CZĘŚĆ PIERWSZA. SKARB SANTIAGO

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Święta Matko Boża, pomóż mi teraz – prosił Jordi, unosząc głowę w stronę niebieskawego, nocnego nieba. Jordi modlił się zawsze po hiszpańsku. Norweski sposób wyrażania wiary był dla niego za bardzo poufały, miał w sobie jakąś pospolitość. – Święta Maryjo, zbaw mnie ode złego.

Bo to, z czym miał stoczyć walkę, było złe, było samym złem.

Daleko na zachodzie dogasały ostatnie, smutne resztki dnia.

Panowanie nad lasem i skałami objęła noc. Noc i księżyc.

Pomóż mi i ty, don Ramiro, mój szlachetny przodku, który podałeś mi ten miecz taki lekki, jakby go wcale nie było. Dotarły do mnie twoje myśli, wiem, co mam czynić. Bądź jednak przy mnie tak, bym zdołał wypełnić zadanie! Bądźcie ze mną wszyscy – don Federico, don Garcia, don Sebastian, don Galindo! Muszę pokonać liczącego sobie setki lat upiora, obdarzonego ukrytą siłą, jakiej ja nie posiadam.

Księżycowe światło stawało się coraz bardziej intensywne, nigdy jednak nie będzie się mogło równać ze światłem dnia. Mroczne cienie kładły się pod wielkimi krzewami i drzewami skąpanymi w srebrzystej poświacie, pod skalnymi blokami te cienie zdawały się całkiem czarne.

– Virgen gloriosa… dziewico niebiańska, roztocz opiekę nad tymi, których kocham, jeśli nie podołam temu trudnemu zadaniu.

Ochraniaj Unni, mego brata i wszystkich przyjaciół, kiedy mnie już przy nich nie będzie.

Jordi ma potężny miecz rycerzy, Wamba jednak posiada czarodziejskie umiejętności. Co nieszczęsny Jordi może im przeciwstawić?

Pośród skał, w głębokim cieniu, Unni ukryła się razem z Pedrem i Eliem. Serca biły im jak szalone, spoglądali wszyscy z niedowierzaniem na to, co się dzieje na równinie zalanej księżycowym blaskiem. Unni toczyła wewnętrzną walkę. Najchętniej pobiegłaby do Jordiego, żeby mu pomóc, jednocześnie zaś groza przenikała ją do szpiku kości. Zdawała sobie przy tym sprawę, że bardzo by pogorszyła sytuację Jordiego, gdyby dała się ponieść uczuciom i rzuciła się mu pomagać. Pozwoliła więc, by strach zatrzymał ją na miejscu.

– To groteska – szepnął Pedro, gdy jak sparaliżowany przyglądał się tej jakiejś piekielnej postaci, która skulona czaiła się na porośniętej trawą równinie. Bo też wyglądał groteskowo ów czarodziej Wamba z ponurych czasów inkwizycji. Odór śmierci, zgnilizny i zbutwiałej ziemi zanieczyszczał powietrze tak, że ludzie z trudem byli w stanie oddychać.

Wamba wyprostował się. Znowu widział Jordiego. Pogardliwie wyciągnął rękę.

– Jesteś martwy! – ryknął z nienawiścią.

– Owszem – odparł Jordi. – I co z tego?

Ta odpowiedź była zbyt skomplikowana dla ociężałego Wamby.

Burczał coś niezrozumiale i kręcił swoim ciężkim, obrzydliwym łbem.

Unni jednak słuchała zrozpaczona.

– Nie wolno ci tak mówić, Jordi! – zawodziła cichutko. – Nie wolno ci mówić, że jesteś martwy, ty jesteś całym moim życiem! Nie możesz zatrzaskiwać ostatnich drzwi!

Elio wziął ją za rękę i wciągnął głębiej pod skały. Czuła, że on drży, choć cokolwiek innego byłoby z pewnością dziwne.

Odpowiedź Jordiego rozdrażniła zjawę. Wamba gapił się wciąż ponuro na swego przeciwnika. W końcu wydał ryk zniecierpliwienia i jął miotać snopy swego unicestwiającego, iskrzącego się ognia w stronę nieszczęśnika, który stoi oto i wyobraża sobie, że jego, czarownika z godnej szacunku przeszłości, można zranić mieczem.

Śmieszne!

To właśnie takim snopem ognia Wamba zamordował kiedyś dobrą Urracę.

Ale młodzieniec w tutejszym lesie był szybki. Odchylił się po prostu w bok i uniknął ognia, śmiercionośna wiązka trafiła w niewinny krzew, który zajął się natychmiast wysokim płomieniem i rozjaśnił okolicę krwistą poświatą.

Wamba aż podskoczył z irytacji, uniósł w górę swoje potężne barki. Co się stało z tym młodzieńcem?

Tam, wysoko na skale! Ale dlaczego? Jakim sposobem?

To, że Jordi wskoczył na blok skalny, miało bardzo proste wytłumaczenie. Otóż Wamba w swojej postaci upiora był tak nienaturalny, tak potwornie wielki, że pojedynek z Jordim przypominał walkę Dawida z Goliatem. Jordi musiał znaleźć jakieś podwyższenie.

Wamba prychał niczym rozdrażniony byk i zbliżał się do skały.

Unni dygotała ze strachu i rozpaczy. Jakaś intensywna woń, którą określała jako barbarzyńską, woń samego zła, można powiedzieć, wypełniała przestrzeń między skałami. Ten odór pochodził od bestii, która teraz znajdowała się tuż, tuż. Unni pragnęła pomóc Jordiemu, wiedziała jednak, że nic zrobić nie może.

Wszystkie ruchy potwora były powolne i takie ociężale, jakby upiór wciąż przedzierał się przez warstwy ziemi przyciskającej jego grób, gdziekolwiek on się znajduje.

Na pociechę miała tylko jedno: świadomość, że rycerze są gdzieś w pobliżu.

Po chwili znowu ogarnęła ją rozpacz. A ja nie zdążyłam powiedzieć Jordiemu, że udało mi się usunąć trzech przeklętych drani. Jaka szkoda, teraz on się już pewnie o tym nie dowie!

Jordi, Jordi, łkała bezgłośnie. Ja cię przecież kocham, czy ty tego nie rozumiesz? Nie możesz mnie opuścić! Czy nie wiesz, że wtedy ja też umrę?

Leon i jego ludzie kierowali się w stronę, skąd dochodziły głosy.

Niezbyt przyjemne głosy, trzeba powiedzieć. Pominąwszy już ów głuchy łoskot i drżenie ziemi za każdym razem, kiedy jakaś nieznana istota stawiała na niej stopę, docierały do nich przeważnie gardłowe pomruki, gniewne syczenie, a raz po raz ryk, który niósł się daleko ponad opustoszałym lasem.

Ludzie zaczynali się wahać, oglądali się za siebie. Czy to jakiś podstęp? Co się tam dzieje?

Leon jednak zachowywał optymizm, a Emma mu przytakiwała.

Alonzo był bardziej powściągliwy.

– Chyba nie tutaj mieszkał twój pradziad Emile jako dziecko? – zapytał ironicznie Emmę.

– Nie, to przecież niemożliwe – prychnęła ze złością. – Wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy się w jakimś zaczarowanym lesie.

Zmurszałe pnie drzew, okolica coraz bardziej dzika, a do tego te okropne ryki jak z piekielnej otchłani.

– To jest tajemnicza broń mnichów – wyjaśnił Leon dumnie, nie przypuszczając, że ci jego łysi, ponurzy przybysze z epoki średniowiecza zostali z trzynastu zredukowani do ośmiu, a i ta reszta rozpłynęła się w powietrzu. – Trzeba po prostu iść – starał się ich zachęcać. – Niezależnie od tego, co, czy kto, wydaje te głosy, to jest on po naszej stronie. Nasi wrogowie stają się coraz mniejsi.

My też, myślał Alonzo z goryczą, ale przecież, skoro zamierza zdobyć Emmę, to nie może teraz tak zwyczajnie zawrócić. Emma zaś nie sprawiała wrażenia, że się w ogóle czegokolwiek obawia.

Ta kobieta budzi lęk, pomyślał. Ale jest też cudowna! I będzie moja. A wtedy ja stanę się silniejszy niż Leon. Potężniejszy!

Wyszli na niewielką polankę w pobliżu szemrzącego spokojnie strumyka, jakby stworzonego po to, by mógł się w nim przeglądać księżyc.

I nagle stali się świadkami nieprawdopodobnego dramatu.

Widzieli rozświetlony niczym błyskawica miecz, który sypał snopy iskier, kiedy trzymający go mężczyzna wymachiwał nim to w przód, to w tył, jakby zwlekał z zadaniem ciosu. I widzieli człowieka trzymającego miecz. Emma jęknęła, Leon przystanął jak wryty i mamrotał:

– Rany boskie, to musi być ten sam, który tyle razy zastępował nam drogę. Nigdyśmy go nie widzieli, ale teraz go mamy!

Ujrzeli coś jeszcze i zapomnieli o człowieku z mieczem.

Ujrzeli mianowicie potwora, na widok którego krew krzepła w żyłach, który sprawił, że nawet Leon się zawahał.

– Co to jest? To człowiek, czy…?

Kilku jego ludziom zrobiło się niedobrze, zawrócili i uciekli. Alonzo nawet nie próbował ich zatrzymywać. Stał jak skamieniały, z rozdziawioną gębą. I chociaż wierzył, że to obrzydlistwo jest po ich stronie, wszystko się w nim przewracało.

Przeklęty Leon, czy on nie mógł wymyślić czegoś bardziej rozsądnego? Musiał pozwolić, żeby mnisi wezwali to monstrum z krainy potępionych?

A właśnie, gdzie się podziewają mnisi?

Jeden z jego ludzi poczuł się lepiej i wrócił, blady jak ściana zerkał na upiora.

– Leon… Alonzo… – szeptał śmiertelnie przerażony, z rozbieganym wzrokiem. Głos miał świszczący ze wzburzenia. – Słyszałem głosy paru osób ukrywających się wśród skał. Słyszałem, jak rozmawiali ze sobą półgłosem. Ja myślę… Mnie się wydaje, że jednym z nich jest Elio! Słyszałem to imię.

Leon nie wiedział, co powiedzieć, rozdarty między dwa niebywale gwałtowne uczucia. Także on miał rozbiegane oczy.

– I nie złapałeś go? – syknął przez zęby.

– Co? Nie, tam jest okropnie ciemno w tych skałach. Na pomoc!

Teraz zbliża się ten… ten…

I podwładny Leona uciekł znowu.

Jego szef zaklął cicho. Wszystko działo się tak szybko, w takim obłąkańczym wirze, że nie miał czasu się zastanowić.

Chciał wołać do potwora, że są wspólnikami, że znajdują się po tej samej stronie, wyglądało jednak na to, że tamten nawet go nie zauważa, brnie po prostu dalej, wciąż wpatrzony w postać wysoko na skale.

Miecz rozbłysnął w księżycowym blasku. Przerażająca istota ryknęła, nie przejmowała się wcale owym nic nie znaczącym człowiekiem, który trzymał w dłoniach tylko zwykły miecz.

Wamba jest niepokonany, żadna stworzona przez ludzi broń się go nie ima, mnisi go o tym zapewnili.

Wyciągnął przed siebie ciężką łapę i cisnął kolejne przekleństwo na to chwiejne ludzkie źdźbło stojące przed nim akurat na odpowiedniej wysokości. Byli teraz równi sobie. Znakomicie!

Miecz świsnął w powietrzu.

Tyle tylko, że to nie był żaden zwyczajny człowiek ani żaden zwyczajny miecz.

I człowiek, i jego broń należeli do tej samej sfery, co Wamba. Do owej ogromnej, tajemniczej przestrzeni, zwanej drugim światem. I człowiek, i jego broń posiadali moc nie pochodzącą z ziemi.

Tego jednak Wamba wiedzieć nie mógł.

Jordi miał świadomość, że to jego ostatnia szansa. Jego jedyna chwila. Pierwszy atak Wamby najwyraźniej chybił, ale następstwa były zauważalne! Jordi miał wrażenie, jakby się znalazł na skraju wielkiego ognia, na tyle blisko, że trujące płomienie osmalały mu skórę, paliły w piersi, nie pozwalając oddychać.

Wamba znowu wydał z siebie ryk. Potworny ryk z piekielnych otchłani, który jednak nagle umilkł, gdy jednym jedynym wściekłym cięciem Jordi odrąbał łeb monstrum od reszty ciała.

Wydawało się, że również strumyk zamilkł na moment. Jeszcze zanim straszny łeb spadł głucho na miękką trawę, przez las przetoczył się pełen zgrozy szum.

Łeb upadł, ale zaraz znowu zerwał się z ziemi i potoczył w stronę Leona oraz jego bandy. Emma i Alonzo zdążyli odskoczyć, Leon jednak został trafiony, zanim prychająca i parskająca kula przemieniła się w dym i wytrzeszczone ślepia zniknęły.

Masywne cielsko potwora zrobiło jeszcze kilka obrotów wokół własnej osi, po czym ono także, z sykiem i parskaniem, przemieniło się w chmurę dymu i rozpłynęło w powietrzu.

– Nie – wyszeptał Leon.

– Nie – powtórzyła za nim jak echo Emma. Alonzo nie powiedział nic. Klęczał na ziemi wstrząsany wymiotami. Jego ludzie uciekli dawno temu.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Biegnij, Elio – szeptał Pedro. – Uciekaj, bo to ciebie ci ludzie ścigają. Biegnij na dół, do posiadłości. Oni nie wiedzą o jej istnieniu.

Tylko żeby cię nikt nie zobaczył! Ukryj się, gdyby to było konieczne!

Ja muszę się zająć Unni i Jordim. Niedługo do ciebie dołączymy.

Elio wahał się tylko przez ułamek sekundy, po czym pędem ruszył przed siebie. Unni tymczasem już się wspięła na skałę, by spotkać Jordiego. Trzymając się za ręce, schodzili w dół, do Pedra. Potem wszyscy troje poszli dalej, zanim Leon zdążył się pozbierać, byli już daleko. On natomiast zataczał się na polance, nie mógł ustać o własnych siłach, wściekła Emma musiała go podpierać.

– Ocknij się nareszcie, do cholery! – syczała, szarpiąc go z całej siły. – Opanuj się, bo tamci nam uciekną! Fuj! Jak ty okropnie śmierdzisz! Dlaczego nie odskoczyłeś na bok?

Z całej siły kopnęła Alonza w zadek.

– Wstawaj, ty tchórzu! Musimy dostać się do samochodów przed nimi!

Żelazna dziewica, myślał Alonzo ze złością, zbierając się z ziemi.

Chociaż akurat dziewica to może nie za bardzo.

Wiedział, że zachował się idiotycznie. Od tej chwili raczej nie miał szansy jej zdobyć.

A zresztą, czy naprawdę tak tego chciał?

Akurat teraz, szczerze powiedziawszy, nie miał ochoty. Później, to może i owszem, teraz jednak chciał jak najprędzej wynieść się stąd.

Leon patrzył na niego rozgorączkowany, w oczach szefa był jakiś żar, na którego widok Alonzo się skulił.

– Szybko! Musimy złapać Elia! Wracamy do ich samochodu! – rozkazywał Leon. Zdążył już odzyskać władczy ton.

– Tutaj nie możemy siedzieć – zgadzała się Emma.

– Co, do cholery, oni mają do roboty w tym lesie? – zastanawiał się Alonzo.

– Widocznie mnisi chcieli ich tutaj mieć – wyjaśnił Leon.

– Tak – znowu potwierdziła Emma. – Ja przypuszczam, że ów potwór tutaj gdzieś miał swoje miejsce.

Głosy ludzi umilkły. Księżyc odzyskał panowanie nad idyllicznym brzegiem rzeki. Nic nie wskazywało na to, że dopiero co rozegrała się tu niezwykła, straszliwa walka.

Unni i jej przyjaciele musieli pokonywać bardzo stromy kawałek drogi, najwyraźniej trochę zabłądzili. Nie na tyle jednak, by sobie nie poradzić.

Jordi nie miał już miecza. Został mu on wyjęty z rąk i po prostu rozpłynął się w powietrzu, kiedy wypełnił zadanie. Teraz Jordi wyglądał na bardzo zmęczonego, był wykończony.

– Usłyszałem, jak mówią, że muszą się spieszyć z powrotem do samochodów – powiedział Pedro.

– To znaczy, że nie odkryli posiadłości? – zdziwił się Jordi.

– Nie sądzę. Stamtąd nie można jej dojrzeć, a noc była bardzo ciemna, kiedy się pojawili. Źle zrozumieli nasze zamiary.

– Ale to może oznaczać, że czekają przy samochodzie – przestraszyła się Unni, gdy Jordi pomagał jej zejść ze stromego skalnego występu.

– Istnieje takie niebezpieczeństwo – przyznał Pedro. – Musimy być ostrożni i jak najszybciej zejść na dół, to oni się nie zorientują, że popełnili błąd, i nie będą niczego szukać.

Unni martwiła się o Jordiego. Był jakiś nieswój. Walka z takim trollem nigdy człowiekowi na zdrowie nie wychodzi.

Z bliska ruiny wyglądały strasznie. Resztki zawalonego dachu wisiały groźnie nad głowami wędrowców, gdy próbowali wejść do środka, a wszędzie tam, gdzie nie docierała niebieskawa poświata księżycowej nocy, kryły się głębokie cienie.

Posiadłość najwyraźniej opierała się rabusiom, pod zapadniętymi sufitami bowiem zachowały się jeszcze niektóre meble. Żadnych wartościowych rzeczy pewnie za wiele nie było, ale Elio po długich i skomplikowanych obliczeniach zdołał ustalić, gdzie mogła się znajdować sypialnia jego ojca, Enrica, oraz brata ojca, Santiago.

Pedro zgadzał się z jego wnioskami. Przed jednym z domów wciąż znajdowały się resztki żywopłotu, teraz całkiem zdziczałego. Za nim właśnie, patrząc z okna sypialni, Santiago i jego ojciec, Felipe, pradziadek Elia, musieli zakopać tę jakąś tajemniczą rzecz.

– Zostań tutaj wewnątrz, Unni – polecił Pedro. – My wyjdziemy, a ty wczujesz się w rolę Enrica i pokażesz nam, gdzie oni mogli kopać.

Unni bardzo się nie podobała myśl, że musi zostać sama w tych upiornych ruinach.

– Może oni w jakiś sposób oznakowali miejsce? – zaczęła nieśmiało.

Bez skutku. Jordi znajdował się już na dworze, do niego więc nie mogła się odwołać, pozostali zaś byli zbyt przejęci, by zwracać uwagę na jej strach.

Wszyscy mężczyźni wyszli do ogrodu. Unni napinała mięśnie, by nie dopuszczać do siebie łęku, który oddzielał ją od świata niczym ściana wzniesiona przez najrozmaitsze upiory i wszelkie odmiany zła. Nie wspominając już o suficie, który jakby się na nią czaił, celując w jej głowę połamanymi kikutami desek, kiwających się teraz złowieszczo po tym, jak Elio miał nieszczęście potknąć się na progu i zatrząść całym tym paskudztwem.

– Stop! – zawołała przez pozbawiony futryn otwór okienny. – Dalej już nie idźcie! Enrico już by niczego nie zobaczył ze swojego łóżka.

– Czy jednak on nie stał przy oknie? – zapytał Jordi, a jego głos brzmiał jakoś dziwnie w tę ponurą noc.

Dobry Boże, co ja tu robię? myślała Unni przerażona. Niecały tydzień temu wybieraliśmy się do Vestlandet, by odwiedzić babcię Mortena, a teraz znajduję się w jakiejś pełnej duchów posiadłości na pustkowiach Nawarry. I nawet nie mam odwagi wspominać tego, co przeżyłam w tak zwanym międzyczasie.

Mężczyźni na dworze dyskutowali o czymś cicho. Widocznie pozycja obserwacyjna Enrica stanowiła problem. Unni obejrzała się niechętnie za siebie. Zachowały się wyraźne ślady na podłodze, najprawdopodobniej stały tam kiedyś łóżka, dlatego zresztą uznali, że tutaj musiała się znajdować sypialnia chłopców. Ale przecież mogła też być gdzie indziej, w innej części domu. Kto potrafiłby z całą pewnością stwierdzić coś takiego w tych ruinach?

Mężczyźni jednak podjęli decyzję.

– To musi być tutaj – rzekł Pedro stanowczo. Zdążyli już tymczasem znaleźć w zachowanej na końcu ogrodu szopie kilka szpadli i łom. Trzonki szpadli były, niestety, zmurszałe, musieli się zadowolić łomem. Znaleźli też wprawdzie motykę, ta jednak trzonka w ogóle nie miała.

