CZĘŚĆ TRZECIA. SREBRNE PUDEŁECZKO

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Morten, w swoim pokoiku na górze, chodził tam i z powrotem. Od czasu do czasu siadał po to tylko, by zaraz znowu się zerwać i kontynuować wędrówkę.

Przecież nie muszę o niczym mówić, myślał wstrząśnięty i zdesperowany. Naprawdę nie muszę, Emma i tak zostałaby wypuszczona, nikt nie musi wiedzieć, że jej w tym pomagałem.

Ale naraziłem moich przyjaciół na niebezpieczeństwo.

Głupstwo, ona tutaj nie przyjedzie. Poza tym ona jest przecież jedną z nas. I jest miła!

Jak pięknie i łagodnie brzmiał jej głos. Tak się ucieszyła, słysząc, że do niej dzwonię. Z Leonem skończyła, zresztą nigdy nie była jego kochanką, jak w ogóle ktoś mógłby sobie wyobrazić coś takiego?

A w końcu nasza kryjówka już i tak została ujawniona, ktoś przecież ukradł papiery.

My się kochamy, Emma i ja.

Chłopak jęknął. Och, jaki wstyd i hańba! Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, co zrobili rycerze. Nikt nie musi o tym wiedzieć.

Ale co będzie, jeśli Emma tu przyjedzie i powie: „To Morten dal mi adres”?

Wtedy ja umrę!

Jordi spał. Antonio zaordynował mu silną kurację z mnóstwem snu i odpoczynku, by płuca mogły w spokoju wracać do zdrowia.

Unni znalazła Gudrun w kuchni, gdzie ta widocznie czuła się najlepiej. Babcia Mortena uśmiechnęła się do niej blado.

– Wiesz co, Gudrun, postanowiliśmy z Jordim pojechać do Selje i położyć kwiaty na grobie Sigrid, jak tylko on będzie mógł podróżować.

Unni nigdy nie pozwoliła sobie na inne przekonanie niż to, że Jordi niedługo będzie całkiem zdrów. Gudrun rozjaśniła się.

– Dziękuję! Jak to milo z waszej strony.

– My uważamy, że Sigrid została pokrzywdzona, tyle musiała przeżyć w całej tej sprawie. I taka była samotna!

– No właśnie.

Vesla wślizgnęła się cicho i usiadła z nimi przy kuchennym stole.

Unni powiedziała z przejęciem:

– Nie rozumiem tylko, co Flavia mogła mieć wspólnego z takim mężczyzną, jak mąż Sigrid. Oni… tak się od siebie różnili, prawda?

– Nie znałaś Knuta. On sprawiał bardzo dobre wrażenie, ale to jego szorstka powierzchowność przede wszystkim pociągała kobiety. Wyglądał zawsze tak, jakby nienawidził całego świata, ale miał fantastyczny uśmiech. Jeśli któraś potrafiła ten uśmiech z niego wydobyć, to mogła wspomnieniem żyć przez tydzień, a młode dziewczyny jeszcze dłużej. Poza tym dużo podróżował, to należało do jego obowiązków zawodowych, nabrał miejskiej ogłady. Sigrid rozpaczliwie za nim nie nadążała.

– Ale nie był bogaty ani nic w tym rodzaju?

– Nie. I jeśli o niego chodzi, nie miało to żadnego znaczenia.

Zawsze otaczało go mnóstwo wielbicielek. Ale co z tobą, Vesla?

Zdaje mi się, że nie wyglądasz najlepiej.

Vesla westchnęła głęboko.

– I czuję się też nietęgo. Unni, czy możesz poprosić swego ukochanego, żeby się pospieszył i rozwiązał zagadkę? Bo ja spodziewam się dziecka. Z Antoniem, rzecz jasna.

Pozostałe kobiety słuchały w milczeniu.

– Kochanie – mruknęła w końcu Gudrun. – Nie wiadomo, czy ci gratulować, czy współczuć.

– I jedno, i drugie – odparła Vesla. – Postanowiliśmy, że dziecko się urodzi. I postaramy się, by nigdy nie zostało dotknięte złym dziedzictwem. A ty wiesz, Unni, że są tylko dwie rzeczy, które mogą je uchronić od nieszczęścia: albo Jordi i ty będziecie mieć dziecko, które przejmie dziedzictwo, albo rozwiążemy zagadkę rycerzy.

Unni wpatrywała się w blat stołu.

– O mnie i Jordim możesz zapomnieć. My nigdy się do siebie nie zbliżymy. Zwłaszcza teraz, kiedy już wykorzystaliśmy te obiecane pół godziny.

– Możesz poprosić o następne.

– Ja bym chciała mieć całe życie z nim. Jestem pewna, że rozwiążemy zagadkę.

– Tak jest – potwierdziły zdecydowanie Vesla i Gudrun.

Po dobrym obiedzie, który Vesla przygotowała wraz z cokolwiek niepewną Unni jako asystentką, Morten ze strasznie nieszczęśliwą miną poprosił, by go wysłuchali, bo ma im coś ważnego do powiedzenia.

Podjął decyzję. Nie był dłużej w stanie zmagać się z wyrzutami sumienia. Trudno, wóz albo przewóz.

Spocony, na pół z płaczem, zdołał w końcu wyłożyć przed zebranymi całą upokarzającą sprawę, po czym zaległa dręcząca cisza, działająca na nerwy skruszonemu grzesznikowi. W końcu głos zabrał najstarszy w tym gronie Pedro:

– Zasłużyłeś na podziękowania za szczerość. Sam zrozumiałeś, w jakiej nieznośnej sytuacji przez ciebie się znaleźliśmy. Ale nie będziemy ci już robić wymówek. Najważniejsze pytanie teraz brzmi:

Czy musimy się znowu przeprowadzić?

– Było nam tutaj tak dobrze – jęknęła Vesla. Morten z wielkim przejęciem zaczął się bronić:

– Przecież i tak ktoś nas odkrył! Pedro replikował ostro:

– Tylko ten ktoś z pewnością nie jest powiązany z Emmą.

– Tego nie wiemy.

Jordi, któremu Antonio pozwolił uczestniczyć i w obiedzie, i w tej dyskusji, zadał teraz ważne pytanie:

– Mówiłeś, że rycerze sprawiali wrażenie, jakby chcieli nam coś ważnego powiedzieć, ale ty nie byłeś w stanie zrozumieć ich myśli?

Wdzięczny za zmianę tematu nieszczęśliwy Morten zwrócił się ku niemu.

– Tak, jestem pewien, że chcieli czegoś więcej.

– Myślisz, że życzyliby sobie porozmawiać ze mną? Ja jestem jedynym, który potrafi się z nimi porozumieć.

– Tak właśnie myślę – potwierdził Morten.

