Kiedy mieszkańcy Yalmouth dowiedzieli się, że przypłynął okręt z Havnoru, większość z nich zeszła do portu, aby zobaczyć młodego króla, opiewanego w pieśniach. Nie znali jeszcze tych pieśni, lecz znali dawne, a stary Relli przyszedł ze swoją harfą i zaśpiewał fragment Czynów Morreda, gdyż król Ziemiomorza na pewno był spadkobiercą Morreda. Niebawem sam władca wyszedł na pokład — najmłodszy, najwyższy i najprzystojniejszy, jaki mógł być. Obok niego stał mag z Roke oraz kobieta i mała dziewczynka w starych płaszczach, niewiele lepszych od żebraczych łachów. Król traktował je, jakby były królową i księżniczką, więc może nimi były.
— Może to jego matka? — zaciekawiła się Shinny, a Apple odrzekła:
— Moja. A to jest Therru. — Jednak nie zaczęła przepychać się przez tłum, nawet, kiedy oficer ze statku zszedł na ląd, zapraszając starego Relliego na pokład, aby zagrał dla króla.
Czekała wraz z innymi. Widziała, jak król przyjmuje dostojników z Yalmouth i słyszała, jak śpiewa dlań Relli. Patrzyła, jak żegna swych gości, gdyż — jak mówili ludzie — okręt zamierzał jeszcze przed zmrokiem wypłynąć ponownie na pełne morze i udać się w drogę do domu, do Havnoru. Ostatnimi, które przeszły przez trap, były Themi i Tenar. Król oficjalnie uścisnął obie, przykładając policzek do policzka i klękając, by objąć Themi. „Ach!” — westchnął tłum na nabrzeżu. Słońce zachodziło w złotej mgle, kładąc przez zatokę wielki złoty szlak, kiedy ta dwójka schodziła na ląd. Tenar taszczyła ciężki tobołek i torbę. Therru schyliła głowę i ukryła twarz we włosach. Wciągnięto trap, żeglarze skoczyli do takielun-ku i okręt „Delfin”, rozbrzmiewający komendami oficerów, odwrócił się i wyruszył w drogę. Wówczas Apple nareszcie utorowała sobie drogę przez tłum.
— Witaj, matko — rzekła, a Tenar odpowiedziała: — Witaj córko. Ucałowały się, Apple podniosła Therru i zawołała:
— Jak ty urosłaś? Jesteś dwa razy większa, niż byłaś. Chodźcie, chodźcie ze mną do domu.
A jednak Apple była nieco onieśmielona w obecności swojej matki, tego wieczora, w miłym domu swego męża, kupca. Spojrzała na nią kilka razy zadumanym, niemal ostrożnym wzrokiem.
— Wesz, matko, nigdy nie znaczyło to dla mnie wiele — powiedziała przy drzwiach sypialni Tenar. — To wszystko: Run Pokoju i ty, przynosząca Pierścień do Havnoru. To było zupełnie jak jedna z pieśni. Tysiąc lat temu! Ale to naprawdę byłaś ty — prawda?
— To była dziewczyna z Atuanu — odrzekła Tenar. — Tysiąc lat temu. Wydaje mi się, że mogłabym spać przez tysiąc lat Właśnie teraz.
— No to idź do łóżka. — Apple odwróciła się, po czym zawróciła z lampą w ręku. — Królewska całuśnico.
— Co ty opowiadasz? — burknęła Tenar.
Apple i jej mąż chcieli zatrzymać Tenar przez parę dni, lecz zdecydowała ona udać się na farmę. Apple i Therru poszły z nią wzdłuż spokojnej, srebrzystej Kahedy. Lato przeradzało się w jesień. Słońce wciąż było upalne, lecz wiał chłodny wiatr. Zakurzone listowie drzew wyglądało jak zmęczone. Pola były skoszone lub trwały na nich żniwa.
Apple mówiła o tym, o ile silniejsza jest Therru i z jakim wigorem teraz kroczy.
— Szkoda, że nie widziałaś jej w Re Albi — rzekła Tenar. — Zanim… — i przerwała. Postanowiła nie martwić tym wszystkim swojej córki.
— Co się stało? — zapytała Apple, tak wyraźnie zdecydowana wiedzieć, że Tenar poddała się i odrzekła niskim głosem: — Jeden z nich.
Therru była kilka jardów przed nimi — długonoga, w sukience, z której wyrosła. Idąc wypatrywała jeżyn w żywopłotach.
— Jej ojciec? — spytała Apple, a myśl ta wywołała w niej obrzydzenie.
— Lark mówiła, że ten, który wydaje się być ojcem, nazywa się Hake. Ten jest młodszy. To ten, który przyszedł, do Lark, żeby jej powiedzieć. Nazywa się Handy. On… włóczył się po Re Albi. A później pechowo wpadłyśmy na niego w Porcie Gont. Ale król go odprawił. I teraz ja jestem tutaj, a on tam i wszystko skończone.
— Ale Therru się bała — rzekła surowo Apple. Tenar skinęła głową.
— Dlaczego poszłaś do Portu Gont?
— Och, otóż ten Handy pracował dla człowieka… czarodzieja w domu władcy Re Albi, który poczuł do mnie niechęć… — Próbowała przypomnieć sobie imię użytkowe czarodzieja i nie potrafiła; wszystkim, co przychodziło jej na myśl, było Tuaho, kargijskie słowo oznaczające pewne drzewo, ale nie pamiętała, jakie dokładnie.
— Więc?
— No cóż, wyglądało na to, że lepiej będzie po prostu wrócić do domu.
— Ale za co ten czarodziej cię nie lubił?
— Głównie za to, że jestem kobietą.
— Pni. Skórka starego sera.
— Skórka młodego sera, w tym przypadku.
— Jeszcze gorzej. Nikt, kogo znam lu w pobliżu, nie widział jej rodziców, jeśli to jest właściwe słowo na ich określenie. Jeżeli jednak wciąż się tu kręcą, to nie chcę, żebyś była sama w domu na farmie.
Przyjemnie jest być otaczaną matczyną opieką przez córkę i przyjmować tę opiekę jak dziecko. Tenar jednak odparła niecierpliwie:
— Nic mi się nie stanie!
— Mogłabyś przynajmniej postarać się o psa.
— Myślałam o tym. Może ktoś w wiosce ma szczeniaka. Zapytamy Lark, kiedy do niej wstąpimy.
— Nie szczeniaka, matko. Psa.
— Ale młodego. Takiego, z którym mogłaby się bawić Therru — broniła się.
— Miłego szczeniaka, który będzie się łasił do włamywaczy — odparła Apple. Kroczyła dalej, hoża i szarooka, śmiejąc się ze swej matki.
Dotarły do wioski około południa. Lark powitała Tenar i Therru obfitością uścisków, pocałunków, pytań i jedzenia. Łagodny mąż Lark i inni wieśniacy wstępowali, by przywitać się z Tenar. Czuła szczęście powrotu do domu.
Lark i dwoje najmłodszych spośród jej siedmiorga dzieci towarzyszyli im w drodze na farmę. Dzieci znały oczywiście Therru od czasu, kiedy Lark po raz pierwszy przyniosła ją do domu i były do niej przyzwyczajone. Jednak dwumiesięczna rozłąka sprawiła, że z początku byty nieśmiałe. Wobec nich, a nawet wobec Lark, Therru pozostała zamknięta w sobie, bierna, jak za dawnych, złych czasów.
— Jest wyczerpana, zdezorientowana tymi wszystkimi podróżami. Przezwycięży to. Nadzwyczaj szybko wraca do zdrowia — powiedziała Tenar do Lark, lecz Apple nie miała zamiaru pozwolić jej poprzestać na tym.
