęściu. Parę lat to znaczyło co najmniej dwa! A przez dwa łata można zrobić naprawdę bardzo dużo!


***

W tym miejscu Kamyk przerwał, bo zemdlały mu ręce. Zresztą wszystko, co było najważniejsze, zostało przekazane.

Imię smoka-psa przełożone ze smoczej mowy na lengorchiański brzmiało mniej więcej: „Dobry Biały Fruwacz. Unoszący się Wysoko i Zjadający Obłoki Takiej Barwy Jak On Sam”. Kamyk więc skrócił to do Pożeracza Chmur. Wspomagany przez swego niezwykłego towarzysza, mój Tkacz Iluzji nauczy się wszystkiego, czego brakło mu do tej pory. Jestem o tym przekonany. Teraz odkładam już pióro. Mam czas na pisanie. Ta opowieść nie skończy się ani jutro, ani pojutrze. Będę pisał o Kręgu, w którym stanie Kamyk za kilka lat, by poddać się surowej ocenie Mistrzów. O Mistrzu Tatuażu i jego igłach… Czekam na to. Czekam niecierpliwie, aż świat krzyknie z podziwu głośniej, niż będzie w stanie wytrzymać jego gardło.


Błękit maga


Kropla spadła do miseczki ustawionej na stole obok mego łokcia. Uniosłem głowę. Na suficie pośrodku mokrej plamy wybrzuszała się i rosła następna. Spadła, wzbudzając kręgi na powierzchni wody, w połowie wypełniającej naczynie. Gdy się przejaśni, trzeba wejść na dach i załatać dziurę. Świeca kładła żółtą plamę światła na blacie zarzuconym kartkami, zużytymi piórami, rysikami i miseczkami z tuszem. Odsunąłem pamiętnik od niebezpiecznych rejonów, gdzie groziło mu zachlapanie wodą lub farbą. Gruby tom oprawny w skórę zrobiony był z drogiego papieru, a dodatkowo każdą stronę sygnowano u góry ośmioma znakami: Kamyk, syn Stokrotki, z ojca Chmury, z domu Obserwatora Płowego.

To ja. Adept magii. Tkacz Iluzji. Przyjaciel smoka.

Płowy opisał w kronice historię mojej podróży w poszukiwaniu maga z kasty Stworzycieli i spotkania ze smokiem o imieniu Pożeracz Chmur. A ja spisywałem dalsze wydarzenia.

Przeciągnąłem się, splatając palce i wyrzucając ramiona przed siebie. Skóra na prawej dłoni, poznaczona bliznami, zamrowiła. Ślady ciągnęły się dwiema nierównymi krechami na wierzchniej stronie ręki, od nadgarstka aż do stawów serdecznego i małego palca. Podobne szramy, białawe, miałem we wnętrzu dłoni. Kiedy prawie rok temu otrzymałem tę swoistą pamiątkę i ostrzeżenie, był taki sam wieczór jak obecny – wilgotny, zadeszczony i nudny.

Przewróciłem kilkanaście kart pamiętnika i zacząłem odczytywać własne pismo.


***

Pożeracz Chmur szczerze starał się wywiązać z obietnicy. W drodze do domu niemal cały czas mieliśmy złączone umysły i słyszałem. Napawałem się nowymi doznaniami, zapamiętywałem, ile się dało. Głosy ptaków i zwierząt, szum traw, płynącej wody… Nawet piasek pod stopami gadał. Świat, który do tej pory był kolorem, dotykiem i zapachem, otworzył się szerzej i stał się bogatszy, jeszcze wspanialszy. Jedno mnie rozczarowało. Głuchy od urodzenia, uczyłem się tylko mowy rąk i oto (rzecz śmieszna) lengorchiański – mój ojczysty język – był dla mnie równie zrozumiały jak cmokanie wiewiórki.

Wszystko układało się dobrze, dopóki dopisywała pogoda. Gdy zaczęły się deszcze, a co za tym idzie przymusowe zamknięcie w czterech ścianach, Pożeracz Chmur z dnia na dzień robił się marudniejszy. Teraz w pełni rozumiem, jak nieprzyjemne musiało być dla niego pozostawanie w psiej postaci. Jak nudne „słuchowe” ćwiczenia, którym ja oddawałem się z pasją. A deszcz, który padał ciągle, zmieniając tylko natężenie – od mżawki do ulewy i odwrotnie – musiał doprowadzać do szału wrażliwego na wilgoć smoka. Kaprysił, narzekał i dokuczał czasem w przykry sposób. Nie tylko ja, ale i cierpliwy Płowy miał go dosyć.

Katastrofa zdarzyła się w środku pory deszczowej. Pamiętam, że był wczesny zmierzch. Płowy ucierał maść na reumatyzm, był na nią wyjątkowy popyt. Ja studiowałem miskę. Nie, nie zwariowałem. Zwyczajne gliniane naczynie inaczej brzmi, gdy uderzyć je otwartą dłonią, inaczej, gdy drewnianą łyżką, bądź poskrobać paznokciami. Życie można by strawić na rozpracowywaniu stołowej zastawy. Pożeracz Chmur znowu użyczał mi swoich uszu. Straciło to już dla mnie smak niesamowitości. Trochę trudu kosztowało utrzymanie mentalnego kontaktu ze smoczym Ja na takim poziomie, by pozbyć się uczucia przebywania w dwóch miejscach jednocześnie. Pozostawał tylko efekt słyszenia z innego kierunku, na który musiałem brać poprawkę. Odtwarzałem tę piekielną miskę na wszystkie sposoby, a Pożeracz Chmur nudził się śmiertelnie. „Skończ już.”

„Zaraz.”

„Zrób coś ciekawszego…”

„Później.”

„Skończ już…”

„Zaraz.”

I to już było, niestety, za dużo dla Pożeracza Chmur. Zaczął wymyślać mi wściekle i niezwykle obrazowo. Nic dziwnego, że poniosły mnie nerwy. Sięgnąłem do smoczo-psiego ucha i wbiłem w nie paznokcie! Wolałbym nie pamiętać, co stało się potem. Dość, że jednocześnie usiłowałem: trzymać grubo owiniętą rękę w górze (tak mniej bolało) i wkładać głowę między kolana (gdyż robiło mi się słabo). Nie bardzo dawało się to pogodzić. Płowy zmywał krew z podłogi, od czasu do czasu zaglądając do kociołka, gdzie gotowały się zagięte jak rybie ości igły chirurgiczne. Pożeracz Chmur rozpłaszczył się pod stołem i udawał, że go nie ma.

Całą noc i następny dzień gorączkowałem. Płowy zmuszał mnie do picia okropności, po których większość czasu przespałem. A gdy wreszcie się pozbierałem, Pożeracza Chmur już nie było. Nawet się nie pożegnał. Z Płowego nic nie dało się wyciągnąć, miałem wrażenie, że ułatwił młodemu smokowi decyzję o odejściu. W ten sposób straciłem towarzysza. Przez własną porywczość… i deszcz.

Aż do wiosny ćwiczyłem z uporem to, co zdołałem opanować z pomocą Pożeracza Chmur. Pierwszego dnia cofania się wylewów – gdy wszyscy mieszkańcy wioski wieszali na ścianach wianki uplecione ze świeżych gałązek, a na stół wjeżdżały ciastka z ostatnich zapasów zimowej mąki – Płowy podjął decyzję o mej przyszłości. Wcale nie odbyło się to w uroczysty sposób. Pamiętam dokładnie, że Płowy siedział przy stole, tnąc nożykiem giętkie pędy, oblepione pąkami drobnych kwiatków. Splataliśmy z nich małe kółka, a ja wieszałem gotowe na świeżo wybielonych ścianach. Jeden z gwoździ wbity był krzywo i próbowałem wygiąć go do góry. Drgnięcie podłogi odwróciło mą uwagę od kawałka opornego żelaza. To Płowy tupnął – jak zawsze, chcąc mnie przywołać. Odłożył nóż i zaczął układać palce w mowie rąk:

„Wylewy kończą się. To już Święto Wiosny. Czas stanąć w Kręgu.”

Nie upuściłem wianka. Odwróciłem się i powiesiłem go na ścianie. Krzywo. Usiadłem naprzeciwko Płowego.

„Niewiele umiem.”

„Wystarczy” – odparł.

„Pożeracz Chmur odszedł za wcześnie!” – Gwałtowność przekazu podkreśliłem uderzeniem palców o przedramię.

Płowy poklepał mnie po ręce, gestem dodającym otuchy.

„W obrazach jesteś świetny, dźwięki to sprawa drugiego rzędu. Poza tym każdy z nas uczy się przez całe życie. Egzamin w Kręgu to tylko pewien etap, nic więcej. Chciałbyś od razu zostać Mistrzem? Nie za wiele sobie wyobrażasz?”

Roześmiał się i pogroził mi żartobliwie, a potem spokojnie zabrał się do zwijania ostatniego wianka.


***

Zamek Magów leży na południu Lengorchii, na jednej z wysepek rzeki Enite, która między Puszczą Oczu a Wzgórzami Kości tworzy rozgałęzioną i bardzo skomplikowaną deltę. Dlatego też dużą część drogi przebyliśmy z Płowym łodzią. Z daleka siedziba Kręgu nie wydawała się imponująca. Wyglądała jak płytka misa odwrócona do góry dnem, nad którą wystawały niewysokie klocki przykryte dzwonkami do gaszenia świec. Ale w miarę zmniejszania się odległości „miska” przybierała niepokojące rozmiary. Okazała się straszliwie wysokim murem otaczającym kompleks wież o spadzistych dachach. Ściana ciągnęła się w obie strony, zaginając łagodnie gdzieś w nieokreślonym punkcie perspektywy. Droga od przystani wiodła wzdłuż niej i nie mogłem powstrzymać się, by nie ciągnąć ręką po idealnie gładkiej powierzchni. Była pokryta czymś w rodzaju glazury i całkowicie pozbawiona spoin.

„To robota Iskier” – objaśnił Płowy, widząc moją fascynację. – „Po wzniesieniu konstrukcji z granitu, wytworzyli tak wysoką temperaturę, że stopili powierzchnię skały.”

Otworzyłem usta z podziwu. Nieźle. Wulkan na życzenie. Słusznie magowie z kasty Iskier nosili na piersiach znak „Słońce”.

Wielka brama zamkowa była zamknięta na głucho, ale nieduże drzwi wykrojone w jej skrzydle – uchylone zachęcająco. W przejściu nie było strażnika, tylko na ławeczce pod ścianą siedział staruszek (zapewne odźwierny) i gryzł pestki. Wyglądał niepozornie, więc zdumiało mnie, że Płowy przywitał go, kłaniając się z widocznym szacunkiem. Starzec uśmiechnął się przyjaźnie. Stałem za plecami Płowego i tylko z kilku nieznacznych gestów ręki domyśliłem się, że coś mówi. Odźwierny uśmiechnął się szerzej, a potem przeniósł wzrok na mnie. Wyraz jego twarzy przeszedł płynnie z „Cieszę się, że cię widzę” na „Kogo my tu mamy?” Wykonał zapraszający gest i wrócił do plucia łupinami. Poszliśmy we wskazanym kierunku. Płowy założył ręce na plecy i ukradkiem pokazał mi dwa znaki: „Krąg” i „Żółwia.” Mag z kasty Strażników Słów?

Przekazywano nas sobie z rąk do rąk, łańcuszkową metodą. Od korytarza do korytarza, od schodów do schodów. Przechodziliśmy przez tyle dziedzińców, galerii i ogrodów, że zastanowiłem się, czy nie obchodzimy całego zamku wkoło. Wreszcie dopłynęliśmy do bezpiecznego portu – niewielkiej komnatki, bardzo czystej i bardzo ascetycznie urządzonej. Ledwo zdążyliśmy rozpakować swoje rzeczy, po Płowego przyszedł jego znajomy i zostałem sam. Próbowałem ćwiczyć, ale szybko straciłem do tego ochotę. Postanowiłem obejrzeć okolicę. Drzwi wychodziły na paropoziomową galerię, która otaczała sześciokątną studnią dziedzińczyk niemożliwie wręcz zapchany różami. Krzewy różane mimo dość wczesnej pory kipiały kwiatami. Pędy roślin nie mieszcząc się w wyznaczonym im miejscu, oplatały balustrady, wiły się dokoła kolumienek, sięgając wyższych pięter zielenią, różem, karminem i ciężką, krwawą purpurą. Spotkania z mistrzami miały się rozpocząć dopiero jutro, ale pośród różanych krzewów kręciło się już kilkunastu chłopców. Z wysokości piętra patrzyłem, jak paru z nich bawiło się w chowanego. Młodziutki Obserwator odnajdywał ukrytych w różach towarzyszy nieomylnie, jak prowadzony niewidzialną nitką. W innym rozpoznałem Wędrowca, gdy zniknął niespodzianie tuż sprzed nosa tropiciela. Dziwna to była zbieranina – chłopak z wybrzeża, o włosach wypłowiałych od słońca i słonego wiatru, obok panicz w ciężkich brokatach, którego poufale klepał po ramieniu młody łowca w skórzanej kurtce. Parę kroków dalej bawiło się dziecko pod opieką guwernera. Pyzaty chłopczyk, na oko sześcioletni, turlał piłkę po ścieżce. Kolorowa kula toczyła się to tu, to tam, za każdym jednak razem wracając do nóg właściciela jak wierny pies. Dzieciak był znudzony. Szurał nogami, wzbijając kurz i brudząc jedwabne pończochy, wrzucał kamyczki do fontanny, stojącej w centrum rozarium i tęsknie spoglądał na starszych chłopców. Czy i ten malec miał być poddany ocenie? Chodziło raczej o oficjalną kwalifikację do jednej z kast oraz ukierunkowanie zdolności rozpieszczonego dzieciaka.

Zszedłem na dół, pomiędzy rozbuchaną obfitość kwiatów. Od razu zrozumiałem, dlaczego adepci z taką swobodą poruszali się w różanej gęstwinie. Nigdzie nie było ani jednego kolca. Czułem się nieswojo w otoczeniu tylu rówieśników. W domu trzymałem się na uboczu, toteż i tutaj nie dołączyłem do roześmianej, dokazującej grupki. Przysiadłem na obrzeżu fontanny. Rozsiewała migotliwe krople. Czułem wilgoć osiadającą na twarzy. Pod wodnym baldachimem mokła figurka chłopczyka, otaczającego ramieniem długą szyję gęsi. Ptak rozpościerał skrzydła, pulchne dziecko zastygło w dziwnej pozie, odchylone w tył. Nie wiadomo, czy artysta się pomylił, czy też efekt był zamierzony, lecz cała scenka wydawała się raczej walką niż zabawą. Ruchliwy sześciolatek tymczasem usiłował złapać jedną z rybek, pływających w fontannie i już zdążył zamoczyć się powyżej łokci. Guwerner patrzył na to z melancholijną rezygnacją.

Zabawa w chowanego przeniosła się w odleglejsze rejony i koło fontanny zostało tylko czterech chłopaków. Jeden z nich, rosły i barczysty, nosił koszulę w kolorze błękitu magów, z wyszytymi na ramionach ornamentami cechu snycerzy przeplatanymi znakiem „Oka”. Wydało mi się to bardzo aroganckie. Czyżby był aż tak pewien, że zda? Dwóch następnych nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale było w nich coś wielkomiejskiego. Kim byli?

Mówcami? Przewodnikami Snów zaglądającymi w przyszłość? Może któryś z nich był Tkaczem Iluzji jak ja? A może tylko zwykłym Obserwatorem? Czwarty – panicz o długich lokach związanych błękitną (znowu!) taśmą – popisywał się swoimi umiejętnościami. Żonglował kilkoma kulkami. Podrzucane zręcznie, płonęły w powietrzu, a gasły, gdy miały wpaść do oczekującej dłoni. Nie było żadnych wątpliwości – młody Iskra i to bardzo utalentowany. Z talentem czy bez, Iskra miał niedobry charakter. Znudzony żonglerką, zaczął rzucać we mnie, przy aprobacie kolegów. Wyraźnie mnie prowokował. Do czego? Miałem wstać i dać mu w nos? Odsunąłem się.

„Masz się za coś lepszego? Jesteś Stworzycielem, wieśniaku?” – dotarł do mnie przekaz młodego Mówcy.

Następny pocisk płonął i przypalił mi spodnie. Zerwałem się i przeszedłem na drugą stronę fontanny. Iskra nie rezygnował. Uderzenie w ramię, a potem w głowę. Tego było za dużo! Iskra właśnie unosił rękę, szykując się do następnego rzutu. Jednak drwiący uśmiech znikł jak zdmuchnięty, gdy kulka buchnęła niespodzianie płomieniem, który objął całą jego dłoń. Próbował drugą ręką zdusić płomień, miotał się, przerażony. Trwało to tylko chwilę, potem cofnąłem iluzję. Iskra stał, rozczapierzając palce i trzymając się za przegub. Biały na twarzy jak wapno, patrzył na prawą dłoń, pokrywającą się paskudnie bąblami. Poczułem, że robi mi się to zimno, to znów gorąco. To było niemożliwe! Absolutnie niemożliwe! Miraże nie kaleczą!

Iskra zmiękł w kolanach, oczy uciekły mu w głąb czaszki i zemdlał. Mówca wraz z towarzyszem rzucili się go cucić. Masywny Obserwator w błękicie postąpił krok ku mnie, unosząc zaciśnięte pięści. Wtedy zrobiłem coś, czego będę się wstydził do końca życia. Zamiast próbować pomóc Iskrze lub podjąć walkę jak mężczyzna – stchórzyłem. Odwróciłem się na pięcie i uciekłem.

W pierwszej chwili nie w pełni zdałem sobie sprawę, co się stało. Iskra został poparzony ogniem, którego nie było. Nie mieściło się to w głowie. Czy mój talent krył w sobie pułapki? Jak to możliwe? Drugą myślą było: gdzie jest

Płowy? A natychmiast potem przyszło skojarzenie i aż zemdliło mnie z przerażenia. Kodeks Kręgu! Prawa, które Płowy wbijał mi do głowy, od kiedy nauczyłem się czytać. Od razu na pierwszej stronie, wielkimi literami widniało:


Nie użyjesz swego talentu na szkodę człowieka.

Nie odbierzesz życia ani nie zranisz nikogo.

Nie udzielisz pomocy mordercy ani temu,

co gwałt zadaje.

Inaczej talent będzie ci odjęty mocą praw Kręgu

Magów.


Dobrze też znałem historię pewnego Wędrowca, który złamał prawo. Biegły chirurg otworzył mu czaszkę i przeciął delikatne ścieżki rozumu. Pozostawiono biedaka przy życiu tylko po to, by sam je sobie odebrał.

I co ja, nieszczęsny, miałem robić? Przyczaiłem się w jakimś mrocznym kącie i trząsłem ze strachu. Groziło mi coś o wiele gorszego niż rozbicie nosa przez krewkiego Obserwatora. Dzisiaj wydaje mi się to dziecinne, aż wstyd. Powinienem był wtedy zaufać Płowemu. Powinienem jak najszybciej odszukać kogoś ze starszych i zdać się na jego rozsądek oraz łaskę. Czym właściwie różniło się zajście z Iskrą od zwykłej bójki dwóch smarkaczy? Tylko użytymi środkami.

