Harry Harrison i Leon Stover Stonehenge, Zagłada Atlantydy

KSIĘGA PIERWSZA

1.

Brytania, rok 1480 p.n.e.

Wiatr gnał tumany śniegu zza porośniętych lasem wzgórz na północy. Szamotał nagimi gałęziami wysokich, mrocznych drzew, wyginał wierzchołki sosen. Jeśli napotykał ludzką ręką uczynione w bezkresnej puszczy polany, unosił wątłe pióropusze dymu sączące się spod dachów niskich, jakby przykucniętych, domów. Przeczesywał zamarznięte rżyska, przemykał nad granią, by spaść w otwartą z jednej strony i pozbawioną drzew dolinę. Pędząc tuż nad ziemią, pojękiwał wokół oblepionych darnią chat i zrywał kawałki strzechy.

Owinięty ciasno białym, wełnianym płaszczem Lycos z Myken maszerował z nisko pochyloną głową, byle tylko osłonić twarz przed śniegiem. Spiczasty hełm wioślarza chronił świetnie przed ciosem wrażego miecza, jednak wobec kaprysów pogody nie zdawał się na nic. Mężczyzna przystanął pod niskim okapem ostatniego budynku i pchnął drzwi. Powietrze wewnątrz było równie zimne i wilgotne jak na dworze, na dodatek cuchnęło.

— Co się stało? — spytał Lycos.

— Nie wiemy — powiedział Koza, siwowłosy i oszpecony bliznami wojownik w zużytym półpancerzu z brązu i takim samym hełmie jak Lycosa. Skrzywił się, spoglądając w mdłym świetle na leżącego i jęczącego na klepisku mężczyznę z zakrwawionymi ustami. — Jeden z chłopców zauważył go na skraju puszczy. Był nieprzytomny. Zaciągnąłem go tutaj.

Obcy był niski, w poplamionej, brunatnej odzieży. Umierał.

A ci tu go nie znają? — spytał Lycos od progu. Nie miał ochoty wchodzić do wypełnionej odorem chaty.

— Nie jest od nich, to Albi — powiedział Koza. — Tyle tylko wiedzą. Jednemu się zdaje, że chyba już go kiedyś widział, ale nie pamięta, jak się nazywa. Są ciężko wystraszeni, jeden głupszy od drugiego.

Mali chłopcy spoglądali spomiędzy skłębionych futer wypełniających legowisko. Pełne lęku, okrągłe oczy wyzierały z brudnych twarzyczek. Pojąwszy, że o nich mowa, skulili się jeszcze bardziej.

Kozie nijak się to nie podobało. Szturchnął stopą mężczyznę w żebra, ale bez efektu. Ranny nie otworzył oczu. Zmieszana z krwią ślina kapała mu z ust. Świeży opatrunek z mchu nie mógł zatamować całkowicie krwi płynącej z wielkiej rany w boku. Koza brał udział w niejednej bitwie i wielokrotnie widział już śmierć, zatem to nie obecność konającego napełniała go niepokojem.

— Zostawić go — rozkazał Lycos i obrócił się, by odejść, ale przystanął jeszcze i wskazał na chłopców, którzy aż się skurczyli. — A oni czemu nie pracują?

— Woda zalała jedno z wyrobisk cyny. — Koza przesunął się w lewo, stając prawie za Lycosem. — Nie możemy kopać, dopóki nie spłynie.

— No to niech pomogą wypalać węgiel drzewny albo kruszyć rudę. Jest masa roboty.

Koza obojętnie skinął głową. To były tylko dzieciaki, przez własnych rodziców tanio sprzedane w niewolę. Wiatr wciąż niósł płatki śniegu, zimna tarcza słońca opadała z wolna za horyzont. Wiosna spóźniała się tego roku. Po na wpół zamarzniętym błocie przeszli w zarzuconą białym popiołem okolicę. Wokół usypanego w zagłębieniu ziemi pieca panowało miłe ciepło. Wymieszany z rudą płonący węgiel drzewny potrzebował powietrza, które dostarczano do stosu za pomocą dwóch miechów zrobionych ze świńskiej skóry. Przyprowadzeni przez Lycosa chłopcy wzięli się do roboty, aż iskry sypnęły wkoło. Miechy pisnęły, nogi z dawna martwych świń poruszyły się, jakby nagle ożyły.

— Już niewiele mu trzeba — powiedział Lycos, fachowym okiem oceniając stan rozżarzonego stosu węgla.

— Nie podoba mi się to wszystko. Żeby Albi dotarł aż tutaj, ranny… Oni mieszkają dość daleko. Czemu…

— Czasem walczą ze sobą i giną. To nie nasza sprawa.

Temat należało uznać za zamknięty. Koza niechętnie opuścił ciepły zakątek i wrócił do swojej kwatery po okutą brązem tarczę i miecz. Sztylet i półpancerz wystarczały, gdy pozostawało się w osadzie, ale wychodząc poza nią, pieszy winien zawsze uzbroić się należycie i zachowywać ostrożność. Można było napotkać niezadowolonego z przerwania drzemki niedźwiedzia, były też wilki, często krążące stadami i uznające ludzi za wspaniałe mięsne danie, szczególnie pod koniec długiej zimy. W gęstych krzakach buszowały dziki. No i byli jeszcze ludzie, najgroźniejsi drapieżcy tego świata. Każdy obcy mógł być mordercą, a poza kręgiem wioski obcymi (i tym samym wrogami) byli wszyscy napotkani.

Mirisati siedział w kucki tuż poniżej szczytu obwałowań, które usypano dla zamknięcia wejścia do doliny. Oparty na ciężkiej tarczy rysował czubkiem miecza kółka na ziemi.

— Mógłbym cię zabić — warknął Koza. — Kucasz, jakbyś chciał się wysrać.

— Niezupełnie — odparł Mirisati obojętnym tonem młodzika ignorującego uwagi starszych. Usiadł i przeciągnął się, po czym wstał. — Słyszałem cię, gdy byłeś jeszcze sto kroków stąd. Stawy w kolanach ci skrzypiały, a zbroja grzechotała.

— Widziałeś coś?

Koza spojrzał wymownie na gęstą zasłonę padającego wciąż śniegu. Dolina przed nim była naga i pusta, porosła martwą teraz trawą. Dalej sterczały badyle wrzosowiska i majaczyła czarna ściana lasu, który porastał wyspę Yern od wschodu do zachodu, od plaż południa po mgliste mokradła północy. W dolinie zalegała cisza przerywana jedynie krakaniem wron, które zerwały się do lotu i szybko zniknęły w oddali.

— Cały czas to samo. Nic. I nikogo. Już bym wolał, żeby ktoś przyszedł. Zabiłbym dla rozrywki kilku barbarzyńców.

— Nic? A ten z dziurą w piersi, co go chłopak znalazł? — Obecność konającego nie dawała Kozie spokoju.

— A bo to wiadomo? Co więcej, kogo to obchodzi? Może lubią wyżynać się wzajemnie. To mogę zrozumieć. No bo i co innego można robić na tym odludziu?

— Albi nie walczą.

— Powiedz to temu, co rzęzi w chacie. Jeśli już chcesz ze mną gadać, to opowiedz lepiej o nagrzanych słońcem kamieniach Myken. Jakże daleko jesteśmy od domu! Ręce bolą na samo wspomnienie wioseł, ale gdybym jutro miał wsiąść do łodzi i popłynąć z powrotem, to proszę bardzo, mogę znów wiosłować. Pięćdziesiąt dni wśród zielonych fal zimnego oceanu do Słupów Heraklesa. Potem trzydzieści dni po błękitnym morzu do Argos. Oliwki byłyby akurat gotowe do tłoczenia.

— Odpłyniemy, kiedy dostaniemy taki rozkaz — mruknął Koza. Też nie darzył wyspy Yern ciepłym uczuciem. Wiatr zmienił na chwilę kierunek, przesuwając śnieżną zasłonę tak, iż można było dostrzec ciemne sylwetki ptaków sadowiących się na gałęziach. Szukały legowisk na noc, ale czemu w takim zamieszaniu? Co je zaniepokoiło?

— Póki co wracaj i zapędź chłopaków do pracy. Rozkaz Lycosa. A gdy go zobaczysz, powiedz, że krzaki już tu podrosły i znów trzeba będzie je przyciąć.

— Zawsze znajdziesz coś do roboty… — Mirisati nie spieszył się z powrotem do obozu.

— Już nas atakowali. Na razie Yerni trzymają się z daleka, bo wszyscy, którzy próbowali na nas napadać, zginęli. Ale pewnego dnia znów spróbują. Krzaki poszycia dają dobrą ochronę, by podpełznąć.

— Chyba zmora cię dręczy, staruszku. Ja marzę o gorącym słońcu, oliwnych gajach i chłodnym winie. Dobrym epidauryjskim winie, które jest tak gęste, że musisz dolai aż dwadzieścia części wody. A potem o dziewczynie, ni takiej jak tutejsze wieśniaczki, które trzeba najpierw wytrzasnąć z łachmanów, by niechcący nie dobrać się do chłopaka czy dziadka, ale takiej o skórze jak miód, co pachnie kadzidłem.

— Takich tu nie znajdziesz — powiedział Koza, wskazując na mroczniejącą puszczę.

— Tyle to sam wiem. Czy cała wyspa jest taka?

— Te regiony, które widzieliśmy, to i owszem. Dwa lata temu zapuściliśmy się nieco dalej, Lycos handlował trochę z różnymi szczepami. Wszędzie puszcza, i to tak gęsta, że przejść przez nią nie sposób, tylko wyższe góry wolne były od drzew. Pięć dni marszu stąd żyją szczepy, które niczym wielkie krety sypią kurhany, stawiają kamienne kręgi. Szkaradzieństwo.

— A po co to robią?

— Ich spytaj. Jedno plemię, zwą się Uala, dotarliśmy do nich swego czasu, ma duży podwójny krąg. Niebieskie głazy z wierzchołkami pomalowanymi na czerwono. Zupełnie jak wetknięte pionowo w ziemię gigantyczne kozie kutasy. Sprośni są ci tubylcy…

— Co to było? — Mirisati wskazał mieczem kępę wrzosów na skraju lasu.

— Niczego nie widziałem. — Koza wpatrzył się w to samo miejsce, ale zapadający mrok zacierał kształty.

— A ja owszem. Lis, a może i jeleń. Przydałoby się trochę świeżego mięsa. — Wspiął się na szczyt wału, aby się lepiej przyjrzeć.

— Wracaj! To mogło być wszystko.

— Nie ma się co bać cieni, staruszku. Nie zrobią krzywdy.

Mirisati roześmiał się i już miał zeskoczyć, gdy nagle coś świsnęło w powietrzu. Oszczep wbił się głęboko w szyję wojownika, strącając go z hałasem na sam dół. Legł z rozrzuconymi nogami i zdumieniem zastygłym w szklistych oczach. Objął jeszcze dłonią drzewce i zmarł.

— Alarm! — krzyknął Koza. — Alarm! — powtarzał raz za razem, uderzając mieczem o tarczę.

Następne włócznie nie nadleciały, ale kiedy Koza wychylił się ostrożnie ponad obwałowanie, ujrzał biegnących od strony lasu ludzi. Poruszali się szybko i cicho jak wilki. Pomimo zimy byli nadzy, mieli tylko krótkie skórzane spódniczki. Jeden, który biegł na przedzie, usiłował trafić w Kozę oszczepem, ale wojownik bez trudu wykonał unik. Widocznie tej broni napastnicy używali głównie do polowań, pozostali bowiem nieśli tylko okrągłe tarcze i kamienne topory bojowe. Kilku miało zawieszone na szyi noże. Wszyscy byli białowłosi, z bujnymi, równie białymi wąsami. Nadciągali w wielkiej liczbie.

— Abuabu! — krzyknęli przenikliwie, docierając pod wał. Wrzask ten miał napełnić serce wroga strachem i skłonić go do ucieczki. Koza ani drgnął.

— Yerni! — zawył i usłyszał, jak w obozowisku podniosła się wrzawa. Nie dali się zaskoczyć, będą walczyć. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy ujrzał, jak z lasu wysypują się kolejne grupy nagusów. Śnieg przestał padać. Koza zobaczył wyraźnie tłum wypełniający całą szerokość doliny. Nigdy jeszcze nie spotkał ich tylu naraz. To chyba cały szczep, może nawet nie jeden.

Z tyłu rozległy się szybkie, ciężkie kroki. Nie był już sam. Zatem czeka ich bitwa.

Gdy pierwsi napastnicy zaczęli się wspinać na wały, Koza skoczył na szczyt i potrząsnął mieczem.

— Chodźcie, kozi synowie! Zobaczcie, jak biją się Mykeńczycy.

Uniósł tarczę, odbijając cios topora, i zatopił miecz w trzewiach wroga. Nie za głęboko, był doświadczonym wojownikiem. Lekko przekręcić i wyciągnąć ostrze. Zanim jeszcze pierwszy Yerni padł, Koza ciął następnego w kark, tarczą osłaniając się z boku przed toporem. I kolejnego, i jeszcze jednego, aż krew pociekła mu po mieczu i po dłoni. Coś boleśnie podcięło mu nogi, omal nie upadł. Krawędzią tarczy odepchnął napastnika, innych miał już za plecami. Wielu, zbyt wielu jak na jednego Mykeńczyka. Przemykali bokami, wyjąc przy tym jak wilki.

Poranione nogi poddały się. Koza upadł, ale zaraz uniósł broń, by ranić przynajmniej co bliższych wrogów. Znieruchomiał dopiero wtedy, gdy zdarto mu hełm i topór zmiażdżył kości czaszki. Ostry nóż zagłębił się w szyję, oddzielając głowę od tułowia.

Obok przebiegało coraz więcej wyjących tubylców. Zadeptany śnieg utracił dziewiczą świeżość, rychło okrywając się czerwienią.

2.

Mykeny

W szarym przedświcie miasto ostro odcinało się na tle nieba i mgiełki spowijającej odległe góry. Nadawało ton całej dolinie, to do niego biegły wszystkie wijące się między drzewami i polami drogi. Wzgórze, na którym znajdowały się skupiska domów, było u podstawy łagodnie zaokrąglone, potem jednak zbocza nabierały stromizny. U szczytu urwiska widniały grube mury niezdobytego grodu. Gdy tylko pierwsze promyki słońca wydobyły z szarego kamienia jasne barwy, niewidzialne dłonie otworzyły wielką bramę pod posągami stojących na zadnich łapach lwów. Nitki dymu i niezliczonych palenisk wspinały się z wolna w nieruchomym powietrzu prosto ku niebu. Pastuszek prowadził niespiesznie stadko kóz ścieżką między polami. Na drogach pojawili się mężczyźni i kobiety z pełnymi różnych dóbr koszykami w rękach. Zatrzymywali się, słysząc tętent kopyt, ze zdumieniem patrzyli na dwukonny rydwan nadciągający z grzechotem ku miastu.

Strażnicy z kordegardy też zerknęli z zaciekawieniem, gdy kopyta zastukały na kamiennym podjeździe. Woźnica wyraźnie się spieszył; jeden z koni pośliznął się i bliski był upadku, trzeba było dodatkowo go pogonić. Skoro gość zjawił się świtem, to znaczy, że jechał przez noc, co nie było bezpieczne. Nie uczyniłby tego bez wyraźnego powodu. Dziwne. W Mykenach nikt nigdy się nie spieszył, pory roku zmieniały się leniwie, deszcz zraszał ziemię, zboże wschodziło, młody inwentarz dorastał, stary szedł na rzeź. Po co się spieszyć, szczególnie po nocy, po co ryzykować okulawienie czy nawet stratę cennego konia.

— Teraz go poznaję! — zawołał strażnik, wskazując włócznią z brązowym ostrzem. — To Phoros, kuzyn króla.

Odsunęli się i unieśli broń w pozdrowieniu. Biały płaszcz Phorosa nosił ślady pryskających spod końskich kopyt grud ziemi. Rumaki były wyczerpane, powożący nie był w lepszym stanie. Nie oglądając się na boki, przybysz wprowadził pojazd przez bramę i mijając królewskie grobowce, ruszył na szczyt, ku sercu Myken. Niewolnicy podbiegli, by przytrzymać konie. Phoros z trudem zeskoczył na ziemię. Zachwiał się i musiał przystanąć oparty o kamienny mur. Upiorna podróż. Nie powoził zbyt dobrze, na dodatek w głębi ducha bał się tych szlachetnych zwierząt. Mimo to przemógł strach i wyruszył w drogę. Tak jak poprzedniego dnia, kiedy to podczas rejsu wzdłuż wybrzeża wyciskał resztki sił z wyczerpanych wioślarzy. Król musi wiedzieć. Przystanął przy poidle dla koni, kilkakrotnie nabrał wody w złożone dłonie, obmył twarz i ramiona. Woda była jeszcze zimna po nocy, usuwała kurz, miłosiernie łagodziła zmęczenie. Otarł ociekające włosy i brodę połą płaszcza i zaczął się wspinać stronią ścieżką ku mieszkalnej części pałacu. Ledwo powłócząc nogami, mijał ogrody, warsztaty i domy, w których ludzie dopiero się budzili. Stawali w progach domów i ze zdumieniem patrzyli na przybysza. W końcu Phoros stanął przed samym pałacem. Kute w brązie drzwi u szczytu kamiennych schodów były otwarte, w progu czekał najstarszy niewolnik domostwa, Avull. Skłonił się i splótł pokrzywione, trzęsące się dłonie. Chwilę wcześniej wysłał posłańca, by oznajmić królowi o przybyciu gościa.


***

Perimedes, król i wódz Argolidy i głowa rodu Perseusza z Myken, nie był w najlepszym humorze. Spał źle, może za sprawą wina, może przez tępy ból promieniujący ze starych ran, a może, co najbardziej prawdopodobne, gnębiony sprawą Atlantydy.

— Och, to dranie — mruknął do siebie, rozparł się w wielkim fotelu i sięgnął do stojącego przed nim koszyka po figę. Przeżuł owoc, ale nawet jego słodycz nie złagodziła zgorzknienia. Atlantyda. Już sama nazwa stawała kością w gardle, kłuła niczym żądło skorpiona.

Megaron (w pałacach mykeńskich reprezentacyjny budynek) budził się do życia. Wstanie króla znaczyło koniec snu wszystkich domowników. Chwilami dobiegały go przytłumione głosy, nikt nie miał odwagi mówić zbyt głośno o tej porze. W okrągłym palenisku pośrodku pomieszczenia podsycano płomienie, by przyrządzić mięso. Kiedyś, gdy zbudowano i pałac, i megaron, król sam rozniecił tu po raz pierwszy ogień. Nawet ten obraz z przeszłości nie rozgrzewał go dzisiaj, podobnie figi smakowały nijako. Pod pobliskim baldachimem jego dwie córki i kilka niewolnic czesały wełnę i przędły nici. Ledwo spojrzał na nie, zwiesiły głowy nad warsztatami i umilkły. Nawet z twarzą wykrzywioną gniewiem, Perimedes był wciąż przystojnym mężczyzną. Ciężkie brwi, wąski nos, szerokie usta, czupryna i broda wciąż ciemne, jak w młodości, mimo upływu lat niezmiennie wąska talia. Na opalonych ramionach bielały blizny po wielu ranach, przy prawej dłoni, którą sięgał właśnie po następną figę, brakowało dwóch palców. Królowanie w Argolidzie nigdy nie przychodziło łatwo.

Niewolnik Avull wszedł do megaronu przez odleglejsze drzwi, pospieszył ku władcy i skłonił się nisko.

— Co jest?

— Twój kuzyn, panie, szlachetny Phoros, syn…

— Dawaj go tu, synu kozła z syfem. Czekałem na niego. — Perimedes omal się uśmiechnął, gdy niewolnik poszedł po kapitana statku.

— Potrzebujemy cię, Phorosie. Siadaj obok, zaraz przyniosą nam wina. Jak podróż?

Phoros przysiadł na skraju ławy i wbił spojrzenie w gładki marmur stołowego blatu.

— Stryj Posejdon w swej potędze szybko przeprowadził nas przez odmęty.

— To mi nie nowina, ale nie o żeglugę chciałbym cię wypytać. Wróciłeś z gęsiami cyny?

— Tak, ale nie mam ich wiele. Niecała jedna dziesiąta ładowni.

— Czemu tak mało? — spytał Perimedes, tknięty złym przeczuciem. — Czemu tylko tyle?

Phoros nie odrywał oczu od stołu. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na postawiony przed nim złoty puchar z winem.