— Jeden z nich zjawił się i nastraszył ją i matkę — rzekła. I po trochu, wspólnymi siłami, córka i przyjaciółka wydobyły od Tenar relację ze wszystkich przeżyć. A kiedy otworzyły wyziębiony, duszny, wypełniony kurzem dom, przewietrzyły pościel, pokiwały głowami nad kiełkującą cebulą, włożyły odrobinę żywności do spiżarni i wstawiły wielki kocioł zupy na wieczerzę, Tenar trudno było opowiadać. Teraz jakoś nie mogła im powiedzieć, co uczynił czarodziej. „Zaklęcie — rzekła wymijająco — a być może to on wysłał za nią Handy'ego”. Kiedy jednak zaczęła mówić o królu, słowa popłynęły nieprzerwanym strumieniem.
— A tam był on — król! Niczym ostrze szpady. I Handy cofnął się i kurczył przed nim. A ja myślałam, że to Spark! Myślałam, naprawdę myślałam przez moment, byłam taka… taka zdenerwowana…
— No — rzekła Apple. — To wszystko w porządku, bo Shinny myślała, że jesteś jego matką. Kiedy na przystani przyglądałyśmy się, jak przybywasz w chwale. Pocałowała go, wiesz, Ciociu Lark. Pocałowała króla — ot tak. Myślałam, że ucałuje też tego maga. Ale nie zrobiła tego.
— Do głowy mi by nie przyszło, coś takiego. Jakiego maga? — odezwała się Lark z głową w kredensie. — Gdzie jest twój worek z mąką, Goha?
— Trzymasz na nim rękę. Rokijski mag, przybył poszukując nowego arcymaga.
— Tutaj?
— Czemu nie? — odparła Apple. — Ostatni był z Gontu, nieprawdaż? Niewiele jednak czasu spędzili na szukaniu. Pożeglowali z powrotem prosto do Havnoru, jak tylko pozbyli się matki.
— Co ty powiesz?
— Mówił, że szuka kobiety — mówiła dalej Tenar. — „Kobiety na Goncie”. Lecz nie wydawał się być zbytnio uradowany swoim zadaniem.
— Czarnoksiężnik szukający kobiety? O, to coś nowego — zdziwiła się Lark. — Myślałam, że do tego czasu stoczą ją wołki, ale jest zupełnie dobra. Upiekę parę bochenków chleba, dobrze? Gdzie jest olej?
— Będę musiała spuścić trochę z garnka w chłodni. O, Shandy! A więc jesteś! Jak się masz? Jak się ma Clearbrook? Co słychać? Sprzedałaś jagnięta?
Zasiedli w dziewiątkę do wieczerzy. W łagodnym, żółtym blasku wieczora, w kuchni o kamiennej podłodze, przy długim, gospodarskim stole Therru zaczęła unosić nieco głowę i odezwała się kilka razy do innych dzieci. Wciąż jednak kuliła się i kiedy zapadł zmierzch, usiadła tak, by jej widzące oko mogło obserwować okno.
Dopiero, kiedy Lark wraz ze swymi dziećmi poszła do domu, a Apple śpiewała Therru do snu, Tenar — zmywając naczynia z Shandy — zapytała o Geda. Jakoś nie chciała tego robić, kiedy słuchały Lark i Apple. Musiałaby wiele wyjaśniać. Zupełnie zapomniała wspomnieć o jego pobycie w Re Albi. I nie chciała już więcej rozmawiać o Re Albi. Jej umysł zdawał się mrocznieć, kiedy próbowała o tym myśleć.
— Czy w zeszłym miesiącu przyszedł tu ode mnie mężczyzna… żeby pomóc przy pracy?
— Och, zupełnie zapomniałam! — zawołała Shandy. — Masz na myśli Sokoła — tego z bliznami na twarzy?
— Tak — odrzekła Tenar. — Sokoła.
— O, tak, cóż, przypuszczam, że będzie na Górze Gorących Źródeł, nad Lissu, z owcami Serry'ego. Przyszedł tu i mówił, jak to go przysłałaś, a tutaj nie było dla niego ani odrobiny pracy, wiesz, skoro Clearbrook i jak doglądamy owiec, ja zajmuję się mleczarnią, a stary Tiff i Sis pomagają mi, kiedy trzeba, więc łamałam sobie głowę, ale Clearbrook mówi tak: „Idź spytać człowieka Ser-ry'ego, nadzorcę Rolnika Serry'ego nad Kahedanan, czy na wysokich pastwiskach nie potrzebują pasterzy” — powiedział mu Clearbrook i to właśnie zrobił. I z miejsca przyjęli go do pracy. Więc niewątpliwie jesienią wróci na dół ze stadami. Tam na górze, na Długich Turniach nad Lissu, na wysokich pastwiskach. Myślę, że może to do kóz go chcieli. Miły gość. Owce albo kozy, nie pamiętam, które. Mam nadzieję, że to dla ciebie dobrze, że nie zatrzymaliśmy go tutaj, Goha, ale naprawdę nie było dla niego ani odrobiny pracy, skoro jestem ja, Clearbrook i stary Tiff. I Sis zebrała len. A on powiedział, że był pasterzem tam, skąd pochodzi, za górą, gdzieś nad Armouth, chociaż mówił, że nigdy nie pasał owiec. Może to przy kozach go zatrudnili.
— Być może — odrzekła Tenar. Zrobiło jej się lżej na sercu, a jednocześnie poczuła rozczarowanie. Chciała wiedzieć, że jest bezpieczny i zdrów, ale pragnęła również zastać go tutaj.
„Wystarczy jednak — powiedziała do siebie — po prostu być w domu”. I może lepiej, że go tu nie było, że nie było tu tego wszystkiego. Raz na zawsze pozostawiła za sobą wszystkie smutki, sny, czary i obawy Re Albi. Była tutaj, teraz i to był dom — te kamienne podłogi i ściany, te okna o małych szybach, za którymi w blasku gwiazd stały mroczne dęby, te spokojne, posprzątane pokoje. Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Jej córka spała w sąsiedniej izbie, w pokoju dziecinnym z Themi, a Tenar leżała w swoim łóżku, w łóżku swego męża, sama.
Zasnęła. Kiedy się obudziła, nie pamiętała żadnego snu.
Po kilku dniach na farmie, przestała już niemal wracać myślą do lata spędzonego na Overfell. To było dawno temu i daleko stad. Mimo, że Shandy upierała się przy tym, że w gospodarstwie nie było ani odrobiny pracy, Tenar odkryła mnóstwo rzeczy, które wymagały zrobienia: wszystko, co nie zostało załatwione przez całe lato i wszystko, co musiało być zrobione w porze zbiorów na polach i w mleczarni. Pracowała od świtu do zmroku, a jeśli przypadkiem miała godzinę na odpoczynek — przędła albo szyła dla Therru. Skończyła wreszcie czerwoną sukienkę i była to piękna sukienka z białym fartuszkiem od święta i pomarańczowo-brązowym, na co dzień.
— Teraz wyglądasz pięknie! — rzekła Tenar z dumą, kiedy Therru po raz pierwszy ją przymierzyła. Therru odwróciła twarz.
— Jesteś piękna — powiedziała, Tenar innym tonem. — Posłuchaj mnie, Therru. Chodź tutaj. Masz blizny, szpetne blizny, ponieważ uczyniono ci krzywdę. Coś strasznego. Ludzie widzą blizny. Lecz widzą również ciebie, a ty nie jesteś tymi bliznami. Nie jesteś szpetna. Nie jesteś zła. Jesteś Therru i jesteś piękna. Jesteś Therru, która może pracować, chodzić, biegać i pięknie tańczyć w czerwonej sukience.
Dziewczynka słuchała z miękką, nieuszkodzoną częścią twarzy równie pozbawioną wyrazu jak część nieruchoma, pokryta maską blizn. Spuściła wzrok na dłonie Tenar i nagle dotknęła ich swymi małymi paluszkami.
— To piękna sukienka — odezwała się swoim słabym, ochrypłym głosem.
