Rozdział VII

Barker wkroczył następnego dnia do laboratorium z oczami w czerwonych obwódkach. Kiedy wkładał swój trykotowy kombinezon, ręce mu się trzęsły.

— Cieszę się, że pana tu widzę — powiedział Hawks podchodząc.

Barker spojrzał na niego i nie odpowiedział.

— Czy na pewno czuje się pan dobrze? Jeżeli nie, to możemy zaczekać do jutra.

— Niech się pan przestanie tak o mnie troszczyć — powiedział Barker.

Hawks włożył ręce do kieszeni.

— Dobrze. Czy widział się pan ze specjalistami z sekcji topograficznej?

Barker skinął głową.

— Czy był pan w stanie przekazać im dokładną relację z wczorajszego przejścia?

— Wyglądali na zadowolonych. Może pan przecież poczekać, aż przetrawią te wiadomości i przyniosą panu raport na biurko. Jakie znaczenie ma dla pana, co ja tam znajdę? Chodzi o to, żebym wchodził coraz dalej i nie zwariował, czy tak? Nie obchodzi pana, co stanie się ze mną, ja tylko przecieram szlak, aby pańscy genialni technicy nie wybili sobie o coś zębów, kiedy tam pójdą, żeby tę rzecz rozebrać, tak? Póki nie grozi panu szukanie nowego frajera cóż to więc dla pana znaczy? Jak by się pan do tego zabrał? Jak pan sądzi, ilu ludziom Connington zaplanował życie? Tak, żeby ich doprowadzić do tego miejsca? Dlaczego więc nie zostawi mnie pan w spokoju?

— Barker… — zaczął Hawks, ale pokręcił głową. — Nie, rozmowy nic tu nie dadzą.

— Mam nadzieję, że będzie się pan trzymał tej idei.

— Dobrze — westchnął Hawks. — Jest jedna rzecz. To będzie teraz trwało dzień po dniu, jeżeli tylko warunki astronomiczne pozwolą. Nie zatrzymamy się, póki pan nie wyjdzie z drugiej strony formacji. Kiedy raz to puścimy w ruch, trudno będzie wyhamować. Ale jeżeli odczuje pan potrzebę przerwy… żeby odpocząć, popracować przy swoich samochodach czy cokolwiek, to zrobimy to, jeżeli tylko będzie taka możliwość.

Barker skrzywił się.

— Panie Hawks, jestem tutaj, żeby coś załatwić i mam zamiar to zrobić. Nic innego mnie nie interesuje, zgoda?

Hawks skinął głową.

— Zgoda. Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo — powiedział Hawks wyjmując ręce z kieszeni.


* * *

Hawks poszedł korytarzem do sekcji topograficznej. Zapukał i wszedł do środka. Ludzie skupieni nad mapą formacji, zajmującą wielki kwadratowy stół na środku pokoju, unieśli głowy, ale zaraz wrócili do swojej pracy. Jedynie szefujący zespołowi oficer Straży Wybrzeża podszedł do Hawksa, pozostali cierpliwie nanosili znaki za pomocą kawałków czerwonej kredy umocowanej na długich wskaźnikach. Jeden z ludzi stał z przekrzywioną głową przy magnetofonie wsłuchując się w głos Barkera.

— Mówiłem wam! — odezwał się niski i zduszony głos Barkera. — Jest jak błękitny obłok i w środku jakby coś się ruszało. Nie wygląda na nic żywego.

— Tak, mamy to — odpowiadał cierpliwy głos członka zespołu. Ale jak daleko to było od białego piaszczystego pagórka, na którym pan stał? Ile kroków?

— Trudno powiedzieć. Sześć, może siedem.

— Rozumiem. Mówi pan, że znajdowało się na prawo od pana. Dobrze, i co pan potem zrobił?

— Przeszedłem kawałek, ze dwa metry po tym występie i skręciłem w lewo obchodząc czerwoną kolumnę. Potem…

— Czy zauważył pan, jak był usytuowany wobec pana błękitny obłok, w chwili kiedy pan skręcał?

— Widziałem go oglądając się przez prawe ramię.

— Rozumiem. Czy mógłby pan teraz odwrócić głowę pod tym samym kątem? Dziękuję. Około dwunastu stopni od kierunku na prawo. Czy odległość nadal wynosiła sześć lub siedem kroków w linii prostej?

Pracownik zatrzymał taśmę, przekręcił i puścił jeszcze raz od początku, dopisując coś w notatkach.

— Co mogę dla pana zrobić, doktorze? — spytał oficer Straży Wybrzeża. — Wszystko to spiszemy i za kilka godzin będziemy gotowi. Jak tylko skończymy, podrzucimy panu raport do gabinetu.

Hawks uśmiechnął się.

— Nie przyszedłem tu, żeby was poganiać albo patrzeć wam na ręce. Proszę się nie denerwować, poruczniku. Chciałem tylko uzyskać ogólny obraz. Czy to, co on mówi, ma sens i pomaga wam?