— Gdy przypłynęliśmy mgła zalegała — rzekł — wkoło wyspy Yern zawsze jest wiele mgły. Jak się rozeszła, wpłynęliśmy w ujście znanej nam rzeki. Oporządziliśmy statek, potem wystawiłem przy nim straże i ruszyłem zarośniętą ścieżką do kopalni. Znaleźliśmy skład gęsi, ale cyny tam nie było. Przeszukaliśmy okolicę, odzyskując to i owo, ale większość zginęła. Gęsi trzyma się zawsze blisko kopalni. — Phoros uniósł głowę i spojrzał z ukosa na króla. — Kopalnia została zniszczona, nikt nie ocalał.

W komnacie rozległy się szepty, to bliżej siedzący przekazywali nowinę dalej. Po chwili znów zaległa cisza. Perimedes także milczał, zacisnął tylko mocno pięści, żyły nabrzmiały mu na czole.

— A mój brat Lycos, co z nim?

— Nie wiem. Trudno orzec cokolwiek. Wszystkie ciała pozostawiono bez zbroi i ubrań i leżały tak przez wiele miesięcy, dzikie zwierzęta i ptaki dokonały reszty. Musieli stoczyć prawdziwą bitwę z tamtejszymi plemionami. Wszystkie głowy zniknęły, nie znaleźliśmy ani jednej czaszki. Yerni mają zwyczaj obcinać głowy zabitym.

— Znaczy to, że Lycos nie żyje. Nigdy by się nie poddał takim dzikusom, nie dałby się porwać.

Gniew rozpalił na nowo ból w królewskiej piersi. Perimedes przycisnął dłoń do przepony. Śmierć brata, utrata cyny i wielu ludzi, i jeszcze statki Atlantydów, wszystko naraz w ciągu kilku mrocznych dni. Chciał wykrzyczeć swój ból, złapać za miecz, zabić kogoś, wyładować się. Gdyby był młodszy, uczyniłby to bez wahania, jednak lata dodały mu rozumu. Musi stłumić gniew i zapanować nad sobą. Musi zacisnąć pięści i zastanowić się, co teraz uczynić.

— To prawda? Mój krewniak Mirisati nie żyje?

Perimedes spojrzał na wzburzonego mężczyznę. To Qurra, najznakomitszy spośród kowali. Musiał przybiec od pieca, kiedy usłyszał wieści, miał bowiem na sobie i wciąż popalony niezliczonymi iskrami skórzany fartuch, pot perlił mu się na ramionach, czoło pokrywały sadze. W prawej dłoni ściskał bezwiednie krótkie szczypce.

— Niestety — odparł Phoros. — Wszyscy w kopalni musieli zginąć. Mykeńczycy nie idą w niewolę.

— Zguba! — krzyknął porywczy Qurra. — Kopalnia przepadła, ludzie zabici, nasi bracia polegli… — Potrząsnął gniewnie szczypcami. — Mirisati nie żyje, a przecież to jemu obiecałeś swą najmłodszą córkę, gdy dorośnie… — reszta słów zginęła w kaszlu, częstej przypadłości kowali wdychających opary różnych metali. Wielu umierało od tego.

— Ja go nie zabiłem — powiedział Perimedes. — Nie zrobił tego też mój brat, Lycos. Ale dopilnuję, by zostali pomszczeni. Wracaj do warsztatu, Qurra, tam służysz mi najlepiej.

Qurra ruszył do wyjścia.

— Powiedz mi jeszcze, szlachetny Perimedesie — zawołał przez ramię — jak długo czynny jeszcze będzie mój warsztat, skoro straciliśmy kopalnię?!

Jak długo? To właśnie najbardziej niepokoiło Perime-desa. Czyżby nazbyt pofolgował ambicjom? Nie, nie miał innego wyjścia. Władca myślał. Dopóki greckie miasta Ar-golidy wojowały ze sobą, pozostawały słabe. Lerna walczyła z Epidauros, Nemea topiła statki Koryntu, zaś w tym samym czasie jednostki Atlantydy żeglowały swobodnie, gdzie chciały, a ich kapitanowie nic, tylko się bogacili. Dopiero zjednoczone siły miast Argolidy mogły stawić czoło pradawnej potędze. Kamieniste równiny ojczyzny dawały plony, ale plonów tych było zawsze za mało. Zamorskie bogactwa kusiły, na dodatek lud Argolidy zasmakował już w tych bogactwach. Odziani w brąz wojownicy z brązowym orężem mogli je zdobyć. To właśnie brąz czynił ich potężnymi. Miękka, złocista miedź była wszędzie, ale to za mało. Znanymi sobie jedynie sposobami kowale potrafili tak zmieszać miedź z szarą cyną, by uzyskać szlachetny brąz. Z niego to Mykeńczycy wykuwali broń, którą w prezencie przesyłali również i innym miastom Argolidy, by związać je pod wspólnym dowództwem.

Bez brązu ten luźny wciąż związek musiał się rychło rozpaść, owocując kolejnymi wojnami, jak dawniej, jak zwykle. Mocarstwo Atlantydy znów będzie rządzić, jak zawsze. Atlantyda miała własną cynę, jej kopalnie ciągnęły się wzdłuż rzeki Danube. Mykeńczycy też ją mieli, niewiele, ale jednak. Musieli żeglować po nią przez ciepłe morze do zimnego oceanu, a nim jeszcze dalej, na pewną wyspę. Potem pozostawało pokonać całą tę drogę z powrotem, ale w ten sposób Mykeny miały brąz.

Do teraz.

— Musimy na nowo uruchomić kopalnię.

Perimedes wypowiedział te słowa głośno, nie zauważywszy, że w komnacie pojawiła się jeszcze jedna osoba. Niski i ogorzały Inteb, Egipcjanin w szacie z cienkiego, białego lnu (miast zwykłego stroju roboczego). Brzeg tuniki zdobiła złota nitka, kołnierz mienił się drogimi kamieniami. Czarne włosy lśniły od oliwy. Perimedes przypomniał sobie natychmiast, w czym rzecz.

— Wyjeżdżasz.

— Niebawem. Już skończyłem.

— Dobrze się spisałeś, nie kryj tego przed swym faraonem. Siadaj, zjedz coś z nami, nim odjedziesz.

Kobiety przyniosły szybko talerze z małymi rybkami smażonymi na oliwce, ciasteczkami z miodem i bielutkim solonym kozim serem. Inteb dobył z sakwy złoty widelec i sięgnął nim ostrożnie po rybę. Dziwny człek, za młody na swój fach, chociaż biegły w rzemiośle. Pochodził ze znakomitej rodziny, był zatem poniekąd nie tylko budowniczym, ale i ambasadorem Tutmozisa III. Znał się też na gwiazdach, potrafił czytać i pisać. Doglądał budowy nowych, masywnych zewnętrznych murów miasta, a jakby tego jeszcze było mało, jakby nie dość się wykazał mistrzostwem, to wzniósł jeszcze wielką bramę. Ponad nią ustawił królewskie lwy Myken. Dobra robota, na dodatek wcale nie taka kosztowna, wynik porozumienia zawartego przez obu królów. Zajęty wojnami na południu Tutmozis III dość miał waśni z żeglarzami Argolidy, dość miał tracenia własnych jednostek i najazdów na nadmorskie miasta.

— Wyglądasz na zaniepokojonego — stwierdził Inteb tonem pytania. Jego twarz pozostała nieruchoma, nie zwykł okazywać emocji. Wyciągnął spomiędzy zębów szkielet ryby i cisnął go na podłogę.

Perimedes upił wina. Ciekawe, czy Egipcjanin słyszał już o kopalni? Ile wiedział? Lepiej, aby nie zaniósł faraonowi wieści o osłabieniu Myken.

— Król zawsze ma kłopoty, tak jak życie faraona nigdy nie jest wolne od trosk. Los władców.

Jeśli nawet porównanie pana jednego miasta z boskim królem całego Egiptu uraziło Inteba, nie pokazał tego po sobie. Koniuszkami palców sięgnął po ciasteczko.

— Martwi mnie to atlantydzkie robactwo, od którego wszędzie się roi — powiedział Perimedes. — Nie dość im własnych wybrzeży, kręcą się aż tutaj, sieją zamęt między nami. Ich statki przybijają gdzie popadnie, oferują broń na sprzedaż, a nasze książątka kupują, aż furczy. Nie wiedzą, co to lojalność. Zapominają, że to Mykeny są zbrojownią Argolidy. Dopiero co statek z Atlantydy pojawił się w Asine na południu, cały pływający sklep płatnerski. Handlują sobie na naszych wodach, ale już niedługo. Ci akurat nie wrócą na Atlantydę. Mój syn, Ason, zebrał ludzi i ruszył na obcych ledwo o nich usłyszał. Możesz opowiedzieć o tym faraonowi. Czy masz moje dary?

— Są już na pokładzie statku. Pewien jestem, że faraon będzie kontent.

W tej ostatniej kwestii Perimedes żywił uzasadnione wątpliwości. Głosił wprawdzie, że król równy jest królowi, ale w głębi duszy wiedział dobrze, jak się sprawy mają. Widział Egipt, miasta żywych i umarłych, roje ludzi i żołnierzy. Gdyby ta potęga zwróciła się kiedykolwiek przeciwko Mykenom, miasto zniknęłoby z powierzchni ziemi. Jednakże z wysokości tronu faraona małość Myken nie była zbyt dobrze widoczna. Ostatecznie uchodziły one za pierwsze i najsilniejsze miasto Argolidy. Był to dostateczny powód do dumy.

— Przejdźmy się jeszcze — zaproponował Perimedes, wstając i przypinając królewski sztylet. Na długim i wąskim ostrzu widniał wizerunek polującego lwa, ozdobiony złotem, srebrem i czarną emalią. Kanciasta rękojeść była ze złota, wieńczyła ją złota kula, jeszcze jeden znak nadwerężonej królewskiej godności.

Szli obok siebie poprzedzani przez otwierających brązowe drzwi niewolników. Niezupełnie przypadkiem droga wypadła im przez krytą pieczarkarnię. Perimedes przystanął i spojrzał krytycznie na ogrodników przygotowujących świeży podkład z krowiego nawozu obrzucanego gałązkami. Gdy ruszali, król schylił się i zerwał pieczarkę. Obracał jaw palcach, biały grzyb z jasnym trzonem i postrzępionymi brzegami. Odłamał kawałek i spróbował, podając też kęs Intebowi. Egipcjanin zjadł, chociaż nie przepadał za posmakiem pleśni. Wiedział jednak, że wśród tubylców grzyby uchodzą za przysmak.

— To historia — powiedział Perimedes, wskazując na nawóz i pieczarki, a Inteb, jako że naprawdę był dyplomatą, nawet się nie uśmiechnął. Wiedział przecież, że to właśnie Mykeńczycy nadali nazwy grzybom, że ciągle jeszcze zdobili w ich kształty jelce mieczy i sztyletów. Nawet miasto swe nazwali od nich: Mycenae. Chociaż czemu, tego Egipcjanin nie pojmował, gotów uznać, że to za sprawą prostych skojarzeń. Jakkolwiek by spojrzeć, kształt grzyba kojarzył się z męskością, a ta była wśród tubylców w wielkiej cenie.

— Królewskie grzyby — powiedział Perimedes. — Perseusz znalazł je tutaj i nazwał od nich miasto. Nasza historia jest równie długa, jak historia Egiptu. Jak w Egipcie, tak i u nas żyją ludzie piśmienni, którzy zapisują dzieje.

Perimedes przystanął przed drewnianymi drzwiami i kołatał w nie, aż otworzyły się z piskiem. Stary niewolnik stanął w progu i zmrużył oczy od słońca. W dłoni trzymał tabliczkę z miękkiej gliny. Na pierwszy rzut oka poznać można było w nim mieszkańca Atlantydy, bez wątpienia porwanego niegdyś. To by było na tyle, jeśli chodzi o kulturę mykeńską, pomyślał Inteb, który nie raz i nie dwa odwiedzał bibliotekę w Tebach, widział zwoje papirusów zgromadzone we wnętrzach rozległej szych niż cały ten pałac. Udał zainteresowanie piętrzącymi się w koszach tabliczkami, zignorował zaścielające podłogę stłuczki i zastanowił się, czego mogą dotyczyć tutejsze zapiski. Pewnie dzbanów, kociołków, szczypców do węgla, mebli… Lepiej będzie chyba nie wspominać faraonowi o czymś tak przyziemnym.

Zanim jednak weszli do środka, rozległ się przenikliwy krzyk. Obrócili się. Dwóch ludzi niosło niemal lecącego im przez ręce wojownika w pokrytej kurzem i krwią zbroi. Usta miał otwarte jak ktoś skrajnie wyczerpany.

— Znaleźliśmy go na drodze — wyjaśnił jeden. — Ma coś do powiedzenia. To jeden z tych, którzy poszli z Asonem.

Perimedes zdrętwiał. Wiedział już, co nieszczęśnik powie, i wcale nie pragnął tego usłyszeć. Paskudny dzień, gdyby tak dało się go wymazać z życia. Chwycił rannego za włosy i tak długo uderzał nim o ścianę archiwum, aż ten oprzytomniał.

— Gadaj. Co ze statkiem?

Mężczyzna tylko szerzej otworzył usta, jak wyrzucona na brzeg ryba.

Niewolnik podbiegł z dzbanem wina. Perimedes wydarł mu naczynie i chlusnął zawartością w twarz męża.

— Gadaj!

— Zaatakowaliśmy statek, ale mieszkańcy Asine… — Zlizał z warg kilka kropli wina.

— Co z Asine? Przyłączyli się do was, prawda? Przecież też są z Argolidy. Ale co z Atlantydami?

— Walczyliśmy… — ranny cedził słowa jedno po drugim. — Walczyliśmy ze wszystkimi… Ci z Asine walczyli… ramię w ramię z Atlantydami… przeciwko nam. Było ich zbyt wielu.

— A mój syn, co z nim?

— Został ranny, widziałem, jak pada… Zginął lub jest w niewoli…

— A ty wróciłeś? Żeby mi to powiedzieć?

Tym razem król nie zdołał opanować gniewu. Jednym ruchem dobył sztyletu i zatopił ostrze w piersi mężczyzny.

3

Tyryns niknął już w dali, znacząc swą obecność jedynie szczytami najwyższych budynków wystających zza dominującego ponad widocznym jeszcze portem wzgórza. Zatoka Argos była spokojna i statek posuwał się z wolna w takt powolnego rytmu bębna punktującego każdy ruch wioseł. Po prawej burcie przesuwało się zielone od młodych liści wybrzeże. Poranne słońce łagodziło chłód bryzy.

Inteb oparł się o reling i wbił oczy w wodę, nie dostrzegając jednak pienistego śladu za rufą, nieświadom też obecności stojącego zaledwie o kilka kroków dalej muskularnego sternika. Wiosna zakwitała nad światem, w dolinie Nilu klekotały bociany… Niedługo będzie już w domu, po trzech latach wygnania wróci wreszcie do cywilizacji. Byle dalej od tych brudnych barbarzyńców, kłótliwych Mykeńczyków. Wypełnił swoje zadanie, taka rola mu przypadła w życiu. Każdy służy faraonowi tak, jak potrafi. Inni zostają dowódcami i wygrywają wojny i chociaż zwykle kończą młodo, to jednak im żyje się łatwiej. Żołnierze to prości ludzie, ale też nie trzeba im rozumu. Nieco brutalności, co naturalne, gdy weźmie się pod uwagę, że fach ich bliski jest rzeźniczemu. Tutmozis III potrzebował takich mężów, ale potrzebował też Inteba. Czasem można zwyciężyć bez wojny, obaj dobrze to wiedzieli. Właśnie dlatego Inteb stłumił posłusznie obrzydzenie i zgodnie z wolą swego króla zawitał do świata barbarzyńców. Nie było mu łatwo, ale Tutmozis III odniósł w ten sposób tanim kosztem kolejne zwycięstwo. Inteb nie zazdrościł mu tego. Za sprawą jednego szlachetnie urodzonego i dzięki kilku darowanym niewolnikom oraz paru garściom złota uniknięto wojny i powstrzymano zbrojne napaści na Egipt. Mykeńczycy przy okazji też umocnili swą pozycję, jednak Inteb nie potrafił tych trzech lat nazwać inaczej, jak czasem wyrwanym z życiorysu i straconym.

Wszelako nie tak zupełnie. Przez długie miesiące, gdy przyszło mu sączyć zatęchłe wino, znosić zimowe deszcze i letnie palące słońce, poznał jednego człowieka, którego mógł śmiało nazwać przyjacielem. Jego też pragnął zachować w pamięci. Była to zapewne przyjaźń jednostronna, dla Asona bowiem był tylko jednym z wielu mieszkańców pałacu, wcale zresztą nie najznamienitszym. Dziwne, ale to akurat Intebowi nie przeszkadzało, ostatecznie głębokie uczucie, nawet nie odwzajemnione, pozostaje uczuciem. Z przyjemnością siadał obok młodego człowieka podczas uczt i sączył wino, patrząc, jak inni upijają się na umór. Szlachetnie urodzeni w Mykenach byli gwałtownikami i prostakami. Ason dorównywał każdemu z nich z osobna, jednak przeznaczony był do większych zadań, miał zostać królem. Po ojcu, który był kimś więcej niż tylko wulgarnym barbarzyńcą, odziedziczył bystry umysł. Być może Inteb wyidealizował nieco postać następcy tronu, ale to akurat nie było takie ważne; obecność młodzieńca uczyniła lata wygnania możliwymi do zniesienia. Chociaż nie wypowiedział ni słowa, to jednak wiadomość o śmierci Asona wstrząsnęła nim do głębi, równie silnie jak Perimedesem. Potęga Atlantydy zmiażdżyła wielkiego wojownika niczym mrówkę. Przykre, że niebawem przyjdzie Intebowi postawić stopę w kraju morderców jego przyjaciela. Poruszony tą myślą ocknął się i stwierdził, że Tyryns zniknął już zupełnie za rufą i statek wypłynął na otwarte morze, gdzie wzięły go w objęcia o wiele wyższe fale. Kapitan wyłonił się z kajuty i Inteb skinął na niego.

— Gdzie płyniemy?

— Zmieniamy kurs na wschodni, panie, prosto w poranne słońce. Kierujemy się w stronę wyspy, którą widać. Za nią jest następna. Wyspy te nazywają Cykladami, chociaż jakie która nosi miano, tego nie wiem. Biegną łańcuchem aż do wybrzeża Anatolii, przez co nie stracimy ani na chwilę lądu z zasięgu wzroku, choć pozostaniemy na głębokiej wodzie. Potem popłyniemy wzdłuż wybrzeża. Nie ryzykujemy zbytnio, dopóki pogoda nam sprzyja. Gdyby szykował się sztorm, dość będzie po drodze przyjaznych portów, by do nich zawinąć.

— Nie kwestionuję ani waszej troski o moje bezpieczeństwo, ani wygód na tym statku, kapitanie. Sam trochę żeglowałem i nawet długie rejsy mnie nie przerażają.

— Nie chciałem… proszę o wybaczenie… — Dłonie kapitana okrywały blizny, skóra była zrogowaciała. Cała załoga drżała ze strachu przed ciosem jego pięści, jednak teraz to kapitan aż się przygarbił, niepewny wyroku tego szlachcica, przyjaciela faraona.

— Chcę tylko wiedzieć, czy płynąc tym kursem, będziemy mijać należącą do Atlantydy wyspę Thera?

— Tak, oczywiście, pojawi się po prawej burcie, gdy tylko miniemy los, to jedno z naszych ewentualnych miejsc schronienia.

— Chcę przybić tam do brzegu.

— Ależ dopiero co usłyszałem, że płyniemy do Egiptu, wedle rozkazów…

— Tamte rozkazy przeznaczone były dla uszu mieszkańców Argolidy, którzy bez wątpienia przekazali każde me słowo Perimedesowi. Twoją sprawą jest wieść statek, kapitanie, moją dogadywać się z królami. Płyniemy na There.