Ale wtedy tak nie myślałem. Podsmażenie złośliwego paniczyka zdawało mi się zbrodnią, a przewidywana kara – torturami i śmiercią. Nie chodziło już o to, czy otrzymam certyfikat, w grę wchodził mój największy skarb – talent. Postanowiłem oddalić się z zamku jak najszybciej. Zanim któryś z Obserwatorów namierzy mój sposób myślenia obrazami i znakami i pośle za mną pogoń. Ruszyłem ku bramie drogą, którą niedawno przemierzyłem z Płowym. Szedłem szybko, ale nie biegłem, nie chcąc wydać się podejrzanym. Mijałem krzątającą się służbę. Spotkałem paru magów pogrążonych w rozmowie, a na jednego omal nie wpadłem, gdy wynurzył się, zaczytany w książce z bocznego korytarza. Spojrzał na mnie mało przytomnie, poświęcając tyle uwagi co domowemu psu. Odetchnąłem.

Strażnik Słów przy bramie nie robił mi żadnych trudności, choć zdziwił się, że już wychodzę. Pozdrowiłem go skinieniem głowy i krzywym uśmiechem – szczęki miałem tak zaciśnięte, że aż bolały. Przeszedłem parę kroków znajomym traktem pod murem Iskier, po czym puściłem się kłusem w stronę przystani, skąd właśnie odbijała długa barka.

W ten sposób Kamyk, syn Stokrotki z ojca Chmury, z domu Płowego, stał się Nikim Znikąd. Schowany między pakami na pokładzie, ruszyłem w nieznane, za cały majątek mając wełnianą bluzę i kilka drobiazgów w kieszeniach.

Na barce spędziłem szmat czasu, doprowadziwszy do perfekcji iluzję „niewidzialności”. Polega ona na nałożeniu na własną postać obrazu tła. Trzeba było tylko unikać rozdeptania przez załogę. Po dwóch dniach ćwiczeń byłem w tym tak dobry, że używałem „niewidzialności” nawet w ruchu, bezczelnie kradnąc jedzenie.

Podróż skończyła się w porcie niedaleko wybrzeża oceanu. Załoga barki przerzuciła kładki na brzeg. Na stały ląd zaczęto znosić ciężkie skrzynie, które liczył i opisywał urzędnik. Nie czekałem na koniec rozładunku. Wymknąłem się i ruszyłem w miasto. Widziałem już kiedyś stolicę i uznałem, że jest okropna. Brudna, zatłoczona i pstrokata. Tu było jeszcze gorzej. Port rzeczny jest miejscem szarym, ruchliwym i bardzo konkretnym. Tu się nie żyje dla idei, a po to, by pracować i ubijać interesy. Prym wiodą kupcy, rzemieślnicy, żebracy… i stada kotów, polujących na myszy w nadbrzeżnych składach. Nie spotyka się pachnących słonym wiatrem żeglarzy o muskularnych ramionach tatuowanych w smoki i symbole szczęścia ani długonogich dziewczyn obiecujących rozkosz za marne pieniądze. Nie znajdzie się kolorowych ptaków i mantikor w klatkach ani smukłych okrętów o czarnych burtach i purpurowych żaglach. Czyli nic takiego, co powinno znajdować się w porcie, według książek, które czytałem. Port w delcie śmierdzi rybą i rybakami (co jest niewielką różnicą). Składa się z dużej liczby krętych uliczek zapchanych sklepikami oferującymi głównie świeżą rybę (lub nieświeżą), rybę wędzoną, rybę suszoną, kiszoną i kto wie jeszcze jaką. Poza tym różne różności, od piwa liczonego na beczki do kocich skórek.

Krążyłem po tych zaułkach coraz bardziej rozdrażniony i zniesmaczony. Przypadkiem trafiłem na uliczkę opanowaną przez cech rzeźników i to mnie dobiło. Mięso, co dawało się wyczuć, też miało coś wspólnego z rybą. W dodatku wszyscy masarze patrzyli na mnie wrogo. Jeden pogroził mi toporkiem, drugi rzucił starym gnatem, a trzeci zakasał rękawy i ruszył z zamiarem wygarbowania mi skóry. Zniknąłem stamtąd czym prędzej, przestraszony, a przede wszystkim bezbrzeżnie zdumiony.

Opuściłem zapowietrzone miasteczko, nie pomyślawszy nawet o prowiancie. Nie przełknąłbym zresztą ani kęsa, zapach ryby odebrał mi apetyt. Wybrałem kierunek na chybił trafił, z grubsza na południe i w ten sposób trafiłem do miejsca, gdzie czekała mnie jedna z większych niespodzianek w życiu.

Za miastem ciągnęła się równina z rzadka urozmaicona łagodnymi pagórkami, porośnięta ostrą trawą, rozległymi kępami gęstych zarośli. Pocięta siecią głębszych i płytszych strumieni – krwiobiegiem tej krainy. Zatrzymałem się nad brzegiem jednego z nich. Woda płynęła wąskim korytem, wartka i mętna, gdyż pora deszczów skończyła się niedawno. Usiadłem w miejscu wyglądającym na najmniej wilgotne i zastanawiałem się, jak napić się wody, nie zamulając sobie żołądka.

Nie myślałem o niczym innym. Ani gdzie będę spał tej nocy, ani o długim cieniu Kręgu, sięgającym naprawdę bardzo daleko, ani tym bardziej o domu. Tak jak podczas długiej, żmudnej pracy nie myśli się o jej zakończeniu, tylko o następnym ruchu, a potem o następnym. Nie miałem żadnej przyszłości, tylko tę obecną chwilę, a świat zawęził się do odrobiny wody w zagłębieniu dłoni, słonecznych plam tańczących na powierzchni strumienia i krzewów poruszających się w podmuchach wiatru.

I wtedy, zupełnie nagle… do głowy wpakował mi się nieproszony gość.

„Kamyk! Co ty tu robisz?”

Przekaz mentalny był tak znajomy, że natychmiast odgadłem autora.

„Pożeracz Chmur??!”

Zarośla po przeciwnej stronie zatrzęsły się, ale zamiast znajomej białej psiej mordy spomiędzy zieleni wynurzyła się najpierw para rąk, a potem ciemna, rozczochrana głowa młodego chłopaka. Gapiłem się na to zjawisko, mając dziwne uczucie, że rozum mi się miesza. Gdzie jest Pożeracz Chmur? Chłopak uśmiechnął się kpiarsko, jednym kącikiem ust. Miał oczy wąskie jak liście mimozy i szczupłą twarz o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych. Całkiem po prostu miał moją twarz!!

Zrozumiałem. Pożeracz Chmur we własnej, smoczej postaci składał się z tony mięśni, kłów, pazurów i skrzydeł (oraz dużej ilości białego futra). Przy pierwszym spotkaniu pogonił mnie jak szczura i omal nie umarłem ze strachu. Gdy transformował w psa (wciąż sporego), prawie odgryzł mi dwa palce. A teraz paradował po świecie w mojej skórze, zadowolony z życia! Nie wiedziałem jak, ale ukradł mi twarz! Krew mnie zalała. Jednym susem przeskoczyłem strumyk i na powitanie rąbnąłem Pożeracza Chmur w jego krzywy uśmieszek. Skotłowaliśmy się razem. Pożeracz Chmur bił się po babsku. Podczas gdy tłukłem go pięściami w twarz i brzuch (z niemałą satysfakcją), on drapał, darł mnie za włosy i usiłował ugryźć w nos. Zdążyłem mu sporo nakłaść, zanim zmienił taktykę. Złapał mnie za ramię i szarpnął tak mocno, że prawie pofrunąłem. Miał mój wzrost i wagę, ale był dużo silniejszy. W ostatniej chwili zdążyłem złapać przeciwnika za włosy i razem zwaliliśmy się do wody. Dla Pożeracza Chmur było to chyba gorsze od kąpieli we wrzącym oleju. Jak każdy smok uznawał, że woda służy do picia, a od mycia można umrzeć. Wyskoczył ze strumyka szybciej, niż tam się znalazł, wdrapując się po stromym brzegu. Chwyciłem go za nogę i z okrucieństwem pociągnąłem z powrotem.

„Jesteś podły. Podły!” – zawył mi gdzieś pod czaszką. -”Co ja ci zrobiłem?”

Siedział na dnie, zanurzony prawie po pierś, unosząc

łokcie gestem pełnym obrzydzenia, jak człowiek pogrążony w bagnie. Wyciągnąłem z wody prawą rękę i pokazałem blizny.

„Skąd masz moje ciało!?”

„Właśnie stąd” – pokazał nosem. – „Kiedy połknąłem trochę twojej krwi, rozpracowałem wzorzec. Na pamiątkę. I przydało się.”

Ciekawe. Kolekcjonował wzorce genetyczne jak inni muszle albo zasuszone rośliny?

„Wypuścisz mnie wreszcie, czy mam się rozpuścić?!” – przekazał z pretensją.

Wzruszyłem ramionami. Wstał i otrząsnął się jak mokry pies. Ledwo jednak wychyliliśmy głowy nad zarośniętą chwastem skarpę, dojrzałem nagły ruch kilkanaście kroków od nas, na wolnej od zarośli przestrzeni. Wprost znikąd pojawił się na niej mężczyzna w jasnym ubraniu. Rozglądał się, jakby czegoś szukając. Błyskawicznie pociągnąłem Pożeracza Chmur w dół, zamykając mu usta tak mocno, że wyczuwałem jego zęby.

„Wróg?” – pojawiło się w mej głowie krótkie pytanie.

„Nie wróg, ale i nie przyjaciel.”

Pożeracz Chmur rozszerzył kontakt i świat wypełnił mi uszy. Woda pluskała, a całkiem niedaleko chrzęściła sztywna trawa pod stopami. Coraz bliżej. Mężczyzną w jasnym, niezdatnym do podróży stroju mógł być Wędrowiec, dla którego wszystkie odległości na świecie były tylko krokiem przez niewidzialne drzwi. Więc jednak mnie poszukiwano. Dla Obserwatora z Kręgu Mistrzów wyłowić mnie z morza innych umysłów było prostą rzeczą, a już zupełną zabawką posłać w określone miejsce Wędrowca. Tyle tylko, że mag po dotarciu na brzeg nie znalazł nikogo. Zesztywniały w niewygodnej pozycji, widziałem miękkie pantofle, drepczące niezdecydowanie tuż nad moją głową, ale Wędrowiec ujrzał tylko płynącą wodę i stertę starych gałęzi. Wreszcie nogi Wędrowca zniknęły z towarzyszeniem niezwykłego dźwięku.

„Co to było?” – zdziwiłem się, likwidując miraż i puszczając Pożeracza Chmur, który natychmiast zaczął rozcierać sobie wargi. Momentalnie wycofał się też ze ścisłego kontaktu i znów ogłuchłem.

„Widziałem, jak zniknął. Zostawił dziurę w powietrzu i wszystkie cząstki runęły w nią jak w przepaść.”

Spojrzałem na Pożeracza Chmur spode łba. Ależ z niego kłamczuch. Przecież nie można widzieć powietrza.

Wygrzebaliśmy się na suchy ląd. Ściągnąłem bluzę i starannie ją wyżąłem. Pożeracz Chmur otrzepywał się, jakby wciąż chodził w futrze. Co on właściwie miał na sobie? Wyłącznie koszulę i kuse spodnie do pół łydki, mimo chłodu. Obie rzeczy były imponująco brudne.

„Wróciłem do domu…” – opowiadał Pożeracz Chmur – „… a tam już mieli nowe jajko… i nie wytrzymałem, poleciałem z naszej wyspy z powrotem na kontynent. Mieć rodzeństwo, Kamyku, to fatalna sprawa.”

Zgodziłem się z nim. Zwłaszcza bliźniacze rodzeństwo.

„W psy rzucają tu kamieniami, więc pomyślałem o tej postaci” – ciągnął dalej. – „Okazała się całkiem wygodna. Co prawda, trudno polować z takimi małymi zębami, ale znalazłem miejsce, gdzie leży mnóstwo mięsa, tylko brać.”

Rzeźnicza ulica! Pożeracz Chmur musiał tam sobie całkiem śmiało poczynać. Czerń i plugastwo! Miałem ochotę znów go wykąpać, za zrzucanie na cudzą głowę własnych grzechów.

„A ty? Zdaje się, że masz kłopoty. Ten człowiek… mag. Czy chciał cię skrzywdzić?”

Zwlekałem z wyjaśnieniami, udając, że bardzo mnie zajmuje wylewanie wody z butów, ale Pożeracz Chmur tak naciskał, że w końcu wywlókł ze mnie całą żałosną historię. Kiedy skończyłem, objął mnie ramieniem, zupełnie ludzkim, współczującym gestem.

„Nie płacz.”

„Nie płaczę” – odparłem ponuro i otarłem nos wierzchem dłoni.

„Ale się narobiło. Przecież tyle razy rozpalałeś ten nieprawdziwy ogień i nic się nie działo.”

Pożeracz Chmur drapał się nerwowo za uchem, myśląc intensywnie.

„Podpal coś. Cokolwiek” – zażądał.

Oberwałem z krzaka suchą gałązkę i kazałem jej zapłonąć. Wszystko wyglądało normalnie. Płomień pożerał z apetytem drewno. Cienka kora zwijała się w żarze i czerniała, gorzki dym zadrapał w gardle, ale gdy znikł ogień, gałązka była nienaruszona.

„Nic.”

„A coś żywego?”

Coś żywego? Nie miałem zamiaru eksperymentować ani na sobie, ani na nim. Wypatrzyliśmy w kępie trawy ropuchę. Jedną z tych paskudniejszych, o rogatym nosie, plującą krwią, gdy ją podrażnić. Rozpaliłem na ropuszym łbie maleńki ogieniek. Poruszyła się nieznacznie, a potem siedziała całkiem spokojnie, ruszając gardłem. Pożeracz Chmur gapił się na nią w skupieniu. Wreszcie miała dość naszego towarzystwa i pokicała pod krzaki.

„Wcale się nie oparzyła. Skoczyła, bo chciała, a nie dlatego, że ją coś bolało. Nawet się nie przestraszyła. Może jest na to za głupia” – skomentował.


***

Młody smok upierał się, że będzie mi towarzyszył. Ja jednak nie chciałem przebywać z bliźniakiem, który miał typowo zwierzęce odruchy. Takie jak kłapanie zębami na motyle czy oblizywanie łap, to znaczy rąk. Pożeraczowi Chmur bardzo zależało, więc ugiął się w jednym – zmieni wygląd.

To naprawdę niezwykłe. Najpierw poruszał wszystkimi mięśniami twarzy po kolei, jakby ich próbując. Potem w dziwaczny, nie do określenia sposób jego oczy zmieniły kształt, pookrąglały, stały się ciemniejsze, prawie czarne. Włosy rozprostowały się i opadły na czoło gęstą grzywą. Tak było znacznie lepiej. Nadal wyglądał, jak mój krewny, ale przynajmniej nie jak lustrzane odbicie.

Tak więc postanowiliśmy zostać razem. Układało nam się z Pożeraczem Chmur całkiem nieźle. Starałem się tolerować rozmaite jego przywary. Czegóż można wymagać od kogoś, kto większość życia spędził na czterech łapach? On za to pozwolił się umyć – tylko raz, wyjątkowo i ze strasznym poświęceniem. Poza tym starał się jadać osobno. Do końca życia nie zapomnę polowania, jakiego byłem świadkiem. Podkradliśmy się do stadka dzikiego drobiu.

Podczas gdy ja zastanawiałem się, jak złapać powolniejszą sztukę, Pożeracz Chmur rzucił się na największego ptaka i przegryzł mu kark. Rozszarpał nieszczęsne ptaszysko i pożarł na surowo, plując pierzem, umazany krwią jak wilkołak.

Był świetny w wywęszaniu i chwytaniu wszystkiego, co żyło, a nadawało się do zjedzenia. Zawsze znajdował dobre miejsca do spania, a w nocy grzał jak piec. Tak to wałęsając się z mym niezwykłym przyjacielem po lasach, polach i trzcinowiskach, po trochu dziczałem. Przełamawszy się raz, nie miałem już żadnych wyrzutów sumienia, kradnąc owoce i jarzyny z ogrodów. Nie uniosłem się też honorem, gdy Pożeracz Chmur zaproponował mi spożycie nielegalnie zdobytej kaczki. Wychowanek maga, uzdolniony Tkacz Iluzji z ogromnymi aspiracjami, staczał się na dno moralne. Może w końcu i ja, wzorem Pożeracza Chmur, zacząłbym zagryzać króliki, gdyby los nie zaniósł nas na sam brzeg morza, między diuny z ich niepowtarzalnym zapachem nadmorskiej trawy, piasku i soli. Tego dnia, kiedy nastąpił kolejny zwrot w moim życiu, robiliśmy z Pożeraczem Chmur to, co zwykle, czyli nic. Wygrzewaliśmy się w słońcu, leżąc na wydmie. Tej ostatniej, która łagodnym stokiem schodzi ku wodzie, po drodze zmieniając się w plażę. Fale Morza Smoków rozbijały się na niej, robiąc z dużych kanciastych kamieni małe i okrągłe. Uznałem to za rodzaj symbolu. Pożeracz Chmur był w dobrym humorze, więc razem słuchaliśmy, jak fale przyboju wypiętrzają się z hukiem, by potem oblizywać piasek z przeciągłym syczeniem. Nasze myśli i uczucia przeplatały się nawzajem. Krążyły, przeciągały leniwie jak koty. Moje doznania mógłbym opisać jako spokojny zachwyt nad wspaniałością natury. Pożeracz Chmur senny, najedzony i pogodzony ze światem, przesyłał osobisty komunikat, który można zawrzeć w jednym zdaniu: „Tak dużo wody i tak daleko ode mnie…!” Momentami jednak jego myśli odrywały się od przyziemnych spraw i wędrowały w nieznane mi rejony, w których być może zorientowałby się Stworzyciel, kontrolujący samą materię, albo Wędrowiec zaginający przestrzeń. Wtedy na nowo uświadamiałem sobie, kogo mam u swojego boku – pokrętną smoczą osobowość obleczoną w piętnastoletnie ludzkie ciało. Cóż za tajemniczym stworzeniem był mój towarzysz. Kto i kiedy odkryje wszystkie sekrety jego rasy?

Między odgłos fal i krzyki spiczastodziobych rybołowów wdarły się inne dźwięki. Nie kojarzyły mi się z niczym szczególnym, ale wywoływały niepokój. Smok uniósł głowę, nagle rozbudzony i zirytowany. Ziewnął na całe gardło.

„Awantura. Ktoś kogoś bije.”