– Znakomicie! – wykrzyknął Pedro. – W takim razie ty, Morten, będziesz miał do spełnienia zadanie.

– Wszystko, co chcecie – zawołał z przejęciem, wiedział bowiem, że jego sytuacja wciąż nie jest najlepsza.

– Antonio twierdzi, że Jordi nie może opuszczać domu. Wobec tego ty, Morten, włożysz srebrne pudełeczko do samochodu i odjedziesz daleko stąd. Tymczasem Jordi wezwie rycerzy.

Morten przełykał ślinę, tak że widać było, jak jabłko Adama porusza się w górę i w dół.

– Oczywiście! Ile czasu potrzebujesz, Jordi?

– Godzinę. Tak więc jedź przed siebie przez pół godziny, potem zawróć i w tym samym tempie wracaj do domu.

– Zaraz?

– Dlaczego nie? Nie mamy czasu do stracenia. Ileż to razy ostatnio wypowiadali to zdanie? Morten podjął jeszcze jedną próbę usprawiedliwienia się:

– Ale Emma jest miła. I zakochana we mnie. Vesla sprawiła mu zimny prysznic:

– Emma kocha wyłącznie siebie, powinieneś o tym wiedzieć i dłużej się nie okłamywać!

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Duża skrzynka ze skarbem Santiago została wyniesiona.

Mężczyźni stali i przyglądali jej się z niesmakiem. Po raz pierwszy mieli wyjąć z niej srebrne pudełeczko.

– I rycerze chcą, bym ja to unicestwił – powiedział Antonio z grymasem. – O co im tak naprawdę chodzi? Czy miałbym dokonać analizy składu do najmniejszego elementu, rozłożyć to na czynniki pierwsze, a potem wszystko wrzucić do pieca? Umrę szybciej, niż tego dokonam.

– Z pewnością – potwierdził Jordi sucho. – Ale może to właśnie o tym rycerze chcieliby ze mną rozmawiać? W każdym razie ich o to zapytam.

– Czy musimy wyjmować pudełeczko? – spytał pokornie Morten.

– Może mógłbym po prostu zabrać całą skrzynię?

Pedro zaprotestował ostro:

– Nie możemy ryzykować utraty tak wielu rzeczy. Ale masz rację. Lepiej tego paskudztwa nie dotykać. Wyjmiemy wszystkie dokumenty. Książkę też. I pamiętaj, będziesz musiał jeździć przez całą godzinę. Nie wolno ci się zatrzymać! Nie wolno ci, na przykład, wpaść do rowu!

I nie pij przed jazdą coca – coli, upomniał sam siebie Morten, ale głośno tego nie powiedział.

Pedro był katolikiem, pozwolił więc, by krzyż i wieniec różany zostały w skrzynce. Miecz także mógł stanowić ochronę. Najchętniej zostawiłby też amulet Urraki, ale Antonio oznajmił, że aby Jordi mógł wyzdrowieć, nie może się z amuletem rozstawać. Bez wątpienia ma on na niego bardzo dobry wpływ.

Namęczyli się porządnie przy wyjmowaniu książki, która przykleiła się do dna skrzyni. Trzeba było ją podważać, popychać i pociągać, zanim nareszcie się poruszyła swobodnie.

Ale jakoś sobie poradzili. Kartki leżące najniżej były dość poważnie uszkodzone, ale poza tym książka zachowała się nieźle.

Wyglądała jednak nieciekawie, napisana ręcznie przez kogoś, kto nie martwił się ostatecznym efektem i najwyraźniej się spieszył.

Oglądali zabytek z ponurymi minami. Memuary grzesznej Estelli niełatwo będzie czytać.

W końcu Morten odjechał, a Jordi, wspierany przez Unni, przeszedł do ogrodu. Reszta domowników też została na dworze, choć trzymała się z daleka. Unni wróciła do nich, gdy tylko „ukryła”

Jordiego pod drzewem.

Nikt przecież z całą pewnością nie wiedział, co takiego rycerze chcieli powiedzieć Mortenowi. Może on sobie to wszystko tylko wyobraził?

Ale rycerze się pojawili. Unni widziała ich siedzących na koniach przed Jordim, który musiał trzymać się gałęzi, by ustać na nogach.

Wszyscy ich już kiedyś widzieli, ale za każdym razem ten widok był głębokim, magicznym przeżyciem. Nieprawdopodobnym. A jednak znajdowali się tutaj, w ogrodzie otaczającym normalną norweską willę, i okoliczności zdawały się ich ani trochę nie krępować. Koń dona Galindo stał przednimi nogami w kępie narcyzów, wcale kwiatów nie depcząc, a don Sebastiano znalazł się w środku jabłoni, co nie stanowiło najmniejszego problemu.

Bagatelka.

„Jak widzę, masz się znacznie lepiej”, zaczął don Ramiro.

– Tak, poprawiło mi się, dzięki pomocy z różnych stron. Morten miał wrażenie, że chcieliście ze mną mówić.

„To prawda. W wyniku wspaniałego amuletu Urraki i miłości twojej damy udało wam się przełamać zły wpływ Wamby na twoje ciało i duszę. Teraz my możemy doprowadzić dzieło do końca i uzdrowić cię”.

Jordi miał wrażenie, że płacz radości rozsadzi mu piersi.

– Dziękuję wam, szlachetni rycerze. W tej chwili to moje najgorętsze pragnienie. Antonio starał się, jak potrafił, ale człowiek niewiele może pomóc zniszczonym płucom.

„Twój brat potrzebny nam jest do innego zadania”, powiedział don Federico.

– Ja wiem. Do unicestwienia zawartości srebrnego pudełeczka.

Antonio wiele się nad tym zastanawiał. Czy powinien najpierw dokonać laboratoryjnej analizy tej substancji?

Rycerze nie pojęli, o co mu chodzi.

Don Garcia rzekł: „Jako medyk jest on obznajomiony z ziołami.

Sam nie może nigdy dotknąć zawartości, nie wolno otworzyć pudełka. Powinien natomiast zrobić, co następuje: Zbierze takie oto zioła w stanie możliwie jak najświeższym – tomillo, lavanda, salvia, ajenjo, abedul enano, mirto, olivas i gengibre. Zaleje to wszystko aguardiente! Czy to jasne?”

– Zanotowałem, co trzeba – odparł Jordi, pisząc w swoim notesiku.

„Wspaniale! Widzę, że nie używasz gęsiego pióra, tylko jakiegoś innego narzędzia”.

– Długopisu. To nowy wynalazek – odparł Jordi lekko. – Co Antonio ma z tym zrobić?

„Kiedy już zgromadzi potrzebne składniki, te wszystkie zioła, to otrzyma pomoc. Musi tylko przechowywać je tak świeże, jak to możliwe. To bardzo ważne. To jest jedyny sposób na zniszczenie zawartości srebrnego pudełeczka”.