Statek minął Spetse i skręcił, zostawiając na błękitnych wodach pienisty, biały ślad. Perimedes byłby wściekły, gdyby się dowiedział, że jego niedawny gość udaje się na atlantydzki dwór. Lata starań na nic, przyjaźń Myken z Egiptem zagrożona. Pozostawał skromny podstęp, tym bardziej że Atlas, morski król Atlantydy, z pewnością poczułby się urażony gdyby usłyszał, że egipski wysłannik dopiero co ucztował z wrogami mocarstwa. Taki pokaz złego smaku… Wszystkie te wojownicze państewka były dla Atlantydy niczym buszujące w gęstej sierści pchły i zawsze pozostawało pytanie: zignorować ukąszenie czy jednak się podrapać? Ani z osobna, ani razem nie stanowiły żadnego zagrożenia dla ojczystych wysp Atlantydy, której statki pływały, gdzie chciały, po okolicznych morzach, docierając aż do Egiptu. Powiadano nawet, że blask dworu Atlantydy dorównuje przepychowi Egiptu, jednak w to ostatnie Inteb gotów był uwierzyć dopiero wtedy, gdy ujrzy to wszystko na własne oczy.

Wprawdzie bardzo chciał już wrócić do domu, ale z przyjemnością przyjął nowe zadanie przekazane mu za pośrednictwem kapitana, który wręczył mu zwój opatrzony osobistą pieczęcią Tutmozisa III, piątego króla XVIII dynastii. Rozkazy były proste: złożyć oficjalną wizytę na dworze króla Atlasa, odnowić więzy przyjaźni. Statek wiózł też prezenty dla króla, wśród nich przepyszne długie kły słoniowe, tkaniny, przyprawy, złote ozdoby i skarabeusze, nieduże bloki białego, żyłkowanego alabastru, z którego wycinano urzędowe pieczęcie. Tych ostatnich rozrośnięta potężnie machina biurokratyczna Atlantydy potrzebowała z każdym rokiem więcej. Najważniejsze jednak dla Atlasa (i dla Egiptu) były bele gładkiego i białego papirusu. Ledwo rok wcześniej papirus po raz pierwszy trafił na Atlantydę wraz z pisarzami, którzy mieli nauczyć miejscowych posługiwać się piórami z trzciny i atramentem. Rok starczył, aby Atlantydzi uznali wyższość papirusu nad kruchymi glinianymi tabliczkami i niecierpliwie wypatrywali nowej dostawy materiałów piśmiennych. Jednak podarunki zobowiązują do rewanżu; Inteb otrzymał instrukcje, by wspomnieć we właściwej chwili, jakim to pożądanym surowcem jest w pozbawionym drzew Egipcie tarcica, szczególnie drewno cyprysów. To da się zrobić.


***

Trzeciego ranka obły masyw wyspy Thera wyłonił się zza horyzontu. Inteb wystroił się w najlepszą lnianą szatę, nałożył złote bransolety i przysiadł spokojnie, gdy stary niewolnik namaszczał mu oliwą i rozczesywał włosy. Ostatecznie miała to być oficjalna wizyta. Nawet kapitan ubrał czystą tunikę i spróbował się ogolić, skutkiem czego sporą część jego oblicza pokrywały zaschnięte ślady krwi.

— Przybijałeś już tutaj? — spytał Inteb.

— Raz, wiele lat temu. W całym świecie nie znajdzie się niczego podobnego.

— W to mogę uwierzyć. Jeśli raporty mówiły prawdę…

Wyspa niczym zielony klejnot wyrastała z morza, gaje oliwne i palmy daktylowe zstępowały szereg za szeregiem ze wzgórz ku wybrzeżu, między nimi widniały łaty świeżo obsianych pól. Nad samą wodą, w zatoczce, przycupnęła wioska rybacka. Na czerwonym piasku plaży leżały nieduże łodzie. Przez chwilę w luce pomiędzy wzgórzami mignęło leżące w głębi wyspy miasto z wznoszącymi się tarasowo kolorowymi budynkami. Zaraz zbocze przesłoniło widok, a statek skierował się na zachód, by opłynąć wyspę.

— Zwinąć żagiel — rozkazał kapitan.

Pokład zaroił się od marynarzy, którzy odwiązali od relingu liny podtrzymujące od dołu kwadratowy żagiel. Inni zwolnili zrobioną z włosia końskiego i konopi linę, biegnącą przez natłuszczoną dziurę w szczycie masztu, i żagiel opadł powoli wielkimi fałdami na pokład. Zaraz też obwiązano go mocno i złożono wzdłuż burty, a kapitan nakazał opuścić także sam maszt.

— A to po co? — spytał Inteb. Nigdy nie słyszał, by robiono takie rzeczy jeszcze na morzu.

— No bo ta wyspa… Sam zobaczysz, panie — odparł tylko, nader zajęty. Inteb powściągnął ciekawość. Nie należy przeszkadzać marynarzom w ich robocie.

Maszt siedział w gnieździe blokowany masywnymi klinami, które trzeba było wybić uderzeniami ciężkich, drewnianych młotów. Było przy tym dużo krzyku i przeklinania w wielu językach, aż w końcu maszt legł obok żagla. Tymczasem statek kołysał się bezwładnie na falach i Inteb zmówił w myślach krótką modlitwę dziękczynną do Horusa, gdy ujrzał, jak wioślarze zajmują wreszcie swoje miejsca przy wiosłach. Ruszyli z wolna dalej, docierając do ostro wżynającej się w skalisty ląd zatoki. Ściany długiego kanału wznosiły się pionowo od poziomu wody. Kapitan sam stanął przy piórze sterowym, by wprowadzić statek w cieśninę.

Gdzieś z góry dochodził czysty głos rogu. Inteb przysłonił oczy dłonią. Na tle nieba dojrzał kilka sylwetek żołnierzy w hełmach. Stali na szczycie urwiska, zapewne nadzorując wejście do portu i obwieszczając przybycie każdego statku. A może i więcej. Nie trzeba było bujnej wyobraźni, by ujrzeć zgromadzone na górze stosy głazów, które w każdej chwili można było stoczyć na nieproszonego gościa. Może mieli tam i wiadra z gotową do podpalenia smołą. Świetne miejsce do obrony.

Jeszcze jeden zakręt i strome zbocza odsunęły się, zmalały, a kanał zwęził się jeszcze bardziej. Prosto jak strzelił biegł przez tarasy pól. Wieśniacy odrywali się na chwilę od pracy, by spojrzeć na mijający ich z wolna statek.

— To sztuczny kanał? — spytał Inteb, a kapitan przytaknął. Nie odrywał oczu od dziobu, a dłoni od steru.

— Słyszałem o nim. Wprawdzie Atlantydzi uwielbiają snuć bajdy, jednak to chyba prawda. Przejście przez skały to nie ich robota, ale taki kanał można wykopać z łatwością, jeśli ma się dość ludzi i czasu.

Prosty jak strzała kanał kierował się ku wzgórzom w głębi wyspy. Jak na razie nie było widać ani śladu miasta, ale z przodu pojawił się inny statek. Widząc to, kapitan rozkazał wioślarzom skierować się w stronę brzegu. Obcy statek zbliżał się szybko i już po paru chwilach ujrzeli sterczące ponad dziobem rogi i wymalowane pod nimi gorejące ślepia. Była to triera Atlantydów, długa na czterdzieści kroków, z rzędami zgranych białych wioseł, opadających i wznoszących się niczym skrzydła wielkiego morskiego ptaka. Przesunęła się obok, górując nad pokładem egipskiego statku, rytm bębna zabrzmiał niczym uderzenia serca. Po każdej burcie było przynajmniej piętnaście wioseł, zbyt wiele, by policzyć je w krótkiej chwili mijania. Marynarz na dziobie zerknął z ciekawością w dół, po chwili jeszcze dwóch innych wyjrzało przez reling. A ilu nie dało się dostrzec? Oficerowie nosili brązowe zbroje zdobne klejnotami i malunkami, hełmy z piórami. Oni zignorowali gości, podobnie jak siedzący z nimi gruby kupiec. Śmiali się z czegoś, unosząc upierścienionymi dłońmi złote pucharki. Obraz siły i bogactwa.

Wysoka rufa i ster przesunęły się obok, zostawiając pianę i fale, które przez dłuższą chwilę kołysały egipskim statkiem.

— Od brzegu! — krzyknął kapitan i jednostka znów popłynęła środkiem kanału. Wskazał przed dziób. — Tam, panie, widać już, czemu kazałem położyć maszt.

Kanał niknął w mrocznym otworze w zboczu wzgórza. Wioślarze też go zauważyli. Zaczęli się trwożnie rozglądać i szemrać, aż stracili rytm. Kapitan uniósł obie pięści i ryknął na załogę głosem tak doniosłym, że nawet podczas ciężkiego sztormu byłoby słychać go na całym pokładzie:

— O wy, syny beznosych kurw, o trupie wszy! Pilnować wioseł albo życie z was wychłostam, ze skóry obedrę i na żagiel przerobię! To tylko tunel, nic więcej. Płynąłem już nim, biegnie prosto, ale jest wąski. Uważać na wiosła i nie złamać mi żadnego. Jeśli nie boicie się ciemności, to szybko będziemy po drugiej stronie.

Pochłonęła ich ciemność. Dla wioślarzy było to nieciekawe doświadczenie, siedząc bowiem plecami do dziobu, widzieli tylko malejące coraz bardziej wejście i mogło im się zdawać, że oto trzewia ziemi otwarły się, by połknąć statek. Dźwięk bębna odbijał się echem od skał sklepienia, przetaczał się przez tunel z hukiem gromu.

Gdy oczy przywykły już do mroku, z tylnego pokładu dostrzec można było wylot tunelu, coraz bliższy krąg światła. Kapitan trzymał kurs i zachęcał ludzi do wzmożonego wysiłku, jednak zamilkł, gdy jego głos wrócił echem przypominającym dziki śmiech szaleńca.

Cała przeprawa przez podziemia nie trwała długo i statek płynął znów w blasku słońca. Wraz ze światłem pierzchły lęki. Inteb zamrugał i aż otworzył usta, tak był zdumiony tym, co ujrzał.

Wpłynęli do kolistego basenu i Inteb po raz pierwszy uświadomił sobie, jak duża i różnorodna jest ta wyspa, będąca w gruncie rzeczy dawnym wulkanem. Lawa spłynęła i ostygła, a woda wypełniła wnętrze krateru, tworząc lagunę otoczoną jeszcze jednym, niższym obwałowaniem. Basen pośrodku wyspy okalały łagodnie nachylone zbocza wzgórz, na których rosły osłonięte przed wiatrami winogrona, kiełkowały z wolna zboża. Domy, zarówno proste chaty, jak i wspaniałe rezydencje, przycupnęły w cieniu drzew. W centrum laguny znajdowała się wyspa połączona z resztą lądu licznymi mostami. Tam cumowały niezliczone szeregi atlantydzkich statków. Triery i dziobate okręty wojenne, pękate statki handlowe i szybkie galery. Dalej widniały zatłoczone przystanie i magazyny, jeszcze dalej zaś wyrastało wzgórze zwieńczone cytadelą. To ją właśnie Inteb widział jeszcze z morza.

Oto była metropolia, królewskie miasto Atlantydy.

Wioślarze zamarli w bezruchu, podobnie jak Inteb wpatrzeni w cuda tego świata. Statek dryfował po lagunie. Na zboczach wkoło mieniły się kolorami kopuły domów i dwupiętrowych rezydencji, wszystkie przystrojone błękitnymi, czerwonymi i białymi kafelkami przetykanymi poziomymi pasmami cennych metali. Na szczycie stał pałac. Błyskał w słońcu czerwonymi kolumnami w stylu atlantydzkim, zwężającymi się ku dołowi, piętrzył się loggiami. Szczyt dachu i główne wejście przyozdobiono nadnaturalnej wielkości byczymi rogami, połyskującymi metaliczną czerwienią, charakterystycznym kolorem stopu złota i miedzi.

— Kim jesteście i czego tu szukacie? — odezwał się ktoś chropawym głosem, usiłując przemówić w języku przybyszy. — Mówcie!

Inteb wyjrzał przez reling i ujrzał łódź strażnika, który podpłynął milczkiem, gdy załoga podziwiała widoki. Tuzin wioślarzy siedział przy burtach, a na rufowym pokładzie stało kilku wojowników w pancerzach i z marsowymi minami oraz jakiś urzędnik na służbie. Jego szata musiała być niegdyś biała. Na szyi nosił niemal zupełnie zasłonięty przez bujną siwą brodę znak swej godności. Był łysy, skóra na głowie poczerniała od słońca. Miał tylko jedno oko, w miejscu drugiego widniała tylko zabliźniona rana. Otwierał już usta, żeby znów coś powiedzieć, ale Inteb go ubiegł. Oparł się o reling w taki sposób, by ukazać wyraźnie swe bransolety i klejnoty na kołnierzu. Słyszał już kiedyś mowę Atlantydów. Nie różniła się ona zbytnio od języka mykeńskiego. Postanowił więc posłużyć się tym właśnie językiem.

— Jestem Inteb, wysłannik Tutmozisa III, faraona Górnego i Dolnego Egiptu. Przybyłem tu, by przekazać jego słowa twemu panu. Teraz ty mów, kim jesteś i czego chcesz.

Ostatnie zdanie zawierało wiele gniewnych tonów, co przyniosło zamierzony efekt. Mężczyzna spróbował na ciasnym pokładzie przybrać jak najbardziej uniżoną pozę, nie opuszczając jednocześnie głowy.

— Witaj, witaj, panie, na tych wodach, w tym świętym miejscu i na dworze Atlasa, króla Atlantydy, władcy Krety, Melos, los, Astypalaji i wszystkich wysp leżących w odległości dnia żeglugi, i wszystkich statków na tym akwenie. Jeśli zechcecie podążać za mną, poprowadzę was ku przystani przystojnej waszemu statkowi.

Warknął na wioślarzy i łódź ruszyła, wiodąc za sobą powoli egipski statek. Opłynęli wyspę i skierowali się do następnego tunelu, także kanału, którego strop wzmocniono drewnianymi dźwigarami. Przez kwadratowe wywietrzniki w dachu wpadały promienie słońca. Kapitan wskazał na te otwory.

— I to też dostosowali do obrony. Na górze trzymają głazy, którymi można zatopić statek.

Ten tunel był krótszy niż pierwszy. Z góry dobiegał zwykły zgiełk miasta. Płynęli kolejnym otwartym kanałem, który niczym pierścień wodny otaczał wysepkę, serce Thery. Zacumowali przy wielkich schodach z czarnego i czerwonego kamienia. Od słońca chronił przystań wielki, drewniany baldachim pomalowany na jasny szkarłat i ozdobiony byczymi rogami, prawie takimi samymi jak te widniejące na pałacu. Inteb dojrzał czekających na brzegu wojowników i lektykę; wieści o przybyciu gościa musiały sporo wyprzedzić jego statek. Poczekał jeszcze na zamocowanie cum i zwrócił się do kapitana.

— Przygotuj dary od faraona i każ niewolnikom zanieść je moim śladem. Nie pozwalaj, żeby więcej niż połowa załogi schodziła równocześnie na ląd. Gdybyś sam zechciał się upić czy pójść się zabawić, zostaw wiadomość, gdzie cię szukać.

— Kiedy wypłyniemy, panie?

— Nie wiem. Zabawię tu co najmniej dzień. Gdy przyjdzie pora, dam ci znać.

Rogi zagrały znów, gdy Inteb schodził na ląd. Komitet powitalny skłonił się i poprowadził wysłannika do lektyki. Ledwie usiadł, ośmiu niewolników podniosło palankin. Na ramionach, w miejscach gdzie opierali żerdzie, mieli ropiejące rany, skóra ich spływała potem, gdy wspinali się na strome wzgórze. Tego jednak Inteb nie zauważył, podziwiał miasto i jego mieszkańców. To było zupełnie inne miejsce niż te, które dotąd oglądał. Owszem, Teby urosły większe, ale inaczej. Atlantyda uderzała bogactwem kolorów tak intensywnych, aż oczy bolały. Istna dżungla pełna fantastycznych ptaków i roślin. I tutaj były te dziwne, przypominające ludzi stworzenia wspinające się swobodnie na szczyty dachów i żerdzi. Inteb widział już wcześniej te zwierzaki, ale nigdy tak kolorowe. Skąd ci ludzie je sprowadzali? Były też juczne osły, a nawet spoglądające z otwartych okien na ulicę koty. Najbardziej zainteresowały go jednak słonie, najwyraźniej posłuszne woli powożących. Niepodobne zupełnie do wielkich, afrykańskich słoni bojowych, małe jak konie, o jaśniejszej znacznie skórze. Piesi rozstępowali się przed nimi, czasem sięgając ręką, by dotknąć boków bestii, jakby na szczęście.

Dotarli na szczyt akropolu, gdzie bielały otynkowane mury pałacu. Majestat, który mógł się równać z dostojeństwem Egiptu. Gdy lektyka spoczęła na ziemi, otwarły się brązowe wrota głównego wejścia i od progu skłonili się słudzy w błękitnych, królewskich szatach.

Pod arkadami stały dwa szeregi czarnych jak heban Nubijczyków sprowadzonych tu w swoim czasie z Egiptu. Ubrani byli w skóry lampartów, w dłoniach trzymali włócznie. Dalej rozciągała się olbrzymia sala zakończona szerokimi schodami. Wszystko to pogrążone było w półmroku, rozpraszanym jedynie przez miękki blask światła padającego przez rząd okienek umieszczonych ponad bocznymi „nawami". Z dali dobiegało śpiewne zawodzenie i woń kadzidła, poza tym panowała cisza przerywana jedynie odgłosem ciężkich kroków podążających za Egipcjaninem niewolników. Czasem mijali ich mężczyźni o wąskich biodrach, w ciasno dopasowanych, krótkich szatach. Niezmiennie obdarzali gościa zdumionymi spojrzeniami. Na ścianach widniały freski przedstawiające podobnych im młodzieńców, tańcujących, zmagających się z ujętymi za rogi bykami. Na malunkach pojawiały się też osobliwe ryby, wywijające licznymi ramionami głowonogi i powłóczyste podwodne rośliny, a nawet ptaki i kwiaty. Spotykali także kobiety, które były równie niebezpiecznie urodziwe jak mężczyźni. Nosiły wielowarstwowe spódnice i małe kapelusiki umocowane na czubkach misternie upiętych włosów, piersi zwykle miały obnażone, pełne przy tym, z sutkami pomalowanymi na niebiesko. Niektóre stroiły się jak na polowanie, które tutaj odbywało się zawsze w należącym do króla rezerwacie. Widać tam się właśnie udawały. Miały wysokie do pół łydki buty i krótkie, zielone spódniczki kończące się ponad kolanem, spięte w pasie szerokim, nabijanym brązem, skórzanym pasem. Podtrzymujące go paski krzyżowały się na mostku, podkreślając linię niczym nie przesłoniętych piersi. Niewątpliwie kobiety te przyciągały uwagę, chociaż Inteb uznał je za nazbyt wyzywające, w złym guście. Wyszli na pozbawiony dachu dziedziniec, stanęli znów w blasku słońca. To było samo serce pałacu.

Król Atlas musiał już otrzymać wiadomość o przybyciu Egipcjanina, siedział bowiem na alabastrowym tronie z wysokim oparciem, w otoczeniu dworzan. Odprawiał właśnie jakichś urzędników ściskających w dłoniach gliniane tabliczki i strażników prowadzących więźnia zakutego w drewniane kajdany. Inteb zatrzymał się w cieniu i poczekał, aż scena nieco się przerzedzi i będzie mógł wkroczyć na nią z namaszczeniem, jak przystoi człowiekowi jego rangi. Więzień był prawie nagi, sponiewierany przy tym i brudny, ze śladami zaschniętej krwi. Jeden ze strażników popędził go, uderzając w żebra rękojeścią miecza, aż młodzieniec potknął się i obejrzał, by obrzucić tamtego przekleństwem.

Inteb zamarł.

To był Ason, syn Perimedesa, książę mykeński.

Tym razem strażnik wymierzył silniejszy cios i zgięty wpół Ason został wywleczony z atrium.

4

— To świetne wino, szanowny Intebie — powiedział król Atlas, klepiąc wysłannika po ramieniu, jakby chciał podkreślić prawdę zawartą w swych słowach. Palce miał grube niczym serdelki, białe i upierścienione. — Pochodzi z winnic leżących na południe od Knossos. Skórki owoców zostawia się do fermentacji, co daje tę barwę głębokiej purpury i niepowtarzalny aromat. Wino trzeba rozcieńczać wodą w proporcji jeden do dziesięciu, takie jest mocne.