Rzucił jeszcze tylko: „Chodź. Na prawo” – i zerwał kontakt. Bardzo nie lubiłem, gdy robił to bez uprzedzenia. Pobiegłem za nim, wybierając drogę na granicy przyboju, tam, gdzie piasek był mokry i zbity. Pożeracz Chmur grzązł po kostki, więc prędko go dogoniłem. Już z daleka widać było grupkę ludzkich postaci szarpiących się ze sobą. Im bliżej, tym lepiej orientowałem się w sytuacji. Dwóch mężczyzn znęcało się nad trzecim, wyraźnie młodszym i zdaje się lepiej ubranym. Parę ciosów Pożeracza Chmur ostudziło ich zapał. Nie wiem, jaka magia to powodowała, ale mój towarzysz i w ludzkiej postaci zachował część smoczej siły. Właściwie do niczego nie byłem mu potrzebny. Napastnicy oddalili się w pośpiechu, wygrażając tylko pięściami i miotając (niecelnie) garście żwiru. Pomogłem wstać ofierze. Młody człowiek przecierał oczy, plując krwią i piaskiem, spojrzał na mnie przelotnie, powiedział coś, dziękując chyba, a potem rzucił się chwytać papiery, które fruwały dookoła, gnane bryzą. Wraz z Pożeraczem Chmur wodziliśmy za nim zdumionymi oczyma. A było się czemu dziwić. Jego długie do ramion, potargane włosy płonęły jaskrawą barwą pomarańczy, jakby zamoczone w farbie. Jedna z kartek zawędrowała aż na wierzchołek wydmy i najwyraźniej wybierała się dalej. Wdrapałem się za nią i złapałem niesforny papier. To był rysunek. A właściwie malunek. Chociaż wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, co to było. Spory kawałek papieru pokrywały kolorowe plamy, jakby zostawiło je po sobie dziecko. Obróciłem to parę razy. Oddaliłem kartę na wyciągnięcie ramienia i wtedy stał się jeden z tych cudów, które wspomina się po latach ze ściśniętym wzruszeniem gardłem. Tak jakbym był ślepy, a potem przejrzał, kolorowe plamy ułożyły się w piękną całość. To był brzeg morza, malowany ugrem i zielenią, błękitnawą bielą grzywaczy. Siwy pasek horyzontu ledwie majaczył, zaznaczony muśnięciem. Szaroniebieski kształt mógł być karłowatym krzaczkiem. Parę smużek dziwnej, nieostrej zieleni symbolizowało trawę wydmową. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego obrazu. Ryciny w książkach były czarno-białymi układami kresek, a kontury kolorowych malunków wyznaczały wyraźne, ciemne linie. Tutaj barwa przechodziła w barwę bez określonej granicy. Swobodna i lekka. Było coś z magii w tym sposobie ukazywania świata.

Puknięcie w łokieć wyrwało mnie z zadumy. Tuż obok rozkwitła ruda głowa. Spod miedzianych brwi spoglądały okrągłe jak guziki oczy koloru stali. Przedzielał je śmieszny, spiczasty nos, a całości dopełniały szerokie usta. Twarz pod tytułem: Przybysz z Dalekiej, Zimnej Północy. Rudzielec uśmiechnął się niewyraźnie (warga mu puchła i wciąż jeszcze trochę krwawiła), a potem ułożył palce w znaki:

„Podoba ci się?”


***

Niezwykły malarz nazywał się Moneta. Nawet pasowało to do niego, gdyż błyszczał jak wypolerowany miedziak. Był sporo starszy. Wyglądał na osiemnaście, może nawet dziewiętnaście lat. Nie był głuchy, jak z początku myślałem, ale znał mowę rąk i dobrze nią władał. Tam, gdzie mieszkał z ojcem, żyło co najmniej kilku podobnych do ranie – odciętych od świata ścianą ciszy.

Stanowiliśmy z Pożeraczem Chmur dziwną parkę, ale dla Monety było rzeczą naturalną zaproszenie wybawców na ciepły posiłek i przyzwoity nocleg. Rozmawiał z Pożeraczem Chmur, a jednocześnie „palcował”, abym i ja mógł rozumieć, o co chodzi. Co chwila gubił kasetę z farbami, mylił krok, potrząsał miedzianą grzywą, szukając odpowiedniego określenia – znaku. Miał w sobie tyle wdzięku nerwowego kuca, bezpośredniości i zwyczajnego dobrego wychowania, że niemal zapominało się, że z urodzenia jest barbarzyńcą.

Do miejsca, zwanego przez Monetę (nie wiadomo czemu) Domem Innych Ludzi, było stosunkowo niedaleko. Godzina marszu plażą, a potem tyle samo pomiędzy pagórkami porośniętymi niskim lasem. Nie był to, wbrew oczekiwaniom, jeden dom, ale nie można też było nazwać wsią tych niewielu budynków rozrzuconych na ograniczonej przestrzeni, tonących w kwiatach i miłych dla oka ozdobach. Od razu stwierdziłem, że jest w nich coś dziwnego, choć nie umiałem określić co. Zbyt ubogie na letnią rezydencję dostojnika, nie wyglądały też na zabudowania gospodarskie. Zastanawiający był całkowity brak jakichkolwiek ogrodzeń, bo nie można było traktować poważnie darniowego wału, otaczającego posiadłość. Sięgał kolan i nie zatrzymałby nawet zdecydowanego królika, a co dopiero złoczyńcę?

Moneta poprowadził nas między zabudowaniami. Mijaliśmy bawiące się dzieci i dorosłych zajętych rozmaitymi pracami. Po drodze musieliśmy przejść nad nisko rozciągniętym sznurem. Rozejrzałem się. Jeden koniec linki przywiązany był do słupka podpierającego szeroki okap dachu, drugi otaczał talię małego chłopca. Dziecko stało chwilę nieruchomo, trzymając sznur w ręku, a potem zaczęło zwijać go sprawnie, zbliżając się do domu. Zapatrzony, wpadłem Monecie na plecy. Wyczuł moje zdumienie, gdyż objaśnił:

– „On nie widzi. Jest tu nowy i potrzebuje…” – tu zawahał się.

„Zabezpieczenie?” – pokazałem pięść przykrytą dłonią i gest przygarnięcia.

Moneta powtórzył znak, jakby chciał go zapamiętać.

Przed ostatnim domem mył się mężczyzna. Pochylony nad miską, chlapał dokoła. Niewątpliwie był to ojciec Monety, identycznie rudy jak syn. Gdy się wyprostował, szeroko otworzyłem oczy ze zdumienia. To, co wziąłem w pierwszym momencie za wzorzystą część ubrania, było rozległym i niezwykle skomplikowanym tatuażem, pokrywającym cały tors oraz szerokie ramiona właściciela. Zafascynowany tym widokiem, ledwie zwróciłem uwagę, że mężczyzna ogląda pokiereszowaną twarz syna, a następnie rozmawia z Pożeraczem Chmur. Rysunki na skórze były wykłute z cudowną precyzją. Z lewego barku ku piersiom wyciągały się błękitno-czarne macki ośmiornicy. Na brzuchu igrały wieloryby i delfiny dookoła czarnej galery z purpurowym żaglem. Rękę oplatały węże morskie, łapiące się za ogony. Oczywiście, były żeglarz, który osiadł na mieliźnie w tym przyjemnym miejscu. Dlaczego wybrał Lengorchię zamiast rodzinnych stron, Wysłannik Losu raczy wiedzieć. Może był kiedyś korsarzem, a może zatrzymała go tutaj miłość, której owocem jest Moneta?

Zadowoliły mnie te proste przypuszczenia, tym większym wstrząsem było odkrycie, przed kim naprawdę stoję.

„Wybacz zwłokę. Ty jesteś Kamyk. Mnie nazywają Miedziany” – układał znaki wolniej niż Moneta, lecz nie mylił się i nie zacinał na bardziej skomplikowanych.

„Straciłeś dom? Rodzinę?”

Potwierdziłem. Ostatecznie była to prawda. Zostałem sierotą w czasie wielkiej zarazy, która zabrała prawie piątą część mieszkańców cesarstwa.

„Nie masz pracy” – Miedziany obrzucił szybkim spojrzeniem moje ubranie, które ostatnio dużo przeszło. Pozostało tylko pokazać: „Nie!”

„Co umiesz?” – Miedziany był bardzo konkretny.

Obserwowałem jego ręce, ale wzrok sam uciekał do barwnych wizerunków na skórze. I właśnie w tym momencie dostrzegłem coś, co przedtem umknęło mej uwagi. Macki ośmiornicy były częściowo zatarte. Ktoś usunął barwnik i w dyskretny sposób włączył do kompozycji inny element – czarne kółko, nie większe niż odcisk małego kubka, z umieszczonym pośrodku znakiem „Okręt”. Zamknąłem oczy. Czy kiedykolwiek dopadło cię uczucie, że robisz się wąski, coraz cieńszy? Jak kołek do podpierania roślin lub ostrze, i że zanurzasz się w ziemi z głową? To właśnie czułem przez chwilę i pożałowałem, że nie okazało się prawdą, gdy znów podniosłem powieki i, niestety, nadal stałem pod bacznym spojrzeniem niebieskich oczu maga. W dodatku nielengorchiańskiego maga!

Opanowałem się jakoś.

„Umiem czytać i pisać. Także różne prace w gospodarstwie. Wychowałem się na wsi.”

To na razie zadowoliło Miedzianego. Odesłał nas do kuchni w towarzystwie Monety. Gdy tylko zeszliśmy z oczu maga, natychmiast zasypałem rudego wymówkami, dlaczego nie uprzedził o profesji ojca!?

„Zapomniałem” – pokazał tylko, a minę miał tak niewinną, że nie wiedziałem, czy dać mu kuksańca, czy się śmiać.

Pożeracz Chmur bawił się znakomicie. Trafiliśmy w ciekawe miejsce, czekał nas posiłek, którego nie trzeba było gonić. Właściwie i ja nie miałem powodów do narzekań. Niepokoiła mnie tylko obecność Miedzianego. Na szczęście znak „Okręt” świadczył, że należy do kasty Wiatromistrzów. Jego talent nie pozwalał na czytanie w myślach, więc byłem w miarę bezpieczny. Magia Wiatromistrzów sprawiała, że byli najczulszymi w świecie instrumentami do przepowiadania pogody. A ci najpotężniejsi ponoć nawet umieli ją do pewnego stopnia kształtować.

Nie był to jednak koniec dnia dziwów. Dawno minęło południe, a pora wieczerzy miała dopiero nadejść, więc w kuchni zastaliśmy tylko samotną dziewczynę, pracującą przy długim stole. Była odwrócona plecami, lecz gdy nas usłyszała, obróciła twarz. Dmuchnęła w czarną grzywkę, która wchodziła jej do oczu, a gdy nie pomogło, odgarnęła włosy ramieniem… i wtedy jak błysk nadeszło wspomnienie podobnego wydarzenia, identycznego gestu, który widziałem sześć czy siedem lat temu. Tamto ramię należało do małej dziewczynki i kończyło się drewnianą „łapką” przywiązaną do kikuta. I ta ręka nie miała dłoni. Z szerokiej, metalowej obręczy obejmującej przedramię wystawał ostry haczyk. Moje oczy same powędrowały ku drugiej ręce dziewczyny. Identyczna bransoleta kończyła się ostrzem noża.

Prawdopodobnie dostałem coś do jedzenia. Prawdopodobnie to zjadłem. Nie pamiętam niczego prócz dziewczęcej postaci kręcącej się wśród kuchennych sprzętów i dokonującej rzeczy wręcz niezwykłych. Haczyk wyławiał jarzyny z koszyka, nóż skrobał, kroił i siekał w błyskawicznym tempie. Dziewczyna szybkimi ruchami zmieniała narzędzia, wtykając je między bransolety a ciało. To mieszała łyżką w garnku, to znów przewracała łopatką cienkie, twarde placki, prażące się na płycie kuchennej. Wszystko zręcznie, prędko, bez żadnego rozsypywania czy rozlewania; osoba z parą rąk nie umiałaby lepiej. A ja zachodziłem w głowę, czy rzeczywiście spotkałem tu kaleką dziewczynkę, którą widziałem dawno temu z żebrzącym ślepcem. Ale jak miałem ją o to zapytać?

Dopiero w jakiś czas potem dowiedziałem się od Miedzianego, że miała na imię Nocny Motyl i była córką zamożnego kupca. A do Domu Innych Ludzi trafiła wprost spod opiekuńczych skrzydeł rodziców.

Co mogło stać się z tamtym dzieckiem? Może już nie żyła, może nadal wędruje od wsi do wsi, wypraszając datki. Wiele dzieci traci kończyny w rozmaitych wypadkach, ale bardzo niewiele otrzymuje szansę, jaką miała Nocny Motyl lub ja.


***

Wyszorowany, w świeżej tunice pożyczonej od Monety czułem się jak nowo narodzony, gotów do badania nietypowej osady. To było niezwykłe miejsce. Być może jedyne w całym cesarstwie. Wkrótce dowiedziałem się, czemu brakowało tu płotów. Można było na nie wpaść i skaleczyć się. Ściany domów pokrywały wypukłe wzory – inne dla każdego budynku. W ciemnościach łatwo je było rozpoznać dotykiem. Na całym terenie osiedla nie dostrzegłem ani jednego dołka, wystającej kępy trawy czy też porzuconego przedmiotu. Od domu do domu wiodły ścieżki ułożone z równych, płaskich kamiennych płyt. Wszystko zostało podporządkowane jednej zasadzie: bezpieczeństwo i wygoda dla ociemniałych. Ale nie tylko. Przebywało tu też kilku głuchoniemych. W wieku od kilku do kilkunastu lat. Najmłodsi mozolnie poznawali znaki mowy rąk i podstawy pisania, starsi uczyli się rzemiosła.

Tylko dlaczego to miejsce nazywano Domem Innych Ludzi, a nie na przykład Schronieniem Okaleczonych?

Dopiero przypadek pozwolił mi na odkrycie kolejnej warstwy sekretu – znaczenia nazwy i dlaczego to Krąg zajmował się tą gromadką, a nie kapłanki ze Świątyni Miłosierdzia.

Moneta pierwszego dnia pokazał nam swoją pracownię. Było to spore pomieszczenie na pięterku zagracone sztalugami, stołami, prasami, narzędziami, naczyniami wypełnionymi sproszkowanymi minerałami, olejem i bogowie wiedzą, czym jeszcze. Moneta sam robił farby, a także pędzle i rysiki. Potrafił nawet czerpać papier, co wprawiło mnie w podziw.

Całą powierzchnię ścian pokrywały obrazki, przedstawiające pejzaże, malowane w charakterystyczny dla Monety sposób. Portrety robione zwykłą metodą, na zamówienie, upychał do kąta. Najwyraźniej traktował je wyłącznie jak towar. Niewiele lepiej miały się księgi przeznaczone do iluminowania – porozkładane na pulpitach i półkach w niebezpiecznym towarzystwie palet oraz tuszu. Sam Moneta ledwo się mieścił w tej rupieciarni. Sypiał na żeglarskiej koi podwieszonej pod belkami stropu. Urzekła mnie zabawna uroda tego kąta i następnego dnia znów tam zajrzałem.

Moneta nie był sam. Razem z nim przy stole zawalonym setką niezbędnych drobiazgów ktoś siedział. Obaj unieśli głowy, gdy wszedłem. Moneta przykrył usta dłonią, prosząc o spokój. Natomiast siedzący przy nim człowiek chyba mnie nie zauważył. Miałem dziwne wrażenie, że jego wzrok mija mnie z obu stron. Zbliżyłem się ostrożnie. Ociemniały? Nie, przed mężczyzną leżała kartka papieru. Ręka trzymająca rysik chwiała się niezdecydowanie nad białą płaszczyzną. Stawiała kropki, kreski, splątane linie. Powoli z tej gmatwaniny zaczęło się coś wyłaniać. Rozpoznałem kształt ptasiej głowy, potem coś jakby łapę. Rysownik nabrał pewności. Kreski ułożyły się w rozpostarte skrzydła. Plamki z okruchów węgla, rozcierane palcami, nadały rysunkowi pozory wypukłości. Z obrazka spojrzało lśniącym okiem ptaszysko z groźnie otwartym dziobem. Lecz czy to aby na pewno był ptak? Pierzasty tułów umieszczono na dwóch ciężkich, szerokich łapach pożyczonych od psa, wilka czy może od wielkiego kota. Rozpoznałem też ogon – długi i cienki jak bicz. Ręka rysującego znieruchomiała. Skończył. Siedział jeszcze chwilę, wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w przeciwległą ścianę, następnie wstał nagle, sztywno, jak marionetka podciągnięta na sznurku, i wyszedł. Poczułem, że mam zesztywniały kark i pieką mnie wysuszone oczy. Moneta podniósł delikatnie rysunek, umieścił go na ścianie wśród innych, podobnych.

„Kto to był?”

„Liść. Czasem przychodzi rysować.”

„Był dziwny. Ten rysunek też jest dziwny. Co to jest?”

Moneta długo szukał odpowiedniego znaku. Przerobiliśmy „Duże Groźne Zwierzę”, „Ptaka z Włosami”, „Kota z Piórami…”. Można było zgłupieć od tego. W końcu po prostu wcisnąłem mu do rąk pióro i kazałem napisać. Potrząsnął tylko głową, porażony prostotą rozwiązania i narysował zgrabny znak oznaczający „Gryfa”.

Gryf? Gotów byłem kłócić się do omdlenia rąk, że gryfy tak nie wyglądają. Liść miał pomieszane w głowie. Niespodzianie Moneta rozzłościł się. Usiłował jednocześnie coś mi wytłumaczyć i obrazić. Wyszła z tego sieczka gestów, więc znów uciekł się do pomocy pióra. Patrzyłem mu przez ramię i w miarę jak pisał, odczytywałem historię Liścia.

Był zakwalifikowany jako Obserwator, choć nigdy nie stanął i nie stanie w Kręgu Mistrzów. Talent okazał się dla niego przekleństwem, a ceną, jaką zapłacił, było odcięcie od świata. Przytłoczony własną doskonałością, żył jak we śnie. Nie nakarmiony, umarłby z głodu. Trzeba było opiekować się nim jak dzieckiem. Przeciętny Obserwator śledził myśli ludzkie i zwierzęce instynkty na ograniczonym poziomie. Mistrz wychwytywał je na bardzo duże odległości, klarowne i obdarzone indywidualnymi „charakterami”. Natomiast Liść odbierał cudze doznania z niewyobrażalnych dali. A jedynym dla niego sposobem na kontakt z otoczeniem było przelewanie na papier swych wizji.

Moneta pokazał mi rysunki Liścia. Były na nich niezwykłe zwierzęta, ludzkie twarze nieznanych ras, budowle nie z tego świata. Przedmioty niewiadomego przeznaczenia lub fragmenty większych całości – dłoń, część głowy, niekompletny krajobraz, jakby źródło przekazu zniknęło nagle. Umarło?

Tak więc gryf z rysunku Liścia musiał być prawdziwy. Żył gdzieś, może na Zachodnich Kontynentach, a może na niezbadanym Wschodzie. Wyobrażenia tych mitycznych stworzeń, jakie widziałem w książkach i na dziesiątkach świątynnych malowideł, nadawały się na zelówki do sandałów.

Zrozumiałem dziwne zachowanie Liścia. On rzeczywiście nie dostrzegał ani mnie, ani Monety. Byliśmy dla niego tylko zjawami wśród innych zjaw.

Zadrżałem. Mój talent odebrał mi słuch. Jak blisko byłem tej granicy, którą przekroczył Liść?

Moneta zaniepokoił się. Opacznie zrozumiał mój lęk.

„Czy ty nie lubisz magów? Obawiasz się? Nie chcesz…?”

Przerwałem mu gestem.

„To nie to.”

Odprężył się i dalej składał znaki, starannie jak nigdy dotąd.

„Tutaj wszyscy są niedokończeni. Prawie magowie.”