— Wszystko idzie doskonale. Jego opisy tego, co widzi w formacji, nie zgadzają się z tym, co mamy w poprzednich meldunkach, ale nikt nie widzi tych samych rzeczy. Ważne jest, że zagrożenia pojawiają się zawsze z tych samych kierunków. W ten sposób wiemy, że tam jest coś i to nam wystarcza. — Porucznik, chudy, ponury zwykle człowiek, uśmiechnął się. — Jest to znacznie lepsze niż próby zrozumienia czegoś z kilku bazgrołów na tabliczce. Już pierwsza jego wyprawa dostarczyła nam masę materiału. — Porucznik podrapał się w kark. — Ulżyło nam, bo już baliśmy się, że będziemy nad tym ślęczeć do emerytury i nie skończymy.

Hawks uśmiechnął się niewesoło.

— Panie poruczniku, gdyby nie udało mi się wykonać pewnego telefonu do Waszyngtonu, już byśmy tu nie pracowali.

— Aha. Wobec tego lepiej obchodźmy się z nim jak z jajkiem. — Porucznik pokręcił głową. — Miejmy nadzieję, że on wytrzyma. Nie jest szczególnie łatwy we współżyciu, ale nie można mieć wszystkiego. Najważniejsze, że w końcu znalazł pan kogoś, kto się sprawdza w programie naukowym, bo o to przecież chodzi.

— Tak — zgodził się Hawks. Pracownik obsługujący magnetofon wyłączył aparat, podszedł do stołu z mapą i poprawiwszy kredę na końcu wskaźnika zrobił delikatny szkarłatny znak na białym plastyku. Potem przyjrzał mu się krytycznym okiem i usatysfakcjonowany kiwnął głową.

Hawks też skinął głową.

— Dziękuję, poruczniku — powiedział do oficera i wyszedł z pokoju.

Tego dnia Barker zdołał przetrwać we wnętrzu formacji cztery minuty i trzydzieści osiem sekund.


* * *

Kiedy czas pobytu w formacji doszedł do sześciu minut i dwunastu sekund, Connington odwiedził Hawksa w jego biurze.

Hawks spojrzał zaciekawiony. Connington powoli podszedł do biurka.

— Chciałbym z panem porozmawiać — powiedział siadając. — Uważam, że powinienem.

— Dlaczego? — spytał Hawks.

— Nie wiem dokładnie, ale uznałem, że nie można tego tak zostawić. Nie wiem, jak pan by to nazwał, ale życie ma swój porządek. Powinno mieć jakiś porządek: początek, środek, koniec. Jakieś rozdziały czy coś takiego. Gdyby tego nie było, człowiek nie miałby na nic wpływu.

— Rozumiem, że takie przekonanie może być potrzebne — powiedział cierpliwie Hawks.

— A pana nadal nic nie rusza, co?

Hawks nie odpowiedział, Connington odczekał chwilę i zrezygnował.

— W każdym razie — powiedział — chciałem, żeby pan wiedział, że odchodzę.

Hawks odchylił się w fotelu i spojrzał na niego bez wyrazu.

— Dokąd?

Connington wykonał nieokreślony gest.

— Na Wschód. Na pewno tam coś znajdę.

— Czy Claire jedzie z panem?

Connington ze wzrokiem wbitym w podłogę skinął głową.

— Tak, jedzie ze mną. — Podniósł wzrok i uśmiechnął się z wysiłkiem. — Śmieszne, że to się tak skończyło, prawda?

— Dokładnie tak, jak pan to zaplanował — zauważył Hawks. — Poza częścią dotyczącą zostania prezesem firmy.

— Tego wcale nie uważałem za pewne — odpowiedział Connington z wojowniczym wyrazem twarzy. — Chciałem się tylko z panem podrażnić. — Pośpiesznie wstał. — No, to chyba już wszystko. Chciałem tylko powiedzieć panu, jak się to skończyło.

— Barker i ja jeszcze nie skończyliśmy — zauważył Hawks.

— Ja skończyłem — rzucił wyzywająco Connington. — Wziąłem swoją część i nie interesuje mnie, co się będzie działo dalej.

— Zatem jest pan zwycięzcą w tych zawodach.

— Jasne — powiedział Connington.

— Zawsze tak jest. Zawody. A potem wyłania się zwycięzca i następuje koniec pewnej części życia dla wszystkich zainteresowanych. Do widzenia, Connington.

— Do widzenia, Hawks. — Connington odwrócił się do wyjścia, przystanął i obejrzał się przez ramię. — To chyba wszystko, co chciałem powiedzieć.

Hawks milczał.

— Mogłem przysłać wiadomość albo zadzwonić. Właściwie nie musiałem tego w ogóle robić — powiedział już w drzwiach. Potrząsnął głową zdziwiony i spojrzał na Hawksa, jakby szukał odpowiedzi na pytanie, które sam sobie zadawał.

— Chciał się pan upewnić, że wiem, kto jest zwycięzcą. To wszystko — powiedział spokojnie Hawks.

