Inteb tak niecierpliwie rwał się do dzieła, że obudził Asona już o pierwszym brzasku. Wytrząsnął go z posłania, zdzierżył pełne wyrzutu spojrzenie milczącej Naikeri i poprowadził przyjaciela przez chłodny świt. Na wschodzie jaśniała gwiazda poranna. Zatrzymali się w miejscu, gdzie leżały w bezładzie wielkie bloki kamienia. Inteb podszedł do najbliższego, obejrzał go ze wszystkich stron, podkopał się nawet podeń jak pies. Ason przyglądał się temu z uśmiechem, przysiadł obok i ziewnął szeroko.
— I co widzisz? — spytał Egipcjanin.
— Kamień.
— I tyle tylko, ale to nic dziwnego, bo jesteś wojownikiem. Potrafisz zatem ocenić szybko, czy twój przeciwnik dobrze włada mieczem. Tak samo ja umiem wejrzeć pod powierzchnię kamienia. Pamiętasz mury Myken i Lwią Bramę?
— Nigdy ich nie zapomnę. Pamiętani też, kto je zbudował.
— Jam to uczynił, tak i teraz wiesz, że mówię prawdę. Zauważ, jak te wielkie głazy tkwią w ziemi. Zupełnie tak, jakby na nas czekały.
— Wielka to zagadka.
— W żadnym przypadku. W Egipcie widujemy to samo. Często pod powierzchnią ziemi kryje się skała, wystarczy zedrzeć wierzchnią warstwę. Tutaj zrobiły to za nas wiatry i deszcze. Spójrz na te ostre krawędzie i drobne rysy.
— Nic mi nie mówią.
— A mi mówią wiele. Skała ma słoje jak drewno i gdy uderzyć w nią umiejętnie, tak samo się rozszczepi. Weźmiemy te dwie największe kolumny i nadamy im stosowny kształt, a potem zabierzemy do grodziska. Osadzimy je zaraz za kamieniem obrad. Wszyscy będą je podziwiać i zastanawiać się, jak te głazy tam zawędrowały.
— A jak tam zawędrują? — spytał Ason patrząc sceptycznie na olbrzymie bloki. Wiedział, że muszą być niesamowicie ciężkie.
— Sposobem, Asonie. Tym samym, dzięki któremu wyrosły mury Myken. Zaczniemy jeszcze dzisiaj.
Ason położył się na chłodnym jeszcze po nocy kamieniu. Drzemał, Inteb zaś krążył między głazami niczym myśliwy tropiący zwierzynę. W końcu obudził Asona krzykiem i podprowadził do długiego, wysokiego do piersi bloku kamienia.
— To jest to — powiedział klepiąc obiekt. Ason spojrzał nań pytająco.
— Jesteś wspaniałym budowniczym, Intebie, nikt temu nie zaprzeczy, ale co można uczynić z głazem wielkim jak okręt? W murach Myken nie ma czegoś tak dużego.
Inteb uśmiechnął się i skłonił Asona do wejścia na górę. Głaz faktycznie przypominał sporą galerę: nie tylko wielkością, ale i zarysem. Wybrzuszał się pośrodku, zwężał na końcach. Inteb obmierzył go krokami.
— Długi jest na pięciu ludzi, a może nawet dłuższy — stwierdził z zadowoleniem. — Wierzch ma płaski i niewiele trzeba go będzie wygładzać. Miejmy nadzieję, że od spodu wygląda podobnie. Pozostanie jeszcze naprostować boki i usunąć ten wielki występ.
— Starczy nam życia? — spytał z niedowierzaniem Ason. — Chcesz ruszyć te kamienie bez narzędzi? Czy to możliwe?
— Zrobię to, Asonie. Jeśli zapragniesz, zrobię to nawet dzisiaj.
Ason tylko pokiwał głową, ale gdy pojął w końcu, że to nie żart, krzyknął z radości i porwał Inteba w ramiona.
— Jeśli faktycznie możesz to uczynić, wielce ułatwisz mi sprawy. Ustanowię tu moje królestwo. Yerni jeszcze tego nie wiedzą, ale świta dla nich nowy dzień.
— Będę potrzebował wszystkich silnych mężów do pomocy. I kamieniarzy z grodziska.
— Bierz ich wedle potrzeb. Rozkazuj w moim imieniu.
Wrócili do grodziska, zjedli trochę i popili, uzgodnili plany. Naikeri obsłużyła ich na wzgórku przed domostwem. Słuchała rozmów, ale nic z nich nie pojmowała. Potem Ason nałożył świeżo wypolerowaną zbroję i poszedł zebrać ludzi. Inteb nakreślił patykiem na ziemi kilka rysunków i poszedł szukać miejscowego kamieniarza.
— Twoje imię? — spytał. Starszy mężczyzna obejrzał się przez jedno ramię, potem przez drugie, a gdy upewnił się, że to o niego chodzi, wbił spojrzenie w klepisko i Inteb musiał powtórzyć pytanie, tym razem ostrzejszym tonem. Mężczyzna ścisnął zniekształcone pięści.
— Dursan — odparł niechętnie.
— Kto jeszcze tu potrafi obrabiać kamienie?
Dursan rozejrzał się, jakby szukał czyjejś pomocy, nie rozumiał bowiem zbyt dobrze tego śniadoskórego przybysza. Ale niczego ani nikogo nie wypatrzył. Wybąkał, że jest jeszcze dwóch, którzy pomagają mu w pracy. Inteb posłał po nich. Czekając, przesunął dłońmi po błękitnym kamieniu, który Dursan akurat obrabiał.
— Skąd pochodzi? — spytał. — W okolicy takich nie ma.
— Z daleka.
— To wiem, inaczej bym nie pytał. A teraz zbierz myśli i powiedz więcej.
Nagabywany Dursan zeznał w końcu, że błękitne kamienie przywozi się z dalekiej góry, gdzie jest ich dużo. Trudno je jednak ruszyć z miejsca. Jeden silny wojownik musi wziąć ze sobą pięciu mężów, zaciągnąć kamień na kłodach na brzeg, a potem załadować na solidną tratwę. Później zwykle długo trzeba wiosłować, by wypłynąć z zatoki, a następnie podążać wzdłuż brzegu. Jest to trudne, bo ocean burzy się w różnych porach roku. Podróż dobiega końca u ujścia pewnej rzeki. Z opowieści wynikało, że dalszy transport przebiega w górę nurtu owej rzeki, dalej lądem i znów rzeką, tym razem z nurtem. Tą drugą była rzeka Avon. Przepływała niedaleko grodziska. Inteb zastanowił się, jak ważne muszą być owe kamienie dla tubylców. Tyle pracy…
— Ale czemu właśnie z tamtej góry? — spytał. — Bliżej też musi być sporo dobrego kamienia.
— Zawsze tak robiono. Oni też tak robili, póki ich nie przegoniliśmy. To było za czasów mojego ojca.
— Oni?
— Donbaksho. Wypasali tu bydło, ale nie wiedzieli, jak walczyć. Teraz my mamy bydło, a oni dają nam ziarno. Handlowali tutaj, teraz my tu handlujemy. Zawsze trzymali straż na szczycie góry, tej od kamieni, i patrzyli, czy Albi nie płyną rzeką Domnann. Widać stamtąd cały kanał. Teraz Albi przypływają do nas z brązem i złotem, i handlują z nami. Nie musimy wystawiać straży na górze. — Dursan chrząknął z satysfakcją. Znaczy, Yerni byli lepszymi wojownikami. Potem pokazał na wielki kamień niemal całkowicie zagrzebany w ziemi. — Widzisz, to nasz kamień narad. Wiesz, jak się tu znalazł? Mój ojciec to zrobił. To był najwyższy stojący kamień plemienia Donbaksho, wszyscy przychodzili, żeby go dotknąć i zobaczyć. Mój ojciec wykopał dół, przewrócił kamień i pogrzebał go. Teraz stoimy na nim, stoimy na Donbaksho.
Niebawem przyszli obaj pomocnicy kamieniarza, zaś pierwsi wojownicy zaczęli opuszczać swoje mieszkania i schodzić na dół.
Zaroiło się jak w mrowisku. Yerni wymachiwali toporami i przygładzali wąsy, kobiety krążyły w pewnym oddaleniu ciekawe, jaki też może być powód takiego rozgardiaszu w środku dnia. Mykeńczyk obszedł wszystkich i łomocząc mieczem w drzwi wezwał na naradę, tak więc przybyli. Ci, którzy mieli własne kamienie, siedli w ich cieniu lub przytulili się do chłodnej powierzchni, bo dzień był upalny. Ason zjawił się na czele oddziału odzianych w brąz Mykeńczyków i jak zwykle przyciągnął wszystkie spojrzenia. Podprowadził wojowników do kamienia narad, za którym ich rozstawił, sam stając przed nim. Gdy uniósł miecz, gwar rozmów ucichł z miejsca.
— Stoję przy kamieniu narad i chcę wam coś powiedzieć. Zobaczycie dziś coś, czego jeszcze nie widzieliście. Zobaczycie dziś cud, o którym będziecie opowiadać swoim dzieciom. One opowiedzą także swoim dzieciom i tak dalej bez końca. Zobaczycie, jak robi się coś, co nie jest do zrobienia. A gdy to już się stanie, to powiem wam coś, czego jeszcze nie słyszeliście.
Tłum zaszemrał, zakołysał się. Nikt nie pojmował, o czym mowa, ale wszyscy bardzo chcieli ujrzeć to coś. Poznali już nieco Asona i jeśli on twierdził, że coś zrobi, należało mu wierzyć. Ponownie uciszył okrzykiem tłum.
— Idźcie za mną — powiedział i skierował się do wyjścia z grodziska. Mykeńczycy pomaszerowali za nim, Yerni nie kazali na siebie czekać. Ruszyli hałaśliwą ciżbą, kobiety, dzieci i drwale pociągnęli w ogonie pochodu. Nawet druidzi nie wytrzymali i też poszli sprawdzić, co to za nowy pomysł. Ason zaprowadził całe towarzystwo na pole kamieni, wspiął się na ten jeden wybrany przez In-teba. Egipcjanin też wszedł na górę i poprosił Dursana, aby ten podał mu ciężki odłamek głazu.
— A teraz słuchajcie Inteba, który zrobi to, co mi obiecał.
Inteb przekulał nogą okrągły i zielonkawy kamień i wskazał nań palcem. Wszyscy wojownicy posłusznie wbili wzrok w otoczak.
— To jest maul! — zawołał, a ludzie przepychali się i wyciągali szyje, jakby nikt tu w życiu nie widział kamienia. — To twardy kamień, twardszy niż inne. Wasi kamieniarze obrabiają za jego pomocą inne kamienie. Robią to tak.
Schylił się, uniósł odłam, a ważył on jedną trzecią tego, co sam Egipcjanin, i puścił. Rozległ się znajomy huk. Inteb przetoczył ciężar na bok i zebrał na palec trochę białego pyłu.
— Właśnie tak to się dzieje. Za każdym razem, gdy twardy kamień upadnie na biały kamień, ten drugi kruszy się trochę. Wieloma uderzeniami można go wygładzić, wyżłobić albo nawet wydrążyć. Zawsze trwa to wiele dni. Ale koniec z tym, od dzisiaj zaczniemy pracować po nowemu. Powoli przeszedł całą długość głazu w jedną stronę, potem z powrotem, następnie wskazał na wielki monolit.
— Dzisiaj rozłupiemy go na pół. Ja i wojownicy. Gdy zaciągniemy go do grodziska, stanie się on kamieniem Asona. Obrobimy go i ustawimy. Żaden wojownik nie miał jeszcze równie wspaniałego kamienia. To będzie dopiero początek, ale teraz zajmiemy się tylko tym głazem…
Ktoś się roześmiał. Ason skoczył do przodu i wyciągnął miecz ku gapiom, aż co bliżsi się cofnęli.
— Inteb mówi w moim imieniu — zawołał gniewnie. — Jego słowa to moje słowa. Jeśli ktoś się z niego śmieje, ze mnie się śmieje. Zetnę głowę każdemu, kto będzie się ze mnie śmiał. Słyszycie?
Usłyszeli i zrozumieli. Kobiety zakryły twarze, sporo dzieci uciekło. Mężczyźni zostali, byli przecież wojownikami, ale twarze mieli teraz, nomen omen, kamienne.
— Będę potrzebował tylko najsilniejszych — powiedział Inteb z zapadłej ciszy. — Każdy wojownik weźmie zielony kamień. Im będzie silniejszy, tym większy kamień sobie wybierze i tym większego zaszczytu dostąpi. Kilka kamieni już tu jest, a Dursan szuka następnych.
Skoro w grę zaczęły wchodzić siła i honor, wojownicy zatknęli topory za pasy i przystąpili do wyszukiwania jak największych „narzędzi". Większość otoczaków w pobliżu nie nadawała się do niczego i mężowie musieli je wyrzucać. Głośno przeklinali, ale w końcu wszyscy wrócili z zielonymi odłamkami. Gdy zebrała się już grupa ponad dwudziestu stosownie wyposażonych wojowników, Inteb kazał przerwać poszukiwania.
— Więcej się nie zmieści. Nigdy jeszcze nie spotkało was większe wyróżnienie.
Wspięli się za nim na górę, przechwalając się swą zręcznością i siłą. Przy pomocy Mykeńczyków Inteb ustawił Yernich w jednej linii wzdłuż krawędzi. Stali ramię przy ramieniu. Słuchali Egipcjanina i ze wszystkich sił próbowali pojąć jego słowa. Zadanie było proste, ale Yerni nigdy jeszcze nie pracowali w zespole, nie wiedzieli, że można zjednoczyć wysiłki grupy. Na górę podano małe kamienie, każdy wielkości pięści, i za ich pomocą wojownicy ćwiczyli uderzenie tak długo, aż wykonywali je prawie jednocześnie. Inteb wyrysował węglem drzewnym dwie linie, obie biegły przez całą długość głazu, pierwsza odległa o krok od drugiej. Niektórzy zaczęli narzekać na zmuszanie mężów do tak głupich zajęć, ale nikt się nie śmiał. Inteb cierpliwie powtarzał instrukcje, chociaż z wolna zaczęła łapać go chrypka.
— Właśnie, wszyscy stają stopami na tej linii. Nie przed czy za, ale dokładnie na linii. Dobrze. Unieście kamienie nad głowę… trzymać, aż powiem… potem, wszyscy w tej samej chwili… puścić!
Kamyki zagrzechotały nierówno, nie wszystkie trafiły w linię, część stoczyła się aż na ziemię. Mykeńczycy odsunęli gapiów, ale paru chłopców pobiegło zebrać kamyki i podać je z powrotem na górę. Przynajmniej oni bawili się dobrze.
— Nie, niech tam zostaną — powiedział Inteb. — I wyrzućcie pozostałe. Teraz weźmiemy zielone.
Wojownicy ożywili się i sięgnęli po większe ciężary. Osobliwy to był widok, ponad dwudziestu spoconych mężów, każdy tulący spory kamień do piersi. Tłum ucichł.
— Unieść! — zawołał Egipcjanin i szereg posłuchał. — Trzymać! — Niektórzy byli wolniejsi, a jeden nawet upuścił sobie kamień na stopę i zaklął. — Jeszcze wyżej! A teraz… puść!
Zadudniło, wojownicy odskoczyli.
Nic się nie stało.
— Nie dość dobrze, nierówno, nie na samej linii! — Inteb przekrzyczał szmer tłumu. — Albo zrobicie to jak trzeba, albo nic z tego nie będzie, bydlaki. Unieść razem, trzymać razem, puszczać razem… puść!
I znów bez efektu. Tubylcy zaczęli się burzyć i Mykeńczycy musieli dobyć broni, a Ason zaczął krążyć za plecami wojowników.
— Psie syny! — krzyczał. — To trudniejsze niż zabijanie. Tu trzeba się postarać, albo zatłukę was wszystkich. Nie żartuję.
Zmusił ich jakoś, by sięgnęli po kamienie. Protestowali głośno, ale posłuchali. Płazem miecza Ason potraktował jednego, który próbował się odwrócić, przeklął wszystkich w trzech językach. Poskutkowało.
— Nad głowę! Dalej, gównojady! — zawołał. — Jeszcze wyżej, trzymać, wszyscy, co mówię!? I równo, wszyscy razem, bo teraz kamienie mają spaść dokładnie na linię… Teraz!
Pomagając sobie wrzaskiem, Yerni puścili ciężary i głaz zadrżał.
Z jękiem, chrzęstem i hukiem pękł dokładnie wzdłuż wyrysowanej przez Inteba linii. Wielki odłam runął na ziemię, pod stopy rozkrzyczanego tłumu.
Wojownicy patrzyli ogłupiali na swoje dzieło.
Wojownicy nie wierzyli własnym oczom. Skała pękła, ale czemu? Przecież nie za sprawą dwudziestu mężów, z których każdy upuścił swój kamień. Taki związek był nie do zaakceptowania. Łatwiej było już uznać, że to grom spadł z nieba. Tubylcy widzieli szczątki zwierząt i drzewa połamane od uderzeń piorunów, znali wielką moc błyskawic. Znali też własną siłę, a ta nie kojarzyła im się nijak z kruszeniem skał. Zeskoczyli na dół, odepchnęli tłum, z otwartymi ustami zaczęli oglądać świeżą biel w miejscu pęknięcia, zbierali odłamki i przypatrywali się im, próbowali nawet je rozgryzać, jakby mogło kryć się w nich coś tajemniczego, niewidzialnego dla oka. Jednak były to tylko kamienie i nic ponadto. Nie dawały się złamać w żaden sposób.
— Słuchajcie! — zawołał Ason stając samotnie na głazie. — Oto dzień wart zapamiętania. Dzisiaj rozłupano wielki kamień Asona. Rozpalimy wielkie ognisko, upieczemy woły i owce, wypijemy, a wszyscy wojownicy zasiądą przy moim boku.
Propozycja spotkała się z rykiem aprobaty.
— Dziś wieczorem zostanę nowym wodzem grodziska, które zwać się teraz będzie Dun Ason.