Wysoka na połowę wzrostu mężczyzny amfora została lekko przechylona, tak by wino wypływało z niej, niosąc możliwie mało oliwy, która unosiła się na górze, nie dopuszczając powietrza do trunku. Kuty złoty puchar, zdobny w sceny okiełzania dzikiego byka, został napełniony do połowy, potem niewolnik z namaszczeniem zebrał gąbką kilka złocistych oczek oliwy, a Atlas własnoręcznie dolał do wina zimnej wody i podał naczynie Intebowi. Ten upił łyk i skinął głową.

— Rozkoszny trunek, Atlasie. Podwójny to zaszczyt otrzymać taki poczęstunek z twoich rąk.

— Winieneś zabrać go trochę dla faraona. Dziesięć, nie, dwadzieścia amfor to odpowiednia liczba.

Inteb znów przytaknął i uśmiechnął się. Zadowolony z siebie upił kolejny łyk. Co za beczka łoju, pomyślał o gospodarzu. Wiedział, że w młodości Atlas był dzielnym żeglarzem, że pływał aż do Złotego Rogu i dalej, na Morze Wschodnie, w górę rzeki Danube na północ, gdzie wysokie drzewa rosną zwartym gąszczem, aż nieba spod nich nie widać, i gdzie odziani w futra ludzie walczą na kamienie, wywijając długimi jak u zwierząt ogonami. Tak przynajmniej powiadano. Jeśli w obecnej, baryłkowatej postaci kryły się jeszcze resztki tamtej dziarskości, to nie dawały nijak znać o sobie. Zwały cielska, wałki tłuszczu, rozciągnięta, bezwłosa skóra niczym u ogolonego kapłana. Brak było nawet brwi i rzęs, a skryte w fałdach obwisłej twarzy zielonobłękitne oczy pozostawały niezmiennie poważne, chociaż gospodarz często rozciągał pomalowane usta w uśmiechu, ukazując kilka brunatnych pieńków zepsutych zębów. Na dodatek, jakby bogowie postanowili zażartować sobie, kształtując to ludzkie indywiduum, jeden policzek i przyległe do niego ucho płonęły purpurą, szczęśliwie dotyczyło to lewego profilu, obecnie niewidocznego dla Inteba. Tak, w młodości był to z pewnością zuch, który przetrwał mimo licznych znaków niełaski niebios. W Egipcie nie miałby szans, ledwie urodzony zostałby spławiony Nilem ku uciesze świętych krokodyli, kładących kres istnieniu takich maszkar.

— Opowiedz mi o Egipcie — powiedział Atlas, spoglądając na gościa kątem oka i szybko odwracając głowę.

Inteb cmoknął, by okazać ukontentowanie poczęstunkiem, i pomyślał, że wprawdzie ten człowiek wygląda jak utuczona na święto świnia, to jednak pozory muszą mylić, skoro utrzymuje się u władzy od trzech dziesięcioleci. Duch musi w nim jarzyć się mężny, mało który z władców bowiem potrafi dokonać takiej sztuki. Na dodatek pewnie domyślał się czegoś, a może wręcz wiedział, zatem najlepiej będzie trzymać się prawdy. Inteb przywykł do dworskich intryg i duszna atmosfera niedomówień była mu dziwnie miła po latach wygnania.

— Niewiele mam do opowiedzenia, królewski Atlasie. Od wielu miesięcy jestem w podróży i dawno nie widziałem już ojczystych stron.

— Naprawdę? Ciekawe. No to opowiedz mi o tych podróżach.

— Znudziłbyś się. Większość czasu spędziłem między barbarzyńcami.

— Tak czy tak, opowiedz, w każdej historii można znaleźć coś intrygującego. Dobrze jest popijać nawet kwaśne wino, gdy polowanie w toku, dobry jest pieczony niedźwiedź, gdy rozbije się już obóz. — Zimne oczy błysnęły dziwnie. — A młodzi chłopcy z krągłymi tyłeczkami dobrzy są zawsze i wszędzie, co? A brzuchate i piersiaste dziewczyny niemal im dorównują…

Inteb nabił na swój złoty widelec kawałek mięsa, starannie obtoczył je w pikantnym sosie i przeżuł. Chyba nie uda mu się ominąć tego tematu.

— Najdłużej byłem w kamienistej krainie Mykeńczyków. Polecenie faraona.

— Budowałeś im mury, aby lepiej mogli wojować z Atlantydą, co Intebie?

Zatem wiedział, pomyślał Inteb, i tylko naprowadzał rozmowę na pożądany temat.

— Nie dla wojowania, królewski Atlasie, który rządzisz morzami i brzegami, gdziekolwiek zapragniesz wysłać statki. Nie ma nic interesującego w tej słońcem spalonej skale. Solidne mury są im potrzebne na wypadek wojen z innymi plemionami i zbuntowanymi wieśniakami. Ale tyle to sam wiesz. Musisz widzieć daleko i bystro jak Horus.

— Nie, mam tylko szpiegów. Kupionych za kilka kozich bobków, ale byłbyś zdumiony, jakie wieści mi czasem przynoszą.

— Teraz, gdy ujrzałem już przepych twego dworu, mało co może mnie zdumieć — powiedział Inteb, kłaniając się lekko.

Atlas roześmiał się i wziął całego, ociekającego miodem pieczonego kurczaka.

— Faraon ma szczęście do poddanych. Chciałbym mieć takie sługi. — Rozdarł kurczaka na dwoje. Dalszy ciąg przemowy był nieco niewyraźny za sprawą oddzieranych zębami kawałków mięsa, którego pasemka wypadały przy każdym słowie z ust, miód ciekł królowi po brodzie. — Perimedes potrafi żądlić jak giez. Twój faraon mądrze czyni, kupując go sobie murami i wielką bramą wzniesioną praktycznie i tak przez mykeńskich niewolników. Teraz statki tego królika pływają już prawie wszędzie.

— Ale nie pokazują się na wodach Atlantydy?

— Oczywiście, że nie. Nie twierdziłem, że to głupiec. Ale skutkiem takiego stanu rzeczy dzieło, którego dokonałeś w Mykenach, nijak mnie nie niepokoi. Mam tylko nadzieję, że zdążyłeś się porządnie wykąpać po odwiedzeniu tej kloaki…

— I namaściłem się jeszcze wonnymi olejkami, a także spaliłem stare ubranie. Inaczej nie przybyłbym na dwór Atlantydy.

Obaj wybuchnęli śmiechem i Inteb poczuł ulgę, ale zachował czujność. Pod ohydną postacią drzemał ciągle dawny, młody Atlas, dzielny żeglarz i wojownik. Jego obecność zdradzały jedynie zimne błyski oczu, ale Inteb wyczuwał już teraz coś więcej. Ten człowiek nie rządził jedynie dzięki prymitywnej sile: na dworze Atlasa unosił się delikatny, ale wyraźnie wyczuwalny odór intrygi. Na wyściełanych ławach pod ścianami spoczywali bogaci kupcy i armatorzy. Popijali, pogryzali to i owo, śmiali się głośno i rozmawiali pod freskami z wesołymi delfinami, ale nieustannie zachowywali czujność. Zupełnie jak lwy odpoczywające po udanym polowaniu, gotowe jednak zerwać się w każdej chwili i walczyć od nowa. Plotąc trzy po trzy, spoglądali jednak czujnie wkoło, by niczego nie przeoczyć, zaś w centrum ich zainteresowania był stojący pod ścianą tron Atlasa.

Przełożony kancelarii odczytywał królowi listę otrzymanych właśnie darów. Mówił głośno, by wszyscy mogli go słyszeć. Na bogatej Atlantydzie nie poeci bawili władców, ale zarządcy prawiący o stanie spiżarni.

— …i trzy dzbany, trzy kociołki na trójnogach, trzy dzbany do wina, oliwa, jęczmień, oliwki, figi, pszenica, żywy inwentarz, wino i miód, wszystko to są dary kupca, sumiennego Mattisa, który właśnie powrócił z długiej podróży.

Sumienny ów kupiec Mattis musiał mieć przede wszystkim apetyt, krągły był bowiem niczym melon. Wstał, skłonił się królowi, a ten odpowiedział mu toastem. Lista jednak miała ciąg dalszy.

— Dalej sześć kraterów do mieszania wina, trzy rondle do gotowania, jedna chochla, szczypce do węgla, jedenaście stolików, pięć krzeseł, piętnaście podnóżków…

I tak dalej, i tak dalej, aż Inteb przestał słuchać, chyba jako jedyny. Reszta nastawiała uszu, kiwając głowami, gdy wymieniano coś nadzwyczajnego. Wniesiono kolejne dania, głównie drób. Najpierw ptaszki tak małe, że jeden starczał akurat na kęs, potem większe sztuki i dziczyznę. Następnie przyszła pora na dary oceanu: błękitno-czarne małże w skorupach, głowonogi w sosie z własnego atramentu, drobniutkie pieczone rybki, wielkie gotowane dzwonka. W tym kraju ryby były uznawane za szczególny przysmak i poświęcano im niemal tyle samo uwagi co kobietom, które również były tu obecne. Widząc owoce morza, biesiadnicy popadli w niejaką rozterkę, rozstrzygając ostatecznie kwestię na rzecz nowych półmisków i zostawiając świecące gołymi biustami damy same, co najwyżej ze śladami brudnych od sosu i tłuszczu paluchów na piersiach.

Przyglądając się tak wszystkim, Inteb poczuł nagle, że też jest obserwowany. Spojrzał na siedzącego po prawej strome młodzieńca: był to Themis, trzeci syn Atlasa. Inteb uniósł puchar z winem i uśmiechnął się do młodzieńca. Jednocześnie poczuł, że chyba wpada w sam środek jakiejś tutejszej intrygi.

Themis był przystojny i niewątpliwie dobrze o tym wiedział. Wąski w biodrach, z szerokimi barkami, jak na Atlantyda przystało, w dopasowanej, krótkiej szacie zasłaniającej tylko to co trzeba i odsłaniającej wspaniale umięśnione nogi. Pierś miał pozbawioną włosów, gładką i również dobrze umięśnioną. Mimo solidnej postury, z oblicza wyglądał na osobę wrażliwą, ze smukłym nosem i pełnymi wargami. Zdradzał wyraźne podobieństwo do ojca. Ciemne włosy otaczała kuta złota obręcz ponad wysokim czołem. Zauważywszy spojrzenie Inteba, też uniósł swój kielich.

— Zdajesz się mierzyć nasz dwór krytycznym okiem, panie. Wyobrażam sobie, że daleko mu do znakomitości i bogactwa Egiptu, do których pewnie przywykłeś?

— Ostatnimi czasy i tak musiałem się zadowalać głównie zatęchłą oliwą, ale nie o to chodzi. Podziwiam was. Nie umniejszając nijak znamienitości Egiptu, mogę przyznać, że wasze miasto i ten pałac to prawdziwe cuda. Wasze malowidła wręcz przyciągają oczy. Owszem, podoba nam się wasza sztuka, jej maniera i technika, ale teraz dopiero poznałem, jak malarz może przenieść widza na otwarte morze lub do krainy kwiatów i zwierząt. Nieskończona różnorodność. A ci ludzie walczący z bykami! Wydaje mi się, że zaraz zeskoczą na podłogę, prosto pod moje stopy. A tamten wielki byk lada chwila weźmie mnie na rogi.

— Zatem widziałeś kiedyś, jak tańcuje się z bykami?

— Nie, ale mam nadzieję ujrzeć to pewnego dnia. Czy ty też to potrafisz?

— Poznałeś? — Themis roześmiał się i wzruszył ramionami. Węzły mięśni zagrały pod skórą. Młodzieniec świetnie wiedział, jaki efekt może to wywrzeć na gościu. — Jestem kimś więcej. Jestem pierwszym pięściarzem tego miasta.

— Tego nie wiedziałem. Co oznacza to dziwne słowo?

— Jeśli tak, to musisz przed odpłynięciem zobaczyć, na czym polega ten szlachetny sport. Wyobraź sobie dwóch nagich mężów, których ciała natarte zostały oliwą. Stają naprzeciwko siebie z dłońmi owiniętymi skórą. Zadają sobie ciosy, bronią się przed uderzeniami. Zwykły człowiek umarłby od tego. — Themis upił nieco wina i sięgnął po stojący na blacie puchar. — Znacie tę grę? — spytał, potrząsając pucharem, który dziwnie zagrzechotał.

— Mamy w Egipcie coś podobnego, ale chyba reguły są nieco inne.

Themis obrócił puchar i ukazał trzy kości do gry.

— Sześć, trzy i dwa, nie tak źle. Reguły są całkiem proste. Wyższy numer wygrywa. Najwyższa wygrana to Afrodyta, trzy szóstki, najgorszy wynik to same jedynki. Zagramy?

Zanim Inteb zdołał odpowiedzieć, dosłyszał kierowane doń wezwanie. To był Atlas. Egipcjanin obrócił się czym prędzej.

— Spójrz no, Intebie, czy widziałeś kiedyś coś bardziej żałosnego niż to tutaj?

Inteb zerknął na stojącego przed królem więźnia. Poobijany, brudny, nagi, w drewnianych kajdanach na rękach i nogach. Ason, syn Perimedesa, w towarzystwie dwóch strażników.

Inteb myślał o więźniu przez cały wieczór. Wcześniejszy widok Asona zapowiadał tę chwilę. Inteb wiedział, że Atlas nie zrezygnuje ze sposobności, by zaprezentować Asona, osobę bez wątpienia mu znaną. Inteb zatem był przygotowany i zareagował tym razem spokojnie, nie dał się zaskoczyć. Zmierzył Asona spojrzeniem od stóp do głów, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy.

— Wygląda na Asona, syna Perimedesa. Z jakiego to powodu traktujesz tak szlachetnie urodzonego męża, królu Atlasie?

Cisza zapadła przy stołach, uśmiechy zniknęły. Atlas zacisnął usta, spojrzał na Inteba wzrokiem jadowitego węża. Gość wytrzymał, a nawet odwzajemnił spojrzenie. Atlas był władcą absolutnym, wszelako Inteb pochodził z Egiptu, przybył w przyjacielskiej misji jako wysłannik faraona. Należało o tym przypomnieć. Egipt pragnął pokoju zarówno z Atlantydą, jak i Mykenami, i to akurat było ważniejsze niż wszelkie różnice poglądów. Atlas chyba to rozumiał, powstrzymał się bowiem od odpowiedzi, tylko uśmiechnął się lekko. Oczy jednak wciąż miał lodowate.

— Szlachetnie urodzony? Może ktoś gdzieś uznaje szlachetność tego kutasa, ale na Atlantydzie nic to nie znaczy, mój mały egipski przyjacielu. Tak, on rzeczywiście pochodzi z tego kłótliwego szczepu, o którym wcześniej rozmawialiśmy.

— Ty tutaj! — zakrakał Ason, rozpoznając wreszcie Inteba. — Zdrajca… — Spróbował się wyrwać, ale strażnicy powalili go na kolana.

Atlas aż zatrząsł się od gromkiego śmiechu.

— Widzisz, Intebie? Ta istota nie pojęła nawet twoich słów, chociaż pragnąłeś stanąć w jej obronie. Dzielny to postępek, Intebie, ale bezcelowy. Szkoda strzępić język, to tylko brudny barbarzyńca.

— Pasuję zatem akurat do tego chlewa! — krzyknął wywijający się strażnikom, kaszlący Ason.

Goście ryknęli śmiechem. Nawet Inteb pozwolił sobie na uśmiech, by okazać, że jest człowiekiem cywilizowanym i dostrzega komizm tych słów. Atlantyda i Egipt były krajami cywilizowanymi, posiadającymi własną sztukę i kulturę, i tym właśnie różniły się od ludzkiego bydła wkoło, prostactwa grzebiącego zaostrzonymi kijkami w ziemi w poszukiwaniu żeru. Może na tej kupie kamieni, które zwały się Mykenami, ten osobnik był kimś, ale tutaj nie miał żadnej rangi ni znaczenia. Każdym gniewnym słowem Ason tylko utwierdzał słuchaczy w tym mniemaniu i podsycał śmiech.

— Zabiję… — warknął Ason.

— Chyba zębami, bo oni nie znają oręża — krzyknął Themis i goście znów zachichotali.

— Zupełnie jak pies na śmietniku — krzyknął ktoś inny. Ason poszukał nowego adwersarza wzrokiem i wyszczerzył zęby.

— Ty… wszyscy jesteście… skurwysynami! Mieczem bym was pozabijał!

— Mieczem? — Themis uniósł brwi w komicznej parodii zdumienia. — Dalibyśmy ci miecz, ale czy potrafisz utrzymać coś takiego swoimi łapami?

Przez salę przetoczyła się kolejna fala śmiechu. Ason krzyczał coś, ale jego głos ginął we wrzawie, a wykrzywiona wściekle twarz więźnia tylko pobudzała wszystkich do coraz większej wesołości.

Wszystko to stało się nagle. Niewolnik niosący gorący kociołek nalewki rybnej mijał właśnie Asona, który pociągając eskortę za sobą, zdołał podciąć usługującemu nogi. Niewolnik upadł, upuszczony kociołek pękł i parząca zawartość dosięgła Themisa. Niewolnik i strażnicy utworzyli na podłodze jeden kłąb, Ason zaś runął na stół, zmiażdżył go i dosięgną! dłońmi gardła Themisa.

Przez chwilę panowała cisza, potem zaskoczenie minęło i wybuchła wrzawa. Strażnicy odkopnęli niewolnika na bok i złapali Asona, okładając go pałkami i próbując oderwać jego palce od gardła królewskiego syna. Tymczasem Ason zacisnął jeszcze silniej dłonie. W końcu dostał w ciemię rękojeścią miecza, zadrżał i obwisł bezwładnie. Odciągnięto go za nogi, twarzą do posadzki. Jeden ze strażników dobył krótkiego miecza i szykował się, by wbić go w pierś więźnia.

— Stójcie! — rozległ się zachrypnięty głos i miecz zamarł w powietrzu.

Themis wstał, potarł gardło. Szatę miał brudną, spadały z niej kawałki ryby.

— Nie umrze tak łatwo. Zaatakował mnie, zatem jest mój. Ja go zabiję, dobrze, ojcze?

Atlas upił wina i zbył całą sprawę machnięciem ręki. Zabawa dobiegła końca, barbarzyńca odegrał swą rolę. Trzęsąc się wciąż ze złości, Themis spojrzał na Inteba.

— Pytałeś panie o walkę na pięści. Jutro pokażę ci, na czym to polega. Ujrzysz, jak na otwartej arenie, w równej walce, zatłukę tego młokosa na śmierć.

5.

Ason obudził się w ciemności. Uwięziony w głębokim lochu zatracił poczucie czasu, mało go to zresztą obchodziło. Znajdujące się w różnych częściach ciała ogniska bólu zlały się w jeden pulsujący pod skronią płomień. Pierwszą próba uniesienia głowy skończyła się przykrym uderzeniem o kamienną podłogę; za drugim razem Ason był ostrożniejszy. Ostatecznie ból też można pokonać. Powoli zbadał palcami własne ciało, ale nie odnalazł nowych ran, w każdym razie nie były to żadne poważniejsze obrażenia. Na koniec musnął najbardziej dokuczliwą opuchliznę na ciemieniu.

Przypomniał sobie ucztę, kpiny z jego osoby i tę chwilę, kiedy rzucił się na najbardziej dokuczliwego gza z tego roju. Uśmiechnął się słabo. Oberwał, ale warto było zaznać tej krótkiej chwili satysfakcji, kiedy mógł wreszcie zacisnąć dłonie na jego gardle.

Jeśli został zamknięty w tym samym miejscu, to teraz musiała być noc. Tak, sądząc po kwaśnym smrodzie, znalazł się tam, gdzie przedtem, w zagrodzie dla byków. Mykeński lew uwięziony w stajni Atlantydów. Wciąż jednak żywy. Z wysiłkiem czołgał się po podłodze ku miejscu, gdzie na tyłach pomieszczenia płynęła woda. Była zimna. Zanurzył w niej na chwilę całą głowę, wstrzymał oddech, jak długo się dało. Skutkiem tych zabiegów po paru chwilach zdołał się unieść i usiąść, opierając się o zimną, kamienną ścianę.

Musiał chyba zasnąć w tej pozycji, gdy otworzył bowiem oczy, ujrzał jaśniejącą wokół wielkich, drewnianych wrót obręcz światła, usłyszał chrobot odsuwanych rygli. Akurat w porę, by zamknąć oczy i osłonić je przedramieniem przed kłującymi promieniami słońca. Ciężkie, wojskowe sandały zastukały na kamieniach. Ason zamrugał, usiłując rozpoznać otaczające go sylwetki. Stawianie oporu nie miało sensu. Pozwolił dźwignąć się na nogi i wyprowadzić z zagrody. Czuł, że zbliża się nieuchronnie śmierć, i właściwie młodzieniec nie rozumiał, jakim cudem wciąż jeszcze żyje. Rychło jednak ból głowy przyćmił wszystkie myśli i jeniec ruszył potulnie, gdzie kazano.