Mężczyźni pracowali na zmiany. Unni zapytała niepewnie:

– Może mogłabym już wyjść?

Zawstydzeni, że w swoim zapale dotarcia do celu całkiem o niej zapomnieli, prosili, by przyszła do nich natychmiast.

– Natrafiliście na jakieś ślady?

– Nie, ale nie ustajemy w wysiłkach.

W ich zachowaniu jednak dostrzegła pewne rozczarowanie.

Skarbu Santiago nie było tam, gdzie przypuszczali. A kiedy spoglądali za siebie, na długi żywopłot, wyglądało na to, że wkrótce opuści ich odwaga.

– Nie, tak daleko nie mogli go zakopać – oznajmiła stanowczo. – Czy jednak nie powinniśmy założyć, że żywopłot trochę się zmienił?

Czy nie wydaje się wam, że miejsce, którego szukamy, znajduje się w środku tego dzikiego gąszczu, który niegdyś był wąskim, starannie przystrzyżonym pasmem krzewów?

Panowie spoglądali po sobie.

– Tak tylko myślę – dodała niepewnie, gdy oni wciąż milczeli. – Może powinno się ustalić, jak mógł być położony pierwotny żywopłot?

– Nie wiedziałem, że jest wśród nas geniusz – rzekł Pedro. – Albo może to my jesteśmy niepospolicie głupi.

Ogarnął ich nowy zapał. Pospołu obliczali, gdzie też skarb mógłby się znajdować, a kiedy nareszcie po dokładnych pomiarach uderzyli w ostry kamień, sterczący z ziemi w nienaturalnym dla takiego kamienia miejscu, wszyscy musieli powstrzymywać okrzyk radości.

Trzeba było wyciąć mnóstwo krzaków, żywopłot bowiem rozrósł się bardzo w ciągu ostatniego stulecia.

– „A żywopłot rósł szeroko” – zaśpiewała Unni cicho i Jordi się roześmiał.

Pedro też się uśmiechał, choć, jako Hiszpan, nie bardzo wiedział, o co chodzi. Cała przygoda była niezwykle podniecająca dla starego biurokraty.

Podrapani, z pęcherzami na dłoniach stali i z podziwem patrzyli na odsłonięty kawałek ziemi. Uważali, że dopisało im szczęście.

– Jeśli oni nie zakopali tego jakiegoś skarbu tutaj właśnie, to nigdy go nie znajdziemy – oznajmił Pedro zdecydowanie, a wszyscy się z nim zgodzili.

– Ktoś przecież mógł też wykopać skarb – powiedział Jordi głośno.

– Oby Bóg nam tego oszczędził – westchnął Elio.

Łom znowu świstał w powietrzu. No i w końcu padło zdanie, jakie wypowiadane jest przez wszystkich poszukiwaczy skarbów:

– Tutaj jest coś twardego!

Po chwili wspólnymi siłami wyjmowali z ziemi podłużną skrzynkę.

Przydałoby się światło, ale nie odważyli się go zapalić. Być może gdzieś niedaleko znajduje się Leon & Co, wypatrując znaku ze szczytów wzgórz.

Unni nieustannie, ukradkiem, spoglądała na te wzgórza, skąd oni sami dopiero co przybyli. Była szczerze wdzięczna losowi, że znajduje się przy niej trzech rosłych, silnych mężczyzn. Miejsce bowiem robiło wrażenie w najwyższym stopniu ponure. Mroczny las zajął każdą piędź ziemi, którą minione pokolenia z taką troskliwością uprawiały. Drzewa rosły nawet pośrodku ruin, co w tę księżycową noc wyglądało wyjątkowo upiornie.

Blisko Jordiego też nie mogła być. Gdy tylko znaleźli się kawałek od siebie, natychmiast pojawiał się ten przeklęty chłód. Należeli jednak do tego samego zespołu, powinna być wdzięczna choćby i za to.

Unni ponownie skupiła uwagę na skrzynce.

– Dziwne, że i ona nie zbutwiała – zastanawiała się.

– Inny materiał – mruknął Pedro.

Podnieśli skrzynkę z ziemi, nie bardzo jednak wiedzieli, czy otworzyć ją na miejscu, czy lepiej od razu przenieść do samochodu.

Skrzynia była starannie zamknięta, musieliby więc wyłamywać zamek, a wciąż panowała ciemność, choć na wschodzie pojawił się już wąski pas światła, jakby na pociechę w tym ponurym, wymarłym świecie.

Rozsądek podpowiadał im, że najlepiej jest zabrać znalezisko i wynosić się, na oględziny przyjdzie czas później. Tylko kto się przejmuje rozsądkiem, kiedy człowiek aż płonie chęcią rozwiązania zagadki?

Pedro powiedział głośno to, co wszyscy myśleli:

– Byłoby czymś okropnym i niewybaczalnym, gdyby Leon i jego zbóje odebrali nam szkatułę, zanim się dowiemy, co zawiera.

Były to rozstrzygające słowa.

Elio podłożył węższy koniec łomu pod zamek i nacisnął. Zamek z metalicznym zgrzytem ustąpił i wieko się otworzyło.

– Ołowiana szkatuła – stwierdził Pedro. – Nic dziwnego, że zachowała kształt. To bardzo dobrze, dzięki temu również zawartość mogła przetrwać w niezłym stanie, może nawet nietknięta? Mimo to bardzo was proszę o ostrożność. Liczące sobie sto lat przedmioty łatwo mogą się rozpaść na kawałki.

– Ten przedmiot ma znacznie więcej niż sto lat – oznajmił Jordi bezbarwnym głosem, ujmując i unosząc w górę wąski, elegancki miecz, prawie nie zaśniedziały.

– Klinga z toledańskiej stali? – spytał Elio cicho.

– Przypuszczalnie tak, ale aż tak dokładnie to nie wiem – odparł Jordi.

– Piętnasty, szesnasty wiek – wyjaśnił Pedro. – Tak jest, świetnie zachowany.

– I nie koniec na tym – mówił dalej Jordi tym samym, pozbawionym barwy głosem. – To jest dokładnie ten sam miecz, którym ściąłem… którym posłużyłem się… tutaj, w lesie.

– Skąd to wiesz? – wykrzyknął Elio.

– Widzisz tę długą rysę na ostrzu? To ten sam.

– Ale to niemożliwe! Ten leżał przecież zakopany! Pedro nad czymś się zastanawiał. W starej posiadłości było bardzo cicho, tak cicho, że mogli słyszeć szum wiatru w dalekim lesie. Do nich jednak wiatr nie docierał. Nirwana? Unni zadrżała.

– Oczywiście, że to może być ten sam miecz – rzekł Pedro w zamyśleniu. – Z całą pewnością należał on do przodka Jordiego, don Ramiro. A to jego duch podał Jordiemu miecz dzisiejszej nocy. Upiór i jego upiorny miecz, rozumiesz teraz, Elio?

– Tak, no być może – przyznał Elio niepewnie. – Ale ten tutaj jest prawdziwy?

– Ten jest. Nie zniknie Jordiemu między palcami jak tamten dziś w nocy. Ale to niewątpliwie ten sam miecz.

– Tak – Elio z powagą skinął głową. – Don Ramiro pojawił się dziś w nocy jako rycerz w zbroi z czasów, kiedy on żył na ziemi. Być może przybył do nas z jakiegoś pola bitewnego. I wtedy dzierżył jeszcze w dłoniach swój miecz.

– Otóż to! – zawołał Pedro zadowolony.

– Ale tutaj jest coś jeszcze – poinformowała Unni. Znowu wszyscy pochylili się nad skrzynką. Na dnie leżał rulon zawinięty w gruby jedwab. Pedro ujął go ostrożnie i oglądał z jednego końca.

– To papiery – oznajmił uroczyście. – Mnóstwo zwiniętych papierów. Mogą się okazać niezwykle ważne. Nie powinniśmy ich dotykać, mogą być bardzo zniszczone, a poza tym jest za ciemno.

Ale co mamy tutaj?

– Nie ruszaj tego! – krzyknęła Unni bez tchu.

Mężczyźni spojrzeli na nią zdumieni, a ona, zakłopotana, nie wiedziała, co powiedzieć.

To, co Pedro zamierzał podnieść, było niewielką szkatułką z umieszczonym na denku znakiem rycerzy. Znak otaczało mnóstwo świętych obrazków, tak się przynajmniej wydawało, trudno jednak było zrozumieć, co przedstawiają.

– Czy to jedno z twoich przeczuć? – zapytał Pedro cicho.

– Tak przypuszczam – odparła zgnębiona. – Naprawdę nie wiem, skąd mi się to wzięło.

– Powinniśmy szanować twoje przeczucia – rzekł Pedro z najwyższą powagą. – Zabierajmy się stąd. Musimy ocenić i przeczytać papiery w jakimś spokojniejszym miejscu.

Jordi odłożył miecz na miejsce. Skrzynka była taka ciężka, że musieli ją dźwigać obaj z Eliem.

Unni czuła się źle, z niepokojem spoglądała na zbocze wzgórza poza posiadłością.

– Znowu będziemy musieli wchodzić na górę?

– Nie – odparł Pedro. – Stąd możemy zejść drogą, którą zgubiliśmy dziś w nocy. Patrz, ona wiedzie tamtędy, najwyraźniej u podnóża wzniesienia.

Mogli więc w końcu opuścić to smutne, przygnębiające miejsce.

Myśleli o tym, że Elio i Jordi, a także Antonio i Morten są prawowitymi dziedzicami tak zwanego skarbu Santiago.

Czy ścigający ich dranie ten właśnie skarb pragną zdobyć?

Unni szła na końcu, zakłopotana, pogrążona w niewesołych rozmyślaniach. Niczego nie rozumiała.

W ciągu ostatniej godziny Jordi prawie na nią nie patrzył i ani razu się do niej nie odezwał.

Co się stało? Czy piękna i taka krucha przyjaźń się skończyła?

Niezwykła i tragiczna historia miłosna dobiegła końca? Oczywiście, Jordi musiał być straszliwie zmęczony po walce z Wambą i wszystkich zmaganiach, ale przecież z Pedrem i Eliem rozmawiał.

Tylko z nią nie.

Jaki błąd popełniła? Może była zbyt natrętna ze swoim nieukrywanym uwielbieniem? Czy chciał jej dać do zrozumienia, żeby trzymała się z daleka?

Unni doświadczała tego, co musi przeżywać bardzo wiele kobiet, mężczyzn zresztą też, zasadnie lub nie: zwątpienie w miłość ukochanej osoby. Dla niej było to wyjątkowo trudne, przez wiele miesięcy przecież zmagała się z nadwątlonym wizerunkiem samej siebie, bardzo niską samooceną. Teraz znowu wszystko wróciło, było jeszcze bardziej dokuczliwe po cudownym oszołomieniu przygodami ostatniego tygodnia. Wszystkie niepowodzenia i przeszkody w związku z pracą, frustracja, że jest najmniej pociągającą dziewczyną w koleżeńskiej grupie, złośliwości Mortena na temat jej pospolitego wyglądu i wszystkie kompleksy, które próbowała ukrywać pod ciętymi replikami…

Znowu zaczęła rozmyślać o swoim układzie z Jordim. Ile właściwie w tym wszystkim było jej pobożnych życzeń, a ile rzeczywistości?

Popychana skłonnością wszystkich ludzi, których opuściła odwaga, zaczęła dokonywać bilansu:

Czy on kiedykolwiek powiedział, że ją kocha? Nie. A czy ją kiedyś pocałował? Nie. A jego pełne uczucia spojrzenia? Czyż nie dokładnie takie same posyłał swemu młodszemu bratu? Owszem, tak. Jego opieka i troskliwość? Czyż nie okazuje tego samego wszystkim?

Oczywiście! Więc chyba ona tylko wyobrażała sobie, że do niej odnosi się jakoś szczególnie. Czyż to nie ona wymuszała na nim takie odpowiedzi, jakich pragnęła? Czyż to nie ona prosiła i żebrała u rycerzy, by Jordi chociaż na jakiś czas pozbył się swego lodowego pancerza i mógł z nią spędzić parę chwil? Co wtedy powiedział Jordi? Był zszokowany i przestraszony. A kiedy już rycerze obiecali jej te pół godziny, to kto był bardziej szczęśliwy? Ona, oczywiście.

Wszelkie możliwe kompleksy niższości niczym kamienie spadły na barki Unni, przygniatały jej pierś tak, że pochylała się niemal do ziemi, wlokąc się za swoimi towarzyszami.

Jak on musi ją traktować? W najgorszym razie jak natręta, jest dla niego niczym czepiający się kleszcz. W najlepszym razie widzi w niej młodszą siostrę.

Tak, niestety! Traktuje ją jak młodszą siostrę, którą należy ochraniać, opiekować się nią troskliwie. Jak siostrę, którą bardzo kocha – w to przynajmniej Unni pozwalała sobie wierzyć – poza tym jednak trzyma ją na odległość wyciągniętego ramienia.

No a teraz coś się stało, Unni nie wiedziała, co. Pewnie okazywała mu swoje oddanie zbyt wyraźnie, nie mógł tego znieść, więc chciał ją ostrzec:

„Noli – me – tangere. Nie dotykaj mnie! Nie zbliżaj się! I nie tylko mój chłód powinien trzymać cię z daleka, lecz także to, że straciłem cierpliwość. Nie jestem zainteresowany, źle mnie zrozumiałaś”.

Dokładnie to teraz z niego emanowało. Czuła się jak najbardziej samotna osoba na świecie.

Nic już jej nie cieszyło. Głowę niosła spuszczoną niczym zwiędły kwiat, z żalu i rozpaczy bolało ją serce.

Ze wszystkich przeciwieństw, wszystkich szoków i straszliwych przeżyć, na jakie była narażona od czasu, kiedy rycerze wkroczyli w jej życie, to było najgorsze.

Żyć bez czułego oddania Jordiego? Jak ona coś takiego zniesie?

ROZDZIAŁ TRZECI

Zmęczeni przedzieraniem się po niemal nieistniejącej drodze, rozpromienili się na widok samochodu.

Poranne zorze zaczynały już różowić wschodnią stronę nieba, zbliżał się blady, chłodny świt. Ale półmrok nadal panował nad tym zapomnianym lasem, który porastał też większą część drogi tak, że wszyscy mieli podrapane ręce i twarze przez krzewy i zwisające gałęzie.

Skrzynia była bardzo ciężka, dźwigający zmieniali się co chwila, porządnie dała się wszystkim we znaki.

Unni, niczym wędrowiec na pustyni, który zobaczył oazę, wyciągała dramatycznie ręce w stronę samochodu, wołając: – Wody! Wody!

I nagle wybuchnęła śmiechem:

– W domu mojej babci była stara gramofonowa płyta, na której Fiodor Szalapin śpiewał arie z Borysa Godunowa. Jedna z nich miała tytuł „Pożegnanie i śmierć Borysa”, umierający car słabnącym głosem mówi: „Boga, tam widzę Boga!” Bo ukazał mu się duch młodego krewnego, Dymitra, którego Borys zamordował, by zagarnąć dla siebie całą władzę. Płyta jednak była taka zniszczona, że bardzo długo myślałam, iż Borys jęczy. „Woda, tam płynie woda!” O Boże, nigdy nie przypuszczałam, że się aż tak ucieszę na widok zwyczajnego samochodu! Po prostu go kocham!

Śmiała się nerwowo, unikała patrzenia na Jordiego. Pedro przystanął.

– Widzę w tym błocie świeże ślady opon. Kilka samochodów tutaj zawracało. Co najmniej dwa, a może i więcej.

– Leon i jego ludzie – stwierdził Elio. – To znaczy, że pojechali sobie. Bardzo dobrze.

On i Pedro starali się umieścić skrzynię na tylnym siedzeniu, Jordi jednak, jakby na coś czekał. Stał i nasłuchiwał.

– Nie podoba mi się to – rzekł cicho. – Dlaczego oni sobie po prostu pojechali? I dlaczego na przykład nie spuścili nam powietrza z kół lub w inny sposób nie uszkodzili samochodu?

– Nie, no masz rację! – zawołał Pedro. – To niepodobne do Leona, żeby się zachowywać aż tak grzecznie.

Jordi zaglądał pod samochód, dokładnie badał jego wnętrze, ale żadnych szkód nie znalazł.

– Samochód był zamknięty, nawet go nie tknęli…

– A sądząc po śladach, musiało im się bardzo spieszyć, kiedy stąd odjeżdżali – powiedział Elio. – Patrzcie, jak się zaryli w błocie.

– Tak – zgodził się Pedro. – Ale my też mamy problemy.

Samochód ugrzązł w tym gnoju, trzeba będzie podłożyć coś pod koła, w przeciwnym razie nigdy się stąd nie wydostaniemy.

Zaczęli więc zbierać w lesie gałęzie, mężczyźni podkładali je pod koła i…

– A gdzie Unni? – zaniepokoił się Jordi, który już usiadł za kierownicą, by sprawdzić, czy mogą ruszać.

Rozglądali się wokół.

– Dopiero co tu była – mówił Pedro. – Poszła tylko jeszcze po parę gałązek.

Czekali przez chwilę. Coraz bardziej niespokojnie spoglądali po sobie.

– Unni? – zawołał Jordi.

Las stał w milczeniu, wkrótce jednak usłyszeli stłumione wołanie o pomoc. Jakby poprzez knebel albo coś takiego.

Jordi ze świstem wciągał powietrze.

– Dajcie mi miecz! – zażądał.

– Ale…

– Poradzę sobie z tym. A wy dwaj odjedźcie tak, żeby skrzynia Santiago znalazła się w bezpieczniejszym miejscu. Potem wróćcie po nas!

– Jesteś wielkim optymistą – rzekł Pedro półgłosem. Jordi stal już z mieczem w dłoni. Twarz miał tak napiętą, że wszystkie linie i zmarszczki były wyraźnie widoczne.

– Trzeba być optymistą. Tylko wracając, nie podjeżdżajcie zbyt blisko, za trudny teren. Przy głównej drodze widziałem szopę na narzędzia dróżnicze, tam na nas czekajcie!

I zniknął między pniami drzew. W tym samym momencie słońce wzeszło i zalało samotny las bajecznym blaskiem.

Leon głośno przeklinał ludzi Alonza, którzy zwiali, zabierając obydwa samochody. Teraz Leon, Emma i Alonzo stali na skalnym występie, spory kawałek od miejsca, z którego tamci uciekli, i spoglądali z góry na jedyny samochód, jaki został, samochód przeciwników.

– Musimy go zdobyć.

– Był przecież zamknięty – wtrącił Alonzo. – Oglądaliśmy go dokładnie.

– Wiem o tym – warknął Leon. – Ale to głupstwo. Zastanawiam się natomiast, gdzie się, do cholery, podziała ta banda. Panna Unni i cała reszta. Będziemy czekać, aż wrócą, czy…?

– Ciii – syknęła Emma. – Coś mi się zdaje, że długo czekać nie musimy.

Nasłuchiwali. Dochodziły do nich przytłumione, ale coraz wyraźniejsze głosy. Wkrótce cztery osoby ukazały się na „drodze”.

Obserwatorzy słyszeli opowieść Unni o Borysie Godunowie.

– Ona zawsze musi być taka interesująca? – warknęła Emma ze złością.

– Patrzcie lepiej, kto to idzie – upomniał Leon. – To ten dzikus, co ściął głowę potworowi mnichów. O, i ten przeklęty Pedro! Myślicie, że nie znam tego ważniaka? A trzeci to musi być Elio! I on powinien wpaść w nasze szpony.

– Co oni taszczą? – dziwił się Alonzo. – To jakaś skrzynia?

– Co? Chyba nie znaleźli skarbu?

– Nie wygląda mi to na skarb – uspokoiła go Emma. – Skrzynia utytłana w ziemi.

– Nieważne, co to jest – oznajmił Leon szorstko. – Zabieramy wszystko. Wszystko będzie nasze, Elio, skrzynia, ich samochód.

Chodźcie!

Zaczęli się przedzierać przez leśne zarośla.

– Ale ich jest więcej – zauważył Alonzo niespokojnie.

– Phi, też mi przeciwnicy! – prychnął Leon. – Pedro stoi jedną nogą w grobie, dobrze o tym wiem, a dziewczyna się nie liczy. Elio wygląda na dobrze podstarzałego. Teren jest trudny, nierówny, błoto…

– Zaczekajcie – szepnęła Emma, kiedy znowu odsłonił się przed nimi widok. – Unni się oddaliła, idzie w naszą stronę.

– Wspaniale! – ucieszył się Leon. – Będziemy mogli ją wymienić na Elia i skrzynię.

