— Duma? — powtórzył Lebannen, jakby zaskoczony.

— Tak. Oczywiście, duma. Kto ma być dumny, jeśli nie on?

— Zawsze myślałem o nim jako… Był taki cierpliwy — powiedział Lebannen, a później zaśmiał się z nietrafności swego określenia.

— Teraz nie ma cierpliwości — rzekła Tenar — i jest dla siebie surowy poza wszelkie granice rozsądku. Myślę, że nie możemy nic dla niego zrobić. Możemy tylko pozwolić mu pójść własną drogą i znaleźć się na końcu swojego postronka, jak mówią na Goncie, kiedy ktoś jest u kresu sił… — Nagle znalazła się na końcu swojego własnego postronka, tak zmęczona, że czuła się chora. — Wydaje mi się, że muszę teraz odpocząć — powiedziała. Natychmiast wstał.

— Pani Tenar, powiedziałaś, że uciekłaś przed jednym wrogiem, a znalazłaś innego. Ale ja przybyłem poszukując przyjaciela i znalazłem innego.

Uśmiechnęła się na tę jego uprzejmość. „Jakiż to miły chłopiec” — pomyślała.

Kiedy się obudziła, cały statek był w ruchu: rozbrzmiewał skrzypieniem i jękiem wręg, głuchym odgłosem stóp biegających po pokładzie, łopotem płótna i krzykami żeglarzy. Trudno było do-budzić Therru i wstała zaspana, być może rozgorączkowana, chociaż zawsze była taka ciepła, że Tenar trudno było ocenić jej temperaturę. Skruszona za to, że ciągnęła słabowite dziecko piętnaście mil piechotą i za wszystko, co się wczoraj wydarzyło, Tenar próbowała ją rozweselić opowiadając o tym, że są teraz na statku, że na pokładzie jest prawdziwy król i że mała izdebka, w której się znajdują, jest własnym pokojem króla, że statek zabiera je do domu, na farmę, i ciocia Lark będzie na nie czekać w domu, a być może będzie tam również Krogulec. Nawet to nie wzbudziło zainteresowania Therru. Była obojętna, apatyczna, niema.

Na jej małej, szczupłej rączce Tenar dostrzegła ślad: cztery palce, czerwone niczym piętno, jak od miażdżącego uścisku. Lecz Handy nie chwycił jej. Dotknął tylko. Tenar powiedziała jej, przyrzekła, że on nigdy więcej jej nie dotknie. Obietnica została złamana. Jej słowo nic nie znaczyło. Jakie słowo znaczyło cokolwiek wobec głuchej przemocy?

Schyliła się i pocałowała znaki na rączce Therru.

— Szkoda, że nie miałam czasu, żeby skończyć twoją czerwoną sukienkę — rzekła. — Król pewnie chciałby ją zobaczyć. Ale z drugiej strony, przypuszczam, że ludzie nie noszą na statku swoich najlepszych strojów, nawet królowie.

Themi usiadła na koi, z przechyloną głową i nie odpowiedziała. Tenar wyszczotkowała jej włosy. Odrastały wreszcie gęsto, tworząc jedwabistą, czarną zasłonę nad poparzonymi częściami skóry głowy.

— Jesteś głodna, ptaszynko? Wczoraj wieczorem nie jadłaś nic na kolację. Może król da nam śniadanie. Ubiegłej nocy dał mi ciastka i winogrona.

Żadnej odpowiedzi. Kiedy Tenar powiedziała, że już czas opuścić kajutę, Therru usłuchała.

Na pokładzie stała z głową przechyloną do ramienia. Nie podniosła wzroku na białe żagle pełne porannego wiatru ani na iskrzącą się wodę, ani na Górę Gont, wznoszącą ku niebu swoje cielsko i majestat lasu, urwiska i wierzchołek. Nie podniosła głowy, kiedy przemówił do niej Lebannen.

— Therru — powiedziała miękko Tenar, klękając przy niej. — Odpowiedz, kiedy mówi do ciebie król.