Wszelako najdziwniejsze dopiero miało nastąpić. Ason słyszał o łaźniach Atlantydy, jednym z wielu opiewanych cudów tego miasta. Opowieści nie przesadzały. W asyście sześciu strażników (dwóch przed nim, dwóch za nim, po jednym z każdego boku) wkroczył do sanktuarium czystości, jasnego pomieszczenia z wysoko umieszczonymi oknami. Pośrodku stała wanna z terakoty, z jednej strony wyraźnie wyższa. Obok giął się w ukłonie łaziebny. Zamaszystym gestem zaprosił Asona do zajęcia miejsca w wannie, strażnicy tymczasem wycofali się do wyjścia.

— Tędy, panie, skorzystaj proszę z tych oto schodków. — Wprawnym ruchem pozbawił Asona przepaski i potrzymał go, gdy ten schodził ostrożnie po stopniach i siadał w pustej jeszcze wannie. Potem klasnął w dłonie i niewolnik przyniósł pokaźny dzban pełen wody, świeżo podgrzanej i jeszcze parującej, i ustawił go w zagłębieniu półki obok wanny. Łaziebny wziął chochlę i zaczął polewać Asona ożywczymi strumykami, nie milknąc przy tym ani na chwilę.

— Woda, najdoskonalsza woda, panie. Atlantyda cieszy się błogosławieństwem źródeł, których woda kanałami i rurami dociera aż tutaj, cuda te warte podziwiania. Mamy tu, panie, źródła ciepłe i zimne, których wody mieszamy…

Na półce leżała również gąbka. Za jej pomocą łaziebny usunął łagodnie zastarzały brud i zaschłą krew Asona, potem znów zlał go wodą, która oczyściła ostatecznie rany i złagodziła znacznie ból. Poinstruowany, jeniec wstał, wyszedł z wanny i położył się na długim bloku zimnego kamienia, gdzie łaziebny namaścił mu skórę i włosy wonnym olejkiem, wymasował go przy tym łagodnie delikatnymi palcami. Potraktowane oliwą rany przestały dokuczać i przy goleniu ostrym, obsydianowym ostrzem Ason zaczął niemal zasypiać. Wtedy to ktoś jeszcze wszedł do łaźni i stanął nad jeńcem. Ason otworzył oczy i ujrzał najpaskudniejsze oblicze na świecie. Osobnik miał niekształtny nos (najpewniej skutek wielokrotnego łamania tegoż), jedno oko niemal zupełnie zamknięte za sprawą blizny. Brak mu też było obu uszu, jak i części dolnej wargi, przez co nieustannie szczerzył zęby. Siwe, krótko przycięte włosy nie zasłaniały kolejnych blizn szpecących skórę głowy.

— Co wiesz o walce na pięści? — spytał przybysz głosem ochrypłym, pasującym do twarzy. Ason zamrugał, potem potrząsnął przecząco głową. Nie pojmował nawet, o czym mowa.

— Tak też sądziłem. Bo i skąd ktoś taki miałby coś wiedzieć. Słuchaj zatem dobrze wszystkiego, co powie ci stary Aias. Ucz się, i to szybko. Jeśli nie pokażesz się dobrze, zanim zginiesz, to ja też zapłacę głową. Słuchasz mnie, przybyszu ze świata?

Ason nie trudził się nawet, by odpowiedzieć, zamknął tylko oczy. Nagle poczuł z boku przeszywający ból i usiadł gwałtownie, odpychając łaziebnego. Zaniepokojony spojrzał na swoje ciało, oczekując widoku otwartej rany, ale dojrzał tylko umiarkowane zaczerwienienie skóry. Aias uśmiechnął się do niego (zważywszy zeszpecenie oblicza był to dość obsceniczny uśmiech) i wysunął przed siebie zaciśniętą pięść.

— To właśnie jest pięściarstwo. Pierwsza lekcja. Podczas walki zaciska się dłonie w pięści i nimi to uderza przeciwnika. Na arenie owiną ci pięści skórzanymi rzemieniami, by były twardsze. Chroni to też knykcie, które łatwo się łamią. — Jego własne palce były pokryte bliznami, zdeformowane, guzowate. — Trzeba też wiedzieć, gdzie uderzać. Jest wiele miejsc szczególnie podatnych na ciosy, ale nie zdążę pokazać ci wszystkich. Najlepiej będzie, gdy postarasz się mierzyć w korpus albo w głowę. A teraz wstań, zaciśnij pięści i uderz mnie.

— Daj mi miecz, a uderzę.

— Żadnych mieczy, przybyszu z gór. Wszystko odbędzie się po atlantydzku. Zginiesz, zabity w wielkim stylu przez Themisa, który jest mistrzem w tej dziedzinie.

Nagle uderzył Asona lekko w szczękę. Było to przykre i obudziło wcześniejszy ból. Ason krzyknął ze złości i skoczył na mężczyznę. Pięściarz z łatwością uchylił się przed potężnym ciosem.

— Nie, nie tak. Nie masz miecza w dłoni. Wyobraź sobie, że rzucasz włócznią. Lepiej już, ale to jeszcze nie to. Nie wystawiaj się tak, bo inaczej będę musiał zrobić… to właśnie. Boli, prawda? Themis nie będzie tak łagodny. Słyszałem, że poparzyłeś go gorącym sosem i próbowałeś udusić. Themis nie zapomina łatwo takich afrontów. Zrobi z ciebie bitki.

Ason cofnął się, ale nie opuścił pięści.

— I on chce ze mną walczyć? Zdaje się, że to syn Atlasa?

— I owszem. Ale jest też świetnym pięściarzem i w tej chwili to akurat wydaje się najważniejsze. Chcesz umrzeć jak mężczyzna?

— Chcę zabić Themisa. Pokaż mi wszystko.

Nie było wiele do pokazania, brakło też czasu na dłuższą naukę. Strażnicy śmiali się głośno patrząc, jak Ason goni za przysadzistym bokserem po całym pomieszczeniu, jak śmiesznie macha przy tym ramionami, mierne osiągając wyniki, co najwyżej zarabiając od czasu do czasu wymierzony od niechcenia cios w żebra. Jednak odrobina ruchu rozjaśniła mu w głowie i gdy pięściarz w końcu wyszedł, Ason z radością wylał sobie na głowę dzban wody. Na pretensje ochlapanych strażników zareagował beztroskim chichotem. Potem poczekał spokojnie, aż łaziebny znów go osuszy i namaści. Pozwolił ubrać się w dopasowaną przepaskę i buty sięgające do połowy łydki. Tym razem nie założono mu kajdan, nagie miecze w dłoniach strażników starczyły jako niedwuznaczna przestroga.

— Schowajcie miecze — powiedział im. — Ten sam cel nam przyświeca. Pragnę walczyć z waszym zarobaczywionym księciem.

Mówił to całkiem szczerze. Wolałby wprawdzie mieć przy sobie własny miecz lub przynajmniej sztylet z brązu czy topór, ulubiony oręż Atlantydów, ale to nie broń była dlań najważniejsza, a sama walka. Nie myślał o porażce ani o śmierci. Walczysz, zabijasz. Jeśli zranisz wroga porządnie, to i tak umrze. Należy dokończyć raz rozpoczęty pojedynek. Gdy dwóch mężów się potyka, jeden ginie. Czasem giną obaj. Jaki oręż wybiorą, to sprawa bez znaczenia. Liczy się walka.

Ason postrzegał świat dość prosto, nieskomplikowane też upodobał sobie rozrywki. Chwytał każdą okazję, jaką podsuwało mu życie. Równą przyjemność sprawiało mu polowanie z włócznią na dzika, jak i sprawdzanie się w roli kochanka. W jednym i drugim był równie prędki. Zawsze miał z kim wypić, nigdy nie brakło mu towarzyszy broni, nie brakło też w Argolidzie konfliktów prowadzących do walki, a walkę zawsze cenił sobie najwyżej. Najwcześniejsze wspomnienia Asona, te z wczesnego dzieciństwa, pełne były obrazów krzyczących, rannych mężów zalegających u murów miasta, widoku trupów i skąpanych w posoce mieczy. Do zabawy dostał wtedy mały mieczyk, który w gruncie rzeczy wcale nie był zabawką. Niemniej bez jego pomocy zdołał niegdyś osaczyć i zabić młodego wieprzka. Przydźwigał potem martwe zwierzę i rzucił je z dumą ojcu pod nogi. Niedługo potem nadeszła pora na bardziej niebezpieczne zabawy, a gdy osiągnął stosowny wiek, przystąpił do tej najważniejszej rozgrywki, do walki na śmierć i życie. Dostał włócznię. Cisnął nią tak, że przemknęła pod okapem epidauryjskiego hełmu i wbiła się prosto w oko wojownika. Zdumiał się wówczas, jak łatwo jest zabić człowieka, o wiele łatwiej niż jelenia.

Podobał się tak kobietom, jak i mężczyznom. Miał jasne, błękitne oczy, gładką skórę, bursztynowe włosy i brodę, zawsze rozczesane i zadbane, zupełnie jak teraz. Może tylko nos wyrósł trochę ponad miarę i z profilu przypominał dziób jastrzębia. Zęby miał białe i mocne, znak, że jadał lepiej niż większość Mykeńczyków. Nierówna blizna na brodzie bielała na tle opalonej skóry, nie ona jedna zresztą. Niegdyś potrafił wędrować i biegać przez cały dzień, by wieczorem bez wysiłku stanąć do walki. Mięśnie rozwinął solidne, ale elastyczne, nie węźlaste, jak bohaterowie, których sława już przygasła. Nikt też nie wątpił w jego inteligencję. W tym przypominał swego ojca, Perimedesa, jednak wszelkie talenty umysłu Ason wykorzystywał po to jedynie, by osiągnąć mistrzostwo w wojennym rzemiośle. Nigdy nie zastanawiał się, po co walczy. Owszem, pewnego dnia miało się to zmienić, gdyż pisane było mu zostać królem Myken, ale młody człowiek nie wyprzedzał biegu zdarzeń. Teraz zaś czekała go kolejna walka, której wypatrywał z taką samą radością jak każdej innej, jak wszystkich tych pojedynków i kampanii, które były jego udziałem w ciągu dwudziestu jeden lat żywota.

— Stań tutaj — nakazał jeden ze strażników, przytrzymując go za ręce. Przed nimi otwierał się łuk przejścia, dalej widniał wielki podwórzec wysypany piaskiem. Nagle pojawił się okryty bliznami pięściarz z naręczem skórzanych pasków.

W tej samej chwili rozległ się głuchy grzmot i ziemia zadrżała, jakby nieznane monstrum poruszyło się w jej trzewiach. Mury zachwiały się, kolumny poruszyły w posadach, na ziemię spadły kawałki tynku i zaprawy.

Ason skoczył przed siebie, byle na bezpieczną otwartą przestrzeń, ale silne dłonie osadziły go w miejscu.

— Nie bój się, góralu. Jeszcze nie umarłeś. — Strażnicy zaśmiali się, a Aias zaczął z wprawą obwiązywać dłonie młodzieńca rzemieniami. — Atlantyda stoi na solidnych fundamentach, byle tupnięcie Posejdona jej nie zburzy. Pożyjesz dość długo, by zginąć z ręki Themisa. Twoja chwila jeszcze nie nadeszła.

Fakt, że nikt nie bał się tu wstrząsów, uspokoił Asona. Wiedział dobrze, że trzęsienia ziemi były na okolicznych wyspach elementem codzienności, że często powodowały zapadanie się domów, a niekiedy nawet płynna skała buchała spod ziemi, paląc wszystko dokoła. Ale jeśli ci tutaj żartują sobie, to znaczy, że podobne wstrząsy musiały być częste i niegroźne. Przyglądał się, jak paski cienkiej skóry spowijają mu dłonie, jak na knykciach pojawiają się ołowiane płytki mocowane grubszymi nieco rzemieniami.

— To jest młot — powiedział Aias, kończąc mocować ołów do drugiej pięści. — Nawet z obwiązanymi dłońmi nie jest łatwo zabić człowieka. Wtedy należy go użyć. — Na zewnątrz rozległo się granie rogów i Aias szybko dokończył dzieła. — To znak. Czekają na ciebie. Giń z godnością. Wielu poczytałoby sobie za zaszczyt móc zginąć w walce z księciem Atlantydy — zaznaczy} i uśmiechnął się.

Dłonie obwisły Asonowi ciężko niczym kopyta. Spojrzał na nie, stuknął jedną pięścią o drugą. Wolałby jakiś inny oręż, ale jak się nie ma, co się lubi…

— Wyłaź — rozkazał strażnik, dźgając Asona mieczem w plecy.

Nie odwracając się, młodzieniec wykonał zamach do tyłu i uderzył strażnika w korpus na tyle silnie, że tamten zgiął się wpół, a upuszczony miecz zadzwonił na kamiennej posadzce. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Ason sam wyszedł na arenę.

Przestronny podwórzec otaczały z trzech stron ściany pałacu, z czwartej granicę wyznaczał niski murek, za którym chyba musiało się otwierać urwisko. U stóp przeciwległego muru widniały spore schody obstawione jasno-czerwonymi, drewnianymi kolumnami, na tutejszą modłę szerszymi u szczytu niż u podstawy. Podobnie ozdobiono wystające powyżej balkony i okna, przy czym wiele kolumn nosiło na szczytach lśniące złotem godło Atlantydy — podwójny topór. Wszystkie miejsca obsiadła kolorowa publiczność, jednak Ason ledwie zwrócił uwagę na ten tłum. Odnotował natomiast obecność rozstawionych przy wszystkich wejściach wojowników z mieczami i toporami oraz samotną postać pośrodku areny.

Themis. Wystrojony był tak samo jak Ason, podobnie błyszczał od oliwy. Ruszył wolnym krokiem na młodzieńca. Ten też pospieszył na spotkanie.

— Nie będę z tobą gadał, tylko cię zabiję — powiedział Themis i wyprowadził cios.

Ason odskoczył, osłabiając cios, i spróbował odpowiedzieć. Uderzył tak, jakby chciał zabić byka, ale jego dłoń napotkała tylko powietrze. Themis zdążył się pochylić.

Nagle w boku zapłonął ból i Ason padł bezwładnie na piasek. Gdzieś z góry doleciał go radosny ryk setek głosów.

— Wstawaj — powiedział Themis. — To dopiero początek.

Ason dźwignął się z trudem i rozpoczęła się prawdziwa rzeź.

Kolejne ciosy trafiały weń, raniąc i maltretując obolałe ciało, on zaś nie mógł żadnym sposobem dosięgnąć Themisa. Owszem, raz udało mu się uderzyć go w korpus, ale zaraz został odrzucony z rozbitą głową. I znów: ręce, pierś, korpus… Ason stracił poczucie czasu, próbował już jedynie bronić się, zasłaniać, ale bez większego powodzenia. Krew zalewała mu oczy, ciekła z ust i licznych ran, barwiąc piasek świeżą czerwienią. Kolejny cios rzucił go bez tchu na ziemię, przez dłuższą chwilę leżał jak sparaliżowany i łapał ciężko powietrze. Themis spojrzał na króla i na przyglądające się walce z góry tłumy.

— Oto, na czym polega ten sport! — krzyknął. — Każdy cios trafia dokładnie tam, gdzie powinien, i tak, jak należy. Ale to już koniec. Nadeszła pora, by połamać mu kości, żebra i ręce, potem oślepić go i zmasakrować mu twarz, a gdy pojmie dokładnie, co się z nim dzieje, dopiero wówczas go zabiję.

Ostatnie słowa zginęły we wrzasku. Tak, publiczność chciała ujrzeć taką jatkę, godne mistrza walki na pięści ćwiartowanie, pragnęła zapamiętać to i wspominać potem przez długie lata ten jeden, wspaniały dzień.

Jedna tylko osoba nie podchodziła do sprawy z zachwytem. Ason przetoczył się po piasku i spróbował zebrać kolana razem. Ból prawie go obezwładniał. Przedramieniem otarł krew z twarzy, by dojrzeć cokolwiek. Już nic nie da się zrobić, nie powstrzyma przeciwnika. To nie była śmierć, jakiej pragnął i ta świadomość była gorsza do zniesienia niż cierpienie.

Kolana zatrzęsły się i padł z powrotem na piasek, podparł się pięściami. Ryk tłumu zabrzmiał mu jeszcze głośniej w uszach. Czyżby był już tak słaby?

Kiedy jednak ujrzał pobliski budynek pękający na pół i walący się w chmurze pyłu, pojął, że ten ryk nie zrodził się w jego uszach, ale że rozlega się wszędzie wkoło.

To było trzęsienie ziemi. Nie drobne drgania, ale prawdziwe trzęsienie z rodzaju tych, po których kamień na kamieniu nie zostaje.

Nie pojmując jeszcze wszystkiego, Ason zamrugał odruchowo na widok chwiejących się murów i padających kolumn. Ludzie wrzeszczeli w wielkim strachu, wielu wypadało z wyżej położonych okien, pękały brązowe zdobienia, kamienie sypały się na arenę. Cały kawał muru runął tuż obok Asona, raniąc go odłamkami.

To działo się naprawdę… Młodzieniec przestał się wahać. Złapał w niemrawe dłonie długi na łokieć kawał skały i uniósł go wysoko. Themis już podchodził, już cofał ramię, by zadać morderczy cios.

Tym razem to jednak Ason uderzył pierwszy. Nawet mocarna pięść nie mogła go już powstrzymać. Kamień zmiażdżył głowę Themisa i powalił go. Książę Atlantydy legł cichy i bezwładny, z odłamem skały tkwiącym głęboko w czaszce. Ason obrócił się, by uciekać, ale nagle poprzez zgiełk przebiło się wołanie. Podniósł głowę. To król Atlas wychylał się z balkonu.

— Zabić go! Zabić Mykeńczyka! — rozkazał i zaraz jakiś młody szlachcic wyskoczył z loży, ciężko wylądował na piasku i z mieczem w dłoni ruszył na Asona. Biegło ku niemu też dwóch strażników, dwóch tylko, bo reszta zapodziała się gdzieś w zamieszaniu. Asonowi jedno zostało do zrobienia: uciekać.

Wpadł w mroczny łuk przejścia. Tumany pyłu i kurzu ledwo pozwalały dojrzeć cokolwiek i potknął się zaraz o zaścielające podłogę kawałki rozsypanego muru. Pałac jęczał i drżał jak żywa istota. Z ostrym trzaskiem pękały kolejne drewniane dźwigary. Gruz zasypał schody. Macając dłońmi po ścianie, Ason zawrócił do większej sali, która wprawdzie też była w znacznej mierze zniszczona, jednak przez zawalony sufit wpadało więcej światła. Krążył tak wokoło, wspinał się na sterty gruzu, szukając wyjścia, ale bez skutku. Tymczasem pierwszy z prześladowców, krzycząc złowrogo, wpadł za nim do wnętrza, odcinając drogę ucieczki.

Na głowie miał wysoki, brązowy hełm z zabarwionym na niebiesko końskim ogonem. Ciało chroniły skórzane naramienniki i napierśnik, skórzana spódniczka i brązowe nagolenniki. W ręce dzierżył ciężki i ostry brązowy miecz.

Okryty krwawymi ranami, prawie nagi Ason zaatakował napastnika.

Wojownik stanął, z zimną krwią oczekując młodzieńca, potem ciął. W zasadzie powinien skrócić go tym jednym ciosem o głowę, stało się jednak inaczej. Ason uniósł lewą pięść, jakby chciał powstrzymać nieubłagane ostrze.

Miecz trafił w pięść.

W tej samej chwili prawa dłoń Asona dosięgła głowy wojownika tuż pod okapem hełmu. Mężczyzna runął jak ogłuszony bawół. Próbował się podnieść, ale młodzieniec miał jeszcze w prawej ręce dość siły, by poprawić uderzenie. Lewa dłoń zwisała mu bezwładna i obolała. Masakrował pięścią hełm tamtego, aż wojownik przestał się ruszać.