Kiedy Tenar została sama i zwijała skrawki czerwonej tkaniny, piekące łzy napłynęły jej do oczu. Czuła się skarcona. Dobrze zrobiła, że uszyła tę sukienkę i powiedziała dziecku prawdę. Lecz dobro i prawda nie wystarczyły. Poza dobrem i prawdą była luka, pustka, przepaść. Miłość, jej miłość dla Therru i Therru dla niej, zbudowała most ponad tą przepaścią, most z pajęczej sieci, ale ten most nie zamknął przepaści. Ona pozostała. I dziecko wiedziało o tym lepiej niż ona.
Nadszedł dzień równonocy. Jaskrawe słońce jesieni płonęło poprzez mgłę. Pierwszy brąz błysnął w liściach dębów. Szorując miski po śmietanie w mleczarni, przy oknie i drzwiach szeroko otwartych na wonne powietrze, Tenar myślała o tym, że jej młody król zostanie tego dnia ukoronowany w Havnorze. Panowie i panie będą się przechadzać w swoich błękitnych, zielonych i karmazyno-wych szatach, lecz on będzie ubrany na biało. Wejdzie do Wieży Miecza, po tych samych stopniach, na które wspinali się ona i Ged. Na jego głowie umieszczą koronę Morreda. Odwróci się, kiedy zabrzmią trąbki i zasiądzie na tronie, który był pusty przez tak wiele lat. Spojrzy na swoje królestwo tymi ciemnymi oczyma, które poznały, czym jest ból i czym jest strach.
„Panuj dobrze, panuj długo, biedny chłopcze! — pomyślała. — To Ged powinien był włożyć koronę na jego głowę. Powinien był pojechać.”
Ale Ged wypasał owce czy też kozy bogacza, na wysokich pastwiskach. Była piękna, sucha, złota jesień i siadanie zostaną sprowadzone na dół, dopóki tam, wysoko, nie spadnie śnieg. Kiedy Tenar poszła do miasteczka, nie omieszkała zajrzeć do chatki Ivy, na końcu Mili Lane. To, że poznała Moss w Re Albi, sprawiło, że zapragnęła poznać lepiej Ivy, o ile zdołałaby pokonać podejrzliwość i zawiść czarownicy. Brakowało jej Moss, mimo że tutaj miała przy sobie Lark. Uczyła się od niej i pokochała ją, a Moss dała zarówno jej, jak i Therru coś, czego potrzebowały. Miała nadzieję znaleźć tu coś podobnego. Jednak Ivy, choć o wiele czystsza i rzetelniejsza od Moss, nie miała zamiaru zrezygnować z niechęci do Tenar. Traktowała dowody jej przyjaźni ze wzgardą, na którą — przyznawała Tenar — być może zasługiwały. „Ty idziesz swoją drogą, ja idę swoją” — mówiła jej czarownica bez słów. I Tenar była posłuszna, chociaż nadal odnosiła się do Ivy z wyraźnym szacunkiem, kiedy się spotykały. Uważała, że lekceważyła ją zbyt często i zbyt długo i winna jej była wynagrodzenie. Najwyraźniej akceptując to, czarownica przyjmowała swoją należność z niezmiennym gniewem.
W połowie jesieni do doliny przybył czarownik Beech, wezwany przez bogatego rolnika, aby wyleczyć jego podagrę. Zatrzymywał się, jak zawsze, na krótko we wsiach Doliny Środkowej i spędził jedno popołudnie na Dębowej Farmie badając stan zdrowia Therru i rozmawiając z Tenar. Chciał wiedzieć wszystko, co mogła mu powiedzieć na temat ostatnich dni Ogiona. Był uczniem ucznia Ogiona i gorącym wielbicielem maga Gontu. Tenar przekonała się, że może mówić o Ogionie równie łatwo, jak o innych ludziach z Re Albi, powiedziała więc wszystko, co potrafiła. Kiedy skończyła, zapytał ostrożnie:
— A arcymag — czy on przyjechał?
— Tak — odrzekła Tenar.
Beech, gładkoskóry, czterdziestoletni mężczyzna o łagodnym wyglądzie, ze skłonnością do otyłości, z ciemnymi półkolami pod oczyma, które przeczyły uprzejmości oblicza, spojrzał na nią i nie spytał o nic.
— Przybył po śmierci Ogiona. I odszedł — rzekła. I zaraz dodała: — Nie jest już arcymagiem. Wiedziałeś o tym? Beech skinął głową.
— Czy jest jakaś wieść o wyborze nowego arcymaga? Czarownik potrząsnął głową.
— Niedawno przypłynął statek z Enladów, ale jego załoga nie mówiła o niczym poza koronacją. Byli nią całkowicie pochłonięci! I mam wrażenie, że wszystkie wróżby były pomyślne. Jeśli dobra wola magów jest cenna, to nasz młody król jest bogatym człowiekiem… I aktywnym, jak się zdaje. Tuż zanim opuściłem Yalmouth, z Portu Gont nadszedł lądem rozkaz dla szlachty, kupców oraz burmistrza i jego rady, aby zgromadzili się i dopilnowali, by bailiffowie okręgu byli zacnymi i odpowiedzialnymi ludźmi, gdyż są oni teraz przedstawicielami króla, mają wypełniać jego wolę i stanowią jego prawo. Cóż, możesz sobie wyobrazić, jak powitał to Lord Heno!
Heno był sławnym patronem piratów i większość bailiffów i szeryfów morskich z Południowego Gontu długo siedziała u niego w kieszeni.
— Znaleźli się jednak ludzie, którzy z poparciem króla skłonni byli stawić czoła Lordowi Heno — mówił dalej Beech. — Z miejsca zdymisjonowali starą klikę i mianowali piętnastu nowych bailiffów, przyzwoitych ludzi, opłacanych z funduszu burmistrza. Heno wypadł stamtąd jak burza, poprzysięgając zemstę. To nowy czas! Oczywiście nie od razu, lecz już nadchodzi. Szkoda, że Mistrz Ogion tego nie dożył.
— Dożył — odrzekła Tenar. — Kiedy umierał, uśmiechnął się i powiedział: „Wszystko się zmieniło…”
Beech przyjął jej słowa ze zwykłym spokojem powoli kiwając głową.
— Wszystko się zmieniło — powtórzył. Po chwili powiedział:
— Mała ma się bardzo dobrze.
— Tak… Czasami jednak myślę, że nie dość dobrze.
— Pani Goho — rzekł czarownik. — Gdybym ja czy jakikolwiek czarownik albo czarownica, czy też, ośmielam się powiedzieć, czarnoksiężnik opiekował się nią i użył dla niej całej uzdrowicielskiej mocy Sztuki Magicznej przez wszystkie te miesiące od czasu, kiedy została skrzywdzona, nie powodziłoby jej się lepiej. Być może nie tak dobrze, jak teraz. Zrobiłaś wszystko, co można było zrobić, pani. Uczyniłaś cud.
Wzruszyła ją jego szczera pochwała, a mimo to zasmuciła i powiedziała mu, dlaczego.
— To nie wystarczy — rzekła. — Nie potrafię jej uleczyć. Ona jest… Co mam robić? Co się z nią stanie? Boję się.
— O nią?
— Boję się, ponieważ jej strach przyciąga do niej przyczynę jej obaw. Boję się, ponieważ… Lecz nie mogła znaleźć na to słów.
— Jeśli będzie żyła w strachu, będzie czynić zło — rzekła wreszcie. — Tego się boję.
Czarownik zadumał się.
— Myślałem — odezwał się w końcu z wahaniem — że może, jeśli posiada dar, a przypuszczam, że tak, to mogłaby przyuczyć się trochę Sztuki. I gdyby została czarownicą, jej… wygląd nie przemawiałby tak bardzo przeciwko niej. Być może… — Odchrząknął. — Są czarownice, które wykonują bardzo zaszczytną pracę — dodał.
Tenar przeciągnęła między palcami trochę nici, którą uprzędła, sprawdzając jej gładkość i wytrzymałość.
— Ogion przykazał mi ją uczyć. „Naucz ją wszystkiego” — powiedział, a potem dodał: „Nie Roke”. Nie wiem, co miał na myśli. Beech odpowiedział bez wahania.