— Może i tak — mruknął z wahaniem Connington i wolno wyszedł.


* * *

Następnego dnia, kiedy czas przebywania w formacji doszedł do sześciu minut i trzydziestu dziewięciu sekund, Hawks wszedł do laboratorium i zwrócił się do Barkera:

— Słyszałem, że przeprowadza się pan do miasta.

— Kto panu powiedział?

— Winchell — powiedział Hawks wpatrując się z uwagą w twarz Barkera. — Nowy dyrektor personalny.

Barker odchrząknął.

— Connington wyjechał gdzieś na Wschód. — Spojrzał na Hawksa z wyrazem zdziwienia. — Kiedy ja byłem tutaj pojechali wczoraj razem z Claire po jej rzeczy. W oknach saloniku wybili wszystkie szyby wychodzące na trawnik. Będę musiał je wstawić, zanim puszczę dom na sprzedaż. Nie myślałem, że on jest taki.

— Szkoda, że pan sprzedaje dom. Zazdrościłem go panu.

— Nie pański interes.

Mimo wszystko czas pobytu człowieka w formacji został doprowadzony do sześciu minut i trzydziestu dziewięciu sekund.


* * *

W dniu, w którym doszedł do siedmiu minut i dwunastu sekund, Hawks siedział w swoim gabinecie wodząc palcem po wymiętym planie formacji. Nagle odezwał się telefon.

Spojrzał z ukosa na aparat i uniósł ramiona nie przerywając swego zajęcia. Jego palec wędrował wzdłuż niepewnej niebieskiej linii wijącej się między zaczernionymi polami, z których każde miało swój opis, względny czas i było otoczone linią czerwonych iksów, jakby mapka przedstawiała prehistoryczną plażę ze śladem jakiegoś stworu błądzącego bez celu między długimi ławicami schnącego na słońcu morszczynu i innego wyrzuconego przez przypływ śmiecia. Hawks patrzył na plan w skupieniu poruszając wargami, potem przymknął oczy, zmarszczył brwi, powtórzył współrzędne i instrukcje, znów otworzył oczy i pochylił się nad biurkiem.

Telefon zadzwonił powtórnie, cicho, ale natarczywie. Hawks zacisnął pięść, potem odsunął plan i podniósł słuchawkę.

Słuchał przez chwilę i wreszcie powiedział:

— Dobrze, Vivian. Zadzwoń, proszę, na bramę i powiedz, żeby wpuszczono doktora Latourette’a. Czekam na niego u siebie. — Odłożył słuchawkę i rozejrzał się po nagich ścianach gabinetu.


* * *

Sam Latourette zapukał cicho i wszedł do środka z nieśmiałym półuśmiechem na wargach.

Miał na sobie pognieciony garnitur i rozpiętą pod szyją białą koszulę bez krawata. Na szczęce i szyi widać było świeże zacięcia, jakby ogolił się zaledwie kilka minut temu. Włosy, spod których przeświecała skóra, starannie uczesał na mokro.

— Cześć, Ed — powiedział cicho wyciągając dłoń do Hawksa, który pośpiesznie wstał zza biurka. — Dawno się nie widzieliśmy.

— Tak. Tak, rzeczywiście. Siadaj, Sam… Tu jest fotel.

— Miałem nadzieję, że znajdziesz chwilę czasu — powiedział Latourette siadając. — Musi tu być teraz urwanie głowy.

— To prawda — przyznał Hawks siadając na powrót w swoim fotelu.

Latourette spojrzał na plan, który Barker zwinął i odsunął na skaj biurka.

— Wygląda, że myliłem się co do Barkera.

— Nie wiem — Hawks zrobił ruch w stronę planu, ale cofnął rękę. — Robimy dzięki niemu postępy. Myślę, że to jest najważniejsze. — Obserwował swojego gościa niepewnie, oczy miał niespokojne.

— Wiesz — mówił Latourette z tym samym wyrazem zażenowania. — Nie chcę pracować w Hughes Aircraft. Wydawało mi się, że chcę, wiesz, jak to jest, człowiek chce gdzieś pracować. W każdym razie tak się uważa.

— To prawda.

— Wiesz, że ja się nie upijam. Może na przyjęciu… kiedyś. Ale nie dlatego, że jestem wściekły i mam ochotę łamać krzesła. Nigdy taki nie byłem.

— To prawda.

Latourette zaśmiał się krótko.

— Chyba chciałem sam siebie przekonać, że jestem na ciebie wściekły. Wiesz, próbowałem robić z siebie jakąś tragiczną postać. Nie, myślę, że po prostu nie chciałem tamtej pracy. Tak naprawdę chciałem posiedzieć sobie na słońcu. Swoją pracę tutaj i tak zakończyłem, a ty musiałeś zacząć wprowadzać Teda Gerstena. Prędzej czy później i tak musiałeś.

Hawks oparł dłonie na skraju biurka.