Jordi rozumiał. Rycerze żyli w piętnastowiecznym medycznym świecie ziół i magicznych wywarów. Zaawansowane procedury laboratoryjne do nich nie przemawiały. I, kiedy się nad tym bliżej zastanowić, piec do spalania odpadów szpitalnych nie mógłby zniszczyć złej energii, znajdującej się w pudełku. Popiół zostałby rozsypany, a razem z nim trujący jad Wamby.

Należało polegać na tym, co mówią rycerze.

Skłonił się przed nimi z szacunkiem.

– Dziękuję wam za pomoc. Zrobimy wszystko, by spełnić warunki.

Otrzymał jeszcze kilka dodatkowych instrukcji i rycerze zniknęli.

Z pomocą przyjaciół wrócił do domu.

– Okay – zgodził się Antonio. – Wszystko urządzę jak należy.

Taką mam nadzieję – dodał skromnie.

– Przetłumaczcie, co to ma być – poprosiła Vesla.

– Oczywiście! – Jordi był gotów do pomocy. – W gruncie rzeczy nie będzie najmniejszych trudności ze zgromadzeniem ziół. Problem polega tylko na tym, czy uda nam się zdobyć je świeże. A więc: tomillo, znaczy tymianek, lavanda to lawenda, następnie szałwia, piołun, karłowata brzoza, mirt, oliwki oraz imbir. Wydaje mi się, że nie powinno być kłopotów, ale czy naprawdę?

– Tymianek i szałwię można dostać w każdym sklepie spożywczym – wyjaśniła Gudrun rzeczowo.

– No, nie wiem – zastanawiał się Jordi. – To nie mogą jednak być przyprawy w słoiczkach!

– Nie, nie, mam na myśli żywe rośliny. Zajmę się tym.

– Znakomicie!

– A ja widziałam, że w sklepiku niedaleko naszego domu mają świeży korzeń imbirowy – dodała Unni z ożywieniem.

– Mirt można kupić w kwiaciarniach – wyjaśniła Vesla. – Postaram się jutro go zdobyć.

– Świeże oliwki sprzedają z pewnością imigranci w swoich sklepikach – dodał Pedro. – Ja poszukam.

– Lawenda… – zastanawiał się Jordi. – Nie rośnie przypadkiem w naszym ogrodzie?

– U nas nie widziałam – odparła Unni. – Ale u sąsiadów, tak.

– Morten mógłby się tym zająć – postanowiła Gudrun. – Zauważyłam, że mieszka tam śliczna dziewczyna. Przydałaby się jakaś konkurencja dla tej pożeracz – ki męskich serc, Emmy.

– Co jeszcze zostało? – zastanawiał się Pedro. – Piołun? Gdzie teraz znajdziemy piołun?

– Rośnie przy drogach – wyjaśniła Gudrun. – To wprawdzie nie takie proste, trudno go znaleźć, a poza tym łatwo pomylić z bylicą, znacznie pospolitszą, no i pora roku jeszcze wczesna, ale musimy szukać.

– Gorsza sprawa może być z karłowatą brzozą – westchnął Jordi.

– To by znaczyło, że Antonio musi się wybrać w góry.

– Z brzozą dam sobie radę – zapewnił go młodszy brat. – Myślę, że z piołunem może być gorzej. Muszę się chyba zaopatrzyć w jakiś klucz do oznaczania roślin.

– Poza tym parę słoików po dżemie i przenośną lodówkę, żeby rośliny zachowały świeżość – dodała Vesla.

– I musimy mieć nadzieję, że nie jesteś uczulony na bylicę, Antonio – powiedziała Gudrun. – To jedna z najbardziej uczulających roślin, jakie istnieją. Uważaj więc, żebyś zakatarzony nie wylądował gdzieś nad rowem. Nie możemy sobie pozwolić, żeby nasz bohater tak skończył.

– Chyba jednak ja tu bohaterem nie jestem – obruszył się Antonio.

– Zapytaj Veslę!

– A ja się trochę niepokoję tym aguardiente – powiedział Pedro.

– Zalewaniem ziół alkoholem? No tak, ciekawe, jaki zapas Antonio powinien zabrać?

Jordi liczył.

– Pół litra powinno wystarczyć.

– Pół litra? – wykrzyknęła Unni. – Straci przytomność!

– No to może połowa tego – poprawił Jordi. – Drugą część nalewki powinien zostawić.

– Jak on ma tego dokonać? Na przykład gałązki brzozy?

Powinien połykać, czy jak?

– Z piołunem będzie problem – wtrącił Pedro. – To czysta trucizna.

– Potraficie dodać odwagi, nie ma co – westchnął Antonio.

– Natomiast ja teraz życzę sobie zjeść solidny, prawdziwy obiad – oznajmił Jordi. – Na przykład antrykot z zapiekanymi ziemniakami i buraczkami w sosie bearnaise i wino, i…

– Stop, stop! – śmiała się Gudrun. – Coś mi się zdaje, że zdrowiejesz, mój chłopcze.

– Tak jest! – wrzasnął Jordi uszczęśliwiony, a wszyscy cieszyli się głośno i wiwatowali razem z nim.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Idylla w willi pod Oslo nie miała swego odpowiednika w hiszpańskim mieście.

Tam wściekły Alonzo opuścił więzienie, ale przedtem zdążył jeszcze naubliżać strażnikom i wyższym funkcjonariuszom. Jak mogli takiego człowieka jak on po prostu wsadzić za kratki? Ale on ma znakomite kontakty w sferach wysoko postawionych i służba więzienna dostanie za swoje!

Ani im tym nie zaimponował, ani ich nie przestraszył. Cieszyli się po prostu, że z nim kończą, był więźniem kapryśnym i uciążliwym.

Alonzo bezzwłocznie ruszył do hotelu, w którym miała na niego czekać Emma. Po gwałtownych uściskach w progu z wszystkimi standartowymi gestami miłosnych seriali, ze zrywaniem ubrań, gwałtownymi jękami, pocałunkami i przewracaniem się na łóżko, Emma spytała zdyszana:

– Słyszałeś coś więcej na temat skarbu? Alonzo właśnie ściągał skarpetki.

– Co? O skarbie? Nie, nic nie słyszałem.

Emma wiedziała, że teraz władza należy do niej. To ona została wybrana przez tych obrzydliwych mnichów. Nie Alonzo, choć przecież on był szefem hiszpańskich ludzi Leona. I niezależnie od tego, jak odpychający są mnisi, to Emma by mogła, gdyby tylko chciała, poczuć ich sterczące pod habitami członki. To była rękojmia jej kobiecej władzy, miała mnichów w garści, mogła z nimi zrobić, co zechce.