— Chciał powiedzieć, że nauka na Roke — Wyższe Kunszty — nie byłaby odpowiednia dla dziewczyny. Nie mówiąc już o dziewczynie tak upośledzonej. Ale jeśli powiedział, żeby nauczyć ją wszystkiego oprócz tej wiedzy, wyglądałoby na to, że on również zauważył, iż jej droga mogłaby śmiało być drogą czarownicy. — Znowu się zamyślił, z większą pewnością, gdyż miał po swej stronie wagę opinii Ogiona. — Za rok lub dwa, kiedy podrośnie i będzie silniejsza, mogłabyś pomyśleć o poproszeniu Ivy, żeby zaczęła ją odrobinę uczyć. Nie za dużo, oczywiście, dopóki nie otrzyma swego prawdziwego imienia. Tenar odczuła nagły, silny opór wobec tej sugestii. Nie odezwała się ani słowem, ale Beech był wrażliwym człowiekiem.
— Ivy jest surowa — rzekł. — Lecz to, co potrafi, robi uczciwie. A nie można tego powiedzieć o wszystkich czarownicach. Słaby jak babskie czary, wiesz i złośliwy jak babskie czary \ Znam jednak czarownice obdarzone prawdziwą mocą uzdrawiania. Uzdrawianie przystoi kobiecie. Jest dla niej naturalne. A dziewczynka mogłaby mieć do tego szczególne zacięcie… skoro sama jest tak poraniona.
Tenar pomyślała, że jego życzliwość jest niewinna. Podziękowała mu mówiąc, że musi dobrze zastanowić się nad tym, co powiedział. I naprawdę to zrobiła.
Przed końcem miesiąca wieśniacy z Doliny Środkowej zgromadzili się w Okrągłej Stodole Sodevy, aby mianować swoich własnych bailiffów i urzędników pokoju i nałożyć na siebie podatek, przeznaczony na pobory dla nich. Takie były królewskie rozkazy, przyniesione burmistrzom i starszyźnie wiosek i były wypełniane z ochotą, gdyż na drogach, jak zawsze, było wielu bezczelnych żebraków i złodziei, a rolnicy i wieśniacy gorąco pragnęli porządku i bezpieczeństwa. Powtarzali sobie kilka nieprzyjemnych pogłosek, takich jak ta, że Lord Heno utworzył Radę Łotrów i werbował wszystkich szubrawców w okolicy, by chodzili bandami i rozbijali głowy urzędników królewskich, ale większość ludzi rzekła na to „Niech tylko spróbują!” Rozeszli się do domów mówiąc sobie nawzajem, ze teraz uczciwy człowiek może nocą spać bezpiecznie w łóżku i że to, co idzie źle, król doprowadza do ładu, chociaż podatki przekraczają wszelkie granice rozsądku i ludzie nigdy nie wyjdą z nędzy, próbując je spłacić.
Tenar rada była dowiedzieć się o tym wszystkim, ale nie przejęła się tym za bardzo. Pracowała bardzo ciężko. Odkąd dotarła do domu, niemal bezwiednie postanowiła, że nie pozwoli myśli o Handym czy jakimkolwiek podobnym łotrze rządzić życiem Therru lub jej własnym. Nie mogła stale trzymać dziewczynki przy sobie, a tym samym odnawiała jej obawy, wiecznie przypominające o tym, co nie pozwalało jej żyć. Aby zdrowo się rozwijać, dziecko musi być wolne i musi wiedzieć, że jest wolne.
Stopniowo pozbyła się bojaźliwego sposobu bycia, wyprostowała się i sama chodziła po farmie i bocznych drogach, a nawet do wioski. Tenar nie udzielała jej ani słowa przestrogi, nawet, kiedy musiała się od tego powstrzymywać. Therru był bezpieczna na farmie, bezpieczna w wiosce, nikt nie zamierzał jej zranić — to należało traktować jako rzecz nie ulegającą wątpliwości. I rzeczywiście Tenar niezbyt często poddawała to w wątpliwość. Z nią samą, z Shandy i Clearbrookiem w pobliżu domu, z Sis i Tiffem na dole w niższym domu, z rodziną Lark w całej wiosce i ze słodką jesienią Doliny Środkowej — jaka krzywda mogła się stać dziecku?
Wystarała się również o psa, kiedy usłyszała o takim, jakiego chciała: jednym z wielkich, szarych, kudłatych gontyjskich owczarków.
Od czasu do czasu myślała jak kiedyś, w Re Albi: „Muszę uczyć to dziecko! Ogion tak powiedział”. A jednak wydawało się, że dziecko nie nauczyło się niczego oprócz pracy na farmie i opowieści — wieczorami, kiedy te stawały się krótsze i Tenar zaczęła siadywać z Therru po kolacji przy kuchennym ogniu, tuż przed snem. Być może Beech miał rację i Therru powinna zostać wysłana do czarownicy, żeby nauczyć się tego, co wiedziały czarownice. To było lepsze niż posłanie jej na praktykę do tkacza, jak zamierzała uczynić Tenar. Lecz nie aż tak dalece lepsze. Wciąż była niezbyt duża i niewiele wiedziała jak na swój wiek, gdyż nie uczono jej niczego, zanim przybyła na Dębową Farmę. Była niczym małe zwierzątko, ledwo znające ludzką mowę i nie posiadające żadnych ludzkich umiejętności. Uczyła się szybko i była o wiele bardziej pracowita od niesfornych dziewczynek i roześmianych, leniwych chłopców Lark. Umiała sprzątać, podawać do stołu i prząść, trochę gotować, trochę szyć, doglądać drobiu, przyprowadzać krowy i wykonywać doskonałą pracę w mleczami. Prawdziwa gospodarska dziewka — nazwał ją stary Tiff, odrobinę się przypochlebiając. Tenar widziała również, jak ukradkiem uczynił znak chroniący przed złem, kiedy mijała go Therru. Jak większość ludzi, Tiff sądził, że człowiek jest tym, co mu się przydarza. Bogaty i silny musi posiadać cnoty; ten, któremu wyrządzono zło, musi być zły i może zostać słusznie ukarany.
W takim razie nie na wiele zdałoby się, gdyby Therru została najprawdziwszą gospodarską dziewką na Goncie. Nawet dobrobyt nie pomniejszyłby widocznego piętna tego, co jej zrobiono. Beech myślał o tym, by została czarownicą akceptując to piętno i robiąc z niego użytek. Czy właśnie to miał na myśli Ogion, gdy powiedział: „Nie Roke”; gdy powiedział: „Będą się jej lękać”? Czy to było wszystko?
Pewnego dnia, kiedy przypadkiem zetknęły się na wiejskiej ulicy, Tenar zwróciła się do Ivy:
— Chcę ci zadać pewne pytanie, pani Ivy. W sprawie twego fachu. Wiedźma zmierzyła ją jadowitym spojrzeniem.
— Mego fachu, czyżby? Tenar skinęła głową.
— Chodź, zatem — rzekła Ivy wzruszywszy ramionami i poprowadziła ją uliczką Mili Lane do swego małego domu.
Nie był on siedliskiem infamii i kurcząt, jak dom Moss, lecz był domem czarownicy: belki gęsto zawieszone suszącymi się ziołami, ogień zasypany szarym popiołem z jednym maleńkim węgielkiem mrugającym jak czerwone oko, tłusty czarny kot z jednym białym wąsem, śpiący na wysokiej półce, i wszędzie obfitość małych pudełek, garnków, dzbanków, tacek i zakorkowanych butelek, wszystko aromatyczne, cierpkie, słodkie i dziwne.
— Co mogę dla ciebie zrobić, pani Goho? — zapytała oschle Ivy, kiedy znalazły się w środku.
— Powiedz mi, z łaski swojej, czy myślisz, że moja wychowanka Therru, ma jakiś dar do twojej sztuki — jakąś moc w sobie?