Prawie magowie. Wiedziałem, że nadmiernie wybujały talent może stłamsić osobowość lub okaleczyć ciało. Ale były też inne sytuacje, gdy magiczne talenty ledwie kiełkowały. A nawet niewielka ich cząstka zmieniała życie. Tak więc był to Dom Innych Ludzi, naprawdę innych niż pozostali. Znalazły tu opiekę niewidome dzieci, rozpoznające kolory palcami, Obserwatorzy, których zdolności zawodziły, przychodząc i odchodząc kapryśnie. Iskry nie panujące nad swymi groźnymi właściwościami albo ociemniali Przewodnicy Snów, oglądający świat tylko w swych wizjach. W ten sposób Krąg roztaczał patronat nad uboższymi krewnymi.

„Tylko ty i twój przyjaciel nie jesteście obdarzeni” – dokończył Moneta z zakłopotaniem. Z trudem opanowałem śmiech. Biedny Moneta! Gdyby wiedział, jak naprawdę mocno jesteśmy „obdarowani”!


***

Zostałem w nadmorskiej osadzie. Nie miałem się gdzie podziać, a zresztą czułem, że pasuję do tego miejsca. Życie potrafi sprawiać niespodzianki. Miedziany z przyjemnością przekazał mi część swoich obowiązków. Moje zadanie polegało na przepisywaniu notatek i rachunków gospodarskich, które prowadził na niechlujnych świstkach. Poza tym pomagałem tam, gdzie akurat byłem potrzebny.

Pożeracz Chmur znosił króliki i zające z poprzetrącanymi karkami, zaopatrując kuchnię w mięso. Wygadany, inteligentny i dowcipny, wkrótce stał się ulubieńcem mieszkańców. Co tu kryć, miał wdzięk, którego mnie brakowało. Oddalaliśmy się od siebie coraz bardziej. Wciąż jeszcze dzieliliśmy posłanie, ale coraz rzadziej prowadziliśmy nasze „rozmowy”. W końcu i to się urwało. On miał swoje sprawy, ja swoje. Zaczęliśmy mijać się jak obcy.


***

Dom Innych Ludzi i jego mieszkańcy mogliby dostarczyć tematów do zapełnienia obszernego tomu. O samym Monecie można pisać w nieskończoność, a Miedziany był chodzącą księgą o barwnym życiorysie. Chciałbym napisać o Liściu lub o Nocnym Motylu, która potrafiła szyć, trzymając igłę palcami stóp. Albo o grupce głuchoniemych: małym Powoju – Iskrze, straszącym kota nieszkodliwymi ognikami, Wiernym – który może kiedyś doczeka się tatuażu z Kręgiem i Żółwiem, o Koralu – dziewczynce miewającej prorocze sny. Postanowiłem jednak, że więcej miejsca poświęcę Mgle, bo właśnie ją i jej okropne makatki chciałbym dobrze zapamiętać.


***

Ja i Mgła należeliśmy do odmiennych światów. Dla niej życie było stąpaniem w ciemnościach wypełnionych zapachem, dźwiękiem i dotykiem. Dla mnie przede wszystkim światłem, kolorem i kształtem. Ja nie czytałem z ust, ona nie widziała znaków. A jednak potrafiliśmy przerzucić przez tę przepaść wątły mostek porozumienia.

Pierwszy raz do pracowni Mgły zaprowadził mnie oczywiście Moneta. Większą część małej izdebki zajmował warsztat tkacki, z którego spływał pas szarego płótna, częściowo nawinięty na wałek. Inne, ukończone już tkaniny leżały pozwijane na półkach lub poskładane w kostkę, czekały na farbowanie. Wśród tego kramu Mgła poruszała się swobodnie, znając położenie każdego zwoju materii, każdego narzędzia.

Dziwaczne i niezręczne było nasze pierwsze spotkanie. Moneta tłumaczył. Dowiedziałem się zaledwie imienia dziewczyny, że ma siedemnaście lat i nie widzi od urodzenia. Tkała przez cały czas. Jej zręczne palce biegały wzdłuż osnowy, sprawdzając, czy któraś z nitek nie jest zerwana. Wprawiane w ruch szarpaniem za sznurek wrzeciono turlało się w jedną i w drugą stronę, ciągnąc za sobą nić i płótno pojawiało się jakby znikąd w zawrotnym tempie.

Nie wiem, dlaczego zwróciłem uwagę akurat na Mgłę. Z początku nie była dla mnie miła. Nie miała w sobie nic z posągowej piękności. Całkiem zwyczajna dziewczyna. Z trójkątną buzią i zabawnym, jakby kocim nosem. Ani wysoka, ani przesadnie zaokrąglona w interesujących miejscach. Ciemnobrązowych jak torfowa ziemia włosów nie upinała kunsztownie, tylko zwyczajnie związywała wstążką. Parokrotnie spotkałem ją później. U Miedzianego, przy studni, w graciarni Monety lub biegnącą po jednej ze ścieżek. Właśnie, biegnącą, gdyż poruszała się szybko i zgrabnie. Nie zauważyłem nigdy, by potknęła się lub wpadła na kogoś. Zupełnie jakby widziała. A jednak nie. Nauczyłem się rozpoznawać drobne oznaki ślepoty – ostrożne wysunięcie bosej stopy, wymacującej krawędź ganku lub próg, ukradkowe dotykanie przedmiotów dokoła. Zacząłem zaglądać do warsztatu Mgły. Czasami spędzałem tam sporo czasu, z fascynacją przyglądając się, jak jej ręce wyczarowują wypukłe wzory na grubych tkaninach lub kierują cienkie nitki tak, by układały się w gładkie powierzchnie płócien bieliźnianych. Raz i drugi udała, że mnie nie zauważa, choć byłem pewien, że słyszy, jak wchodzę.

Przychodząc do Mgły po raz trzeci, nie zastałem jej przy warsztacie, lecz skuloną w wykuszu okiennym, pośrodku ciepłej, słonecznej plamy. Zajętą wyplataniem w niewielkiej ramce. Podszedłem bliżej, by przyjrzeć się robótce, a wtedy Mgła chwyciła mnie za włosy. Tak nagle i nieomylnie, że przestraszyłem się. Nie byłem pewien, czy wydrze mi garść uwłosienia, czy może zechce wytłuc po twarzy za nachodzenie bez zaproszenia. Tymczasem ona chciała mnie po prostu obejrzeć. Jej dłonie przesunęły się po mojej głowie, palce przeczesały włosy. Dotykały brwi, policzków. Potem przyszła kolej na nos, usta, uszy… Czułem się nieswojo, obmacywany niczym rzecz. Mgła poklepała mnie po barkach, „obejrzała” dłonie, zastanawiając się nad bliznami po zębach Pożeracza Chmur. Uśmiechnęła się leciutko i napisała mi palcem we wnętrzu dłoni liczbę „siedemnaście”, a potem tym samym palcem puknęła w moją pierś. Dodała mi dwa lata, zapewne z powodu wysokiego wzrostu, ale wolałem nie prostować tej pomyłki. Potem miało się okazać, że dobrze zrobiłem.

Wspomniałem już o makatkach i muszę o nich napisać, bo nie sposób ich ominąć. Mgła i jej prace to jakby jedno. Pierwszą makatkę zobaczyłem nie dokończoną, rozpiętą na ramie. Co miała przedstawiać, nie mogłem zgadnąć. Zresztą to nie było ważne. Gdy Mgła nabrała do mnie zaufania, pokazała mi inne. Wszystkie były obrzydliwe. Rzadko która miała przepisowy kształt kwadratu lub rombu, a każda składała się z nieregularnych łat. Co do użytych materiałów, było tam wszystko. Od lnu, poprzez wełnę, nieczesane włókno wodorośli aż do rzemienia. Zdarzał się też jedwab pocięty w paski, patyczki, trzcina i powszywane w tę zwariowaną tkaninę gliniane paciorki. Nie miałem pojęcia, po co to robi. Dlaczego traci czas na wyplatanie tych bzdur.

Moneta nie umiał lub nie chciał mi tego wyjaśnić. Wzruszył tylko ramieniem i popatrzył po swoich obrazach. Mam jednak pewność, że rudowłosy artysta jest bardzo blisko tego poziomu wrażliwości, na jakim żyje Mgła.

Intrygowały mnie twory tej dziewczyny, mimo ich szpetoty. Ale nigdy bym nie wpadł, co w nich jest, gdyby nie sama autorka. Pewnego dnia odszukała mnie, prawie przemocą odciągnęła od przepisywania nieporządnych bazgrołów Miedzianego i zaprowadziła do siebie.

Całą podłogę warsztatu pokrywały makatki. Nie przypuszczałem, że Mgła zrobiła ich już tyle. Wyglądały jak wielki, pstrokaty dywan. Mgła wspięła się na palce, zawiązała mi oczy chustką i dotykiem sprawdziła, czy aby na pewno nie została szparka do podglądania.

Każdy czegoś się boi. Jedni pająków, inni wody albo wchodzenia na wysokie drzewa. Dla mnie zmorą jest ciemność. Może dlatego, że pozbawiony również wzroku byłbym całkowicie bezradny. Wtedy, w izbie Mgły, momentalnie zesztywniałem, bojąc się zrobić choćby krok. Z jednej strony obawiałem się, że na coś wpadnę, z drugiej, że nie wpadnę na nic i będę tak szedł całą wieczność, a nie dotrę do żadnej ze ścian. Nie zdążyłem odsłonić oczu, gdyż Mgła pociągnęła mnie w dół, zmusiła do uklęknięcia. Poczułem pod palcami fakturę porozkładanych fragmentów śmiesznej tkaniny i już wiedziałem, czego ode mnie oczekiwano.

Jedwab był śliski w dotyku. Rzemyk miał szorstkie kanciki, a włókienka wełny łaskotały i zaczepiały o paznokcie. Koraliki były chłodne, ugniatały dłonie i kolana. Czasem w osnowie znajdowałem kostropate fragmenty… kory? suchych badyli?

Zatonąłem. Wzrok i słuch przestały się liczyć. Nie zgadywałem już, czego właśnie dotykam. Mogły to być nici chirurgiczne, mogła być przędza do wyszywania. Nieważne. Mgła tkała samo życie. Dla mnie był tam smak łakoci i kwaśnych jabłek. Zimna woda, gorące letnie popołudnie i skaleczony nożem palec. Duma z pierwszego samodzielnie odczytanego zdania sąsiadowała z karą wymierzoną rózgą. Skrawek futerka – Pożeracz Chmur w naturalnej postaci. Miękka łatka – dom i broda Płowego.

I nagle… zderzyliśmy się z Mgłą czołami! Poczułem jej policzek na swoim. Palce dziewczyny wsunęły się wolno w wycięcie mej koszuli, jakby pytając: czy można?

Dlaczego nie? Oczywiście, że można. I dziwna rzecz się stała, że nasze usta jakoś prędko się odszukały w mroku, a dłonie znalazły ciekawsze zajęcie niż oglądanie szmatek. Odwiązywanie tasiemek po omacku nie jest trudne. Krótko: uwiodła mnie. Prawie uwiodła. Zanęciła jak rybę

i zostałem złapany na najdziwniejszą przynętę świata. Na makatkę. Choć tak naprawdę do niczego nie doszło. Nie, sam sobie przeczę. Doszło do mnóstwa rzeczy, tam na twardej podłodze, zasłanej dywanikiem. Tyle że to zbyt osobiste.

Tylko jedno nurtuje mnie do tej pory. Czy to się liczy jako „pierwszy raz”? Czy może jestem tylko częściowo mężczyzną?


***

Czas mijał, wypełniony jednostajnymi zajęciami. Tęskniłem za domem. Brakowało mi zarzuconych ćwiczeń w tworzeniu miraży. Żałowałem swojej nieprzemyślanej ucieczki i zacząłem zastanawiać się, czy aby na pewno bałem się gniewu starszyzny Kręgu, czy był to tylko pretekst do uniknięcia egzaminu?

Księżyc odmieniał się, dążąc ku pełni i co noc wisiał nad wierzchołkami drzew jak ogromny, nadgryziony owoc. Miedziany przepowiadał wielkie przypływy oceanu, które wepchną do delty masę wody razem z rybami, bursztynem, gęstwą wodorostów i potworną ilością mułu. Odpływ za to wyrwie kawał lądu. Coś przybędzie, coś ubędzie. Nowa robota dla rysowników map. Księżyc, sprawca bałaganu, świecił jak oszalały, nie dając szans swojemu maleńkiemu bratu, który błyszczał blado niczym muszelka nisko nad widnokręgiem.

Wdrapywałem się nocami na dach i czytałem, korzystając z darmowego światła lub po prostu rozmyślałem. I właśnie w takiej scenerii, pod gigantyczną, złotą tarczą księżyca zetknąłem się na nowo z Pożeraczem Chmur. Siedział na szczycie dachu, oblany poświatą, jak nagi posąg z metalu. Tylko oczy były żywe, świecące spod zmierzwionej grzywy. Było coś groźnego w zgarbieniu jego ramion, ugięciu łokci, gdy wspierał się na rękach. W nieruchomości i naprężeniu mięśni. Przypominał przyczajoną bestię. Już nie biały kundel i nie chłopak, z którym spędziłem tyle czasu, lecz odmieniec, obcy. Wahałem się parę chwil, zostać czy odejść. Pożeracz Chmur zrobił pierwszy ruch. Niespodzianie, w brutalny sposób zostałem wywleczony z własnego ciała i wciągnięty w otchłanie smoczego umysłu. Uczucie istnienia jednocześnie w dwóch miejscach: ja-człowiek i ja-smok. Nie zdążyłem się z tym oswoić, a już zostałem wypchnięty z powrotem. Chwiałem się, zszokowany, wczepiony kurczowo w kalenicę, by nie spaść. Uporządkowałem chaos w głowie.

Pożeracz Chmur był rozczarowany, zły i smutny. Najbardziej chyba rozczarowany. Szukał w ludzkim ciele, wśród obcego dla siebie gatunku, nowego sposobu na życie. Jego zniechęcenie kładło się stęchłym smakiem w gardle. Po co żyję? Jaki sens ma istnienie przez siedemset lat, gdy pozostawi się po sobie tylko dwoje czy troje szczeniąt i garść kiepskich wierszy?

„Nie wiem, co dalej. Nie chcę wracać na Smoczy Archipelag. Tutaj też nie pasuję. A ty już nie tworzysz iluzji i nie potrzebujesz mnie” – dodał z goryczą.

Było mi przykro i wstyd, bo zrozumiałem, że krzywdziłem Pożeracza Chmur. Nie szanowałem go. Traktowałem jak narzędzie. Z pozoru lekkoduch, łakomczuch i wygodnicki, Pożeracz Chmur miał ambicje i uczucia tak bliskie ludzkim. A ja nawet nie wiedziałem, że lubi poezję. Skoncentrowany na sobie i własnych problemach, wykorzystywałem go. Brałem tylko i nie dawałem nic w zamian.

„Poszedłeś za mną, bo potrzebowałeś oparcia? Szukałeś czegoś?” – skonstruowałem ostrożnie myśl, niepewny, czy zechce ją przechwycić.

„Sensu życia. Ludzie są witalni” – przekazał.

Bogowie wszelkich narodów! Kryzys osobowości? U smoka? W dodatku był jeszcze taki młody. Jego osiemdziesiąt lat przeliczone na ludzki wiek nie dawało nawet moich piętnastu. Przysunąłem się do niego.

„Nikt nie wie, czy życie ma sens. Ale można go szukać.”

„Ty już nie szukasz.”

Trafił. W istocie, miałem to samo poczucie własnej zbędności. Jaki jest pożytek z Tkacza Iluzji, który nie tworzy iluzji? W tym momencie postanowiłem, że wrócę do Zamku Magów. Z pewnością czekały mnie tam same nieprzyjemności, ale wszystko było lepsze od tego beznadziejnego szarpania się na smyczy tchórzostwa. Pożeracz Chmur znów nawiązał kontakt.

„Zauważyłem, że ostatnio często tu wchodzisz. Ładny widok na księżyc.”

„Mocno świeci. Przychodzę tu z książką. Czytanie to też sposób na szukanie sensu” – dodałem w natchnieniu.

Pożeracz Chmur drgnął.

„Ja nie umiem czytać.”

Natchnienie kwitło we mnie nadal. Podałem mu tomik ze zbiorów Miedzianego, który przyniosłem ze sobą.

„Nie jest trudno nauczyć się, jeśli ma się dobrą pamięć. Ty masz świetną. Spróbujesz?”

Patrzył na mnie z posępną miną.

„Pożeracz Chmur? Przepraszam za wszystko. Nie traktowałem cię dobrze. Chciałbym coś dla ciebie zrobić.”

Nic.

„Nauczyć cię czytać” – ciągnąłem, speszony i nieszczęśliwy. – „Pisać, jeśli zechcesz. Łowić ryby na wędkę. Albo zbierać bursztyn na wydmach.”

„Razem z Mgłą?” – zapytał Pożeracz Chmur z drwiną.

Gorąco buchnęło mi na twarz.

„Bez Mgły” – odparłem stanowczo.

Wtedy młody smok rzucił się na mnie! Przeraziłem się śmiertelnie, bo wyglądało to na atak z przegryzaniem gardła włącznie. Sturlaliśmy się po trzcinowej strzesze, spleceni ramionami. Zlecieliśmy prosto na zagon z sałatą, rujnując go doszczętnie. Wiłem się pod ciężarem Pożeracza Chmur, usiłując zrzucić go z siebie, ale złapał mnie za nadgarstki i przycisnął do ziemi.

„Przysięgnij. Przysięgnij, że to wszystko prawda. Czytanie, pisanie i żadnych samic.”

Na wieczny Krąg! On był po prostu zazdrosny.

„Przysięgam” – wycisnąłem ze skołatanej głowy i dopiero wtedy złapałem oddech.

Większą część nocy spędziliśmy na dachu, w powodzi księżycowych promieni. Wyszukiwałem w tekście i objaśniałem Pożeraczowi Chmur co łatwiejsze symbole. Rano zaspaliśmy i ominęła nas potężna awantura o zniszczoną grządkę. Winnego nie znaleziono, lecz my obaj przez cały dzień przezornie unikaliśmy ogrodnika.


***

Znowu zaczęliśmy spędzać ze sobą dużo czasu, Pożeracz Chmur i ja. Młody smok robił zdumiewające postępy. W ciągu kilkunastu dni opanował wystarczającą liczbę znaków, by czytać prostsze teksty. Jeszcze raz miałem okazję przekonać się o pojemności smoczej pamięci. Każda informacja odciskała się w niej dokładnie, wyraźnie i na wieczność. Po czytaniu przyszła kolej na pisanie. Trzeba było widzieć Pożeracza Chmur, skupionego nad woskową tabliczką jak rzeźbiarz tworzący arcydzieło. Lub umazanego atramentem (miał zwyczaj oblizywania pióra), bazgrzącego na kartce okropnymi wołami. Pozazdrościwszy Monecie talentu, próbował też nieśmiało rysować i muszę przyznać, że jego obrazeczki tworzone na marginesach były lepsze niż pismo.

Mijał czas wypełniony pracą, zabawą i nauką. Buszowaliśmy na wydmach. Mocowaliśmy się niegroźnie na ciepłym piachu, a Pożeracz Chmur czasem pozwalał mi wygrać. Podbieraliśmy puch z ptasich gniazd, ryliśmy jamy w poszukiwaniu bursztynu i zbieraliśmy obfite łupy.