Rozległy się jeszcze głośniejsze krzyki i tylko rodzina zgasłego przedwcześnie Uali spojrzała spode łba. Nowy wódz powinien zostać wybrany spośród nich. Nie odważyli się powiedzieć tego głośno, inni wojownicy bowiem mieli nadzieję na liczne zwycięstwa i zaszczyty, które staną się ich udziałem pod przywództwem Asona. On był tu najsilniejszy, był najgroźniejszym wojownikiem, a teraz wystarczyło jedno jego słowo, by pękły wielkie kamienie. Za takim wodzem-bykiem wszyscy pójdą nawet w ogień.
— Teraz zrobimy to samo z drugiej strony — powiedział Inteb uradowany, że znów może obrabiać głazy.
— Może raczej nie — mruknął Ason. — Starczy atrakcji na jeden dzień. Kobiety muszą przygotować ucztę, druidzi też mają sporo do roboty. Jutro wrócimy do pracy.
Nawet podczas nieobecności wojowników Donbaksho dostarczali do grodziska ziarno, a kobiety przygotowywały piwo, które za sprawą upałów fermentowało błyskawicznie w płaskich i szerokich garnkach. Obecnie chłodziło się w mrocznym i zimnym kącie. Przyciągnięto tłustą krowę i pierwszy rzeźnik grodziska, muskularny niewolnik, narzucił brudny od krwi skórzany fartuch, wziął do ręki kamienny młot i ugodził nim precyzyjnie w czaszkę zwierzęcia. Dwóch pomocników trzymało w tym czasie krowę za rogi. Ta padła natychmiast martwa i starsze kobiety rozcięły jej podgardle, aby złapać jak najwięcej juchy. Potem przywleczono jeszcze inne zwierzęta i przygotowania ruszyły pełną parą. Do wieczora było jeszcze daleko, gdy pierwsi wojownicy siedli już na swych miejscach i dobrali się do piwa.
Rytualnemu mianowaniu wodza przewodził druid Ne-med. Wciąż żywił sporo pretensji do Asona, ale starał się tego nie okazywać. Wdział swe najlepsze szaty i wysokie nakrycie głowy, które zwężało się ku czubkowi. Prawdziwe cudo pokryte złotem, długie na łokieć i ozdobione wzorami w linie i koła. Stanął między ogniskiem a Asonem, złożył ręce na piersi i poczekał, aż zgromadzenie umilknie. Potem zaczął swoje zawodzenie głosem wysokim, z początku matowym, potem coraz żywszym. Z wolna zaczął nawiązywać do tematu, przy czym wykorzystywał stare teksty, które zmieniał tylko tu i ówdzie. Jednak wojownicy i tak siedzieli zasłuchani i potakiwali, gdy słyszeli znane partie tekstu.
Grzmot i wycie wichru,
Skrzypienie i łomot,
Głuchy jęk pękającej skały,
Uszy puchną od takiego zgiełku.
Usłyszałem wielkie dudnienie,
Jakby tarcza o tarczę uderzyła.
Spadające topory, miażdżące topory
Skruszyły czaszki.
To z bitwy się wyłoniła.
Pieśni bohaterów,
Pieśń wojowników, szalejących ze złości,
Pojawili się groźni mężowie, wielcy wodzowie.
A pośrodku stał Ason,
Ason, jak orzeł szybki,
Ason, co wrogów patroszył, krew toczył,
Mąż z długim ostrzem, szarżujący byk.
I gdy się spotkali,
Gdy uderzył Ason,
Uali pękła głowa.
Pępek mu się otworzył.
Przy drugim uderzeniu
Rozpadł się na troje.
Nemed wciągnął powietrze głęboko i prawie jednym tchem wyśpiewał:
Czerwoni od krwi i szarzy od mózgów,
Odcięli
szczęki od głów,
głowy od szyj,
ręce od ramion,
nadgarstki od rąk,
pięści od nadgarstków,
kciuki od pięści,
paznokcie od kciuków,
nogi od bioder,
kolana od nóg,
łydki od kolan,
kostki od łydek,
stopy od kostek,
palce od stóp,
paznokcie od palców,
I rzucili kawałki ciał w górę,
Aż wzleciały jak rój pszczół,
I zabrzęczały w blasku słońca.
Tłum krzyczał i zaczął naśladować brzęczenie, które umilkło dopiero, gdy Nemed złapał oddech i raz jeszcze odśpiewał fragment o pszczołach. Reszta była podobna, powtarzała się niczym refren. Tubylcy słuchali tego z o wiele większym zainteresowaniem niż Ason, który nie widział żadnego sensu w opowiadaniu oczywistych bajek, skoro przecież i tak nikt nie dawał im wiary. Nemed długo budował napięcie, aż w końcu obrócił się i wskazał na Asona.
— Macie jakieś pytania? — krzyknął.
— Ja mam pytanie — stwierdził Ason i stanął przed łukiem. — Co szczególnego ma się dzisiaj zdarzyć? Czym ten dzień będzie różnił się od innych?
Ledwo to powiedział, innych dwóch druidów przyciągnęło szamoczącego się słabo mężczyznę. Zapewne jakiegoś jeńca. Ason nie zwrócił nań większej uwagi. Ustawiono go przed druidem i na dany znak puszczono, a Nemed wbił mu w plecy ostry sztylet. Ostrze dosięgło serca i jeniec padł wijąc się na ziemi. Po chwili znieruchomiał. Nie żył.
Gdy jeszcze konał, Nemed stanął nad nim i przyjrzał się uważnie położeniu kończyn. Ze śmiertelnych drgawek wróżyło się o wiele lepiej niż z chmur czy lotu ptaków. Druid musiał być zadowolony z tego, co dojrzał, wyprostował się bowiem i wskazał z szacunkiem na Asona. Zgodnie z obrzędem zdawał pytania i udzielał odpowiedzi. Był to wstęp do uczynienia Mykeńczyka wodzem-bykiem.
Dokonało się.
— Wstałeś wraz z jutrzenką, Egipcjaninie — zawołał Aias z kładki nad bramą, gdy Inteb wychodził z grodziska. Nad równiną snuła się jeszcze mgła, ptaki dopiero się budziły.
— W takim świetle można wyczytać w kamieniu rzeczy, których gdzie indziej nie dojrzysz.
— Wiem. To kwestia cieni.
Inteb zatrzymał się i ciekawie zadarł głowę.
— Jak na pięściarza sporo wiesz o obróbce kamienia.
— Jako niewolnik nauczyłem się wielu rzeczy, krzepki byłem i nie myślałem za wiele. Dopiero walka na pięści to odmieniła, ale przedtem pływałem na galerach, pracowałem też w kamieniołomie na wzgórzu Karatepe.
— Tam jest tylko piaskowiec — żachnął się Inteb. — Zębami można go rozłupać. Chodź ze mną, a pokażę ci, jak twardy jest prawdziwy kamień.
Poranne słońce rozproszyło opary i rozjaśniło powierzchnię głazu. Inteb krążył wokół niego i czynił jakieś znaki kawałkiem zwęglonego drewna. Aias przyglądał się i poziewywał; nie spał wcale tej nocy.
— Z tej strony pójdzie nawet łatwiej — powiedział Inteb. — Przede wszystkim tutaj kamień nie jest tak gruby i odłamie się gładko. Yerni wiedzą już, że to możliwe i może uda się ich zapędzić do wspólnej pracy.
— Bat ze skóry konia wodnego byłby dobrym argumentem.
— To działa tylko na niewolników i wieśniaków, Aiasie. Też mi ich brakuje. Gdybym chciał tak potraktować jakiegoś tubylca, skończyłbym z toporem w głowie. Myślę jednak, że przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie kogoś poszukać, może tych Donbaksho. Wystarczą silne ramiona i upór w codziennym powtarzaniu tej samej roboty.
Chłopcy wyganiający bydło na pastwiska dojrzeli Inteba przy głazie i wieść o tym szybko ściągnęła co trzeźwiejszych wojowników. Prym wiedli ci, którzy poprzedniego dnia nie mieli okazji pracować kamieniami. Ze śmiechem wspięli się na górę, zignorowali narzekającego na ścieranie znaków Inteba i niczym doświadczeni kamieniarze zaczęli oglądać zielone otoczaki. Gdy ekipa była już w komplecie i tłum zebrał się wkoło, Aias poszedł po Asona.
— Jedno cięcie z każdego boku — wyjaśnił im Inteb. — To opłacalna metoda, oszczędza siły i czas, ale nie każdy to potrafi. — To nie była przechwałka, tylko stwierdzenie faktu i Mykeńczyk dobrze o tym wiedział. — Kamień będzie szeroki u podstawy i coraz węższy ku szczytowi, podobnie jak świątynia Niweserre nad Nilem czy kolumny na podwórcu Sahure. To ciekawsza linia, wolę ją znacznie bardziej niż proste płaszczyzny. Zresztą, to i tak nie dla ciebie, twój kamień będzie żywy, jakby dopiero co wyrósł z głębi ziemi. Zaczynamy.
Tym razem wojownicy słuchali uważnie i starali się wszystko zrozumieć. Wiedzieli już, że porywają się na rzecz możliwą. Tłum cofnął się i obsiadł inne głazy. Aias pomógł Intebowi ustawić stosownie ludzi i skoordynować ich działania. Ćwiczenie z kamykami zajęło o wiele mniej czasu niż poprzednio. Gdy kazano im podnieść maule, jeden z wojowników krzyknął „Ason abu!", inni przyłączyli się do zawołania.
Unieśli ciężary wysoko. Gdy padła komenda, opuścili je jednocześnie.
Skata pękła z suchym trzaskiem i wielki złom runął na ziemię.
Widzowie zamarli. Pamiętali, ile razy trzeba było uderzać wczoraj, nie oczekiwali tak szybkiego efektu. Potem wybuchnęli krzykiem i pobiegli obejrzeć cudo. Między pokruszonymi odłamkami leżała gotowa kolumna.
— Teraz musimy ją ruszyć — powiedział Inteb. — Żadnych uczt dzisiaj, musimy skończyć, co zaczęliśmy.
— Będzie, jak mówisz — zgodził się Ason. — Ale nie pojmuję, jak zamierzasz dźwignąć tę górę.
— Ty nie, a ja tak. Dlatego ci służę. W Egipcie pracujemy w kamieniu od niepamiętnych czasów. Najstarsze zapiski nie mówią, kiedy to się zaczęło. Nikt inny nam nie dorównuje, a mało kto dorównuje mojej sztuce. Jednak muszę mieć dobry materiał i ludzi do pracy.
— Tych jest dosyć. Wojownicy kłócą się o miejsca. Zmęczą się w końcu i znudzą, ale znajdziemy następnych. Masz na to moje słowo. Czego jeszcze potrzebujesz?
— Tego akurat nie ma na tej bezdrzewnej równinie. Pni grubych jak twoja noga albo i grubszych. Wielu, naprawdę wielu. I jeszcze lin. Więcej lin niż widziałem dotąd na tej wyspie.
— O drewno jest łatwo. Całe grodzisko zrobiono z bali, a nad bramą są całkiem długie dźwigary. Potem możemy rozebrać jeszcze ściany i podłogi. Kiedy będą ci potrzebne?
— Jak najszybciej.
Następne polecenia wszyscy przyjęli z radością. Wszyscy, prócz cieśli i Naikeri. Klęła i ciskała przedmiotami w ludzi, którzy przybiegli rozbierać ściany mieszkania. Ucichła dopiero wtedy, gdy Ason kazał się jej wyprowadzić razem z majątkiem. Cieśle nie pomagali, niektórzy z nich wznosili to grodzisko w pocie czoła. Jednak dzieło zniszczenia postępowało, chociaż nie było to proste burzenie, a planowy demontaż.
Inteb kierował tymczasem kopaniem jam pod głazem. Jak wszędzie, tak i tutaj, pod cienką warstwą gleby zalegała wapienna skała, którą trudno było usunąć. Trzeba było sięgnąć po ostre, jelenie rogi, potem wybierać przeszkodę po kawałku. Proces powtarzano aż do skutku. Gdy przyniesiono pierwsze kłody, otwory były już gotowe. Belki spoczęły na uszykowanych kamieniach.
— Posłużą za dźwignie — wyjaśnił Inteb. — Nie musisz wiedzieć czemu, ale tak już jest, że dźwignia zwiększa siłę mięśni i pozwala przemieszczać ciężary, których innym sposobem byś nie ruszył. Teraz podniesiemy kamień. Powoli. Co uniesiemy go trochę, to podeprzemy tymi krótszymi kłodami. Potem przesuniemy je pod nim i to będzie pierwszy krok. Do roboty.
Raz jeszcze korzystając z pomocy Aiasa, Inteb pokazał wojownikom, jak mają chwycić belki i wyjaśnił, czego od nich oczekuje. Aias i dwaj Mykeńczycy przygotowali kliny. Do ich wciskania Yerni byli zbyt powolni i nierozgarnięci.
Przy trzech dłuższych drągach było dwunastu ludzi, ośmiu przy czterech krótszych. Czekali niecierpliwie, aż Inteb skończy ostatnie przygotowania. Potem, na rozkaz, zawiśli na kłodach, jednak nierówno, pchając czasem w złym kierunku. Jedna z belek okazała się przegniła i pękła, a kilku ludzi spadło na ziemię. Zastąpiono ją inną, wyjaśniono wszystko raz jeszcze, sześciu Mykeńczyków pokazało nawet, jak prawidłowo obciążyć drąg. Yerni popluli w dłonie i spróbowali raz jeszcze.
Tym razem głaz zadrżał wyraźnie i wkoło podniosła się wrzawa. Wciśnięto kliny i praca ustała, bo każdy chciał obejrzeć powstałą szczelinę. Z niedowierzaniem wsuwano tam dłonie, łapano nawet spłoszone żuki i inne owady. Inteb poczekał, aż tubylcy się napatrzą i zagonił ich z powrotem do roboty. Nowe, wyższe podpory dźwigni ustawiono bliżej i po jakimś czasie skała wyraźnie oddzieliła się od podłoża.
— Starczy! — krzyknął Egipcjanin. — Podajcie mniejsze kłody!
Yerni bali się podejść zbyt blisko do głazu. Byli pewni, że przy lada dotknięciu runie na ziemię lub wręcz się przewróci. Aias i Mykeńczycy musieli wsunąć kłody pod spód, aż wystawały z obu stron przyszłej kolumny dwoma regularnymi szeregami okrągłych pni.
— Teraz powoli — zawołał Inteb. — Po trochu będziemy go opuszczać. Nie od razu, bo wtedy zmiażdży rolki i będziemy musieli zaczynać od nowa.
Trzeszczące drągi znów uniosły monstrualny ciężar i kliny zostały wyjęte. Gdy zniknął ostatni, brzemię przejęły pnie. Jęknęły, kilka pękło skutkiem nierówności podłoża, inne jednak trzymały.
Inteb nie chciał marnować czasu i protestował, gdy Yerni rozbiegli się, aby podziwiać dzieło z różnych stron. Jednak na próżno. Przyklękali, żeby zajrzeć pod głaz, dziwili się widząc światło po drugiej stronie prześwitu. Ostatecznie Egipcjanin zdołał nakłonić ich, aby ułożyli kolejne bale przed cieńszym końcem głazu, a sam wspiął się na górę. Ason zaraz do niego dołączył.
— Teraz ruszymy kamień — rzekł Egipcjanin. — Dzisiaj tylko o kilka kroków, aby pokazać wam, że to możliwe i byśmy jutro rano mogli ruszyć z nim do grodziska. Dajcie tu żerdzie.
Tym razem zahaczono je pod grubszym końcem. Na dany znak wojownicy zawiśli na balach i kamień zadrżał.
— Raz jeszcze, mocniej!
Zaparli się z całych sił i głaz nasunął się na kolejną kłodę, potem na następną. Przeniesiono drągi i powtórzono manewr. Ostatnia kłoda wyjrzała z wolna na światło dzienne. Głaz został przesunięty o dwukrotną rozpiętość rąk mężczyzny.
— To początek drogi — stwierdził z dumą Inteb.
Wiadomości o tym, co dzieje się w Dun Ason, szybko dotarły do innych szczepów, potem do przemieszkującego w lasach plemienia Donbaksho, a nawet do odizolowanych osiedli Albich. Trwała akurat sucha pora roku, zboża już zebrano i zwierzęta miały co jeść, zatem nic nie stało na przeszkodzie, aby wybrać się i obejrzeć ten nowy cud świata. I wielu to czyniło. Codziennie wkoło głazu zbierał się spory tłum gapiów, nigdy też nie brakowało ochotników do pomocy. I bardzo dobrze, transport Asonowego kamienia wymagał bowiem ogromnego wysiłku.
Wyrównano drogę wiodącą z równiny do grodziska, które schudło zresztą znacznie, drewniane bale były bowiem niezastąpione przy niwelowaniu bagnistych zagłębień i wszelkich wybojów. Kamienny olbrzym wędrował obecnie najkrótszym szlakiem.
Zebrano wszystkie skrawki skóry pozyskanej z uboju bydła i dzikich koni, zrobiono z nich solidne rzemienne sznury i opleciono wkoło kamienia. Zbiegały się tworząc dwie grube i długie liny nasmarowane tłuszczem, by nie twardniały. Dodatkowe liny i splecione pędy roślin przymocowano na przodzie kolumny, by i tam móc zaprząc dodatkowych ludzi do pracy. Masa głazu była tak wielka, że można go było poruszyć, podważając skałę od tyłu, i równocześnie ciągnąć z przodu. Gdy ostatecznie kamień ruszył, pracowało przy nim tylu ludzi, iż Yerni nie potrafili ich wszystkich zliczyć.
— Ja też nie wiem, jak ich porachować — stwierdził Ason. — Czy naprawdę trzeba ich aż tylu?
— Tak — odparł Inteb spokojnie, chociaż nie pozbył się jeszcze wątpliwości. Czy tylu starczy? Przeliczał wszystko wiele razy i miał nadzieję, że szacunki są akurat-ne. — Aby ciągnąć kamień bez przystanków, potrzebować będziemy przynajmniej pięciuset ludzi przy linach.
— Niewyobrażalna liczba.