Milczała. Wyraz twarzy Lebannena, kiedy ten się jej przypatrywał, był nieprzenikniony. Być może była to maska, uprzejma maska pokrywająca odrazę, wstrząs. Lecz spojrzenie jego ciemnych oczu było spokojne. Bardzo lekko dotkną} ramienia dziecka i rzekł:

— To musi być dla ciebie niezwykłe: obudzić się na środku morza.

Zjadła tylko trochę owoców. Kiedy Tenar zapytała ją, czy chce wrócić do kajuty, skinęła głową. Z bólem serca Tenar pozostawiła ją skuloną w koi i powróciła na pokład. Okręt przepły wał pomiędzy Zbrojnymi Urwiskami — wyniosłymi, posępnymi ścianami, które zdawały się pochylać nad żaglami. Łucznicy stojący na warcie w niewielkich fortach przypominających gniazda jaskółek błotnych wysoko, na urwiskach, spoglądali w dół na tych na pokładzie, a żeglarze krzyczeli do nich ochoczo.

— Droga dla króla! — wołali, a z góry dobiegła odpowiedź niewiele głośniejsza od krzyku jaskółek z wysokości: „Król!”

Lebannen stał na wysokim dziobie statku z kapitanem i starszym, szczupłym, wąskookim mężczyzną w szarym płaszczu maga z Wyspy Roke. Ged nosił taki płaszcz, czysty i delikatny, w dniu, w którym przynieśli Pierścień Erreth-Akbego do Wieży Miecza; stary, poplamiony, brudny i znoszony w podróży, służył mu za koc na zimnych kamieniach grobowców Atuanu i na ziemi pustynnych gór, kiedy razem przemierzali tamte góry. Myślała o tym, gdy piana przeleciała obok burt okrętu i wysokie urwiska pozostały daleko w tyle. Kiedy statek wypłynął poza ostatnie rafy i kołysząc się pożeglował na wschód, podeszli do niej trzej mężczyźni. Lebannen rzekł:

— Pani, oto Mistrz Wiatrów z Wyspy Roke.

Mag ukłonił się, spoglądając na nią z pochwałą w swych przenikliwych oczach, a także z ciekawością. „Człowiek, który lubi wiedzieć, którędy wieje wiatr” — pomyślała.

— Teraz nie muszę żywić nadziei, że ta piękna pogoda się utrzyma, lecz mogę na to liczyć — zwróciła się do niego.

— Jestem tylko ładunkiem w taki dzień jak ten — odparł mag. — Poza tym, kiedy statkiem kieruje taki żeglarz jak Mistrz Serrathen, któż potrzebuje zaklinacza pogody?

„Jesteśmy tacy uprzejmi — pomyślała — same Panie, Panowie i Mistrzowie, same ukłony i komplementy.” Rzuciła spojrzenie młodemu królowi. Patrzył na nią z uśmiechem, lecz z rezerwą.

Poczuła się tak, jak czuła się w Havnorze jako dziewczyna: obcą, niezręczną pośród ich gładkich słówek. Ale ponieważ nie była teraz dziewczyną, nie była przerażona, lecz tylko dziwiła się temu, w jaki sposób mężczyźni porządkują swój świat w ten taniec masek i jak łatwo kobieta może nauczyć się go tańczyć. Powiedzieli jej, że dopłynięcie do Yalmouth zabierze im tylko jeden dzień. Z tym pomyślnym wiatrem w żaglach zawiną tam późnym popołudniem.

Wciąż bardzo zmęczona długim strapieniem i wysiłkiem poprzedniego dnia, z ulgą usadowiła się na siedzeniu, które łysy żeglarz sporządził dla niej ze słomianego siennika i kawałka płótna żaglowego. Przypatrywała się falom i zarysowi Góry Gont — błękitnemu i niewyraźnemu w świetle południa, zmieniającemu się, kiedy okrążali strome wybrzeża oddaleni od nich jedynie o milę lub dwie. Przyniosła Therru na górę i dziecko leżało obok niej w słońcu, rozglądając się lub drzemiąc.

Inny żeglarz, ogorzały, bezzębny, podszedł na bosych stopach o podeszwach przypominających kopyta i odrażająco zdeformowanych palcach i położył coś na płótnie obok Therru.