Tak myślała.

Mnisi w ogóle zmienili jej nastawienie do całego tego pościgu za skarbem. Ich małostkowość udzieliła się i jej. Opanowała ją chciwość, nienawiść i pragnienie niszczenia. Emma była z krwi Emilii i Emile, w tym rodzie ziarno zła przekazywano z pokolenia na pokolenie.

Teraz wszystko, co było w niej najgorszego, wyszło na światło dzienne.

Choć może nie całkiem na dzienne. Wciąż jeszcze potrafiła ukryć tkwiące w niej zło za słodkimi flirtującymi uśmiechami, jeszcze potrafiła zwodzić łatwowiernych mężczyzn.

Takich jak Alonzo.

Mogła się kochać z Alonzem, oczywiście, że tak. Czuła pożądanie w omdlewających udach, mrowienie w dole brzucha. Przywykła jednak, że to mężczyźni jej pożądają, więc jego gwałtowne pieszczoty, pocałunki, przyspieszony oddech specjalnie jej nie rozpalały. Oczywiście, miało pewne znaczenie to, że był jej ostatnim podbojem. Ale Emma widziała Alonza w licznych upokarzających sytuacjach, panowała więc nad swoim podnieceniem.

Z nim było gorzej. Pytanie Emmy wytrąciło doświadczonego kochanka z równowagi. Już myślał, że ją zdobył, a tymczasem ona zaczęła rozmawiać najzupełniej trzeźwo o innych sprawach. Alonzo nie przywykł do czegoś takiego. Zdejmował więc powoli skarpetki i przygotowywał się do ataku. Emma jest cudowna!

Próbował ją znowu całować, ale ona odwróciła twarz.

– Co powiedział Leon?

Teraz Alonzo nareszcie pojął, że Emma nie jest równie podniecona jak on. Zrezygnowany opadł przy niej na posłanie.

– Nie spotkałem Leona. Nawet nie wiem, gdzie on jest. Kiedy widziałem go ostatni raz, wyglądał jak sam diabeł.

– Tak, ale to on wie najwięcej na temat tego, gdzie się skarb znajduje.

– On chyba nie wie nic – mruknął Alonzo. – Nie rozumiem, co ty masz wspólnego z tą starą świnią.

– Leon oznacza bogactwo, drogi Alonzo. I był cholernie dobrym kochankiem.

– Na tym froncie ja go pobiję, mogę cię zapewnić. Próbował ponownie ją podniecić, ale Emma powiedziała zaczepnie:

– Naprawdę będziesz mógł tego dowieść?

– Tylko poczekaj!

– Haha, mój malutki – śmiała się, kiedy chciał ją objąć.

– Co? Malutki?

– No to pokaż, co potrafisz. Jeśli możesz, rzecz jasna! Tylko że Leona nie pobijesz nigdy. Teraz on jest już do niczego, ale nikt nie zajmie jego miejsca w łóżku.

Alonzo rzucił się na nią niczym rozjuszony byk i Emma gotowa była ulec. Ale, niestety, to jej gadanie na temat Leona odniosło skutek. Alonzo nie nadawał się do niczego, jego broń opadła bezradnie.

– Cholera! – ryknął. – Czy my nigdy nie uwolnimy się od tego piekielnego Leona?

Emma była samą wyrozumiałością.

– Zaczekamy, kochanie. Tymczasem możemy porobić plany.

Teraz zostaliśmy już tylko my dwoje, to my dostaniemy skarb. I mimo wszystko to i owo na jego temat wiemy, prawda?

Alonzo mruknął niechętnie:

– Musimy znaleźć Elia. On wie najwięcej o wszystkich tajemnicach.

– Elio i cała jego rodzina zniknęli bez śladu. Jakby się zapadli pod ziemię. Nie, musimy jechać do Norwegii. Mamy tam współpracowników, to Kenny, Tomas i Roger. Chyba ich wypuszczą do tego czasu.

– Mamy jechać do Norwegii? Jak ja nienawidzę tych podróży.

Jesteśmy przecież w kraju, w którym ten cholerny skarb się znajduje.

– Ale oni są w Norwegii, ci, którzy cokolwiek o nim wiedzą. A coś mi mówi, że wiedzą dosyć dużo. Ja wiem, gdzie oni mieszkają. Tego całego Mortena mogę sobie owinąć dookoła palca. Na Elia to już teraz za późno, wszystko co wiedział, zdążył pewnie opowiedzieć tamtej bandzie świętoszków. A potem będziemy mordować, Alonzo.

Bracia Vargas pójdą na pierwszy ogień. A potem ta obrzydliwa Unni.

– No i don Pedro. On uwiera mnie jak cierń od dawna. Ale pamiętaj, że to ja jestem teraz szefem!

Emma przyglądała się uważnie swoim paznokciom.

– Nie bądź tego taki pewien! Byli tutaj mnisi. I wyznaczyli mnie.

– Co? Niemożliwe! Kłamiesz!

– Nic podobnego! I mam nad nimi władzę. Oni mnie pragną, wszyscy jak jeden mąż.

Alonzo wciąż był zirytowany niedawną porażką, a jej słowa drażniły go jeszcze bardziej.

– Ciebie? Przecież ty jesteś kompletnie bezwartościowa! Nie jesteś nawet na tyle seksowna, żeby faceta doprowadzić do erekcji.

Oj, takich słów się Emmie nie mówi.

– Naprawdę? No to chodź, mój kochany! Zobaczysz coś całkiem innego!

Zabrała się za niego ostro, objęła go swoimi wytrenowanymi w takich sytuacjach kończynami. Alonzo uznał, że nagle zrobiło się wokół niego mnóstwo nóg i rąk, ale były one ciepłe, miękkie i niewiarygodnie uwodzicielskie. Emma się nie oszczędzała, wodziła językiem po jego piersi, w dół, aż do chętnej już teraz męskości.

Pozwalała mu ze sobą robić, co chciał, szarpała go za włosy, gdy jego głowa znalazła się między jej udami, dawała z siebie naprawdę wszystko. Bo wciąż była na niego wściekła za te obraźliwe słowa i kiedy Alonzo nareszcie opadł wyczerpany, na barkach, plecach i na pośladkach miał długie ślady jej paznokci.

Ale zaspokoił Emmę, to stanowiło pociechę, budziło uczucie triumfu.

Następnego dnia Leonowi udało się pobić strażnika, który przyszedł sprzątać jego celę, co było zajęciem niezbyt nęcącym. Z kluczami w ręce, zachowując się ostrożnie i podstępnie, owa obrzydliwa istota, jaką teraz był Leon, zdołała wydostać się na wolność. Słyszał za sobą wycie alarmów, ale było za późno. Leon znajdował się już za murami.