Ason usiłował podnieść zdobyczny miecz, ale obwiązana rzemieniami dłoń nie dawała mu wielkiego pola do manewru. Próbował właśnie je zedrzeć, gdy w drzwiach pojawili się następni. Ason cofnął się ostrożnie, wiedząc, że tym razem nic nie zdziała. Mając miecz, mógłby podjąć walkę, ale z pięściami na dwa ostrza się nie porwie.

Nagle drugi, dalej stojący wojownik krzyknął z bólu i padł. Ason dojrzał czyjąś postać i dłoń wyciągającą sztylet z martwego ciała. Gdy pierwszy z Atlantydów odwrócił się zdezorientowany, młodzieniec rzucił się na niego z impetem i powalił na ziemię, okładając przy tym prawą pięścią. Ten wrzasnął i próbował się wyrwać. Uniósł przy tym rękę z mieczem; akurat dość wysoko, by się odsłonić i dać zakrwawionemu sztyletowi dostęp do swego boku. Ostrze minęło żebra i zatonęło w sercu. Ason odskoczył na bok, gotów wciąż do walki z… Egipcjaninem.

— Inteb!

— Wynośmy się stąd, zanim Atlantyda spadnie nam na głowy.

— Ale wpierw odetnij mi to cholerstwo z dłoni. Nie mam zamiaru zabierać tego zbędnego ciężaru do grobu.

Inteb nie marnował czasu na próżną gadaninę, tylko machnął kilka razy ostrym sztyletem. Rzemienie opadły i Ason rozprostował wreszcie zdrętwiałe palce. Potem zbadał bezwładną lewą dłoń. Miał wrażenie, że miecz strażnika rozszczepił ją do nadgarstka, może w istocie tak było. Gdy Inteb usunął resztki rękawicy, ukazała się dłoń opuchła i poczerwieniała, ale cała. Żadnej rany. Inteb wydłubał spomiędzy palców Asona resztki ołowianej płytki, wygiętej wprawdzie i zdeformowanej, ale nie przeciętej. Ołów i twarda skóra powstrzymały ostrze. Ason gimnastykował palce, by czym prędzej przywrócić krążenie. Nie zwracał uwagi na towarzyszący temu ból, szczególnie że na pierwszy rzut oka żadna kość nie była złamana.

Budynek zatrząsł się potężnie, dał się słyszeć głuchy łomot spadających kamieni. Na drugim końcu komnaty kolejne kafelki spadały z sufitu. Inteb szybko wytarł dłoń i sztylet o szaty zabitego Atlantyda i wskazał na zwałowisko gruzu.

— Lepiej spróbujmy się tam wspiąć, nie ma sensu szukać drogi przez pałac.

— Tylko pomóż mi zdjąć z niego zbroję — sapnął Ason, szarpiąc rzemienie mocujące pancerz strażnika.

— Nie ma czasu…

— To pełna zbroja, najlepsza. Nikt nas nie zatrzyma, gdy będę miał ją na sobie.

To była prawda i Inteb nawet nie próbował się sprzeczać. Tak zatem odarli ciało ze zbroi i Ason nałożył pancerz.

— Dalej, weź miecz — ponaglił Egipcjanina. — I hełm tego drugiego. Szybko.

— A co ja z nimi zrobię? Nie potrafię walczyć.

— Ale tych dwóch zabiłeś.

— Od tyłu, jak tchórz. Nie umiem władać mieczem. Dotąd nikogo nie zabiłem.

— To czemu przyszedłeś tu za mną, wsparłeś mnie w walce, ocaliłeś…?

— Nie o tym myślałem. Chciałem tylko… Nie planowałem tego. Ale siedzieć tak bezczynnie i patrzeć, jak Themis wytrząsa z ciebie życie… Gdy jednak to ty go zabiłeś, a wszyscy rzucili się na ciebie, już całkiem mi się to nie spodobało. Pobiegłem za nimi.

— Ale czemu?

Inteb uśmiechnął się.

— Czemu? Bo szanuję cię, Asonie. I też jesteś księciem w swoim królestwie, podobnie jak ja w moim.

Wspięli się na rumowisko, gdzie Inteb wsparł się na połamanym dźwigarze, a Ason zdołał po jego ramionach wejść wyżej, na otwartą przestrzeń. Zdrową ręką bez trudu pociągnął Egipcjanina za sobą. Wkoło rozpościerały się ruiny pałacu. Wstrząsy jeszcze nie ustały i ściany ciągle zapadały się, jedna po drugiej, omiatane gorącym wiatrem. Z nieba sypał się pył, który parzył skórę.

— Mam tu statek — powiedział Inteb. — Jeśli dotrzemy na pokład, będziemy bezpieczni.

— Prowadź.

Byli jedynymi żywymi istotami pośród morza ruin. Atlantydzi uciekli, chociaż widoczne tu i ówdzie zmiażdżone ciała czy wystające spod gruzu nogi i ręce wskazywały, że nie wszystkim dopisało szczęście. Ostrożnie pokonywali pułapki rumowiska, omijając niebezpiecznie wyglądające miejsca, aż dotarli na opustoszały już dziedziniec. Stąd schodami przeszli do ogrodów, gdzie pośród drzew i kwiatów leżały strzaskane szczątki kolumn. Z tego miejsca ujrzeli panoramę całej niemal wyspy. Piękne budowle i świątynie usytuowane poniżej zostały doszczętnie zniszczone. Dalej jeszcze rozciągały się pomniejsze domostwa i kręgi wewnętrznej przystani. Statki odbijały masowo od brzegów, kierując się do kanału. Z daleka nie było widać, jak wielkie zniszczenia poczynił tam kataklizm, chociaż bez wątpienia kanał wychodzący na otwarte morze był bardzo zatłoczony.

Z zachodnich zboczy wyspy podniósł się tymczasem biały obłok, prawdziwa puchnąca chmura dymu przysłaniającego z wolna słońce, gdzieś w jej trzewiach przebiegały błyskawice, a u jej podstawy pojawił się złowrogi, czarny tuman. Gotowało się w nim, białe strugi tryskały co chwilę w niebo. Jedna z nich mierzyła w akropol, zbliżała się z zatrważającą szybkością poprzedzana przez gigantyczny głaz, który runął na miasto, burząc kolejne budynki. Ocaleli dotąd mieszkańcy pognali w panice po zboczu. Wody zatoki zafalowały od spadających gęsto kawałków pumeksu.

Wokół przystani byli jeszcze inni ludzie, niektórzy konali, inni próbowali wydostać się spod ruin domów lub wygrzebać się spod zwałów ziemi. Obraz ten przesuwał się przed oczami dwóch mężczyzn biegnących ku zatoce, gdzie mieli nadzieję znaleźć ocalenie. Inni też gnali w tym samym kierunku, przez co często u wylotów wąskich uliczek trzeba było siłą torować sobie drogę.

Same doki trwały opuszczone. Wszystkie statki i łodzie odpłynęły. Ci, którzy nie zdążyli wejść na pokład, tłoczyli się teraz na łączących wyspę z dalszymi pierścieniami mostach.

— Tędy — krzyknął Inteb. — Mój statek stoi po drugiej stronie tych budynków.

Jeden z wielkich magazynów zawalił się i zablokował przejście, musieli obejść rumowisko, wspinając się ostrożnie na gruzy pomniejszych budynków. Pod skruszonym murem leżał mały słoń, bezsilnie poruszał końcem trąby. Wreszcie dotarli do zniszczonej przystani, i tutaj dach runął, bycze rogi nurzały się w wodzie.

Przystań była pusta. Statek odpłynął.

6.

— Tam! — krzyknął Inteb. — Widzę go, wpływa do tunelu jako ostatni!

Statek kołysał się ciężko na wodzie, widać był przeładowany pasażerami, wśród których błyszczały zbroje wojowników. Kapitan postanowił najwyraźniej uciekać bez Inteba, albo został do tego zmuszony pod groźbą miecza, jak zauważył Ason. Chwilowo nie było to istotne.

— Jeśli tak, tu ruszajmy na most.

Inteb pogroził jeszcze bezsilnie rufie znikającego właśnie w kanale statku i podążył za Asonem. Trzymali się nabrzeży, gdzie gruzu było stosunkowo najmniej, jak mogli osłaniali przy tym skórę przed opadem gorącego pyłu. Wiatr nasilał się, utrudniając marsz. Gdy mijali jedną ze zrujnowanych przystani, dobiegły ich jęki i wołania o pomoc. Zignorowali je, podobnie jak wszystkie prośby słyszane od chwili opuszczenia pałacu. Wszelako tym razem jeden głos wybił się ponad inne i Ason zatrzymał się jak wryty.

— Mykeńczyku! Wołam cię, bracie!

Ason przedarł się na brzeg. W dole leżał na wpół zatopiony wrak wąskiej galery. Wyglądała na opuszczoną, jednakże galernicy wciąż tkwili przykuci do ław. Załoga uciekła i pozostawiła ich na łasce żywiołu. To właśnie jeden z tych skazanych na okrutną śmierć wołał Asona. Książę stanął na nabrzeżu i przyjrzał się mężczyźnie.

— Ty jesteś Tydeus, syn Agelaosa. Walczyliśmy razem.

Nagi i brudny Tydeus podniósł głowę. Woda sięgała mu niemal do pasa. Ze wszystkich sił starał się przekrzyczeć wołający kilkoma językami chór nieszczęśników.

— Tak jak ciebie, wzięli mnie w Asine. Od tamtej pory siedzę przy tym wiośle. Na prawej kostce mam drewnianą obejmę, przetniesz ją łatwo mieczem.

Ason wyciągnął już miecz, ale Inteb ze złością przytrzymał jego ramię. Książę żachnął się, przecież nie może zostawić tu innego Mykeńczyka na pewną śmierć. Jednak Inteb wpadł na pomysł, jak ocalić nie tylko to jedno życie, ale przynajmniej kilka.

— Galera jest tylko uszkodzona. Jeśli ją stąd wyciągniemy, to zyskamy statek.

— Mała nadzieja — powiedział Tydeus. — Pokład był już pełen i mieliśmy wypłynąć, gdy wielkie kamienie potoczyły się ze zbocza. Największy spadł w pobliżu rufy i wybił dziurę w dnie. Wszyscy wpadli w panikę i uciekli, zostawiając nas tutaj. — Uśmiechnął się nagle. — Nadzorca zmykał ostatni, złapałem go za nogę, inni pomogli. Udusiliśmy go i podaliśmy do tyłu. Zatyka teraz dziurę. Jednak kiepski był z niego gość za życia, więc i po śmierci ledwo radzi sobie jako korek.

Inteb spojrzał na zanurzone do ramion w wodzie ciało. Drobne fale kołysały głową. Trup miał otwarte oczy i usta, na jego twarzy zastygł grymas przerażenia.

— Chyba był gruby — zauważył Inteb.

— Jak świnia — odparł najbliższy wioślarz.

— No to dobrze się złożyło. A jak zacznie puchnąć, to tym lepiej. Póki co owiniemy go szmatami, by mocniej trzymał.

Szepty pobiegły błyskawicznie ku dziobowi i galernicy umilkli, wpatrując się z nadzieją w Inteba, gotowi wykonać każde jego polecenie.

— Mam wrażenie, że dzięki temu galera nie zatonęła. Zajmę się uszczelnieniem otworu, wy tymczasem wybierajcie wodę. Być może uda nam się uciec stąd i dopłynąć do los, to najbliższa wyspa. Próbujemy, Asonie?

— Jasne. Nie znajdziemy już innego statku.

Ason zeskoczył na pokład i poczekał, aż Tydeus nakieruje jego miecz na okowy.

Nie marnując czasu, uwolnił pozostałych wioślarzy, którzy nie ruszając się z miejsca, pracowicie zaczęli czerpać dłońmi wodę i wylewać ją za burtę. Tydeus pobiegł ku najbliższym ruinom i wrócił po chwili z wiadrami, glinianymi pucharami i innymi naczyniami, które nawinęły mu się pod ręce. Dostarczył też wyszabrowane z magazynu portowego płótno żaglowe, które Inteb pociął na pasy i poupychał wkoło ciała nadzorcy. Praca nie ustawała, wody w kadłubie ubywało i można było sprawdzić stan posiadania. Kilku galerników nie żyło, utopili się, gdy woda zalała część pokładu, jeden zginął trafiony w głowę spadającym kamieniem. Powietrze było aż gęste od pyłu, ledwo dawało się nim oddychać. Z bolesną powolnością galera zaczęła się prostować.

— Starczy — powiedział Inteb. — Część niech dalej wybiera wodę, reszta niech siada do wioseł, póki nie jest za późno.

Ason przeciął mieczem dziobową cumę i pobiegł między niewolnikami na rufę. Nagle ktoś pojawił się na nabrzeżu. Ason już unosił miecz, by odeprzeć intruza, gdy ujrzał, że tamten jest bez broni. Całą głowę miał okrwawioną. Ason zaczął ciąć rufową cumę.

— Na pokładzie twego statku znajdzie się chyba miejsce dla jeszcze jednego męża, przybyszu z gór.

To był Aias pięściarz. Ason zamierzył się na niego mieczem, ale tamten uskoczył.

— Giń tu, Atlantydzie. Nie trzeba nam ciebie.

— Nie jestem Atlantydem, ale niewolnikiem z Byblos. Robiłem za worek treningowy dla szlachetnie urodzonych. Widzę, że straciliście kilku wioślarzy. Pozwól mi zająć miejsce jednego z nich.

Cuma puściła i galera zaczęła się oddalać od nabrzeża.

— Słuchaj, góralu. Nie zrobiłem ci nic złego. Zawiązałem ci tylko rzemienie na dłoniach i pokazałem, jak się walczy. Gruz mnie przywalił i zostawili mnie, abym zdechł, ale ja mam twardą czaszkę.

Ledwie Ason odwrócił się i galernicy naparli na wiosła, Aias skoczył na przedni pokład. Upadł i rozpłaszczył się na deskach, krzywiąc się przy tym do księcia w krwawym uśmiechu.

— Zabij mnie, jeśli chcesz. Na brzegu i tak czeka mnie śmierć.

— Łap za wiosło — powiedział Ason, puszczając miecz, aż ten zawisł na przymocowanych do pasa rzemieniach. Aias zaśmiał się chrapliwie, wypchnął najbliższego trupa z ławy na pokład, oparł na nim stopy i osadził wiosło w dulkach.

Wychodzili z zatoki jako ostatni. Niebo pociemniało jak o zmierzchu. Wysokie fale i gorący wiatr sprawiały, że wioślarze musieli wytężać wszystkie siły. Dopiero gdy znaleźli się w kanale, siła wiatru osłabła. Przemykali ciemnym tunelem przy akompaniamencie kamieni uderzających w drewniany strop. Rychło wypłynęli na wody drugiej przystani.

Basen przypominał zatokę morską po bitwie. Na drugim brzegu leżały wyrzucone na płyciznę wraki trzech statków. Zatopione po części, z kadłubami przedziurawionymi przez spadające bomby wulkaniczne. Przy jednym z nich, przechylonym celowo dla obnażenia połaci dna, krzątali się już dokonujący gorączkowo napraw ludzie. Wystający ponad powierzchnię wody maszt dawał do zrozumienia, że co najmniej jeden statek zatonął z dala od brzegu. Kilka jednostek wpadło na siebie u wejścia do kolejnego kanału i szamotały się tam, sczepione wiosłami, aż drzewce pękały jedno po drugim.

— Zwolnić tempo — zawołał Ason, widząc to zamieszanie i Tydeus, który stanął przy bębnach miast uduszonego nadzorcy, dostosował rytm uderzeń.

Mogli tylko czekać, aż statki przed nimi uwolnią się i wpłyną do kanału, robiąc im miejsce, ale każda minuta tylko pogarszała ich sytuację. Wstrząsy nie ustawały i wybuch wulkanu przybierał na sile. Kamienie, czasem bardzo duże, spadały już teraz bez przerwy, woda aż się gotowała od ich uderzeń. Chmury parzącego pyłu przesłoniły słońce, pokrywając wszystko coraz grubszym kożuchem. Deski pokładu pociemniały, w zęzach zaczął zbierać się pyłowy szlam, ciężko było złapać oddech. Ludzie zanosili się kaszlem, jako że niesione wiatrem opary ostro śmierdziały siarką.

— Patrzcie! — krzyknął ktoś, wskazując na pękaty statek handlowy, który w jednej chwili uległ całkowitemu zniszczeniu. Masywna jednostka przepchnęła się między mniejszymi galerami i była już u wejścia do kanału, gdy wielki głaz runął w dół, jednocześnie zatapiając frachtowiec. Po chwili ze statku pozostała tylko sterta desek i śmieci, które zniknęły zaraz w wodzie. Następnie wysoka fala zmiażdżyła parę najbliższych jednostek i popędziła ku galerze. Wydźwignęła ją na wierzchołek spienionego grzbietu i runęła ciężko w dół. Woda wlała się przez niskie burty, ale po chwili wszystko się uspokoiło. Pozostało tylko co rychlej wybrać wodę z kadłuba.


***

Tunel był wolny. Kołysane falami szczątki wraków i zatopione kadłuby obijały się o kamienne nabrzeże. Tylko jeden, głęboko zanurzony i pozbawiony części wioseł statek znikał właśnie w tunelu. Galera ruszyła jego śladem, mijając miejsce katastrofy i zostawiając tonących swojemu losowi. Jeden z rozbitków dopłynął do galery, wczepił się w wiosło i sięgnął aż do okrężnicy. Nie przerywając wiosłowania, najbliższy galernik pochylił się jeszcze bardziej i ugryzł nieszczęśnika w dłoń, aż tamten rozluźnił uchwyt i zniknął. Ogarnęła ich ciemność tunelu.

— Strop się zawalił! — krzyknął ktoś z załogi.

— Nie! — wrzasnął jeszcze głośniej Ason, chcąc zapobiec wybuchowi paniki. — Widzę drugi koniec! To tylko niebo tak pociemniało, ale tunel jest cały!

Płynęli teraz dość wolno, po omacku znajdując drogę i nasłuchując chrobotu piór wioseł o skalne ściany. Gdy cuchnący wiatr dmuchnął im pyłem w twarze, wiedzieli, że są u wylotu tunelu. W końcu wynurzyli się na otwartą przestrzeń, skąd kanał prowadził już prosto ku morzu.

Ludzie przy wiosłach myśleli tylko o ocaleniu. Ason wydawał komendy nie zwracając uwagi na to, co dzieje się na brzegu wszelako Inteb uznał potem ten właśnie odcinek drogi za najstraszniejsze doświadczenie. Na brzegach kanału gromadzili się ludzie, często całymi rodzinami. Byli to mieszkańcy pobliskich gospodarstw i wiosek, a wszyscy szukali ocalenia, zawodząc przy tym i jęcząc tak głośno, że ich krzyki przebijały się nawet przez nieustanny huk wulkanu. Wyciągali przy tym ręce ku statkowi, który przepływał naprawdę blisko, a jednak pozostawał dla nich nieosiągalny. Spadał na nich pył, a oni trwali tak, aż kolejno zamieniali się w identyczne, brudnożółte figury. Mężczyźni, kobiety wyciągające przed siebie dzieci, żeby chociaż je ocalić, zostawali z tyłu, statek płynął dalej. Podobnie nie reagowała na lamenty załoga atlantydzkiego statku, który płynął z przodu. Niektórzy wieśniacy skakali do wody, ale niewielu umiało pływać. Tylko jeden mężczyzna unosił się jeszcze na powierzchni, gdy galera doń dotarła, ale uderzony wiosłem w twarz zniknął pod wodą.

Inteb starał się nie dostrzegać tego wszystkiego. Byle tylko dotrzeć do skalnej zatoki. Już tutaj wyczuwało się fale i należało oczekiwać, że morze będzie jeszcze bardziej wzburzone.

— Przerwać wiosłowanie — rozkazał Ason. — Postawić maszt, rozwinąć żagiel.

Szybko się z tym uporali. Żagiel nie był wielki, miał głównie wesprzeć wioślarzy i nie nadawał się na samodzielne źródło napędu, jednak należało oczekiwać, że na pełnym morzu będzie z niego niejaki pożytek. Gdy takielunek został rozwinięty, wiosła znów poszły w ruch, statek minął skalne ściany i zaczął oddalać się od Thery.

Prosto w objęcia sztormu. Lunął deszcz i z nieba prócz wody spadły całe tony pyłu wulkanicznego. Wiatr zerwał się jeszcze potężniejszy i zaczął szarpać brudnym żaglem, który trzeba było dodatkowo zabezpieczyć. Za nimi Thera pluła wciąż pyłem i kamieniami.