— Dla małej dziewczynki — powiedział ochryple i oddalił się niezwłocznie, choć niezbyt daleko. Od czasu do czasu z nadzieją spoglądał znad swojej roboty, aby sprawdzić, czy podobał jej się podarunek, ale po chwili gwałtownie spuszczał wzrok, udając pochłoniętego pracą.

Therru nie chciała dotknąć małej, owiniętej w materiał paczuszki. Musiała otworzyć ją Tenar. Była to doskonała rzeźba długości kciuka, przedstawiająca delfina, z kości i kości słoniowej.

— Może mieszkać w twojej torebce z trawy — rzekła Tenar. — Z innymi kościanymi ludźmi.

Na to Therru ożywiła się na tyle, żeby wyjąć swoją torebkę z trawy i włożyć do niej delfina. Ale to Tenar musiała pójść podziękować skromnemu dawcy. Therru nie chciała na niego patrzeć ani też się doń odezwać. Po chwili poprosiła, aby wróciły do kabiny i Tenar pozostawiła ją tam w towarzystwie kościanej osoby, kościanego zwierzęcia i delfina.

'Tak łatwo — pomyślała z wściekłością — tak łatwo było Handy'emu odebrać jej blask słońca, odebrać jej okręt, króla i jej dzieciństwo, a tak trudno to zwrócić! Rok spędziłam próbując jej to dać, a on jednym dotknięciem odbiera i wyrzuca precz. I jaką ma z tego korzyść — jaka jest jego nagroda, jego moc? Czy mocą jest to… pustka?”

Dołączyła do króla i maga przy balustradzie statku. Słońce miało się już dobrze ku zachodowi i okręt sunął poprzez splendor światła, które sprawiło, że pomyślała o swoim śnie w locie ze smokami.

— Pani Tenar — przemówił król. — Nie powierzam ci żadnej wiadomości dla naszego przyjaciela. Wydaje mi się, że gdybym to zrobił, nałożyłbym na ciebie brzemię, a także naruszyłbym jego wolność. Nie chcę uczynić żadnej z tych rzeczy. Mam być ukoronowany w ciągu miesiąca. Gdyby to on trzymał koronę, moje panowanie rozpoczęłoby się tak, jak pragnie moje serce. Lecz czy będzie tam, czy też nie — to on przywiódł mnie do mego królestwa. On uczynił mnie królem. Nie zapomnę o tym.

— Wiem, że o tym nie zapomnisz — odrzekła łagodnie. Był taki skupiony, taki poważny, uzbrojony w potęgę swojej władzy, a mimo to taki wrażliwy w swej uczciwości, czystości swojej woli. Współczuła mu w duchu. Myślała, że poznał ból, ale będzie go poznawał raz za razem, przez całe życie i niczego z tego nie zapomni.

Przeto nie chciał, jak Handy, wybrać najłatwiejszego wyjścia.

— Chętnie zaniosę wiadomość — powiedziała. — To żadne brzemię. Czy ją usłyszy — to zależy od niego. Mistrz Wiatrów uśmiechnął się szeroko.

— Jak zawsze — wtrącił. — Cokolwiek czynił, zależało od niego.

— Długo go znasz?

— Nawet dłużej niż ty, pani. Uczyłem go — odrzekł mag. — Tego, czego mogłem… Przybył do Szkoły na Roke, wiesz, jako chłopiec, z listem od Ogiona, informującym nas, że posiada on wielką moc. Lecz kiedy po raz pierwszy byłem z nim w łodzi, żeby nauczyć go, jak przemawiać do wiatru, to wiesz, wywołał trąbę wodną. Zrozumiałem wtedy, co nas czeka. Pomyślałem: „Albo utopi się, zanim osiągnie wiek szesnastu lat, albo zostanie arcymagiem przed czterdziestką…” A może tylko lubię myśleć, że tak pomyślałem.

— Czy on wciąż jest arcymagiem? — zapytała Tenar. Pytanie zdawało się zdradzać straszną ignorancję, a kiedy powitało je milczenie, przestraszyła się, że świadczyło o czymś gorszym niż ignorancja. Mag odezwał się w końcu:

— Nie ma teraz Arcymaga Roke. Ton jego głosu był niezmiernie ostrożny i precyzyjny.

Nie śmiała zapytać, co chciał przez to powiedzieć.