Dysząc i parskając rozglądał się ze swej kryjówki po okolicy.

Wymarłe miejsce, pełne jakichś magazynów z betonu, a między nimi, w oddali, skrawek niebieskiego morza.

Nie miał pojęcia, gdzie się znajdują Emma z Alonzem, zresztą kompletnie to lekceważył. Miał przed sobą cel. Tylko że w jego mózgu panowało okropne zamieszanie, sam siebie nie poznawał, świat stał się jakiś dziwny. W krótkich przebłyskach pojawiał się znowu dawny Leon, a wtedy nienawidził z całego serca tych, którzy stali mu na drodze, czyli braci Vargas. Czy nigdy nie zdoła ich zetrzeć z powierzchni ziemi? Zwłaszcza starszego z nich, Jordiego, który miał jakoby umrzeć, a który tymczasem objawił się znowu i włada ponadnaturalnymi siłami. W takich chwilach przypominał też sobie Emmę, zaraz jednak tego rodzaju myśli znikały, a on musiał do domu. Do domu. Tylko gdzie się ten dom teraz znajduje, w tym dziwnym świecie pełnym szerokich dróg i jakichś okropnych połyskliwych pojazdów, pojawiających się znikąd, przed którymi on musiał się kryć i których nie pojmował. A kiedy z wielkim hukiem pojawił się na niebie ogromny, błyszczący ptak, posuwający się z niezwykłą prędkością, Leon wpełzł między gęste zarośla i trząsł się przepełniony strachem istot, które nie rozumieją.

Chciał za pomocą czarów uwolnić się od tych paskudztw, ale jego czarodziejskie sztuczki nie działały. Po chwili znowu stał się Leonem, i Leon chciał się umyć, bo cała skóra swędziała go potwornie.

Paskudny stygmat na boku wciąż oczywiście istniał, ale on nie widział go dokładnie, bo zdeformowane ciało Wamby miało wielkie piersi, które zwisały nad znakiem.

Ech, co tam woda, na co mu woda? Natomiast piwo…

Wamba trzymał się z daleka od ludzi, tymczasem Leon przedsięwziął rajd do sklepu spożywczego, gdzie ukradł mnóstwo piwa i jedzenia, mogło mu to wystarczyć na kilka dni. Przerażony personel dzwonił po policję, ale kiedy radiowóz przyjechał, jego już nie było.

Jakieś drogowskazy informowały go, gdzie mniej więcej się znajduje, zaraz jednak znowu jego mózg pogrążał się w chaosie.

Jedna jego część pragnęła Emmy i zemsty na wrogach oraz skarbu, druga natomiast chciała wrócić do domu.

Powinien za wszelką cenę kierować się na północ.

Kiedy był przede wszystkim Leonem, zdołał ukraść samochód, najdroższy, na jaki natrafił, zjechał na autostradę i ruszył. Daleko jednak nie zajechał, a poczuł, że ta jakaś dziwna przemiana znowu opanowuje jego myśli, wykazał jeszcze tyle przebiegłości, by zjechać na leśną drogę i tam czekać. Siedział w tym lesie, dopóki ponownie nie stał się Leonem i mógł ruszyć dalej.

Miał teraz pełną kontrolę nad swoim zachowaniem. Tak mu się przynajmniej wydawało.

Ale długo to nie trwało. Leon w nim marniał i marniał. Nie był już w stanie prowadzić. Nagle przeraził się, że siedzi w jakimś dziwnym powozie, ze strachu wypuścił kierownicę z rąk i wpakował samochód do rowu. Pojazd został kompletnie zniszczony, ale on się tym nie przejmował, starał się z niego wydostać, wpadał w panikę, szarpał się i miotał, w końcu niezwykłym zbiegiem okoliczności udało mu się otworzyć drzwi.

I uciekł do lasu.

Wędrował teraz po okolicy górzystej, faktycznie była to północna Hiszpania, ale chociaż nie zdawał sobie dokładnie sprawy, gdzie jest, właściwie wybierał drogę. Węch go nie zawodził na tych pełnych wzniesień pustkowiach.

Szedł niemal bez przerwy. I kiedy dotarł do rzeki, która płynęła w głębokiej rozpadlinie, rozpoznał to miejsce. Był na właściwym tropie. Wkrótce Wamba dotrze do domu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Przeżywali chyba swój najlepszy czas. Stali się zgraną grupą, wszyscy przeciwnicy siedzieli w więzieniu. Brakowało tylko Flavii i Elia, wtedy byliby w komplecie. Ale Flavia nie czułaby się teraz z nimi zbyt dobrze, bo chociaż Pedro i Gudrun rzadko kiedy okazywali sobie uczucie, to było dla wszystkich oczywiste, że ci dwoje żyją wyłącznie dla siebie. Twarze mieli rozjaśnione, oczy promienne, żadne nigdy nie wyglądało lepiej.

– Nic nie czyni człowieka takim pięknym jak odwzajemniona miłość – zauważyła Vesla wzruszona, ale Unni musiała, naturalnie, zburzyć jej romantyczny nastrój.

– Nic nie czyni kobiety piękniejszą niż cztery wypite przez mężczyznę drinki.

Morten natomiast krzywił się i oburzał.

– Przecież ty jesteś moją babką! – warknął kiedyś na Gudrun. – Zachowujesz się śmiesznie, nie możesz się obnosić z tym swoim zakochaniem jak jakaś nastolatka!

– Morten! – upomniał go Antonio. – Nie pozwalaj sobie!

– Ale to wbrew naturze, oni są za starzy! Antonio wpadł w złość.

– Czy ty nigdy nie dorośniesz, Morten? Nawet stulatkowie mogą się zakochać. Miłość nie ma nic wspólnego z wiekiem, przekonasz się o tym, kiedy sam będziesz miał siedemdziesiątkę.

– Ja nie dożyję siedemdziesiątki – burknął Morten ze złością. – Czyżbyś zapomniał, że zostało mi już ledwie pół roku?

– Będziesz miał siedemdziesiąt i więcej – zapewnił Antonio. – I nie rozmawiajmy już o tym.

Ale Morten przyjął jego uwagi. Poprosił babcię o wybaczenie i życzył jej szczęścia, choć nie wyzbył się całkiem krzywego uśmieszku.

Utrzymywali cały czas kontakt z Flavią. Elio i jego rodzina mieli się dobrze. Traktowali swój pobyt we Włoszech jako długie wakacje, nie wiadomo tylko jak długie. Także ich los był uzależniony od rozwiązania zagadki, od tego, by Leon & Co. przestali ich ścigać.

Jordi odzyskał zdrowie, ale, niestety, ten jego lodowaty pancerz pozostał. Akurat o to Unni miała pretensje do rycerzy. Czy nie mogliby być bardziej wspaniałomyślni?