— Zły wiatr — powiedział Ason, uderzając pięścią w reling. — Z północy. Jeśli nie będziemy uważać, ciśnie nas na wybrzeże Krety i albo zginiemy, albo znów wpadniemy w ręce Atlantydów. — Spojrzał krzywo na niebo, na ledwo widoczny krąg słońca. — Musimy skręcić na północny zachód albo nawet na zachód, ale musimy żwawo wziąć się do roboty.

O zachodzie słońca wiatr nie stracił na sile, a wręcz przeciwnie. Połowa załogi wiosłowała, reszta spała na błotnistym posłaniu w zęzach. Statek został nieźle zaopatrzony na drogę, a poprzedni pasażerowie nie zabrali niczego z zapasów. Dzięki temu teraz napili się wody, przepłukali spalone gardła, podjedli chleba, sera i zielonych oliwek. Ason legł bez ruchu na koi w maleńkiej kabinie i Inteb natarł jego poranione ciało kojącą oliwą. Wyczerpanie i ból zrobiły swoje. Lewa ręka młodzieńca nabrzmiała jak melon, palce przypominały serdelki. Ason położył dłoń na piersi i momentalnie zasnął.

Gdy się obudził, było ciemno, a statek miotany falami pojękiwał w wiązaniach, na zewnątrz szalała wichura. Inteb położył mu dłoń na ramieniu.

— Jesteśmy blisko brzegu! — krzyknął ze wszystkich sił. — To fale łamią się na skałach! Wioślarze ledwo się trzymają, nie wiem, na ile jeszcze starczy im sił!

Ason potrząsnął głową, by odpędzić pulsujący ból i zbierającą się przed oczami mgłę, potem dźwignął się na nogi i poszukał w ciemnościach zamocowanej w pobliżu amfory. Palce natrafiły na srebrny kubek przymocowany łańcuszkiem do uchwytu naczynia. Napełnił go i łyknął tęgo. To było wino, nie woda, ale i tak osuszył kubek dwukrotnie, nim poczuł się lepiej.

Na pokładzie wiatr zwalał z nóg. Deszcz ustał jakby, ale na pokład spadała unoszona z grzbietów fal piana. Ciemność panowała nieprzenikniona, jednak gdzieś po lewej burcie słychać było odległy huk przyboju.

— Chyba głośniej słychać! — krzyknął Inteb.

— Żagiel trzyma jeszcze?! — spytał Ason.

— Musieliśmy go opuścić, bo chciał odfrunąć!

— Podnieść znowu. Same wiosła nigdy nas nie ocalą!

Przy stawianiu żagla stracili jednego człowieka, który wypadł za burtę porwany nagłym podmuchem wiatru. Zniknął bez śladu. Pozostali byli bliscy podzielenia jego losu, tylko siła napierających na wiosła ramion i kruchy, drewniany kadłub sprawiły, że nie zostali pożarci przez wodny żywioł. Z żagla został rychło tylko strzęp, ale i on się przydał.

Wydawało się, że noc nigdy się nie skończy. Wioślarze byli zupełnie wyczerpani, ale nie ustawali. Gdy któremuś omdlewały ramiona, zabierał się do wybierania wody i pracował wiadrem, aż znów mógł siąść do wioseł.

Powoli nadchodził świt. Pokryte ciężkimi chmurami niebo nie tyle pojaśniało, co poszarzało lekko, a po paru chwilach popielata, zalana w części galera ukazała się ich oczom. Wioślarzy było mniej, znacznie mniej niż wieczorem, wszelako Tydeus stał wciąż tam, gdzie spędził całą noc, przy piórze sterowym. Aias podniósł głowę znad wiosła i uśmiechnął się do Asona. Mimo zaawansowanego wieku on jeden nie ustał ani na chwilę w pracy.

Po lewej burcie, nie dalej niż dwadzieścia stadiów, mroczniał brzeg Krety. Niebo za rufą było wciąż niemal czarne, jednak gdzieś z przodu mrok zdawał się znikać, jak ucięty nożem. Inteb zamarł z wiadrem w dłoni i spojrzał na wołającego go Asona. Młodzieniec wskazywał na prawo. Inteb przetarł zaczerwienione, piekące oczy.

— Czy to wschodni cypel wyspy?

Inteb wspiął się na pokład i spróbował dojrzeć cokolwiek w półmroku.

— Trudno orzec. Równie dobrze możemy patrzeć na główny masyw Krety. Niedługo się dowiemy.

— Gdy już go miniemy, będziemy mieli dość miejsca, by ruszyć z wiatrem bez ryzyka, że wpadniemy na skały.

Gdy to mówił, rozległ się ostry trzask pękającej liny. Była to jedna z lin mocujących żagiel. Pracowała ciężko przez całą noc, aż w końcu nie wytrzymała. Końcówka liny zakreśliła łuk nad głowami załogi, a pozbawiony podpory maszt zachwiał się niebezpiecznie.

Ason pierwszy rzucił się z mieczem ku linom mocującym dół żagla, ale maszt nie poczekał na niego, tylko trzasnął jak patyk. Ason odtoczył się na bok i uniknął przygniecenia. Zanim uwolnił się spod płóciennej płachty, było już po wszystkim.

Maszt runął za burtę, miażdżąc przy tym reling i jednego wioślarza. Teraz, gdy żagiel zniknął, a wiosła ustały, fale poniosły bezwładny kadłub prosto na skalisty brzeg Krety.

7.

Raz jeszcze napięli obolałe mięśnie, raz jeszcze poranionymi dłońmi chwycili drzewce wioseł. Wiatr gnał ich na skały. Przewrócony maszt i opadający za burtę żagiel stanowiły poważny balast, który utrudniał posuwanie się do przodu. Z drugiej jednak strony balast ten stawiał dodatkowy opór wysokim falom. Na razie więc nie usuwali go, wiosłowanie było ważniejsze.

Walczyli o przetrwanie: Brzeg przesuwał się, niknął za rufą, ale był coraz bliżej. Widać już było wyraźnie wyłaniające się z wody mokre skały. Wiosłowali. Aż kolejno zaczęli omdlewać z wyczerpania. Ale przytomnieli i znów łapali się za znienawidzone wiosła. Cypel sięgał daleko w morze, szare ramię lądu wyciągające się po ofiarę. Kilka ostatnich minut najbardziej dało im się we znaki, gdyż piana przyboju docierała już na pokład. Udało im się jednak opanować galerę.

Przed nimi rozpościerało się otwarte morze. Wyspa Kreta oddalała się teraz gwałtownie, malała. Widać było jeszcze jeden, mniejszy już cypel, ale ten powinni ominąć bez trudu.

— Przestać wiosłować — zawołał Ason chrapliwie. Był zbyt zmęczony, by pójść napić się.

— I co teraz, góralu? — spytał oparty o drzewce wiosła Aias. — Obu nas zaniosło daleko od domu.

— Teraz? — Ason wstał jednak i przeciągnął zbolałe mięśnie. — Staniemy w dryfie. A potem może coś wymyślisz.

Aias wzruszył ramionami i spojrzał na swoje dłonie. Nawet jego zrogowaciała skóra pokryła się krwawymi bąblami.

— Na jakiś czas dość mam wiosłowania, tyle tylko powiem. — Przechylił się przez burtę i zanurzył ręce w wodzie.

Zjedli posiłek na tylnym pokładzie, zapili obficie winem zmieszanym z wodą. Ktoś przyniósł pitos oliwek, które jedli całymi garściami, był też krąg żółtego sera. Odcinali spore kawały i przeżuwali. Zwykły prowiant, ani mniej, ani więcej, akurat to, do czego przywykli. Nawet Inteb pożarł łapczywie swoją porcję, zapominając na chwilę o obolałych dłoniach. Tydeus doczekał się zmiany przy piórze sterowym i ciężko opadł na pokład.

— Jesteś marynarzem, Tydeusie — powiedział Ason. — Twój ojciec, Agealos, miał spory statek, pewnie na nim pływałeś?

Tydeus przytaknął z ustami pełnymi sera.

— Co mamy na kursie? I co teraz zrobimy?

Tydeus zerknął na niebo i coraz dalszy brzeg.

— Do Myken w ten sposób nie wrócimy — stwierdził.

— Też tak myślę. Co leży przed nami?

— Głębia wodna pełna potworów, co pożerają statki… Nic.

— Zawsze coś jest. Nie możemy popłynąć na Kretę, by się poddać, nawet gdybyśmy chcieli. Minęliśmy już wyspę. Czy mamy przed sobą jeszcze jakieś inne wyspy?

— Żadnej.

Ludzie przy wiosłach zadrżeli słysząc to słowo. Zawsze żeglowali w ten sposób, by nie tracić lądu z pola widzenia, choćby to były wyspy, jak Cyklady, to nim jedna ginęła za rufą, następna pojawiała się przed dziobem. W nocy lub na czas sztormu zawsze można było wylądować na jakiejś plaży. Bo i jak inaczej? Ocean to pustynia gorsza od najbardziej nawet zapomnianego przez ludzi zakątka, bo pozbawiona znaków. Jeśli straci się ląd z oczu, to jak wrócić? Można wprawdzie poznać strony świata po położeniu słońca, ale co zrobić, jeśli niebo się zachmurzy? Płynąć z dala od brzegu to czyste szaleństwo. A teraz właśnie Kreta niknęła im z oczu, a wiatr nie pozwalał zawrócić i niósł coraz dalej, w pustkę, gdzie tylko woda i woda.

— No to po nas — powiedział jakiś wioślarz. — Zginiemy wszyscy.

— Ale jeśli wiatr zmieni się w porę, to zdołamy zawrócić.

— A jeśli się nie zmieni?

— Jedna chwila — wtrącił się Inteb. Wyjął sztylet i przyklęknął na pokładzie. — Nie jestem kapitanem ani marynarzem, ale znam trochę tę część świata. Uczyłem się matematyki i geografii. Jestem też Egipcjaninem i przypłynąłem z Egiptu. Pokażę wam, jak tego dokonaliśmy. Płynęliśmy wzdłuż brzegu, o tak — wyrysował nożem na desce falistą linię. — Mijaliśmy miasta i wyspy, aż dopłynęliśmy do Argolidy i portu Tyryns. — Spojrzał na wydrapany na pokładzie półokrąg. — Stamtąd popłynęliśmy na There, a teraz minęliśmy Kretę i zmierzamy w tym kierunku, prosto w pustkę morza.

Wszyscy przyglądali się w milczeniu prowizorycznej mapie. Ostrze noża znalazło się znów w punkcie wyjścia.

— Sami widzicie. Tu jest Egipt, Nil i Teby. One tam są, gdzieś za horyzontem, dokładnie w tym kierunku. — Wskazał nożem na fale. Inni też spojrzeli. Nie dostrzegli oczywiście niczego i ponownie zwrócili wzrok na Egipcjanina.

— Ale jak daleko? — spytał ktoś i Inteb wzruszył ramionami.

— Nie wiem, ale mogę powiedzieć, że jeśli dość długo będziemy płynąć na południe, dotrzemy do brzegu. Wydaje się też, że nie mamy wielkiego wyboru. Wrócić nie możemy, nawet na Kretę, pod wiatr nie popłyniemy. Kreta niedługo zniknie za horyzontem, a co potem? Możemy tylko dać nieść się wiatrowi i modlić nie o to, aby ustał, ale żeby czym prędzej zagnał nas do brzegu Afryki.

Tyle tylko im pozostało. Sztorm nie ustawał, nawiedzały ich częste szkwały, jednak maszt i żagiel działały jak kotwica, przez co wiatr zbytnio nimi nie miotał. Ason został z kilkoma jeszcze ludźmi na wachcie, by sterować i wybierać wodę, reszta zasnęła tam, gdzie kogo dopadło zmęczenie. Minął dzień, potem noc, aż o świcie drugiego dnia wichura osłabła i morze wygładziło fale. Ason był wciąż na nogach, ciężko oparty o pióro sterowe, gdy niebo pojaśniało na wschodzie. Przez luki w chmurach wyjrzały gwiazdy. Kilka minut później na pokładzie pojawił się Inteb. Zamrugał zdumiony dziwną, czerwoną poświatą ogarniającą niebiosa i kąpiącą świat w krwawym blasku.

— Co to jest? — spytał, ale Ason tylko potrząsnął głową.

— Wschód słońca. Ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

Całe niebo stało w płomieniach, nie tylko na wschodzie, gdzie z wolna podnosiła się pomarańczowa kula słońca, ale ze wszystkich stron. Coraz rzadsze chmury płonęły szkarłatem. Kto żyw podziwiał to widowisko w milczeniu. Dopiero, gdy słońce wzniosło się wyżej, niesamowite barwy zaczęły zanikać.

— Widziałem raz coś podobnego, ale to było na pustyni — powiedział Inteb. — Podczas burzy piaskowej, wtedy słońce też tak poczerwieniało od drobin piasku, które zawisły w powietrzu. Może to pył z Thery, chociaż trudno uwierzyć, żeby było go aż tyle.

— Wierzę w moc boską. Co bogowie zechcą, to zrobią. To ich niebo. — Ason zachwiał się i oparł o wiosło. Zdumienie pozwoliło zapomnieć mu na chwilę o zmęczeniu. Inteb spojrzał nań zatroskany.

— Jak twoja ręka? I rany? — spytał. Ason wyprostował palce lewej dłoni. Skóra wciąż była zaczerwieniona, ale opuchlizna zaczęła schodzić.

— Z każdą chwilą lepiej. Strupy zaschły jak należy, nawet głowa nie boli mnie dzisiaj. Co innego mnie martwi. Wiatr ustał.

— Zatem możemy siadać do wioseł.

— I gdzie popłynąć? — spytał Ason.

— O tym już sam zdecydujesz. Wciąż jeszcze wieje lekko z północy. Gdybyśmy chcieli wracać na Kretę, przyjdzie nam zmagać się z wiatrem. Tymczasem przed dziobem mamy Afrykę.

— Jak daleko?

— Skąd mam wiedzieć, mogę tylko zgadywać. Bliżej, dalej… Trzeba podjąć decyzję.

— Już postanowiłem. Płyniemy na południe.

Mając słońce po lewej burcie zaczęli wiosłować.

Splątana masa żagla, lin i masztu została odcięta i rychło zniknęła za rufą. Wyznaczono wachty i wprowadzono racjonowanie żywności. Nikt nie protestował. Galernicy w większości synowie niewolników potrafili jedynie wykonywać rozkazy i nic nadto. Inni wioślarze rekrutowali się spośród wojowników wszystkich miast i krajów, które graniczyły z morskim imperium Atlantydy. Urodzeni w Argolidzie, na dalekich wyspach Ikarii i Samos, a nawet w takich miastach jak Byblos i Tyr, mówili odmiennymi językami, reprezentowali różne rasy i jedno tylko ich łączyło, wszyscy walczyli z Atlantydą, wszyscy zostali pokonani, pojmani w niewolę i przykuci do galery. Ich przeznaczeniem była odtąd ciężka praca za lichą strawę, lata wysiłku, choroby i śmierć… Ason uwolnił ich, uratował z kataklizmu, stając się tym samym wodzem całej grupy. Oni zaś, będąc prostymi ludźmi, uznali, że winni pójść zanim wszędzie, gdzie każe. Popluwając w dłonie chwycili za wiosła.

Inteb siadł w otwartych drzwiach kabiny i zaczął na kawałku pękniętego dzbana spisywać ich stan posiadania. Mógł z tego miejsca pilnować również kursu, wystarczyło śledzić układ cieni na pokładzie. Gdy zbaczali nadto na wschód lub na zachód, przekazywał sternikowi odpowiednie polecenie. Ason wyspał się solidnie i ostrzył teraz swój miecz, pracując osełką w kabinie. Obok ustawił sobie kubek wina z miodem, usypał garść rodzynek.

— Rodzynki — Inteb odhaczył kolejny punkt na swojej liście. — Jęczmień, ser, oliwki, oliwa z oliwek, trochę suszonych ryb z robakami. Nie będziemy głodować. Wino i woda, chociaż niektóre dzbany zaczynają już śmierdzieć. I jeszcze nici, płótno i igły do naprawy żagla, chociaż tego akurat już nie potrzebujemy. Smoła i deski do reperacji kadłuba też są, ale póki nie przybijemy do jakiegoś brzegu, nic nam po nich. Nadzorca opuchł całkiem grzecznie i trzyma jak ta lala, idealny szpunt. Wprawdzie przyznać trzeba, że śmierdzi nieziemsko i żaden wioślarz nie chce siedzieć obok niego. Jest też parę skrzyń należących uprzednio do zbrojmistrza i trochę majątku kapitana.

— A co w nich?

— Narzędzia do obróbki brązu, co by miało być. Trochę biżuterii, sporo ubrań. I jeszcze skrzynia z pieczęcią: złamałem tę pieczęć. W środku były trzy miecze i cztery sztylety, chyba część towaru na sprzedaż. Z istotnych rzeczy to już wszystko.

Ason spojrzał na swój kubek.

— A jak stoimy z winem i wodą?

— Na razie nie umrzemy z pragnienia.

— Jak długo potrwa to „na razie"?

— Jeśli będziemy oszczędzać, to starczy nam na dziesięć, może dwanaście dni. A potem ryby i tak zjedzą nadzorcę i zatoniemy.

— Coś humor ci się dzisiaj poprawił. Dotrzemy do lądu, nim go zeżrą?

— Sokologłowy Horus pewnie zna odpowiedź na twe pytanie, może wiedzą to też twoi bogowie z Olimpu, ale ja? Może okazać się, że morze jest jednak zbyt rozległe, możemy trafić na sztorm. Możesz nalać mi wina? Chyba bym się napił.

Ason wręczył mu srebrny kubek i Inteb zaraz uniósł go do ust. Upił solidny łyk z nadzieją, że mocny trunek złagodzi błądzący w podświadomości lęk przed śmiercią. Zapatrzył się w odmęty, jakby wypatrywał tam jakiegoś znaku i znów popił. Ason przyglądał mu się niespokojnie. Wiedział, że Egipcjanina coś trapi.

— Myślisz, że jest aż tak źle? Ty, który pokazałeś nam, jak mamy płynąć?

— Abstrakcyjny pomysł to jedno, a podjęcie decyzji, to drugie. Gdy proszą mnie o zbudowanie muru czy grobowca, to rysuję plany, sam nie muszę dźwigać kamieni. Mogę nawet oddać gotowe plany i pójść sobie, a inni dopilnują, by wszystko stanęło jak należy. Osobiste zaangażowanie nie jest konieczne. Zaproponować odbycie podróży takiej, jakiej nikt jeszcze nigdy nie przedsięwziął, to proste, w tym jestem dobry, ale wybrać się w taką podróż…

— Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.

— Ty nie, muskularny Asonie. Sądzę, że dla ciebie myśl i czyn to jedno, myślenie o bitwie oznacza początek walki.

— Zaczynasz przemawiać jak mój ojciec.

— Perimedes włada Argolidą i Mykenami, dlatego że potrafi myśleć nie tylko o walce. Tworzy sojusze, rozumie potrzebę budowania murów, pamięta o pozyskiwaniu brązu na miecze, bo bez nich nie ma walki. — Inteb nagle przypomniał sobie coś i spojrzał na Asona. — Właśnie. Brat twego ojca, Lycos. Tuż przed wyjazdem z Myken usłyszałem, że nie żyje.

— Skąd możesz to wiedzieć? Wyprawił się w daleką podróż, nie mogę powiedzieć ci, gdzie.

Inteb spojrzał na pokład i krzyknął do sternika, by ten poprawił kurs, poczekał, aż tamten odpowie i zastanowił się, czy powinien ujawnić całą prawdę.

— Znasz mnie od trzech lat, Asonie. Czy uważasz, że jestem ci przyjacielem? Czy uznajesz mnie za przyjaciela Myken?

— Tak, chyba tak. Ale byłeś na Atlantydzie…

— Wysłany z pewną misją przez faraona. Nic nie powiedziałem im o tym, co robiłem w waszym mieście.

— Wierzę ci. Wierzę ci, tym bardziej że zabiłeś dwóch ludzi w mojej obronie. Ale czemu pytasz?

— Bo wiem o twoim mieście więcej, niż sądzisz. Megaron znajduje się pośrodku miasta, a plotki rozchodzą się szybko. Żadna tajemnica nie utrzyma się zbyt długo. Wiem, że wasza cyna pochodzi z kopalni na pewnej wyspie na dalekiej, zimnej północy. Twój stryj Lycos zginął właśnie tam, kopalnia została zniszczona. Perimedes nie pogodzi się szybko z tą stratą.