Bezpieczny od niepożądanego towarzystwa, znów zacząłem tworzyć iluzje. Lecz nie były to już dawne nudziarstwa, doprowadzające do szału smoczego szczeniaka. Puszczałem wodze wyobraźni, a jej wytwory Pożeracz Chmur nazwał „zdziwiaczkami”. Były tam fioletowe jeże, maleńkie łuskowate smoki ziejące ogniem, śmieszne borsuki w koronkowych sukienkach. Wymyślałem gadające ostrygi, gwiżdżące mandarynki, a nawet całe krajobrazy, pełne drobnych szczegółów. Nie bałem się błędów, bo i kto miałby mnie wykpić lub źle ocenić? To były szczęśliwe dni i życzyłem sobie, by trwały jak najdłużej. Ale czas mijał i kolejne poranki przesuwały się niczym gałki w kosmicznym liczydle, aż do dnia, w którym Pożeracz Chmur umierał.


***

Było to jedno z owych przedpołudni, gdy usiłowałem zorientować się w niechlujnych, pogniecionych papierkach – notatkach Miedzianego. Widniały tam na przykład takie znaki: „Marchew”, „Dwanaście”, „Kosz”, „Kup”, „Kasza”, „Race”, „Osiem”. Zastanawiałem się, co miał znaczyć ów niewyraźny symbol, przypominający „Ręce”, „Ręczny”, a może „Ręcznik”. Osiem ręczników? Kasza ręcznie mielona? Istny śmietnik.

I właśnie wtedy nadeszło to straszne uczucie. Oślepiło mnie na moment jak uderzenie w tył głowy. Strach i ból, lecz nie mój, czyjś, przekazany z oddali. Upadek w chłód i ciemność. Czyjaś świadomość, blednąca, gasnąca jak ostatnia iskra pozostała z ogniska. Pożeracz Chmur!

Zerwałem się, wylewając atrament na stół. Ułowiłem jeszcze przelotnie obraz zdumionej twarzy Miedzianego i dłoni uniesionej w nie dokończonym geście. Wypadłem za drzwi, biegnąc na oślep, prowadzony bladą gwiazdką, tkwiącą mi gdzieś za oczami. Nie wiem, w jaki sposób dotarłem do celu. Niejasno pamiętam, że wpadałem na ludzi, potykałem się o coś, gałęzie biły mnie po głowie.

Ciało smoka leżało wśród zieleni. Nieruchome, wielkie, pokryte zmierzwioną sierścią. Bezwładne i dziwnie płaskie, jak ścierwo zdechłego kota. Pożeracz Chmur nie oddychał. Usiłowałem podnieść jego głowę, niewiele mniejszą ode mnie samego. Szarpałem trójkątne uszy – zwykle czuły punkt – teraz zupełnie wiotkie i martwe. Nie rozumiałem, co się stało. Jeszcze przed paroma godzinami widziałem Pożeracza Chmur jako chłopca. Skąd ta nagła przemiana i tak żałosny stan? Czy był chory? Czy ktoś go zranił?

Wtedy zostałem odgarnięty na bok ruchem, jakim usuwa się z drogi psa lub kota. To był Miedziany. Przekroczył sztywno wyciągniętą łapę, pochylił się i przyłożył ucho do smoczego boku. Potem znów do głowy, z wysiłkiem rozwarł potężne szczęki i włożył między nie rękę aż po łokieć. I jeszcze głębiej, po samo ramię. Patrzyłem na to z zapartym tchem, w przebłysku zrozumienia, co robi ten odważny, szalony mag. Wyciągał Pożeraczowi Chmur język z gardła, całkiem jakby miał do czynienia z nieprzytomnym cielakiem, a nie największym drapieżnikiem na wszystkich kontynentach. Zaaferowany Miedziany krzątał się przy Pożeraczu Chmur. Podniósł mu powiekę – wąska źrenica poruszyła się w szkarłatnym jeziorku smoczego oka.

Miedziany wczepił się obiema dłońmi w białą sierść i z całej siły uderzył Pożeracza Chmur kolanem w pierś. Raz, a potem drugi. Smok zakrztusił się, zaczął kaszleć, zwymiotował śliną i żółcią, aż wreszcie złapał oddech. Omal nie rozpłakałem się z ulgi.


***

Wyznaliśmy Miedzianemu wszystko. Kiwał głową i unosił brwi z politowaniem. Część historii już znał (poczta Wędrowców działa bez zarzutu), części się domyślał. Trochę się gniewał, że go zwodziliśmy, ale zarazem był zachwycony możliwością oglądania z bliska smoka w naturalnej postaci.

Ciało Pożeracza Chmur pozostawiło w ziemi głęboki odcisk, na tyle dokładny, że gdyby zalać go gipsem, otrzymalibyśmy płaskorzeźbę w kształcie smoka. Wyjaśnił nam, że wykorzystał glebę z tego miejsca jako budulec do transformacji. Strapiony i zawstydzony, przyznał, iż przemiana „z mniejszego w większe” to trudna i subtelna rzecz. Robił to dopiero trzeci raz w życiu i właśnie niezbyt dobrze mu poszło. Tak bardzo zatęsknił za lataniem, aż rozpoczął przemianę, zaniedbawszy praktyki medytacyjne, a nawet to, by porządnie się najeść. Spieszył się i to omal go nie zabiło.

Naradzaliśmy się bardzo długo, co dalej robić w nowej sytuacji. Było pewne, że łapa Pożeracza Chmur nie może przestąpić darmowego ogrodzenia osady. Wzbudziłby panikę nie do opanowania. Niebezpieczne doświadczenie nie zachęcało go też do dalszych eksperymentów z własnym ciałem.

Jak dowiedziałem się od Miedzianego, czekano mnie w Kręgu, bardziej martwiąc się niż gniewając. Starszyzna wiązała duże nadzieje z pewnym narwanym adeptem i oczekiwała niecierpliwie, aż zmądrzeje i ujawni się. Skończyły się beztroskie czasy, to oczywiste. Było mi żal opuszczać miejsce, gdzie znalazłem tylu towarzyszy traktujących moją ułomność jak coś zwyczajnego. Ale największą przykrość sprawiała mi myśl o rozstaniu z okropnym, rozpuszczonym, kapryśnym, nieobliczalnym, nie znoszącym wody dziwakiem, który był moim najlepszym przyjacielem.

Pożeracz Chmur (niedyskretny, jak zawsze) musiał śledzić moje myśli, gdyż raptem uparł się, że absolutnie – absolutnie! – nie puści mnie nigdzie samego. Na pastwę złoczyńców, skorpionów, dzikich zwierząt, lamii, mantikor i innych niebezpieczeństw. Nie poradzę sobie sam, będę głodować, ktoś może mnie skrzywdzić, zranić lub zjeść. Całkiem jakby cesarstwo Lengorchii było jakąś dziczą. Kompletnie nas z Miedzianym skołował. Stanęło na tym, że odbędziemy najkrótszą i najbezpieczniejszą podróż do siedziby Kręgu – w powietrzu. Pożeracz Chmur zaniesie mnie na grzbiecie.

Perspektywa takiego lotu wydawała się nadzwyczaj podniecająca. Byłem chyba jedynym człowiekiem w dziejach, który miał okazję dosiadać smoka. Jednocześnie na samą myśl o wysokości, na jakiej mieliśmy się znaleźć, miękły mi kolana i włos się jeżył.


***

Musieliśmy sporządzić uprząż dla Pożeracza Chmur, by nie krępowała mu ruchów, a zarazem zabezpieczyła mnie przed upadkiem. Po kilku próbach i przymiarkach była gotowa.

Przez półtorej doby Pożeracz Chmur przychodził do siebie. Najadał się na zapas, pochłaniając foki, dzikie kozy oraz wieprze. Polował chyłkiem, starając się nie rzucać się w oczy rybakom i zbieraczom bursztynu. Wylizywał się, czesał i czyścił pazury, aż w końcu wymuskany, dziarski, z żywym błyskiem w oku, stwierdził, że jest w odpowiedniej formie. Gorzej było ze mną. Spakowałem się, co prawda, ale tak naprawdę gotów nie byłbym nawet po tygodniu.


***

Pomagałem Miedzianemu zapinać na smoczym torsie krzyżujące się, rzemienne pasy. Dociągnięte odpowiednio, kryły się głęboko w futrze. Pożeracz Chmur zbudowany jest z kocią ekonomią. Ogolony, stanowiłby szokujący widok. Chudy, kanciasty, złożony głównie z kości, żył i ścięgien. Tylko na grzbiecie, barkach i przednich łapach prężą się grube poduchy mięśni, tam, gdzie potrzebna jest siła do poruszania wielkimi skrzydłami.

Wdrapałem się między nie, zaciągnąłem pętle obejmujące nogi powyżej kolan. Miedziany podał mi gruby, wełniany szal. Tylko westchnąłem. Miałem już na sobie jego starą żeglarską kurtę podbitą nitrem, sporo za szeroką. Zmusił mnie do założenia pod spodnie długich, robionych na drutach pończoch i ciężkich jesiennych butów. Pożeracz Chmur ostrzegał, że na górze będzie zimno, ale uważałem to za przesadę. Pończochy drapały, kurtka grzała niczym łaźnia parowa. Prawie wrzałem. Zawinąłem sobie ten okropny szalik raz wokoło szyi, myśląc, że i tak zdejmę go, gdy zniknę magowi z oczu.

Pochyliłem się głęboko, uścisnęliśmy sobie z Miedzianym nadgarstki na szczęście. Poklepał mój but, bo niewiele więcej mógł dosięgnąć i pokazał w mowie znaków:

„Opiekuj się Pożeraczem Chmur.”

Rozbawił mnie. Zupełnie jakbym musiał przed czymkolwiek chronić takiego wielkiego bydlaka.

Znajdowaliśmy się na skraju lasu, który kończył się niebezpiecznym urwiskiem. Pionowa ściana, podmywana przez przypływy, oddzielona była od fal wąskim paskiem kamienistej plaży. Smok sam wybrał to miejsce. Po co była mu potrzebna ta przepaść, nie chciałem wiedzieć. Sam sobie zakazywałem o tym myśleć. Pożeracz Chmur ruszył ostrym kłusem ku brzegowi klifu. Rozpostarł skrzydła i rzucił się w powietrze niczym pływak w wodę. Moje serce na moment zamieniło się miejscami z żołądkiem. Poczułem zawrót głowy jak na wysokiej huśtawce. Potem wszystko się wyrównało i wróciło do normy. Ostrożnie uchyliłem zaciśnięte powieki. Pod nami rozpościerał się ocean. Najogromniejsza, najbardziej błękitna, migotliwa i cudowna rzecz na świecie. Pożeracz Chmur pochylił się na lewe skrzydło, zatoczył płaską pętlę i zanurkował ku wodzie, rycząc niby portowy róg przeciwmgielny. Najpierw poczułem ten ryk pod udami – silne drżenie. Usłyszałem go w chwilę potem, gdy Pożeracz Chmur zaprosił mnie do dzielenia swojej radości. Gigantyczna wodna przestrzeń waliła się na nas. Przepełniały mnie: euforia i przerażenie jednocześnie. Czułem, że muszę dać im ujście, inaczej pęknę. Wrzasnąłem ile sił w płucach.

„To jest to, Kamyk! To jest właśnie szczęście!” – przekazał smok.

Pęd powietrza zrywał włosy z głowy. Pożeracz Chmur w ostatniej chwili wzbił się w górę, gdy prawie dotykaliśmy wierzchołków fal. Płuca wypełniła nam słona wilgoć. Wzbijaliśmy się coraz wyżej. Słyszałem, jak smocze skrzydła kroją powietrze. Czułem napięcie mięśni pod białym futrem. Pożeracz Chmur zaczął mruczeć. Najpierw jednostajnie, potem na coraz to inne sposoby. Odkrywałem jakieś systemy w tych mruczeniach, powtarzające się frazy i zawiłe ozdobniki, aż wreszcie zrozumiałem. Mój towarzysz śpiewał.

Lecieliśmy na wschód, mając wybrzeże po lewej stronie. Pod nami przesuwały się granatowe plamy wodnych głębi i jasne płachty mielizn. Na morskich falach uwijały się łodzie rybackie. Kilkakrotnie widziałem statki handlowe, spokojnie dążące do wyznaczonych celów, a raz wojenny czteromasztowiec o czerwonych żaglach. Z wysoka wydawał się maleńki jak zabawka puszczona przez dziecko na powierzchnię stawu. Żałowałem, że nie lecimy niżej i nie mogłem obejrzeć go dokładniej, lecz Pożeracz Chmur posłał mi sugestywny obraz człowieka celującego z paskudnie wyglądającej kuszy. Zmieniały się krajobrazy wybrzeża. Zblakła zieleń wydm ustępowała głębokiej ciemnej barwie sosnowych zarośli, by nagle znów odmienić się w jasne, prawie białe strzechy rybackiej osady. Gdzieniegdzie błyskały, niczym łaty na odzieniu włóczęgi, poletka jaskrawożółtego cukrowca.

Zwabiony słupem dymu Pożeracz Chmur zboczył w stronę pełnego morza. Dopalał się stateczek, od którego ostrym kursem na zachód oddalał się cesarski „wojennik”. Smok zniżył lot i zatoczył krąg, by lepiej się przyjrzeć. Ohydna woń drapała w gardle, wywołując mdłości i zawrót głowy. Kojarzyła się przy tym z czymś dobrze mi znanym. Gdy zniesmaczony Pożeracz Chmur wrócił na poprzednią trasę, poszperałem w pamięci i wspomniałem identyczny zapach suchego zielska z zapasów Płowego.

Stosował je jako znieczulenie przy silnych bólach zębów, nastawianiu kości czy szyciu ran. W dużych dawkach było niebezpieczną trucizną, a rozpuszczone w alkoholu sprowadzało wizje i powolną śmierć. Jak widać po wypalonej skorupie kolebiącej się wolno na fali, cesarz surowo egzekwował prawo.

Niebawem ciekawe i piękne widoki wyparł z mej świadomości poważny problem. Było zimno. Wiatr wciskał się pod ubranie, wykorzystując najmniejsze szczelinki. Kuliłem się, owinąwszy głowę i szyję szalem od Miedzianego. Żałowałem, że nie jest o kilkanaście łokci dłuższy. Nie wyobrażałem sobie, że można tak zziębnąć. Z wolna lodowaciałem. Teraz zrozumiałem, czemu Pożeracz Chmur miał grube, puchate futro i temperaturę pieca chlebowego. Bez tego po paru godzinach przebywania w powietrzu spadłby w postaci kawałka lodu. Spuściłem powieki i „hipnotyzowałem” ból zmarzniętych uszu. Pewnie dlatego przegapiłem deltę, portowe zabudowania i lot wzdłuż głównego koryta rzeki. Zorientowałem się dopiero, gdy Pożeracz Chmur zaczął schodzić w dół długim, łagodnym ślizgiem. Otworzyłem oczy i, ku swojemu przerażeniu, zobaczyłem rosnący przed nami szklisty mur Zamku Magów. Tego nie było w planach. Mieliśmy siąść na uboczu i skromnie zapukać do bramy, a nie rozbijać się o magiczne ściany. Czerń i plugastwo! Mój wierzchowiec pokonał szczyt muru z minimalnym zapasem. Przechylił się na prawe skrzydło i wykorzystując zabłąkany powietrzny strumień, okrążył jedną z wież nonszalanckim łukiem. Następne wieże potraktował jak w grze „kamyczki-strumyczki”. Przeskakiwał z dachu na dach, szybując lekko. Popisywał się po prostu. Prosiłem, żeby przestał. Ostrzegałem przed Starszyzną Kręgu i nieprzyjemnościami, jakie mogą tu spotkać nachalne smoki. Groch o ścianę.

Smocze popisy skończyły się gwałtownie i nieprzyjemnie. Kreśląc w powietrzu pętle, wpadliśmy w ścianę gęstej ulewy. Nagle oślepliśmy. Pożeracz Chmur, zaskoczony i zszokowany, usiłował cofnąć się, tłukąc bezsensownie skrzydłami. Zaczepił jednym o fragment architektury i runęliśmy. Świat machnął kozła. Zacząłem żegnać się z żciem. Upadek skończył się okropnym wstrząsem, chyba na moment straciłem przytomność. Następne, co pamiętam, to ogród do góry nogami. Wisiałem głową w dół, zaczepiony stopą w asekuracyjnej pętli. Dokoła rosła marchewka. Mignęło mi, że coś musi w tym być – już drugi raz zlecieliśmy w jarzynki.

„Przepraszam” – dobiegło ze strony Pożeracza Chmur. Tylko tyle. Naprawdę. Markotny Pożeracz Chmur lizał zranione skrzydło, a ja usiłowałem się uwolnić. Nie zdążyłem. Zobaczyliśmy, jak szarżuje na nas zdumiewająca postać. Wojownik w efektownie rozwianej szacie, z włosem zjeżonym w bitewnym szale i długim, błyszczącym ostrzem wzniesionym nad głową. W mgnieniu oka wyobraziłem sobie rzeź, do jakiej mogło dojść już za moment. Rannego, rozszalałego Pożeracza Chmur, krew tryskającą strumieniami, oderwane ręce i nogi. I to właśnie teraz, gdy chciałem zdawać egzamin! Zrobiłem to, co pierwsze przyszło mi do głowy. Tuż przed nosem napastnika pojawiła się żelazna krata. Zaskoczony, potknął się, przeleciał przez nią jak przez powietrze (bo też tym była). Łapiąc równowagę, zrobił jeszcze ze trzy kroki, znów się potknął, upuścił miecz, który wbił się w ziemię. Wojownik zrobił „tygrysa” przez głowę i legł między smoczymi łapami. Widowisko trwało około pięciu sekund. Pożeracz Chmur przyglądał się temu ze zdumieniem i pewną dozą rozbawienia. Zupełnie inne odczucia musiał mieć ów mężczyzna, gdy zobaczył nad sobą rozwierający się z apetytem ogromny pysk pełen zębisk spiczastych jak sztylety. Wciąż widzę jego zbielałą z przerażenia twarz, pokreśloną sinymi pasami i rozszerzone oczy, pełne grozy. Smocza paszcza otworzyła się, a długi, różowy jak płat szynki jęzor… oblizał niespodziewanego gościa, soczyście i z rozmachem. Mężczyzna usiadł i zaczął wycierać się z nieopisanym obrzydzeniem. Dostałem okropnego ataku śmiechu.


***

Człowiek, który w pojedynkę rzucił się na lengorchiańskiego smoka, nazywa się Wiatr Na Szczycie i jest Hajgiem. A to oznacza, że pochodzi z najdzikszego, najdalej wysuniętego na północ zakątka cesarstwa, czyli Gór Zwierciadlanych. Jego czarne włosy, przystrzyżone nad czołem w sztywną szczotę, a puszczone swobodnie na karku, nie ukrywały przyciętych w linii prostej wierzchołków uszu, od których biegły ku kątom ust szerokie linie mało wykwintnych tatuaży plemiennych. Hajg owinięty był jednym kawałem niebieskiej tkaniny spiętym szerokim pasem i nosił bardzo wysokie buty uszyte z plamistej skóry dzikiego kota. Był też magiem z Kręgu Mistrzów, w co naprawdę trudno było uwierzyć, biorąc pod uwagę jego wygląd.

Naburmuszony Wiatr Na Szczycie uwolnił mnie z pułapki, ale gadać musiał z Pożeraczem Chmur. Dokoła gromadzili się zdumieni i podekscytowani mieszkańcy zamku, depcząc grządki. Byłem nieswój pod ostrzałem tylu spojrzeń. Zdjąłem mokrą od deszczu kurtkę i przysiadłem, oparty ramieniem o smoczą łapę. Tu czułem się bezpieczniej. Miałem nadzieję, że zobaczę wśród gromady obcych znajomą postać Płowego, ale mego przybranego ojca nie było. Pewnie, minęło przecież tyle czasu. Zapewne obowiązki wezwały go do domu.