— Ja ją widzę. Jeden człowiek ma łącznie dwadzieścia palców, a pięciu ludzi ma sto palców. Potrzebujemy ich tylu, ile palców ma dwudziestu pięciu ludzi.
— To wciąż bardzo wiele.
— A będzie więcej. Do przetaczania głazu potrzebujemy ludzi, którzy będą przenosili kłody z tyłu do przodu, po dwóch na jedną. Wszystko musi być dokładnie zorganizowane. Ja będę czuwał nad ciągnącymi, Aias będzie pilnował kłód, a ktoś musi jeszcze jechać na kamieniu i nadzorować całość.
— To moje miejsce.
— Najwyższe miejsce, Asonie, nikt inny nie ośmieli się tam stanąć. Możemy zaczynać?
Chociaż przygotowania rozpoczęto o świcie, to właściwa praca ruszyła dopiero blisko południa. Inteb osobiście ułożył liny na drodze: chciał mieć pewność, że zostaną pociągnięte w odpowiednim kierunku. Przed głazem widniały liczne bale, z tyłu czuwali już ludzie wyznaczeni do przenoszenia następnych. Inteb dał znak Asonowi.
— Ruszamy.
Mężowie ujęli liny w dłonie, przerzucili je przez ramiona i zastygli w oczekiwaniu. Egipcjanin wdrapał się na górę, zerknął, czy szeregi stoją prosto i zaczął komenderować.
— Mocno trzymajcie liny. Pochylcie się. Nie ciągnijcie jeszcze, ale przenieście swój ciężar na liny. Poczujcie, jaki opór stawiają. Nie ciągnijcie dłońmi, one mają tylko trzymać liny, to wasze nogi mają pracować. Ugnijcie kolana i przygotujcie się, by na znak rozprostować kolana… Teraz!
Liny napięły się, bale pod głazem zaskrzypiały, ten zadrżał i ruszył.
Niektórzy upadli, inni odwracali się z ciekawością, jeszcze inni próbowali dalej ciągnąć, bez skutku, rzecz jasna. Ason kazał wszystkim stanąć spokojnie i powtórzono operację.
Po wielu nieudanych próbach udało się w końcu skoordynować wysiłki i kamień ruszył powoli. Krok za krokiem był coraz bliżej grodziska. Wyznaczeni ludzie uwijali się przenosząc kolejne kłody, ci przy linach stękali i pocili się, aż do chwili gdy Ason wpłynął na pokładzie tego osobliwego statku przez bramę. Zatrzymali się nad wykopem przygotowanym obok ogniska narad. Na dany sygnał liny zwiotczały i część ludzi padła wyczerpana na ziemię, inni zaś zaczęli dopominać się piwa.
Ason też przysiadł w cieniu osobistego kamienia i zjadł, co mu przyniosła Naikeri. Dziewczyna chciała porozmawiać o poszukaniu jakiegoś nowego mieszkania, ale zbył ją machnięciem dłoni. W tej chwili nic, tylko kamień miał w głowie.
— I co, działamy dalej? — spytał Inteba, który wygramolił się z dołu i opadł ciężko tuż obok.
— Tak, i to zaraz, póki zapał w ludziach nie osłabł. Sprawdzałem jeszcze raz wymiary. Wszystko się zgadza. Zauważ, że Dursan z pomocnikami zaokrąglili nieco podstawę, co ułatwi nam manewrowanie kamieniem, gdy osiądzie już w wykopie.
— A jak się tam znajdzie? Magia?
— Żadna magia. Sztuka. Jak widzisz, z tej strony zbocze jamy to rodzaj nasypu, z drugiej jest pionowe i wzmocnione kłodami, które nie pozwolą głazowi przewrócić się, gdy stanie już pionowo. Musimy powoli nasunąć go nad jamę, a gdy ciężar przeważy, sam obsunie się na dno.
— I będzie sterczeć do połowy schowany w ziemi.
— Dobrze to sobie wyobrażasz. Wtedy ustawię go całkiem pionowo przy drugim zboczu, gdzie trzeba będzie go przytrzymać, aż inni zasypią szybko stok kamieniami. Wtedy nasze dzieło będzie już bezpieczne. Twój pierwszy kamień. Pierwsza podpora kręgu Matki Ziemi, jak to tutaj nazywają.
Inteb dopilnował też, aby w miarę zbliżania się do jamy podsuwać pod głaz coraz większe kłody, tak by kamień znalazł się jak najwyżej nad powierzchnią gruntu. Egipcjanin z doświadczenia wiedział, że to niezbędne, obliczył też przedtem wszystko i teraz pilnował, aby kamień zbliżał się do wykopu lekko po kątem. To było trudniejsze niż zwykłe ciągnięcie i wiele przekleństw padło, nim Inteb poczuł się usatysfakcjonowany i kazał ruszać.
Cały czas trzymał jedną dłoń na skale. Gdy koniec zawisł nad wykopem, polecił na chwilę przerwać pracę. Przyniesiono dwa grube drągi i ułożono je na skraju wykopu zaraz po tym, jak usunięto przednią kłodę, aby nie spadła do środka. Znów kazał ciągnąć. Następna kłoda dotarła do drągów i zatrzymała się, kamień jednak sunął dalej. Tłum zaszemrał i cofnął się, gdy cieńszy koniec kolumny odskoczył w górę. Ludzie stojący przy linach uciekli zlęknieni, ale głaz osiadał, teraz już pod własnym ciężarem. Kłody strzelały jak źdźbła, aż nagle kamień runął i z wielkim hukiem uderzył w dno wykopu.
Ziemia zatrzęsła się, chmura kurzu przesłoniła na moment słońce.
Kamień sterczał nieruchomo niczym gigantyczny pochylony palec.
Niektórzy zaczęli radośnie tańczyć i śpiewać, jednak robota jeszcze nie była skończona. Inteb musiał uciec się do pomocy Aiasa, by wyciągnąć pomocników z tłumu i ustawić ich z powrotem na miejscu. Przyniesiono przygotowaną jeszcze poprzedniego dnia krzyżową podporę i położono ją przy stromym boku dołu. Była zrobiona z dwóch pni, przy czym pnie związano razem w miejscu przecięcia i wzmocniono jeszcze poprzecznymi drągami: krótszymi, tuż poniżej krzyżówki, i długimi na końcach. Właściwe ich umocowanie miało decydujące znaczenie. Dół podpory ulokowano w specjalnie wykopanych zagłębieniach.
Teraz Inteb musiał wykonać to, czego nikt inny tu nie potrafił. Z jednej strony głazu, trochę poniżej wierzchołka, umocowano ciężką kłodę drewna i poprowadzono od małej poprzeczki na górze liny, które objęły kłodę i po przejściu przez krzyżową podporę opadły na ziemię. Miały posłużyć do ustawienia konstrukcji. Wcześniej jednak dowiązano na szczycie liny nośne.
Podniesienie drewnianej ramy też nie było łatwe. Dwie grupy mężów ciągnęły za sznury obejmujące kłodę na szczycie głazu, inni podpierali pnie od dołu, najpierw rękami, potem za pomocą drągów. W końcu całość stanęła pionowo nad wykopem. Pierwszą wiązkę lin przymocowano do kłody i można było zaczynać.
Każdą z lin ciągnęło stu siedemdziesięciu pięciu ludzi. Jedne miały odciągać górę wspornika od głazu, drugie przesunąć kamień, aż do pozycji pionowej. Inteb sprawdził wszystko raz jeszcze.
— Jesteśmy gotowi — powiedział do Asona.
— Zaczynać.
Rama zaskrzypiała pod obciążeniem. Ludzie wiedzieli już, jak trzeba ciągnąć. Głaz poruszył się i wyprostował powoli.
— Stać! — krzyknął Inteb, gdy skała dotknęła pionowego zbocza. — Trzymać tak, nie ustawać!
Czekali, spoceni i drżący, aż Inteb podejdzie do głazu i dobędzie dziwnego instrumentu, który kazał wcześniej wykonać miejscowym rzemieślnikom. Nikt poza Egipcjaninem nie wiedział, do czego rzecz ma służyć. Było to małe i pełne wody drewniane korytko wydrążone w kawałku gałęzi. Z boku miało przymocowaną niedużą, pionową deszczułkę. Inteb przycisnął ją do kamienia i spojrzał na powierzchnię wody, która miała pokazać mu coś tajemniczego. Wszyscy dziwowali się tym zabiegom, nawet mężowie przy linach rozwarli ze zdumienia usta.
Inteb wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu, musiał jednak ustawić kolumnę pionowo jeszcze przed zasypaniem dołu. Lustro wody wystarczało za wskaźnik, szczególnie że wcześniej wyskalował urządzenie i wyżłobił stosowne znaczki na wysokości lustra wody. Najpierw kazał zakołysać kamieniem, potem obrócić go nieco w jedną stronę, w drugą. Wykrzykiwał polecenia, które Aias przekazywał dalej ubarwiwszy komendy przekleństwami. Słabsi opadli z sił, ale zaraz zastąpili ich następni.
— Teraz! — krzyknął w końcu. — Zasypywać dół!
Z krzykiem zaczęto wrzucać w dół kamienie, jakie tylko nawinęły się pod rękę. Wykop zapełnił się. Potem ubito jeszcze ziemię kłodami i dosypano kamieni dla wyrównania. Po drugim ubiciu gruntu Inteb kazał puścić liny.
Kolumna ani drgnęła. Stała pionowo i mierzyła w niebo, a jej cień zaległ nad grodziskiem. Czegoś takiego jeszcze tu nie było.
Zaraz po zmroku wzeszedł księżyc. W dole trwała już od dłuższego czasu wystawna uczta. Nowy blask z nieba wyzwolił jeszcze większy podziw dla kolumny i dla cienia, który ta rzucała. Najodważniejsi wojownicy podchodzili nawet blisko i dotykali skały. Ason stał oparty o nią plecami; w tej chwili nie bał się niczego. Przyniesiono mu tutaj piwo. Kobiety pojawiły się na uczcie tylko w roli służących, okazja była zbyt ważna, aby mogły świętować wraz z mężczyznami. Ason ignorował początkowo wzywający go głos, ale nie mógł udawać, że nie widzi Naikeri, gdy ta pojawiła się obok.
— Odejdź — powiedział i uniósł dłoń, aby uderzyć dziewczynę, gdyby chciała podejść bliżej.
— Musisz coś wiedzieć, coś ważnego.
— Innym razem.
— To ważne. Mam iść do ciebie czy poczekać poza kręgiem narad?
Ason skoczył, by ją złapać, ale uciekła. Zły odszedł za Naikeri od ogniska. Tam zatrzymała się i spojrzała mu w twarz. Pod ubraniem pęczniał coraz większy brzuch. Na ten widok Asonowi złość nieco przeszła, pomyślał o swym przyszłym synu.
— Mam wiadomość o Atlantydach — powiedziała Naikeri. — Chociaż to chyba nie takie ważne, jak twój kamień.
Ason zerknął przez ramię, by spojrzeć na kolumnę z nowej perspektywy. Że dziewczyna gada? I co z tego, one zawsze gadają.
— Co słyszałaś o Atlantydach?
— Wymaszerowali z doliny, żeby cię tutaj zaatakować. Prowadzi ich mój pobratymiec.
Po raz pierwszy od wielu dni Ason zapomniał na chwilę o kamieniu. Spojrzał uważnie na dziewczynę. Atlantydzi rzeczywiście wywietrzeli mu ostatnio z głowy.
— Powiedz wszystko, co wiesz.
— O, teraz chcesz mnie słuchać? Gadasz ze mną tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz, na co dzień traktujesz mnie jakbym była głupia niczym ten tam głaz.
— Mów o Atlantydach, kobieto — syknął Ason. — Będziesz się popisywać innym razem. Co zaszło?
Kierując się impulsem, Naikeri podeszła do niego, objęła i przytuliła mu twarz do policzka.
— Chcę tylko pomocy — powiedziała. — Wszystko, co robię, robię dla ciebie, mój królu. Nie było nikogo przed tobą i nikogo innego nie będzie, to obiecuję. Noszę twego syna i tego właśnie chcę.
Ason nie był z drewna, zatem położył stwardniałą dłoń na jej włosach. Były miękkie. Stojąc tak blisko wyszeptała mu wszystko, co wcześniej usłyszała.
— Ludzie z Atlantydy są głupi i wciąż szukają jedynie niewolników. Większość okolicznych Donbaksho uszła. Teraz, jak tylko łapią któregoś, zakładają mu obrożę i zamykają, żeby nie uciekł. Ale wiedzą, że Albi to kupcy i że mogą im pomóc sprzedając informacje i żywność, więc ich w niewolę nie biorą. Jeszcze nie. Pomaga im kuzyn mego ojca, Turi. Widziałeś go raz w naszym domu. Ale mówi cały czas, co robi, tak i ja się dowiedziałam. Obcy, imieniem Themis, żądał, aby zaprowadzić go do ciebie, ale Turi bał się, że zginie. Teraz dali mu wiele podarków i zgodził się. Pójdzie z nimi, ale rodzinę wyśle jak najdalej na północ. Inni Albi też odejdą. Turi poprowadzi Atlanty-dów w zasadzkę, gdzie ty będziesz czekać ze swoimi ludźmi. Będzie szedł pierwszy i musisz dać mu uciec. Potem zabijesz wszystkich innych.
— Kiedy? — spytał cicho Ason. Najchętniej zacząłby krzyczeć.
— Za trzy dni, w dolinie, którą znasz, za pastwiskami Dun Ar Apa. Kiedyś tam odpoczywaliśmy. Mój krewniak spotka się tam z tobą i pokaże ścieżkę. Opisze też tego, któremu masz darować życie.
— Nic mu nie zrobię, ale Atlantydów zabiję z przyjemnością. Jeśli zdołamy ich zaskoczyć, wyjmiemy drani jak ryby z saka. Musimy wyruszyć jeszcze dzisiaj.
Ason wrócił do kręgu i stanął pod kamieniem. Planował bitwę. W grodzisku byli wojownicy z jego teuty i wielu innych Yernich, nawet sam Maklorbi przybył z północy w towarzystwie jedenastu zbrojnych. Wszyscy pomagali przy ustawieniu kamienia. Zjawił się też Ar Apa z wieloma swoimi i wojownicy z Dun Finmog. Wszyscy gotowi byli do wspólnej walki, razem tworzyli liczną armię. Ason był pewien, że za nim pójdą. Da wodzom wspaniałe prezenty, powie o kolumnie żołnierzy wkraczających do lasu, objaśni, jak ich zaatakować i pozabijać. Na razie nawet jeden na dziesięciu Yernich nie mógł pochwalić się brązowym ostrzem do obcinania głów. A przy tej okazji będą mogli zdobyć nawet miecze! Powinno się udać.
— Słuchajcie! — krzyknął i wystąpił przed ciżbę. — Słuchajcie, co wam powiem.
Kiedy uciszyli się, wyłożył im cały plan.
Do Dun Moweg dotarli o pierwszym brzasku, odpoczęli tam i ugasili pragnienie. Gdy Moweg zobaczył tylu mężów i usłyszał, co się szykuje, też zatknął topór za pas i wziął tarczę, a wraz z nim wszyscy jego wojownicy. Byli to wprawni myśliwi i dobrze wiedzieli, że co innego potykać się z pancernym mężem w polu, a co innego wziąć go z zasadzki. Z grodziska wymaszerowała znacznie większa grupa. Pierwsi szli Mykeńczycy, za nimi wojownicy z Dun Ason. Pozostali podążali wedle swego upodobania, samotnie lub po kilku, gadając w drodze i ganiając wzdłuż kolumny. Wielki, nijak nie zorganizowany tłum złączony jedynie nadzieją na bitwę i zabijanie.
Na skraj doliny dotarli następnego dnia. Tutaj, pod lasem, czekał na nich smagły mężczyzna, który spojrzał trwożnie na topory i miecze, i podszedł do Asona.
— Jestem Gwyn, syn ciotki Naikeri — powiedział pospiesznie. — To ja miałem na was czekać.
— Nie ma się czego bać, niech Atlantydzi drżą ze strachu. Idą tu?
— Są dzień drogi za mną. Nadejdą tą ścieżką. W lesie są powolni. Turi ich prowadzi. Boi się, że go zabijecie.
— Zadbam, aby uszedł cało.
Gdy armia nadciągnęła w całości, Ason zebrał wojowników wkoło wielkiego głazu, a sam wszedł na szczyt.
— Atlantydzi nadejdą tędy — powiedział i wszyscy spojrzeli na przerwę w ścianie lasu. — Drzewa rosną tu gęsto, jest też wzgórze, na które trudno się wspiąć, strumień i moczary poniżej. Atlantydzi będą iść ścieżką, nie zobaczą nas, bo przyczaimy się w lesie po obu stronach. Jesteście myśliwymi i potraficie się dobrze schować. Poczekacie tutaj, ale zaatakujecie dopiero na mój znak. Nie tylko dlatego, że zabiję każdego, kto jest zbyt chciwy i uderzy za wcześnie, ale dlatego że tylko przez zaskoczenie zgładzimy ich wszystkich. Przejdą między nami, a gdy czoło ich pochodu dotrze to tego kamienia, krzyknę i wybiegniecie. Każdy, kto usłyszy krzyk, ma też wrzasnąć i zaatakować.
Podniosły się wiwaty, wojownicy zamachali toporami. Ason poprowadził ich do lasu. Szmery i przechwałki ustały w jednej chwili, teraz ci ludzie robili to, co potrafili najlepiej. Poruszali się cicho jak wielkie koty, groźni i śmiertelnie niebezpieczni, pozbawieni lęku, gotowi do bitwy. Cała ta wielka wyspa należała do nich, nikt nie mógł zagrozić ich supremacji. Nawet odziani w brąz mężowie, którzy budzili wprawdzie respekt, ale nie strach, bo śmierć w walce nie była Yernim straszna.