— Jasne, że nie. Mój ojciec zawsze snuje wielkie plany. Święty brąz odgrywa w nich istotną rolę. Biedny Lycos, umrzeć w tak zimnym i wilgotnym kraju. Popłynąłem z nim, gdy tam wracał, ale odesłał mnie z pierwszym ładunkiem cyny. Był przekonany, że nikt tak nie wydrze cyny z głębi ziemi jak on. Byli jeszcze inni. Wielu zginęło?

— Wszyscy. Tylko twój kuzyn Phoros wrócił z wiadomością.

— Stary Koza, który uczył mnie fechtunku, Mirisati… Byliśmy przyjaciółmi. Trzeba ich pomścić, niech dziesięciu co najmniej zginie za jednego. Trzeba najechać na tę wyspę mieczem.

Ason zamyślił się głęboko, zapominając nawet o winie.

Dzień mijał, cienie rosły coraz dłuższe, a oni wiosłowali, aż gwiazdy pojawiły się na niebie. Inteb pokazał sternikowi gwiazdy przewodniczki i nakazał pilnować, by niezmiennie znajdowały się za rufą, jednak rychło chmury zakryły niebo. Wiosła znieruchomiały i wszyscy, poza nieliczną wachtą, poszli spać. Rano obudził ich deszcz. Morze burzyło się przez dwa dni i jedyne, co mogli zrobić, to pilnować galery, aby nie ustawiła się burtą do fali i wybierać wodę, by całość nie zatonęła. Trzeciego dnia sztorm ucichł, ale fale wciąż były wysokie, a niebo zachmurzone. W serca załogi zaczęła się zakradać czarna rozpacz. Wtedy to Ason musiał zabić niewolnika z Aleppo.

Był to mężczyzna o oliwkowej cerze, niemal równie ciemnej jak egipska, z długimi czarnymi włosami związanymi w kitę z boku głowy. Tam, gdzie się urodził, były tylko góry i rzeka, a za nimi sucha pustynia ciągnąca się aż ku krańcom świata. Morze ujrzał po raz pierwszy jako niewolnik Atlantydów, a wszystkie podróże odbywał dotąd w pobliżu brzegów. Dopiero teraz skosztował też po raz pierwszy w życiu wina zmieszanego z wodą i dziwnie jakoś szumiało mu w głowie. Gdy przestali wiosłować i fala zza burty zalała mu nogi, coś pękło w duszy nieboraka. Zerwał się z krzykiem.

— Wiosłujcie! Wracajcie. Na Kretę, do Atlantydów. Zginiemy tutaj.

— A którędy mamy wracać? — spytał Ason, patrząc nań z wyżyny pokładu. — Wiosłować możemy tylko wtedy, gdy coś pokazuje nam drogę.

— Musimy…

— Nie.

Mężczyzna z Aleppo wskoczył na biegnącą środkiem statku kładkę i zamierzył się na Asona ciężkim wiadrem. Młodzieniec był bez broni, toteż uderzony w udo padł na pokład. Jego miecz został w kabinie, ale Inteb czuwał. Podał Asonowi swój sztylet i kiedy mężczyzna znów uniósł wiadro, ostrze zatonęło w jego gardle przecinając tętnicę. Ranny zachwiał się i wypadł za burtę, barwiąc wodę na czerwono. Ason wrócił zaś do kabiny, ubrał zbroję i przypasał miecz. Od tej pory już się z nim nie rozstawał.

Ten dzień był najgorszy. Chmury wisiały wciąż nisko. Na szczęście krótko po zmierzchu gwiazdy znów się pokazały. Wioślarze szybko przystąpili do pracy. Wszyscy pokazywali sobie gwiazdy wskazujące północ i tłumaczyli jeden drugiemu, jak je odszukać. Od czasu do czasu pokrzykiwali na sternika, upewniając się, czy dobrze płyną.

Trup nadzorcy wytrzymał jeszcze dwa dni, potem rozkład ciała stał się widoczny nawet gołym okiem. Dziura zaczęła przeciekać po brzegach. Szczupły i szeroki w barach młodzieniec imieniem Pylor, który pochodził z wyspy Kei i miał wprawę w nurkowaniu po rosnące u brzegów jego ojczyzny gąbki, zgodził się zejść pod wodę i obejrzeć poszycie. Obwiązano go liną i spuszczono za burtę. Wrócił już po chwili.

— Ale tu ryb! — zameldował. — Zjadły już tego skurwysyna prawie do pasa. Tylko kości wiszą. Chyba nam się zużył.

Tydeus, który miał niejakie doświadczenie w reperowaniu statków na pełnym morzu, pokazał, jak zrobić z płótna żaglowego osłonę i jak opuścić ją za burtę. Wybrali największy kawał materii, doszyli do jej rogów kawałki cumy i liny zrobione z ubrań, a następnie przy pomocy Pylora przesunęli prowizoryczną osłonę pod kilem w miejsce, przecieku. Całość przylgnęła ciasno do poszycia, pozostało tylko wyciągnąć nędzne szczątki nadzorcy i wstawić drewnianą łatę. Przycięto stosowne deski, zbito je brązowymi bretnalami, wciąż jednak brakowało ochotników, by wyciągnąć cuchnące zwłoki.

— Ja złapię go za jedną rękę — powiedział Ason. — Kto mi pomoże? Zgromadzeni odwrócili nagle głowy, a Inteb zdołał nawet skryć się w kabinie.

Aias zaśmiał się, widząc ich zmieszanie i przepchnął się do Asona.

— Tuliłem już kobiety, tuliłem chłopców, a nawet owce, ale z trupem jeszcze nie próbowałem — powiedział. — Muszę zobaczyć, jak to jest.

Wystarczyło jedno porządne szarpnięcie i niekompletne zwłoki wyleciały za rufę, gdzie z miejsca opadły je ryby. Ason i Aias umyli tymczasem ręce za burtą. Osłona prawie nie przepuszczała wody i łata szybko została dopasowana, przybita i uszczelniona smołą. Wydawała się całkiem pewnym zabezpieczeniem, chociaż nikt nie był specjalnie ciekaw, czy wytrzyma podczas sztormu.

Dni płynęły powoli, jeden podobny do drugiego. Inteb liczył je, robiąc znaczki na ścianie kabiny. Pilnował rozdziału żywności i wody, spał zaś w drzwiach, by nikt nie mógł dobrać się do zapasów. Niektórzy szeptali wprawdzie coś po zmroku, ale nie doszło do następnych przypadków rebelii. Jeden z niezadowolonych próbował nawet zagadnąć Aiasa, ale ten potraktował go pięścią i agitator spędził resztę dnia nieprzytomny.

Woda zaczęła się kończyć, na dodatek jej resztki cuchnęły tak bardzo, że Inteb musiał dodawać do niej coraz więcej wina, którego mieli akurat większe zasoby. Nieprzywykła do trunków załoga w większości przypłacała to długotrwałym upojeniem. Kładziono wówczas pijanych na ławach, pilnując, by nie spadli i nie potopili się w zęzach.

Dwunastego dnia ujrzeli na horyzoncie cienką, ciemną linię przypominającą pasmo chmur. Bez poganiania żywiej naparli na wiosła, a linia rosła i ciemniała i to wcale nie były chmury.

— To musi być brzeg — powiedział Inteb, a galera zakołysała się nagle, gdy wszyscy zerwali się z miejsc, by na własne oczy ujrzeć ten cudowny obraz. Po raz pierwszy od dnia starcia się z mężczyzną z Aleppo, Ason odpiął miecz. Znikły wszelkie objawy malkontenctwa, znów pili i śmiali się razem. Fale uniosły daleko ponure myśli. Przed dziobem mieli ląd, ziemię. Jaką? Mniejsza z tym. Bezkresna podróż dobiegła końca i niektórzy zaczynali już z wolna układać o niej opowieści, w których przebyty dystans wydłużał się co najmniej dwukrotnie. Należało oczekiwać, że z latami cała ta historia otoczona zostanie legendą.

To Tydeus, jak zwykle czuwający przy sterze, pierwszy dojrzał zbliżający się żagiel. Z początku widział tylko kropkę, jakby skała sterczała z morza, kiedy jednak kropka urosła, zawołał innych. Stłoczyli się na pokładzie, aż Ason kazał wracać do wioseł. Aias pozostał jednak na górze i patrzył na coraz bliższy statek z taką miną, jakby coś sobie przypominał. Odsunął nawet palcami zniekształconą powiekę, by lepiej widzieć.

— Ten ciemny żagiel, ten sposób stawiania żagla… Poznaję. To ludzie z Sydonu.

— Znam Sydończyków — powiedział Inteb. — To kupcy, handlują srebrną zastawą i dobrymi tkaninami. Sam od nich kupowałem.

Aias zacisnął pięści i postąpił krok ku Egipcjaninowi.

— Owszem, w Egipcie to handlują — powiedział. — Tak jak Atlantydzi, bo i nie mają wyboru. Ale w Byblos i gdzie indziej zwiemy ich inaczej. Gdy muszą, są kupcami, na co dzień to jednak piraci. Zabiją nas dla tego, co mamy w kabinie i dla drewna.

8.

Statek zbliżał się szybko i wyraźnie szykował się do ataku. Przypominał czarnego, drapieżnego ptaka i zauważywszy to podobieństwo, Ason od razu poczuł się lepiej. Znów był w swoim żywiole. To nie jakaś podejrzana walka na pięści, tutaj nie chodziło o tonące statki ani o szkutnictwo, szykowała się zwykła walka, a tę potrafił prowadzić.

— Intebie, otwórz skrzynię i wydaj broń tym, którzy potrafią nią władać. Reszta niech jak najżywiej czerpie wodę zza burty i wlewa ją do naszego statku.

Nikt nie zadawał zbędnych pytań, wszyscy wzięli się raźno do wykonywania rozkazów i gdy czarny statek podpłynął bliżej, galera siedziała już głęboko w wodzie. Ci z mieczami przebiegli pochyleni na rufę i schowali się w ciasnej kabinie, wioślarze ze sztyletami przysiedli na ławach, kryjąc broń przed spojrzeniem intruzów. Aias nie przyjął miecza, pomachał tylko pięścią.

— Moją broń zawsze noszę przy sobie — powiedział, siadając na ławie tuż przy drzwiach kabiny. — Co mamy robić?

— Zaskoczyć ich — odparł Ason. — Nałóżcie kajdany na nogi i trzymajcie stopy razem, jakbyście byli wciąż zakuci. Wciągnijcie większość wioseł. Starajcie się wyglądać na schorowanych, to akurat nie powinno być trudne. Jak komuś to nie wychodzi, niech udaje martwego. Maszt poszedł wraz z żaglem, statek bierze wodę, zostawiono was na pastwę morza. Gdy ci tam uznają was za łatwy kąsek, to zaniechają ostrożności. Gdy zawołam, zaatakujecie razem. Walczyć, aż wszyscy wrogowie padną. Z tej bitwy wyjdzie żywa tylko jedna załoga. My.

Aias, który dzięki występom na arenie nabrał nieco zdolności aktorskich, dał całkiem udane przedstawienie. Zdarzało mu się boksować ze szlachetnie urodzonymi, których mógłby przecież zabić jednym ciosem, a jednak wiedział, jak przegrać i zadowolić szanownych państwa. Rozwalił się ciężko na ławie i zaczął nawoływać ochrypłym głosem w kierunku nadpływającego statku, w przerwach informując szeptem schowanych w kabinie towarzyszy o rozwoju sytuacji.

— Podpływają bez wahania, zwinęli żagiel, wiosłują tylko. Wszyscy wychylają się przez burty, drą gęby i pokazują nas sobie. Niektórzy mają hełmy, ale nie widzę nikogo w pancerzu. Trzymają miecze i włócznie. Teraz wciągają wiosła, dryfują coraz bliżej.

Z pokładu większego od galery czarnego statku dobiegły gardłowe krzyki. Czarna była farba na jego wysokiej burcie, czarny łaciński żagiel zwinięty w poprzek masztu. Wrzaski nasiliły się, doszły jeszcze śmiechy i galera zadrżała, gdy statki zetknęły się i jeden z piratów zeskoczył na pokład dziobowy z liną i zaraz starannie ją uwiązał. Za nim skoczyli w dół następni, wszyscy wysocy, ciemnowłosi i brodaci z przepaskami odsuwającymi włosy sprzed twarzy. Jak dotąd intruzi ignorowali niewolników. Ason czekał, aż jak najwięcej obcych zejdzie na galerę. Nagle w drzwiach kajuty pojawił się mężczyzna w szacie o barwie spranej purpury, innej wyraźnie niż białe odzienie pozostałych. W dłoni trzymał bogato zdobiony miecz.

Ason zatopił ostrze swego miecza w piersi przybysza, odkopnął konającego, wyrwał mu broń z omdlewających palców i ryknął niczym prawdziwy mykeński lew.

Wioślarze zerwali się, zabijając najbliżej stojących piratów. Aias zdzielił pięścią czarnobrodego wojownika, a uczynił to z takim impetem, że tamten wpadł na kamrata. Nie czekając aż się pozbierają, Aias cisnął obu za burtę.

Kiedy minęła pierwsza chwila zaskoczenia, Sydończycy zaczęli się bronić, dobyli oręża i ściągnęli posiłki. Byli dzielnymi mężami i ani myśleli uciekać. Wraz z napływem nowych wojowników walka nabrała zaciętości.

Ason oczyścił mieczem pokład dookoła, ale zamiast dołączyć do swoich, wspiął się na reling i ruszył na pokład czarnego statku. Z góry ciśnięto weń włócznią, ale młodzieniec opuścił głowę i grot ześliznął się po hełmie. Zanim ktokolwiek zdołał zamierzyć się na niego powtórnie, Ason uniósł dłoń z mieczem i pozostało mu tylko odepchnąć trupa i skoczyć na wrogi pokład. Trzymając zdobyczną włócznię, ruszył przed siebie tak jak rolnik, który dzierżąc sierp przemierza równym krokiem łąkę.

Nie ma sposobu, aby zatrzymać wojownika w pełnej zbroi. Owszem, inny chroniony pancerzem podobnie mąż może stawić mu czoło, a wówczas walka kończy się wygraną lepszego, ale sama broń na nic się tu zdaje. Włócznie odskakują od napierśnika, miecze szczerbią się na hełmie, brązowe nagolenniki chromą nogi przez uszkodzeniem ścięgien. Ason zaś wychowany przede wszystkim na wojownika parł teraz niczym fala morska dążąca ku plaży. Spoglądając spod okapu hełmu starannie wybierał cele, zatapiając miecz w niczym nie chronionych ciałach tych, którzy mieli pecha stanąć mu na drodze.

Ciął, kłuł i z wolna na pokładzie zaczęło się robić puściej. Ci, którzy zaatakowali galerę, próbowali wrócić na swój statek, próbowali go odzyskać, ale zaraz dosięgły ich ciosy wymierzone z dołu. Napastnicy zrozumieli, że śmierć zagląda im wszystkim w oczy, ale nie zaniechali walki. Byli to silni mężowie i dobrzy szermierze, potykali się dzielnie tak w pojedynkę, jak i razem, ale z każdą chwilą było ich mniej, chociaż ostatni walczył równie ofiarnie, jak pierwszy, i umarł z przekleństwem na ustach.

Krew przestała w końcu płynąć, ciała odarto z odzieży i wyrzucono za burtę. Galernicy też ucierpieli, ale ich straty nie były dotkliwe. Płytkie rany przemywano olejem i słoną wodą tak długo, aż ustąpiło krwawienie. Wszelako jeden mężczyzna z bujną brodą, milczek z Salamis, otrzymał głębokie cięcie w brzuch i musiał trzymać cały czas brzegi rany razem, aby mu się nie wylały wnętrzności. Nie próbował nawet zatamować krwi, ostatecznie śmierć z wykrwawienia była najłagodniejszym sposobem odejścia, wszyscy to wiedzieli. Dali mu wina, chociaż nie był w stanie pić, usiedli obok, pogadując doń i żartując, aż zamknął oczy i zmarł.

Ason też sięgnął po wino z wodą i dopilnował, by każdy dostał trochę trunku. Potem, gdy wszyscy jeszcze cieszyli się głośno zwycięstwem, zawołał ich na wysoki rufowy pokład. Chciał podzielić się z nimi pomysłem, który zaświtał mu, gdy tylko obcy żagiel pokazał się na horyzoncie.

— Znam ten brzeg — obwieścił. — Żeglowałem tu niegdyś. Dzień żeglugi w tę stronę leży Egipt. Możecie tam płynąć, jeśli chcecie. Dostaniecie swą część łupu ze wszystkiego, co jest na galerze i na zdobytym statku.

Rozległy się kolejne okrzyki radości, bowiem co bardziej wścibscy wioślarze zerknęli już do luków czarnego statku, znajdując płótno, butle oliwy, a nawet rzeźby z kości słoniowej, które wszędzie były w cenie. Ason poczekał, aż emocje sięgną zenitu i starannie wybrawszy chwilę, pociągnął swą przemowę dalej.

— Zrobicie, jak zechcecie, aleja płynę gdzie indziej, na zachód i proszę najlepszych spośród was, by zechcieli ruszyć ze mną. Miniemy Słupy Heraklesa i pożeglujemy na wyspę Yern, by pomścić mego wuja i współbraci, którzy tam zginęli. Przywieziemy stamtąd cynę, cały statek cyny, która więcej jest warta niż złoto czy srebro, a każdy dostanie swoją część. Pytam was teraz, mężowie, którzy odbyliście podróż przez ocean, podróż jakiej nie odbył nikt nigdy, którzy walczyliście i zwyciężyliście piratów, czy jest coś takiego na tym świecie, czego jeszcze się lękacie? Czy popłyniecie ze mną do krain, które człowiek rzadko ogląda? Czy chcecie wrócić do domów bogaci? Kto zostaje ze mną?

Odpowiedź mogła być tylko jedna, gremialny ryk radości, jeden, potem następny i następny. Jak mogliby odmówić? Przecież przekonali się już, że potrafią wszystko, absolutnie wszystko! Ason upuścił miecz na pokład i drugą ręką podrzucił włócznię, złapał ją w prawą dłoń. Z imponującym zamachem cisnął drzewce wysoko w powietrze. Włócznia wzbiła się prosto w zachodzące słońce, które zabarwiło grot złotem. Przez chwilę zdawało się, że włócznia dosięgnie ognistej kuli, ale i tak poleciała daleko, jako patyk ledwie niknąc pod falami. Wiwaty tymczasem nie ustawały.

Ason pochylił się, by podnieść miecz, a prostując grzbiet ujrzał Inteba. Egipcjanin spoglądał na młodzieńca z lekkim uśmiechem na ustach.

— Od początku tak to sobie zaplanowałeś, co? — spytał.

— Tak. Od kiedy powiedziałeś mi o Lycosie i innych, szukałem sposobu, aby zdobyć statek i popłynąć po cynę. A teraz mamy już statek, i to z załogą. Powrót do Myken i przygotowania do ponownego wypłynięcia zabrałyby całe tygodnie, a po co trwonić czas? Stąd jest całkiem blisko na zachodnie morze. Mój ojciec tyle mówił o cynie, że nawet ja wiem dobrze, jak bardzo jest potrzebna. I to teraz, póki jeszcze Atlantyda lizać będzie rany. Stracili wiele statków i ludzi, może nawet sam Atlas zginął, chociaż to chyba byłby już nadmiar szczęścia i trudno na to liczyć. Trzeba na nich uderzyć, teraz, póki mamy szansę. A do tego trzeba cyny.

— Mówisz zupełnie jak Perimedes.

— On jest królem, a ja jestem jego synem. Ale co z tobą, Intebie? Zdaje się, że nie cieszyłeś się równie głośno jak inni.

— Zawsze jestem ci rad, Asonie, chociaż czasem zbyt głośno tego nie okazuję. Jesteśmy blisko Egiptu, blisko mego domu. Faraon nałożył na mnie konkretne obowiązki. Czy nie powinienem jednak tam wrócić?

— Czy powinieneś? Możesz ruszać z nami. Bez ciebie czuć się będę jak bez prawej ręki. Kocham cię jak brata.

— I ja cię kocham, Asonie, chociaż niewiele to ma wspólnego z miłością braterską. — Wziął go w ramiona i przytulił swój policzek do jego szorstkiego i spoconego policzka, na którym schły z wolna krople krwi. — Kocham cię i pójdę z tobą wszędzie, gdzie tylko zapragniesz mnie zabrać.

Загрузка...