— Sam — powiedział spokojnie — do dzisiaj nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Przestraszyłem się z powodu Barkera.

— To nie znaczy, że nie miałeś racji — wtrącił Latourette pośpiesznie. — Co byśmy osiągnęli, gdybyśmy czasem nie działali pod wpływem impulsu? Są chwile, kiedy trzeba decydować szybko. Człowiek ogląda się potem za siebie i widzi, że gdyby tego nie zrobił, to sprawy wymknęłyby się spod kontroli. Nasza podświadomość bywa sprytniejsza od nas. Czasami. — Jego palce szukały na oślep papierosa w kieszonce koszuli, wpatrywał się w przestrzeń, jakby powtarzał coś, co sobie z Hawksem dawno ustalili, a jego prawdziwa uwaga skupiała się na czymś, na powiedzenie czego nie był może jeszcze zdecydowany.

— Idę jutro do szpitala — ciągnął. — Najwyższy czas. To znaczy, mógłbym jeszcze poczekać, ale w tej sytuacji nie ma powodu. Mógłbym jeszcze wytrzymać na morfinie… Czuję to coraz bardziej — powiedział lekkim tonem. — Zresztą odwiedził mnie facet przysłany przez władze. Nie powiedział mi wprost, co mam robić, ale zrozumiałem, że byliby spokojniejsi mając mnie w miejscu, gdzie nie będzie ważne, co gadam przez sen. — Uśmiechnął się znacząco. — Rozumiesz, Wielki Brat.

Hawks przyglądał mu się spod oka.

— Tak czy inaczej — Latourette wykonał ruch ręką nie pamiętając o papierosie trzymanym od chwili, kiedy go wreszcie wydobył z kieszeni — będę poza obiegiem. — Spojrzał zdziwiony na papieros w palcach i włożył jego koniec do ust. Pośpiesznie wyjąwszy zapałki z kieszeni marynarki, zapalił papierosa i zaciągnął się energicznie. — Dlatego przyszło mi do głowy, że może warto by wyciągnąć z taśmy mój duplikat. W ten sposób mógłbyś mnie, to znaczy mój duplikat, mieć pod ręką w laboratorium, gdyby potrzebna była jakaś pomoc… — Jego głos zawisł w powietrzu, patrzył na Hawksa kątem oka, czerwieniąc się.

Hawks szybko wstał i zaczął manipulować przy pokrętłach klimatyzatora wmontowanego w okno za jego biurkiem. Pokrętła chodziły twardo i przeskakiwały do nowego położenia z metalicznym zgrzytem.

— Sam, wiesz, że ostatni twój zapis pochodzi sprzed sześciu miesięcy. Gdybyśmy zrobili z niego duplikat, on by się nie orientował w procedurze, jaką obecnie stosujemy przy transmisjach księżycowych. Myślałby, że mamy kwiecień.

— Wiem o tym, Ed — powiedział Latourette cicho. — Nie proszę, żebyś mi dał moją dawną pracę. Ale ja wiedziałem, że zostanę kiedyś odtworzony z taśmy. Ja… to znaczy duplikat, nie będzie zdziwiony tym, co się stało. Myślałem o tym, jak to będzie. Duplikat byłby człowiekiem wykwalifikowanym, rozumiałby sytuację i szybko by się uczył.

— Czy dostosowałby się do pracy pod kierownictwem Gerstena? — Hawks odwrócił się, opierając się plecami o klimatyzator. — To nie jest sprawa rozumienia albo nierozumiania tego, co się dzieje. Chodzi o coś więcej. Spójrz na to z jego punktu widzenia. Oto wjechał do przekaźnika dla dokonania zapisu jako człowiek numer dwa całej operacji księżycowej, a w następnej chwili wyjeżdża z odbiornika nie tylko bez sześciu miesięcy, które znikły w tej jednej chwili, nie tylko z Gerstenem jako przełożonym, ale jeszcze z kilkoma ludźmi zajmującymi ważniejsze od niego stanowiska. W porządku, byłby tobą, zdawałby sobie sprawę z tego, co się stało, wiedziałby, że jest duplikatem. Ale co by odczuwał? Co ty byś czuł w kwietniu, gdybyś poszedł na zapis wiedząc, że to zwykły sprawdzian, że taśma pójdzie do archiwum, a ty tego samego dnia wrócisz do pracy? A tymczasem wychodzisz z odbiornika i okazuje się, że stało się coś zupełnie innego: cały świat się zmienił i wydarzyły się setki rzeczy, o których nie masz pojęcia, a ty nagle jesteś jednym z wielu inżynierów i starzy znajomi nie wiedzą, jak teraz z tobą rozmawiać, Gersten czuje się głupio wobec ciebie i zupełnie obcy człowiek nazwiskiem Barker traktuje cię ze szczególną wrogością. Pomyśl o tym, Sam. Bo tak właśnie odczuwałby to twój duplikat. A nad wszystkim dominowałoby poczucie niesprawiedliwości. Sam, czy naprawdę chcesz tego wszystkiego?