— Myślę — rzekł król — że ten, który uzdrowił Run Pokoju, może należeć do każdej rady tego królestwa: Nie sądzisz, panie? Po kolejnej pauzie i najwyraźniej z wysiłkiem, mag przyznał:

— Oczywiście.

Król czekał, ale on nie odezwał się więcej. Lebannen spojrzał w dal na jasną taflę wody i rzekł, jak gdyby zaczynał opowieść:

— Kiedy on i ja przybyliśmy na Roke z najdalszego zachodu, unoszeni przez smoka… — Zrobił przerwę, a imię smoka — Kallessin — wypowiadało się w myślach Tenar jak uderzenie gongu.

— …smok zostawił mnie tam, a jego poniósł w dal. Odźwierny Domu Roke powiedział wówczas: „Skończył z czynieniem. Wraca do domu”. I przedtem — na plaży Selidoru — kazał mi zostawić swoją laskę i powiedział, że nie jest już teraz magiem. Więc Mistrzowie z Roke zgromadzili się, aby wybrać nowego arcymaga. Przyjęli mnie pomiędzy siebie, abym mógł dowiedzieć się tego, co król powinien wiedzieć o Radzie Mędrców. Zastępowałem również jednego spośród nich: Thoriona, Mistrza Przywołań, którego sztuka została obrócona przeciwko niemu samemu przez potężne zło, które odnalazł i któremu położył kres mój pan, Krogulec. Kiedy byliśmy tam, w suchej krainie, między murem i łańcuchem gór, widziałem Thoriona. Mój pan przemawiał doń, wskazując mu drogę powrotną do życia, wiodącą przez mur. Lecz on nie skorzystał z niej. Nie powrócił.

Młodzieniec mocno trzymał się nadburcia swymi silnymi, pięknymi dłońmi. Kiedy mówił, wciąż wpatrywał się w morze. Milczał przez chwilę, a później podjął opowieść.

— Tak, więc powiększyłem liczbę dziewięciu tych, którzy spotkali się, aby wybrać nowego arcymaga.

— Oni są… rozumnymi ludźmi — rzekł rzucając Tenar spojrzenie. — Nie tylko uczonymi w swoim kunszcie, ale mądrymi. Wykorzystują swoje różnice, jak widziałem wcześniej, aby umocnić swą decyzję. Ale tym razem…

— Faktem jest — wtrącił Mistrz Wiatrów widząc, że Lebannen nie chce, by wyglądało na to, że krytykuje Mistrzów z Roke — że były między nami same różnice i żadnej decyzji. Nie mogliśmy dojść do żadnego porozumienia. Przecież arcymag nie był martwy — żył. Jednak nie był magiem — a mimo to wciąż był panem smoków, jak się zdawało… I ponieważ nasz Mistrz Przemian wciąż był wstrząśnięty obróceniem się jego własnej sztuki przeciwko niemu i wierzył, że Przywołacz powróci ze śmierci, i błagał nas, abyśmy na niego zaczekali… I ponieważ Mistrz Wzorów wcale nie chciał zabierać głosu. Jest Kargiem, pani, jak ty sama; wiedziałaś o tym? Przybył do nas z Karego-At. — Przyglądał się jej swym przenikliwym wzrokiem: Którędy wieje wiatr? — A więc z powodu tego wszystkiego znaleźliśmy się w kropce. Kiedy Odźwierny poprosił o imiona tych, spośród których mieliśmy wybrać, nie padło ani jedno imię. Każdy patrzył na pozostałych…

— Ja patrzyłem w ziemię — przyznał Lebannen.

— Więc w końcu spojrzeliśmy w stronę tego, który zna imiona: Mistrz Imion. On zaś przyglądał się Mistrzowi Wzorów, który nie odezwał się ani słowem, lecz siedział tam pomiędzy swoimi drzewami niczym pniak. To właśnie w Gaju się spotkaliśmy, wiesz, wśród tych drzew, których korzenie są głębsze niż wyspy. Było to późnym wieczorem. Czasem pomiędzy tymi drzewami jest światło, lecz nie tej nocy. Było ciemno, żadnego światła gwiazd, pochmurne niebo ponad listowiem. I wtedy Mistrz Wzorów wstał i przemówił — ale w swoim własnym języku, nie w Dawnej Mowie, nie po hardycku, lecz w języku kargijskim. Niewielu spośród nas go znało czy choćby wiedziało, jaka to była mowa, nie wiedzieliśmy więc, co o tym myśleć. Lecz Dawca Imion wyjaśnił nam, co powiedział Mistrz Wzorów. Rzekł: „Kobieta na Goncie”. Przerwał. Nie patrzył już na nią. Po chwili zapytała:

— Nic więcej?

