ZIMA

ROZDZIAŁ 12

SOJUSZE

Niezrównany”, „Niezrównany”, co ja mam z tobą zrobić? Głęboki głos Aroganta był bardzo cichy. Głośniejszy od głosu kapitana był szum deszczu rozpryskującego się o pokład. Arogant nie wydawał się zły, tylko smutny. „Niezrównany” nie odpowiedział. Zachowywał milczenie od czasu, kiedy kapitan zakazał rozmów z galionem. Milczał nawet wtedy, gdy pewnej nocy do relingu podszedł Lawon i usiłował go rozbawić. Trudniej mu było wytrwać w tym postanowieniu, kiedy pierwszy oficer zmienił taktykę i zaczął mu współczuć, ale wytrzymał. Gdyby Lawon naprawdę sądził, że Arogant skrzywdził „Niezrównanego”, to podjąłby jakieś działanie. To, że tego nie zrobił, po prostu dowodziło, że tak naprawdę trzyma stronę kapitana.

Arogant ścisnął reling zimnymi dłońmi i oparł się o barierkę. „Niezrównany” niemal się wzdrygnął od uderzenia fali przygnębienia, zalewającego mężczyznę. Arogant właściwie nie był jego rodziną, więc „Niezrównany” nie zawsze potrafił odczytać jego emocje. Czasem jednak, tak jak teraz, kiedy ciało dotykało czarodrzewu, żywostatek rozumiał Aroganta wystarczająco dobrze.

– Nie tak to sobie wyobrażałem, statku – powiedział człowiek. – Bycie kapitanem żywostatku. Chcesz wiedzieć, o czym marzyłem? Że w jakiś sposób uczynisz mnie rzeczywistym i porządnym. Że nie będę już najemnym marynarzem, który zhańbił swoją rodzinę i na zawsze stracił swoje miejsce w Mieście Wolnego Handlu, lecz kapitanem Trellem żywostatku „Niezrównany”. Ładnie brzmi, prawda? Myślałem, że zrehabilitujemy się nawzajem, statku. Wyobrażałem sobie, jak tryumfalnie wracamy do Miasta Wolnego Handlu, ja dowodzący sprawną załogą, a ty sunący niczym szaroskrzydła mewa. Ludzie patrzyliby na nas i mówili: „To dopiero statek, a człowiek, który go prowadzi, wie, czego chce”. A rodziny, które nas odrzuciły, mogłyby się nagle zacząć zastanawiać, czy nie postąpiły głupio.

Arogant skwitował swoje głupie marzenia pogardliwym prychnięciem.

– Ale nie wyobrażam sobie, żeby ojciec kiedykolwiek przyjął mnie z powrotem. Nie wyobrażam sobie nawet, że mógłby się do mnie uprzejmie odezwać. Obawiam się, że zawsze będę sam, statku, i że dokonam swych dni jako zapijaczony stary wrak wyrzucony na jakiś obcy brzeg. Kiedy myślałem, że mamy jakąś szansę, powiedziałem sobie, że kapitan wiedzie samotne życie. No bo przecież nie znajdę kobiety, która wytrzyma ze mną dłużej niż jeden sezon. Ale myślałem, że z żywostatkiem przynajmniej będziemy zawsze mieli siebie nawzajem. Naprawdę sądziłem, że mogę dla ciebie zrobić coś dobrego. Wyobrażałem sobie, że kiedyś położę się na twoim pokładzie i umrę, wiedząc, że jakąś cząstka mnie będzie żyła w tobie. Wtedy nie wydawało się to wcale takie złe. Ale spójrz teraz na nas. Pozwoliłem ci znów zabić. Płyniemy prosto na pirackie wody z załogą, która sama sobie wchodzi w drogę. Nie mam planu ani modlitwy, dzięki którym moglibyśmy przeżyć, a z każdą rozcinaną falą zbliżamy się do Łupigrodu. Jestem bardziej samotny niż kiedykolwiek w życiu.

„Niezrównany” nie mógł się oprzeć, by nie wbić Arogantowi jeszcze jednej szpili.

– A Althea jest na ciebie wściekła. Jej gniew jest tak wielki, że z gorącego stał się zimny.

Miał nadzieję, że doprowadzi Aroganta do furii. Z gniewem potrafił sobie radzić lepiej niż z tą głęboką melancholią. Aby poradzić sobie ze złością, wystarczy krzyczeć głośniej od przeciwnika. Zamiast tego „Niezrównany” sam poczuł, jak straszliwie ścisnęło się serce Aroganta.

– No właśnie – przyznał żałosnym głosem kapitan. – A ja nie wiem dlaczego; ona prawie wcale ze mną nie rozmawia.

– Odzywa się do ciebie – odparł gniewnie „Niezrównany”.

Zimne milczenie należało do niego. Nikt nie potrafił go zachowywać tak dobrze, jak on, a z pewnością nie Althea.

