Chronocykl skoczył dwa dni do przodu i poszybował wysoko na niebie, niewidoczny gołym okiem. Powietrze wokół niego było rzadkie i zimne. Everard zadrżał, nastawiając teleskop elektroniczny. Nawet przy maksymalnym powiększeniu samotna karawana wyglądała jak szereg punkcików przesuwających się po bezmiernej zielonej płaszczyźnie. Ale nikt inny na półkuli zachodniej nie mógł jechać konno.
Manse odwrócił się na siodełku do swego towarzysza.
— Co teraz zrobimy?
Szeroka twarz Indianina była nieprzenikniona.
— No, jeśli nasz pokaz nie odniósł skutku…
— Oczywiście, że odniósł! Przysiągłbym, że jadą na południe dwa razy szybciej niż poprzednio. Dlaczego?
— Musiałbym wiedzieć o nich więcej, żebym mógł ci dać trafną odpowiedź, Manse. W gruncie rzeczy jednak może chodzić tylko o to, że rzuciliśmy wyzwanie ich odwadze. W ich kulturze odwaga i brawura to jedyne liczące się cnoty… nie mogli więc zrobić nic innego, jak tylko kontynuować wędrówkę. Gdyby przelękli się zwykłej groźby, nigdy by sobie tego nie darowali.
— Przecież Mongołowie nie są idiotami! Nie dokonali wszystkich swoich podbojów dzięki brutalnej sile, ale dlatego, że lepiej niż ich przeciwnicy znali się na sztuce wojennej. Toktaj powinien był się wycofać, zameldować swojemu władcy o tym, co zobaczył, i zorganizować większą ekspedycję.
— Mogą to zrobić żołnierze, których zostawił przy statkach — przypomniał mu Sandoval. — Teraz, kiedy o tym myślę, zdaję sobie sprawę, jak bardzo nie doceniliśmy Toktaja. Musiał ustalić jakiś termin, prawdopodobnie w przyszłym roku. Gdyby nie wrócił, statki mają odpłynąć do Kathaju, a jeśli znajdzie coś interesującego, na przykład nas, może wysłać Indianina z listem do bazy.
Manse skinął głową. Przyszło mu na myśl, że wciągnięto go do tej wyprawy, nie dawszy mu nawet chwili na poczynienie przygotowań. Stąd ten pożałowania godny rezultat. W jakim jednak stopniu przyczyniła się do tego podświadoma niechęć Jacka Sandovala? Po chwili milczenia powiedział:
— Mogli dostrzec w nas coś podejrzanego. Mongołowie zawsze potrafili prowadzić wojnę psychologiczną.
— Możliwe. I co teraz zrobimy?
„Runąć na nich z góry, puścić kilka serii z działka energetycznego z czterdziestego pierwszego wieku zamontowanego na naszym chronocyklu i koniec… Nie, na Boga, nigdy nie zrobię czegoś podobnego. Mogliby mnie za to posłać na planetę kamą. Istnieją granice, których nie można przekroczyć”.
— Urządzimy pokaz, który zrobi wrażenie — zaproponował Everard.
— A jeśli i to zawiedzie?
— Zamknij się! Nie kracz!
— Właśnie się zastanawiałem. — Wiatr porywał słowa Sandovala. — A może w ogóle nie dopuścić do tej wyprawy? Cofnąć się w czasie o kilka lat i przekonać chana Kubilaja, że nie warto wysyłać ludzi na wschód? Wtedy to wszystko nigdy by się nie wydarzyło.
— Dobrze wiesz, że przepisy zabraniają nam wprowadzania zmian do historii.
— W takim razie co tutaj robimy?
— Wykonujemy specjalny rozkaz centrali. Możliwe, że ma to na celu skorygowanie jakiejś innej interferencji. Skąd mam to wiedzieć? Jestem tylko szczeblem w drabinie ewolucji. Ludzie żyjący milion lat po mnie posiadają zdolności, o jakich mi się nawet nie śniło.
— Ani mnie — mruknął Indianin. Everard zacisnął usta i po chwili rzekł:
— Obaj wiemy, że dwór Kubilaja, najpotężniejszego człowieka na świecie, ma decydujące znaczenie i jest ważniejszy niż wszystko tutaj w Ameryce. Skoro już wciągnąłeś mnie do tej cholernej roboty, pokażę ci teraz, że w razie potrzeby ja tutaj dowodzę. Kazano nam zniechęcić’ tych ludzi do dalszej eksploracji. Nie obchodzi nas, co się później z nimi stanie. Przypuśćmy, że nigdy nie wrócą do swojego kraju. Nie przyczynimy się do tego bezpośrednio, tak jak nie można stać się mordercą, jeśli zaprosi się jakiegoś człowieka na obiad, a on zginie po drodze w wypadku.
— Przestali marudzić i bierzmy się do roboty. — uciął Sandoval. Manse skierował chronocykl naprzód.