— Nie mówiąc o tym, że nie byłbym w stanie zrozumieć, co stało się z Edem Hawksem — powiedział Latourette powoli patrząc w ziemię. — Że utrudniłem mu sprawy zamiast ułatwić. — Uniósł wzrok. — Mój Boże, Ed, co się ze mną dzieje? Co ja robię sobie i tobie? Chciałem ci tylko pomóc, a wyszło coś takiego. Nie powinienem był tu dziś przychodzić. Nie powinienem był ci tego robić.

— A dlaczego nie? — spytał Hawks. — Czy nie masz moralnego prawa pracować przy czymś, w co tyle z siebie dałeś? Czy człowiek umierający nie ma żadnych praw? Nawet prawa do powtórnego przeżycia półrocznego umierania na raka? — Spojrzał na Latourette’a. — Myślałeś o tym wszystkim. Poświęciłeś tym rozmyślaniom dużo czasu. Jeżeli ktoś może na to odpowiedzieć, to tylko ty: dlaczego nie miałbyś otrzymać tego, co ci się należy?

Latourette spojrzał na niego przygnębiony.

— Ed, nie powinienem był tu przychodzić.

— Dlaczego? Ty po prostu wpadłeś w panikę. Poczułeś, że wszystko się wokół ciebie zamyka i że musisz wykonać jakiś ruch. Człowiek musi coś robić w takich sytuacjach, nie może ot, tak sobie, zniknąć.

— Nie, nie powinienem był tu przychodzić.

— Dlaczego? Dlaczego człowiek nie miałby wstać i zaprotestować przeciwko rzeczom, które się na niego walą? Dlaczego miałby być na łasce rzeczy, które nie zwracają na niego uwagi?

Latourette wstał.

— Pogorszyłem tylko sprawy — powiedział przygnębiony. — Zwaliłem na ciebie dodatkowy ciężar. Nie chciałem tego. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to wyjść stąd jak najprędzej. Proszę cię, Ed, postaraj się o tym zapomnieć. — Szybko podszedł do drzwi i przez chwilę wpatrywał się w Hawksa ze zdziwieniem. — Początkowo chciałem tylko zrobić coś dla ciebie. Kiedy tu dziś przyszedłem, nadal myślałem, że chcę ci pomóc. Ale chciałem też czegoś dla siebie i przez to wszystko się popsuło. Jakoś tak wyszło, że wszystko zepsułem. Jak to się dzieje? — pytał zagubiony. — Kto tym kieruje?

— Dlaczego człowiek nie może otrzymać tego, na co zasługuje? — spytał Hawks z goryczą.

— Ed, to jest najgorsza rzecz, jaką ci kiedykolwiek wyrządziłem.

— Widocznie na to zasłużyłem. Sam, chciałbym…

— Żegnaj, Ed — powiedział załamany Latourette i wyszedł. Hawks usiadł z zamkniętymi oczami, jego dłonie wykonywały szybkie, bezcelowe ruchy nad planem formacji.


* * *

Hawks wkroczył do laboratorium i ruszył w stronę przekaźnika, kiedy podszedł do niego Gersten.

— Próbowałem się z tobą zobaczyć przed chwilą, ale twoja sekretarka powiedziała mi, że jest u ciebie Sam Latourette w sprawie nie cierpiącej zwłoki.

Hawks przyjrzał mu się. Twarz Gerstena pobladła, wargi mu drżały.

— Przepraszam cię — powiedział z wahaniem — Vivian czasem zapomina o skali ważności spraw. — Spojrzał jeszcze raz na Gerstena. — Czy była dla ciebie niegrzeczna? — spytał marszcząc z zastanowieniem czoło.

— Była absolutnie nienaganna. Poza tym moja sprawa nie była aż tak pilna. — Gersten zaczął się odwracać.

— Zaczekaj — powstrzymał go Hawks. — O co chodzi?

Gersten otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale rozmyślił się.

— Czy ja tu jeszcze pracuję? — spytał po chwili milczenia.

— Dlaczego miałbyś nie pracować? — powiedział Hawks. Potem wyraz zdziwienia zniknął z jego twarzy. — Skąd ci przyszło do głowy, że chcę przywrócić Sama? — Poszukał wzrokiem oczu Gerstena. — Zawsze darzyłem cię pełnym zaufaniem. Jesteś znakomitym pracownikiem. — Sięgnął ręką do karku i stał masując sobie zesztywniałe mięśnie. — Prawdę mówiąc, powinienem był dać ci już dawno bardziej odpowiedzialne stanowisko. Żałuję, że nie miałem czasu, żeby cię wcześniej lepiej poznać. — Opuścił rękę i wzruszył ramionami. — Takie rzeczy się zdarzają. Zawsze szkoda, kiedy się zdarzają komuś wartościowemu, ale nie wiem, co ci mogę więcej powiedzieć.

Gersten zagryzł wargę.