Któregoś dnia przyszła pocztą duża koperta. Do Unni. Oczy dziewczyny zrobiły się wielkie, pojawił się w nich lęk, chwyciła przesyłkę i pobiegła na poddasze, do pokoju, który dzieliła teraz z Jordim tak, by Vesla i Antonio mogli mieszkać razem.

Jordi poszedł za nią i znalazł ją siedzącą na łóżku. Jego łóżko stało możliwie jak najdalej, w drugim kącie wielkiego pokoju.

– Co się dzieje, kochanie? – spytał, siadając z daleka. Unni sprawiała wrażenie głęboko rozczarowanej, w oczach miała łzy.

– Wysłałam rękopis do pewnego wydawnictwa i mi go zwrócili. – Podała mu załączoną do przesyłki kartkę. Znajdowała się na niej standardowa odpowiedź, jaką w ciągu dziejów otrzymały dziesiątki tysięcy pełnych nadziei kandydatów na pisarzy:

„Wydawnictwo dziękuje za możliwość zapoznania się z Pani rękopisem. Niestety, nie możemy go włączyć do naszych planów edytorskich”.

Jordi spojrzał znad kartki.

– A więc to tym się zajmowałaś przez całą drogę? A potem, już tutaj, przepisywałaś na czysto na maszynie, prawda?

Przytakiwała zgnębiona.

– O czym to jest?

– Ech, głupia jestem – westchnęła. – Spisywałam to, o czym rozmawialiśmy. Wiesz, o tym, jak należy odczytywać historię.

Zebrałam wszystkie zjawiska współczesne, jakie przyszły mi do głowy, i śledziłam, jak się one przedstawiały w przeszłości czy też co sprawiło, że w ogóle powstały. Na przykład, dlaczego współcześnie wszystko jest takie drogie? Albo dlaczego powstały przedszkola dla dzieci? Dlaczego dzieci więcej wiedzą o komputerach niż pięćdziesięciolatkowie? Zadawałam masę takich: „dlaczego” i wydawało mi się, że potrafię sprawy wyjaśnić, cofając się aż do siedemnastego wieku.

– Dużo tego masz? Ile stron maszynopisu?

– Dwadzieścia dwie.

– Ależ Unni, to przecież za mało na książkę! Nikt nie wyda takiego krótkiego maszynopisu. Standardowa objętość zawiera się gdzieś między dwieście pięćdziesiąt a pięćset stron.

– Oj! – jęknęła speszona. – A ja myślałam, że napisałam strasznie dużo!

Jordi wyciągnął rękę.

– Mógłbym przeczytać? Zobaczymy, jak to można zakwalifikować.

Bo powieść to też nie jest, jak rozumiem.

Unni wahała się przez chwilę, po czym podała mu kopertę.

– Ale nie wolno ci się śmiać. Roześmiała się sama. Skrępowana.

– Zresztą możesz. Bo i tak bardzo chcę wiedzieć, co o tym myślisz.

Jordi pogrążył się w lekturze, a Unni chodziła po ogrodzie i obgryzała paznokcie.

Kiedy się znowu spotkali, Jordi miał przed sobą niełatwe zadanie.

Tekst Unni był strasznie naiwny, brakowało mu struktury, nie poddawał się na dobrą sprawę żadnym klasyfikacjom.

O naiwności nie wspomniał, ale roztrząsali całą sprawę bardzo długo. W końcu ustalili, że Jordi pomoże jej w pracy nad tekstem, nada mu czytelną kompozycję, a potem wyślą rzecz do jakiegoś alternatywnego magazynu. Na artykuł gazetowy tekst był za długi, zresztą gazety raczej się nie interesują takimi tematami. Istnieją jednak wydawnictwa popularne, które mają kłopoty z zapełnianiem swoich łamów. Obiecał się zorientować.

Unni dziękowała mu szczerze. Siedzieli przy grządce tulipanów na ogrodowych krzesełkach.

– Wiesz, ja pisałam nie tylko ze względu na siebie. Bardzo chciałam jakoś wesprzeć ekonomicznie nasze przedsięwzięcie. Tak strasznie dużo podróżujemy.

– A będziemy jeszcze więcej. Ale niestety, nawet gdybyś wydała grubą książkę, to i tak byś się nie wzbogaciła. Pisarze przeważnie żyją dosyć skromnie. Tylko autorzy bestsellerów mogą się utrzymać z działalności literackiej.

– Nie wiedziałam – westchnęła Unni rozczarowana. Zaraz się jednak rozpogodziła. – Ale i tak miałam z tego mnóstwo radości.

Bardzo przyjemnie jest pisać.

– Ach, to więcej niż połowa satysfakcji, móc pisać.

– Tak, teraz o tym wiem. Jordi spoważniał.

– Tak bardzo cię kocham, Unni.

– Ja też. To znaczy, chciałam powiedzieć, że ja też kocham ciebie. Amerykanie mają lepiej, oni mówią po prostu „me too” i nikt nie ma wątpliwości. A poza tym zdobyłam imbir.

– To wspaniale! Natomiast Gudrun znalazła szałwię i tymianek.

– Vesla przetrząsa wszystkie kwiaciarnie w poszukiwaniu mirtu, ale bezskutecznie. Widocznie to nie sezon – opowiadała Unni.

– Mam nadzieję, że w końcu znajdzie. Bo Pedro zdobył świeże oliwki, kupił ich tyle, że można by sporządzić całe wiadro czarodziejskiego wywaru.

– Świetnie. A jak Morten radzi sobie z lawendą?

– Gudrun wysłała go do sąsiadów w czasie, kiedy ich córka była akurat w domu. Wmówiła sobie, że musi mu wybić z głowy Emmę.

– Nie wiem, czy to akurat o głowę chodzi – mruknęła Unni pod nosem, ale Jordi dobrze ją słyszał. Uśmiechnął się. Bardzo by chciał wyciągnąć rękę i uściskać ukochaną, ale byłoby to beznadziejne przedsięwzięcie.

Paskudni rycerze! Czy naprawdę konieczne są te wszystkie cierpienia i kłopoty, przez które on i jego przyjaciele muszą przechodzić?

Jordi wiedział jednak bardzo dobrze, że tak. Wyjaśnienie wielkiej tajemnicy leżało również w interesie żywych.

Morten był przygnębiony i wściekły. Dlaczego to zawsze on otrzymuje najgorsze zadania?

Teraz chyba aż tak źle nie było, ale on lubił czuć się pokrzywdzony. „O, ja nieszczęśliwy”, powtarzał sobie. raz po raz.

Wciąż urażony dzwonił do drzwi sąsiadów.

Otworzyła młoda dziewczyna i patrzyła na niego pytająco.