Ostrożnie skradali się naprzód. Unni pochyliła się, żeby podnieść jakieś suche gałęzie, i niczego nie zauważyła, dopóki dłoń Leona nie zatkała jej ust.

– Trzymaj pysk, bo jak nie, to wbiję w ciebie nóż!

Przerażony wzrok Unni napotkał triumfalne spojrzenie Emmy.

– Co macie w tej skrzyni? – syknął Leon.

Unni nie odpowiedziała. Zresztą jak miała to zrobić z tą cuchnącą dymem tytoniowym łapą na ustach? Sam odór wystarczył, żeby wywołać mdłości.

Emma dźgała ją patykiem w brzuch.

– Teraz już nie jesteś taka wyniosła, co? – chichotała. – I nie próbuj się stawiać. Wszystkie siły są po naszej stronie.

Ktoś zawołał Unni po imieniu i dziewczyna automatycznie odpowiedziała. Wyszło to niezbyt wyraźnie, głos miała zdławiony, ale Leon się wściekł. Ze złością syczał jej do ucha:

– Jeśli oni chcą cię jeszcze zobaczyć, to muszą nam oddać skrzynię i Elia. Takie są moje warunki, to właśnie oni usłyszą, kiedy… – pospiesznie zamknął gębę, dotarł bowiem do niego nieoczekiwany dźwięk.

– Samochód startuje – jęknął Alonzo. – Oni wieją! No to nie będziemy mieli czym stąd wyjechać! Przeklęty las, nie chcę się tu dłużej błąkać!

– Nie wrzeszcz! A ty, śliczna panienko, słyszałaś? Zostawili cię! I ty się zadajesz z takimi podłymi tchórzami?

Leon wydał z siebie jęk i zamilkł. Tuż przed nimi stała tamta straszna figura, ten, który się nigdy nie pokazywał, aż do dzisiejszej nocy, to znaczy dopóty, dopóki nie ściął łba czarownikowi Wambie.

I teraz też trzymał w rękach ten sam miecz. Śmiertelny strach przeniknął Leona. Ten miecz…?

Nieznajomy trzymał broń przed sobą, z ostrzem skierowanym ku górze, obie dłonie zaciskał na rękojeści. Wyciągnął ramiona niczym samuraj gotowy do walki. Przywodził na myśl fantom z ohydnej krainy umarłych.

Emma schowała się za plecami Leona. W ostatniej chwili zdążyła złapać Alonza, który szykował się do ucieczki.

– Co teraz zrobimy? – szepnęła Leonowi do ucha. – Bo z tym tutaj wolałabym nie mieć do czynienia.

Leon znalazł na to radę.

– Postanowiłem wezwać moich przyjaciół mnichów. Naprawdę mogą nam trochę pomóc. Nie musimy sami bić się z wszelkim możliwym paskudztwem!

Powiedział to bez zastanowienia, jakby zapomniał, że mnisi są takim samym paskudztwem, jak każde inne zło.

– Tak zrób – popierała go Emma ze złością. – Myślę, że wtedy ta młoda dama narobi w majtki.

– Wypuśćcie Unni! – zażądało przerażające stworzenie przed nimi.

Leon rozumiał, że czas nagli. Z tym zbrojnym w miecz wojownikiem nie ma żartów. Zdawało mu się, że go rozpoznaje…

Nakazał, żeby Alonzo zajął się pilnowaniem Unni, sam natomiast zaczął wzywać mnichów.

– Powtarzam ostatni raz: Wypuśćcie Unni! – Obcy mówił gniewnie, a jego słowa brzmiały złowieszczo.

– Poczekaj, poczekaj! – wołał Leon gorączkowo. Szeroko rozpostarł ramiona.

Jordi, rozumiejący ów starodawny hiszpański, którym Leon teraz przemawiał, słuchał zdumiony:

– O, duchowi bracia moich przodków! Brońcie mnie, waszego pokornego sługę, który dla was gotów jest zrobić wszystko!

Pomóżcie nam w walce z tym dzikusem znikąd! Poraźcie go waszą śmiercionośną siłą…

I nagle prawda dotarła do Jordiego: Leon jest potomkiem tego z mnichów, który spłodził dzieci! Trzynastego mnicha, unicestwionego potem przez Urracę. Nic dziwnego, że Leon ma powiązania z tymi świńskimi służkami inkwizycji! Mnisi nie mieli imponująco wiele potomstwa, jak widać jednak istnieje ogniwo łączące ich ze współczesnością. Na dodatek to drań taki sam jak oni, dokładnie taki, jakiego potrzebują.

Jordi czekał. Nie chciał narażać życia Unni na niebezpieczeństwo.

Chciał zobaczyć, co się stanie.

Leonowi lodowaty pot spływał z czoła. Dlaczego mnisi nie przybywają? Z trudem panował nad chęcią, żeby wypuścić tę smarkulę Unni i po prostu uciekać gdzie pieprz rośnie. Bo ten okropny upiór, czy co to do diabła jest, ten jego miecz… Nie, Leon za nic nie będzie z nim walczył!

No! Nareszcie są mnisi! Leon odetchnął. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo był spięty. Tamci, niczym sekundanci podczas pojedynku, stali wyprostowani z boku. Znakomicie!

Nagle drgnął.

– Ale… jest was tak niewielu – wyjąkał.

– Czego chcesz? – bezceremonialnie przerwał mu jeden z mnichów.

Leon ze zgrozą stwierdził, że wciąż się jąka, mówił jednak dalej:

– Miecz! Nie zdołamy się przeciwstawić temu mieczowi. On jest zaczarowany, pamiętajcie, że wyprawił na tamten świat Wambę!

Panowie moi i mistrzowie, zabijcie to monstrum, trzymające miecz!

I zmuście dziewczynę, by wyznała prawdę!

Zacięte twarze mnichów najpierw zwróciły się ku nieznajomemu.

Niezauważalnie zrobili wszyscy krok w tył, być może pamiętali znamię na pewnym ramieniu w jednym z kościołów w Santiago de Compostela. Potem, niczym roboty, zwrócili twarze w stronę Unni.

Cienki, przenikliwy glos przeciął powietrze. Mnisi poderwali się z ziemi jak czarne gawrony, a jeden z nich piszczał:

– Masz odwagę stawiać nas przeciwko niej? Przeciwko im obojgu? Niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, nie pojmujesz tego?

Niebo było znowu czyste, czarne śmieci zniknęły. Przynajmniej tym razem.

Leon stał z rozdziawioną gębą. Jordi, który przez cały ten czas nawet nie drgnął, opuścił miecz i postąpił parę kroków naprzód.

W ten sposób granica została przekroczona. Alonzo już dawno znajdował się daleko stąd, Emma biegła za nim, jakby jej diabeł deptał po piętach, a Leon odepchnął od siebie Unni i pognał za swoimi zmykającymi kompanami.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Najwyraźniej jego celem było, żeby Unni nadziała się na wyciągnięty miecz, ale Jordi zdołał temu zapobiec, rzecz jasna.

Rzucił miecz i chwycił Unni w ramiona.

Stali tak, drżąc, przez kilka sekund, lodowate zimno rozprzestrzeniało się w ciele Unni, ale ona nie zwracała na to uwagi.

– Dziękuję ci – szlochała, bo właśnie teraz przyszła reakcja. – Dziękuję ci za uratowanie mi życia! Myślałam, że jesteś na mnie zły.

– Dlaczego miałbym być zły?

– Ech, tak mi się zdawało, ale to nic.

– Nie, powiedz!

– T – ty nie roz – rozmawiałeś z – ze mną, nie p – patrzyłeś na mnie przez wiele godzin.

Jordi zorientował się, że zaraz znowu ją zamrozi.

– Wybacz mi! Chodź, czekają na nas!

– Przecież oni odjechali…

– Niedaleko. Czekają na nas przy drodze. Najpierw trzeba było przewieźć skrzynkę w bezpieczne miejsce.

– Och, tak, to bardzo rozsądne.

Jordi podniósł miecz i ruszyli szybkim krokiem. Zręcznie unikał jej pytań, sam zadając własne:

– Co ten mnich miał na myśli, mówiąc, że jesteś dla nich niebezpieczna?

Unni dumnie wypięła pierś.

– Dzisiaj w nocy unieszkodliwiłam trzech z nich.

Tym znakiem. Wiedziałam, że to ważne, że muszę znak narysować.

– Tak, pamiętam, że rysowałaś coś w samochodzie. Ale że zdołałaś… i to trzech? No to rzeczywiście zostało ich niewielu. I zniknęli tak nagle. Nie rozumiem, dlaczego. Musiałaś jednak chyba wypowiedzieć też słowa wypisane na tarczy, w przeciwnym razie znak by nie zadziałał.

Unni zastanawiała się.

– AMOR ILIMITADO SOLAMENTE? Chyba nie. Nie powiedziałam tego. Chociaż, niech się zastanowię. Wiesz, ja często o tych słowach myślę, próbuję znaleźć dla nich wyjaśnienie, ale… Ależ tak, jak to było dziś w nocy? Byłam taka podniecona, że nie wiedziałam, co robię. Jordi, myślę, że naprawdę wypowiedziałam te słowa!

Podświadomie. Tak, powiedziałam! Jakaś inteligentna komórka w moim mózgu musiała je automatycznie wywołać z pamięci. Dziękuję ci, moja szara komóreczko!

Jordi się uśmiechnął.

– Zachowałaś się fantastycznie, Unni! Ale też to było bardzo niebezpieczne. Szaleńcza, głupia odwaga. Nie wolno ci więcej nic takiego robić!

Unni odzyskała odrobinę wiary w siebie. On jednak nie odpowiedział na pytanie.

Milczała, dopóki nie zauważył, że Unni czegoś chce.

– To prawda, wybacz mi, pytałaś mnie… dlaczego byłem taki milczący – powiedział wtedy pospiesznie. – Moje zachowanie miało swoje przyczyny.

Unni czekała. I, prawdę powiedziawszy, miała serce w gardle ze strachu, co jej powie.

– Nie zastanawiałem się nad tym, jak to przyjmiesz – zaczął ze smutkiem w głosie. Temu właśnie brzmieniu jego głosu, zawartemu w nim ciepłu, dała się oczarować już wielokrotnie. Zawsze wierzyła, że jest ono przeznaczone wyłącznie dla niej. W rzeczywistości Jordi był altruistą, przyjacielem ludzi. I roztaczał opiekę nad wszystkimi, którzy potrzebowali jego pomocy. Teraz mówił dalej: – Widzisz, musiałem się zastanowić nad kilkoma ważnymi sprawami. Jedna to szkoda, jaką mi wyrządził Wamba, rzucając na mnie przekleństwo.

Druga, to mój stosunek do ciebie…

Uff, teraz się zacznie! Unni skuliła się jakby w obronie przed słowami, które zaraz padną. Spoglądała na niego spod oka, a ciepło walczyło z ogarniającym jej ciało zimnem. Pomagało jej słońce, poza tym szli szybko, bo dobrze wiedzieli, że Leon & Co. znajdują się w lesie. Leon & ku, myślała ze złością, a chodziło jej o Emmę.

Co prawda tamci pobiegli w niewłaściwym kierunku, ale prędzej czy później się zorientują i wrócą tutaj.

Ona i Jordi znajdowali się już na paskudnej leśnej drodze i zmierzali ku głównej szosie, gdzie miała być szopa na narzędzia.

Unni śmiertelnie się bała tego, co Jordi ma jej do powiedzenia.

Wolała dowiadywać się nieprzyjemnych rzeczy po kolei.

– Szkoda, powiedziałeś?

– Unni, snop ognia, którym zionął Wamba, uderzył we mnie z wielką siłą. Wprawdzie nie trafił mnie frontalnie, jeśli tak można powiedzieć, ale jednak mnie objął. Nie jest ze mną dobrze.

– Pod jakim względem? – chwyciła go za ramię.

– Nie umiem powiedzieć. Niełatwo mi się w tym rozeznać. Mam oparzoną skórę, ale to drobiazg, gorzej, że wciągnąłem chyba ogień do płuc. Teraz trudno mi oddychać, tracę siły. Ale naprawdę nie wiem…

Unni była bliska paniki.

– Nic ci się nie może stać – pisnęła cichutko. – Powinieneś był coś powiedzieć, ja niewłaściwie tłumaczyłam sobie twoje zachowanie.

Zdawało mi się, że utraciłam… najlepszego przyjaciela. Że on ma dosyć nudnej Unni albo jest na mnie zły, a to jeszcze gorsze!

– Kochanie, jak mogłaś w ogóle coś takiego pomyśleć? – protestował wzburzony. – Moje największe zmartwienie przecież to to, że narażam cię na zbyt liczne niebezpieczeństwa i że nie jestem dla ciebie odpowiednim mężczyzną.

– Wcale nie, jesteś, ale to… Jordi uniósł dłoń.

– Dobrze wiesz, że stoimy po dwóch stronach nieprzekraczalnej granicy. Ja zacząłem już wolno schodzić w dół, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie możemy być ze sobą zbyt blisko. Myślałem nawet, żebyś wyjechała do Norwegii. Boję się, że może ci się coś stać, rozumiesz, a poza tym ja stanowię niebezpieczne towarzystwo. Ale, oczywiście, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką!

A teraz, kiedy uświadomiłem sobie, że twoje życie jest zagrożone, to jakby jakieś szpony szarpały mi serce, dosłownie szalałem z niepokoju.

Unni milczała przez chwilę. Przypominała sobie niedawne wydarzenia, starając się jednocześnie iść z nim noga w nogę.

Jego najlepsza przyjaciółka? No, dziękuję bardzo, ale czy to nie za biednie? Jordi uważa, że jestem ładna, ale chce mnie oddać Mortenowi, a myśl o tym uwiera mnie jak wrastający paznokieć. Uff, co za obrzydliwe porównanie! Ale on powiedział, że szalał z niepokoju. No, to już lepiej, brzmi smutno, ale pięknie. Zarazem jednak wciąż podkreśla, że nie powinien się z nikim wiązać, jakby się bronił przed moim zbytnim natręctwem. Raz mnie prawie pocałował, chociaż myślę, że to jednak ja byłam aktywniejszą stroną.

Cóż więc mi pozostaje? Pominąwszy przyjaźń. Najlepsza przyjaciółka, powiedział. Czy mam wierzyć, że żywi dla mnie oddanie? Istnieje różnica między przyjaźnią a miłością. Czy mimo wszystko mogę na coś liczyć?

Myśli pospiesznie krążyły w głowie Unni. W końcu powiedziała:

– Czy nie powinieneś był powiadomić mnie wcześniej, jak się sprawy mają? Ten twój pełen rezerwy i chłodu stosunek sprawiał, że czułam się całkiem sama na świecie.

– Teraz to wiem, ale przedtem nie potrafiłem o tym myśleć. Sam przed sobą nie mogłem przyznać, że nie byłbym w stanie zostać bez ciebie. My oboje tworzymy znakomity zespół, jesteśmy sobie tacy bliscy, całkiem jak rodzeństwo.

Nie, nie, nie! zawodziła Unni w duchu. Tylko nie mała siostrzyczka i starszy brat! Czy nie wiesz, że kochankowie są sobie bliżsi niż najbliższe rodzeństwo? No pewnie, że nie wiesz, nigdy przecież nie miałeś nikogo. Zresztą ja też nie, jeśli już o to chodzi.

Skoro jednak ja rozumiem różnicę, to i ty powinieneś wiedzieć, że ona istnieje. A może to tylko taktyka, żeby trzymać mnie na dystans?

Mały diabełek od kompleksu niższości znowu wystawił główkę.

Przed nimi ukazała się szopa dróżnika, jeszcze kawałek i…

Jordi przystanął i pochylał się mocno.

– Co ci jest? – spytała Unni przestraszona.

– Nie mogę złapać powietrza, muszę odpocząć.

Z pomocą Unni podszedł do najbliższego drzewa. Chciał się oprzeć o pień, ale bezwładnie osunął się na ziemię i siedział, nie mogąc się ruszyć. Okropnie charczał, wciągając powietrze.

– Co mogłabym zrobić, Jordi? – pytała bezradnie Unni.

On potrząsnął głową.

– Nic.

Widać było, że bardzo cierpi. Unni cierpiała razem z nim.

– Czy mogę cię ogrzać?

Beznadziejne przedsięwzięcie. Ręce zlodowaciały jej natychmiast, gdy tylko zaczęła rozcierać jego barki. Ale nie zwracała na to uwagi, byle tylko wolno jej było go dotykać…

– Dziękuję, Unni – wykrztusił z bladym uśmiechem. – Poczekaj, chyba zaczynam się czuć trochę lepiej.

– Chyba nie naciskam za bardzo?

– Oczywiście, że nie – kłamał dzielnie.

– Powiedz mi, co się z tobą dzieje?

Z wielkim wysiłkiem Jordi zdołał uspokoić płuca i zaczęły pracować jak należy. Przynajmniej w jakimś stopniu.

– Wiesz, że ja właściwie powinienem być martwy – wyszeptał ochryple, choć to kosztowało go wiele wysiłku. – Od ponad czterech lat. Rycerze dali mi jednak nowe życie, choć dotychczas nie zdążyłem się jeszcze zorientować, na czym ono tak dokładnie ma polegać. Wiem tylko, że to moje życie wisi na włosku, a atak Wamby uczynił je jeszcze bardziej delikatnym. Moja egzystencja, ta dokonująca się po tej stronie granicy między życiem a śmiercią, jest taka krucha, taka krucha, a tak bardzo chciałbym żyć. Chcę być z tobą, Unni, nie mogę teraz umrzeć! To był błąd z mojej strony, że chciałem stłumić naszą przyjaźń. Ja potrzebuję twojej przyjaźni, Unni, potrzebuję ciebie! Rozpaczliwie!

Unni poczuła ciepło w sercu od tych słów, ale czy to konieczne, by Jordi z takim naciskiem mówił o przyjaźni? Pocieszała się, jak mogła, starała się nie zauważać tej przyjaźni, skracała trochę jego zdanie, żeby brzmiało: „Potrzebuję ciebie. Rozpaczliwie!” Tak było znacznie lepiej.

Zamyślona powiedziała:

– Ja myślę, że ani ci przeklęci mnisi, ani Wamba nie wiedzieli, kim jesteś. To był przypadek, że on omal nie przeciął ostatniej nici twojego życia.

– Z pewnością. Ja wiedziałem, że atakowanie Wamby jest dla mnie skrajnie niebezpieczne. Ale musiałem. Tylko ja i miecz rycerzy… tylko my mogliśmy go unicestwić.

Unni wyjęła mu z rąk wielki miecz.

– Promienieliście światłem, i ty, i miecz, wiedziałeś o tym? To było wspaniałe! Będziesz już w stanie iść?

Parę razy wciągnął ze świstem powietrze i wstał, podpierany przez Unni.

– No, teraz jest lepiej. Możemy iść. Dziękuję ci za ciepło.

Unni roześmiała się nerwowo.

– Przynajmniej zyskaliśmy dowód na to, że jesteś człowiekiem. Z organami, które funkcjonują…

Zamilkła skrępowana. Jej uwaga nie była chyba na miejscu.

Ale on ścisnął jej rękę.

– To oczywiste, że funkcjonują – powiedział. – To oczywiste!

ROZDZIAŁ PIĄTY

Leon, Emma i Alonzo, dysząc, biegli przez las, a poranne słońce prześwietlało złotym blaskiem korony drzew. W końcu Leon przyhamował.

– Dlaczego my właściwie tak lecimy? I dokąd? – wycharczał, spocony, czerwony na twarzy.

Alonzo pochylił się prawie do ziemi, żeby złapać powietrza. Emma rozglądała się dookoła. Znajdowali się na sporym wzniesieniu z widokiem na niezbyt rozległą dolinę.

Zmęczona, wolno unosiła rękę, żeby pokazać:

– Patrzcie! W dole są jakieś stare ruiny!

– Na jakieś bardzo stare to nie wyglądają – mruknął Leon. – Przypomina to dużą posiadłość.

– Zastanawiam się… – mówiła Emma wolno. – Zastanawiam się, czy to by nie mogła być ta posiadłość, która w swoim czasie należała do dziadka mojej babki ze strony ojca, to znaczy do Emile? Ta, którą ukradli złodzieje z przeklętego rodu Navarro i potem zamordowali ojca Emile. Jeśli tak, to właściwie, właściwie ona jest moja!

Przerwał jej Alonzo:

– Czy myślicie, że oni byli właśnie tutaj dzisiejszej nocy?

– Chodźcie! – rozkazał Leon ordynarnym głosem. – Idziemy na dół!

Zbiegali pospiesznie. Znaleźli lepszą drogę niż ta, którą w blasku księżyca przedzierali się ich poprzednicy.