Opanowano jakoś bałagan, przy wydajnej pomocy Wiatru Na Szczycie, który, zbłaźniwszy się fatalnie, tym gorliwiej przepędzał służbę. Na koniec w warzywniku pozostali tylko: Pożeracz Chmur i ja, Hajg oraz dwóch zwyczajnie wyglądających magów w średnim wieku. Jeden z nich był Mówcą.

„Co cię tu przywiodło?”

„Sprawdzian.” – Niepewnie pokazałem miejsce nad lewą piersią, gdzie umieszczano znak kasty.

„Dość późno.”

Zwiesiłem głowę z pokorą, wpatrując się w czubki butów. Mieli wszelkie prawa, by mnie odrzucić, ukarać lub nawet uwięzić. W tych murach nie obowiązywały cesarskie edykty. Ale miałem pewne szansę, chyba miałem. Mówca uniósł mi brodę i zobaczyłem, że się uśmiecha.

„Iskra czuje się dobrze. Przesunęliśmy mu termin ze względu na brak dojrzałości. Ale ty, mam wrażenie, dorosłeś. Poza tym masz poręczyciela.”

Tu Mówca spojrzał na Pożeracza Chmur i znów się uśmiechnął. Uznałem, że mogę odwzajemnić ten uśmiech.


***

Umieszczono nas w wygodnym miejscu – obszernej stodole, wypełnionej częściowo sianem z pierwszego pokosu. Było tu miękko, przyjemnie i ładnie pachniało. Ktoś domyślił się, że nie zechcę zostawić Pożeracza Chmur. Znalazłem w środku zwinięty pled i swoją starą torbę podróżną, zawierającą zapasową bieliznę, koszule, ręcznik i żywicę do czyszczenia zębów. Na wierzchu leżała kartka złożona we czworo, z jednym znakiem: „Kamyk”. Rozłożyłem papier drżącymi rękami. Płowy pisał, że długo czekał. Niepokoił się i wyrzucał mi brak jakichkolwiek wieści. Obiecywał, że mnie stłucze, jak tylko wrócę do domu, a jednocześnie życzył pomyślności. Miał nadzieję, że jestem zdrowy i nie stała mi się krzywda. Na koniec wspominał własne złe samopoczucie i plany powrotnej podróży.

Jeśli czytasz w tej chwili ten list, to znaczy, że wróciłeś do Kręgu. Pamiętaj, cokolwiek się zdarzy, czekam na ciebie, synu – przeczytałem na dole strony. Ukryte pod chaotyczną formą przebijało z listu głębokie uczucie Płowego do mnie. Napisał „synu”, chociaż nie byłem jego dzieckiem. Zastanowiłem się, czy kiedykolwiek zwróciłem się do Płowego inaczej niż znakiem imienia. Czy kiedykolwiek nazwałem go ojcem? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zalała mnie ogromna fala wstydu. Tak może się czuć przestępca wystawiony w klatce na targu, w którego dzieciarnia rzuca kamieniami i oślim łajnem. Zasłoniłem twarz rękami i siedziałem, myśląc, jakim jestem okropnym, niewdzięcznym, samolubnym potworem.

Pożeracz Chmur trącił mnie nosem w plecy.

„Odczep się” – pomyślałem.

Dmuchnął mi w kark.

„Jak sądzisz?…” -jego przekaz był tak niewyraźny, że gdyby mówił, to pewnie by szeptał. – „Jak myślisz, z tego jaja wylęgnie się chłopak czy dziewczyna?”

On też myślał o domu.

„Chłopak pewnie byłby lepszy. Przyzwyczaiłeś się już do mnie” – odparłem.

Pożeracz Chmur rozmarzył się:

„Kiedy podrośnie, nauczę go łapać ryby. Na haczyk.”

„I zbierać bursztyn?”

„Jasne. I latać na powietrznych prądach.”

„I układać wiersze?”

„I odgadywać zagadki.”

„Kraść rzodkiewkę.”

„Łapać kury.”

Sporo jeszcze wymieniliśmy rzeczy, które powinien umieć i robić mały brat Pożeracza Chmur. Zasnęliśmy jednocześnie, pogodzeni z sobą i resztą tego pokręconego świata.

Wiatr Na Szczycie, który przyszedł obudzić nas rankiem, bardzo się chyba zdziwił, widząc gigantyczny biały kłąb sierści, a w zagłębieniu tej bieli śpiącego beztrosko adepta magii. Przyniósł dobre wieści. Po śniadaniu miałem stawić się w Okrągłej Sali, gdzie odbywały się egzaminy. Pożeracz Chmur lojalnie trwał przy mnie, choć oznaczało to dla niego przelatywanie nad dachami i międzylądowania w rozmaitych dziwnych miejscach. Zwykle zbyt wilgotnych na jego gust. Niechcący rozgonił gromadę praczek, drugim razem omal nie zrujnował wodotrysku. W jednym z ogrodów minęliśmy nisko zawieszoną chmurkę, z której padał drobny deszcz zraszający kępę krzaków różanych. Pilnował jej młody mag z kasty Wiatromistrzów. Olśniło mnie, skąd wziął się ów nagły i podejrzany deszcz, jaki strącił nas w zagon marchwi. Na Wieczny Krąg! Praktyczny sposób podlewania warzywników!


***

Okrągła Sala zajmowała całe piętro jednej z wież. Była wielka. Mogłaby pomieścić nieduży dom. Gładkie, białe ściany zaginały się od pewnej wysokości niczym płatki kwiatowego pąka i spotykały w górze, pośrodku sufitu. Pręcikiem kwiatu była kolumna z szarego marmuru. Takim samym marmurem wyłożono podłogę, lecz choćbym oczy wypatrzył, nie dojrzałbym śladu łączenia płyt. Jakby cała posadzka stanowiła monolit; zapewne następne dzieło „iskrowych” kamieniarzy. Całe umeblowanie stanowiło tylko pięć krzeseł z wysokimi, rzeźbionymi oparciami. Zasiadło na nich pięciu magów, nad głową każdego znalazł się symbol jego kasty. „Usta” nad Mówcą, „Żółw” nad Strażnikiem Słów, „Rozstajne Drogi” nad głową Przewodnika Snów. „Słońce” przeznaczono dla Iskry. Ostatnie miejsce zajął znajomy Wiatr Na Szczycie, a było ono oznaczone „Płomieniem” Stworzyciela – władcy materii, potęgi wśród magów. Jedno tylko zdumiało mnie i nawet trochę oburzyło. Nie zjawił się żaden Tkacz Iluzji. Nie było krzesła ze znakiem „Dłoń”. Kto więc miał oceniać moje umiejętności?

Ze zrozumiałych względów porozumiewał się ze mną Mówca.

„Zacznij od czegoś prostego. Może od jabłka?” – i wyciągnął rękę.

Jabłko?! Bogowie światła i cieni! A ja spodziewałem się czegoś bardzo trudnego. Na dłoni Mówcy pojawiło się wielgachne jabłko, rozmiarów bez mała dyni. Zaskoczony mag upuścił je. Spadło na posadzkę. Pamiętałem o głuchym łomocie, jaki mogło wydać, a nawet uwzględniłem echo. Nie na darmo uczyłem się przez całą porę deszczów.

„Mniejsze!” – myśl Mówcy ukłuła mnie przykro; więc nie ma poczucia humoru. Podałem mu malutkie rajskie jabłuszko, a wtedy zobaczyłem, że Wiatr Na Szczycie śmieje się szeroko i szczerze. Mrugnął do mnie, a ja od-mrugnąłem. On jeden z całej piątki siedział swobodnie. Widać, że miał dystans do sprawy. Przestałem się denerwować.

Stwarzałem miraże przedmiotów, ludzi i zwierząt. Kazałem im tupać, warczeć, ćwierkać, prychać. Przywoływałem stworzenia z baśni, a na wyraźne życzenie Wiatru Na Szczycie – „zdziwiaczki”.

Zamieniłem Okrągłą Salę w jezioro. Wokoło pływały ryby, kołysały się wodorosty. Bąbelki powietrza jak sznureczki drobnych pereł pędziły ku odległej powierzchni wody, kołyszącej się nad nami niczym wielkie lustro. Wąż wodny gonił drobną rybkę, unosząc kłębki mułu spomiędzy kamieni. Porwał ją i połykał wolno, wydymając pasiaste gardło. Bezczelny kolcogrzbiet podpłynął do najbardziej ponurego z magów i skubnął go w ucho. Mężczyzna opędził się niecierpliwie. W następnej chwili zdał sobie sprawę, że zwierzątka właściwie nie ma i udał, że się właśnie drapie. Pozwoliłem krabowi wspiąć się na sandał Iskry. Został strącony między listki strzałki wodnej. Trzeba przyznać, że publiczność miałem fatalną. Byli sztywni, spięci i jak gdyby zniecierpliwieni. Nudziłem ich czy jak? Całkiem jakby cierpieli na niestrawność i drżeli, czy zdążą do wychodka. Wyjątkiem był Wiatr Na Szczycie. Ten starczał za tamtych czterech. Bawił się całkiem dobrze. Próbował chwytać ryby niczym podrażniony kocur, wiercił się, a nawet (nie zmyślam) obgryzał wodną roślinność. Był kłopotliwy, ale wolałbym jego niż nawet dwudziestu biernych obserwatorów.

Zniechęcony zlikwidowałem wizję jeziora. Mówca spytał, czy przygotowałem coś według własnego pomysłu. Żachnąłem się. Coś własnego? A co właściwie robiłem do tej pory?

Krążyłem przez parę minut po sali, zastanawiając się i odpoczywając. Mimo długiego wysiłku nadal byłem w formie. Żadnych zawrotów głowy, krwotoków z nosa, do czego zapewne doszłoby jeszcze rok temu. Lekkie znużenie -to wszystko. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem Pożeracza Chmur leżącego na szerokim podeście schodów. Dojrzał mnie i pomachał uchem w geście sympatii. Usiadłem na parapecie, z przyzwyczajenia krzyżując nogi jak przy medytacjach. Popatrzyłem na Mówcę. Zaciskał palce na poręczach krzesła, a w jego oczach… czyżbym ujrzał napięcie i coś w rodzaju głodu?

Skupiłem się. Rozwijałem pod opuszczonymi powiekami szczegółową wizję tak, by ukazać ją kompletną, bez poprawek. Bez błędów i rozpaczliwych improwizacji. Taką, która wreszcie trochę ożywi tę nieciekawą widownię. Otworzyłem szeroko oczy i rzuciłem iluzję w przestrzeń Okrągłej Sali. W jednej chwili zniknął sufit i ściany. Nad nami wisiało pochmurne jesienne niebo. Było chłodno. Wiatr zrywał pierwsze pożółkłe liście z wysokich żywopłotów, wyższych od dorosłego mężczyzny. Takie właśnie ogrody-labirynty zakładano w dalekim Northlandzie. Dla zabawy, a czasem jako azyle samotników, jak opowiadał Moneta.

Krajobraz trwał – statyczny i senny. Od czasu do czasu spadł liść z lekkim szelestem, który przechowywałem do tej pory w głębokim zakamarku pamięci. Gdzieś przenikliwie krzyknął ptak i zaraz zamilkł. Pierwszy ruszył się, jasna rzecz, Wiatr Na Szczycie. Wszedł w zieloną bramę labiryntu, podejmując moją grę i ciągnąc za sobą innych. Długi czas bawiłem ich ponurą scenerią otoczenia. Pajęczynami zwisającymi z gałęzi, opuszczonymi ptasimi gniazdami i mżawką, kępami bladych, śliskich grzybków oraz smętnymi krzykami niewidzialnych ptaków. Magowie krążyli po roślinnych korytarzach, nie orientując się, że już po raz kolejny okrążają salę. Zmieniałem układ labiryntu tak, że wydawał się nieskończenie wielki. Każda ścieżka różniła się od poprzedniej drobnymi szczegółami, choć naprawdę była tą odwiedzoną parę minut temu. Zaniepokojony Przewodnik Snów próbował zignorować miraż i wszedł prosto w żywopłot. Podrapał sobie twarz. Labirynt istniał na zewnątrz i jednocześnie w mej głowie. Kontrolowałem go w całości. Liściaste mury były dla mnie przezroczyste.

Z zawstydzeniem przyznaję, że wodzenie za nos grupy dorosłych, w dodatku Mistrzów Kręgu, daje satysfakcję. Ale nawet Wiatr Na Szczycie w pewnym momencie miał dość. Zmarszczył brwi i powoli pokręcił głową. Potraktowałem to jak sygnał, że lepiej nie przeciągać struny. Po kilku krokach wędrowcy trafili na okrągłą polankę, porośniętą równiutkim, zielonym dywanem mchu. Ze środka kręgu wystrzelił pęd. W oczach grubiał, rozwidlał się, pokrywał korą i liśćmi. Nim się kto obejrzał, polankę nakrył dach z liści i owoców. Owocami były szklane kule, a w każdej z nich tkwił inny symbol. Był tam „Okręt” Wiatromistrzów, „Gałązka” Szperaczy, „Węzeł” Wędrowców… także „Żółw”, „Płomień”, „Usta”, „Słońce” i wiele innych. Cały zbiór emblematów z księgi mego ojca-maga. Iskra wyciągnął rękę i ostrożnie zerwał jedną z kuł. Oglądał przez chwilę miniaturkę strzały, zanim pękła i rozsypała się, siejąc chmurę srebrzystego pyłu. Niewielkie szklane bomby eksplodowały kolejno, przesłaniając wszystko tumanem migotliwego proszku. A gdy po chwili opadł i zniknął, pokasłująca piątka magów stała wokoło marmurowej kolumny pośrodku sali. Czasami sam siebie zadziwiani.

Raptem straszliwie zmęczony osunąłem się gdzieś w miękką, ciepłą norę i straciłem świat z oczu. Obudziłem się, leżąc na czymś twardym. Posadzka. Głowę miałem na czyichś kolanach. Zemdlałem? Okazało się, że nie. Po prostu zasnąłem. Skądinąd całkiem normalna reakcja przeciążonego organizmu. Podobno spałem około piętnastu minut, podczas gdy egzaminatorzy wpatrywali się we mnie jak konie w żłób.

„Zadziwiające. Absolutnie zadziwiające” – dotarło do mnie od strony Mówcy. To, zdaje się, oznaczało, że zwyciężyłem.

Wstałem i zobaczyłem, że sala się zmieniła. Posadzkę zaścielały okruchy szkła. Rama okienna – wypchnięta z osad i częściowo połamana, zwisała smętnie na jednym zawiasie. Zaś ściana pod oknem naznaczona była kilkoma długimi, głębokimi aż do czerwonej cegły śladami pazurów. Złapałem się za głowę. Cholerny Pożeracz Chmur!

Jednak, nie wiedzieć czemu, czwórka magów nie wyglądała na rozgniewaną.

„Troszczy się o ciebie ten twój smok.” – To Mówca. – „Okno naprawimy, a rysy zostawimy na pamiątkę.”

Najwyraźniej coś mi umknęło. Przewodnik Snów, Iskra i Strażnik Słów klepali Stworzyciela po ramionach, chwytali za przeguby w geście przyjaźni. Wszyscy rozradowani, jakby właśnie dziedziczyli fortunę. Nic nie rozumiałem. Zresztą mogli nawet rozbierać się do naga i chodzić na rękach. Mnie obchodziło tylko jedno.

„Czy zdałem? Czy ja zdałem?” – domagałem się natarczywie odpowiedzi, nie zważając ani na normy dobrego wychowania, ani na to, że ze zdenerwowania jednocześnie używałem mowy znaków. Dorośli i ich ważne sprawy! Byli niemożliwi. Zajęci sobą, machali rękami jak przekupki, ani myśląc o osobie najbardziej zainteresowanej. Kto wie, czy nie zrobiłbym czegoś nie do odpracowania (a ręce mnie swędziały, by dać w przycięte ucho Wiatrowi Na Szczycie), gdyby magowie nie doszli nagle do porozumienia.

Jak na rozkaz ustawili się rządkiem, Stworzyciel pośrodku i nieco z przodu. Raptem zrobiło się uroczyście. Mrówki przeszły mi po plecach. Wiatr Na Szczycie, szczerząc zęby jak rozradowany wilkołak, położył mi ręce na ramionach. Znałem możliwości jego kasty i oczekiwałem mentalnego kontaktu. Zamiast tego między naszymi twarzami uformowały się zwiewne znaki, jakby splecione z dymu, lecz mimo to wyraźne.

Czy boisz się igieł, Tkaczu Iluzji? – przeczytałem.


***

Nie bałem się igieł.

Nie zapomnę Wiatrowi Na Szczycie tej historii. Stworzyciel? Umrzeć można ze śmiechu. Pomyśleć, że dałem się nabrać na krzesło z fałszywym znakiem. Hajg był po prostu Tkaczem Iluzji, tak jak i ja. Może nie po prostu. Mistrz Kręgu z pewnością nie jest kimś pospolitym.

Wiatr Na Szczycie towarzyszył mi jak cień. Od chwili jego ujawnienia porozumiewaliśmy się za pomocą napowietrznego pisma. Dowiedziałem się paru interesujących rzeczy. Magowie byli pod wrażeniem mojego pokazu. Gdyby nie świadectwo Mówcy, nie uwierzyliby, że nie słyszę. Umiejętnościami przerastałem zwykły poziom adepta. Jak bardzo – Mistrz nie chciał zdradzić, ale podejrzewam, że połowa tego, co prezentowałem, starczyłaby do zdobycia tatuażu. Rozpierała mnie radość. Jakże dumny będzie Płowy, gdy wrócę do domu z certyfikatem i znakiem kasty. Tak wiele możliwości otwierało się przede mną. Wszelkie zbiory, księgi i pomoc Kręgu dla wiejskiego chłopca. Nowe obowiązki, wiele pracy, zapewne też nowe wybory do dokonania. A dlaczego taką przyjemność sprawiło moje zwycięstwo Wiatrowi Na Szczycie? Otóż było nas niewielu. Ze zdziwieniem dowiedziałem się, że jest zaledwie czterech Tkaczy Iluzji w Zamku Magów i około dwóch setek rozrzuconych po cesarstwie. Liczby magów innych kast szły w tysiące. Byliśmy wygasającą grupą, czy dopiero czekał nas rozkwit?

Snułem te rozważania, leżąc na stole Mistrza Tatuaży. Jego pracownia była podobna do zakątka Monety, choć oczywiście dużo większa i jaśniejsza. Tutaj również na ścianach porozwieszano rysunki. Przedstawiały głównie barwne ornamenty, wzory kwiatowe lub stylizowane zwierzaki. Dopatrzyłem się też znaków bóstw, emblematów wyobrażających czaszki, splecione węże lub ryby -symbole płodności i urodzaju. Byłem tak zajęty rozglądaniem się dokoła, że pierwsze ukłucie zaskoczyło mnie całkowicie. Na dodatek trafiło w nerw. Podskoczyłem jak ryba rzucona żywcem na gorący olej. Mistrz Tatuażu poklepał mnie po brzuchu, gestem, jakim mógłby uspokoić nerwowego psa. Zawstydziłem się. W takich sytuacjach należy zachować hart ducha i prezentować twardy męski charakter. Wiatr Na Szczycie z pewnością pękał ze śmiechu. Popatrzyłem w stronę fotela, na którym rozsiadł się wygodnie. Nie, nie śmiał się. Oczy miał zmrużone, a na ustach błąkał mu się tylko łagodny uśmiech. Kciukiem pocierał niebieskawy pasek wiodący wzdłuż szczęki. Co wspominał? Tępe igły hajgońskiego szamana, czy swoją własną wizytę w tym miejscu przed laty?