— Ona? Oczywiście — odrzekła wiedźma.
Rychła i lekceważąca odpowiedź nieco zbiła Tenar z tropu.
— No cóż — odezwała się — zdaje się, że Beech też tak sądził.
— Ślepy nietoperz w jaskini by to dostrzegł — powiedziała Ivy. — Czy to wszystko?
— Nie. Potrzebuję twojej rady. Kiedy zadam pytanie, będziesz mogła mi podać cenę odpowiedzi. Zgoda?
— Zgoda.
— Czy powinnam oddać Therru do terminu na czarownicę, kiedy będzie trochę starsza?
Ivy milczała przez chwilę, decydując się na swoje honorarium, jak sądziła Tenar. Zamiast tego odpowiedziała na pytanie.
— Nie wzięłabym jej — rzekła.
— Dlaczego?
— Bałabym się — odparła wiedźma, utkwiwszy nagle w Tenar dzikie spojrzenie.
— Bała? Czego?
— Jej! Czym ona jest?
— Dzieckiem. Dzieckiem, z którym brutalnie postąpiono!
— To nie wszystko, czym jest.
Mroczny gniew wstąpił w Tenar i zapytała:
— Czy w takim razie uczennica wiedźmy musi być dziewicą? Ivy wytrzeszczyła na nią oczy. Po chwili rzekła:
— Nie to miałam na myśli.
— A co miałaś na myśli?
— Chcę powiedzieć, że nie wiem, czym ona jest. Chcę powiedzieć, że kiedy patrzy na mnie tym jednym widzącym i jednym ślepym okiem, nie wiem, co widzi. Widzę, jak przechadzasz się z nią, jakby była pierwszym lepszym dzieckiem i myślę: „Czym one są?” Jaką siłę posiada ta kobieta, nie jest, bowiem wariatką, żeby trzymać za rękę ogień, żeby prząść nić trąbą powietrzną? Mówię, pani, że jako dziecko sama mieszkałaś z Dawnymi, Mrocznymi, Tymi, Którzy Są Pod Stopami, i że byłaś królową i sługą tych mocy. Może właśnie, dlatego nie boisz się tej. Jaką ona jest mocą, nie wiem, nie mówię. Lecz wiem, że to przekracza granice mojej wiedzy, czy Beecha, czy też wszystkich czarownic i czarodziejów, jakich kiedykolwiek znałam! Udzielę ci rady, pani, za darmo. Oto ona: Strzeż się! Strzeż się jej w dniu, w którym odnajdzie swoją siłę! To wszystko.
— Dziękuję ci, pani Ivy — odrzekła Tenar z ceremonialnością Kapłanki Grobowców Atuanu i wyszła z ciepłej izby aa słaby, przenikliwy wiatr końca jesieni.
Wciąż była rozgniewana. Nikt nie chciał jej pomóc — myślała. Wiedziała, że to zadanie przekracza jej siły, nie musieli jej tego mówić — lecz żadne z nich nie chciało jej pomóc. Ogion umarł, stara Moss deklamowała, Ivy ostrzegała, Beech trzymał się z dala, a Ged — jedyny, który naprawdę mógł pomóc — Ged uciekł. Umknął jak zbity pies i nie przysłał jej żadnego znaku ani wiadomości, nigdy nie pomyślał o niej czy o Therru, lecz tylko o swojej drogocennej hańbie. To było jego dziecko, jego wychowanka. To było wszystko, o co dbał. Nigdy nie troszczył się o nią, nie myślał o niej, tylko o mocy — jej mocy, swojej mocy, w jaki sposób mógł z niej korzystać, w jaki sposób mógł wydobyć z niej więcej mocy. Składając złamany Pierścień, tworząc Run, osądzając króla na tronie. A kiedy stracił swoją moc, wciąż była ona wszystkim, o czym potrafił myśleć: że została stracona, zgubiona, pozostawiła go samemu sobie, jego hańbie, jego pustce.
„Nie jesteś uczciwa” — rzekła Goha do Tenar.
„Uczciwa! — żachnęła się Tenar. — A czy on grał uczciwie?”
'Tak — odrzekła Goha. — Grał. Albo próbował.”
„Cóż, zatem może grać uczciwie z kozami, które wypasa; nic mnie to nie obchodzi” — odparła Tenar, mozolnie maszerując w stronę domu, na wietrze i w pierwszym, rzadkim, zimnym deszczu.
— Może dziś w nocy spadnie śnieg — powiedział dzierżawca Tlff, spotkawszy ją na drodze wśród łąk nad Kahedą.
— Śnieg tak wcześnie? Mam nadzieję, że nie.
I kiedy słońce było już nisko, chwycił mróz: deszczowe kałuże i poidła zaszkliły się, a potem pokryły się lodem; trzciny nad Kahedą znieruchomiały; sam wiatr ucichł jakby zamarznięty, niezdolny do tego, aby się poruszyć. Przy ogniu — wonniejszym niż ogień Ivy, gdyż drzewo pochodziło ze starej jabłoni, która została ścięta w sadzie zeszłej wiosny — usiadła Tenar i Therru, by prząść i rozmawiać po kolacji.
— Opowiedz historię o kocich duchach — poprosiła Therru swoim ochrypłym głosem, kiedy puściła w ruch kołowrotek, aby uprząść kłąb ciemnej, jedwabistej koziej wełny.
— To letnia historia. Therru zadarła głowę.
— Zimowe historie powinny być wielkimi historiami. Zimą uczysz się Stworzenia Ea, tak abyś mogła śpiewać ją na Długim Tańcu, gdy przyjdzie lato. Zimą uczysz się Zimowej Kolędy i Czynów Młodego Króla, a na Festiwalu Powrotu Słońca, kiedy słońce zwraca się na północ, żeby sprowadzić wiosnę, możesz je zaśpiewać.
— Nie umiem śpiewać — wyszeptała dziewczynka. Tenar odwijała uprzedzoną wełnę z kądzieli i zwijała ją w kłębek zgrabnymi i miarowymi ruchami rąk.
— Nie tylko głos śpiewa — rzekła. — Umysł śpiewa. Najładniejszy głos na świecie na nic się nie zda, jeśli umysł nie zna pieśni. — Rozsupłała ostatni kawałek nici, który został uprzedzony jako pierwszy. — Posiadasz siłę, Therru, a siła, która jest nieświadoma, jest niebezpieczna.
— Jak ci, którzy nie chcieli się uczyć — powiedziała Themi. — Dzicy. — Tenar nie wiedziała, co ma na myśli i rzuciła jej pytające spojrzenie. — Ci, którzy zostali na zachodzie — dodała Therru.
— Aha — smoki — w pieśni Kobiety z Kemay. Tak. Właśnie. A więc:, od której zaczniemy — jak wyspy zostały wydźwignięte z morza czy jak Król Morred przegnał Czarne Okręty?
— Wyspy — szepnęła Therru. Tenar miała raczej nadzieję, że wybierze Czyny Młodego Króla, ponieważ widziała twarz Lebannena jako oblicze Morreda; jednak wybór dziecka był słuszny.
— Bardzo dobrze — odrzekła. Podniosła wzrok na wielkie Księgi Wiedzy Ogiona na półce nad kominkiem, dodając sobie odwagi, że gdyby zapomniała, może znaleźć tam słowa; wciągnęła powietrze i zaczęła.
Przed snem Therru dowiedziała się o tym, jak Segoy wydźwignął z głębin Czasu pierwszą z wysp. Zamiast jej śpiewać, Tenar usiadła na łóżku otuliwszy dziewczynkę kołdrą i razem recytowały cicho pierwszą strofę pieśni Tworzenia. Tenar zaniosła małą lampkę oliwną z powrotem do kuchni, wsłuchując się w absolutną ciszę. Mróz skuł świat, uwięził go. Nie było widać żadnej gwiazdy. Ciemność napierała na pojedyncze okno kuchni. Od kamiennych podłóg ciągnęło chłodem. Wróciła do ognia, bo nie była jeszcze śpiąca. Wzniosłe słowa pieśni poruszyły jej ducha, a od czasu rozmowy z Ivy wciąż jeszcze była rozgniewana i niespokojna. Wzięła pogrzebacz, aby wzniecić mały płomień z polana znajdującego się w głębi kominka. Kiedy uderzyła w polano, dźwięk rozległ się echem na tyłach domu.