— Ani słowa więcej. Kiedy nalegaliśmy, patrzył na nas szeroko otwartymi oczyma i nie potrafił odpowiedzieć. Miał wizję, widzisz — dostrzegał on kształt rzeczy, wzorzec. Niewiele z tego można ułożyć w słowa, a jeszcze mniej w myśli. Nie wiedział, co myśleć o tym, co powiedział. A w każdym razie wiedział tyle, co i my. Lecz było to wszystko, co mieliśmy. Mistrzowie z Roke byli nauczycielami, a Mistrz Wiatrów był bardzo dobrym nauczycielem; nie mógł się więc powstrzymać od uczynienia swej opowieści zrozumiałą. Być może bardziej zrozumiałą, niż sobie życzył. Raz jeszcze spojrzał na Tenar i odwrócił wzrok.

— Tak, więc, widzisz, wyglądało na to, że powinniśmy przybyć na Gont. Ale, po co? Szukając, kogo? „Kobieta” — niewiele, żeby przystąpić do działania. Najwyraźniej kobieta ta ma nas prowadzić, w jakiś sposób wskazać nam drogę do naszego arcymaga. A zarazem, jak może się domyślasz, pani, to o tobie była mowa — o jakiejż, bowiem innej kobiecie z Gontu kiedykolwiek słyszeliśmy. Nie jest to wielka wyspa, lecz twoja sława jest wielka. Później jeden z nas powiedział: „Ona zaprowadzi nas do Ogiona”. Wiedzieliśmy jectoak wszyscy, że Ogion dawno temu odmówił zostania arcymagiem i pewnie nie zechciałby przyjąć tej godności teraz, kiedy był stary i schorowany. I rzeczywiście, jak sądzę, Ogion umierał podczas naszej rozmowy. Wtem inny zawołał: „Ależ ona zaprowadzi nas również do Krogulca!”. I wtedy naprawdę znaleźliśmy się w mroku.

— Naprawdę — wtrącił Lebannen. — Bo zaczął padać deszcz, tam, między drzewami. — Uśmiechnął się. — Myślałem, że już nigdy więcej nie usłyszę, jak pada deszcz. Sprawiło mi to wielką radość.

— Dziewięciu z nas mokrych — rzekł Mistrz Wiatrów — i jeden z nas szczęśliwy.

Tenar zaśmiała się. To było silniejsze od niej — lubiła tego mężczyznę. Jeśli tak się jej wystrzegał, wypadało jej wystrzegać się jego. Lecz wobec Lebannena i w obecności Lebannena tylko szczerość popłacała.

— Zatem wasza „kobieta na Goncie” nie może być mną, gdyż ja nie zaprowadzę was do Krogulca.

— Moim zdaniem — odrzekł mag z widoczną i być może prawdziwą szczerością — to nie mogłaś być ty, pani. Przede wszystkim Mistrz Wiatrów wypowiedziałby twoje imię, kiedy miał wizję. Bardzo niewielu ludzi nosi otwarcie swoje prawdziwe imiona. Lecz Rada Roke poleciła mi zapytać cię, czy wiesz o jakiejś kobiecie na tej wyspie, która mogłaby być tą, której szukamy — siostrą lub matką człowieka posiadającego moc, lub nawet jego nauczycielką; istnieją, bowiem czarownice bardzo mądre na swój sposób. Może Ogion znał taką kobietę? Mówią, że znał każdą duszę na tej wyspie, mimo że mieszkał sam i wędrował po odludziu. Chciałbym, żeby żył, aby nas teraz wspomóc. Myślała już o rybaczce z opowieści Ogiona. Jednak kobieta ta była stara, kiedy znał ją Ogion, przed laty, i do tej pory musiała już umrzeć. „Chociaż — pomyślała — mawiano, że smoki żyją bardzo długo.”