– Ile ty wiesz o Emile? – burknął Leon.

– Żeby specjalnie dużo, to nie. Niewiele ponadto, że jakoby wychowywał się u Felipe Navarro w Granadzie, razem z dwoma synami tamtego, Santiago i Enrico. Emile ich nienawidził, zwłaszcza Santiago, który podobno był bardzo inteligentny, taki typ samotnego wilka, chodzącego własnymi drogami, wciąż pogrążonego w rozmyślaniach. Enrico natomiast to ojciec Elia.

Dlatego Elia musimy koniecznie złapać, on powinien dużo wiedzieć.

– Jeśli nie jest za późno – mruknął Leon. – Złapalibyśmy ich już dawno temu, żeby nie ten nieziemski stwór, którego ze sobą włóczą! Ja już go gdzieś widziałem! Ale gdzie? W jakiej sytuacji?

Zeszli na dół. W milczeniu krążyli po ruinach, Emma zaciskała ze złością szczęki. Niespecjalnie bogato prezentował się ten jej spadek!

Leon wskazał na jedną ze ścian. Zostały tam nabazgrane dziecięcą ręką następujące słowa:

„Przeklęci Navarro! Śmierć im! Śmierć Santiago! Mój dom, mój!

Ja tu jeszcze wrócę!”

– Najwyraźniej twój przodek, uciekając, zabrał kawałek kredy – syknął Leon złośliwie do Emmy.

– Owszem. Tylko dlaczego Emile nie wrócił tutaj, jak zapowiadał? Dlaczego nie odbudował dworu dla mnie?

– Może uważał, że posiadłość leży za bardzo na uboczu? Ale Santiago zdążył dopaść?

– O, tak! W dwudzieste piąte urodziny tego nędznika. Zwabił go do piwnicy domu w Granadzie. Santiago był widocznie bardzo naiwny i łatwo go było podejść. Pewnie się nawet ucieszył, że znowu widzi Emile.

Emma zachichotała.

– No to Emile zdzielił go w łeb, a potem powiesił. Piece ot cake.

Kaszka z mlekiem.

Leon zaśmiał się szyderczo. Emma spojrzała na niego spod oka.

– Do diabła, Leon, jak ty wyglądasz? Twarz masz okropnie obwisłą, chyba nie zaczynasz być stary?

Zanim Leon zdążył jej odpłacić się złośliwością, usłyszeli z dworu wołanie Alonza:

– Chodźcie no tutaj!

Wyszli do ogrodu. Alonzo pochylał się nad jakąś dziurą.

– Oni coś tu wykopali – stwierdził Leon coraz bardziej zły, po części z powodu tej pustej dziury, a po części z powodu słów Emmy, że on zaczyna być stary. Nie powinien był zabierać tutaj Alonza. Ten jest młody i urodziwy. Może lepiej byłoby się pozbyć tego mydłka? – No tak, nieśli coś, to pewnie była skrzynia – mówił z wymuszonym spokojem. – Ruszamy za nimi!

– Jak to, bez samochodu ani niczego? Myślisz, że to był skarb?

Nasz skarb? – dopytywała się Emma.

– Tego, do cholery, nie wiem! Przecież nic nie mogę zrobić, skoro mam do pomocy takie ofermy!

Spojrzenie Emmy zapowiadało burzę, dodał więc pospiesznie:

– Nie ciebie, rzecz jasna, mam na myśli.

– Babcia Emilia wspomniała kiedyś o skarbie Santiago. Jej mąż, Esteban, też o nim przebąkiwał. On jednak nie wiedział, gdzie się ten skarb znajduje. Mówił tylko, że Santiago wiedział.

– Cholera! – zaklął Leon, kiedy znowu ruszyli w drogę. – Elio musi wiedzieć więcej, on jest jego najbliższym krewnym. Santiago był chyba jego wujem, no nie?

– Owszem, ale nigdy się przecież nie spotkali. Elio urodził się jakieś czterdzieści pięć lat po śmierci Santiago. Najbliższym mu w czasie był Esteban, ale i on urodził się co najmniej w dwadzieścia lat po śmierci Santiago. Wiem o tym od mojego ojca, on zaś wiedział od swojej matki, Emilii, tej złej, wiesz, która z kolei poznała tę historię poprzez swego dziadka, Emile. Ojciec Emilii, ogniwo pośrednie między nimi, nie zasługuje na pamięć. To był dewot, który tylko chodził do kościoła i nie chciał nic słyszeć o wielkim skarbie ukrytym w lesie, w wysokich górach, i tym wszystkim. Natomiast babcia Emilia, w dorosłych latach prawdziwa żelazna dama, jako dziecko siadywała na kolanach dziadka Emile, uważnie słuchała i uczyła się.

Leon raz po raz musiał się pochylać, czuł się marnie. Bolało go w miejscu, gdzie uderzyła głowa Wamby. Pewnie zrobił się tam wielki siniec.

Nie chciał jednak sprawiać wrażenia płaczka. Nie w obecności Alonza, który jest taki cholernie młody i sprawny. I nie wobec Emmy, która z pewnością flirtuje z młodzieńcem. Niech diabli wezmą oboje!

Cierpienie rozdrażniało Leona.

– Emile był głupi – warknął wściekle. – Powinien wydusić z Santiago wszystko, co ten nędznik wiedział, dopiero potem mógł go sobie wieszać.

– Emile był podobno w gorącej wodzie kąpany, łatwo się obrażał i długo pamiętał urazy – powiedziała Emma ze śmiechem. – Ja jestem do niego podobna!

– Oj, jesteś – westchnął Leon ze złością. – Niemniej jednak nasi szczęśliwi przeciwnicy położyli łapy na skarbie Santiago. Ja tego nie ścierpię, niech ich diabli porwą! Ale poczekajcie, już my was wytropimy!

Leon robił wrażenie człowieka niebezpiecznego.

Opuścili dwór i szybkim, zdecydowanym krokiem szli starą drogą.

Źle się czuli w tym lesie, nawet dzienne światło i blask słońca nie uwolniły ich od nieprzyjemnych, zimnych dreszczy. Wspomnienie tego, co widzieli w nocy, wciąż powracało.

Emma złościła się na Leona.

– Co się z tobą dzieje? Musisz tak okropnie sapać, prychać i jęczeć, jak idziesz? I wciąż nudzić o tym piwie? Przecież dobrze wiesz, że nie mamy tu piwa! Ja cię nie poznaję, zachowujesz się jak stary dziad! I dlaczego wciąż się drapiesz po brzuchu?

– Gówno cię to obchodzi – odburknął Leon ordynarnie. – Przygotuj się lepiej na to, żeby ładnie i pociągająco wyglądać, kiedy znajdziemy się już na szosie. Może uda nam się złapać jakąś okazję.

Nie możemy tu tkwić przez cały dzień, to poniżej mojej godności. Jestem ważną personą, znaną, ludzie się mnie boją!

Alonzo się nie odzywał. Zaczynało go to wszystko niepokoić.

Nagle Leon stanął jak wryty, po czym wydał z siebie wściekły ryk.

– A to co znowu? – spytała Emma.

– Ten nieziemski! Już wiem, gdzie go widziałem. Jako smarkacza. To jest Jordi Vargas! Ale, na wszystkich piekielnych diabłów, ten człowiek nie żyje!

ROZDZIAŁ SZÓSTY

– Tu nie ma żadnego samochodu – oznajmił Jordi zmartwiony, kiedy dobrnęli do szopy dróżnika. – Co się stało z Pedrem i Elio?

– Mogli mieć problemy ze znalezieniem kryjówki dla skrzynki – podpowiedziała Unni, ocierając łzy, które zaczęły jej spływać po policzkach. – Okolica jest tutaj otwarta, a myślę, że nie ukryli skrzynki w lesie.

– Tak, mówili, że chcą pojechać trochę bardziej na południe.

– No właśnie, a przecież nie wiemy, jak tam jest. Myślisz, że powinniśmy iść dalej? To znaczy wyjść im naprzeciw?

– Owszem, tak by chyba było najlepiej. Zwłaszcza że Leon i jego kompani znajdują się w lesie, na górze. Ale, Unni, ty płaczesz? Nie martw się, wszystko będzie dobrze, zobaczysz!

– Och, głuptasie, ja nie płaczę z naszego powodu. Myślę o młodym, samotnym Santiago. Jak on się musiał wtedy czuć. A miał takie ufne oczy. I został zamordowany, przypuszczalnie przez swojego przyrodniego brata, Emile.

Jordi pogłaskał ją po policzku lodowato zimną dłonią.

– Santiago nie był chyba bardziej samotny niż inni nasi biedni kuzyni. Zwłaszcza że on miał ojca i brata Enrica.

– Ale w chwili śmierci został sam.

– Tak jak wszyscy.

Wciąż stali na skraju drogi, przytłoczeni smutkiem, bliżsi sobie w cieniu tragedii.

– Ale on wiedział, że musi umrzeć – Unni uśmiechała się przez łzy. – Z twojego powodu też kiedyś płakałam, Jordi. Płakałam nad twoim losem. Na cmentarzu. Zapaliłam na twoim grobie dwie świeczki, ale ciebie tam nie było!

Zaniósł się stłumionym, lekko desperackim śmiechem, kiedy przytulił ją i oparł policzek na jej włosach. Unni była rozdarta między sprzeczne uczucia: wzruszona smutnym przypomnieniem, dygotała w jego objęciach, z drugiej jednak strony bliskość Jordiego budziła w niej rozkoszne drżenie mimo płynącego od niego chłodu, który, szczerze powiedziawszy, przenikał ją do szpiku kości. Owo ciepłe drżenie próbowało pokonać chłód, ale Unni wciąż nie wierzyła, że to się uda. Starszy brat i młodsza siostra, nie zapominaj o jego idei rodzeństwa, powtarzała w duchu.

Nagle została wyrwana z rozmarzenia, Jordi odsunął się od niej gwałtownie.

– Słyszę samochód! Od północy, może Pedro i… Nie! To pozostali pomocnicy Leona wracają przynajmniej jednym samochodem. Wiem, że mają taki w okropnym kolorze zupy pomidorowej.

Samochód wciąż jeszcze był dość daleko.

– To co teraz? – spytała Unni przestraszona.

– Do szopy, prędko!

Duże podwójne drzwi od strony drogi były zamknięte. Ale przy południowej ścianie znajdowała się mała komórka i drzwi do niej stały otworem.

Wewnątrz było bardzo ciasno i pełno kurzu. Unni zaczęła kaszleć.

Jordi ujął klamkę drzwi wiodących dalej, ale one też nie dały się otworzyć.

– Musimy czekać tutaj. Postaw miecz w kącie!

W murze znajdował się niewielki otwór, widzieli przez niego fragment drogi, a przy pewnym wysiłku również zjazd na leśną ścieżkę.

Szczególnie wielkiej możliwości ruchu w tej ciasnocie nie mieli, musieli stać blisko siebie i Unni znowu zaczęła marznąć. Jeszcze chwila, a zmienię się w słup jak żona Lota, tylko że w słup lodu, nie soli, myślała. Ale moja tęsknota jest gorąca. Och, jaka gorąca!

W końcu usłyszeli samochód.

– O, do licha, zatrzymują się – szepnęła Unni. – I wysiadają.

Jeden z dwóch przybyłych mężczyzn zbliżał się do szopy. Stanął twarzą do ściany, żeby oddać mocz. Unni i Jordi wcisnęli się jak najdalej w kąt, żeby ich nie zobaczył. I żeby sami nie widzieli.

Teraz nie było już miejsca na żaden ruch. Stali bardzo blisko siebie na tym małym kawałku miejsca, niewidocznego z zewnątrz.

Nie mogli też usiąść na podłodze, bo pełno było na niej potłuczonego szkła i innych śmieci.

Usłyszeli, że stojący przy szopie woła do swojego kompana po drugiej stronie drogi:

– Nie powinniśmy byli tu wracać. Myślę, że najlepiej będzie znowu zwiewać!

– A co się stanie potem, jak myślisz? – odpowiedział tamten. – Alonzo znajdzie nas wszędzie, a wtedy to nie tylko nóż na gardle, ale nóż w gardle. Widziałeś, jak załatwił Augusta?

Ten spod szopy skończył, wrócił do koleżki, usiedli obaj w otwartym samochodzie i zapalili papierosy. Widocznie mieli zamiar długo czekać.

Atmosfera w maleńkim pomieszczeniu stawała się naprawdę dziwna. Unni była odrętwiała z zimna, ale czuła, że i jej dusza, i serce reagują na intymną bliskość Jordiego. No może nie tylko serce i dusza, pomyślała cierpko. Ręce Jordiego spoczywały na jej plecach, płynął z nich lodowaty chłód. Jej policzki znajdowały się tuż przy jego twarzy i odnosiła wrażenie, że powieki zamieniają się jej w kawałki lodu. Mam nadzieję, że nie zaczną stukać przy mruganiu, pomyślała w przypływie wisielczego humoru.

Ale przecież naprawdę niebezpieczeństwo, że zostanie głęboko zamrożona, było wielkie. Jordi zdawał się nie pamiętać o takich drobiazgach, on przecież chłodu nie odczuwał. Teraz zajęty był tylko tym, by trzymać i ją, i siebie jak najdalej od okienka i żeby oboje zachowali spokój. Nieostrożny ruch ręką na przykład mógł zostać zauważony z zewnątrz. Oddychał z wysiłkiem, ciężko wciągał powietrze, Unni czuła, jak jego pierś podnosi się i opada. Ale, oczywiście, nie wyobrażała sobie, że to z jej powodu. Jordi ma bóle w płucach i trudności z oddychaniem, wytłumaczenie jest proste.

Czy wszystko musi być takie prozaiczne? Czy nie mogłaby przystroić trochę sytuacji odrobiną romantyzmu?

Ciało Unni zaczynało protestować. Walczyło zaciekle z zimnem, a równocześnie płonęło. Miała w sobie rozpalone jądro miłości, odczuwała niepohamowane pożądanie, a nie mogła się uwolnić od paraliżującego ją powoli, ale nieprzerwanie mrozu.

Jordi całym ciałem przycisnął ją mocno do ściany i Unni zalała fala podniecenia. Ledwo zdołała powstrzymać bolesny jęk tęsknoty.

Chciała się poruszyć, wyjść mu na spotkanie, ale ciasnota pomieszczenia i paraliżujące zimno pozbawiały ją sił, nie była w stanie nic zrobić.

– Masz boleści? – zapytała cichutko przez zdrętwiałe wargi. – Gdybyśmy teraz wykorzystali te nasze pół minuty, to może poczułbyś się lepiej?

Czy on ją przejrzy? Czy się domyśli, że nie tylko o jego zdrowie jej chodzi?

– Tak – wyszeptał tuż przy jej uchu. – Tak, zróbmy to. Ale co on ma na myśli? Czy knuje równie podstępne plany jak Unni? Czy on też tęskni tak jak ona?

Chłód jednak paraliżował jej mózg, pozbawiał zdolności myślenia.

Jordi drgnął, gdy zauważył, że Unni traci świadomość. Nie było już czasu, by wzywać rycerzy i prosić o te obiecane pół godziny normalnej, ludzkiej bliskości.

– Nie, Unni, nie odchodź ode mnie!

Odsunął się od niej tak daleko, jak to było możliwe, Unni zaczęła wolno wracać do życia.

– Dzięki ci, Boże – mamrotał Jordi. – Nie, Unni. Moglibyśmy wykorzystać nasze pół godziny teraz, ale na Boga, nie tutaj! Nie w tym brudzie, nie z tymi nasłuchującymi facetami po drugiej stronie drogi! Nie marnujmy jedynego czasu, jaki nam podarowano.

Oczywiście, Jordi miał rację.

Głęboko zatroskany tym, co zrobił, zdjął wiatrówkę i okrył jej ramiona.

– Czy moje ubranie też jest zimne?

– N – nie – dzwoniła zębami, ale odzyskiwała zdolność ruchu, bo Jordi odsunął się naprawdę jak na te warunki daleko. – Nie, już m – m – mi ciep – pło.

Jordi ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

– Oni wciąż tam są.

Nagle Unni jakby się przestraszyła i wyszeptała:

– Jak to dobrze, że Pedro i Elio nie wrócili. To by dopiero było!

– Ale mogą wrócić w każdej chwili – rzekł Jordi ponuro. – Przeklęci idioci, jak długo oni mają zamiar tu siedzieć?

– Dopóki nie przyjedzie Leon z resztą grupy – mruknęła Unni.

Tak więc widoki na przyszłość rysowały się nieszczególne.

Jordi siedział w kucki. Teraz, kiedy Unni musiała mieć cały kąt dla siebie, tylko w takiej pozycji Jordi nie mógł być widziany z drogi.

Zresztą i tak nie mógłby jej rozgrzewać, bo po prostu nie wolno mu było jej dotykać.

– Tak mi przykro z twojego powodu – szeptał zrozpaczony. – Jesteś mi przecież taka bliska, a ja stanowię dla ciebie zagrożenie.

W dodatku zbyt często o tym zapominam.

Choć te słowa rozgrzewały przemarznięte ciało Unni, uważała, że mógłby używać nieco mocniejszych określeń. „Jesteś mi przecież taka bliska”. Co to właściwie oznacza? Może znaczyć dużo, ale też niewiele. Że traktuje ją jak przyjaciółkę, jak siostrę, czy może coś więcej?

– Ty też znaczysz dla mnie bardzo wiele – odparła z lekkim wahaniem. Skoro on używa takich letnich słów, to i ona nie powinna wytaczać cięższych dział. – Jakoś to wytrzymamy. Martwi mnie tylko, że jesteś taki blady i masz spocone czoło.

– Siły życiowe ze mnie uchodzą. Jestem potwornie zmęczony, Unni. A ty omal nie zamarzłaś.

Musiała mu więc wybaczyć. Nie mogła oczekiwać płomiennego uwielbienia od kogoś, kto się ledwo trzyma na nogach.

Uśmiechnęła się blado.

– Nasza szczera przyjaźń złagodzi zarówno gorączkę, jak i chłód.

Roześmiali się oboje. Desperacko. Unni z kluchą w gardle.

Z troską spoglądała na Jordiego. Siedział skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach, łokcie opierał na kolanach, całe ciało drżało jak w febrze.

Wreszcie usłyszeli start silnika. Unni pozwoliła sobie zerknąć przez otwór.

– Jordi – wyszeptała. – Oni jadą w stronę lasu. Jordi podniósł się udręczony.

– Aż tacy są głupi? Byłoby dla nich najlepiej, gdyby zaczekali na Leona i jego bandę tutaj. Ale nam wyświadczyli przysługę.

Gdy tylko samochód zniknął w lesie, Unni i Jordi wyszli na drogę.

O mało nie zapomnieli o mieczu, musieli po niego wracać. Nie zwlekając, ruszyli na południe, Jordi jedną ręką wspierał się na ramieniu Unni i dziewczyna ze zgrozą obserwowała, jak ciężko mu iść.

Uszli jednak ledwo kilkadziesiąt metrów, gdy wyjechał im na spotkanie samochód Pedra. Wkrótce znaleźli się na swoich miejscach, na tylnym siedzeniu, i Pedro zawrócił.

– O rany – westchnął Jordi z ulgą. – To się nazywa szczęśliwy traf!

– Wcale nie – roześmiał się Pedro. – Przyjechaliśmy niemal równocześnie z wami, widzieliśmy ten samochód i że wy ukryliście się w szopie. Czekaliśmy dosłownie za drzewem, dopóki teren się nie oczyści.

Unni zobaczyła w wyobraźni, jak wielki samochód kurczy się do rozmiarów karty do gry i ukrywa za drzewem, ale właśnie mijali wysokie skały i Elio wyjaśnił, że to za nimi stali i stamtąd wyglądali na drogę.

Było tak, jak Unni przypuszczała: mieli problem ze znalezieniem kryjówki w tym pięknym, ale otwartym skalistym terenie. W końcu postawili skrzynkę za wysokimi kamieniami i starannie ją przykryli, kiedy jednak znowu znaleźli się na drodze, pojawił się tam jakiś chłop ze stadem kóz, niesłychanie gadatliwy. Żeby nie wzbudzać w nim żadnych podejrzeń, musieli chwilę porozmawiać, a tymczasem jedna melancholijna koza obgryzła brzeg wiatrówki Pedra.

Unni wybuchnęła śmiechem. Wszyscy byli szczęśliwi, że znowu są razem.

– Ale Jordi jest chory – powiedziała zaraz zmartwiona.

– No właśnie, widzę – rzekł Pedro, przyglądając mu się w tylnym lusterku. – Zaziębienie?

– Gorzej – odparł Jordi. – To skutek kontaktu z ogniem Wamby.