Posłusznie zajmowali wskazane przez Asona stanowiska między drzewami. Ason doszedł aż do mokradła u stóp wzgórza, tutaj jeszcze łatwiej było schować się między paprociami. Wojownicy odsuwali je łagodnie na bok i przykucali w mętnej wodzie. Ason poczekał, aż ostatni zniknie z widoku i wrócił do punktu wyjścia. Mykeńczycy czekali w lesie tak rozstawieni, aby móc w pojedynkę wyrządzić jak najwięcej szkód Atlantydom. Mieli też przyciągnąć uwagę atakujących, by Yerni mogli w spokoju dopełnić dzieła.
Zapadła cisza, tylko wiatr kołysał gałęziami. Nic nie zdradzało ukrytej armii. Widać było tylko czekających na Asona, Aiasa i Gwyna. We trzech weszli między drzewa i przysiedli w wilgotnym mchu za wielkim pniem dębu. Aias zdrzemnął się trochę, mruczał coś przez sen, potem, ocknął się i rozejrzał wkoło. Ason siedział z mieczem w dłoni i wsłuchiwał się w leśne szmery. Dzień chylił się z wolna ku wieczorowi.
Nagle ktoś krzyknął w oddali.
Ason podniósł czujnie głowę. Nie miał pewności, czy naprawdę coś usłyszał, ale inni też wyraźnie się ożywili. Odgłos powtórzył się, tym razem uzupełniony niewyraźnym odzewem.
— Nadchodzą — wyszeptał Aias i pogładził palcami kamienny młot. Widział, jak rzeźnik powalił za jego pomocą wołu i uznał, że dobrze będzie mieć taką broń. Zapłacił za nią miedzianą szpilą. Młot przypominał mu pięść i bardziej odpowiadał niż miecz.
Cała trójka podkradła się bliżej ścieżki i skryła za plątaniną głogu. Znów dał się słyszeć czyjś głos, a chwilę później dobiegło ich szuranie stóp. Na przedzie szedł odziany w brąz Albi, za nim stąpał jeden z atlantydzkich wojowników.
— Ten pierwszy to Turi — szepnął Gwyn.
Wróg nadciągał nieświadom niebezpieczeństwa, co znaczyło, że kolumna musiała wejść już między szpaler ukrytych wojowników. Pułapka mogła się zatrzasnąć. Gdy tylko pierwszy zbrojny go minął, Ason poderwał się i wybiegł na ścieżkę.
Był już w połowie drogi, z Aiasem za plecami, gdy jeden z przeciwników go dostrzegł. Krzyknął ostrzegawczo i wyciągnął miecz. Słysząc to, Ason nie czekał już dłużej.
— Uciekaj, głupcze! Uciekaj!
Albi zerwał się do biegu, zanim jeszcze to usłyszał, ale przecież oczekiwał zasadzki. Pilnujący go zbrojny był odrobinę wolniejszy i jego miecz przeciął tylko powietrze. Chciał ścigać przewodnika, potem zrozumiał, że ma Asona już na karku i obrócił się, by spróbować obrony. Mykeńczyk opuścił miecz i krzyknął jak najgłośniej:
— Ason abu!
Potem miecz uderzył w tarczę Atlantyda. Między drzewami krążyło jeszcze echo zawołania, gdy podchwycił je następny wojownik i poniósł wzdłuż ścieżki.
— Ason jest tutaj! — krzyknął Atlantyd i jęknął, gdy ostrze trafiło go w brzuch pod napierśnikiem. Zginął od razu.
Z lasu dobiegły wrzaski i szczęk oręża. Ason wycofał miecz, teraz musiał walczyć o życie. Wszyscy pobliscy Atlantydzi zignorowali zupełnie Yernich i runęli na Mykeńczyka. Pięciu, sześciu jednocześnie, z mieczami, włóczniami i tarczami. Ason cofał się walcząc, aż w końcu oparł się o drzewo.
To jego śmierci pragnął wróg, to do niego Temis pałał nienawiścią, to po niego przypłynęli na ten kraniec świata. Mieli przewagę, ale najpierw padł jeden, potem drugi. Ktoś atakował ich od tyłu. Po chwili padło kilku kolejnych.
Wciąż jednak niezbyt wielu. Ason zablokował mieczem cios, w który ktoś włożył nie dość że całą siłę, to jeszcze masę swego ciała. Chciał przydusić Mykeńczyka. Tarcza powstrzymała następnego.
Znad ich ramion wystrzeliła włócznia. Ason cofnął głowę, jednak zrobił to za późno.
Ostry, brązowy grot ugodził go w szyję i przyszpilił do pnia.
Krew wypełniła mu krtań, nie mógł krzyczeć.
A potem wszystko zniknęło.
Na tle białych obłoków krążyła leniwie para jastrzębi. Każdy kreślił własne koła, ale pozostawały blisko siebie. Samiec dojrzał jakiś ruch w trawie i zawisł w miejscu bijąc skrzydłami. Obracał głową, aż zobaczył, że coś poruszyło się ponownie. Wtedy runął w dół jak kamień. Skrzydła rozpostarł dopiero nad samą ziemią, której nawet nie dotknął i zaraz zerwał się do lotu z czymś ruchliwym i drobnym w pazurach. Jego partnerka podleciała, żeby spojrzeć na szamoczącą się mysz i oba ptaki niczym liście gnane wiatrem zniknęły w szarawej dolinie.
Liście też były. Spadały czerwone i żółto-brązowe z drzew naznaczonych barwami jesieni. Niektóre dolatywały aż do rżysk pozostałych po letnich pokosach i kratownicy murów samotnie stojącego na równinie grodziska. Wiatr nie był jeszcze chłodny, ale czuło się w nim nadciągającą zimę.
Nawet delikatny powiew i jasne niebo wyciskały Asonowi łzy z poczerwieniałych oczu. Leżał na miękkich i ciepłych futrach, inne futra go przykrywały. Wciąż pamiętał mękę tych nie kończących się dni i nocy choroby, kiedy to ból nie opuszczał go ani na chwilę, kiedy to budził się i znów zasypiał nie mając nawet kiedy oprzytomnieć. Rozległ się cichy śpiew. Obrócił ostrożnie głowę, by spojrzeć na siedzącą obok Naikeri. Ubranie na piersiach miała rozpięte i karmiła dziecko. To ssało gorliwie i poruszało rytmicznie rączkami. Naikeri kołysała lekko niemowlę i nuciła mu jakąś melodię bez słów. Nagle cień przesłonił drzwi. To Inteb.
— Obudziłeś się, Asonie? — spytał widząc otwarte oczy Mykeńczyka. Ason przytaknął i wskazał na stojącą na drewnianej skrzyni miskę z kleikiem. Inteb podał mu naczynie i chory podparł się na łokciach, by wypić parę łyków.
— Wczoraj doszedłeś do drzwi — stwierdził Egipcjanin i wziął pustą miskę. — Może dziś spróbujemy dotrzeć na balkon?
— Nie powinien jeszcze wstawać — powiedziała Naikeri potrząsając gniewnie ramionami. Sutek wypadł z ust dziecka, które zaczęło ssać powietrze, aż zaniosło się płaczem.
— To głos lwa — mruknął Inteb. Krzyk umilkł, gdy dziecko znów dostało pierś.
Ason, podtrzymywany przez Inteba wstał. W głowie mu zawirowało i musiał poczekać, wsparty na ramieniu Egipcjanina, aż pokój znieruchomieje. Dopiero wtedy uczynił najpierw jeden niezgrabny krok, potem następny. Nogi miał jak z waty; wiedział, że to skutek długiego leżenia. Oblał się potem z wysiłku, ale dotarł w końcu do wewnętrznych drzwi. Inteb otworzył je kopnięciem i wyszli na powietrze. Przed nimi rozciągało się tętniące życiem centrum grodziska. Zwierzęta, rozbawione dzieci, rzemieślnicy pracujący przed warsztatami i sto jeden innych osób.
I jeszcze coś, coś nowego. Ason słyszał o tym, ale jeszcze nie widział. Mykeńczyk aż wczepił ciasno palce w ramię Inteba.
Tam, gdzie latem wyrósł jeden kamień, teraz stały dwa. Dwie fantastyczne kolumny wyrastały z głębi ziemi i mierzyły wysoko w niebo. Stały tak blisko, że prawie stykały się podstawami, ale pochylone boki oddalały się ku wierzchołkom. Mocarne, potężne i majestatyczne.
— Tak — powiedział Ason chrapliwie i dotknął krawędzi czerwonej blizny, wielkiej szramy na szyi.
Chciałby powiedzieć o wiele, wiele więcej, jednak gardło bolało go wciąż przy każdym słowie. Znacznie słabiej niż kiedyś, ale i tamten ból tkwił ciągle gdzieś w pamięci. Był też zmęczony. Inteb pomógł mu usiąść powoli na skrzyni. Mykeńczyk oparł się plecami o ścianę. Cieszył się ciepłem jesiennego słońca.
— Zrobiliśmy więcej, niż możesz ujrzeć — powiedział Inteb wskazując na wierzchołki kamieni. — Gdy przypatrzysz się szczytom, to zauważysz, że zostały obrobione. Stary Dursan siedział tak długo na rusztowaniu, aż zaczął narzekać, że nie ma już sił tkwić tam niczym ptak na gałęzi. Ale tylko on mógł mi pomóc. Zrównał i skrócił nieco oba kamienie, zaś na środku każdego szczytu zostawił wypustkę; tak samo, jak w drewnianych ogrodzeniach.
Ason zamrugał i spojrzał raz jeszcze. Pośrodku wierzchołków widniały wycięte w kamieniu bolce.
— Poprzeczny kamień jest już prawie gotowy, pracują nad nim tam pod murem. Wyrównaliśmy go jeszcze przed transportem i teraz trzeba tylko wyrobić wgłębienia na bolce. Kazałem zrobić formę z wikliny. Musiałbyś słyszeć, jak tutejsze baby wrzeszczały, gdy powiedziałem im, że mają wejść na górę i zrobić plecionki dokładnie według wzoru, pilnując jeszcze odległości między kamieniami. Pracują zielonymi kamieniami i niedługo skończą. Będzie pasować.
— A jakie czary… uniosą go w powietrze?
— To istotna kwestia. — Inteb złożył dłonie przed sobą i przeszedł się po balkonie. — W Egipcie nie byłoby kłopotu. Czego jak czego, ale piasku jest w mojej ojczyźnie pod dostatkiem. Można nagarnąć go dość, aby zrobić nasyp i wciągnąć po nim kamień. Tutaj jest to niewykonalne. Ta kredowa skała jest twarda prawie tak samo jak granit i budowa samej pochylni trwałaby z rok. Można też inaczej, ale do tego potrzeba dużo drewna, prawie całego lasu.
— Albo kłód z całego grodziska?
Inteb obrócił się powoli i spojrzał na ściany.
— Tak, drewno jest. Ale, jeśli weźmiemy je w całości, to gdzie będzie mieszkać twój lud?
— Zbudują sobie w pobliżu nowe domy, tak jak starsi wojownicy, gdy się żenią. Żaden problem. Ale zanim rozbierzesz moje grodzisko do szczętu, powiedz, po co te belki?
— Nazywamy to podnoszeniem i stosujemy wewnątrz grobowców i budynków, aby ustawiać posągi na miejscach. Podważa się blok, ale zamiast rolek wpycha się pod niego solidną platformę z drewna. — Pokazał dłonią, jak to przebiega. — Potem znów podważamy i dodajemy następną platformę w poprzek. Tak. — Położył poprzecznie drugą dłoń na pierwszej. — To ciężka robota i czasem trzeba ułożyć wiele platform. Gdy blok znajdzie się już na pożądanej wysokości, przepycha się go na miejsce. Ale, jak sam widzisz, to wymaga olbrzymich ilości drewna.
— Będziesz je miał. Jeśli będzie trzeba, rozwalimy całe grodzisko. Potem będę miał mój własny wodzowski łuk, moją bramę i zaproszę na zebranie wodzów wszystkich szczepów. Będę już dość silny, by z nimi rozmawiać, a kamienie przemówią same za siebie. Nawet głośniej niż ja. — Oblicze spoważniało mu nagle. — A co z Atlantydami? Są jakieś wiadomości?
— Od Albich nic. Trzymają się z daleka od tamtej okolicy, bo Atlantydzi wielu z nich wymordowali. Niektórzy mówią, że to twoja wina.
— Słyszałem już od Naikeri. Powiedziała też, że to nieważne.
— Zapewne nie, ale jesteśmy odcięci od źródeł informacji. Wojownicy, którzy podeszli pod budynek kopalni i podrażnili załogę kamieniami, przekazali, że zewnętrzny mur jest teraz chyba nawet wyższy i wzmocniony drewnianą palisadą.
— Fortyfikują się. Wiedzą, że przez coś takiego Yerni nie przejdą. — W przypływie złości uderzył pięścią o ścianę. — Gdybym nie był ranny, poszedłbym do kopalni, zaskoczył ich i wykończył wszystkich.
— Nikt nie wyruszy bez ciebie, ale nie zapominaj, że tamtych Atlantydów wybiliśmy do ostatniego. Ścigano ich potem po lesie. Starczyło głów dla każdego wojownika, dość było mieczy i pancerzy. To było twoje zwycięstwo, Asonie i oni tu dobrze o tym wiedzą. Pójdą za tobą wszędzie, gdzie ich poprowadzisz.
— A poprowadzę, poprowadzę. Ciało mi się wzmocni, a wtedy zbiorę wszystkich Yernich, zjednoczę ich. Czy mój łuk będzie gotów na święto Samhain, kiedy to zjeżdżają kupcy?
— Będzie. Nawet, gdybyśmy znów musieli pracować na zmiany, przy świetle pochodni.
— No to trzeba wysłać umyślnych. Zebranie wszystkich Yernich ze wszystkich szczepów odbędzie się tutaj. Przed kamieniami. To będzie początek dzieła. Przybędą?
— Czekają tylko na twoje słowo.
— No to niech je usłyszą.
Z zarośli dobiegł groźny odgłos kryjącej się tam dzikiej świni. Cały krąg mężów ugiął kolana, wszyscy napięli mięśnie i nastawili włócznie. Dzik mógł wyskoczyć na nich w każdej chwili, szybki, czarny i przysadzisty. Najgroźniejszy mieszkaniec lasów. Jednym ciosem kłów potrafił rozpruć człowiekowi brzuch czy rozwalić głowę. Wypędzili go właśnie na otwarty teren, gdzie chwilowo schronił się w wielkiej kępie krzaków.
— Jest ranny — powiedział czujny jak wszyscy Aias, który dzierżył swój młot miast włóczni.
— Powierzchownie — odparł zadyszany Ason. Było to krótkie polowanie, ale jego pierwsze od czasu choroby. Gardło bolało go jeszcze przy każdym oddechu, ale już się tym nie przejmował. Z każdym dniem wracały mu siły i tylko to jedno było ważne.
— Dzik, dzik! — krzyknął ktoś z drugiej strony kępy. Rozległy się wrzaski i pofukiwania i niczym czarna błyskawica zwierzę wypadło z zarośli na myśliwych. Kluczyło, by uniknąć ukłucia włócznią, ryło ostrymi kopytami ziemię, aż w końcu nastawiło szable do ataku i runęło na Asona.
Ten zdążył jedynie odskoczyć. Poczuł, jak szorstka szczecina drapie mu skórę i usłyszał ostry krzyk Aiasa, który zabiegał bestii drogę.
Dzik był szybki, ale nie dorównywał bokserowi. Młot zatoczył krótki łuk i uderzył zwierzę w bark. Trzasnęło, dzik padł na grzbiet, zamachał nogami. Ason wbił mu włócznię w bok i prawie przyszpilił bestię do ziemi.
Dzik ryknął ze strachu i bólu, spróbował złapać drzewce zębami, ale zaraz otrzymał następne ciosy. Chwilę później było po wszystkim.
— Kły są twoje — powiedział Aias do Asona i przysiadł na ziemi obok ubitego zwierza. Dyszał ciężko.
— Ty pierwszy… uderzyłeś — odparł Mykeńczyk między jednym a drugim haustem powietrza.
— Ale ty zabiłeś, królu. Na co takie szable niewolnikowi? Wezmę ogon, to bardziej mi przystoi.
Aias wyciągnął nóż, odciął ogon u nasady i wygładził chwost na końcu. Potem zatknął zdobycz za pas w okolicy kręgosłupa.
— Teraz będę bezpieczny w puszczy — powiedział. — Wezmą mnie za swojego.
Yerni wybuchnęli śmiechem, zaczęli uderzać dłońmi w uda i klepać się wzajemnie po plecach. Nawet Ason uśmiechnął się lekko, oddech z wolna mu się uspokajał. Coś trzasnęło w pobliskim gaiku, to jeden z wojowników przygotowywał drzewce do niesienia zdobyczy. Inny pętał rzemieniem nogi bestii. Aias dźgnął zwierzaka w bok palcem.
— Pełen żołędzi i tłusty. Już mi ślinka leci. Placki, piwo i pieczeń z dzika. Dobrze się żyje tam, gdzie ty rządzisz, wielki Asonie.
Wspierając się na włóczni, Ason wstał i ruszył z powrotem do grodziska. Wojownicy dźwignęli zwierzę i podążyli za swym wodzem. Tubylcy wciąż jeszcze śmiali się i z dumą porównywali swoje białe wąsy z szablami dzika. Podchodząc pod grodzisko, zachwycali się po raz kolejny zaszłymi tu zmianami. Lata ich życia upływały zwykle monotonnie, jeden rok był podobny do drugiego, właściwie były identyczne, a każda nowa rzecz wymagała przemyślenia i długich dyskusji, nim ostatecznie została zrealizowana.
A zmiany były. Palisada zniknęła, podobnie jak mieszkania powyżej. Grodzisko otaczał sam ziemny wał z jedną przerwą na wejście. Z dawnych domów pozostał tylko warsztat z piecem, mieszkańcy zaś gnieździli się w szałasach wzniesionych u stóp nasypu. Było im tam ciasno i ciągle wybuchały jakieś kłótnie, ale wojownicy nie narzekali. Ason obiecał, że zbuduje solidne mury i wygodne mieszkania. Teraz ważne było co innego, to, co odróżniało Asona od innych wodzów-byków, wywyższało ten jeden szczep: wielka konstrukcja pośrodku grodziska. Dwa sięgające nieba kamienie i trzeci, mniejszy, widoczny na samej górze. Jak zwykle ostatnimi czasy, wojownicy zaczęli pokrzykiwać z dumą, chociaż stos drewna prawie całkiem skrywał kolumny.