— Czy mówisz to wszystko poważnie? Nigdy nie wiem, co myślisz naprawdę.

Hawks uniósł brwi, wargi mu zadrżały.

— Dziwnie mi to słyszeć właśnie od ciebie.

Gersten potrząsnął głową sfrustrowany.

— Znów nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. — Podniósł wzrok na Hawksa. — To jest najlepsza praca w moim życiu. I najbardziej odpowiedzialna. Jestem prawie o pięć lat młodszy od ciebie. Czy znam się na tej robocie równie dobrze jak ty, to inna sprawa. Ale zakładając, że tak, to jaką twoim zdaniem mam szansę, że za pięć lat będę tam, gdzie ty?

Hawks zmarszczył czoło.

— Cóż, tego nie wiem — powiedział po namyśle. — To, oczywiście, zależy. Pięć lat temu zaczynałem dopiero wchodzić w ten temat… — wskazał głową otaczającą ich aparaturę — Okazało się, że może mieć zastosowanie wojskowe i sprawa nabrała rozpędu. Gdyby nie to, moglibyśmy być jeszcze daleko od praktycznej realizacji projektu. Ale nie traktuj tego jako kryterium. Ludzie nie zawsze kupują to, co najlepsze. — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, Ted. Jeżeli masz jakiś zasadniczo nowy pomysł, nad którym pracujesz po godzinach, tak jak ja robiłem w RCA, to możesz zajść bardzo daleko. — Powtórnie wzruszył ramionami. — W znacznej mierze wszystko zależy od ciebie.

Gersten słuchał tego ze zmarszczonym czołem.

— Nie wiem. Nie wiem. Niepotrzebnie wdałem się w tę rozmowę o niczym. — Przez chwilę uśmiechnął się przepraszająco. — Myślę, że masz na głowie ważniejsze sprawy niż pomylonych inżynierów. A jednak… — Gersten jakby się otrząsnął. — Kiedy podczas wojny zgłosiłem się do wojska, wystąpiłem o przyjęcie do szkoły oficerskiej. Byłem przepytywany przez sierżanta — starego zupaka zastępującego porucznika. Odpytał mnie wypełniając wszystkie rubryki kwestionariusza, a potem odwrócił kartkę, poślinił ołówek i napisał „Kandydat ma problemy z wysławianiem się, które mogą mu uniemożliwić dowodzenie pododdziałem”. Pokazał mi arkusz, żebym mógł sobie przeczytać jego poufną opinię i to był koniec. — Gersten przyglądał się uważnie Hawksowi. — I co o tym sądzisz?

Hawks spojrzał na niego zakłopotany.

— I co potem zrobiono z tobą w wojsku?

— Wysłali mnie na kurs elektroniki w Fort Monmouth.

— Więc gdyby nie to, pewnie by cię tu dziś nie było.

— Chyba tak — powiedział Gersten po chwili. — Nigdy na to tak nie patrzyłem.

— Nie wiem jak ty, Ted, ale ja byłbym bardzo kiepskim oficerem zawodowym w marynarce. Nie sądzę, żeby stopień oficerski coś tu pomógł. — Nagle przez jego twarz przebiegł grymas. — A Sama Latourette’a zostawcie na mojej głowie. Może, jak uporamy się z tym projektem, znajdziemy trochę czasu, żeby się lepiej poznać.

Gersten nie odpowiadał. Patrzył na Hawksa, jakby nie mógł się zdecydować, jaki wyraz twarzy ma przybrać. Po chwili wzruszył ramionami.

— Właściwie chciałem z tobą porozmawiać o systemie wzmacniaczy sygnału. Wydaje się, że gdybyśmy…

Odeszli rozmawiając o szczegółach technicznych.


* * *

Po dniu, kiedy czas przebywania w formacji doszedł do siedmiu minut i czterdziestu dziewięciu sekund, przekaźnik musiał zostać wyłączony, gdyż sygnał miałby zbyt długą drogę przez ziemską jonosferę. Obsługa techniczna zabrała się do przeglądu aparatury, Hawks pracował razem z nimi.

Tego dnia, kiedy już można było wznowić transmisję, Barker wkroczył do laboratorium o wyznaczonej godzinie.

— Zeszczuplał pan — powitał go Hawks.

— Pan też nie wygląda najlepiej.

Kiedy czas przebywania w formacji doszedł do ośmiu minut i trzydziestu jeden sekund, Benton Cobley wezwał Hawksa do swojego gabinetu na konferencję.

Hawks wszedł, ubrany w czysty kitel, przypatrując się uważnie ludziom zebranym wokół stołu konferencyjnego. Cobey podniósł się ze swojego krzesła.

— Doktorze Hawks, zna pan Carla Reeda, naszego głównego księgowego — powiedział wskazując spokojnego łysiejącego mężczyznę po swojej prawej stronie, który złożył ciężkie dłonie oracza na stosie arkuszy bilansowych.

— Jak się pan ma?

— Dziękuję. Świetnie. A pan?