Wyprostowała się i stanęła nasłuchując.
Znowu: ciche, stłumione, głuche uderzenie — przed domem. W okno mleczami?
Wciąż z pogrzebaczem w ręku, Tenar przeszła mroczną sienią do drzwi, które wychodziły na chłodnię. Za chłodnią była mleczarnia. Dom został zbudowany na niskim pagórku i oba te pomieszczenia zagłębiały się na powrót we wzgórze, niczym piwnice. Chłodnia miała tylko otwory wentylacyjne; mleczarnia miała drzwi i okno, niskie i szerokie jak okno w kuchni. Stojąc przy drzwiach chłodni Tenar słyszała odgłosy wyważania tego okna i szepczące męskie głosy.
Flint był metodycznym gospodarzem. Wszystkie drzwi tego domu, oprócz jednych, posiadały po każdej stronie zasuwę, tęgi kawał żeliwa umieszczony w prowadnicach. Wszystkie były utrzymane w czystości i naoliwione; żadne nie były nigdy zamknięte. Zasunęła rygiel w poprzek drzwi chłodni. Bezgłośnie wśliznął się na miejsce, przylegające ściśle do ciężkiej żelaznej szczeliny w ościeżu. Słyszała, jak otwarto zewnętrzne drzwi mleczarni. Jeden z mężczyzn pomyślał w końcu o tym, aby je sprawdzić, zanim wyłamali okno i odkrył, że nie były zamknięte. Ponownie usłyszała szepty. Później zapadła cisza, na tyle długa, żeby Tenar usłyszała bicie swego serca bębniące jej w uszach tak głośno, że przeraziła się, iż nie usłyszy spoza niego żadnego dźwięku. Czuła, jak drżą jej nogi i jak chłód podłogi zakrada się pod jej spódnicę niczym lodowata dłoń.
— Otwarte — szepnął obok niej męski głos, a jej serce zabiło boleśnie. Położyła dłoń na ryglu myśląc, że jest otwarty — odemknęła go, nie zamknęła. — Niemal przesunęła go z powrotem, kiedy usłyszała, że drzwi pomiędzy chłodnią a mleczarnią skrzypią, otwierając się. Znała ten zgrzyt górnego zawiasu. Znała również głos, który się odezwał.
— To jest spiżarnia — powiedział Handy, a później, kiedy drzwi, pod którymi stała, załomotały o zasuwę, dodał: — Te są zamknięte.
Ponownie załomotały. Cienki brzeszczot światła, jak ostrze noża, śmignął pomiędzy drzwiami a ościeżem. Dotknął jej piersi i kobieta cofnęła się, jak gdyby ją skaleczył. Drzwi zastukały jeszcze raz, lecz nieznacznie. Były solidne, pewnie zawieszone na zawiasach i zasuwa była mocna.
Szeptali po drugiej stronie drzwi. Wiedziała, że planowali obejść dom i sprawdzić drzwi frontowe. Pobiegła do nich i zaryglowała je, chociaż nie była w pełni świadoma tego, co robi. Może to był koszmar senny. Miała kiedyś ten sen, że próbowali dostać się do domu, że wciskali cienkie noże przez szpary w drzwiach. Drzwi — czy były jakieś inne drzwi, przez które mogliby się dostać do środka? Okna — okiennice w sypialni. Jej oddech stał się tak krótki, że myślała, iż nie dotrze do pokoju Therru, lecz była tam, zamknęła na szybie ciężkie, drewniane okiennice. Zawiasy były sztywne i poruszyły się z trzaskiem. Teraz wiedzieli. Teraz nadchodzili. Przyjdą pod okno sąsiedniej izby. Będą tam, zanim zdąży zamknąć okiennice. I byli. Ujrzała twarze, plamy poruszające się w mroku na zewnątrz, kiedy próbowała uwolnić lewą okiennicę ze skobla. Zacięła się. Nie mogła jej poruszyć. Biała ręka dotknęła szyby, przyklejając się do niej.
— Jest tam.
— Wpuść nas. Nie zrobimy ci krzywdy.
— Chcemy tylko z tobą porozmawiać.
— On chce tylko zobaczyć swoją małą dziewczynkę.
Uwolniła okiennicę i przyciągnęła ją do okna. Gdyby jednak rozbili szybę, mogliby otworzyć okiennicę jednym pchnięciem. Jedyne zamknięcie stanowił haczyk, który wyskoczyłby z drewna, jeśli użyliby siły.
— Wpuść nas, a my cię nie skrzywdzimy — powiedział jeden z głosów.
Słyszała ich stopy na zamarzniętej ziemi, skrzypiące w opadłych liściach. Czy Therru się przebudziła? Łoskot zamykanych okiennic mógł ją obudzić, lecz nie wydała żadnego dźwięku. Tenar stanęła w drzwiach pomiędzy swoją izbą a sypialnią Therru. Było ciemno i cicho. Bała się dotknąć dziewczynki i obudzić ją. Musiała zostać z nią w pokoju. Musiała o nią walczyć. Miała w ręku pogrzebacz; gdzie go podziała? Odłożyła go, żeby zamknąć okiennice. Nie mogła go znaleźć. Szukała po omacku w mroku izby, która zdawała się nie mieć ścian. Drzwi frontowe, które prowadziły do kuchni, załomotały, wstrząsane w swojej framudze. Gdyby mogła znaleźć pogrzebacz, pozostałaby tu, walczyłaby z nimi.
— Tutaj! — zawołał jeden z nich i kobieta wiedziała, co znalazł. Spoglądał na kuchenne okno, szerokie, z nie zamkniętymi okiennicami.
Podeszła — bardzo wolno, po omacku — do drzwi izby. Teraz był to pokój Therru. Kiedyś była to izba jej dzieci. Pokój dziecinny. Właśnie, dlatego po wewnętrznej stronie drzwi nie było zamka. Żeby dzieci nie mogły zamknąć się w środku i przestraszyć się, gdyby rygiel się zaciął.
Po przeciwnej stronie wzgórza, za sadem, Ciearbrook i Shandy spali w swojej chacie. Gdyby zawołała, może usłyszałaby Shandy. Gdyby otworzyła okno sypialni i krzyknęła — albo jeśliby obudziła Therru i gdyby wyskoczyły przez okno i przebiegły przez sad — lecz mężczyźni byli tam, właśnie tam, i czekali. To było więcej, niż mogła znieść. Okowy mroźnego przerażenia, które ją wiązały, pękły. W gniewie pobiega do kuchni, która w jej oczach była czerwonym światłem, porwała z pnia długi, ostry, rzeźnicki nóż, odsunęła zasuwę i stanęła w drzwiach.
— Chodźcie, zatem! — krzyknęła.
Usłyszała wycie, chrapliwy oddech i zaraz potem, wrzask: — Uważaj! — Inny ryknął: — Tutaj! Tutaj!
Potem zapadła cisza.
Światło z otwartych drzwi przemknęło po czarnym lodzie kałuż, zalśniło na czarnych gałęziach dębów i na opadłych, srebrnych liściach, a kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzała, że coś podpełza do niej ścieżką, jakaś ciemna bryła podkrada się do niej wydając wysokie zawodzące łkanie. Czarna postać podbiegła i błyskawicznie rzuciła się naprzód, zabłysły długie ostrza.
— Tenar!
— Zatrzymaj się tam — krzyknęła podnosząc nóż.
— Tenar! To ja — Sokół, Krogulec!
— Zostań tam — powtórzyła.