Mistrz Tatuażu – krępy, siwawy mężczyzna – pracował bez żadnego szablonu. Doświadczoną ręką wykłuwał wzór na skórze, posługując się igłą o grubej główce i maleńkim zbiorniczku na farbę oraz miniaturą młotka kamieniarskiego. Obserwowałem to z uniesioną głową, dopóki nie znudziłem się i nie zabolała mnie szyja. Operacja nie była bolesna, raczej przykra. Mistrz miał ustalony rytm. Raz, dwa, trzy – szczypanie; cztery (!) – ostrze wchodzi głębiej, pięć – lekki nacisk gąbki wycierającej nadmiar barwnika. A potem od nowa. Od czasu do czasu czułem łaskotanie kropli krwi spływającej pod pachę.

Wróciliśmy z Wiatrem Na Szczycie do dyskusji o mirażach. Świetnie służyło nam w tym biało otynkowane sklepienie komnaty. W trakcie oczywiście wypłynął nieszczęsny wypadek z Iskrą, a pamiętałem też draśnięcie na twarzy Przewodnika Snów, pozostawione przez kolec mirażowego żywopłotu. Co więc w tych zjawach było prawdziwe, a co nie?

Wiatr Na Szczycie sięgnął za pas i rzucił czymś w moją stronę. Chwyciłem przedmiot odruchowo, zanim jeszcze zorientowałem się, co to jest. Zabolało aż po łokieć! To było stalowe słoneczko. Broń skrytobójców! Dwa z sześciu promieni wbiły mi się w dłoń. Osłupiałem ze zdumienia i poczucia krzywdy. W następnym momencie kawałek metalu rozpłynął się jak dym, ale krwawiące ranki pozostały.

Iluzje nie ranią. Rani wiara w nie – napisał w powietrzu Mistrz Iluzji. Skaleczyła mnie własna wyobraźnia? Dziękuję za naukę. Dowiedziałem się ważnej rzeczy, ale to nie załatało dziur w ręce. Płowy twierdził, że w każdym człowieku siedzi zwierzę. Moje zobaczyło ostrze, zanim ja sam je dostrzegłem, i teraz nadal upierało się przy swoim.

Oczywiście, znów gwałtownie się poruszyłem, wyrywając Mistrza Tatuażu z ustalonego rytmu. Zbeształ mnie i Wiatr Na Szczycie. Zdaje się, że byliśmy „trudni”. Praca Mistrza Tatuażu trwała długo, choć znak miał być prosty i niezbyt duży. Przerywaliśmy dwukrotnie, żeby odpocząć, zjeść cokolwiek i przyłożyć zimny okład.

Wreszcie postawili mnie przed lustrem. Za sobą widziałem kpiarsko uśmiechniętą gębę Wiatru Na Szczycie. To był dzień zaskoczeń. Nad lewą piersią, na zaczerwienionej skórze miałem świeży znak „Dłoń”, a pod nim, precyzyjnie odrobione pół kręgu! Co to miało znaczyć?! Byłem połową maga?! Już miałem wybuchnąć, gdy Wiatr Na Szczycie odsłonił własny znak. Jego krąg otaczający symbol kasty był złożony z dwóch połówek. Dolna była należycie czarna, ale górna błękitniała wspaniałym, jedynym w swoim rodzaju kolorem magów. Tkacz Iluzji potarł mocno emblemat. Na poróżowiałym ciele, po obu stronach znaku ukazały się podskórne blizny wieszczące: „Krąg Magów”. Z pewnością miałem takie same. Jedna z tajemnic kunsztu Mistrza Tatuażu.

Na lustrze ukazało się pismo Wiatru Na Szczycie:

Krąg pokłada w tobie wielkie nadzieje. Być może zastąpisz mnie. Teraz tylko od ciebie zależy, czy dopełnimy twój znak czernią, czy błękitem.

Patrzyłem na swoje odbicie w lustrze, wzruszony i lekko przerażony. Ta nieszczęsna połowa kręgu była większym zaszczytem niż można by przypuszczać. Miałbym zostać następcą Wiatru Na Szczycie? Mistrzem Kręgu? Dotąd myślałem o zdobyciu certyfikatu jak o czymś ostatecznym. Tymczasem wszedłem na jedno wzgórze, a za nim ukazało się następne, wyższe. Ile musiałbym jeszcze pracować, by błękitny łuk zwieńczył czarną podstawę?

Nieświadomie uniosłem rękę, by dotknąć świeżego rysunku, na którym zasychała warstewka limfy. Mistrz Tatuażu złapał mój przegub, przyłożył tampon do rany i zaczął mnie bandażować, fachowo przeciągając długi pas płótna przez pierś i bark. Wiatr Na Szczycie przekładał na ciągi znaków długą mantrę ostrzeżeń – nie dotykać brudnymi rękami, nie drapać, nie zrywać strupa wraz z opatrunkiem, nie chlapać się w byle jakiej wodzie… Gdy ukazało się: Przez jakiś czas unikać alkoholu, zamknąłem oczy. Przypominam, że wychowałem się pod dachem medyka. Część życia zatruły mi pytania w rodzaju: „Co ci zaszkodziło i dlaczego słodycze?”


***

Nie był to koniec zdarzeń w Zamku Magów. Z pracowni Mistrza Tatuażu Wiatr Na Szczycie zabrał mnie tak szybko, że ledwo zdążyłem się pożegnać. Trafiłem do obszernej, okrągłej sali, dookoła biegł korowód kolumn tworzących odrębny krużganek. Pośrodku stał pulpit, a na nim leżał spory przedmiot owinięty tkaniną. Kształt sugerował kasetę lub księgę. Pomiędzy kolumnami zgromadziła się rzesza magów. Pamięć podsuwa mi teraz wiele tamtych twarzy. Młodych mężczyzn, którzy niedawno pożegnali wiek chłopięcy, i takich, którym lata przesiały srebrem ciemne włosy. Oblicza wyczekujące, wesołe lub zachowujące wyraz rezerwy. Zdumiałem się i speszyłem, widząc, jak wielu ich przyszło.

„Idź. Szukaj ścieżki” – podsunął mi któryś z Mówców. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, potem dostrzegłem, że wzór jasnoniebieskich linii na podłodze tworzy rodzaj labiryntu. To mi się nie spodobało. Płowy nigdy nie opowiadał o takim elemencie inicjacji. Czyżby była to subtelna pomsta za psotę w trakcie egzaminu?

Dłoń Wiatru Na Szczycie pchnęła mnie lekko i ruszyłem. Nie było łatwo. Ścieżki pętliły się, rozwidlały, kończyły ślepo… Namalował to chyba ktoś chory na umyśle. Gdy po raz kolejny stanąłem u końca dróżki-pomyłki, mając cel pozornie w zasięgu ręki, zatrzymałem się i zacząłem myśleć. Sięgnąłem do własnych zdolności. Wysłałem białą linię, by spenetrowała zakątki labiryntu, tworząc w miarę sensowną mapę. Szybko stwierdziłem, że to głupie. Operacja trwała zbyt długo. Spróbowałem zmienić system ścieżek, ale jeden rzut oka na miny obecnych dał mi znać, że chyba łamię reguły. Wtedy dotarł do mnie Pożeracz Chmur, który gdzieś na zewnątrz walczył z otoczeniem nie dopasowanym do smoczych rozmiarów. Nie była to myśl ani obraz, tylko idea. Ciepłe dotknięcie przyjaznego uczucia, dodające otuchy. Już wiedziałem, co zrobię. Markotny chłopak, zaplątany w malowaną pułapkę, na oczach zgromadzenia zmienił się w niedużego, białego smoka. Nie dotykając posadzki „przeleciał” nad labiryntem i w elegancki sposób wylądował u celu. Przybrałem znów własną postać. Nikt nie protestował, gdy rozwijałem wzorzysty materiał pakunku. Wewnątrz znajdowała się księga. Oprawna w skórę, gruba na szerokość dłoni, z kantami zabezpieczonymi mosiężnymi blaszkami, spięta klamrą. Jak ta, która była w posiadaniu Płowego. Diariusz, gdzie mag spisuje najważniejsze fragmenty swego życia. Osiągnięcia i porażki.

Na księdze leżała złożona szarfa, jaką przewiązuje się tunikę.

„Błękit maga” – pomyślałem, biorąc ją do rąk. Owinąłem się w talii tym symbolicznym pasem. Sam – tak jak wielu przede mną. Sam dlatego, że zawsze sami odkrywamy swoje możliwości. Nikt nie uczy nas, magów, jak tworzyć miraże, przesyłać myśli czy wędrować w poza świecie. Uczą nas tylko, jak się uczyć. Podniosłem diariusz (był okropnie ciężki) i zobaczyłem, jak paru magów wyciąga w moją stronę dłonie z rozpostartymi szeroko palcami, a inni idą za ich przykładem. Zupełnie jakby chcieli przekazać w mowie rąk: symbol „Dłoń” – Tkacz Iluzji. Tkacz Iluzji – mag, jeden z nas. Nasz, włączony do Kręgu. Nasz na zawsze.

Trzymając księgę w objęciach, odwróciłem się, szukając oczyma Wiatru Na Szczycie. Roześmiany, jedną rękę uniósł nad głową, rozkładając palce. Drugą wyciągnął ku mnie. Poszedłem za tym wezwaniem.


***

Na tym kończył się zapis. Uniosłem głowę i spojrzałem prosto w ciemnobrunatne oczy Pożeracza Chmur. Oblizywał rysik – oczywiście język miał już zupełnie czarny. Przed nim leżała karta ze świeżym rysunkiem. Na białej płaszczyźnie rozpościerał skrzydła smok, przedstawiony w locie. Pęd powietrza przyciskał mu uszy do głowy i mierzwił futro. Na jego karku przycupnęła maleńka sylwetka człowieka.

„Wiosną. Razem” – przekazał Pożeracz Chmur.

„Razem” – potwierdziłem.

To było jak przysięga.


Wyspa Szaleńca


Niedobrze, jeśli nie pamiętasz o czyichś urodzinach.

Jeszcze gorzej, kiedy nikt nie pamięta o twoich. Nie dostaniesz śniadania do łóżka ani żadnego drobnego upominku.

Natomiast godne pozazdroszczenia jest, gdy nie znasz swojego własnego dnia urodzin. Wbrew pozorom jest to czysta przyjemność. Możesz wtedy wybrać sobie taki dzień, który będzie ci najbardziej odpowiadał.

Gdy Płowy zabrał mnie do swojego domu, byłem jeszcze bardzo mały. Moi rodzice już nie żyli. Zaraza zabrała wtedy prawie połowę mieszkańców Strzelców i nikt nie miał głowy do tego, by pamiętać, kiedy urodziła się jedna z wielu sierotek. Tylko wiejskiej akuszerce, którą choroba ominęła szczęśliwie, zdawało się, że przyszedłem na świat wiosną, gdy drzewa owocowe pokryły się kwiatami.

Przyjemnie jest otworzyć rankiem okno, zobaczyć gałęzie wiśni oblepione kwieciem. Początek dnia pachnie zroszoną trawą, kwiatami i mlekiem z porannego udoju. I już wiadomo, że to na pewno dziś, teraz, zaraz kończy się kolejny rok twojego życia.

W dniu, jaki sobie wybrałem, by skończyć szesnaście lat, siedliśmy we trójkę pod wiśniami – Płowy, Pożeracz Chmur i ja. Jedliśmy chleb z miodem. Białe płatki wpadały nam do miseczek z lepką słodyczą. Pszczoły siadały na kromkach. Dmuchaliśmy, by je odpędzić. Oblizywaliśmy umazane miodem palce i śmialiśmy się bez wyraźnego powodu. Tylko dlatego, że dzień był pogodny i kwitły wiśnie.

Dzień urodzin, nawet jeśli są to urodziny maga, nie jest aż tak ważnym wydarzeniem, by opisywać je dokładnie w kromce. Chyba jednak powinienem o nim choć wspomnieć, gdyż właśnie wtedy Pożeracz Chmur zadziwił mnie po raz kolejny.

Pozostając w ludzkiej postaci, był podobny do mnie. Ten sam wzrost, waga, kształt głowy, uszu, a nawet identyczne zęby. Dlatego zresztą pełnił w naszym domu rolę szczęśliwie odnalezionego po latach mego ciotecznego brata. Historia ta wycisnęła łzy z oczu wszystkich mieszkańców osady. Ale nie w tym rzecz. Przyzwyczaiłem się, że po obejściu krąży moja kopia – długonogi, kanciasty dryblas, sprawiający wrażenie, że ma za dużo kolan i łokci. Aż tu nagle, właśnie podczas śniadania pod wiśniami, spostrzegłem wyraźną zmianę. Pożeracz Chmur raptem zrobił się dużo zgrabniejszy, szerszy w ramionach i ogólnie jakby doroślejszy. Kiedy go o to spytałem, odparł spokojnie:

„Dopasowałem się.”

„Do czego?”

„Do ciebie.”

Minę musiałem mieć nieszczególną, bo Pożeracz Chmur strasznie się uśmiał. Lecz czy to moja wina, że w domu nie było ani jednego dużego lustra? Jakoś nie dał mi do myślenia fakt, iż wszystkie koszule zrobiły się ostatnio dziwnie ciasne.

Okazało się, że Pożeracz Chmur nie rośnie normalnie, tylko „dopasowuje się”. Przynajmniej jako człowiek, a nie smok. Coś w tym było. Zauważyłem rozmaite drobne szczegóły, które różniły Pożeracza Chmur od zwyczajnego człowieka. Nie potrzebował się strzyc. Po prostu jego włosy nie wydłużały się. Podobnie było z paznokciami. Co jakiś czas widziałem, jak złuszczają się w postaci cieniutkich płatków, podobnych do rybich łusek. Nie spostrzegłem też, by się pocił. Możliwe, że było to zaletą. Ktoś, kto myje się równie rzadko jak Pożeracz Chmur, powinien cuchnąć niczym zaniedbana obora. Z czasem doszedłem do wniosku, że Pożeracz Chmur nie ma własnego zapachu. Przyjmował woń otoczenia, co specjalnie sprawdzałem. W zależności od tego, gdzie przebywał przez dłuższy czas, czuć go było sianem, wełną, roślinami, drewnem lub zwierzęcą sierścią.

O tym, jak znakomicie widział w ciemnościach, przekonał się nie raz Płowy, gdy Pożeracz Chmur budził go, urządzając nocą łowy na myszy. Chwytał je ręką. O tym, jaki był silny, chyba już wspominałem. Po prostu osobliwość.

Zgromadziliśmy wraz z Płowym ogromną liczbę notatek o Pożeraczu Chmur i jego obyczajach. Materiały rozrastały się jak gałęzie drzewa. Odpowiedź na jedno pytanie rodziła dwa następne. Wkrótce doszliśmy do wniosku, że pogubimy się w stosach papieru, jeśli nie zaczniemy prowadzić rejestru. Lecz to jeszcze mnie nie zadowalało. Im więcej Pożeracz Chmur opowiadał o swoim „domu”, tym bardziej pragnąłem znaleźć się tam razem z nim. Zobaczyć dalekie Południe. Wysokie drzewa o pierzastych koronach, węże, syreny i ogromne lewiatany. Poczuć pod stopami gorący jak lawa piach na plażach Smoczych Wysp. Przekonać się, czy rzeczywiście leżą na nich muszle większe od ludzkiej głowy. Wręcz śniłem o tym po nocach. Marzenie zaczęło graniczyć z obsesją. Ojciec oczywiście nie pochwalał moich planów, choć przyznawał, że okazja do obserwacji rodziny smoków na ich własnym terytorium mogłaby już się nie powtórzyć. O dziwo, Pożeracz Chmur również był przeciw. Długo krążył wokół tematu, aż wreszcie niepewnie wysunął przypuszczenie, że mógłbym zostać niemile przyjęty. Więcej rozmawiał o tym z Płowym i dopiero on uświadomił mi brutalnie, co to może oznaczać. Mógłbym zostać zabity, pożarty lub okaleczony, zależnie od humoru rodziny mego przyjaciela. Pożeracz Chmur był bystry, miły, towarzyski i na swój sposób dobrze wychowany, ale nie powinno się jego cech przypisywać całej rasie. Jasna rzecz, że Płowy miał rację, a Pożeracz Chmur był w tej sprawie dużo rozsądniejszy ode mnie. Ja właściwie nie przejawiałem żadnego rozsądku. Nie wierzyłem w niebezpieczeństwo. Pamiętałem dobrze wielką mapę, wiszącą na ścianie w domu pewnego Mówcy. Na jednej z wysp Smoczego Archipelagu tkwiła szpilka o niebieskiej główce, oznaczająca maga imieniem Słony. Zaryzykował i przeżył, a przecież nie miał ochrony, jaką mnie zapewniłby Pożeracz Chmur.

„Smoki są niebezpieczne” – powtarzał Płowy aż do bólu rąk.

„Smoki są neutralne” – odpierałem uparcie, ciesząc się w duchu, że jestem już za duży, aby posyłać mnie za karę do łóżka o suchym chlebie.

Wszystko to działo się jeszcze przed moimi szesnastymi urodzinami. Ogromnie dużo czasu zajęło mi „zmiękczanie” Pożeracza Chmur. Zniżyłem się nawet do błagań i przekupstwa (uwielbia surową szynkę z miodem).

Potem nadszedł dzień, w którym zdecydowałem się ukończyć kolejny rok życia. Pożeracz Chmur wraz z Płowym wręczyli mi podarunek. Był on dla nich jednocześnie przyznaniem się do porażki. Płonąc z ciekawości, rozwinąłem warstwę nasączonego olejem płótna. Okrywało długie, szerokie ostrze czegoś pośredniego między mieczem i nożem. Świetnie wyważone, z rękojeścią dobrze leżącą w dłoni. Niewiele miałem dotąd do czynienia z bronią, ale ten kawałek metalu od razu przypadł mi do serca.

„Płowy zamówił u kowala” – przekazał Pożeracz Chmur. – „Jest odpowiedni do obrony, ścinania gałęzi i patroszenia ryb. Rybacy z Morza Syren takich używają.”

W ten sposób dowiedziałem się, że jednak stanę na najdalszym krańcu Smoczego Archipelagu.


***

Nie warto rozwodzić się nad przygotowaniami do podróży. Pisać o tym, jak setki razy przepakowywaliśmy rzeczy, które miałem zabrać. Ciągle zmniejszaliśmy ich liczbę. Wiedziałem dobrze – czego nie wezmę, tego nie będę miał. Smocze Wyspy nie obfitowały w sklepy. Z drugiej strony – Pożeracz Chmur był w stanie unieść tylko ograniczony ciężar.

Ojciec walczył o każdy drobiazg. W końcu musiałem mu wytłumaczyć, że nie jest ważne, czy będę miał co na siebie włożyć, tylko to, czy będę miał co jeść.