Inteb czekał u stóp rusztowania z belek.
— Jesteśmy gotowi — oznajmił Asonowi.
Mykeńczyk wspiął się po długiej drabinie na ostatnią z wielu platform, gdzie leżał podłużny, starannie obrobiony głaz. Dwa bliźniacze zagłębienia nie były teraz widoczne. Obok siedzieli kamieniarze. Ason przesunął dłonią po gładkiej powierzchni bolców na szczytach kolumn i pojął, ile kamienia trzeba było usunąć, aby je wyrzeźbić.
— Jak widzisz zwieńczenie osiądzie pewnie na górze. Nie będzie się kołysać — stwierdził Inteb.
— Wielkie to dzieło — powiedział Ason z przekonaniem.
Niewiele kamienia widać było spod drewnianych wsporników. Ostatnie trzy platformy zmontowano po drugiej stronie kolumn, gdzie wznosiło się, podpierające je rusztowanie. Zasadniczą podporą były jednak same kolumny, dzięki czemu platforma na szczycie mogła być całkiem rozległa.
— Teraz przesuniemy zwieńczenie — oznajmił Inteb każąc podać na górę skórzane wiadra z tłuszczem. Łój był przetapiany dopóty, dopóki nie zgęstniał niczym błoto. Egipcjanin sam cisnął pierwsze garście.
— Smarować tutaj — pokazał. — Nie na brzegach, bo pospadacie. Kamień ma się ślizgać, nie wy.
Ason i Inteb cofnęli się, zaś robotnicy podsunęli pod kamień żerdzie, zablokowali je przymocowaną do platformy kłodą i gdy wszystko było już gotowe, Inteb zaczai śpiewać. Pieśń miała ułatwić wspólną pracę.
— Wepchnij dźwignię, głęboko wepchnij…
— Bu! — odkrzyknęli robotnicy.
— Przyciśnij żerdź i czekaj gotowy…
— Bu!
— Ciągnij, ciągnij, ciągnij, ciągnij!
— Bu!
Nie przestając śpiewać naparli na żerdzie, drewno zaskrzypiało i kamień przesunął się ku kolumnom. Nie ustawali dopóty, dopóki dźwignie miały się na czym oprzeć. Raz poruszony kamień ślizgał się coraz łatwiej, skoro znalazł się już na natłuszczonych belkach. Gdy przerwali, Inteb kazał przynieść piasek i posypać nim platformę pod stopami robotników. Upadek z tej wysokości mógł skończyć się fatalnie. Potem powtórzyli operację. Poprzeczka powoli nasuwała się na właściwe miejsce. Inteb biegał wkoło, zaglądał tu i tam, wydawał polecenia robotnikom. Podważono kamień najpierw z jednej, potem z drugiej strony, a Inteb wpełzł pod spód i sprawdził raz jeszcze dopasowanie elementów. W końcu zadowolony kazał wziąć żerdzie.
— Ostatni krok — powiedział Asonowi ocierając przedramieniem pot z czoła. Ręce miał czarne od tłuszczu i brudu. — Teraz musimy usunąć podpory z obu końców kamienia i przenieść jego ciężar na deski. Będziemy podważać końce i usuwać kolejne deski, a gdy wyjmiemy wszystkie, kamień osiądzie lekko na bolcach. To identyczna operacja jak przy podnoszeniu, tylko na odwrót.
Mrucząc pod nosem modlitwę do jakiegoś półzwierzęcego, egipskiego bóstwa, zajął się wydawaniem ostatnich poleceń. Ta część dzieła wymagała największej precyzji.
Gdy głaz oparł się już na deskach, wyciągnięto spod niego kłody i rzucono je na ziemię. Potem podważono ostrożnie kamień, wyciągnięto jedną deskę i opuszczono kamień na następną. To samo zrobiono z drugiej strony.
Nic nie zapowiadało wypadku. Poprzeczny kamień był już bardzo nisko, bolce prawie ginęły w otworach. Jeden mężczyzna zawisł na żerdzi dźwigni, dwóch przytrzymywało deski, a czwarty usuwał najwyższą.
Trzask pękającego drewna i pełen przerażenia krzyk rozległy się niemal w tej samej chwili.
Człowiek przy żerdzi runął na platformę, a dźwignia przesunęła się na stos desek i wypchnęła tę prawie już usuniętą. Przez jedną, bardzo krótką chwilę nic się nie działo, a potem deski z jednej strony rozjechały się i posypały na ziemię. Kamienna poprzeczka runęła na szczyt kolumny. Uderzyła z hukiem, odłamki kamienia strzeliły wkoło i kolumna zadrżała. Grunt zafalował jak podczas trzęsienia ziemi. Ludzie rozbiegli się z krzykiem pewni, że zaraz wszystko się zawali.
Czas zaczął płynąć dziwnie wolno. Zupełnie jak krople wody spływające z topniejącego kawałka lodu. Cały świat zdawał się rozpadać.
I nagle wszystko znieruchomiało. Przerażeni ludzie spojrzeli po sobie, ale nic już się nie działo. Otępiali zwrócili oczy na kolumny.
Jeden ze stosów desek zniknął zupełnie i kamień trwał chwiejnie podparty z jednej strony na szczycie kolumny. Wyglądało na to, że bolec siedział pewnie w otworze.
Pełen cierpienia krzyk wezwał ich do powrotu. Inteb skoczył pierwszy.
— Podpory! — zawołał. — Tutaj. Zanim reszta się posypie. Dalej!
Krzyk nie ustawał. Ason zobaczył, że jeden z robotników został przyciśnięty przez kamień do platformy. Ten milczał. Umilkł na zawsze.
Drugi jednak żył i darł się z całej siły. To on usuwał deski, ale nie zdążył wyciągnąć własnej ręki, która uwięzła między kamiennymi powierzchniami. Ciężar zmiażdżył ją doszczętnie.
Ludzie byli jeszcze niespokojni i nieustanny krzyk nie ułatwiał im pracy, a przecież czekało ich trudne zadanie zapobieżenia jeszcze większej tragedii. Ason nie zastanawiał się długo. Podszedł do nieszczęśnika i wyciągnął miecz, po czym uderzył go rękojeścią w głowę.
Wobec strasznego bólu takie stuknięcie było niczym ukąszenie komara, ale Ason starał się być ostrożny. I przesadził z tą ostrożnością, ranny bowiem nie przestał krzyczeć. Drugi, bardziej zdecydowany cios załatwił sprawę.
Spod kamienia wyciekło tylko trochę krwi, tak ciasno przylegały do siebie obie powierzchnie. Ręka tkwiła między nimi aż do łokcia. Ason wydarł ze swego odzienia pasek skóry i obwiązał ciasno przedramię biedaka.
— Trzymaj go, żeby nie spadł — rozkazał najbliższemu mężczyźnie, sprawdził, czy nie stoi na tłuszczu i uniósł miecz nad głowę.
Ciął dokładnie w łokciu. Nieprzytomny ranny zadygotał.
— Weźcie go na dół — polecił.
— Chyba już nic nam nie grozi — powiedział wciąż blady Inteb i Ason otoczył go ramieniem.
— Zawsze coś może się zdarzyć. Nie przejmuj się.
— Przez chwilę myślałem, że wszystko…
— Ale tak się nie stało. Dobrze budujesz, Intebie. Dzieło prawie skończone.
— Ta krew i szczątki ręki zostaną tam na zawsze.
— Nie jest źle, gdy krew spaja kamienie. Pod każdą z kolumn bramy w Mykenach leży jeden niewolnik, by mur dobrze trzymał. Nie przejmuj się. Dokończymy?
Inteb odsunął się i ścisnął razem roztrzęsione dłonie.
— Tak, oczywiście. Trzeba. Zaraz. Mało zostało.
Niektórzy nie chcieli wracać do pracy, ale widok zakrwawionego miecza Asona przekonał ich całkiem skutecznie. Powoli i z licznymi przerwami usunięto deski z drugiej strony, aż kamień stuknął o kamień. Inteb z ulgą położył nań dłonie.
— Oto twój łuk, Asonie. Gotowy na święto Samhain. Czegoś takiego nigdy jeszcze tu nie widziano. Będziesz królem, Asonie.
Wojownicy wkoło nie pojęli wiele z tych słów, ale widok przemawiał do ich wyobraźni. Zanieśli się krzykiem aż do ochrypnięcia i tylko ten jeden, który spadł ze szczytu, leżał cichy i martwy.
Ciemna sylwetka kamiennego łuku pośrodku kręgu obwałowań widoczna była już z daleka. Budynki wkoło tylko podkreślały jej majestat. Wojownicy z innych szczepów witali widok okrzykami, ich wodzowie zaś kręcili wąsa i przygryzali wargi. Albi z tobołami też podziwiali dzieło. Pamiętali grobowce zbudowane przez przodków i tym bardziej doceniali kunszt Egipcjanina. Ludzie z plemienia Donbaksho wędrowali często wiele dni, z towarem albo i bez, żeby tylko rzucić okiem na nowy cud. Nawet myśliwi z leśnych plemion podkradali się w pobliże grodziska i przez wiele godzin wpatrywali się w to coś, by potem wrócić do puszczy.
Geramani nadeszli z zachodu, gdzie wylądowali na wyspie. Tworzyli jedną grupę. Ich kobiety dorównywały wzrostem mężczyznom i wszyscy nieśli wielkie paki, czasem większe niż oni sami. Też słyszeli już, że jest tu coś do obejrzenia.
Święto Samhain. Rok miał się ku końcowi, nadciągała zima. Pora spędzania bydła z pastwisk, pora uboju, uczt, handlu i picia. Pora na obieranie nowych wodzów i uroczyste palenie jeńców. Czas dobry na wszystko.
Również i na zebranie wszystkich szczepów Yernich. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie było i wszyscy wciąż zastanawiali się, czemu ma służyć takie zgromadzenie. Jednak wodzowie chcieli się pokazać w pełnej gali. Każdy z nich usłyszał, że pozostali już się zgodzili. To ostatnie wynikało z podpowiedzi Inteba, który dość długo obracał się w świecie polityki i wiedział, jak przekonać niezdecydowanych. Bo i jaki wódz-byk chciałby stanąć sam przeciwko sojuszowi reszty wodzów? Tak zatem wypolerowali wszystkie swe brązy i ozdoby na wysoki połysk i przyszli. Do Dun Ason ściągnęło też wielu innych, a wciąż zjawiali się następni. Nigdy jeszcze za ludzkiej pamięci nie było takiego święta Samhain.
Po obu stronach kamiennego łuku zbudowano po dwa łuki drewniane dla pozostałych wodzów. Ason był szczodry. Wykorzystano najdłuższe belki, pobielono je i wbito solidnie w ziemię, tak że każdy z wodzów zasiadł pod łukiem dwukrotnie większym, niż kiedykolwiek dotąd, a i tak konstrukcja Mykeńczyka była najwyższa.
Łuk z białego kamienia górował zdecydowanie. Oto była brama do Moi Mell, Ziemi Obiecanej. Na szczycie pysznił się wypchany byk obwieszony złotem, orężem i odciętymi głowami. Nie do wiary, że to był kamień, a nie drewno. Kamień twardy jak głowica topora. Skała. Wodzowie siedzieli i popijali w milczeniu. Ile razy próbowali podnieść oczy, tak zawsze wcześniej czy później ogrom kamieni przyciągał ich spojrzenie.
W nowym, okrągłym domu tuż za obwałowaniem Ason nakładał świeżo wyczyszczone pancerze. Gdy wiązał je rzemieniami, leżące w futrach na podłodze dziecko za-szczebiotało na widok błyszczących blach. Ason przysunął tarczę bliżej, by mogło musnąć ją rączkami.
— Wódz Maklorbi rozmawiał w nocy z druidem Ne-medem — powiedziała Naikeri. — Sama nie widziałam, ale kobiety mi powiedziały.
— Nie obchodzi mnie babskie gadanie.
— A powinno. Nemed ciągle trzyma z rodziną Uali. Odczytuje dla nich znaki.
— Martwy Uala nie może mi zaszkodzić.
— Ale żywi owszem. Wystarczy, że dogadają się ze zmarłym.
— Nie boję się ani żywych, ani martwych. Gryzę lepiej od nich. — Pokazał ostrze miecza, po czym zatknął broń za pas.
— Ale nie zaszkodzi wiedzieć. Zostałeś wodzem, chociaż zgodnie z tradycją powinien nim zostać ktoś z rodziny Uali. Nie zapomną tak łatwo, że kiedyś byli na szczycie. Teraz nic nie znaczą.
Ason nałożył hełm i nawet nie odpowiedział. Chłopiec rozpłakał się, gdy zabrał mu tarczę. Naikeri podniosła i przytuliła syna.
Ason pojawił się, w chwili gdy przyniesiono pieczyste. On miał prawo odciąć sobie pierwszą porcję, taką godną bohatera. Potem miała zacząć się właściwa uczta. Zapachniało smakowicie przypieczoną skórą i topionym tłuszczem. Tusza zawisła na żerdziach. Lochę złapano jeszcze latem, potem tuczono ją, aż zrobiła się okrągła niczym kłoda. Jej potomstwo zjedzono już dawno. Ason wyciągnął nóż i sprawdził kciukiem ostrze.
— Jestem Maklorbi — odezwał się nagle wódz plemienia z północy i wstał. — Szedłem sto i sto mil, aby być na uczcie i przywiodłem stu ludzi. Nad moimi drzwiami wisi więcej głów, niż stu ludzi może zliczyć. Zabiłem stu wojowników w bitwie. To ja utnę pierwszy kęs.
Zapadła cisza. Maklorbi przesunął palcami po wąsach, uderzył się w muskularną pierś. Przypominał mocarne drzewo, doświadczone przez liczne wichury. Ramiona miał grube jak nogi zwykłego wojownika. Znany był z waleczności. A teraz wyzywał Asona przy jego własnym ogniu. Naikeri miała rację, szykowały się kłopoty. Ason rozejrzał się. Wszyscy wpatrywali się w niego i wiedział, że nie może zignorować zaczepki. Nie chciał rozlewu krwi, ale cóż miał uczynić? Maklorbi będzie musiał umrzeć.
— Ja potnę mięso — powiedział Ason, unosząc sztylet. Maklorbi dopiero teraz na niego spojrzał.
— Jestem Maklorbi i moje imię budzi strach. Sypiam z głową wodza pod kolanem. Tej nocy zasnę z głową Asona.
Teraz wszystko było już jasne. Ason odłożył nóż i sięgnął po miecz. Maklorbi wskazał na siebie, na swój łuk.
— Mam złoto i każdy może je zobaczyć. Zdobyłem w walce hełmy i zbroje i też każdy je widzi. Walczyłem z ludźmi zza morza i zdobyłem to wszystko. Walczyłem jak walczą Yerni, ze sznurem z włosów na szyi, z moim nożem i toporem w dłoni, z tarczą mą na ramieniu. Ręce miałem nagie, pierś nagą i nogi nagie, a wąsy i włosy białe. Tak się walczy. Tak walczy wódz-byk Yernich. Zwiemy się Yerni.
Jego wojownicy poparli wodza krzykiem. Maklorbi klasnął dłońmi o uda. Kilku mężów w kręgu uczyniło to samo, większość jednak zaszemrała i rozejrzała się na boki.
Ason stał nieruchomo. Nagle zrobiło mu się zimno. Za późno już, by uczynić cokolwiek. Wrogowie dobrze wszystko zaplanowali. Nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie po chorobie, a Maklorbi był najsilniejszym ze wszystkich Yernich. W zbroi i z mieczem Ason mógł stawić czoło każdemu, ale teraz sam się pokonał. Skoro został wodzem Yernich, musiał walczyć, tak jak oni. Nie miał wyboru. Oni stawali do boju nadzy, jedynie we włosianej przepasce na biodrach, nie używali wtedy zdobytych pancerzy. Jeśli Ason miał pozostać wodzem tego szczepu, też przyjdzie mu walczyć bez blach. Przyszły król Yernich nie może postąpić inaczej. Tak, nagi jak heros, wrogowie niczego nie przeoczyli, pomyślał Ason. Wódz-byk nie może okazywać słabości, zatem choroba to żadna wymówka. Nie ma wyjścia, trzeba walczyć.
— Maklorbi podchodzi do mego ogniska, wywieszając jęzor jak pies rozgrzany — powiedział Ason. — Maklorbi chce usiąść przy moim ogniu i zjeść moją porcję, porcję bohatera. Powiem wam, co dostanie Maklorbi. Nigdy już nie zje ani nie wypije, bo zabiję go i utnę mu nożem głowę i dziś w nocy ułożę ją sobie pod kolanem.
Mówiąc to Mykeńczyk rzucił na ziemię miecz i tarczę i zdarł pancerze z ciała. Na bok cisnął także hełm, zostawił tylko zawieszony na szyi sztylet. Potem podjął tarczę, wsunął dłoń w pętlę.
— Jestem Ason z Myken — zawołał. — Jestem Ason z Yernich z Dun Ason i to mój łuk. Jak dotąd zabijałem, tak i Maklorbiego zabiję toporem. Wzywam mego przyjaciela Ar Apę z Dun Ar Apa, by wyświadczył mi przysługę i pożyczył mi swój topór do tej walki.
Ar Apa zerwał się na nogi i cisnął topór nad ogniskiem. Ason złapał go w locie.
— Maklorbi abu! — krzyknął wódz, uderzył toporem o tarczę i postąpił krok.
— Ason abu! — zawołał Ason i uczynił to samo.
Zaczęła się walka.
Już po pierwszych ciosach wiadomo było, kto wygra. Maklorbi przewyższał siłą Asona. Gdy jego topór uderzył w tarczę Mykeńczyka, temu ostatniemu ramię zdrętwiało. Jego własne cięcie zostało odparowane. Nie otrząsnął się jeszcze po pierwszym wstrząsie, gdy nadszedł drugi i trzeci. Ason cofał się, a Maklorbi postępował za nim machając toporem, jakby ścinał drzewo. Z każdą chwilą Mykeńczyk czuł, że siły go opuszczają. Odpowiadał coraz wolniej, dyszał z wysiłku. Przy kolejnym ciosie topór rozciął mu skórę na ramieniu, popłynęła krew.