Postać stanęła nieruchomo obok czarnej masy leżącej na ścieżce. Nikłe światło padało na korpus, twarz, widły o długich zębach, trzymane na sztorc niczym laska czarnoksiężnika.
— Czy to ty? — zapytała.
Klęczał teraz przy ciemnym kształcie leżącym na ścieżce.
— Chyba go zabiłem — powiedział. Spojrzał przez ramię, wstał. Nie było znaku obecności innych mężczyzn.
— Gdzie oni są?
— Uciekli. Podaj mi dłoń, Tenar.
W jednej dłoni trzymała nóż. Drugą chwyciła rękę mężczyzny, który leżał skulony na ścieżce. Ged ujął go pod ramię i przetaszczyli go przez próg, do domu. Leżał na kamiennej podłodze kuchni, a krew wypływała z jego piersi i brzucha jak woda z dzbana. Górna warga obnażała zęby i widać było tylko białka jego oczu.
— Zamknij drzwi — powiedział Ged i Tenar wykonała jego polecenie.
— Płótna są w szafie — rzekła, a on przyniósł prześcieradło i podarł je na bandaże. Obwiązała nimi brzuch i pierś mężczyzny, w którą trzy z czterech zębów wideł wbiły się z całej siły, pozostawiając trzy poszarpane źródła krwi, która ściekała strugami, kiedy Ged podtrzymywał tors mężczyzny tak, aby Tenar mogła owinąć bandaże.
— Co ty tu robisz? Przyszedłeś z nimi?
— Tak. Ale oni o tym nie wiedzieli. To mniej więcej wszystko, co możesz zrobić, Tenar. — Opuścił ciało mężczyzny i odchylił się oddychając ciężko i wycierając twarz grzbietem zakrwawionej dłoni.
— Chyba go zabiłem — powiedział znowu.
— Możliwe. — Tenar przyglądała się, jak jaskrawoczerwone plamy pokrywały powoli ciężkie płótno, które spowijało szczupłą, owłosioną pierś i brzuch mężczyzny. Wstała i zakołysała się, bardzo kręciło jej się w głowie. — Usiądź przy ogniu — rzekła. — Musisz być zmarznięty.
Nie wiedziała, w jaki sposób poznała go w mroku na zewnątrz. Być może po głosie. Miał na sobie gruby, pasterski, zimowy płaszcz ze strzyżonej wełny, obrócony skórzaną stroną na wierzch, i wyciągniętą, zrobioną na drutach pasterską czapkę; jego bladą twarz pokrywały bruzdy, włosy były długie i siwe. Pachniał dymem drzewnym, mrozem i kozą. Miał dreszcze, drżał na całym ciele.
— Usiądź przy ogniu — powtórzyła. — Dołóż do niego drewna. Tak też zrobił. Tenar napełniła kociołek i zawiesiła go na jego żelaznym ramieniu nad ogniem.
Na jej spódnicy była krew, użyła więc resztek płótna umoczonych w zimnej wodzie, by ją oczyścić. Podała ścierkę Gedowi, aby usunął krew ze swoich dłoni.
— Co masz na myśli — zapytała. — Przyszedłeś z nimi, ale oni o tym nie wiedzieli?
— Schodziłem. Z góry. Na drodze ze źródeł Kahedy. — Mówił matowym głosem, jakby zadyszany, a drżenie sprawiało, że jego mowa była niewyraźna. — Usłyszałem za sobą ludzi i zszedłem na bok. Do lasu. Nie miałem ochoty rozmawiać. Nie wiem. Coś w nich było. Bałem się ich.
Niecierpliwie skinęła głową i usiadła po drugiej stronie kominka, pochylając się do przodu, aby słuchać, z dłońmi silnie zaciśniętymi na podołku. Wilgotna spódnica ziębiła jej nogi.
— Kiedy przechodzili obok, usłyszałem, jak jeden z nich powiedział: „Dębowa Farma”. Wtedy poszedłem za nimi. Jeden z nich nie przestawał mówić. O dziecku.
— Co mówił?
Milczał. W końcu rzekł:
— Że zamierzają odzyskać. Ukarać ją, powiedział. I odpłacić ci pięknym za nadobne. Za to, że ją ukradłaś, powiedział. Powiedział… — Ged przerwał.
— Że mnie również ukarze.
— Oni wszyscy mówili. O, o tym.
— Ten nie jest Handym. — Wskazała głową w kierunku mężczyzny leżącego na podłodze. — Czy to…
— Powiedział, że ona jest jego. — Ged również spojrzał na mężczyznę i z powrotem na ogień. — On umiera. Powinniśmy sprowadzić pomoc.
— Nie umrze — odparła Tenar. — Rankiem pójdę od Ivy. Inni są ciągle tam na zewnątrz. Ilu ich jest?
— Dwóch.
— Jak umrze, to umrze, jeżeli będzie żył, będzie żył. Żadne z nas nie wychodzi. — Zerwała się na równe nogi w przypływie strachu. — Czy ty przyniosłeś widły, Ged?
Wskazał na nie. Cztery długie zęby lśniły, oparte o ścianę przy drzwiach.
Ponownie usiadła na zydlu przy kominku, lecz teraz ona drżała, trzęsła się od stóp do głów, jak wcześniej on. Sięgnął przez kominek, by dotknąć jej ręki.
— Już dobrze — powiedział.
— Co będzie, jeśli ciągle są tam, na zewnątrz?
— Uciekli.
— Mogli wrócić.
— Dwóch przeciwko dwojgu? I my mamy widły. Ściszyła głos do szeptu i powiedziała z przerażeniem:
— Kosy są w przybudówce stodoły. Potrząsnął głową.
— Uciekli. Zobaczyli — jego i ciebie w drzwiach.
— Co zrobiliście?
— Zaatakował mnie. Więc i ja zaatakowałem jego.
— Chodzi mi o to, co było wcześniej. Na drodze.
— Zmarzli w czasie marszu. Zaczęło padać, a oni zmarzli i zaczęli rozmawiać o przyjściu tutaj. Przedtem tylko ten jeden rozmawiał o dziecku i o tobie, o daniu… daniu nauczki… — Zaschło mu w gardle. — Chce mi się pić — powiedział.
— Mnie też. Woda się jeszcze nie gotuje. Mów dalej. Odetchnął i spróbował opowiedzieć spoiście swoją historię.
— Pozostali dwaj niewiele go słuchali. Być może słyszeli to wszystko wcześniej. Śpieszyli się. Żeby dotrzeć do Yalmouth. Jak gdyby uciekali przed kimś. Umykali. Ale zrobiło się zimno, a on wciąż mówił o Dębowej Farmie i ten w czapce powiedział: „A więc czemuż by nie pójść tam po prostu i nie spędzić nocy z…”
— Z wdową, tak?
Ged ukrył twarz w dłoniach. Czekała.
Poprawił polana w kominku i kontynuował spokojnie.
— Później zgubiłem ich na chwilę. Droga weszła w dolinę, nie mogłem, więc podążać wzdłuż traktu, lasem, tuż za nimi. Musiałem zejść na bok, przez pola, trzymając się z dala od ich wzroku. Nie znam tego kraju, tylko drogi. Bałem się, że jeśli przetnę pola, zgubię się, nie trafię do domu. I ściemniało się. Pomyślałem, że przegapiłem dom, minąłem go. Wróciłem na trakt i prawie wpadłem na nich — tam na zakręcie. Widzieli mijającego ich starca. Zdecydowali się zaczekać, aż się ściemni i będą pewni, że nikt inny nie przyjdzie. Czekali w stodole. Ja zostałem na zewnątrz. Zaledwie przez ścianę od nich.
— Musiałeś zmarznąć — rzekła Tenar głucho.