— Czy widzisz to wzgórze? — zapytał po chwili. — To miejsce Jeży na szlaku Toktaja, ale sądzę, że dzisiaj wieczorem rozbije on obóz kilka kilometrów przed nim, na tej łączce nad rzeką. Stamtąd będzie mógł je zobaczyć. Zainstalujemy się tam.
— I wystrzelimy sztuczne ognie? Będą musiały bardzo się różnić od zwykłych fajerwerków. Ci Kathajanie świetnie się znają na prochu strzelniczym. Używają nawet małych rakiet do celów wojskowych.
— Wiem o małych rakietach, ale kiedy gromadziłem sprzęt na tę wyprawę, zabrałem rozmaite aparaty na wypadek, gdyby pierwsza próba okazała się nieudana.
Na szczycie wzgórza rósł rzadki sosnowy zagajnik. Everard posadził chronocykl między drzewami i zaczął wyładowywać skrzynie z obszernych pojemników. Sandoval pomagał mu bez słowa.
Wytresowane przez ludzi z Patrolu konie spokojnie wyszły z przegród, w których podróżowały, i zaczęły się paść na zboczu. Po pewnym czasie Indianin przerwał milczenie.
— Nie mam o tym zielonego pojęcia. Co szykujesz?
Manse poklepał niewielki aparat, który już do połowy zmontował, i rzekł:
— To element systemu kontroli pogody działającego w mroźnych wiekach w odległej przyszłości, tak zwany dystrybutor potencjałów. Może wytwarzać najstraszniejsze błyskawice i odpowiednio głośne grzmoty.
— Aha!… słaby punkt Mongołów. — Nagle Sandoval uśmiechnął się szeroko. — Na pewno zwyciężysz. Możemy odpocząć i nacieszyć się tym widowiskiem.
— Przygotuj dla nas kolację, dobrze? Ja tymczasem skończę montować te rzeczy. Oczywiście bez ognia. Nie chcemy żadnego dymu, który można normalnie wytłumaczyć… Ach, tak! Mam również projektor miraży. Gdybyś zechciał się przebrać i naciągnąć kaptur lub coś innego w odpowiedniej chwili, tak żeby nie można było cię rozpoznać, wyświetliłbym twoją podobiznę wielką na prawie półtora kilometra i prawie równie brzydką jak w rzeczywistości.
— Co byś powiedział na nagłośnienie? Pieśni Nawahów mogą napędzić niezłego stracha, kiedy nie wiadomo, czy wyrażają triumf czy przerażenie.
— Otóż i oni!
Dzień przygasał. Pod sosnami pociemniało; powietrze było zimne i przesycone ostrą wonią. Pożerając kanapkę, Everard przyglądał się przez lornetkę mongolskiej straży przedniej, która zgodnie z jego przypuszczeniami wybrała na miejsce postoju łączkę nad rzeką. Potem nadjechali inni Mongołowie, przywożąc upolowaną po drodze zwierzynę i zabrali się za przygotowywanie posiłku. Reszta oddziału pokazała się o zachodzie słońca. Żołnierze zsiedli z koni, zajęli miejsca zgodnie z ustalonym wcześniej porządkiem i zaczęli jeść. Toktaj jechał forsownie, nie tracąc ani minuty dnia. O zmroku Manse obserwował wysunięte posterunki konnych wartowników uzbrojonych w łuki. Tracił ducha, chociaż starał się do tego nie dopuścić. Bądź co bądź przeciwstawiał się ludziom, którzy wstrząsnęli światem.
Pierwsze gwiazdy zabłysły nad ośnieżonymi szczytami. Trzeba było zacząć.
— Czy uwiązałeś nasze konie, Jack? Mogą wpaść w panikę. Jestem prawie pewny, że tak się stanie z mongolskimi kucami! Świetnie, zaczynajmy.
Najpierw między niebem a ziemią błysnęło niebieskie światełko. Później pojawiły się błyskawice, następujące po sobie bez przerwy ogniste, rozszczepione języki, powalając drzewa jednym uderzeniem, aż zbocza wzgórza zadrżały od grzmotów. Następnie Everard wypuścił ogniste kule, płomienne sfery, które wirowały i podskakiwały w powietrzu, ciągnąc za sobą ogony z iskier. Przecinały powietrze jak meteory, wybuchały nad obozem i wkrótce niebo zaczęło sprawiać wrażenie rozgrzanego do białości.
Ogłuszony i na poły oślepiony Everard zdołał stworzyć ekran z fluorescencyjnej jonizacji. Wielkie wstęgi falowały niczym zorza polarna, czerwone jak krew i białe niczym kość, sycząc pod wpływem powtarzających się uderzeń piorunów. Sandoval postąpił kilka kroków da przodu. Miał na sobie tylko spodnie i za pomocą gliny pokrył ciało rytualnymi wzorami. Nie włożył maski, lecz umazał twarz ziemią i wykrzywił ją w dzikim grymasie, tak że jego towarzysz z trudem go rozpoznał. Maszyna zanalizowała jego postać i zmieniła szczegóły. Trójwymiarowy obraz na ekranie z zorzy polarnej był wyższy niż wzgórze. Poruszał się jak gdyby w groteskowym tańcu, przemieszczając się z jednego krańca widnokręgu do drugiego, a później wzniósł się wyżej, czemu towarzyszyły dźwięki głośniejsze od grzmotów.