Na ten widok widzowie ryknęli głośno. Maklorbi odstąpił, potrząsnął nad głową tarczą i toporem i wydał jakiś wojenny okrzyk.
Ason czuł, że rana nie jest głęboka, ale krwawi obficie. Każda spadająca na ziemię kropla osłabiała go jeszcze bardziej. Śmierć była blisko, a on nie chciał umierać. Maklorbi splunął i znów wrzasnął. Ason wysunął rękę z pętli i chwycił tarczę dłonią.
— Ason abu! — krzyknął chrapliwie i skoczył do ataku.
Maklorbi stał pewnie na szeroko rozstawionych nogach i uśmiechał się ukazując pojedyncze sztuki żółtych zębów. Ason zamachnął się szeroko, aż powietrze zaświszczało, i wymierzył cios w bok przeciwnika. Tamten osłonił się tarczą, a wtedy Ason pchnął go własną tarczą w twarz.
Wzmocniona krawędź ugodziła Maklorbiego w usta, aż ten zachwiał się z bólu i cofnął. Ason czym prędzej uderzył go toporem w prawą rękę. Nie ostrzem wprawdzie, ale masa kamiennej głowicy starczyła, by wytrącić Maklorbiemu broń z dłoni.
Zanim Mykeńczyk zdołał wyprowadzić nowy atak, przeciwnik odrzucił własną tarczę i runął na Asona, łapiąc go za gardło.
Ból był tak potężny, że przez chwilę przyćmił wszystko inne. Jak przez mgłę Ason ujrzał przed sobą rozwartą paszczę Maklorbiego z krwawymi pieńkami zębów. W głowie mu huczało, nie mógł się nawet zamachnąć toporem, zresztą, przeciwnik był za blisko. Puścił broń i ścisnął dłonie w pięści, ale nie na wiele to się przydało. Wkoło wybuchła wrzawa, z której Ason mało co rozumiał, nagle dotarł jednak do niego jeden głos, który krzyczał coś ledwie zrozumiałego, podpowiadał coś. Ason z początku nie rozumiał, potem nagle pojął w czym rzecz i sięgnął nie do gardła Maklorbiego, ale do jego twarzy. Zatopił kciuki głęboko w oczach przeciwnika.
Wiedział, że tak walczą tylko niewolnicy, wojownik nigdy nie wpadłby na podobny pomysł. Jednak dalej oślepiał wroga.
Triumfalny krzyk Maklorbiego ustąpił miejsca jękowi bólu. Wielkie łapska odskoczyły od szyi Asona i przywarły do krwawych oczodołów.
Ason schwycił sztylet i jednym ruchem wbił go przeciwnikowi pod żebra, aż w końcu sięgnął serca.
Ciężko łapiąc powietrze i mało co widząc z bólu, Mykeńczyk pochylił się nad trupem. Widzowie nie milkli ani na chwilę, krzycząc cały czas „Ason abu", on zaś powoli odciął głowę od karku. Ręce miał po łokcie czerwone od krwi, gdy uniósł w końcu czerep za jeden z długich wąsów i podszedł powoli, krok za krokiem, do swego wielkiego, kamiennego łuku. Tam cisnął głowę w szczelinę między kolumnami, martwym obliczem do ogniska narad.
— Jestem Ason, wódz-byk Yernich — wychrypiał i oparł się plecami o chłodny kamień, by nie upaść.
Ason łyknął łapczywie piwa i zapił miodem, który łagodził nieco cierpienie. Ból gardła ustępował powoli. Pozostali trzej wodzowie popijali w milczeniu, zaś wielka świnia stygła na żerdziach. Gdy wojownicy zabitego wodza przyszli zabrać jego ciało, Ason nie pozwolił go ruszyć i kazał im wracać na miejsca. Sam dźwignął się, by ukroić pierwszą porcję mięsa. Bezgłowy zezwłok pozostał przy ogniu na całą resztę wieczoru jako milczące memento.
Mimo to humory poprawiały się szybko. Jadła i piwa było pod dostatkiem, niebawem rozległy się krzyki i coraz głośniejsze przechwałki. Po zmroku podsycono ognisko żywicznymi kłodami i płomień strzelił wysoko. W jego blasku kamienny łuk zdawał się potężnieć i przytłaczał swym ogromem. Gdy wodzowie podeszli doń, żaden nie oparł się pokusie, by musnąć skalną powierzchnię. Ason jakby nie zauważał tego wszystkiego, ale we właściwej chwili wstał i sam dotknął kamienia. Wszyscy umilkli.
— Jestem Ason. Zabiłem sto razy po stu wrogów. Zabiłem dwóch wodzów-byków. Zabiłem Atlantydów. Zabijałem wszystkie zwierzęta, co żyją na tej ziemi, łapałem każdą rybę, co pływa w tym morzu. Jestem wodzem-bykiem grodziska. Zbudowałem kamienny łuk.
Prawda działała silniej niż czcze przechwałki. On naprawdę to wszystko uczynił. Łuk był dowodem. Nie odezwał się żaden głos sprzeciwu.
— Po raz pierwszy pięć szczepów Yernich spotkało się dzisiaj z okazji święta Samhain. Przyszliście jako wodzowie własnych teut i zawsze nimi będziecie. Ale jest jeszcze coś więcej. Wszyscy jesteśmy jednym ludem i gdy staniemy razem, nikt nas nie pokona. Proszę was, abyście przyłączyli się do mnie, aby wszystkie szczepy zjednoczyły się. Proszę was o to tutaj, w grodzisku Yernich, grodzisku, jakiego nigdy jeszcze nie widzieliście. Kamiennym. Jeśli się do mnie przyłączycie, wasze drewniane łuki zostaną rozebrane i na ich miejscu staną łuki kamienne, takie jak ten. Tak będzie.
Spojrzeli wszyscy najpierw na swoje konstrukcje z bali, potem na kolumny Asona. Oczami wyobraźni ujrzeli nowe znaki swych godności. To było coś! Ar Apa aż krzyknął z wielkiej radości.
— Ar Apa abu! Ason abu!
— Ason abu — powtarzało coraz więcej głosów, a gdy ucichły, Ar Apa znów się odezwał.
— Ason, czy będziesz wodzem-bykiem wszystkich Yernich?
Ason przycisnął z namaszczeniem dłonie do kamienia.
— Będę.
Znów rozległy się krzyki i można było odnieść wrażenie, że wszyscy są przychylni planowi. Wodzowie nie mieli nic na tym stracić, a mogli sporo zyskać. W lasach na dalekiej północy żyły jeszcze inne plemiona, które napadały na stada bydła. Teraz da się im stosowny odpór. Będzie wiele łupów. A kamienne łuki zostaną na zawsze. W chwili największego wybuchu entuzjazmu Ason poprosił o ciszę i wskazał na Inteba.
— To Inteb, Egipcjanin, budowniczy. To on ociosał i ustawił dla mnie te kamienie. Powie wam teraz, co jeszcze tu stanie.
Z początku Ason odniósł się do planu Inteba z rezerwą, jednak im dłużej nad nim myślał, tym bardziej zapalał się do pomysłu. Potrzebował czegoś więcej niż tylko godności głównego wodza, musiał mieć pod ręką dość wojowników. Inteb wiedział, jak to załatwić.
— Tutaj będzie pięć łuków dla pięciu wodzów. — Wszyscy spojrzeli tam, gdzie Inteb wskazał. — Wokół stanie kamienne grodzisko dla wojowników. Krąg kamieni połączonych na górze, z drzwiami do mieszkań.
Inteb musiał odczekać chwilę, aż słuchacze się uspokoją.
— Tak jak każdy wojownik z Dun Ason ma swój kamień, tak i najdzielniejsi wojownicy z innych szczepów będą mieli swoje drzwi w tym kamiennym kręgu. Nad nimi to będą wieszać głowy, a podczas uczt też zdobycze i broń. Takie będzie właśnie to grodzisko Yernich. Kamienne.
Teraz nikt już nie siedział cicho. W ogłuszającej wrzawie Ar Apa podszedł do Asona i usiadł obok. Wypili razem i Ason oddał wojownikowi jego topór.
— Byłeś przy mnie, gdy cię potrzebowałem.
— Dobrze sprawiłeś się tym toporem i to będzie ci pamiętane. Ale chcę cię o coś spytać. Twój Egipcjanin nie powiedział, ile drzwi będzie w grodzisku.
— Nikt go o to nie spytał.
— To prawda. Ale jak pomyślałem o drzwiach w moim grodzisku i o wszystkich wojownikach, którzy są tutaj, to wydało mi się, że krąg będzie musiał być bardzo wielki.
— Będzie, ale nie aż taki. Błękitne kamienie zostaną przestawione. Powstanie krąg z trzydzieściorgiem drzwi. Przynajmniej tak mówi Inteb. Wielka praca.
— Trzydzieści to wiele?
Ason pokazał palce prawej dłoni.
— To jest pięć. Jest pięć szczepów. — Dodał kciuk lewej dłoni. — To jest sześć. Będzie po sześć drzwi na każdy szczep. To daje razem trzydzieści.
Ar Apa zmarszczył czoło i podłubał palcem w ziemi.
— W moim szczepie jest więcej niż sześciu wojowników.
— Owszem. Ale tylko sześciu spotka ten zaszczyt. Najsilniejszych. To będzie wyróżnienie. Wojownicy zaczną się starać, aby znaleźć się w tej szóstce. Będziesz mógł na nich zawsze liczyć.
Ar Apa pomyślał o tym, przytaknął i prawie się uśmiechnął. Czasem niełatwo sprawować władzę, zawsze zjawiają się jacyś rywale i wewnątrz-plemienne spory nigdy nie milkną. Możliwość wyróżniania przyda się, żeby ich ułagodzić. Ar Apa wrócił przed swój łuk, popił jeszcze, rozejrzał się i uznał, że to grodzisko to całkiem dobre miejsce na zebrania wszystkich Yernich.
Ason z ulgą oparł się o kamień i też sięgnął po napój. Był zmęczony, gardło znów zaczynało go boleć. Ale Inteb miał rację. Zdobyć ich wszystkich. Kamienny krąg będzie mógł powstać.
Noc zapadała coraz głębsza, wojownicy upijali się radośnie i Ason chętnie by się położył już spać, ale nie mógł zostawić gości. Dużo później Inteb dołączył doń z kubkiem piwa w dłoni.
— Doszło do przykrego wypadku — powiedział. — Druid Nemed nie żyje.
— To miła wiadomość. — Ason dotknął szyi. — Jak to się stało?
— Znaleziono go leżącego na ziemi. Musiał się chyba przewrócić, ale tak nieszczęśliwie, że trafił głową w kamień.
— Słabe czaszki mają ci druidzi. A może ktoś pomógł mu wyruszyć w tę ostatnią podróż?
— Nie można wykluczyć, ale trudno kogoś podejrzewać. Nemed spiskował z Maklorbim, chcieli cię zabić. A tu proszę, sami zginęli i to obaj jednej nocy. Myślę, że chwilowo knowania mamy z głowy.
— Też tak sądzę. Trzeba będzie urządzić druidowi uroczysty pogrzeb.
Ason spojrzał ponad ogniskiem na Aiasa. Nie pamiętał, czy pięściarz siedział na swoim miejscu przez cały wieczór. Popijał coś z kubka, który prawie ginął mu w olbrzymiej dłoni. Jednym ciosem potrafił złamać szczękę i zabić. Czy rozłupałby głowę? Może lepiej nie wiedzieć. Najważniejsze, że kapłan już nie będzie dybał na jego życie.
— Mam bursztyn z północy, wielki Asonie. Przebyłem mroczne lasy i popłynąłem rzeką zwaną Ren i dalej przez Morze Wąskie, by cię ujrzeć.
Ason podniósł wzrok. Przed nim stał jeden z Geramanich. Kłaniał się nisko i wskazywał rozpostartą na ziemi skórę. Potem przykucnął obok i zaczął demonstrować grudki i płytki bursztynu w różnych odcieniach.
— Jestem Gestum i przewodzę memu klanowi. Ason obejrzał uważnie jeden z kawałków. Zerknął przezeń na ogień.
— Dobre. Moi mistrzowie muszą je zobaczyć.
— Wiem. Pokazałem ci je tylko po to, byśmy mogli porozmawiać. Tutaj zbyt wiele oczu na nas patrzy. Nie sięgaj, proszę, po swój krwią splamiony sztylet, gdy powiem ci, że handluję z Atlantydami.
Ason spojrzał ponownie na obcego. Tym razem dostrzegł, że to wysoki mężczyzna w porządnym i długim płaszczu spiętym cenną złotą klamrą, która przebijała materię i odsuwała nieco odzienie od ciała. Na rękach nosił złote bransolety, złoto też zdobiło jego brązowy, rogaty hełm. Przy pasie nosił krótki miecz, topór z brązową głowicą położył obok na ziemi. Błękitne oczy patrzyły bez lęku na Asona.
— Wiesz, że wojuję z Atlantydami?
— Dlatego właśnie tu jestem, chociaż innym się to nie podoba. Powiedziałem, że układamy się z Atlantydami, ale robimy to z konieczności. Mają w naszych dolinach swoje obozy i kopalnie cyny, i są zbyt silni, by z nimi walczyć. Pomagając im, sporo z tego mamy. Teraz sami już pracujemy w brązie, a nasi kupcy pływają rzekami na wschód i na zachód. Wiemy o wojnie między Mykenami i Atlantydą. To dobrze, że tak się dzieje. Wiemy też, że jesteś Mykeńczykiem i że właśnie zjednoczyłeś szczepy Yernich.
— Sporo wiecie — stwierdził chłodno Ason. — Pewnie dowiedziałeś się tego od Trojańczyka Sethsusa. Może nawet mu pomagaliście?
— Owszem.
Gestum wstał w tej samej chwili co Ason.
— Nie zamierzam kłamać — powiedział przybysz. — Prawdą jest, że działam tylko na korzyść Geramanich. Sprzedawaliśmy informacje Trojańczykowi, pomagaliśmy mu, w zamian on dawał nam cynę. A teraz on nie żyje. Ty rządzisz obecnie na tej wyspie i z tobą będziemy się układać. Możemy sobie pomóc.
Wolałbym jednak nie być królem, pomyślał Ason. Przynajmniej czasem. Zwykły wojownik nagrodziłby takie słowa pchnięciem miecza. Ason władca musiał się pohamować. Ten człowiek mówił prawdę. Mogli sobie pomóc i razem na tym zyskać. Może da się nawet spławiać rzeką Danube cynę dla Myken. Ason miał dość złota, by za to zapłacić.
— Siadaj i wypij ze mną — powiedział Mykeńczyk. — Podobają mi się twoje bursztyny.
— Wypiję. Podobają mi się twoje słowa.
— Ar Apa abu!
Krzyk wojowników rozległ się dokoła, gdy stos drewna runął i odsłonił nowy, biały łuk. Stał na prawo od kamienia Asona, równie gładki i wyniosły, chociaż trochę niższy. Niewiele, akurat tyle, by zaznaczyć prawa gospodarza. I tak obie konstrukcje nie miały sobie równych w tej krainie. Po drugiej stronie zagaszonego ogniska narad wyrastały kolejne rusztowania. W zimnym powietrzu wyraźnie słychać było suchy trzask kamienia uderzającego o kamień. Okoliczne zagłębienia pokrywał już śnieg i w każdej chwili brudnoszare niebo mogło przynieść go więcej.
Ar Apa nie wiedział, jak okazać swoją radość. Tańczył, wymachiwał toporem nad głową jak szalony. Zimą praca nie ustawała, ale tylko robotnicy narzekali, dla wojowników nie skończył się jeszcze czas nieustannych cudów. Przychodzili z innych grodzisk i prowadzili obładowanych prowiantem tragarzy, byle tylko raz jeszcze ujrzeć kamienne łuki. Zabijano zwierzęta, suszono mięso, warzono piwo. Mężczyźni wyruszali na polowania, ale obróbka skały pobudzała ich wyobraźnię znacznie żywiej niż największe nawet łowy. Tak więc kiedy nie polowali, pomagali chętnie kamieniarzom. Co rusz ktoś obtłukiwał sobie palce, miażdżył stopy, czterech ludzi już zginęło, ale walka trwała i skała musiała ustąpić.
Teraz jednak trzeba było pomyśleć jeszcze i o innej batalii.
— Atlantydzi wysyłają myśliwych do lasu — powiedział Ason. — Mam pewne informacje od Albich, którzy obserwują kopalnię.
— Będą dobrze uzbrojeni i gotowi na wszystko — stwierdził Ar Apa, nie mogąc jeszcze oderwać wzroku od wielkich kamieni.
— W puszczy nie mogą równać się z wami. Możemy ich zaskoczyć, ale poczekamy, aż będą wracać do kopalni.
Ar Apa roześmiał się.
— Tylko ty mogłeś tak pomyśleć, Asonie. Nie tylko miecze i pancerze im odbierzesz, ale jeszcze i upolowaną zwierzynę.
To miała być pamiętna i radosna zima. Pracę przy kamieniach przerywano tylko na czas wypadów przeciwko drużynom Atlantydów, które szukały zwierzyny dla załogi kopalni. Intruzi byli coraz słabsi i zastawianie pułapek przychodziło coraz łatwiej. Profity były znaczne, bo i głowy dla wojowników i pieczyste dla wszystkich. Mroźny czas upłynął tym razem dziwnie szybko i pogodnie, a gdy wróciły cieplejsze, wiosenne dni, wojownicy nie mieli wcale ochoty wracać do swych grodzisk. Nie chcieli porzucać okolicy, lecz pozostać wśród wielkich kamieni tak długo, jak tylko możliwe.