Nie odzywała się przez chwilę, a potem rzekła tylko:

— Nie znam nikogo tego pokroju.

Czuła pohamowane zniecierpliwienie maga. „Czego ona chce?” — myślał niewątpliwie. A ona zastanawiała się, dlaczego nie może mu powiedzieć. Jego głuchota zmuszała ją do milczenia. Nie mogła nawet powiedzieć mu, że jest głuchy.

— A więc — odezwała się wreszcie — nie ma żadnego arcymaga Ziemiomorza. Ale jest król.

— W którym dobrze ulokowaliśmy naszą nadzieję i zaufanie — dodał mag z serdecznością, z którą było mu do twarzy. Lebannen, przyglądając się i słuchając, uśmiechnął się.

— W minionych latach — rzekła Tenar niezdecydowanie — wiele było zmartwień, wiele było nieszczęść. Moja… mała dziewczynka… Takie rzeczy były aż nadto powszednie. I słyszałam, jak mężczyźni i kobiety posiadający moc mówili o zaniku czy też zmianie swojej mocy.

— Ten, którego arcymag i mój pan pokonał w suchej krainie, ten Cob, stał się przyczyną nieopisanego zła i zniszczenia. Długo jeszcze będziemy naprawiać naszą sztukę, uzdrawiać naszych czarnoksiężników i nasze czamoksięstwo — powiedział stanowczo mag.

— Zastanawiam się, czy mogłoby być więcej do zrobienia niż naprawianie i uzdrawianie — rzekła. — Chociaż to też, oczywiście. — Ale zastanawiam się, czy to możliwe, że… że ktoś taki jak Cob mógł posiąść taką moc, ponieważ rzeczy już się zmieniały… i że następowała, nastąpiła, zmiana, wielka zmiana? I że to właśnie z powodu tej zmiany mamy znowu króla w Ziemiomorzu — być może króla zamiast arcymaga?

Mistrz Wiatrów spojrzał na nią, jak gdyby zobaczył bardzo odległą chmurę burzową na najdalszym horyzoncie. Podniósł nawet prawą rękę w ulotnym geście, pierwszym szkicu zaklęcia związującego wiatr, po czym ponownie ją opuścił.

— Nie obawiaj się, pani — powiedział. — Roke i Sztuka Magiczna przetrwa. Nasz skarb jest dobrze strzeżony!

— Powiedz to Kalessinowi — odparła nagle nie mogąc ścierpieć całkowitej nieświadomości jego braku szacunku. Sprawiło to, rzecz jasna, że otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Usłyszał imię smoka. Lecz to nie zmusiło go, aby usłyszał Tenar.

W jakiż sposób on, który nigdy nie słuchał kobiety, odkąd jego matka śpiewała mu ostatnią kołysankę, mógłby ją usłyszeć?

— To prawda — zabrał głos Lebannen. — Kalessin przybył na wyspę Roke, o której mówią, że jest całkowicie bezpieczna od smoków. I to nie dzięki jakiemuś zaklęciu mojego pana, gdyż nie posiadał on już wówczas mocy… Nie sądzę jednak, Mistrzu Wiatrów, żeby pani Tenar obawiała się o siebie.

Mag uczynił żarliwą próbę naprawienia swego występku.

— Przepraszam, pani — rzekł. — Mówiłem jak do zwyczajnej kobiety. O mało się nie roześmiała. Mogła nim wstrząsnąć. Powiedziała tylko obojętnym tonem:

— Moje obawy są zwyczajnymi obawami. — Bez sensu; nie słyszał jej.

Lecz młody król milczał i słuchał.

Chłopiec okrętowy wysoko, w przyprawiającym o zawrót głowy, kołyszącym się świecie masztów, żagli i takielunku, zawołał czysto i słodko:

— Miasto za przylądkiem! — I po chwili ci, którzy byli na dole, na pokładzie, ujrzeli natłok ciemnoszarych dachów, iglice błękitnego dymu, kilka szklanych okien, łowiących blask zachodzącego słońca, oraz doki i mola zatoki Yalmouth na tle atłasowo błękitnej wody.