– Mój Boże! – przestraszył się Pedro. – Musimy cię zawieźć do szpitala.

Nikt się nie odezwał.

Jordi do szpitala? Ciekawe, co by lekarze u niego znaleźli?

Uznaliby, że jest żywym człowiekiem, czy…?

– Chyba raczej powinniśmy zatelefonować do Antonia i zapytać – powiedziała Unni.

– Dobry pomysł – przyznał Pedro. – Chcieliśmy zresztą dzwonić do was, ale baliśmy się, że tamte zbóje mogą usłyszeć sygnał. O, tam wyżej jest ukryta skrzynka. I żadnych kóz na horyzoncie.

Świetnie! Ale bardzo mi przykro, że przyjechaliśmy po was za późno.

Że musieliście tak długo czekać w tej szopie.

– Unni bardzo dobrze się mną zajmowała – powiedział Jordi i klepnął ją po bratersku w ramię.

Idź do diabła! pomyślała. Może mógłbyś mnie pogłaskać po głowie. O, jaka dzielna siostrzyczka!

– Nic nie szkodzi, że musieliśmy poczekać – rzekła przez zaciśnięte zęby. – Przeżyliśmy bardzo pouczające chwile.

– Niezwykle pouczające – potwierdził Jordi. Pedro połączył się z szefem najbliższego posterunku policji i odbył z nim krótką, ale ważną rozmowę…

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Zatelefonowali do Norwegii.

Antonio był bardzo wzburzony. Nie, Jordi nie może być leczony w Hiszpanii. Powinien wrócić do Norwegii. Natychmiast!

Pedro protestował. Czy Antonio nie ma zaufania do hiszpańskich szpitali?

– Nie, dobrze wiem, że w niczym nie ustępują norweskim, a może nawet je przewyższają poziomem – tłumaczył Antonio. – To nie o to chodzi. Ale Jordi opiekował się mną przez całe życie, ciężko pracował, by starczyło na moje studia medyczne. Teraz on potrzebuje mnie i jest okazja, żebym mu się odwdzięczył. Musisz mi na to pozwolić!

– A gdzie ty jesteś?

– W domu. Właśnie przyjechali do mnie Morten z Gudrun. Nie byli bezpieczni w Molde. Tutaj też pewnie tak do końca nie są, ale przynajmniej mogę o nich zadbać. Vesla znalazła duży, bardzo ładny dom, zamieszkamy tam wszyscy. Jeszcze go nie umeblowaliśmy, ale na pewno będzie nam tam bardzo dobrze.

– A co mamy tymczasem robić z Jordim?

– Nie mam pojęcia, jak postępować z chorymi zatrutymi przez trolla, ale może na początek spróbujcie antybiotyku? Możecie tam coś zdobyć?

– Drogi przyjacielu, ja mam z sobą cały swój magazyn leków.

Nie przypuszczałem, że wyzdrowieję, i to tak, za jednym machnięciem ręki. Tak więc z tym damy sobie radę.

Pedro dostał od Antonia dokładne instrukcje. Przedyskutowali też obaj, jak się cała grupa powinna zachować, Pedro miał swoje plany.

Najpierw pojadą do Saragossy, gdzie w jakimś położonym na uboczu hotelu przyjrzą się dokładniej papierom Santiago, wykąpią i wyśpią. Są przecież na nogach ponad dobę. A później zastanowią się, co dalej, i zadzwonią do Antonia. Wszystko będzie zależeć od samopoczucia Jordiego.

Unni była zrozpaczona, że nie może mu pomóc. Siedzieli, jak zawsze, na tylnym siedzeniu, każde w swoim kącie. Unni nie chciała się skarżyć, ale marzła jak pies. Powinna się zamienić miejscami z Eliem, ale żaden z mężczyzn nie wpadł na taki pomysł. Z drugiej strony, ona sama chciała być blisko Jordiego, przynajmniej uśmiechem i przyjaznym słowem dodawać mu odwagi. Cóż innego mogłaby zrobić? Nic. Jest przecież tylko do niczego nieprzydatną młodszą siostrą.

Kiedy dotarli do Saragossy, Jordi był tak wyczerpany, że nie mógł o własnych siłach wejść po schodach, dosłownie wciągał się na górę, trzymając się poręczy. Unni była sztywna z zimna i taka sina, że Elio i Pedro mieli straszne wyrzuty sumienia. Ale przecież chyba mogła powiedzieć?

Pierwsza dawka penicyliny w ogóle nie podziałała na Jordiego.

Spróbowali więc ponownie, tym razem z kortyzonem. W swoim pokoju Jordi po prostu zwalił się na łóżko. Elio pomógł mu się rozebrać. Widząc, jak się kuli na posłaniu, dygocze jak w febrze, choć jest równocześnie mokry od potu, postanowili, że właśnie w jego pokoju będą przeglądać papiery. Tylko wówczas Jordi będzie mógł w tym uczestniczyć, a nie ma czasu do stracenia.

Kelner przyniósł gorący, smakowicie pachnący obiad i nagle wszyscy uświadomili sobie, jacy są głodni. Może z wyjątkiem Jordiego, on nie miał ochoty na nic, ogarniało go coraz większe pragnienie, by umrzeć. A przecież wiedział, że w głębi duszy bardzo tego nie chce, miał tyle spraw, dla których powinien żyć. Tylko jakoś teraz nie potrafił o tym myśleć, umysł nie chciał pracować jak należy.

Unni starała się go zmusić do jedzenia i szczęśliwie trochę jej się udało. Dała mu też wina. Może to nie było za bardzo rozsądne, ale po posiłku Jordi sprawiał nieco przytomniejsze wrażenie. A może to działanie kortyzonu?

Kiedy posprzątano pokój po obiedzie, Unni siedziała w głębokim fotelu, opatulona wełnianym kocem, Jordi na swoim posłaniu, podparty poduszkami, a Elio i Pedro przy stole. Uwaga wszystkich czworga skupiała się na zwojach papieru, wyjętych ze skrzynki.

Wciąż nie wiedzieli, czy nazywać to skrzynką, czy raczej szkatułką, była długa dokładnie tak samo jak miecz, i wąska. Ani skrzynia, ani szkatuła, coś pośredniego między jednym a drugim, po prostu.

– Musimy się bardzo ostrożnie obchodzić z papierami – powiedział Pedro.

Już dawno zorientowali się, że owej skrzynki czy szkatuły, zawierającej cenne starocie, nie przeszmuglują przez cło na żadnym lotnisku. Pedro nawiązał więc kontakt z jednym ze swoich służących, który właśnie teraz jechał największym samochodem Pedra z Madrytu do nich tutaj. Potem służący odda wypożyczony samochód w Granadzie, oni sami zaś będą mogli wyruszyć w długą drogę na północ, do Norwegii. Problem tylko, jak Jordi to zniesie.

Zastanawiali się już nawet, by Jordi poleciał z Unni samolotem, ale umieszczać tak wyczerpanego i chorego człowieka razem z innymi pasażerami… nie, lepiej nie ryzykować. Nie odważyli się też wezwać hiszpańskiego lekarza do hotelu, musiały wystarczyć konsultacje z Antoniem. Było jasne, że teraz Jordi należy bardziej do świata rycerzy niż zwyczajnych śmiertelników, serca ściskały im się z bólu, kiedy na niego patrzyli.

Poza tym Elio powinien pojechać do swojej rodziny, czekającej na niego we Włoszech. Pedro miał załatwić wyjazd, jak tylko się wszyscy wyśpią.

Ale najpierw najważniejsze: papiery. Jordi też nie miał czasu na nie czekać. Może nawet obawiał się, że wcale nie będzie w stanie ich zrozumieć, jeśli najpierw zdecyduje się przespać?

Unni z rozpaczą myślała właśnie o tym. Co będzie, jeśli on się już więcej nie obudzi?

– Muszę porozmawiać z Flavią o przyjeździe Elia – mruknął Pedro pod nosem. – Teraz, kiedy znowu jestem zdrowy, może odważę się z nią ożenić?

Wszyscy przyjęli z uśmiechem te jego, wypowiedziane na marginesie wszystkich zmartwień, słowa o szczęściu.

Pedrowi zostawili pracę nad rozkładaniem posklejanych arkuszy.

Okazało się, że większość to kruchy pergamin.

Zdumiony Hiszpan potrząsał głową:

– Dlaczego oni to wszystko pozakopywali? Przecież tylko oni dwaj: don Felipe i Santiago, znali kryjówkę. Enrico ani jego potomstwo niczego się nie dowiedzieli.

– Wygląda to podejrzanie – przyznał Jordi ostrym, zmienionym nie do poznania głosem. – I po co jeszcze ta ochrona w postaci małego pudełka ze znakiem rycerzy na wieczku? Unni ostrzegła nas, byśmy tego nie dotykali.

– Musiałam – szepnęła.

Przyglądali się małemu pojemniczkowi, oddzielonemu od reszty zawartości skrzynki drewnianą przegrodą tak, by nie mógł się przesuwać i, być może, uszkodzić pozostałych przedmiotów? Między pudełko a przegrodę zatknięto święte obrazki na metalowych płytkach. Emaliowane srebro, domyślali się. Niczego jednak nie dotykali.

Najbardziej interesowało ich to, co zapisane.

Kiedy rozłożyli rulon, znaleźli na wierzchu jakiś list.

Musiał być napisany tuż przed zakopaniem wszystkiego w ziemi.

Różnił się wyraźnie od pozostałych dokumentów, sprawiał wrażenie o wiele młodszego. Papier był ekskluzywny, gruby, pismo ozdobne, w czarnym tuszu.

Gdy tylko Pedro puścił jeden narożnik, papier ponownie się zwinął.

– Nie mamy gdzieś jakiejś pluskiewki?

– Spróbuję coś zdobyć – rzekł Elio i wyszedł.

Kiedy arkusz leżał już umocowany i nic się nie mogło stać, Pedro zaczął czytać. Unni, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, odkryła, że rozumie dużo więcej po hiszpańsku, niż przypuszczała. Bardzo tym zaimponowała całemu towarzystwu. Ale mówić w tym języku nie potrafiła, na taki skok jeszcze nie mogła się zdobyć. Była zadowolona, że bez większych kłopotów może śledzić tekst.

Trudniejsze słowa koledzy bardzo chętnie jej tłumaczyli.

Pedro zaczął uroczyście:

„Casa Escobar de Navarra, w sierpniu 1878 roku.

Niechaj Niebiosa nie pozwolą, by ktokolwiek odnalazł tę skrzynkę! Jeśli jednak tak się zdarzy, że mój syn, Enrico, lub ktokolwiek z jego następców, mieszkających w naszej dumnej rodzinnej posiadłości, którą ja obecnie odebrałem i objąłem w prawomocne posiadanie, miałby ją odnaleźć, to proszę i stanowczo nalegam, by najpierw przeczytał niniejsze wyjaśnienia!

Ja, Don Felipe, d'Escobary Navarra…”

Pedro przerwał.

– Coś się tutaj nie zgadza. Nazwisko ojca powinno być pierwsze.

On się nazywał „Felipe z Escobar i Nawarry”, ale był jednym z rodu Navarra, podobnie jak ty, Elio, jego wnuk. Czy wiesz, w jaki sposób nazwisko Escobar pojawiło się w rodzinie, żeby potem znowu zniknąć?

Elio wzruszył ramionami.

– Nie więcej, niż wcześniej mówiłem, że to chyba przez małżeństwo. Nigdy się nie dowiedziałem, jak to było.

– A teraz jest za późno – westchnął Pedro. – No dobrze, czytajmy dalej:

„Ja, don Felipe… postanowiłem dzisiaj zakopać w ziemi świętości mojego rodu, a wraz z nimi wieczne przekleństwo. Santiago, mój najstarszy syn, zgadza się ze mną, on również uważa, że należy to zakopać. Może w ten sposób zapewnimy spokój naszym następcom, przerwiemy ową karę, ciążącą na nieszczęsnej rodzinie. Może Santiago będzie mógł żyć. Niech Bóg sprawi, by tak się stało!

Przede wszystkim jednak proszę z całym naciskiem, by ten, kto być może znajdzie naszą kryjówkę, nigdy, pod żadnym warunkiem nie dotykał srebrnego pudełka z naszym zwiastującym smutek znakiem na wieczku. To bardzo ważne, właśnie bowiem z tego pudełka nasze demony wzięły to, za co teraz życiem płacą pierworodne dzieci naszego rodu. Zakopcie ponownie pudełko w bezpieczniejszym miejscu, błagam was, wygląda bowiem na to, że czczeni przez nas święci nie są w stanie odwrócić nieszczęścia”.

– Pogrzebać pudełka też nie potrafili – mruknęła Unni. – Nie pomogli donowi Felipe…

– Niestety, masz rację – przyznał Pedro i po chwili czytał dalej:

„Miecz miał jakoby należeć do naszego dumnego przodka, dona Ramiro de Navarra, tego, którego śmiałe poglądy i poczynania ściągnęły na nasz ród tragedię. Ubolewam nad tym, że muszę miecz złożyć w ziemi, nie wiem jednak, jaki jest jego udział w całej sprawie. Dlatego żegnaj, symbolu naszej dumy!

Ponadto zakopuję też drzewo genealogiczne naszego rodu, jak daleko w przeszłość jest ono znane…”

– No, znakomicie! – ucieszył się Elio, a reszta mu przytakiwała.

Powstrzymali jednak chęć natychmiastowego przestudiowania dokumentu i Pedro mógł dokończyć:

„Nie wszystkie imiona zostały w nim wymienione. Tylko ludzie bezpośrednio związani ze sprawą. Jak widzicie, jest imię Escobar.

Ale to tylko potwierdzenie istnienia osoby, która wżeniła się w ród de Navarra, z pewnością ze względu na znakomite nazwisko. Nie miał on nic dobrego do dania, jedynie pychę i brak miłosierdzia. To on zmienił nazwę tej posiadłości na Casa d'Escobar, a po jego śmierci nikt nie przywdział żałoby. Teraz majątek znowu będzie się nazywał Casa de Navarra, skoro my, moi synowie i ja, odzyskaliśmy do niego prawa”.

– Powiedz mi, Elio – poprosił Pedro. – Czy Emile pochodził z rodu Escobar?

Starszy pan zaczął się zastanawiać.

– Nie, nigdy o tym nie słyszałem. Nie, nie, mogę zagwarantować, że nie pochodził. Nosił całkiem inne nazwisko, tylko że nie mogę sobie teraz przypomnieć, jakie.

– Dziękuję. W takim razie czytam dalej:

„A zatem, będę na zawsze wielce rad, że mogłem zakopać tę skandaliczną książkę, napisaną przez grzeszną Estellę w klasztorze, w którym trzeba ją było umieścić. Bardziej oburzającego dzieła, od początku do końca, nigdy nie czytałem!”

– No, przyjemniaczek – mruknęła Unni. – Dlaczego w takim razie czytał? I to całą książkę?

– Otóż to! I dlaczego jej, na przykład, nie spalił?

– Być może utwór ma wielką wartość literacką? – uśmiechnęła się Unni. – A poza tym jest z pewnością podniecający. Czy reszta papierów to właśnie książka? Wygląda coś cieniutko. Chyba na niewiele skandali znalazło się tam miejsce!

Pedro przewracał kartki swymi wypielęgnowanymi dłońmi wysokiego urzędnika.

– Nie, to mi nie wygląda na książkę. Jakieś szpargały z dawnych czasów, teoria Santiago, jakiś protokół sądowy, list pisany w starym języku hiszpańskim… Nie, to tylko papiery, papiery. Czekajcie no, na dnie skrzyni…

Uniósł w górę kilka przedmiotów, wspaniały krzyż, wysadzany szlachetnymi kamieniami, oraz coś zawinięte w zbutwiały jedwab.

Dopiero wtedy pokazało się dno.

– Ale dno nie jest z drewna, to skóra! Och, kochani, to książka!

Rozłożona tak, by pokryła całe dno.

– Z wyjątkiem miejsca przeznaczonego na srebrne pudełko – wtrącił Elio. – Ale to chyba nie miało wielkiego znaczenia. Skoro książka jest taka skandaliczna, a przynajmniej nieprzyzwoita, to pewnie zawartość pudełka nie może jej zrobić krzywdy?

– Może nawet książka szkodzi temu, co leży w pudelku – powiedziała Unni złośliwie. – Czy można by przeczytać wynurzenia grzesznej Estelli? Moim zdaniem opinia o nich brzmi bardzo ekscytująco.

– Później – uśmiechnął się Pedro. – Teraz zrobimy sobie przerwę.

Dobre cygaro mogłoby smakować, co, Elio?

Elio uznał, że pomysł jest świetny. Jednocześnie Pięciu rycerzy spotkało się w umówionym miejscu.

– Przyjaciele, bardzo się martwię – powiedział don Federico de Galicia.

– Ja także – przyznał don Ramiro de Navarra.

– To wszystko może się skończyć fatalnie – rzekł don Sebastian de Vasconia z powagą.

– A my nic nie potrafimy zrobić – westchnął don Garcia de Cantabria.

– Szybko, szybko, moje dzieci, byliście już na dobrej drodze – prosił don Federico.

– Zwracajcie uwagę na niewidzialne zagrożenia, nie przejmujcie się za bardzo tym, co widzialne – zakończył don Galindo de Asturias.

Przygnębieni rycerze odjechali.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Na lesistych wzniesieniach Nawarry, na drodze do ruin starego majątku, samochód złodziei i oszustów zakopał się po osie w błocie.

Próbowali sforsować zdradziecką krawędź pobocza i wtedy ziemia się osunęła, samochód przechylił się, po czym wolno ułożył na boku, jakby zamierzał udać się na spoczynek.

Obaj mężczyźni pocili się obficie, przeważnie ze strachu. No to dostanie im się bura, i od Leona, i od Alonza.

Pchali samochód i ciągnęli, zakładali linki na hak holowniczy, zapalali silnik, ale samochód ani drgnął.

No i ci, na których czekali tak długo, musieli oczywiście przyjść akurat w takiej chwili. Emma i Alonzo najpierw, biegli z przerażeniem w oczach. Leon, potykając się, podążał za nimi.

A jak on wyglądał! Mężczyźni przy samochodzie na jego widok odskoczyli w tył.

Włosy miał zmierzwione, twarz obrzmiałą i spoconą, w zapadłych oczach tliło się szaleństwo.

I wydawał się taki wielki! Barczysty, z obwisłym brzuchem piwosza, na który przedtem nie zwracali uwagi, posuwał się też jakimś dziwnym, kołyszącym się krokiem. Leon był zupełnie do siebie niepodobny, to po prostu ruina człowieka…

A może on udaje, odgrywa jakiegoś zbłąkanego dzikusa, czy…?

Zauważyli, że Leon z wielką irytacją drapie się i czochra po jednym boku jak pies, który wciąż nie może trafić w miejsce swędzące po ugryzieniu pchły.

Byli przygotowani, że ich zwymyśla za to, co się stało z samochodem, ale przecież nie na to, że oszalały z wściekłości wymierzy jednemu z nich taki cios w szczękę, że tamten przewróci się, uderzając głową w maskę wozu.

Emma też była wściekła i przerażona.

– Leon! – warknęła ostro. – Nie zachowuj się jak idiota! Pomóż postawić samochód i wiejmy stąd jak najprędzej!

Spoglądał na nich spod oka, zły jak pokrzywa, mamrotał coś pod nosem, ale zabrał się do roboty z takim samozaparciem, jakby wstąpiły weń siły jakiegoś olbrzyma. Wkrótce pojazd stał znowu na drodze. Leon nie spuszczał oczu z Emmy i Alonza. Podejmowali już próbę ucieczki bez niego, pod pozorem, że muszą odejść na bok i zapalić papierosa. Leon nie miał zaufania do Alonza, który mógł próbować uwieść nie domyślającą się niczego Emmę.

Nie przychodziło mu do głowy, że sprawy mają się dokładnie odwrotnie.

Po wielu próbach zawrócenia samochodu w błotnistym podłożu udało im się w końcu ustawić go we właściwej pozycji i ruszyli wolno w kierunku szosy.

Wszyscy, z wyjątkiem jednego, skarżyli się na okropny smród w aucie.

Koło szopy dróżnika czekało na nich trzech policjantów.

– Zawracaj! – wrzasnął Leon do kierowcy. – Zawracaj natychmiast!

Łatwo powiedzieć! Leśna droga nie stwarzała możliwości dla takich manewrów. Auto w kolorze zupy pomidorowej próbowało się cofać i utknęło ostatecznie w błocie.

Pasażerowie rzucili się do ucieczki, ale policjanci byli szybsi, poza tym, jak się rychło okazało, mieli też przewagę liczebną. Wyłapali uciekinierów, zanim ci zdążyli dobiec do lasu.