Morten stracił dech. Dziewczyna była bardzo ładna, a on, jak wiadomo, wrażliwy na urodę pań. Zaraz się też okazało, że sąsiadka jest życzliwie usposobiona i posiada naturalną łagodność.

Jąkając się, Morten zdołał wykrztusić, że jest nowym sąsiadem, i został wpuszczony do środka. Najwyraźniej panna była w domu sama.

Zdążył zauważyć, iż wnętrze jest bardzo wygodne, w duchu jednak przeklinał swoich przyjaciół, że wysłali go w tak idiotycznej sprawie.

– Eeech, ja… eech… weee… zwróciłem uwagę, że… (do diabła, po co ja się w to wdałem?), że eee… państwo mają… lawendę w og… ogrodzie.

– Naprawdę? – uśmiechnęła się gospodyni.

O rany, wygląda na to, że siedział z lornetką i studiował, co oni hodują w ogrodzie.

– Tak. Moja babcia tak mówi. To ona przysłała mnie z prośbą, czy by państwo… czy mogłaby dostać kilka gałązek do bukietu!

Ostatnia część zdania zabrzmiała jak eksplozja.

– Oczywiście – odparła dziewczyna nieco zaskoczona, bo będzie musiało minąć jeszcze sporo czasu, zanim lawenda zakwitnie. – A przy okazji, mam na imię Monika.

– O, przepraszam bardzo! Jestem Morten. Podał jej spoconą dłoń.

Monika wzięła sekator i wyszli do ogrodu szukać lawendowych krzewów.

Teraz łatwiej było rozmawiać. Mówili o sąsiedztwie, o pięknej pogodzie i uważnie przyglądali się roślinom. Morten nie szczędził pochwał ogrodowi.

W końcu zgodzili się oboje, że te krzewy o cienkich gałązkach i szarej barwie to musi być lawenda.

Morten wracał do domu, ściskając gałązki w dłoni, a serce biło mu radośnie. Nagle życie stało się piękne i ekscytujące! Poza tym naprawdę przyniósł do domu lawendę.

Spokojny, piękny czas dobiegał końca.

Nad willą znowu zaczynały się zbierać ciemne chmury.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Jordi przygotował nieduży, szczelny pojemnik z metalu. Wyłożył jego wnętrze bąbelkową folią, żeby fatalne srebrne pudełeczko nie mogło się przesuwać albo nie daj Boże otworzyć.

I raz jeszcze zebrali się nad skrzynią z tak zwanym skarbem Santiago. Antonio, gotów do podróży, wszystkie remedia złożył na tylnym siedzeniu samochodu: tymianek, szałwia, lawenda, mirt, oliwki oraz imbir. Brakowało jedynie piołunu i karłowatej brzozy.

Zabierał ponadto moździerz, w którym będzie mógł zioła pokruszyć i rozetrzeć. I Jordi, i Unni mieli silne przeczucie, że czas nagli oraz że nie byłoby rzeczą rozsądną pić nalewkę w willi lub w jej okolicy.

Do zalania ziół wybrali najdelikatniejszy, markowy koniak. Cały litr. Vesla zaopatrzyła Antonia w dwa duże, bardzo piękne kieliszki.

Na wszelki wypadek. Bo, jak powiedziano, nikt nie wie, co rycerze mieli na myśli, mówiąc, że Antonio otrzyma pomoc. I że on sam ma wypić jedynie połowę nalewki. Lepiej się zabezpieczyć i być przygotowanym na wszelką ewentualność.

Vesla błagała, by pozwolono jej towarzyszyć ukochanemu, być u jego boku.

On jednak stanowczo odmawiał. Nikt w ich walce nie otrzymał tyle razów, co najzupełniej niewinna Vesla. A to wtedy, kiedy wywróciła się łódź, a to w Alhambrze (nie mówiąc już o stopach poocieranych przez nowe buty). Antonio zwyczajnie się o nią bał. I o dziecko, którego oczekiwali.

– Bardzo chętnie wziąłbym cię ze sobą w góry, kochanie – zapewniał. – Gdyby tylko okoliczności były inne. Ja nawet nie wiem, dokąd jadę. Zawartość srebrnego pudełeczka jest zaczarowana i śmiertelnie niebezpieczna, a rycerze wyraźnie powiedzieli, że zadanie mogę wykonać jedynie ja sam. Tylko dlatego, że wierzą, iż jako lekarz potrafię się obchodzić z ziołami, wybrali właśnie mnie do zniszczenia zawartości pudełeczka.

Tak więc Vesla musiała zrezygnować. Za to na pożegnanie całowali się długo i namiętnie.

I Antonio, i Jordi włożyli rękawice ochronne, kiedy trzeba było przełożyć pudełeczko do metalowego pojemnika. Na wypadek, gdyby miała się zeń wydostać choćby kropla trucizny. Ostrożnie, jeden po drugim, usuwali ze skrzyni wszystkie ochronne święte obrazki. Jak długo to możliwe, unikali dotykania pudełka. Widzieli znak rycerzy wygrawerowany na wieczku i wiedzieli, że to on trzymał mnichów z dala od skrzyni.

Jordi głośno przełknął ślinę. Bardzo ciążyła mu świadomość, że składa na barki młodszego brata ów niebezpieczny ciężar, że wysyła go w nieznane.

Wkrótce w skrzyni zostało tylko srebrne pudełko. Przyglądali mu się z niesmakiem. Reszta towarzystwa wykonała polecenie braci i cofnęła się na przyzwoitą odległość. W obawie, by trujące opary nie wydostały się na zewnątrz. Jordi wiedział wszystko o skutkach działania tego rodzaju substancji, więc i on, i Antonio zasłonili usta maseczkami.

Spojrzeli na siebie. Antonio przysunął pojemnik najbliżej jak mógł, Jordi miał tam włożyć srebrne pudełko.

Kiedy dotknął go palcami, odniósł wrażenie, że zimny dreszcz przeniknął całe jego ciało i dotarł aż do płuc. Nie, tylko nie to, pomyślał przerażony. Szybko, choć ostrożnie wziął pudełeczko i przełożył je do pojemnika. Antonio sprawdził, czy wieczko jest naprawdę mocno zamknięte. Było gwintowane, dokręcił je więc jeszcze z całych sił. A później stwierdził, że zajmowanie się tym sprawiło mu ból, dokładnie tak samo jak Jordiemu.

W końcu pojemnik umieszczono w plecaku, który Antonio będzie zawsze miał przy sobie.

Po wszystkim spalili rękawiczki.

Antonio pożegnał się i wsiadł do samochodu.

Wolno ruszył w najtrudniejszą wyprawę swego życia.