Manse skulił się skąpany w trupiobladym świetle, zacisnąwszy palce na tablicy rozdzielczej. Ogarnął go paniczny prymitywny strach; taniec na niebie obudził w nim dawno zapomniane uczucia.
„Boże! Jeśli to nie zmusi ich do odwrotu…”
Oprzytomniał i spojrzał na zegarek. Pół godziny… Trzeba dać im jeszcze kwadrans, stopniowo zmniejszając liczbę efektów… Na pewno zostaną w obozie do świtu i nie będą błąkać się w mroku; są dostatecznie zdyscyplinowani. Trzeba przycichnąć na kilka godzin, a później ostatecznie ich przerazić wytwarzając piorun, który roztrzaska drzewo tuż koło nich… Everard dał znak Sandovalowi, żeby się wycofał. Indianin usiadł, dysząc tak głośno, jak gdyby włożył w swoje popisy dużo więcej wysiłku niż mogło się zdawać.
Kiedy hałas ucichł, Manse powiedział:
— Wspaniałe przedstawienie, Jack. — Jego głos brzmiał w uszach Sandovala nieco metalicznie i obco.
— Nie robiłem czegoś takiego od lat — mruknął Sandoval. Zapalił zapałkę, której trzask zmącił głęboką ciszę. Mały płomyk oświetlił zaciśnięte usta. Później Indianin zgasił ją i tylko koniec jego papierosa żarzył się w mroku.
— Nikt ze znajomych w rezerwacie nie brał poważnie tych tańców — podjął po chwili. — Kilku starców uważało, że my, młodzi, powinniśmy się ich nauczyć. Pragnęli zachować dawne obyczaje i przypomnieć nam, że nadal jesteśmy jednym ludem. My jednak chcieliśmy zarobić trochę, tańcząc dla turystów.
Zapadło długie milczenie. Everard wyłączył projektor i w gęstym mroku papieros Sandovała przygasał i rozżarzał się jak maleńka czerwona gwiazda Algol.
— Dla turystów! — powtórzył w końcu Indianin. Po kilku minutach dodał: — Dziś wieczorem mój taniec miał pewien cel i coś oznaczał. Nigdy nie czułem się tak jak wtedy.
Everard nie odpowiedział.
Milczał dopóty, dopóki nie usłyszał głośnego rżenia konia, który szarpał się na uwięzi podczas „występu” Sandovala i wciąż był niespokojny.
Manse podniósł głowę, lecz daremnie wpatrywał się w mrok.
— Czy coś słyszałeś, Jack?
Nagle padła na niego smuga światła z elektrycznej latarki. Oślepiony wpatrywał się w nią przez sekundę, a później zerwał się na równe nogi. Zaklął, sięgając po paralizator. Jakiś cień wybiegł zza drzew i uderzył go w żebra. Cofnął się chwiejnie i, nie celując, strzelił.
Latarka jeszcze raz zakreśliła łuk. Everard dostrzegł przelotnie Sandovala. Indianin nie miał przy sobie broni. Uchylił się przed ciosem mongolskiego miecza. Wtedy napastnik rzucił się na niego i Sandoval mógł wykorzystać w praktyce znajomość dżudo, które poznał w Akademii Patrolu. Przyklęknął na jedno kolano. Mongoł ponownie zamachnął się mieczem, chybił i straciwszy równowagę, uderzył brzuchem w muskularne ramię agenta, który wstał po ciosie. Wyrżnął przeciwnika pięścią w podbródek. Głowa w hełmie odskoczyła, a wówczas Sandoval kantem dłoni uderzył Mongoła w grdykę, wyrwał mu miecz z ręki i odwrócił się w samą porę, by odparować cios z tyłu.
Czyjś głos wzbił się ponad wrzawę. Ktoś wydawał rozkazy szczekliwym głosem. Everard się cofnął. Powalił jednego napastnika serią z paralizatora, ale inni odgrodzili go od chronocykla. Odwrócił się by stawić im czoło. Rzucone zręczną ręką lasso zacisnęło się wokół jego ramion. Zwaliło się na niego czterech mężczyzn. Kątem oka spostrzegł, że pół tuzina włóczni uderzyło tępymi końcami w głowę Sandovala. Później już tylko starał się uwolnić. Dwukrotnie udało mu się wstać, lecz zgubił w walce pistolet, a jakiś Mongoł wyrwał mauzera z olstra — ci mali Azjaci byli mistrzami walki w stylu yawara. Rzucili go na ziemię i bili pięściami, kopali i uderzali rękojeściami sztyletów. Nie stracił zupełnie przytomności, ale w końcu przestał się przejmować swoim losem.