— Było zimno. — Wyciągnął ręce do ognia, jak gdyby myśl o tym ponownie przejęła go chłodem. — Znalazłem widły przy drzwiach przybudówki. Kiedy wyszli, udali się na tyły domu. Mogłem wtedy podejść do frontowych drzwi, żeby cię ostrzec — oto, co powinienem był zrobić, lecz wszystkim, o czym potrafiłem myśleć, było to, aby ich zaskoczyć. Myślałem, że to moja jedyna przewaga, szansa… Myślałem, że dom będzie zamknięty i będą musieli się włamać. Ale później usłyszałem, jak wchodzą do środka, tam z tyłu. Wszedłem za nimi do mleczarni. Ledwo się wydostałem, kiedy podeszli do zamkniętych drzwi. — Zaśmiał się niepewnie. — Przeszli tuż obok mnie w ciemności. Mogłem im podstawić nogę… Jeden z nich miał krzemień i krzesiwo, spalił trochę hubki, kiedy chcieli zobaczyć zamek. Wyszli przed dom. Słyszałem, jak zamykasz okiennice; wiedziałem, że ich usłyszałaś. Rozmawiali o rozbiciu okna, przy którym cię zobaczyli. Potem ten w czapce dostrzegł okno — to okno… — Kiwnął głową w stronę kuchennego okna, z jego szerokim wewnętrznym parapetem. — Powiedział: „Dajcie mi kamień, wywalę je”, a oni podeszli tam, gdzie był i mieli właśnie podsadzić go na parapet. Zawyłem, więc i on upadł, a jeden z nich — ten — rzucił się biegiem prosto na mnie.
— Ach, ach — chwytał powietrze mężczyzna leżący na podłodze, jak gdyby opowiadał historię Geda za niego. Ged wstał i pochylił się nad nim.
— On chyba umiera.
— Nie, nie umiera — odrzekła Tenar. Nie mogła całkowicie powstrzymać dygotania, lecz było to teraz tylko wewnętrzne drżenie. Kociołek szumiał. Zrobiła dzbanek herbaty i położyła dłonie na grubych, glinianych ściankach imbryka. Napełniła dwa kubki, potem trzeci, do którego dolała trochę zimnej wody. — Jest za gorąca do picia — powiedziała Gedowi — potrzymaj ją najpierw chwilę. Zobaczę, czy to w niego wejdzie. — Usiadła na podłodze obok głowy mężczyzny, podniosła ją na jednej ręce, przyłożyła kubek ostudzonej herbaty do jego ust, wepchnęła krawędź naczynia między obnażone zęby. Ciepły płyn wpłynął mu do ust. Przełknął. Nie umrze — stwierdziła. — Podłoga jest jak lód. Pomóż mi go przenieść bliżej ognia.
Ged zabrał się do zdejmowania pledu z ławy, która biegła wzdłuż ściany pomiędzy kominkiem a sienią.
— Nie bierz tego, to dobry kawałek roboty tkackiej — powstrzymała go Tenar, poszła do ustępu i przyniosła stamtąd znoszony wojskowy płaszcz, który rozścieliła jako posłanie dla mężczyzny.
Wciągnęli nań bezwładne ciało i otulili je nim. Przemoczone, czerwone plamy na bandażach nie powiększały się już. Tenar podniosła się i stanęła bez ruchu.
— Therru — powiedziała.
Ged rozejrzał się dokoła, lecz nie było tam dziecka. Tenar pośpiesznie wyszła z izby.
Pokój dziecinny, pokój dziecka, był całkowicie ciemny i cichy. Po omacku znalazła drogę do łóżka i położyła rękę na ciepłym zagięciu koca ponad ramieniem Therru.
— Therru?
Dziecko oddychało spokojnie. Nie obudziło się. Tenar czuła ciepło jej ciała niczym promieniowanie w zimnej izbie.
Wychodząc przesunęła dłonią po komodzie i dotknęła zimnego metalu: pogrzebacz, który położyła, kiedy zamykała okiennice. Zaniosła go z powrotem do kuchni, przekroczyła ciało mężczyzny i zawiesiła pogrzebacz na haczyku na kominku. Stanęła spoglądając w dół na ogień.
— Nie mogłam nic zrobić — odezwała się. — Co powinnam była uczynić? Uciec — od razu — krzyczeć i pobiec do Clearbrooka i Shandy. Nie mieliby czasu, żeby skrzywdzić Themi.
— Oni byliby w domu z nią, a ty na zewnątrz, ze starym mężczyzną i kobietą. Albo mogli zabrać ją i uciec. Zrobiłaś, co mogłaś. To, co uczyniłaś, było właściwe. Zrobione we właściwym momencie. Światło z domu, ty wychodząca z nożem i ja tam — widzieli wtedy widły — i jego na ziemi. Więc uciekli.
— Ci, co mogli — rzekła Tenar. Odwróciła się i szturchnęła nieco nogę mężczyzny czubkiem buta, jak gdyby był obiektem, którego była trochę ciekawa, a który wzbudzał w niej trochę wstręt, jak martwa żmija.
— Ty zrobiłeś właściwą rzecz — powiedziała.
— Myślę, że nawet ich nie widział. Wbiegł prosto na nie. To było jak… — Nie powiedział, jakie to było. Powiedział: — Wypij swoją herbatę. — I dolał sobie z dzbanka stojącego na cegłach paleniska. — Jest dobra. Usiądź — rzekł, a ona zrobiła to.
— Kiedy byłem chłopcem — odezwał się po pewnym czasie — Kargowie najechali moją wieś. Mieli piki — długie, z piórami przywiązanymi do drzewca…
Skinęła głową.
— Wojownicy Boskich Braci — rzekła.
— Uczyniłem… czar mgły. Żeby ich zdezorientować. Ale przyszli… Kilku z nich. Widziałem, jak jeden wbiegł prosto na widły — jak ten. Tylko przeszły przez niego na wylot Poniżej pasa.
— Ty ugodziłeś w żebro — powiedziała Tenar. Kiwnął głową.
— To był jedyny błąd, jaki zrobiłeś — dodała. Teraz ona szczękała zębami. Wypiła herbatę. — Ged — rzekła — co będzie, jeśli oni wrócą?
— Nie wrócą.
— Mogliby podpalić dom.
— Ten dom? — Rozejrzał się po kamiennych ścianach.
— Stodołę.
— Oni nie wrócą — odparł uparcie.
— Nie.
Ostrożnie trzymali kubki, grzejąc na nich dłonie.
— Przespała to.
— Dobrze zrobiła.
— Ale zobaczy go… tutaj… rano… Spojrzeli na siebie.
— Gdybym go zabił — gdyby umarł! — rzekł Ged z wściekłością. — Mógłbym go wywlec i pogrzebać.
— Zrób to.
Potrząsnął tylko gniewnie głową.
— Co to za różnica, dlaczego, dlaczego nie możemy tego zrobić! — zapytała Tenar.
— Nie wiem.
— Skoro tylko się przejaśni…
— Wyniosę go z domu. Taczki. Starzec może mi pomóc.
— Nie może już niczego dźwigać. Ja ci pomogę.
— Zawiozę go do wioski. Jest tam jakiś uzdrawiacz?
— Czarownica, Ivy.
Poczuła się nagle bezgranicznie zmęczona. Ledwie mogła utrzymać kubek w dłoni.
— Jest więcej herbaty — powiedziała ze zdrętwiałym językiem.
Nalał sobie jeszcze jeden kubek.
Ogień tańczył przed jej oczami. Płomienie pląsały, strzelały w górę, opadały, rozjaśniały się znowu kontrastując z zakopconym kamieniem, bladym niebem, otchłaniami wieczoru, głębiami powietrza i światła ponad światem. Żółte, pomarańczowe, pomarańczowo-czerwone płomienie, czerwone języki ognia, ogniste języki, słowa, których nie mogła wypowiedzieć.
— Tenar.
— Nazywamy tę gwiazdę Tehanu — odezwała się.
— Tenar, moja droga. Chodź. Chodź ze mną.
Nie byli przy ogniu. Byli w ciemności — w mrocznej sieni. W ciemnym korytarzu. Byli tam wcześniej, prowadzili się nawzajem, podążali za sobą nawzajem, w mroku pod ziemią.
— Oto droga — powiedziała.