W Hiszpanii tymczasem Emma i Alonzo szykowali się do wyjazdu do Norwegii. Kiedy Emma jeszcze czekała na niego w hotelu, „pracowała” na pieniądze. Wyglądała naprawdę bardzo pięknie, mogła więc wybierać spośród najbogatszych gości hotelowych, żadnego wychodzenia na ulicę, to nie dla niej. W dniu, gdy nareszcie Alonzo został wypuszczony z więzienia, ona miała zaoszczędzoną pokaźną sumkę.

Rozmawiała już przez telefon z Tomasem. Dwaj pozostali wciąż jeszcze tkwili za kratkami, Tomas jednak miał ich spotkać na lotnisku Gardermoen.

Tomas się ucieszył. Emma mówiła o broni palnej, którą on będzie dysponował.

Nareszcie wydarzenia nabiorą tempa!

Leon – ta resztka, która jeszcze z dawnego Leona została – przedzierał się przez gęsty las. Jego droga wiodła w górę, dyszał więc ciężko. Raz po raz musiał się wspinać na skały, by wejść jeszcze wyżej. To trudne dla podstarzałego mężczyzny jak on. Było też gorąco, dokuczała mu swędząca skóra. Drapał się i czochrał jak zwierzę, był zirytowany i wściekły, a worek z jedzeniem, który dźwigał na plecach, ciążył mu nieznośnie.

Rzeka w rozpadlinie od dawna już była niewidoczna, Leon opuścił jej okolice. Otaczały go rozległe pustkowia. Jakiś drapieżny ptak krzyczał w górze, ale on nie miał siły go śledzić, wcale go to zresztą nie interesowało.

Przystanął, by zorientować się w terenie, jak okiem sięgnąć wszędzie tylko las, a nad nim nagie, skalne ściany w pobliżu i wysokie, groźne szczyty w oddali.

Nareszcie dotarł na szczyt swojej góry. W tej górze znajduje się grota.

Chrząkał zadowolony. Jest w domu. Po co najmniej pięciuset latach wrócił do domu.

Zmęczony wspinaczką, usiadł.

Był las. W lesie znajdowała się góra. W górze ukryty był skarb. A na górze siedział troll…

Usiadł, by czekać. Leon czekał na obiekty swojej nienawiści, Jordiego i Antonia Vargasów. Ale i Wamba, i on czekali, by znaleźć odpowiedź na prastarą zagadkę. Bo tej żaden z nich nie znał.

Ci, którzy tej odpowiedzi szukają, przybędą zapewne wkrótce. On może czekać. Znajduje się teraz w domu po wiekach spędzonych w ciemnym i milczącym grobie.

Niech tamci szukają, i nawet na pewno będą to robić, bo znaleźli się potwornie blisko rozwiązania, tego się domyślał.

A kiedy już rozwiążą dla niego zagadkę, wtedy on uderzy. Skarb będzie należał do niego, do Leona, a on podzieli się nim z Emmą, z nikim więcej. I wtedy będzie mógł wymordować wszystkich swoich wrogów. A gdyby mu się nie udało ich wymordować, to ich zniszczy czarami, sprowadzi na nich cierpienia i śmierć. Bo czarować to już on potrafi, przez wiele stuleci był pierwszym czarownikiem w kraju.

Może czekać.

Tamci przyjdą na pewno.

No i to Unni spotkał wielki honor, że mogła jako pierwsza przeczytać memuary grzesznej Estelli.

Mogła je przeczytać, bo Pedro nie był tym specjalnie zainteresowany, Antonio wyjechał, Morten był za młody, Gudrun zaś uważała, że ona jest za stara, choć akurat swobodnie czytała po hiszpańsku po wielu latach kursów i licznych podróżach do Hiszpanii. Ani Morten, ani Vesla języka nie znali.

Jordi natomiast okazał się elegancki. Zaproponował przy tym, że pomoże Unni w rozszyfrowywaniu trudniejszych słów, więc taki całkiem niezainteresowany chyba nie był.

Unni cieszyła się na tę lekturę, choć wiedziała, że będzie to nieludzko trudne.

Otulona kocem, by ochronić się przed płynącym od Jordiego chłodem, wyposażona w słowniki, zeszyt, czerwone wino i obietnicę Jordiego, że będzie jej pomagał, zasiadła w pokoju na poddaszu z osławionym dziennikiem, spisanym przez donę Estellę de Navarra i zakończonym w Roku Pańskim 1637, kiedy to, w wyniku skandalicznego prowadzenia się, została wysłana do klasztoru karmelitanek w północnej Hiszpanii.

To znaczy zakończony ten pamiętnik nigdy nie został.

Gwałtownie przerwany, to lepsze określenie. Stało się to w tym samym roku, w którym dona Estella zmarła, w dniu swoich dwudziestych piątych urodzin.

Unni zaczęła się przedzierać przez bazgroły, jakby pisane kurzą łapą, nie podejrzewając, że w tej od stuleci zamkniętej książce kryje się wiele wskazówek i dla niej, i dla jej przyjaciół.

Jego twarz była pociągła, szczupła i koścista, a na czaszce napinała się cienka jak pergamin skóra. Orli nos z wysokim garbem wydawał się niezwykle długi, oczy – w przeciwieństwie do ciepłych, brązowych oczu Pedra – szaroniebieskie, głęboko osadzone pod łukowato wygiętymi brwiami. Uwagę zwracały wystające kości policzkowe.

Te oczy miały lodowaty wyraz. Usta rysowały się prostą kreską, wyrażającą niezadowolenie. Włosy, jakie mu jeszcze zostały, miały kolor stalowoszary.

Długie, bardzo długie palce pieściły papiery, które trzymał w ręce. Jeden był niezwykle starym listem. Drugi natomiast miał tytuł, wypisany staromodnymi, okrągłymi literami:

„Teoria Santiago”.

Popatrzył na swojego podwładnego, który najwyraźniej oczekiwał uznania. Chłodno było na tym tarasie, na którym mężczyzna siedział z wełnianym pledem na kolanach. Lekki wiatr rozwiewał jego rzadkie włosy, a upiornie długa ręka odgarniała je znowu na miejsce.

Coś, co mogłoby może przypominać zły uśmiech, pojawiło się na kościstej twarzy, i jego oddany współpracownik rozjaśnił się uszczęśliwiony. Zimne oczy znowu się zmrużyły. Żadnych gwałtownych uczuć, co to, to nie!

W końcu padły słowa:

– Świetnie! Świetnie! Powinieneś był jednak zabrać wszystko!

– Nie miałem na to czasu. W domu było zbyt dużo ludzi i w każdej chwili ktoś mógł wyjść.

Mężczyzna w fotelu machnął na znak, że nie życzy sobie niewczesnych tłumaczeń.

– Dobrze. Na razie to wystarczy. To i tak wielki krok do celu.

Nareszcie!

Загрузка...