– Do cholery! – klęli słudzy prawa, którzy schwytali szarpiącego się rozpaczliwie Leona. – W czym ty się wytarzałeś, człowieku? W ludzkim truchle?

Leon próbował na nich pluć, został jednak sprawnie zakuty w kajdanki i wepchnięty do policyjnego samochodu.

– Co ty tak piszesz, Unni? – spytał Elio. – Pedro chce z nami rozmawiać, pójdziesz?

Wzięła swój kołonotatnik oraz długopis i poszła za nim.

Czwórka przyjaciół zebrała się znowu nad listem dona Felipe.

– Ciekawa jestem, o jakim to skarbie gadał Leon i jego ludzie?

Czy im chodziło o ten tutaj, skarb Santiago? Ten piękny krzyż, na przykład? Z pewnością jest dużo wart.

– Niewątpliwie. Chociaż nie. Takie krzyże można w katolickim świecie znaleźć w wielu miejscach – odparł Pedro. – Nie, szczerze mówiąc, nie wiem, na co oni polują.

– A czy można w tych okolicach znaleźć jakieś zaginione skarby?

– Cóż za pytanie! Mnóstwo, moje dziecko. Mnóstwo! Pamiętaj, że północna Hiszpania została w ciągu dziejów zdeptana wzdłuż i wszerz przez rozmaitych najeźdźców. Pojawiali się tutaj coraz to nowi zdobywcy. Rzymianie, Wizygoci, to znaczy Goci Zachodni, Maurowie… a wszyscy gromadzili nieprzebrane skarby. Aż doszło do tego, że chrześcijanie zaczęli się buntować przeciw Maurom i narzucanemu przez nich islamowi. Tak naprawdę bunty rozpoczęły się w Asturii, w Covadonga.

– Asturia – uśmiechnęła się Unni. – Tę nazwę już znamy.

– Oczywiście. Później Kościół prześladował katarów, a następnie przyszła inkwizycja, która dokończyła dzieła ich zmiażdżenia.

Określenie „katarzy” oznacza ryle samo co heretycy… Tak, no na tym możemy chyba poprzestać, bo, jak się zdaje, tak zwany skarb Leona pochodzi z czasów rycerzy.

– Ale czy można przypuszczać, że oni szukają jakiegoś konkretnego przedmiotu?

Pedro musiał się zastanowić.

– Mówi się wprawdzie, że Józef z Arymatei zabrał ze sobą świętego Graala do Europy. I że klejnot zaginął gdzieś w Anglii lub w Hiszpanii, może nawet w południowej Francji, w każdym razie ostatnio mieli go katarzy.

– Nie, w świętego Graala to ja nie wierzę – zaprotestował Jordi.

– Jest tak nadużywany w książkach i filmach, że w końcu stało się to śmieszne.

– Owszem, masz rację. W takim razie może to być złoty ptak z Ofir.

– Ofir? Istnieje ten kraj złota?

– Oczywiście. Są tylko kłopoty, gdzie go zlokalizować. Indie, południowa Afryka, Arabia Saudyjska – brać i wybierać! Wszędzie tam Fenicjanie prowadzili handel i sądzi się, iż to oni zabrali bezcenny klejnot z Ofir, złotego ptaka z masywnego złota, wysadzanego szlachetnymi kamieniami.

– Ale to chyba nie to samo co rycerski sokół z Malty?

– Nie, nie, tamten jest o wiele starszy. Ofir zostało wymienione w Starym Testamencie, potem już nigdy. Fenicjanie osiedlili się w Kartaginie, a kiedy Maurowie, przybywając z północnej Afryki właśnie, podbili Półwysep Iberyjski, to znaczy Hiszpanię, przynieśli ze sobą tutaj złotego ptaka. Potem klejnot przepadł, a stało się to w czasie wojny niebywale uzdolnionego mauryjskiego wodza, Almanzora, z chrześcijańskimi rebeliantami w Asturii. Podobno Almanzor był wściekły. Pedro zastanawiał się.

– Istnieje też trzecia możliwość…

Nieoczekiwanie Jordi jęknął boleśnie.

Przerazili się, kiedy zobaczyli, jak on wygląda, musiał bardzo cierpieć, z trudem oddychał, krew odpłynęła mu z twarzy, ale zachowywał przytomność.

– Jordi! – krzyknęła Unni przestraszona i uklękła przy nim. – Nie możesz nas opuścić!

– Jordi – rzekł Pedro z naciskiem. – Rycerze uzdrowili mnie.

Uratowali wielu ludzi, dlaczego ich nie wezwiesz?

– No właśnie – wtrąciła Unni błagalnie. Pedro mówił dalej:

– Zresztą i tak chciałem cię prosić, żebyś wezwał dona Galindo de Asturias. Ale to jest ważniejsze. Wezwij ich, wszystkich pięciu, tu chodzi o twoje życie!

– I pospiesz się – prosił Elio. – Przecież tylko ty możesz to zrobić!

Jordi był w stanie mówić jedynie szeptem:

– Już to robiłem. Oni nie przybędą.

– Nie przybędą… – powtórzyła Unni głucho. – Ale przecież…

– Tak, gdzie oni się podziewają? – spytał Elio. – Już dawno się nie pokazywali. Tylko ten jeden z mieczem, ale on był ostatni.

Jordi nie był w stanie odpowiedzieć. Unni zwróciła się do Pedra:

– Nie masz czegoś na płuca? – spytała gorączkowo.

Pedro zaczął przeszukiwać swoją torbę.

– Już o tym myślałem. Maseczka tlenowa, proszę! Szybko trzeba ją założyć!

Pomagali wszyscy troje. Ręce im drżały z niecierpliwości i lęku, przeszkadzali sobie nawzajem, a Unni była zdumiona własnym zachowaniem. Wydawało jej się, że powinna gorzko płakać, ale tego nie robiła, jej umysł funkcjonował chłodno i trzeźwo. Myśl, Unni, myśl, co należy robić. Myśl!

Pedro wyjął strzykawkę, którą napełnił jakimś lekarstwem.

– Sam zażywałem to wielokrotnie, mam nadzieję, że jemu też pomoże.

– Choć to zabrzmi okropnie, to ja się cieszę, że jest wśród nas człowiek chory – powiedziała Unni.

– Ekschory – skorygował Pedro spokojnie i zrobił Jordiemu zastrzyk. – Szkoda tylko, że działamy tak strasznie po omacku. Kto wie, co pomaga na czarodziejskie trucizny?

Wszyscy jednak stwierdzali, że Jordi nie dyszy już tak ciężko, a jego kaszel nie jest już taki rozdzierający. Leżał wyczerpany, z przymkniętymi oczyma.

Nie opuszczaj mnie, Jordi, prosiła Unni w duchu. Nie mogę cię utracić. Wielki, silny i troskliwy Jordi. Ty, który zawsze myślisz o dobru innych, kto teraz tobie pomoże?

– Nie powinniśmy go jednak mimo wszystko zawieźć do szpitala? – spytała. – Gdybyśmy powiedzieli, że uległ zatruciu gazem?

Sam Jordi potrząsnął głową. Wykrztusił, że nie może jechać do szpitala, bo lekarze natychmiast by stwierdzili, że coś jest nie tak jak należy, poddaliby go długim badaniom i oględzinom, traktowaliby go jako obiekt studiów, doszliby do wniosku, że jest istotą nieziemską, może nawet by go zabili, żeby ratować ziemię.

– Nie zmuszajcie mnie, bym przez to przechodził – prosił, dzwoniąc zębami.

– A czego ty sam byś chciał? – spytała Unni, trzymając go za rękę.

– Wrócić do Norwegii – wyszeptał. – Do Antonia! Może rycerze też tam są.

Nikt w to specjalnie nie wierzył, ale poddali się jego woli.

A poza tym lekarstwa Pedra wyraźnie złagodziły cierpienia Jordiego. Na razie zostawili skarb Santiago. Pedro zabrał Jordiego do swego dużo większego pokoju, żeby być pod ręką, gdyby chory potrzebował lekarstwa. Unni najchętniej sama by go doglądała, ale nie mogła. Ręka, którą trzymała dłoń Jordiego, była już odmrożona.

Papiery nadal leżały na stole.

– Elio, jak sądzisz, mogłabym je przejrzeć?

– Nie wiem – odparł niepewnie. – Jeśli będziesz ostrożna… I nie dotykaj książki, kartki mogą się rozsypać. No to dobranoc!

Unni wyjęła swój kołonotatnik i zaczęła przepisywać arkusz zatytułowany „Teoria Santiago”, bo przetłumaczyć tekstu nie potrafiła, był dla niej za trudny. Kopiowała dokładnie tak, jak było napisane, nie rozumiejąc za wiele. Długo jednak nie mogła tak pracować, pismo było trudne do odczytania, język bardzo staroświecki.

Dała za wygraną i ostrożnie odłożyła papiery na miejsce.

Ukryła skrzynkę pod materacem tak, że na łóżku pojawiło się duże wybrzuszenie, ale co tam. W końcu zamknęła pokój na klucz i poszła do siebie.

Myślała o Jordim i serce jej się ściskało. Przeklęci rycerze!

Dlaczego oni wciąż ściągają na nich nieszczęścia? Dlaczego nie przychodzą, kiedy są najbardziej potrzebni?

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Unni siedziała w swoim pokoju na krawędzi wysokiego łóżka i machała nogami. Było jeszcze wcześnie i chociaż brak snu dawał jej się we znaki, na razie nie była gotowa się kłaść. Pisać też nie mogła.

Uczucia wciąż wracały do czegoś, czego nie potrafiłaby nazwać.

Podejmowała rozpaczliwe próby wezwania rycerzy, chociaż wiedziała, że tylko Jordi może to zrobić. Zwracała się do swojego przodka, dona Sebastiana de Vasconia. W wielkim skupieniu i natrętnie raz po raz powtarzała jego imię.

– Usłysz mnie, szlachetny książę (księciem to on chyba nie był, ale może taki tytuł uczyni go łaskawszym, myślała, zdając sobie sprawę z tego, że to niezbyt piękne postępowanie), don Sebastianie de Vasconia… znaleźliśmy się w wielkiej potrzebie, konieczna jest pańska pomoc. Jedyna miłość mojego życia, Jordi, chyba nas opuszcza. Zwróć mu zdrowie, szlachetny panie! Uratuj go, ja nie potrafię… my nie potrafimy bez niego nic zrobić.

I powtarzała swoje modły wielokrotnie, a tymczasem w mieście domy w tej godzinie zachodu nabierały złocistoczerwonej barwy.

I oto… Nie wiedziała, co to jest, nie umiała zdefiniować, jakby jakaś rozedrgana myśl przeniknęła pokój.

Natężała uwagę, jak tylko mogła. Czy to jedynie wytwór jej zmęczonego umysłu, czy…?

„Nie mogę przybyć. Źle! Źle!”

Unni zeskoczyła z łóżka i przestraszona stała na podłodze.

– Tak! To właśnie wyczuwałam! To było to! Źle! Coś ułożyło się strasznie źle!

Atmosfera powoli wracała do normy, owo dziwne rozedrganie ustało. Unni wierzyła i miała nadzieję, że don Sebastian tutaj był i starał się przekazać coś bardzo ważnego pozbawionej odpowiednich zdolności współczesnej osobie. Swojej dalekiej potomkini, obdarzonej odrobiną umiejętności jasnowidzenia.

Nie odważyła się pójść z tym do przyjaciół. Elio i Pedro układają się pewnie na spoczynek, nieprzyzwoitością byłoby do nich wpadać. Postanowiła zadzwonić do pokoju Pedra.

Kiedy podniósł słuchawkę, opowiedziała mu o tym, co się stało, tak szybko, że połykała słowa.

Minęła dłuższa chwila, nim odpowiedział.

– To bardzo dziwne, Unni. Wiesz chyba, że ja mam swego rodzaju kontakt z rycerzami. Nie tak bliski jak Jordi, rzecz jasna, ale jestem jak gdyby numer dwa, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Wygląda mi na to, że ty jesteś numerem trzy. Ja także próbowałem ich wzywać i przeżyłem coś podobnego jak ty. Nie mogą przybyć, nie wiem, dlaczego. Ale mam też weselsze nowiny…

– Jordi? – wykrzyknęła z nadzieją.

– Nie, u niego nie ma żadnej zmiany, natomiast rozmawiałem z Flavią. Rodzina de Navarra czuje się znakomicie i Flavia przyjedzie jutro przed południem, by spotkać Elia na lotnisku w Barcelonie. I przyjedzie z nią też pewien mówiący po hiszpańsku pan, który odwiezie Elia do Włoch. Flavia zaś pojedzie z nami do Norwegii.

Szczerze powiedziawszy, jest to niezbędne, bo sam nie byłbym w stanie siedzieć bez odpoczynku za kierownicą, a przecież ze względu na Jordiego musimy jechać bez przerw.

– O, jak to dobrze – ucieszyła się Unni. – Nareszcie będę miała damskie towarzystwo.

Unni mogła się w końcu położyć. Była śmiertelnie zmęczona, brak snu dawał jej się porządnie we znaki, mimo to zdobyła się jeszcze na szczerą, prostą modlitwę do wszystkich, kto tylko przyszedł jej na myśl: Do Boga, pięciu rycerzy, świętego Jerzego, ponieważ imię Jordi jest odmianą imienia tego właśnie świętego, a także do czarownicy Urraki, wszelkich możliwych istot nadprzyrodzonych, do długiego szeregu świętych, archaniołów i na koniec do własnego Anioła Stróża. Błagała wszystkich, by uratowali Jordiego, zabliźnili rany na jego ciele. Bo co by było, gdyby Jordi umarł? Jakby wtedy wyglądało jej dalsze życie? Byłaby to niekończąca się pustka, droga bez celu.

Zasnęła z myślą „Źle! Źle!” Było to w najwyższym stopniu frustrujące.

Następnego ranka stan Jordiego się ustabilizował. Wszyscy wstali wcześnie i siedzieli już w jadalni, kiedy zeszła zaspana Unni. Ale mój Boże, jak ten Jordi wyglądał! Uśmiechnął się wprawdzie do Unni tym swoim przyjaznym, jakby pospiesznym uśmiechem, ale ona się przestraszyła. Pedro i Elio podawali mu jedzenie, widać było bowiem, że kelnerki patrzą na niego Z lękiem.

Jeśli można mówić, że ktoś został naznaczony śmiercią, to to był właśnie ten przypadek. Wyglądał teraz gorzej niż tamtego dnia, kiedy spotkali go w Stryn. Rozgorączkowane oczy płonęły, policzki miał zapadnięte pod wystającymi kośćmi, a wzrok jakiś bezradny, desperacki, twarz trupio bladą. Cała postać przypominała Śmierć.

Wszystko, co dla niego w ostatnich czasach zrobili, by go wzmocnić i postawić na nogi, zniszczył ogień ciśnięty przez Wambę.

Ale dla Unni Jordi nigdy jeszcze nie był taki pociągający.

I jeszcze raz pomyślała: muszę chyba być szalona. To jakaś perwersja odczuwać taki pociąg do anioła śmierci. Nie domyślała się, że to jego rozpaczliwa sytuacja tak na nią działa, apeluje do jej współczucia. Jej miłość trwała niezłomnie od chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyła go na pewnym lotnisku. Teraz, kiedy siedział przed nią taki złamany, taki przeraźliwie samotny, odezwały się też inne uczucia. Właśnie współczucie, zrozumienie. Poczucie wspólnoty. Pragnienie, by móc stać u jego boku niezależnie od tego, co z nim będzie.

I męczyło ją to, że nie potrafi do końca rozeznać się w jego uczuciach. A Unni nie należała do tych kobiet, które potrafią zapytać wprost. Na to miała za wiele autokrytycyzmu i zbyt duży kompleks niższości.

Och, świetnie wiedziała, że człowiek nie powinien się zakochiwać w kimś, kogo dobrze nie zna, ale tak właśnie zrobiła wiele lat temu na tamtym lotnisku. Każdy może przecież mieć wiele złych cech, które dopiero z czasem wychodzą na jaw, ale ją ujęła i oczarowała wewnętrzna dobroć wypisana na jego twarzy, całkiem niezależnie od jego wyglądu.

A teraz Jordi potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek. I Unni chciała przy nim być, chciała pozostać przy nim na zawsze.

– Czas nagli, musimy ruszać jak najszybciej – powiedział Pedro, gdy wszyscy siedzieli już przy stole. – Z papierami Santiago, czy raczej don Felipe, musimy zaczekać na jakąś spokojniejszą chwilę. A ja zapewniam, że ukradkiem do nich nie zaglądałem, nawet do drzewa genealogicznego, choć to takie kuszące. Musimy dojechać do lotniska w Barcelonie na czas.

– Czy jednak mogę zjeść swoje płatki do końca? spytała Unni.

– Oczywiście! Czy wszyscy mogą zjawić się przy samochodzie za dwadzieścia minut?

Zdążyli. I podróż na wschód, w stronę Morza Śródziemnego, mogła się rozpocząć.

Trudno było się żegnać z Eliem, zdawali sobie bowiem sprawę, że prawdopodobnie więcej go nie zobaczą. On jednak nawet słyszeć o tym nie chciał. Przede wszystkim domagał się, by go informowano o postępach spraw, co akurat rozumieli. To przecież także jego historia. Był bliższym krewnym Santiago niż rodzina w Norwegii i był też najstarszym potomkiem rodu de Navarra z tamtych tajemniczych lat. Chętnie zostałby z całym towarzystwem do końca tej niezwykłej przygody, ale na zbyt długo już opuścił własną rodzinę. Teraz to oni najbardziej go potrzebują. W końcu Pedro obiecał utrzymywać z nim kontakt telefonicznie, przyrzekł, że wezwie Elia natychmiast, gdyby jego wsparcie było konieczne.

I z tą obietnicą się rozstali.

Miejsce Elia zajęła Flavia.

Unni musiała siedzieć na przedzie, obok Pedra, by nie być za blisko Jordiego. A Flavia nie przestawała mówić. Pytała i dyskutowała, chciała znać całą historię do najdrobniejszych szczegółów, a równocześnie zajmowała się swoim starym przyjacielem, Jordim, tak, że Unni ogarniał wstyd.

Dlaczego to ja nie wpadłam na pomysł, żeby go otulić kocem?

Dlaczego nie poiłam go gorącą, dodającą sił kawą z termosu?

Dlaczego nie miałam dla niego pożywnego drugiego śniadania?

– O, jak ja wam zazdroszczę tej podniecającej wyprawy do starej posiadłości! – westchnęła Flavia.

Pedro, który z wielką czułością powitał ją w Barcelonie, teraz śmiał się z niej.

– Ty, Flavio, na takiej wycieczce? Ty byś się martwiła połamanymi paznokciami i tym, że kolczaste krzewy podrą ci kosztowne ubranie, a kamienie na drodze zniszczą piękne buty na wysokich obcasach. Ty byś zalała las strugami perfum, żeby zlikwidować odór Wamby, a poza tym byłabyś śmiertelnie przerażona wszystkim, co żyje w lesie i co wybiega na twoją drogę.

Stałabyś się bardzo łatwą zdobyczą dla Leona i jego kompanów.

– W takim razie ty mnie wcale nie znasz – powiedziała elegancka Włoszka nieco urażona. – Kiedy naprawdę trzeba, jestem silna.

– Wiem o tym. Tak tylko się z tobą droczę. Flavia przybrała trochę na wadze, od kiedy widzieli ją po raz ostatni, ale wyglądała i tak znakomicie. Niebywale wytworna i zadbana, z długimi rzęsami nad ciemnymi oczyma. Niebieskawoczarny kolor włosów musiał chyba powstać pod ręką doświadczonego fryzjera, ale to nic nie szkodzi. Unni uważała, że rzeczą naturalną jest, iż kobiety starają się ująć sobie trochę lat. Jej matka również zaczęła malować siwiejące włosy i to czyniło ją o kilka lat młodszą. Unni nie mogła raczej zrozumieć, dlaczego mężczyźni tego nie robią, dlaczego tak uparcie trwają przy naturze? Czy to bardziej męskie? Głupstwa!

Flavia dowiadywała się o samopoczucie swego pasierba, Mortena. Zgodnie z ostatnimi raportami, chłopak czynił wielkie postępy. Chodząc, używa już tylko laski.

Miło będzie znowu zobaczyć Mortena, pomyślała Unni zaskoczona. Zaskoczona tym, że tak całkiem zapomniała o swoim dawnym świecie. O życiu w Norwegii. Teraz ono znowu do niej wraca, jakby idzie jej na spotkanie, kiedy ona wraca samochodem do domu.