— A to jest, oczywiście, komandor Hodge — powiedział Cobey skinąwszy głową w stronę łącznikowego oficera marynarki siedzącego po jego drugiej stronie. Leżąca na stole wojskowa czapka odbijała się w lśniącej powierzchni.

— Oczywiście — powiedział Hawks z ledwo dostrzegalnym uśmiechem, na który Hodge odpowiedział podobnie. Potem podszedł do stołu i usiadł na wprost Cobeya.

— Kłopoty? — spytał.

Cobey rzucił spojrzenie na Reeda.

— Chyba możemy przejść od razu do sedna — powiedział.

Reed kiwnął głową. Pochylił się nieco i końcami palców przesunął arkusze w stronę Hawksa.

— Tu są liczby dotyczące rachunków za sprzęt do pańskiego laboratorium.

Hawks kiwnął głową.

— Zarówno za wyposażenie początkowe, jak i za uzupełnienia w ubiegłym roku budżetowym.

Hawks powtórnie kiwnął głową i spojrzał w stronę Cobeya, który siedział z łokciami na stole i z brodą wspartą na kciukach, spoglądając z góry na arkusze z obliczeniami. Potem zerknął na Hodge’a, gładzącego się w zamyśleniu palcem po policzku, z pozornie nieobecnym spojrzeniem lodowato błękitnych oczu, otoczonych siecią zmarszczek.

— Doktorze Hawks — odezwał się Reed — przeglądając te zestawienia pomyślałem, że powinniśmy starać się prowadzić ten projekt oszczędniej. Ale po sprawdzeniu okazało się, że jest to niemożliwe.

Hawks spojrzał uważnie na Reeda.

— Wyłożyłem swój pomysł panu Cobeyowi — ciągnął Reed — który zgodził się ze mną, że powinniśmy przedstawić go panu.

Usta Cobeya przebiegł jakby skurcz.

— Przedtem porozumieliśmy się z komandorem Hodgem, żeby sprawdzić, czy marynarka gotowa jest rozważyć zmianę procedury badań, pod warunkiem, że nie wpłynie ona w istotny sposób na uzyskiwane wyniki.

Nie mamy nic przeciw temu, żeby zaoszczędzić parę dolarów — wtrącił Hodge nadal jakby myślami błądzący gdzie indziej. — Zwłaszcza, kiedy nie wolno nam przedstawić komisji Kongresu spisu aparatury.

Hawks kiwnął głową. Zapanowało milczenie, które przerwał Cobey.

— Czy pan słucha, doktorze Hawks?

— Oczywiście — powiedział Hawks. — Przepraszam, nie sądziłem, że wszyscy czekają na mnie. Proszę mówić, panie Reed.

— Zauważyłem — ciągnął Reed zaglądając do swoich arkuszy — że znaczna część aparatury się powtarza. Na przykład sto sztuk dzielników tego samego typu. Albo…

— To prawda. Duża część naszej aparatury składa się z serii jednakowych elementów — przerwał mu Hawks przechylając głowę, z wyrazem czujności w oczach. — Musimy prowadzić mnóstwo zasadniczo podobnych operacji jednocześnie. Nie mieliśmy czasu na zaprojektowanie elementów o odpowiednio dużej powtarzalności. Musieliśmy skorzystać z istniejącej aparatury i nadrobić jej stosunkowo małą sprawność dużą liczbą elementów. — Zatrzymał się na chwilę. — Potrzeba tysiąca mrówek, żeby przenieść filiżankę cukru — zakończył.

— To bardzo obrazowe, doktorze Hawks — powiedział Cobey.

— Chciałem tylko wytłumaczyć…

— Niech pan kontynuuje, Reed.

Reed pochylił się gorliwie nad stołem.

— Nie chcę, żeby mnie pan uważał za jakiegoś potwora, doktorze, ale, prawdę mówiąc, w tym sprzęcie jest zamrożona masa pieniędzy i nie widzę powodów, dlaczego, jeżeli mamy odpowiednią maszynę, nie możemy po prostu — tu wzruszył ramionami — wyprodukować tyle kopii, ile potrzebujemy. Nie rozumiem, dlaczego muszą być konstruowane w naszym dziale produkcyjnym albo kupowane od innych firm. Obecnie mamy taką sytuację, że nie jestem nawet w stanie określić przewidywanego kosztu działalności…

— Panie Reed — przerwał mu Hawks.

— Tak, słucham.

Hawks przejechał dłonią po twarzy.

— Rozumiem w pełni pańskie stanowisko. I rozumiem, że pana propozycja jest z tego punktu widzenia absolutnie rozsądna. Jednakowoż…

— Dobrze, Hawks — wtrącił sucho Cobey. — Przejdźmy do „jednakowoż”.

— Czy zna pan, panie Reed, zasadę działania analizatora… powiedzmy, duplikatora?

— Bardzo ogólnikowo, jak sądzę — powiedział Reed cierpliwie.