Prace posuwały się żwawo. Gdy pięć łuków stanęło już w całym majestacie, z równym entuzjazmem zaczęto wznosić zewnętrzny krąg. Nie były to drzwi, ale właściwie bramy, których kształt dopiero się zarysowywał. Każdy wojownik wybrał sobie miejsce, w którym miało być wejście. Ustawiono w niesymetrycznym kręgu dwadzieścia cztery kamienie. Trzy w jednej grupie i dwadzieścia jeden kamieni w drugiej. Na razie ukończono tylko sześć nadproży, ale stawiano już następne rusztowania, by przystąpić do wznoszenia kolejnych kamiennych bram.
Praca nie ustawała, jeden poranek mało różnił się od drugiego, aż do czasu, kiedy pewnego dnia z oddali dobiegły Asona jakieś krzyki. Mykeńczykowi zdało się najpierw, że ktoś woła jego imię i że odgłos ten jest coraz bliższy. Umieszczano właśnie kolejny poziomy kamień, co wymagało wybitnej precyzji, tym razem bowiem nie tylko bolce miały zaskoczyć w wyżłobienia, ale nacięcia na końcu musiały zazębiać się z nacięciami następnego zwieńczenia. Gdy krzyk podniósł się znowu, imię Asona dało się słyszeć całkiem wyraźnie. Obrócił się, otarł spoconą twarz i spojrzał na podejście do grodziska.
Trzech mężczyzn biegło ku wejściu. Dwóch wojowników z jego własnej teuty pomagało poruszać się trzeciemu. Mężczyzna wyglądał na krańcowo wyczerpanego. Ason poznał go. Był to Turi, Albi, kuzyn Naikeri. Podtrzymujący biedaka wojownik dojrzał Mykeńczyka. Przyłożył dłoń do ust i krzyknął:
— Atlantydzi!
Ason zbiegł po drabinie skacząc po dwa szczeble naraz. Cała trójka podbiegła doń dysząc ciężko. Ledwo się zatrzymali, Turi runął na ziemię.
— Znaleźliśmy go rano — powiedział wojownik. Na równinie. Wlókł się ku nam. Powiedział tylko twoje imię i że Atlantydzi nadciągają.
— To by było dobre — mruknął Ason. — Dość ludzi straciliśmy szturmując ich wały. Przynieście mu wody i poczekamy, co powie. — Ason wiedział, że Atlantydzi nie mogą mu zagrozić, jednak wciąż coś go gryzło. Czemu Turi biegł jak szalony? Coś tu było nie tak…
Albi łyknął wody, wypił połowę miski, resztę wylał sobie na głowę.
— Atlantydzi… tu maszerują — wykrztusił w końcu. — Obchodzą lasy przez wrzosowiska.
— Zgotujemy im powitanie — powiedział Ason.
— Nie… więcej ich… wylądowało. Zaraz ruszyli.
Sprawa zaczynała się komplikować. Ason chciał znać szczegóły.
— Więcej? Ilu więcej? Czy przypłynęły nowe statki? Ile tych statków?
— Tyle — powiedział Turi podnosząc rozłożone palce jednej dłoni i dodając jeszcze kciuk i palec wskazujący z drugiej.
Ason zaczął rozmyślać. Siedem statków. Ilu ludzi w każdym? Wszyscy z bronią, w pancerzach, doświadczeni wojownicy morskiego ludu. Pod dowództwem Themisa. To dlatego odesłali przejęty mykeński statek z tak niewielką załogą. Ason nie zwrócił wtedy na to uwagi. Tymczasem Atlantydzi odsyłając statek z cyną, wezwali posiłki. Ason zauważył nagle, że wszyscy patrzą na niego w martwej ciszy.
— Ty. — Pokazał na najbliższego wojownika. — Idź na miejsce, gdzie dobywamy kamienie i powiedz wodzowi Ar Apie i wodzowi Mowegowi, że chcę zaraz ich tu widzieć.
Mężczyzna pobiegł natychmiast. Ason spojrzał wkoło i szybko podjął decyzję. Zawołał jeszcze dwóch wojowników.
— Comn, ty najlepiej tropisz ludzi i zwierzynę. Korni, słyszałem, że biegasz jak jeleń. — Uciszył ich, gdy zaczęli zachwalać swe cnoty. — Oto, co musicie zrobić. Usłyszałem, że Atlantydzi nadciągają, więcej Atlantydów, niż dotąd widzieliście. Będą chcieli zaatakować nas znienacka, ale nie damy się zaskoczyć. Podobno obchodzą lasy przez wrzosowiska. Znacie tę drogę?
Obaj przytaknęli. Wypytywał ich tak długo, aż dowiedział się, co to właściwie za szlak.
— Taką wielką grupą nie mogą maszerować szybko przez nieznany kraj. Zatem weźcie bukłaki z wodą i zapas mięsa i zapadnijcie przy szlaku cicho jak polujące lisy. Nie mogą was zobaczyć. Pójdziecie potem za Atlantydami i poczekacie, aż rozbiją się na noc obozem. Wtedy ty, Comn, będziesz ich pilnować, a Korni przybiegnie tutaj i powie, gdzie są. Pójdziemy na nich. Rozumiecie?
Gdy obaj powtórzyli dokładnie instrukcje, kazał im ruszać w drogę. Przez tłum przepchnęli się tymczasem Ar Apa z Mowegiem. Inteb skończył ustawianie kamienia i zszedł z rusztowania. W grodzisku nie było żadnych sekretów, wszystkie decyzje dotyczące szczepu zawsze podejmowano publicznie.
— Co z Atlantydami? — zawołał Ar Apa.
— Nadchodzą wielką siłą — odparł Ason. — Przypłynęli siedmioma statkami, a teraz idą, żeby zaatakować nas w grodzisku.
Reakcja była dość burzliwa i buńczuczna, pełna oburzenia, że ktoś ośmielił się zagrozić Yernim. Ason dał im się wygadać i przeszedł do rzeczy.
— Długą drogę przebyli w poszukiwaniu śmierci — powiedział i przeczekał kolejny wybuch entuzjazmu. — Idą przez wrzosowiska, a to ciężka droga. Nie dotrą tu pewnie przed nocą, zatem rozbiją obóz. Wysłałem ludzi, by mieli ich na oku. Musimy też wysłać wieść do wszystkich wojowników, aby do nas dołączyli, a sami jak najszybciej musimy zebrać mężów z grodziska i ruszyć bez zwłoki. Znajdziemy miejsce ich noclegu i jak wilki zaatakujemy w nocy. Jesteśmy myśliwymi, co polują na ludzi, zabijamy jak wilki…
Jego dalsze słowa utonęły we wrzawie i łomocie toporów bijących o tarcze. Yerni unikali zwykle nocnej walki, ale tym razem byli zdecydowani.
Wysłano umyślnych, a Ason zaprosił wodzów do swojego domu. Inteb poszedł za nimi. On jeden martwił się o przyszłość. Naikeri czekała już na nich. Ason kazał jej podać świeże piwo, mięso i sól. Dostawszy swoje miski, obtaczali kawałki mięsiwa w soli i przeżuwali. Wypili z jednego, puszczonego w koło, kubka. Dopiero teraz, z dala od tłumu, Inteb pojął, że Ason myśli o przyszłości tak samo jak on.
— Themis pragnie zabić mnie jednego — powiedział Mykeńczyk i reszta przytaknęła. Walka i ucieczka Asona była już legendą okolicy. Wszyscy słyszeli ją wiele razy, ale ciągle chętnie nastawiali uszu. — Wywołam go do walki na ubitym polu.
— Nie — odezwał się Ar Apa. — On prawie nie chodzi, nie jest już mężczyzną. Nie będzie walczył. Musimy zabić ich wszystkich.
— To moja bitwa.
— To nasza bitwa — warknął Moweg. — Najechali naszą ziemię, atakują nasze grodziska, chcą zabić wodza-byka. Nasza bitwa. — Ze złością wgryzł się w tłusty kawałek mięsa. Ar Apa przytaknął. Sprawa była przesądzona.
— Na ilu statkach przypłynęli? — spytał Inteb.
— Turi mówił o siedmiu.
— To bardzo źle.
— Właśnie.
— Czy musimy walczyć teraz? — spytał Inteb.
— Oczywiście! — zdumiał się Ason. — A co innego można uczynić?
— Wiele rzeczy — wtrąciła się Naikeri i odstąpiła krok, gdy Ason machnął, by umilkła. — Jeśli nie chcesz, aby cię znaleźli, to ta wyspa jest dość duża. Prędzej śmierć znajdą niż ciebie. Co za szaleństwo każe ci iść na pewną zgubę…
— Zamknij się, głupia kobieto.
— …bo niczego innego nie znajdziesz. Masz wybór.
— Zrobimy tak, jak postanowiono.
Wodzowie żuli mięso i spoglądali na drzwi. Kobiety nie miały prawa odzywać się przy takich okazjach. Naikeri zwróciła się do Inteba.
— Pomóż mi, Egipcjaninie. Chociaż nie mnie, dla mnie nic nie zrobisz, pomóż Asonowi. Znasz różne fortele. Wymyśl inny sposób walki z Atlantydami. Wiem, że to potrafisz.
Inteb przytaknął niechętnie.
— Wprawdzie dla Yernich i dla Mykeńczyków słowo kobiety nie ma żadnej wagi — powiedział do Asona, — ale u nas, w Egipcie, słuchamy kobiet, choć mówią innym językiem. Nie tylko walką wręcz można pokonać Atlantydów.
— Zaskoczymy ich i zabijemy — stwierdził Ar Apa.
— Nawet jeśli, to krwawym trudem i niewiele nam z tego przyjdzie. Ale czy możesz mieć pewność? Jeśli nie zabijecie wszystkich, to potem przyjdzie ranek i…
— Tym razem nie mogę skorzystać z twoich rad — powiedział Ason. — Tym razem szykujemy się do bitwy.
Wodzowie przytaknęli gorliwie.
— Zabijanie! — krzyknęła Naikeri i cisnęła dzbanem o podłogę, aż piwo trysnęło wkoło. W sąsiednim pokoju zapłakało dziecko. — Zabijać. Nigdy nie myślisz o niczym innym? Tylko to jedno potrafisz? Albi żyją bez tych twoich wojen i bez zabijania. Dla nas świat nie ogranicza się do mieczy, toporów i mordowania. Czy naprawdę nie dostrzegasz niczego więcej?
Ason poczuł się dotknięty do żywego i odwrócił się do dziewczyny tyłem. Wodzowie znów wyrazili osobliwe zainteresowanie drzwiami. Inteb poczuł, że musi się odezwać. Też był zły.
— Owszem, świat to coś więcej, więcej niż myślimy, ale człowiek wzniósł się wyżej niż jakiekolwiek zwierzę. A szczyty dostojeństwa osiąga jako wojownik. Tego akurat ty, kobieta, nigdy nie zrozumiesz. — Ostatnie zdanie wypowiedział wręcz z obrzydzeniem.
— Tu nie ma nic do zrozumienia. To zwykłe szaleństwo. Walczycie jak jelenie, ile razy przychodzi wiosna, zawsze zabijają się rogami. To wy nie chcecie zrozumieć. Gińcie…
Ason zerwał się na równe nogi, w ślepym gniewie złapał dziewczynę, wypchnął ją za próg i zatrzasnął drzwi. Jej słowa brzmiały mu w uszach niczym klątwa.
— Jesteś wojownikiem Asonie — powiedział cicho Inteb. — Wojownik stoi wyżej niż inni ludzie. Ty jesteś największym z nich. Setki pójdą za tobą, gdy ich poprowadzisz. Gdzie ruszysz?
Ason musnął palcami rękojeść miecza.
— Do bitwy, oczywiście. Jeśli już musimy umrzeć, zginiemy jak mężczyźni.
Ze szczytu obwałowania widać było drobne postacie nadciągające równiną. Niebo zwieszało się nisko ciemnymi chmurami, od czasu do czasu migała błyskawica i grom przetaczał się aż po horyzont, ale deszcz nie chciał spaść. A byłby się przydał: duchota panowała niemiłosierna.
Gdy podeszli bliżej, dało się rozróżnić poszczególnych wojowników. Niektórzy dźwigali łupy, inni szli ranni, a wszyscy zmęczeni. Ledwo dotarli do obwałowań, padli ciężko w cieniu budynków, domagając się piwa.
— Co to była za bitwa — wydyszał jeden, widać nieco silniejszy.
— Zabiliśmy stu, ucięliśmy sto głów — dodał inny, chociaż on akurat za jedyną zdobycz miał krwawy sztylet wsunięty za włosiany pas.
Potem rozległo się jeszcze więcej przechwałek, jak to zwykle między tubylcami. Inteb nie słuchał, czekał na Asona i pozostałych wodzów, którzy maszerowali na samym końcu. Zbliżyli się do kamieni, każdy dotknął własnego, by odzyskać siły.
— Nie było ani zwycięstwa, ani porażki — stwierdził Ason zlizując złociste krople piwa z ust.
— Zwycięstwo — uznał Ar Apa. Inteb usiadł obok Asona i podał mu kolejny dzban piwa.
— Zwycięstwo jest wtedy, gdy wróg ginie lub ucieka — zaprzeczył Mykeńczyk. — Zabiliśmy wielu, ale więcej ich ocalało i teraz idą za nami.
— Gdybyśmy mieli więcej mężów — mruknął ponuro Finmog. Ason przytaknął.
— Gdybyśmy ich mieli, wtedy wynik nocnej walki mógłby być inny. Ale wielu jeszcze nie przybyło. Zaskoczyliśmy Atlantydów, to prawda. Ale ciemności i nam pomieszały szyki, tak więc nieprzyjaciel zdołał się pozbierać. Nasi pogubili się w mroku, zaczęli zbierać łupy, obcinać głowy i atak stracił impet. Musieliśmy się wycofać, a nieprzyjaciel nadciąga. To są fakty.
— Ale walka była dobra, setki ich zginęły — mruknął Ar Apa i reszta się zgodziła.
— Najważniejsza walka dopiero przed nami — powiedział Ason. Z tym też się zgodzili. Musieli się zgodzić, chociaż wcale im się to nie podobało. — Zostanie stoczona tutaj, w wielkim grodzisku Yernich i wielu zginie.
— Następni wojownicy są już w drodze — zauważył Ar Apa. — Będą wściekli, że ominęła ich nocna bitwa, ale może też będą walczyć bardziej zajadle i wytrwale bronić grodziska.
Nikt nie mógł temu zaprzeczyć i opinie zostały ostatecznie uzgodnione. Kto mógł, zasnął w ciągu kilku minut. Asonowi też głowa opadała. Inteb otoczył go ramieniem, wyczuwał kwaśny odór potu.
— Zwyciężymy? — spytał.
Ason spojrzał ukradkiem na pozostałych wodzów.
— Nie ma mowy o zwycięstwie — szepnął. — Możemy tylko zabrać ich jak najwięcej ze sobą. To pomoże Mykenom. Odejdź stąd, Egipcjaninie. Turi zabierze cię do Albich, z nimi będziesz bezpieczny.
— Pójdziesz ze mną?
— Nie mogę.
— To i ja nie odejdę — powiedział Inteb przyciskając drżące dłonie do kolan, by nie pokazać po sobie przerażenia. — Tak daleko zawędrowaliśmy razem i nie zostawię cię teraz. Potrafię władać mieczem.
— Niespecjalnie ci to wychodzi.
— Prawdę mówisz, Asonie, choć bolesna to prawda Kiepski jestem w fechtunku, ale zawsze to jeden miecz więcej. Stanę przy tobie. Nie chcę cię opuszczać.
— Ani ja ciebie, Egipcjaninie — odparł Ason i objął przyjaciela. Chwilę potem już spał. Inteb poszedł po swoją zbroję i oręż. W drzwiach spotkał Aiasa.
— Widzę, że szykujesz się do walki, niewolniku. Nie powinieneś uciekać?
— Może myślę tak jak ty? Co robi ten miecz w twojej dłoni?
Inteb potrząsnął ostrzem, aż zabłysło w bladym świetle.
— Sam chciałbym wiedzieć. Winienem pracować dla faraona, wznosić świątynie ku jego chwale. Cóż ja tu robię, zbrojny, w dalekim kraju?
— Podążasz za swym losem. Tak jak ja. Za nim. Wysoką cenę musiałeś zapłacić. Mnie nic to nie kosztowało. Byłem niewolnikiem, teraz jestem człowiekiem wolnym, mam swą godność. Zdarza mi się nawet pogwarzyć z egipskim dostojnikiem.
— Śmierć skończy to niebawem. Dziwny z ciebie niewolnik, Aiasie. Twarde masz pięści. Waham się powiedzieć to głośno i zaprzeczyłbym, gdyby kto spytał, ale dobrze było cię poznać.
Nie zostało już praktycznie nic więcej do powiedzenia. Weszli na obwałowanie i patrzyli, jak równiną nadchodzą Yerni z innych grodzisk. Napływali coraz mniejszym strumykiem, aż nadeszło późne popołudnie i nikt więcej się nie pojawił. Gdzieś z daleka dobiegał odgłos gromu, na horyzoncie pokazała się wroga armia. Z dala zabrzmiały rogi. Inteb i Aias zeszli do wojowników, którzy skupili się wkoło wodzów przy kamieniach. Ason stanął przed swoją bramą i zapadła cisza.
— Nadchodzą. Zatrzymamy ich tutaj. Nie mamy murów, by ich bronić, ale staniemy na wałach. Będą musieli się do nas wspinać, prosto pod topory. Ar Apa, weź swoich ludzi i zablokujcie kłodami wejście. Reszta za mną.
— Ason abu! — odpowiedzieli mu wojownicy.
Ruszyli na pozycje i spojrzeli na coraz bliższe szeregi Atlantydów.
Wróg nadciągał trzema kolumnami, najwyżsi wojownicy na przedzie każdej kolumny. Złoto i szlachetne kamienie lśniły na ich zbrojach. Yerni wskazywali je sobie i krzyczeli, że przed nocą to oni będą nosić te kosztowności.
Zagrzmiało i zaczął padać deszcz. Yerni z ulgą obracali twarze tak, by złapać wodę w usta. Wiedzieli też, że na mokre i śliskie obwałowanie o wiele trudniej jest wejść. Atlantydzi zmierzali wprost na grodzisko, pokrzykiwali i pokazywali sobie stojące na wałach postacie i wielkie kamienie za ich plecami. Rośli i ciemni mężowie z mieczami w dłoniach byli już bardzo blisko, gdy nagle błysnęło i huknęło, aż stanęli oślepieni, ogłuszeni.