Spontanicznie odwróciła się i wyciągnęła rękę.

– Jordi, teraz wyjeżdżamy z Hiszpanii. Ale ja bardzo bym chciała znowu zobaczyć twój kraj – jak najszybciej!

– Obawiam się, że zbyt szybko – mruknął Pedro. Ale Jordi ujął jej rękę i uśmiechnął się.

– Dziękuję ci, Unni! Wiedziałem, że polubisz Hiszpanię. Antonio przynależy jakby bardziej do Norwegii, ale ja chyba bardziej tutaj.

Chociaż i w Norwegii czuję się dobrze. Wiesz, to pewnie wrodzone.

To coś, co człowiek czuje w głębi, gdzie tak naprawdę jest jego dom.

– Tak. Ale ja nie mogłabym powiedzieć, że Chile to jest ten kraj, który noszę w sercu.

– To coś całkiem innego. Ty przyjechałaś do Norwegii jako niemowlę.

– Jordi, mam wrażenie, że wyglądasz trochę zdrowiej. Nie odpowiedział jej na to, odwrócił głowę i patrzył przez okno. I Unni pojęła, jak wiele wysiłku kosztowało go to, by rozmawiać z nią normalnie. Krótko uścisnęła jego rękę i powróciła do normalnej pozycji. Zaczął mówić Pedro:

– Najpierw zastanawiałem się, czy by nie pojechać inną drogą i nie wyprowadzić Leona w pole, gdyby się przypadkiem za nami wybrał. I wtedy moglibyśmy jechać przez Albi w południowej Francji, gdzie w trzynastym wieku miała miejsce tragiczna wojna przeciwko katarom. Uświadomiłem sobie jednak szybko, że Jordi nie ma czasu na objazdy.

– Kim właściwie byli katarzy? – Chrześcijańską sektą, jeśli tak to można określić.

Około roku tysięcznego przybyli ze wschodu i ich nauka rozprzestrzeniała się w Europie Zachodniej. Byli cierniem w oku władzy papieskiej, ich nauka bowiem pozostawała w ostrej sprzeczności z nauczaniem Kościoła katolickiego. Odrzucali między innymi cały Stary Testament…

– Moim zdaniem to nie takie dziwne – powiedziała Unni. – Cały Stary Testament mówi przecież o tym, że należy się przypochlebiać drażliwemu i mściwemu Bogu. Nowy Testament jest znacznie bardziej wiarygodny, tak uważam.

Pedro pozostawił jej słowa bez komentarza.

– Papież Innocenty Trzeci prowadził bezlitosną wojnę z katarami, którzy naprawdę stanowili zagrożenie dla atakowanej wiary. Później walczyła z nimi inkwizycja, a gwoździem do ich trumny stało się odnowienie dominikańskiej reguły zakonnej.

Najcięższe wałki toczyły się wokół miasta Albi, zresztą tutejszy odłam katarów nazywany bywa albigensami. Trudno zliczyć, ilu ludzi zostało spalonych w domach łub na stosach, ilu torturowano i mordowano na wszelkie bestialskie sposoby. W końcu władza papieska zdołała ich pokonać, choć całkiem nie zdławiła. Ich wiara przetrwała wiele stuleci i była potajemnie wyznawana w całej Europie.

– I to oni w swoim czasie posiadali świętego Graala?

– Tak mówiono. Nadal każdego roku tysiące pielgrzymów odwiedzają ruiny zamku w Montsegur, w południowej Francji, wierzą bowiem, że Graal znajduje się w głębokich grotach pod zamkowym wzgórzem, gdzie ukrywali się ostatni katarzy. Ale mówi się też, że kielich znajduje się w Montsalvy, niedaleko Albi, lub w hiszpańskim klasztorze Montserrat, tu w pobliżu. W każdym razie, drodzy przyjaciele, znajdujemy się na obszarze, na którym ma przebywać święty Graal.

– Ale ty nie wierzysz, że to święty Graal jest tym skarbem, którego szuka Leon?

– A jeśli naprawdę on szuka kielicha, to jest głupi. Bo święty Graal nie istnieje. To tylko legenda, na której, na przykład, zbudowany został cały krąg opowieści o królu Arturze.

Wszyscy pogrążyli się w rozmyślaniach. Po jakimś czasie Flavia zamieniła się miejscami z Pedrem i samochód przyspieszył. Unni, która nadal siedziała z przodu, musiała się mocno trzymać. Ależ ta kobieta prowadzi! Czy policja byłaby równie zachwycona, to już całkiem inna sprawa.

Jordi dużo spał albo wyglądało na to, że śpi, oparty o drzwi samochodu. Unni podejrzewała, że on tylko odpoczywa, ludzie śpiący bowiem otwierają usta, Jordi zaś tego nie robił. Może zresztą męczyło go nieustanne gadanie Flavii i Pedra? Unni nie spuszczała z niego oczu, wdzięczna losowi, gdy widziała, że jego klatka piersiowa się porusza.

Pędzili przez Europę na północ. Jechali dzień i noc, sypiali na zmiany tak, by zawsze ktoś przytomny siedział za kierownicą. Gnali przed siebie, zatroskani o stan Jordiego. Tylko raz się zatrzymali, żeby odpocząć w ludzkich warunkach choćby kilka godzin, wykąpać się i doprowadzić do porządku. Miało to miejsce w eleganckim pensjonacie w Niemczech. Pedro i Flavia przyzwyczajeni byli do luksusu, ale Unni i Jordi czuli się tu nie bardzo na miejscu i w ogóle niepotrzebnie rozpieszczani. Unni bała się, że później nie zdoła się przyzwyczaić do prostych hotelowych pokoi. Oczywiście, jak się nie ma, co się lubi i tak dalej, ale wspomnienia, porównania pozostaną niczym u jakiegoś snoba. No cóż, człowiek nie jest doskonały.

Nie, no Unni daleko do wszelkiej dekadencji!

Podczas przerwy w podróży znaleźli nareszcie możliwość, by w spokoju przejrzeć skarb Santiago.

I Unni mogła mieć czas, by pisać porządnie podczas jazdy, a nie bazgrać jakieś słowa – klucze w swoim notatniku.

Reszta towarzystwa śmiała się szczerze z jej pisaniny i nieustannie dopytywała, co to takiego. Pamiętnik? Powieść?

Nie, to nic specjalnego, odpowiadała zwykle Unni lekkim tonem.

To taka jej drobna prywatna sprawa, nawet Jordiemu nie powiedziała, czym się zajmuje.

Z czasem pewnie o tym opowie, a wtedy wszyscy będą zaskoczeni, co do tego nie miała wątpliwości.

JEDNOCZEŚNIE

Czarne kaptury aż drżały z podniecenia, gdy mnisi obserwowali wysiłek dźwigających.

„Oni to mają! Oni to mają!”

„Wydobyli to z ziemi”.

„To jest nasze, my to powinniśmy mieć!”

„Nie można, nie można, na tym są takie okropne rzeczy!”

„Nie możemy się nawet zbliżyć, za dużo świętych wizerunków”.

„Co tam święte wizerunki, tym się wcale nie przejmujemy! To znak nas powstrzymuje”.

„Znak! Musimy natychmiast usunąć pokrywę ze znakiem!”

„Plan, bracia! Musimy opracować pian!”

„Zatrzymali się, już nie jadą dalej tym przeklętym powozem bez koni, szybszym od wiatru. Zmuśmy ich, by usunęli pokrywę!”

„Może dziewczyna?”

„Nie! – wrzasnęło siedmiu pozostałych głosami przestraszonych ptaków. – Nie! Tylko nie dziewczyna! Ona jest niebezpieczna. Ona jest silna!”

„To może ten chory? Ten, którego szacowny Wam – ba prawie zmiażdżył?”

„Nie, ten jest dwa razy taki groźny. Czy może nie uśmiercił Wamby?”

„I pamiętajcie, bracia, że on ma znak na ramieniu!”

88”No to kto? Kobieta? A może ten stary?” „Tak, wybierzmy raczej któreś z nich!” Odlecieli niczym stadko ptaków. Dali się unosić wiatrowi ponad Niziną Niemiecką.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kiedy ulokowali się w małej salce konferencyjnej hotelu każde ze swoją szklaneczką miejscowego białego wina w dłoni, Jordi powiedział:

– Chyba najpierw powinniśmy przeczytać list don Felipe?

Stan Jordiego poprawił się na tyle, że mógł już sam siedzieć w fotelu, ale innych oznak zdrowienia nie było widać.

Pedro rozłożył arkusz.

– Owszem, skandaliczną książkę zostawimy na koniec. Niech sobie grzeszna Estella na razie spoczywa w pokoju. No więc czytam dalej:

„Wielki krzyż, który należał do brata Jorge, ułożyliśmy na dnie jako ochronę przed owalnym pudełeczkiem. Mały krzyżyk…” A co to znowu za mały krzyżyk?

– To jedna z zapakowanych rzeczy – podpowiadała mu chętna do pomocy Unni.

Pedro pomacał zbutwiały jedwab na wszystkich trzech paczuszkach, skinął głową i otworzył jedną z nich. Jedwab się rozsypywał pod jego palcami, choć dotykał go przecież bardzo ostrożnie.

– Tutaj mamy mały krzyżyk, tak jest. Co mówi o nim don Felipe?

– Pedro wrócił do listu: „Mały krzyżyk i wianuszek z róż…” Musi być w drugim pakiecie, zdawało mi się, że wyczułem coś takiego. Otóż to, tutaj, trzeci pakiet jest za mały.

Pedro wysupłał z jedwabiu czarny wianuszek z róż, bardzo piękny, jak zwykle bywają dzieła sztuki z dawnych czasów. Unni po raz kolejny zadawala sobie pytanie, które wielu ludzi stawia: Jak to się działo, że w odległych epokach ludzie mogli siedzieć i pracowicie wyrabiać takie cuda, nawet przeznaczone do całkiem zwyczajnego użytku? I to bez elektrycznego światła, bez tych wszystkich dostępnych dzisiaj technicznych ułatwień, kiedy wszystkie czynności trzeba było wykonywać ręcznie, powoli i z wysiłkiem, niszcząc sobie przy tym ręce i zdrowie. Natomiast dzisiaj, gdy wystarczy nacisnąć jeden czy drugi guzik, na nic nie mamy czasu.

Ten paradoks jest i pozostanie niepojęty.

Pedro czytał:

„I mały krzyżyk, i wianuszek z róż są skalane. Należały do bezwstydnej Estelli, muszą więc być traktowane jako narzędzia szatana i zakopane w ziemi na zawsze”. No i na tym don Felipe kończy swój list, dalej są tylko eleganckie formułki grzecznościowe i różne takie.

Odłożył arkusz i sięgnął po następny.

– Tak, tutaj mamy drzewo genealogiczne, ale spisane w odmienny sposób. Don Felipe czy ktoś inny dołączył do każdego imienia komentarz w postaci krótkiego opisu odnośnej osoby.

– No to wspaniale! – ucieszyła się Flavia.

– Oczywiście! Będziemy mogli na tej podstawie sporządzić prawdziwe drzewo genealogiczne, ale strzeżcie tych papierów, bo są bardzo ważne. Jak widzę, autor cofa się w przeszłość, zaczyna od najmłodszych, od swoich synów Santiago i Enrica. No tak, to musiał napisać don Felipe.

Kiedy skończyli czytać, przystąpili do układania drzewa genealogicznego, wykorzystując informacje, jakie don Felipe spisał o swojej rodzinie, oraz o przodkach. Wszyscy się zdumieli, jak daleko w przeszłość sięgała jego wiedza. Żeby dzieje rodu połączyć w jedną całość, sami dołożyli pokolenie Any, Margarity i Elia. Moje, don Felipe, krótkie zapiski na temat naszego rodu:

Moi ukochani synowie: Santiago, spokojny. Santiago wiele rozmyśla, przypuszczalnie o swoim gorzkim losie i o tym, jak można by zapobiec przeznaczeniu. Czasami pozwala, by radość i ożywienie nad nim zapanowały, dzieje się to wówczas, gdy myśli, że udało mu się znaleźć jakieś rozwiązanie albo wyobraża sobie, że to tylko taka baśń. Och, żebyż mogło tak być! Mój nieszczęsny syn. Muszę go uratować.

Enrico, zwany dobrym. Czyż to nie mówi wszystkiego o moim młodszym synu? On życzy szczęścia każdemu, ludziom i zwierzętom, w jego sercu jest miejsce dla wszystkich.

Moja siostra, Cristina. Ona nie wierzyła w przekleństwo. Ale to ona zwróciła mi uwagę na małe, owalne pudełeczko. Ku zgrozie naszej matki, Cristina przeczytała wyuzdaną książkę Estelli, w której właśnie jest mowa o niebezpiecznym pudełeczku. Kiedy więc się o nim dowiedzieliśmy, mogliśmy podjąć kroki przeciwko jego śmiercionośnemu działaniu. My, mama i ja, czuwaliśmy przy łożu śmierci Cristiny. Ale w pewnym momencie coś się stało, oboje utraciliśmy świadomość czy też może zasnęliśmy. Tylko niezmiernym wysiłkiem woli udało mi się wrócić do przytomności, i wtedy zobaczyłem pudełko stojące na nocnym stoliku Cristiny.

Natychmiast rzuciłem na nie krucyfiks tak, że musiało pozostać na swoim miejscu. Wtedy jednak moja biedna siostra już nie żyła i mógłbym przysiąc na Biblię, że widziałem, jak coś mrocznego ucieka ku drzwiom. To, oczywiście, przywidzenie, ale wtedy było takie rzeczywiste, takie straszne!

Oboje z mamą zdołaliśmy unieszkodliwić pudełko, obstawiając je mnóstwem świętych obrazków, a ja wyryłem na wieczku nasz ochronny znak. To miało zabezpieczyć przyszłość Santiago, a także przyszłość potomstwa Enrico”.

– Jego nadzieje, niestety, się nie spełniły – westchnął Jordi. – Tylko że przedtem nigdy o tym pudełku nie słyszeliśmy.

– Rzeczywiście – potwierdził Pedro. – I Elio najwyraźniej też nie.

W każdym razie mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego wyryto na tym pudełeczku znak rycerzy. Nigdy bym nie uwierzył, że może ono być częścią czegoś złego.

– Moi zdaniem powinniśmy być posłuszni ostrzeżeniu don Felipe – rzekła Flavia z powagą. – Absolutnie nie wolno otwierać tego pudełeczka.

– Teraz nie – zgodził się z nią Jordi. – Ale Antonio ma dostęp do laboratoriów. Sądzę, że jeśli się spełni wszelkie warunki bezpieczeństwa, będziemy mogli poznać przynajmniej część jego zawartości.

Reszcie nie podobał się ten pomysł, na razie jednak mogli odstawić fatalne znalezisko na bok. Pedro wrócił do przeglądania papierów.

„Ojca mojego, dona Pablo, nigdy nie znałem. Umarł w tym samym roku, w którym ja się urodziłem. Mama opowiadała mi, że miał bardzo trudne dzieciństwo. Oboje rodzice obdarzeni byli żelazną wolą. Zresztą matka ojca, dona Inez, osierociła go, kiedy miał pięć lat, zmarła w wyniku przekleństwa jako osoba zaledwie dwudziestopięcioletnia, i chłopiec został sam ze swoim niezbyt miłym ojcem, Agosto d'Escobarem. Był to zarozumiały snob, domowy tyran, który źle traktował podwładnych w posiadłości. Poza tym tak nieudolnie prowadził swoje interesy, że wkrótce musiał opuścić majątek…”

– A więc to tak toczyły się losy rodu – rzekł Jordi. – A później don Felipe próbował to wszystko odtworzyć. Zatem Agosto d'Escobar był jego dziadkiem.

– To się zgadza. Don Felipe często wspomina swoją matkę, nigdy jednak nie było nic o niej wiadomo. Coś mi jednak mówi, że to ona wniosła rodowi dom w Granadzie.

– Bardzo prawdopodobne – zgodził się Jordi. – Czytaj dalej!

„Ojciec donii Inez, młody don Esteban, miał przydomek dzielny, ponieważ walczył z Francuzami tutaj, w Nawarrze. Tutaj też zginął w wieku dwudziestu pięciu lat. I mówiono, że jeden z żołnierzy widział czuwający nad umierającym Estebanem czarny cień. Wyglądało na to, jakby ten cień coś młodzieńcowi dawał. Tylko że inni żołnierze niczego nie zauważyli”.

– No i znowu to samo – wtrąciła Unni gorączkowo. – My, biedni nieszczęśnicy, którzy od czasu do czasu doświadczamy czegoś ponadnaturalnego, nigdy nie możemy tego potwierdzić. Jest bardzo niewiele tego rodzaju wydarzeń, które mają licznych świadków.

Pedro nie skomentował jej wybuchu.

„Tamten żołnierz jednak twierdził także, że Esteban otrzymał jedynie powierzchowną ranę. Nie powinien był umrzeć, ale tak się właśnie stało, i doszło do tego wówczas, gdy siedział przy nim ów cień”.

– Uff – zadrżała Unni. – Nie chcę mieć przy sobie żadnego mistycznego cienia, kiedy będę umierać!

– Nie będziesz miała, nie bój się – obiecał Jordi. Pedro czytał przez chwilę tylko dla siebie, potem podniósł wzrok.

– Tutaj jest mnóstwo nazwisk, które w gruncie rzeczy nic nie mówią, więc je sobie darujemy. Zaraz pojawia się jednak interesujące towarzystwo. „Rodzeństwo Estella i Juan byli naznaczeni przez diabła. Ale nie żyli w tym samym czasie, Juan urodził się w dziesięć lat po śmierci Estelli”. Wrócimy jeszcze do niego później, gdyby się to okazało konieczne. To przecież Estella napisała tę fatalną książkę, którą mamy w skrzyni. Czytam dalej:

„Ich ojciec, don Sevastino krwawy, nigdy nie przebywał w domu.

Nieustannie walczył. Jeśli tylko gdzieś toczyła się wojna, mała czy duża, rzucał się do boju wszystko jedno z kim. Walczył mieczem, im bitwa bardziej krwawa, tym lepiej. Nic więc dziwnego, że dzieci, które, rzecz jasna, miały różne matki, rosły jak dzikusy!

W końcu trzeba było donę Estellę oddać do klasztoru. A czas był najwyższy, nie można jej było pozwolić na więcej skandali. Estella umarła w klasztorze w wieku dwudziestu pięciu lat. Mówiono, że w noc, kiedy konała, sam Zły znajdował się w jej klasztornej celi, przybył jako wysoka, chuda, ubrana na czarno postać.

Choleryczny ojciec Estelli, don Sevastiano krwawy, żył niezasłużenie długo. Przekleństwem został dotknięty jego starszy brat, łagodny Jorge, który odbywał nowicjat w klasztorze benedyktynów San Salvador de Leyre, niedaleko stąd. Pewnego ranka został znaleziony martwy w swoim spartańskim łożu. Właśnie skończył dwadzieścia pięć lat.

Wcześniejsza historia rozpływa się w mroku. Długie szeregi imion aż do legendarnego don Ramiro de Navarra, rycerza, który przyczynił się do tego wszystkiego wraz z czterema swoimi towarzyszami broni, czy kim oni tam byli.

Santiago mówi, że widział owych pięciu rycerzy. Podobno mieli się też ukazywać donowi Estebanowi dzielnemu. Nie wiem, co to znaczy.

Możliwe, że przodkowie zostali dokładniej opisani w książce grzesznej Estelli, ale nie odważyłem się na więcej, niż pobieżne zerknięcie na karty tego dzieła. Jest to coś tak obrzydliwego, że każdego przyzwoitego człowieka musi odpychać. Ja sam najchętniej spaliłbym książkę, ale matka mi zabroniła. To dokument wcześniejszej historii naszego rodu, powiedziała. Nie pojmuję jednak, w jaki sposób te wstrętne, wyuzdane opowieści miałyby sprawić przyjemność naszym następcom”.

– A więc don Felipe nie przeczytał całej książki – stwierdził Pedro.

– Daj no ją, daj ją – mruczała Unni pod nosem. Pedro uśmiechał się.

– Jeszcze zdążysz przeczytać. Wszyscy ją przeczytamy, ale ostrzegam, wygląda na to, że nie będzie to łatwa lektura. Na ile ty właściwie znasz hiszpański? Nie wzbudzisz naszego zachwytu, jeśli co pięć minut będziesz pukać do czyichś drzwi, by zapytać o znaczenie jakiegoś słowa.

– Co pięć minut? – roześmiała się Unni. – Naprawdę wierzycie, że będę przychodzić tak rzadko? A poważnie mówiąc, to przecież istnieją słowniki.