W ten sposób mój bagaż ograniczył się do starannie dobranego zbioru narzędzi, najniezbędniejszej odzieży, podstawowego zestawu leków i opatrunków oraz garnka i łyżki. Ciasno zwinięty rulon zawierał około pięćdziesięciu arkuszy papieru i paczuszkę z rysikami niezbędnymi do sporządzania notatek i rysunków.

Dorzuciłem do tego wszystkiego hamak, gdy Pożeracz Chmur mimochodem wspomniał o skorpionach. Paskudztwo!

Studiowaliśmy wszystkie mapy dostępne w domu Płowego, ustalając trasę podróży i najdogodniejsze miejsca odpoczynku. Pożeracz Chmur przechwalał się, że mógłby lecieć nawet trzy dni bez zatrzymania, lecz ostudziłem jego zapał. Nie wybieraliśmy się na wyścigi.


***

Gdy wyruszaliśmy, słońce dopiero wspinało się ku horyzontowi. Wszystko było wilgotne od rosy. Grube krople wisiały na źdźbłach trawy i na brzegach liści. Spadały znienacka na szyję z poruszonych gałęzi.

Płowy odprowadził nas do połowy drogi. Wciąż jeszcze zdawało mi się, że czuję jego uścisk na pożegnanie. Miałem lekkie wyrzuty sumienia, że znów zostawiam go samego, ale tak bardzo, bardzo ciągnęło mnie w świat.

Wybraliśmy zakątek odległy od wsi, by mieć pewność, że nie zaskoczy nas nikt niepożądany. Kępa zarośli zapewniała nam osłonę, a rozległy szmat łąki tuż obok – wystarczająco dużo miejsca do rozwinięcia skrzydeł. Pożeracz Chmur rozejrzał się powoli. „Nikogo” – zakomunikował. – „Odbieram tylko zwierzęta. Stado krów i psy, ale dość daleko.”

Rozpoczęliśmy przygotowania. Rozwijałem i układałem uprząż dla Pożeracza Chmur. Starałem się omijać go wzrokiem. Jadł łapczywie, rozrywając zębami wielki kawał surowej wątroby. Krew spływała mu po brodzie i kreśliła czerwone linie na przedramionach. Wyglądało to obrzydliwie, lecz było usprawiedliwione. Pożeracz Chmur potrzebował energii do przemiany. Było to podobne do wrzucania drewna w palenisko. A że paliwem musiało być akurat świeże mięso? Ostatecznie był smokiem.

Tymczasem słońce podniosło się wyżej. W szybkim tempie spijało rosę. Pożeracz Chmur przełknął ostatni kęs i oblizał palce. Zaczął rozbierać się, rzucając niedbale części ubrania na trawę. Skupiony, ze zmarszczonymi brwiami, zatoczył niewielkie kółko, badając trawę bosą stopą. Kręcił się, wybierał miejsce niczym pies szykujący się do snu.

„Trochę mokro.”

„Poczekaj jeszcze chwilę” – poradziłem, składając jego tunikę.

Chciałem wycofać się dyskretnie. Zostawić go samego, wiedząc, że nie lubi świadków podczas transformacji.

„Zostań” – poprosił niespodziewanie. – „Denerwuję się. Wolałbym mieć kogoś przy sobie.”

Ja też byłem niespokojny. Pamiętałem zdarzenie sprzed niespełna roku, gdy omal nie straciłem przyjaciela. Bałem się nieprzewidzianych komplikacji, a jednocześnie byłem ogromnie ciekaw, jak też wygląda smocza przemiana. Niewielu ludzi ją oglądało, a już na pewno nie z bliska.

Pożeracz Chmur wybrał wreszcie najsuchszy kawałek murawy. Położył się na wznak, zamknął oczy. Przekazał jeszcze:

„Trzymaj się na odległość przynajmniej czterech kroków.”

Po czym nagle zerwał kontakt. Odciął się tak gruntownie, jakby zamknął między nami grube drzwi. Pierś Pożeracza Chmur unosiła się i opadała w głębokim, regularnym oddechu. Za którymś razem opadła i nie wzniosła się już. Przycisnąłem pięść do ust tak mocno, że zabolały mnie wargi rozgniatane na zębach. Bezwładne ciało, bezbronne w swej nagości, na moich oczach stało się rzeczą. Pożeracz Chmur był blady jak jesienny księżyc. Coraz bledszy. Zorientowałem się, że tak samo bledną jego włosy, brwi, rzęsy… Tracił barwę, niczym obrazek zbyt długo pozostawiony na słońcu. Jego rysy były coraz mniej wyraziste. Ciało leżące przede mną traciło kształt jak figura ulepiona z miękkiego ciasta. W końcu stało się tylko nieforemną bryłą.

Cofnąłem się. Ziemia leciutko drgała pod stopami. Powietrze pachniało jak po burzy. Pierwotna materia rosła, wysuwając niby-łapy. Zagarniała grunt dookoła, wchłaniała go niczym łakoma, ślepa bestia. Proces trwał. Materia formowała się. Wpierw nabrała ciężkich, niezgrabnych konturów niedźwiedziowatego zwierza, niczym zabawka wycięta nożem z drewna, powiększona do olbrzymich rozmiarów. Potem pojawiły się smukłe, eleganckie kształty, coraz bardziej przypominające smoka. Rozwijały się skrzydła, mięśnie układały na swoich miejscach, wyrastało futro. Wreszcie pojawił się przede mną Pożeracz Chmur w nowej (starej?) postaci, ukończony do ostatniego włosa. Długą chwilę czekałem, aż się poruszy. Otworzył oczy, powiódł dookoła wzrokiem, nieco oszołomiony. Potrząsnął głową, wstał i przeciągnął się.

„No i po bólu” – stwierdził, zadowolony, wyłażąc z głębokiej dziury i wytrząsając grudki ziemi z futra. Odetchnąłem i z rozmachem siadłem w trawę. „Więc to boli?” – spytałem.

„Tylko wtedy, gdy coś pomylisz” – Pożeracz Chmur węszył w powietrzu i nastawiał uszy, lekko roztargniony. -”Jestem głodny. W pobliżu są krowy…” „Tylko nie to!”

„Dlaczego nie?” – zapytał niedbale. „To stado należy do kogoś.”

Pożeracz Chmur zmarszczył nos i spojrzał zezem. „Ktoś je upolował?” „Nie, ale…”

Nie pozwolił mi dokończyć.

„Muszę się najeść, więc nie marudź. Czyjeś może być zabite mięso albo miejsce do spania. Czyjś może być ogon, ale nie zwierzak, który łazi luzem i czeka na zjedzenie. Chciałbym, żebyś wreszcie zaczął myśleć logicznie.”

Nie miałem sił, by się z nim kłócić. Smocza logika! Gdy Pożeracz Chmur był głodny, nie docierało do niego absolutnie nic. Wzbił się w powietrze, zostawiając mnie samego z ponurymi wizjami szkód, jakie wyrządzi. Poszukałem w pamięci, kto też może wypasać bydło właśnie w tej okolicy. Ledwie uwierzyłem własnemu szczęściu. Zębaty! Najbogatszy gospodarz w okolicy. Wstrętny sknera i złośliwiec. Przed trzema laty ściągnął mnie z brzoskwini w swoim wielkim sadzie i złoił skórę laską. Zaśmiałem się w kułak.

„Smacznego, Pożeraczu Chmur” – pomyślałem, złośliwie rozbawiony. – „Jedz, ile się zmieści.”

Zemsta jest słodka jak wino, nawet ta niezamierzona.


***

Nic nie da porównać się z powietrzną podróżą. Przyjemność oglądania świata z góry wynagradza w pełni niewygody. Nie szkodzi, że paski uprzęży wpijają się w ciało, a po kilku godzinach spędzonych bez ruchu człowiek czuje się jak kawał drewna.

Najpierw lecieliśmy wzdłuż rzeki, która zaprowadziłaby nas aż do siedziby Kręgu. Wiła się nisko w dole niczym długachny, błękitny wąż. Lasy wyglądały jak ogromne zielone dywany, gdzieniegdzie tylko podziurawione porębami. Przelatywaliśmy nad licznymi osadami, złożonymi z domków maleńkich jak pudełka. A pola wokół nich przypominały pokryty różnokolorowymi łatami płaszcz włóczęgi.

Pożeracz Chmur trzymał się wciąż wysoko, tam, gdzie błądziły powietrzne strumienie. Ślizgał się na nich, oszczędzając siły.

Niezauważalnie zboczyliśmy w stronę Wzgórz Iluzyjnych. Nie było pod nimi podpisu, jak na mapie, lecz byłem pewien, że to muszą być one. Pojawiły się przed nami niby ogromne, śpiące zwierzęta pokryte zielonym futrem. Pożeracz Chmur zniżył lot. Obserwowaliśmy, jak jego cień pełza po zboczach pagórków niczym żywe stworzenie. Niezamierzenie płoszyliśmy stada owiec. Zabawnie wyglądały – białe, ruchome kleksy, zaganiane przez czarne punkciki – pasterzy i psy. Z jeziora zamkniętego pośród wzgórz, przelewał się wodospad dając początek rzece o nazwie Siostra, która miała poprowadzić nas aż do Morza Syren. Zachwyceni tym widokiem, krążyliśmy przez kilka minut nad kotłującą się wodą, białą od piany. Wilgoć rozpylona w powietrzu osiadała na sierści i ubraniu, co nie było najprzyjemniejsze, lecz jednocześnie dzięki temu słońce mogło stworzyć przepiękną tęczę. Z żalem porzuciliśmy to cudowne miejsce.

„Szkoda, że nie można wziąć choć kawałka tęczy na pamiątkę” – pomyślałem, a Pożeracz Chmur natychmiast mnie poprawił.

„Możesz zabrać ją całą. W głowie, kwiatuszku!”

Nie lubiłem, gdy nazywał mnie kwiatuszkiem albo szczeniątkiem, ale miał rację. To, co zobaczyłem, pozostawało na zawsze moje. Zapamiętane i do odtworzenia w każdej chwili za pomocą talentu maga.

W ciągu tego dnia pokonaliśmy ogromny dystans. Pożeracz Chmur przeleciał nieporównywalnie większą odległość niż podczas naszej poprzedniej podróży, która teraz wydała mi się po prostu wycieczką. Spędziłem wiele godzin na smoczym karku. Wszystkie mięśnie gwałtownie protestowały przeciw takiemu traktowaniu. W końcu zacząłem prosić o lądowanie. W górze można jeść, na upartego nawet spać, lecz z pewnością nie da się zrobić rzeczy wymagających odosobnienia.

Wylądowaliśmy na brzegu Siostry. Rozpiąłem sprzączki, niezdarnie zsunąłem się po skrzydle i padłem jak podcięty kłos. Zdrętwiałem tak straszliwie, że nie byłem w stanie chodzić.

Pożeracz Chmur, nie bacząc na mój sprzeciw, zaczął taczać mnie łapą po murawie. Zupełnie jak kot bawiący się myszą.

„Przestań wyć” – zrzędził. – „Czy to aż tak boli?”

W chwilę potem wyczułem nagle jego ból i zdziwienie. Przestał mnie miętosić. Ujrzałem stojącego obok starego człowieka, wygrażającego Pożeraczowi Chmur długą laską. Smok tarł nos łapą. Najwyraźniej przed chwilą oberwał. Nie wierzyłem własnym oczom.

Staruszek wyglądał jak żywcem wyjęty z dziecięcej bajki. Długa, siwa broda, spiczasty kapelusz z rondem szerokim niby strzecha, no i ta laska.

Pożeracz Chmur, zły, już zaczynał pokazywać zęby.

Uspokoiłem go.

„Zostaw. Lepiej spytaj, czy można tutaj kupić mleko.”

„Ja mam pytać?” – zdumiał się.

„Przecież nie ja” – odparłem, otrzepując się z suchej trawy. – „Tylko uprzejmie.”

Uprzejmość w wykonaniu Pożeracza Chmur wyglądała następująco: skrzyżował przednie łapy, zgiął szyję… i dygnął zupełnie jak mała dziewczynka! Rzecz trudna do opisania. Omal nie posiusiałem się ze śmiechu. Staruszek aż usta rozdziawił i podgiął końcem laski rondo kapelusza, by lepiej widzieć. Pożeracz Chmur wpierw strasznie się zmieszał, a potem postanowił udać, że nic go to nie obchodzi.

Okazało się, że dziadek wypasa bydło po drugiej stronie zagajnika, rosnącego tuż obok. Dostaliśmy mleko. Ja w kubku, Pożeracz Chmur w wiadrze. Zapłaciłem za nie zupełnie śmieszną sumę. Pożeracz Chmur, tymczasowo uwolniony od bagaży, z rozkoszą tarzał się w trawie. Obserwowało go z filozoficznym spokojem stado tłustych, rdzawobrązowych krów. Równie spokojny był pasterz. Żuł jakieś liście, ruszając powoli szczęką niczym któraś z jego podopiecznych. Spytałem go za pośrednictwem Pożeracza Chmur, dlaczego smok przebywający w pobliżu dorodnego stada, robi na nim tak niewielkie wrażenie. Starzec splunął różowym sokiem i wzruszył ramionami.

„Smoki?” – przekazywał Pożeracz Chmur jego słowa. – „Pełno tu tego lata. Jakbym nie gonił, to by na łeb wlazły. Zawsze parę wiader mleka postawię, to wypiją i zwierzaki mi w spokoju zostawią. Po lasach sarny łapią, węże na bagnach. Da się żyć…”

Nawet nie bardzo mnie to zdziwiło. Te żyzne niziny i mokradła były już północną granicą występowania smoków, gdzie obie rasy, smocza i ludzka żyły tuż obok siebie i musiały jakoś się nawzajem tolerować.


***

Dwa dni później staliśmy wraz z Pożeraczem Chmur na samym końcu Półwyspu Wojennego. Przed nami były już tylko niebiesko-szmaragdowe wody oceanu. Gdzieś za tą masą falującego żywiołu leżał łańcuch wulkanicznych wysp. Kiedyś, dawno temu nazywanych przez lud/i Nową Ziemią, a teraz Smoczym Archipelagiem.

„Dlaczego Nową Ziemią?” – spytał Pożeracz Chmur.

„Przybyliśmy stamtąd” – pokazałem palcem na zachód. – „Tak w każdym razie stoi w kronikach. Zza oceanu przypłynęły okręty, a na nich wojownicy i magowie. Najpierw zajęli wyspy, potem poszli dalej i to nazywamy Erą Rozproszenia.”

„I co dalej?”

„Dalej żyli długo i szczęśliwie. Nie licząc kilku wojen, pomorów, rewolucji i paru cesarzy idiotów.”

„Żartujesz.”

„A potem pojawiły się smoki. Najpierw kilka, potem więcej. Zanim się kto spostrzegł, rozmnożyły się jak karaluchy.”

„Odgryzę ci ucho, chcesz?” – zaproponował Pożeracz

Chmur.

Takie rozmowy prowadziliśmy często. Wbrew pozorom, pozbawione były gniewu. Dogryzaliśmy sobie bez złości, bawiąc się tylko pojęciami i wynajdując coraz to nowe elementy do naszego prywatnego języka myśli. Zabawialiśmy się tak podczas przelotu nad cieśniną łączącą Morze Smoków z Morzem Syren. Jaszczur – największa z wysp archipelagu, przypominała przyczajoną bestię. Wydawało się, iż oddycha. Z krateru wulkanu, który górował nad wierzchołkami drzew niczym wielka, stożkowa wieża, unosiło się pasemko siwego dymu.

„Miewaliśmy trzęsienia ziemi” – wspomniał mimochodem młody smok.

„Dobrze znasz te okolice?”

„Tutaj wyszedłem z jaja” – przekazał krótko i zmienił szybko temat, nie wiadomo czemu.

Nie zatrzymywaliśmy się na Jaszczurze. Pożeracz Chmur zignorował też następne wyspy, przesuwające się pod nami jak duże, zielonkawe żółwie wodne. Kilkakrotnie widzieliśmy szybujące nad falami smoki. Odległość odbierała im konkretną barwę, zmieniała w ruchome kształty, nie groźniejsze niż gnane wiatrem liście.

Odpoczywaliśmy tylko raz. Na skrawku lądu tak małym, że był prawie rafą. Niewiarygodne, lecz biło tam źródło słodkiej wody i mogłem uzupełnić zapas. Potem był już tylko długi, wyczerpujący lot. Piekły mnie oczy, chłostane wiatrem. Pękały wysuszone wargi. Współczułem Pożeraczowi Chmur. Jeśli mnie tak męczyła rola bagażu, jak znużony musiał być on? Widoki były monotonne – woda, woda, jeszcze więcej wody. Pojawiające się od czasu do czasu stada koni morskich stanowiły słabą rozrywkę. Pożeracz Chmur wyłączył się, pozostając sam na sam z własnymi myślami. Jakiś czas bawiłem się stwarzaniem miraży, potem zacząłem coraz częściej ziewać, a w końcu, nie wiadomo kiedy, zasnąłem, przytulony do ciepłej smoczej szyi.


***

Obudziłem się, gdy byliśmy już na miejscu. Pożeracz Chmur wylądował ciężko jak wór mąki zrzucony z dachu.

„Oto mój dom” – przekazał. Był zmęczony, ale szczęśliwy, a jednocześnie trochę zaniepokojony. W jego wnętrzu kłębiły się skomplikowane uczucia trudne do ogarnięcia i nazwania.

Wielki krąg słońca znikał właśnie za horyzontem. Na naszych oczach złocista plaża szarzała. Zieleń przybrzeżnych zarośli stawała się jednolitym pasem czerni. Wysmukłe pnie drzew, pochylających się nad piaskiem, zmieniały się w płaską wycinankę na tle jaśniejszego nieba. Na morzu słał się pas złotych cętek, utkany przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Jego doskonałość psuła ciemna plama przybrzeżnej skały, sterczącej z wody niczym grzbiet olbrzymiej ryby.

Rozprostowałem ścierpnięte kończyny. Uwolniłem Pożeracza Chmur od ciężaru pakunków i rzemieni. Z nawyku nawiązał pełny kontakt. Razem słuchaliśmy szumu fal i tajemniczych szelestów dochodzących z lasu. Coś pohukiwało w ciemności, coś zaskrzeczało krótko i umilkło, zdławione.

„Rodzice są chyba po drugiej stronie wyspy.”

„Poczekajmy do rana” – zaproponowałem.

Odgłos przedzierania się przez gałęzie zwrócił naszą uwagę. Zobaczyłem dwie czerwone, świecące plamy zawieszone w mroku. Oczy smoka.

„Mama?!” – ucieszył się Pożeracz Chmur.

„Ojciec?…” – powtórzył, już mniej pewnie.

To, co nastąpiło chwilę później, w niczym nie przypominało czułego powitania. Z zarośli śmignął długi, ciemny kształt i rzucił się Pożeraczowi Chmur do gardła. Stałem jak wryty, zszokowany podwójnie – widokiem śmiertelnych zapasów i nagłym zerwaniem mentalnej więzi. Dwa cielska kotłowały się, sypiąc na wszystkie strony piachem. Wyglądało na to, że obaj przeciwnicy próbują rozerwać się nawzajem na strzępy. Trwało to pewnie parę chwil, ale dla mnie jakby upłynęły godziny. Pożeracz Chmur przegrywał. Obcy smok przycisnął go do ziemi i gryzł zapamiętale.

Загрузка...