Piorun trafił w łuk Asona i spłynął po nim, ale nie uszkodził kamienia. Para uniosła się nad rozgrzanymi kolumnami. Krowa, która kręciła się w pobliżu, leżała martwa na ziemi.
— Znak! — krzyknął Ason przez szum ulewy. — Znak! Nawet błyskawica nie może zniszczyć łuków Yernich!
Wojownicy uderzyli toporami o tarcze. To był dobry znak, nic ich nie zmoże. Zaczęli obrzucać przeciwnika wyzwiskami i groźbami, a gdy Atlantydzi podeszli jeszcze bliżej, w ślad za słowami poleciały kamienie. Niektórzy runęli do wykopu, inni skoczyli za nimi, a potem, przy wtórze rogów, Atlantydzi zaatakowali.
Szeregi wojowników stawiły im czoło, aż rozległ się huk niemal równie donośny, jak grzmot burzy. Zderzyli się tarczami.
Zaczęła się rzeź.
Z początku Atlantydzi nie mogli przełamać obrony, bo jak tu walczyć, gdy nogi rozjeżdżają się na białym błocku. Jednak szeregi Yernich wykruszyły się szybko i zbrojna horda wlała się do wnętrza grodziska. Bitwa rozpadła się na indywidualne pojedynki i wojownicy krok za krokiem cofali się ku centralnemu kręgowi kamieni. Ginęli obróceni plecami do skalnych łuków.
Inteb też tam był. Nie z nadmiaru sił, ale przez ich brak. Stał blisko Asona, ale inni wypchnęli go z pierwszego szeregu, przez co przypadła mu w tym pandemonium rola jedynego chyba obserwatora.
Widział, jak pośród oddziału straży kilku ludzi dźwiga lektykę. Domyślił się, że pewnie siedzi w niej Themis, okaleczony i niezdolny do walki. Aias też musiał go ujrzeć; natychmiast poznał swego niegdysiejszego pana.
Wymachując młotem runął przez szeregi Atlantydów. Nie próbował ich pozabijać wszystkich, torował sobie tylko drogę. Dotarł na odległość kilku kroków od lektyki.
— Chodź tu, Themisie, tchórzliwy pięściarzu. Mogłem zabić cię za każdym razem, gdy walczyliśmy, chociaż nawet o tym nie wiedziałeś. Chodź tu, żebym mógł cię zatłuc!
Themis tylko machnął dłonią. Niewolnik to tylko niewolnik. Atlantydzi otoczyli Aiasa i chociaż paru padło z rozłupanymi czaszkami, to w końcu dokonali dzieła mieczami. W ostatnim geście pięściarz uniósł jeszcze zaciśniętą dłoń, ale po chwili i ona opadła.
Coraz mniej obrońców walczyło wśród kamieni. Inteb doczekał się swojej chwili. Przepchnął się do przodu. Nie raz zatapiał swój miecz w ciałach atakujących, aż krąg Yernich poszedł w rozsypkę i nagle wkoło Inteba zrobiło się pusto. Przymierzył się do nadbiegającego Atlantyda, ale ten bez trudu odparował cios. Był to olbrzym z czarną brodą, zbroję miał mokrą od krwi. Jednym ruchem wytrącił Intebowi broń z dłoni, zranił go w ramię i obalił tarczą na ziemię. Rąbnął go jeszcze ostrzem po nogach i pobiegł ku Asonowi.
Ason. Atlantydzi walczyli prawie między sobą, aby się do niego dopchać. Inteb miał usta pełne krwi, ranna noga omdlewała boleśnie, ale widział poprzez deszcz, jak osaczony Ason przycisnął plecy do swego kamienia. Ani na chwilę nie opuszczał miecza. Walczył, sięgał ostrzem ciał nieprzyjaciół, ale przegrywał wobec wielkiej ich liczby.
Nagle wśród masy pancerzy i mieczy Inteb stracił go z oczu.
Leżąc na dnie statku Ason widział jedynie błękitne niebo i spocone ciała, głównie nogi galerników. Ręce miał pętane drewnianymi kajdanami na plecach, jeszcze cięższy kawał drewna obejmował jego nogi. Deszcz zraszał ego nagie ciało, słońce je paliło, morska woda obmywała otwarte rany. Broda mu urosła, a długie włosy miał splątane i brudne. Leżał tak przez całą drogę z wyspy Yern na Atlantydę.
To galernicy utrzymywali go przy życiu. Niezbyt daleko siedzieli pojmani w walce niewolnicy z Argolidy. Pilnowali, by Ason dostawał swoją porcję wody i choć odrobinę jedzenia. W nocy przemywali mu rany i szeptali o tym, co wiedzieli. Ason mało co z tego rozumiał, trawiony gorączką, wycieńczony i obolały.
Krzyki i uderzenie burty statku o kamienie sprawiły, że ocknął się z półprzytomnej drzemki. W gardle mu zaschło, rana na szyi bolała ze zdwojoną mocą. Atlantydzi stanęli nad nim, unieśli i zaklęli szpetnie na widok brudu. Wylano na niego kilka wiader zimnej wody. To otrzeźwiło Asona. Przekręcono go na brzuch, by zdjąć pęta. Po raz pierwszy od niezliczonych dni mógł poruszyć nogami. Gdy go podniesiono, w głowie mu zawirowało. Ledwo czuł, jak ktoś ciągnie go po trapie i ciska na kamienne nabrzeże.
Po chwili zaczął coś widzieć. Statek cumował przy solidnym molo wybiegającym daleko w morze. Nad brzegiem wznosiła się wysoka skarpa z wyciętymi w skale schodami, a wyżej widniał pałac z czerwonymi kolumnami, zielonymi gontami i byczymi rogami na dachu. Ponad wejściem lśnił w słońcu podwójny topór Atlantydy. Kilku ludzi oddalało się z lektyką.
— Wstawaj — warknął ktoś. — Nie będziemy cię nieść.
W końcu jednak musieli. Ason był za słaby, pozbawione przez długi czas ruchu nogi nie chciały go dźwigać. Gdy nie pomogło kłucie włóczniami, Atlantydzi ponarzekali trochę i pociągnęli jeńca po schodach. Przed pałacem stali strażnicy, kręcili się różni ludzie. Ason ledwie zdążył zerknąć na mury, gdy znalazł się w mroku wnętrza. Potem znów ujrzał słońce. To megaron z fontanną. I Themis na leżance. Strażnicy puścili Asona. Zatoczył się, ale ustał, chociaż chwiał się przy tym jak źdźbło na wietrze.
— Podobała ci się podróż? — spytał Themis popijając wino ze złotego kielicha.
Ason odchrząknął i splunął w kierunku prześladowcy. Nie dosięgnął.
— Co za barbarzyńskie zwyczaje. Myślałeś, że jesteś księciem wśród swoich i królem dla Yernich? Dzikus.
— Czemu mnie nie zabiłeś? — spytał chrapliwie Ason.
— Raz już zacząłem, ale Posejdon mi przeszkodził — zapiszczał Themis tracąc zimną krew. — A ty uderzyłeś mnie tchórzliwie. Zapłacisz za to, jak nikt nigdy jeszcze nie zapłacił.
Mówiąc to dostał drgawek i uronił kilka kropli napoju. Te nieliczne włosy, które widać było obok złotej płytki, miał całkiem siwe. Niezbyt przypominał niegdysiejszego pięściarza i atletę. Wychudł, zaś noga, którą powłóczył, była wyraźnie bardziej patykowata. Ason spojrzał na niego zimno.
— Niewiele zostało w tobie z mężczyzny — powiedział. — Też żałuję, że jeden z nas nie zginął tego dnia, bo twoje życie już nic nie jest warte. Jeśli chcesz mnie zabić, to dalej, ale przestań gadać.
— Zrobię co zechcę! Będę cię torturował, zaznasz cierpienia, o jakim nawet jeszcze nie słyszałeś. Połamię ci kolejno wszystkie kości, obedrę skórę po kawałku, uszy zaleję płynnym metalem… — Zachłysnął się i musiał przerwać dla nabrania oddechu.
— I kto tu jest barbarzyńcą? — spytał spokojnie Ason. Z całych sił starał się nie upaść. — Potrafisz tylko jak baba gadać o torturach i zemście. Mimo bielonych wąsów i skłonności do przechwałek, Yerni lepsi są od ciebie. Pogardzam tobą, Themisie, tobą i twoją Atlantydą.
Ason odwrócił się plecami do Themisa i spojrzał na morze. Było ciepłe, błękitne, pachniało ojczystymi stronami. Coś zastękało z tyłu, ale Mykeńczyk nawet nie spojrzał. Całą uwagę skupił na wielkiej, białej mewie, która bez poruszania skrzydłami szybowała nad urwiskiem. Rozglądała się na boki. Przeleciała blisko, spojrzała na Asona i zniknęła gdzieś w dali. Czyjaś dłoń dotknęła ramienia Mykeńczyka.
— Siadaj na ławie — polecił Atlantyd, młodzieniec w obłożonej złotem zbroi. — Mój krewniak, dobry Themis, dostał ataku duszności, ale wkrótce dojdzie do siebie. Nie chciałbym zanosić mu wiadomości, że rzuciłeś się do morza. Gdyby tak się stało, to chociaż jestem tu domownikiem, zapewne musiałbym zająć twoje miejsce w sali tortur.
Słowa te wypowiedziane zostały całkiem spokojnie i Ason bez sprzeciwu padł na wyściełaną ławę. Dwóch lekarzy pochyliło się nad Themisem i obmyło mu skórę octem i wodą. Coś zagrzmiało w oddali, słabo, ale zaraz potem grunt zadrżał. Ason znów spojrzał na morze, a Atlantyd wskazał na północ.
— To Thera jęczy, pluje dymem i popiołem. Gdy byłeś tu poprzednio, odezwała się po raz pierwszy i od tamtej pory już nie milknie. Ludzie wrócili, ale znów zaczynają uciekać. — Zmarszczył brwi. — Niektórzy mówią, że to zły znak, bo Thera to królewska wyspa. Ale Kreta jest o wiele większa i teraz tutaj jest nasz dom. Tak się rzeczy mają.
— To znak, że Atlantyda nie jest już tak silna jak kiedyś. Macie kłopoty z Argolidą…
— Zamilcz, przybyszu z gór! Nie wszystko, co usłyszałeś od niewolników na galerze, musi być prawdą. Owszem, przegraliśmy kilka bitew, ale wciąż panujemy na morzu. Nasza flota jest nawet jeszcze większa. Jesteśmy górą.
Rogi zagrały i umilkły. Służba rozbiegła się i w pole widzenia wkroczyło dziesięciu ludzi w znakomitych zbrojach. W dłoniach trzymali nagie miecze. Themis poruszył się i medycy odeszli. Ktoś dźwignął Asona na nogi. Do pomieszczenia wkroczył ciężko król Atlas, za nim wsypała się jego świta. Król miał plwociny na płaszczu. Smagnął cholewkę buta biczykiem, jakiego używa się przy powożeniu rydwanem.
— Proszę, mój syn Themis wrócił z wojny. Dostrzegłem twój statek i pospieszyłem, by cię powitać. Bałem się o ciebie, gdy byłeś w tej dalekiej krainie. I o twoje zdrowie. Ojciec wita cię z radością.
Themis wstał z wysiłkiem i objął ojca. Tylko stary, tłusty i pomarszczony Atlas mógł dostrzec w tym koślawcu ukochanego syna. Themis opadł ciężko na leżankę, król zasiadł obok. Spojrzał tam, gdzie wskazywał drżący palec.
— Wyspa Yern jest nasza, ojcze. Wojownicy, którzy jej bronili, nie żyją, kopalnia dobywa szary metal dla nas. A ten, co sprzeciwiał się Atlantydzie, został moim jeńcem.
Atlas obrzucił Asona chłodnym spojrzeniem i odwrócił oczy.
— Godna to zdobycz, Temisie, chociaż wielkiej siły potrzebowałeś by go pokonać. Ale jesteś księciem Atlantydy i kapitanem floty. Zrobiłeś co trzeba. Zabij to ścierwo i wracaj do pałacu, gdzie wszystkim nam brakuje twojej obecności.
— On umrze powoli. Całe lata będzie umierał.
— Jak chcesz — mruknął Atlas i wzruszył ramionami uznając, że to nie jego sprawa. Spojrzał raz jeszcze na Asona, obecnie z niesmakiem. — Chętnie widziałbym tu tego pirata, jego ojca.
— Jakieś kłopoty z Argolidą, wielki Atlasie? — spytał z uśmiechem Ason. — Czyżby barbarzyńcy z gór zdołali zajść ci cierniem za skórę?
— Twoi barbarzyńcy nauczyli się walczyć, dość mieli czasu, gdy wojowali we własnym gronie. Ale poradzimy sobie z nimi. — Odwrócił się.
— Albo to oni poradzą sobie z Atlantydą — zawołał Ason i roześmiał się głośno. — Jak dotąd musiałeś walczyć z nami w Argolidzie i na wyspie Yern. Niedługo spotkasz nas w innych miejscach. Aż któregoś dnia umrzesz, Atlasie, a wtedy rządy obejmie ta kreatura, twój syn. I to będzie koniec Atlantydy.
— Zaraz go zabiję — warknął Atlas i sięgnął po miecz.
— On jest mój! — wrzasnął Themis.
Ason znów się roześmiał i jakby w odpowiedzi grunt zadrżał im pod stopami. Tym razem jednak łoskot nie zamarł od razu, tylko narastał, aż posadzka zakołysała się niczym statek podczas sztormu, tynk i malowane kafelki sypnęły się z sufitu. Ktoś blisko okien wskazał bez słowa na morze. Przerażenie odebrało mu głos. Wszyscy pobiegli zobaczyć, nawet podpierany przez lekarzy Themis. O Asonie zapomniano, zatem i on pokuśtykał za resztą.
Z wysokiego klifu wszystko było widać jak na dłoni. Szarą skałę opadającą do wody i statek, który dopiero co przypłynął z północy i cumował przy molo. Ludzie na jego pokładzie pokazywali sobie na horyzont, gdzie leżała wyspa Thera. Błękitne i spokojne morze pełne było białych żagli królewskiej floty.
Nic więcej. Żadnych płomieni, żadnego dymu i łomotów. I zupełnie nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, odległa wyspa eksplodowała. Urosła tumanem czerwonawego dymu, który błyskawicznie wzbił się ponad najwyższe góry i puchł dalej pod niebiosa.
Dopiero po dłuższej chwili rozległ się huk godny końca świata. Zerwała się wichura tak silna, że niektórzy runęli na podłogę. Ason zdołał się oprzeć atakowi. Fala przeszła i znów zrobiło się cicho. Ktoś jęczał, ktoś krzyczał jeszcze ze strachu, ale większość dźwigała się na nogi. Atlas stał blady, dłoń przyciskał do piersi. Themis wołał lekarzy. Ktoś krzyknął i wskazał na horyzont.
Nadchodziła fala. Fala, jakiej świat jeszcze nie widział. Fala zrodzona w sercu wulkanu.
Pośrodku Thery wznosiła się góra, która była wulkanem i to on właśnie w jednym, gargantuicznym spazmie wyrzucił z siebie bezmiar skał na pola, ludzi, drzewa i całą resztę, miażdżąc i zasypując zaraz szczątki. Jezioro lawy wykipiało gwałtownie, niosąc zagładę wszelkiemu żywemu stworzeniu na wyspie.
Po pierwszym wybuchu w miejscu wulkanu pozostało jedynie olbrzymie zagłębienie, płynna skała wylewała się prosto na pobliskie dno morza i spływała pod wodą jeszcze niżej. Powietrze wypełniły trujące gazy.
Ale to nie trwało długo. Zaatakowane płomieniami morze wlało się z sykiem w ognistą depresję. Woda parowała, ale jej napływ nie ustawał. W końcu z hukiem opanowała całą nieckę, a jej impet był tak wielki, że odbitym echem runęła na morze fala tak wysoka, że trudno było właściwie nazwać ją tylko falą. To ocean uniósł się w powietrze. I ta fala pognała przez świat szybciej niż jakakolwiek żywa istota.
Z początku była tylko białą kreską, ale rosła gwałtownie, aż pokazała się pod postacią białej ściany. Ciągnęła się od horyzontu do horyzontu i nie zwalniała. Nikt nie mógł oderwać od niej oczu, ludzie zastygli w bezgranicznym przerażeniu. W tej strasznej chwili może tylko The-mis myślał o czym innym, jako że ból chorego ciała nie opuszczał go ani na moment. Wyrwał najbliższemu wojownikowi miecz i krzycząc coś wykrzywionymi ustami próbował podejść do Asona. Nogę ciągnął za sobą jak kawał drewna. Mykeńczyk spostrzegł go w porę.
Bez większego wysiłku kopnął syna Atlasa w zdrową nogę, aż ten padł na posadzkę. Nikt nie zwrócił uwagi na incydent.
Fala huczała, potężniała, ogarniała świat. Piana i zielona woda rosły coraz wyżej i wyżej zbliżając się do brzegu. Próbująca ucieczki galera zniknęła w mgnieniu oka. Żaden statek nie miał szans wobec takiego żywiołu. Z początku wydawało się, że fala sięga wysokości masztu, po chwili jednak urosła ponad szczyt klifu, ponad dachy pałacu… Zawisła nad nimi. Na jej zwieńczeniu błysnęły barwy tęczy.
Ziemia zadrżała w posadach.
Ason roześmiał się, chociaż nikt go nie słyszał.
Nieskończona, czarna ściana przesłoniła słońce.
Ason nie ustawał w śmiechu. Ludzie padali ze strachu, ale on stał wyprostowany i śmiało spoglądał śmierci w twarz. I krzyczał, choć krzyk jego ginął bez reszty w huku. Krzyczał, aż fala go dosięgła i w jednej chwili ucięła nić Asonowego żywota.
— Giń, Atlantydo!