– Ja ci pomogę – obiecał Jordi. Unni zerknęła na niego zamyślona.

– Chyba nie chciałabym czytać jakichś obrzydliwych historii w twoim towarzystwie.

Wszyscy się roześmiali.

– Ale nareszcie mamy pełne drzewo genealogiczne – przypomniał Pedro i ostrożnie odłożył papiery na miejsce. – Bardzo mnie to cieszy.

– I mamy jeszcze coś bardzo wartościowego – dodał Jordi. – Rok śmierci dona Ramiro. Tysiąc czterysta osiemdziesiąty pierwszy.

– No właśnie – przytaknęła Flavia. – Wiemy dokładnie, kiedy się wydarzyły te straszne rzeczy.

– I, drodzy przyjaciele, było to już po tym, jak Ferdynand i Izabella zjednoczyli większą część Hiszpanii – oznajmiła Unni.

– Wiemy ponadto coś, nad czym się tak długo zastanawialiśmy: działo się to mniej więcej w tym samym czasie, gdy Tomas Torquemada został wielkim inkwizytorem – zakończył Pedro.

– Czy myślicie, że on uczestniczył w torturach i morderstwie dokonanym na rycerzach?

– Nie, ale jego duch się nad tym unosi. Mnisi musieli otrzymać jego najszczersze błogosławieństwo dla swoich barbarzyńskich praktyk.

Unni rozmarzyła się.

– Myślicie, że don Ramiro był katarem?

– Nie, nie, katarzy zostali wytępieni sto lat wcześniej. Ale jego przodkowie mogli być, nic o tym nie wiemy, choć i tak powinniśmy się cieszyć wspaniałym rezultatem poszukiwań.

Spotkanie dobiegło końca.

Unni i Flavia szły razem w stronę swoich pokoi. Perfumy eleganckiej Włoszki miały silny zapach. Wychowana w Skandynawii Unni nie przywykła do takich wyrazistych woni.

– Podziwiam cię za twoją odwagę – powiedziała Flavia ciepło.

– Za odwagę? – spytała Unni ze zdumieniem.

– Że tak wiernie trwasz u boku Jordiego. Nie jest to przecież zwykły towarzysz. Muszę przyznać, że dostaję gęsiej skórki, kiedy na niego patrzę.

– Dla mnie on jest po prostu najodpowiedniejszy – odparła Unni z prostotą. – I nigdy nie było nikogo innego.

– Jesteś jeszcze taka młoda – uśmiechnęła się Flavia ze smutkiem. – Z pewnością odkryjesz kiedyś, że istnieje wielu „najodpowiedniejszych”.

Unni potrząsnęła głową.

– Uwierz mi – powiedziała Flavia. – Ja to wiem. No tak, ona musiała coś takiego odkryć. Najpierw wyszła za ojca Mortena, a teraz ona i Pedro są w sobie zakochani.

– Mówię to tylko na wypadek, gdybyś miała go stracić, Unni.

Życie Jordiego wisi przecież na włosku, poza tym naprawdę nie jest to najbardziej normalny człowiek, jakiego można sobie wyobrazić.

– Wiem – bąknęła Unni z pochyloną głową. Była bardzo zgnębiona. – Ale on mnie potrzebuje, a i ja nie potrafiłabym bez niego żyć, choć traktuje mnie jak młodszą siostrę.

– Naprawdę tak cię traktuje? – zdziwiła się Flavia.

– Możesz mi wierzyć, w jego stosunku do mnie nie ma nic romantycznego!

Flavia roześmiała się.

– Ach wy, Skandynawowie! Jeśli sądzicie, że w waszym wzajemnym stosunku nie ma nic romantycznego, to jesteście ślepi!

To przecież takie piękne!

– Naprawdę? Dla mnie ta cała sprawa to tylko czarna rozpacz i płomienna tęsknota. Czasem mnie jedynie po bratersku pogłaszcze po głowie, a wtedy to jest tak… jak bym musiała kielich goryczy wychylić do dna. Mimo to mojej miłości on może być pewien.

– Ale powinnaś mu ją okazywać!

– Nie, nie odważyłabym się. No i widzisz, nie jestem taka dzielna, jak myślałaś.

– Dzielności ci nie brak, okazałaś to w ostatnich dniach. Brak ci natomiast wiary w siebie.

– Powiedziałaś mi tyle pięknych słów – westchnęła Unni z uśmiechem, kiedy już się żegnały przed drzwiami jej pokoju.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tutaj, w pensjonacie, było oczywiste, że stanowią dwie pary.

Pedro i Flavia trzymali się razem, a kiedy Jordi napomknął, że chciałby się trochę rozruszać, przejść się po okolicy, wydawało się wszystkim sprawą naturalną, że to Unni dotrzyma mu towarzystwa.

Po to, by o niego zadbać, ale też i dlatego, że ma na to ochotę. On też pragnął takiego właśnie rozwiązania.

Ze względu na stan Jordiego szli bardzo wolno. Rozmarzeni i zamyśleni rozmawiali o ostatnich wydarzeniach i nie zauważyli, jak bardzo oddalili się od pensjonatu. Przyglądali się płaskim łodziom i tratwom, które szybko pływały po szarej, połyskującej Wezerze, i nie myśleli o odległości, dopóki Jordi nie stwierdził, że jest zmęczony.

Usiedli na trawie przy alejce. Ostrożnie, by nie pognieść delikatnych kwiatków.

– Oj, wcale nie widzę naszego pensjonatu! – wykrzyknęła Unni przestraszona. – Gdzie my właściwie jesteśmy?

Jordi oddychał z trudem.

– Myślałem, że jestem w dobrej formie – szepnął. – Nagłe jednak zabrakło mi powietrza.

– Odpoczniemy tu trochę – rzekła Unni lekko, by pokryć niepokój. Kogo miałaby prosić o pomoc, gdyby coś się stało? Tutaj, nad rzeką, nikogo nie widziała, a wzywanie ludzi na łodziach byłoby pewnie beznadziejne.

Na szczęście Jordi jakoś dochodził do siebie, oddychał nieco bardziej normalnie, choć nadal był bardzo blady, niemal siny.

Musieli czekać, aż odzyska siły. Nagle Unni się wyprostowała.

– Jordi – szepnęła. – Rycerze!

Poszedł za jej wzrokiem. W oddali, na brzegu rzeki, rycerze siedzieli na koniach.

– Ile razy widzieliśmy ich gdzie indziej niż na brzegu rzeki? – zastanawiała się. – Ale dlaczego oni nie podjadą bliżej? Wyjdę im na spotkanie – zdecydowała i podniosła się z miejsca.

– Tak, idź – zgodził się Jordi, z trudem łapiąc powietrze. – Akurat w tej chwili ja nie mogę.

Gdy jednak Unni zrobiła parę kroków w kierunku brzegu rzeki, rycerze zniknęli. Stanęła rozczarowana.

– Najwyraźniej na ciebie czekali – westchnęła. Jordi wstał z wysiłkiem i ruszył przed siebie. Ale rycerzy nie było i nie pokazali się więcej.

Nad uśpionym pensjonatem trwała noc.

Flavia poruszała się niespokojnie.

Jakieś szepczące głosy, obrzydliwie przymilne:

– Weź to od niego! Zdejmij wieczko i wyrzuć je! Wieczko jest niebezpieczne!

We śnie wiedziała dokładnie, o co im chodzi. Głosy mówiły o eleganckim kremie do rąk należącym do Pedra. Pudełko ze srebrnym wieczkiem. Znajdowało się w jego pokoju, na dnie jakiejś starej skrzynki. Dlaczego srebrne wieczko miałoby być niebezpieczne? Czy użyto niewłaściwego środka do czyszczenia? Są środki do czyszczenia srebra z trującymi składnikami. I gdyby Pedro polizał wieczko… są przecież ludzie, którzy lubią lizać takie rzeczy, prawda?

Kto to taki stoi nad jej komodą i grzebie w jej rzeczach? Ubrany na czarno? I łysy! Wśród towarzyszy podróży nie ma nikogo łysego.

Uff, cóż to za okropna istota! Wysoka, chuda, pochylona w jakiś taki odpychający sposób, niczym demon z otchłani, czający się na ludzkie dusze! Nie odwracaj się! Nie chcę cię widzieć!

Powinna pójść do pokoju Pedra. W takim razie jednak będzie musiała przejść obok tego okropnego intruza…

Nieprzyjemne podejrzenie mówiło jej, że on nie jest sam. W jej pokoju znajdowało się więcej takich istot. Jeśli odwróci głowę, to je zobaczy. A ona nie chce.

Pedro także miał sen. Straszny sen, że musi wyjść z pokoju i zamordować tych dwoje młodych, z którymi podróżuje. Nie podobał mu się ten pomysł, ale głos, który do niego przemawiał, był taki sugestywny.

Przed chwilą jednak śniło mu się coś całkiem innego. To znaczy nie wiedział, że mu się to śniło, ale słyszał wstrętny głos, który starał się go przekonać, by otworzył skrzynię, zdjął wieczko ze znakiem i wyrzucił je do rzeki.

Pedro był z natury mężczyzną bardzo honorowym, nie potrafił działać wbrew własnym przekonaniom, nawet we śnie czy w stanie hipnotycznym, w jakim się teraz znajdował, więc się nie ruszył.

Dosłownie wszystko się w nim burzyło. Zabić ludzi? Na dodatek ludzi, których lubił? Nie, są granice poleceń i nakazów!

Ten, do którego należał głos, zdawał się rozumieć, że z tym obdarzonym wrażliwym sumieniem urzędnikiem daleko nie zajedzie, zmienił więc taktykę, stał się jeszcze bardziej przymilny.

„Wyjdź na dwór i narwij kwiatów dla swojej ukochanej” – podlizywał się.

To Pedro gotów był zrobić. Wstał niczym lunatyk, starannie włożył szlafrok i wymknął się z pensjonatu.

Droga dla Flavii została otwarta.

„Kobieta”, jak ją nazywali, znalazła się teraz we władzy mnichów.

„Pójdziesz zaraz do pokoju Pedra” – powiedział głos, a ona mruknęła coś przez sen, że nie odważy się przejść obok tego paskudztwa, które stoi przy komodzie.

Mnich poczuł się urażony, ale odsunął się na bok. Flavia usiadła na posłaniu i próbowała wsunąć stopy w ranne pantofle.

Unni nie wiadomo dlaczego zerwała się z łóżka. Ona i Jordi zajmowali sąsiednie pokoje, połączone wewnętrznymi drzwiami.

Coś niedobrego dzieje się z Jordim, pomyślała. Dlaczego inaczej dostałabym takie nagłe ostrzeżenie?

Odbierała od czasu do czasu tego rodzaju impulsy. Kiedyś dzięki temu uratowała czyjś dom przed pożarem, innym razem znów zapobiegła nieszczęściu w sąsiednim przedszkolu, tylko że to się działo za dnia i ona była najzupełniej przytomna. Chociaż raz w nocy przeczuła też wypadek samochodowy i mogła natychmiast wezwać pomoc.

Teraz myślała, że chodzi o Jordiego, ale on spał spokojnie.

Podeszła do niego i pocałowała go w czoło. Tego nie możesz mi odebrać, Jordi, pomyślała z czułością.

Natężyła zmysły. Czuła, że gdzieś czai się niebezpieczeństwo, ale gdzie? Flavia, przemknęło jej przez głowę. W którym pokoju ona mieszka?

Daleko stąd. Telefon ostrzegawczy, szybko!

Flavia nie zdążyła włożyć drugiego pantofla, gdy drgnęła gwałtownie i obudziła się. Budzik? Nie, to telefon. Po omacku wyciągała rękę po słuchawkę.

Dlaczego siedzi na krawędzi łóżka i próbuje włożyć lewy pantofel na prawą nogę?

Podniosła słuchawkę i usłyszała głos Unni:

– Flavia, czy tobie coś grozi?

– Co? Grozi? Nie, ja… Ale jakie to dziwne!

– Co takiego, Flavia?

– Śniło mi się, że idę do pokoju Pedra. Nie, nie, nic takiego!

Miałam tylko zadbać, żeby nie polizał słoika z kremem do rąk, to znaczy wieczka z tego słoika. Nie, uff, to przecież kompletny absurd!

Chodź, Unni, pójdziemy do Pedra.

Jordi stał na progu i patrzył pytająco na Unni. Jak mogła najlepiej, wyjaśniła mu, o co chodzi, a on pospiesznie narzucił na siebie ubranie, niezbędne do złożenia wizyty.

Wszyscy troje zastukali do pokoju Pedra, ale nikt im nie odpowiedział. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc weszli. Pedra nie było.

– Nie podoba mi się to – rzekł Jordi.

– Ani mnie – westchnęła Flavia. – To był okropny glos. Musiałam go posłuchać.

W tym samym momencie na korytarzu ukazał się Pedro z dziwnym bukietem w dłoni. Jakieś chwasty, źdźbła zeszłorocznej trawy, gałązki ostów, a w tym wszystkim tylko jeden żałosny kwiat bliżej nieokreślonego gatunku.

– To ty jesteś tutaj, Flavio? – zdziwił się Pedro jakimś zachrypłym głosem i podał jej bukiet. – To dla ciebie!

Jordi natychmiast się zorientował, o co chodzi, i klasnął w dłonie.

Pedro drgnął i obudził się. Trzeba było dłuższej chwili, by mogli sobie wszystko wytłumaczyć.

Weszli do pokoju Pedra, gdzie ten opowiedział przyjaciołom o swoich snach. O wieczku, które kazano mu wyrzucić. O planach zamordowania Unni i Jordiego.

– Dzięki Bogu za to, że jesteś takim szlachetnym gentlemanem w służbie hiszpańskiego króla i za twoje czyste serce, które pozwala ci czynić jedynie dobro. Gdyby na twoim miejscu był ktoś inny, mogłoby się to dla nas źle skończyć.

– Tak – westchnęła Unni. – Domyślamy się chyba, kto za tym stoi. To zaczyna być denerwujące. Ale przynajmniej wiemy, że szukają tego srebrnego pudełka ze skrzyni.

– Owszem, a poza tym ja nie mam żadnego kremu do rąk – roześmiał się Pedro. – A już zwłaszcza w srebrnym pudełeczku. W dzisiejszych czasach używa się chyba plastiku do takich celów. Tylko co my zrobimy z tym fatalnym srebrnym puzderkiem? Ja już i wcześniej miałem ochotę je wyrzucić, ale to mogłoby być niebezpieczne. Co o tym sądzicie?

Zastanawiali się długo.

– Moglibyśmy je ponownie zakopać – rzekł w końcu Jordi. – Tak jak sobie życzył don Felipe. Ale czy w ziemi będzie wystarczająco bezpieczne?

– A może cisnąć je gdzieś do jakiegoś głębokiego jeziora? – zaproponowała Flavia.

Pedro potrząsał głową.

– Żaden z tych sposobów nie jest wystarczająco pewny. Ktoś może je znaleźć, a wtedy mnisi natychmiast się zjawią. Zresztą… jest coś, o czym zapomniałem wam powiedzieć. Pamiętacie tego pasterza kóz, z którym Elio i ja musieliśmy tak długo rozmawiać?

Owszem, pamiętali.

– Otóż on powiedział coś o starej posiadłości. Że mianowicie nikt nie chce tam mieszkać ani nawet przechodzić w pobliżu, bo tam okropnie straszy. Ktoś widział ubranych na czarno mnichów, chodzących po dziedzińcu, jakby czegoś szukali. A ci, którzy odważyli się tam zamieszkać, mieli koszmarne sny, w których ktoś wciąż kazał im kopać!

– Nie brzmi to przyjemnie – westchnęła Flavia. – Wygląda na to, że pudełko ma dla mnichów wielką wartość.

Nieoczekiwanie Unni zaczęła podskakiwać na swoim miejscu.

– Tak, to wszystko z pewnością się zgadza, ale czy nie dostrzegacie drugiego aspektu całej sprawy? Mam na myśli rycerzy!

Jordi i ja widzieliśmy ich przecież przed wieczorem na brzegu, ale nie zbliżyli się do nas. I nie przybyli, kiedy wcześniej Jordi ich wzywał. Od jakiegoś czasu trzymają się od nas z daleka. Otóż od tego czasu, kiedy opuściliśmy posiadłość! Czy przypadkiem nie srebrne pudełko jest tego powodem? Może rycerze nie mogą się do niego zbliżyć?

Wszystkich poraziła ta myśl.

– Jordi mógłby być zdrowy – mówiła Unni.

– Nie zaszkodziłoby spróbować – zgodził się Pedro. – Tylko jak mamy to zrobić?

Flavia miała propozycję. Gdyby tak ona i Pedro zabrali skrzynię do samochodu i odjechali dość daleko stąd, a Jordi i Unni mogliby znowu pójść nad rzekę?

Pedro wyjrzał przez okno. Znajdowali się już dość daleko na północy. W północnych Niemczech wiosenny ranek budził się wcześniej niż w Hiszpanii.

– Czy ktoś chciałby się jeszcze przespać z godzinkę lub dwie?

Nikt nie chciał. Zdecydowali, że śniadanie zjedzą, kiedy się znowu spotkają, i poszli, żeby się ubrać. Po długim odrętwieniu spowodowanym chorobą Jordiego nareszcie mogą działać.

Unni i Jordi stali na brzegu rzeki w bladym świetle poranka.

Panowała zupełna cisza, żadnego ruchu. Tylko ptaki już się pobudziły; jakiś skowronek wysoko nad polami dawał wspaniały koncert.

Unni spoglądała ukradkiem na Jordiego i zdawała sobie sprawę, że on bez pomocy chyba nie zniesie czekającej go podróży. Jego organizm już po prostu nie był w stanie się bronić. W ciągu ostatnich dni ten młody mężczyzna bardzo stracił na wadze, wydawało się, jakby i krew opuściła jego ciało. Trzymał się jeszcze tylko siłą woli, ale Unni wiedziała, że sam zdaje sobie sprawę, jak z nim źle.

– Wezwałeś ich?

– Tak.

Wyczuła napięcie, nadzieję i bezradność, zawarte w tym prostym słowie.

Rycerze nareszcie przybyli. Bezszelestnie. Nagle ukazali się na tych swoich, jakby tańczących, koniach.

Oboje odetchnęli z ulgą. Ale czy rycerze potrafią pomóc Jordiemu?

Unni nie mogła uczestniczyć w prowadzonej bez słów rozmowie, ale Jordi powtórzył jej potem wszystko.

Tak jest, odgadła właściwie. To owo niebezpieczne pudełko trzymało ich z daleka. Jego zawartość stworzył sam Wamba, a przypieczętował to jeszcze solidnym zaklęciem. Dobrze zrobili, że go nie ruszali.

Jordi zapytał, co powinni z tym pudełkiem uczynić.

Powinni mieć je pod kontrolą. Nie słuchać niebezpiecznych poleceń w snach, pudełeczko musi przejąć znający się na leczeniu Antonio. Zawartość jego bowiem to zła, bardzo zła energia, a energii zniszczyć się nie da, ale Antonio już będzie wiedział, jak się jej pozbyć.

Jordi nie bardzo to rozumiał, ale obiecał zrobić, co kazali.

Potem poprosił, by przywrócili mu zdrowie, i wtedy rycerze podjęli długą dyskusję, której treści Jordiemu nie przekazali. W końcu stary don Federico de Galicia zwrócił się do niego i rozpoczął się nieco dziwny dialog:

„Ten wstrętny Wamba był niestety potężnym czarownikiem, był czarnoksiężnikiem najwyższej rangi, jeśli chodzi o brutalność i siłę uderzenia – przekazywał don Federico z przykrością. – Naprawdę potraktował cię strasznie, nasz opiekunie i nadziejo. Nie dysponujemy aż tak wielką siłą, by pokonać jego złe zaklęcia. Ale rozważaliśmy pewną możliwość…”

„Tak?”

„Był ktoś równy mu w magicznej sztuce”.

„Urraca”.

„Tak jest. Więcej nie możemy wam pomóc. Musicie myśleć”.

„To nie takie łatwe – westchnął Jordi. – Czy nie możecie mi dać jakiejś wskazówki?”

„Nie. Jesteśmy zobowiązani do milczenia. Jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że o czymś zapomnieliście”.

Jordi natężał umysł. Don Federico z troską potrząsał głową.

Potem wszyscy ukłonili się Unni z prawdziwie rycerskim szacunkiem, a ona dygnęła z pochyloną głową.

Kiedy podniosła wzrok, rycerzy nie było.

Oboje z Jordim powoli wracali do hotelu w ten wczesny wiosenny poranek. Trzymali się niemal kurczowo za ręce, modląc się o przypomnienie tego, o czym zapomnieli.

Загрузка...