— Czy mam wprowadzić stadek do portu, czy ty to zrobisz panie? — zapytał kapitan okrętu, a Mistrz Wiatrów odrzekł: — Wprowadź go, mistrzu. Nie chcę mieć do czynienia z tą kupą wraków! — machając ręką wskazał na tuziny statków rybackich zaśmiecających zatokę.

Więc królewski okręt, niczym łabędź wśród kaczątek, wpłynął do portu halsując wolno, pozdrawiany przez każdą łódź, jaką mijał.

Tenar przeglądała doki, lecz nie było tam żadnego innego statku żeglugi morskiej.

— Mam syna żeglarza — zwróciła się do Lebannena. — Myślałam, że jego statek będzie w porcie.

— Jaki to statek?

— Był trzecim matem na „Mewie z Eskel”, ale to było ponad dwa lata temu. Mógł zmienić statek. Jest niespokojnym człowiekiem. — Uśmiechnęła się. — Kiedy ujrzałam cię po raz pierwszy, myślałam, że jesteś moim synem. W niczym go nie przypominasz, jedynie w tym, że jesteś wysoki, szczupły i młody. A ja byłam zdezorientowana, przerażona… Zwyczajne obawy.

Mag wspiął się na stanowisko kapitańskie na dziobie statku. Tenar i Lebannen zostali sami.

— Zbyt dużo jest zwyczajnego strachu — rzekł młodzieniec. Była to jej jedyna szansa porozmawiania z nim na osobności. Wypowiadała pośpieszne i niepewne słowa:

— Chciałam powiedzieć… ale to nie ma sensu… lecz czy nie mogłoby tak być, że na Goncie jest kobieta, nie wiem kto, nie mam pojęcia, ale możliwe, że jest albo będzie, albo może być, kobieta i że oni szukają — że potrzebują — jej. Czy to niemożliwe?

Słuchał. On nie był głuchy. Zmarszczył brwi, skupiony, jak gdyby starał się zrozumieć obcy język. I odrzekł tylko, półszeptem: — Być może.

Rybaczka wrzasnęła w swej maleńkiej łódce: — Skąd? — a chłopak w takielunku odkrzyknął niczym piejący kogut: — Z Królewskiego Miasta!

— Jak się nazywa ten statek — zapytała Tenar. — Mój syn zapyta, jakim statkiem płynęłam.

— „Delfin” — odpowiedział Lebannen uśmiechając się do niej. „Mój synu, mój królu, mój drogi chłopcze — pomyślała. — Jakże chciałabym mieć cię blisko siebie.”

— Muszę iść po moją małą — rzekła.

— W jaki sposób dostaniesz się do domu?

— Piechotą. To tylko kilka mil w górę kotliny. — Wskazała za miasto, w głąb lądu, gdzie pomiędzy dwoma ramionami góry, niczym w podołku, leżała rozległa i skąpana w słońcu Dolina Środkowa. — Wioska jest nad rzeką, a moja farma — pół mili od wioski. To piękny zakątek twojego królestwa.

— Ale czy będziesz bezpieczna?

— O tak. Dzisiejszą noc spędzę z moją córką, tu, w Yalmouth. A w wiosce na wszystkich można polegać. Nie będę sama.

Ich oczy spotkały się na chwilę, lecz żadne nie wymówiło imienia, o którym oboje myśleli.

— Czy oni przybędą znowu z Roke? — zapytała. — Poszukując „kobiety na Goncie” albo jego?

— Nie jego. Tego, jeśli ponownie to zaproponują, ja im zabronię — odrzekł Lebannen nie uświadamiając sobie, jak wiele powiedział jej w tych trzech słowach. — Lecz co się tyczy ich poszukiwań nowego arcymaga lub kobiety z wizji Mistrza Wzorów, to tak, one mogą przywieść ich tutaj. I być może do ciebie.

— Będą mile widziani w Dolinie Środkowej — rzekła. — Choć nie tak mile widziani, jak byłbyś ty.

— Przyjadę, kiedy będę mógł — powiedział trochę surowo, a trochę tęsknie. — Jeżeli będę mógł.

Загрузка...