* * *

— Otóż, bardzo ogólnikowo, duplikator bierze jakiś obiekt i sprowadza go do uporządkowanej serii impulsów elektrycznych. Do sygnału, jak ten, który wypływa z nadajnika radiowego. Teraz ten sygnał zostaje przekazany do podzespołów, podobnie jak sygnał z anteny radioodbiornika przechodzi do jego obwodów. Kiedy wychodzi z drugiego końca, nie idzie jednak do głośnika, lecz zostaje przesłany na Księżyc, przechodząc przed tym przez kontrolę dokładności. Do tego można sprowadzić działanie wspomnianych przez pana elementów: sprawdzają zgodność sygnału z wzorcem. Rzecz w tym, że dokładność rekonstrukcji obiektu zależy od precyzji impulsów elektrycznych docierających do odbiornika. Gdybyśmy więc używali duplikowanych elementów do kontroli sygnałów, za pomocą których odtwarzamy złożone przedmioty, takie jak żywy człowiek, wprowadzalibyśmy dodatkowe ryzyko błędu. Co w przypadku istoty ludzkiej byłoby ryzykiem większym niż dopuszczają względy bezpieczeństwa. Czy pan mnie rozumie?

Reed słuchał ze zmarszczonym czołem.

Cobey skrzywił usta patrząc na Hawksa przez długość stołu.

Hodge wziął do ręki swoją czapkę i poprawiał drut usztywniający denko.

— Czy to wszystko, doktorze Hawks? — naruszył milczenie Reed.

Hawks kiwnął głową.

Reed z zażenowaniem wzruszył ramionami.

— Obawiam się, wie pan, że nadal nie rozumiem. Może pierwotna aparatura nie da się zduplikować, bo analizator nie mógłby bez niej działać, ale…

— Ależ mógłby — wtrącił Hawks. — Jak mówiłem, ważny jest obwód kontrolny, nie samo urządzenie.

Reed opuścił ręce i pokręciwszy głową spojrzał na Cobeya.

Cobey zrobił głęboki wdech i westchnął.

— Co pan o tym sądzi, komandorze?

Hodge odłożył czapkę.

— Myślę, iż doktorowi Hawksowi chodzi o to, że jeżeli automatyczna tokarka produkuje automatyczne tokarki i jeżeli te automatyczne tokarki wykorzystuje się do produkcji dalszych automatycznych tokarek, wystarczy uszkodzenie jednej części w jednej z tych tokarek i wkrótce ma się miliony tokarek, które nadają się tylko na złom.

— Do diabła, Hawks, dlaczego nie powiedział pan tak od razu? — zapytał Cobey.


* * *

W dniu, kiedy czas przebywania w formacji doszedł do dziewięciu minut i trzydziestu sekund, Hawks powiedział do Barkera:

— Martwię się. Jeżeli ten czas się jeszcze wydłuży, kontakt między ciałem K a ciałem L będzie coraz trudniejszy. Zespół nawigacyjny twierdzi, że pańskie raporty już stają się mniej zrozumiałe.

— To niech spróbują tam wleźć. Zobaczymy, co oni potrafią mądrego powiedzieć. — Barker oblizał wargi. Oczy miał puste.

— Nie o to chodzi.

— Ja wiem, o co chodzi. Może się pan przestać martwić. Jestem już prawie przy wyjściu.

— Tego mi nie powiedzieli — zareagował ostro Hawks.

— Bo nie wiedzą. Ale ja to czuję.

— Wyczucie.

— Plan pokazuje tylko to, co ja im powiem po zakończeniu pracy. Nie ma tam żadnego początku ani końca, tylko ja decyduję, kiedy będzie koniec. — Rozejrzał się po laboratorium z wyrazem goryczy. — Tyle tego żelastwa, doktorze, a w końcu wszystko się trzyma na jednym człowieku. — Spojrzał na Hawksa. — Jeden człowiek i to, o co mu chodzi. A może nas dwóch. Nie wiem. O co panu chodzi, Hawks?

Hawks przyjrzał się Barkerowi.

— Ja nie wchodzę w butach do pańskich myśli. I pan niech nie wchodzi do moich. Muszę teraz zatelefonować.

Odszedł na drugi koniec laboratorium i zadzwonił do miasta. Słuchając sygnału wpatrywał się w dobrze znaną białą ścianę. Nagle stracił panowanie nad sobą i płaską dłonią uderzył w nią z całej siły. Buczenie w słuchawce ustało i telefon odebrano.

— Halo? Elizabeth? — spytał gwałtownie. — Tu Ed. Posłuchaj… Nie, wszystko w porządku. Nawał pracy. Słuchaj, czy masz czas dziś wieczorem? Nigdy jeszcze nie zaprosiłem cię na kolację ani na dancing… Czy zechcesz? Ja… — Uśmiechnął się do ściany. — Dziękuję ci. — Odwiesił słuchawkę i odszedł. Obejrzał się przez ramię i zobaczywszy, że Barker obserwuje go przez cały czas, wyprostował się z godnością.

Загрузка...