– O, tak, odzywa się – zgodził się Arogant. – „Tak, sir”. „Nie, sir”. A jej czarne oczy pozostają obojętne i zimne jak wilgotny łupek. W ogóle nie potrafię do niej dotrzeć. – Nagle wylały się z niego słowa, które, jak wyczuł „Niezrównany”, Arogant chciałby powstrzymać, gdyby mógł. – A ja jej potrzebuję, choćby po to, by mnie popierała. Potrzebuję w tej załodze jednej osoby, o której wiem, że nie wbije mi noża w plecy. Ale ona tylko stoi i patrzy ponad moim ramieniem albo przeze mnie, a ja się czuję, jakbym znaczył mniej niż nic. Nikt inny nie umie sprawić, żebym się czuł tak źle. I wtedy po prostu chcę…

Zawiesił głos.

– Przewrócić ją na plecy i wziąć ją. To by sprawiło, że stałbyś się dla niej rzeczywisty – dokończył za niego „Niezrównany”.

To już musiało sprowokować Aroganta.

Kapitan przyjął te słowa z milczącą odrazą. „Niezrównany” nie doczekał się wybuchu wściekłości czy wstrętu.

– Gdzie się nauczyłeś takiego zachowania? – zapytał Arogant po pewnym czasie. – Znam Szczęsnych. To twardzi ludzie, nie szastający pieniędzmi i bezwzględni w targach. Ale są porządni. Szczęśni, których znałem, nie byli zdolni do gwałtu czy morderstwa. Skąd się to u ciebie bierze?

– Może Szczęśni, których ja znałem, nie byli tacy delikatni. Miałem do czynienia z wieloma gwałtami i morderstwami, Arogancie, a odbywały się one na moim pokładzie w miejscu, w którym stoisz.

I może nie zostałem ukształtowany tylko przez Szczęsnych, pomyślał. Może miałem kształt i realność na długo przedtem, nim któryś ze Szczęsnych położył dłoń na moim kole sterowym.

Arogant milczał. Nadchodził sztorm. Podmuch wiatru uderzył w żagle, przechylając lekko statek na bok. Razem ze sternikiem zatrzymali przechył, nim zbytnio się pogłębił. Poczuł, jak Arogant mocniej zaciska dłonie na relingu.

– Boisz się mnie? – zapytał statek.

– Muszę – odparł Arogant z prostotą. – Kiedyś byliśmy tylko przyjaciółmi. Myślałem, że cię dobrze znam. Wiedziałem, co ludzie mówią o tobie, ale myślałem, że może zostałeś do tego zmuszony. Kiedy zabiłeś tego człowieka, „Niezrównany”… kiedy zobaczyłem, jak wytrząsasz z niego życie… coś się zmieniło w moim sercu. A zatem owszem, boję się ciebie. – I dodał ciszej: – To nie jest dobre dla żadnego z nas.

Puścił reling i odwrócił się, by odejść. „Niezrównany” oblizał wargi. Po jego okaleczonej toporem twarzy spływały strugi deszczu, przyniesionego przez zimowy sztorm. Arogant na pewno jest przemoczony do suchej nitki i zmarznięty, jak tylko potrafią być zmarznięci śmiertelnicy. Statek usiłował znaleźć słowa, które by go zawróciły. Nagle nie chciał być sam, płynąć na oślep w sztorm, ufać tylko sternikowi, który uważał go za „ten przeklęty statek”.

– Arogancie! – zawołał nagle.

Kapitan zatrzymał się niepewnie, po czym wrócił po rozkołysanym pokładzie i znów stanął przy relingu.

– „Niezrównany”?

– Nie mogę obiecać, że już nikogo nie zabiję. Wiesz o tym. – Usiłował znaleźć jakieś uzasadnienie. – Ty sam mógłbyś chcieć, żebym kogoś zabił. A ja byłbym wtedy związany obietnicą…

– Wiem. Próbowałem wymyślić, o co mógłbym cię poprosić. Nie zabijać. Zawsze słuchać moich rozkazów. A wiedziałem, że ty i ja wiemy, że nigdy nie mógłbyś mi tego obiecać. – Dodał ciężkim głosem: – Nie proszę cię o te obietnice. Nie chcę, żebyś mnie okłamywał.

„Niezrównanemu” nagle zrobiło się żal Aroganta. Nie znosił, kiedy jego uczucia zmieniały się tak gwałtownie. Nie potrafił jednak nad nimi zapanować.

– Obiecuję, że nie zabiję ciebie, Arogancie – powiedział impulsywnie. – Czy tak lepiej?

Poczuł szok człowieka, wywołany tymi słowami. „Niezrównany” nagle zdał sobie sprawę, że Arogant nigdy nawet nie dopuścił do siebie myśli, że statek może zabić jego. To, że „Niezrównany” teraz to obiecał, uświadomiło mu, że statek był do tego zdolny. Nadal jest do tego zdolny, jeśli postanowi złamać słowo.

– Oczywiście, że lepiej – powiedział po chwili Arogant głucho. – Dziękuję ci, „Niezrównany”.

Zaczął się odwracać.

– Czekaj! – zawołał galion. – Pozwolisz teraz innym ze mną rozmawiać?

Niemal poczuł westchnienie kapitana.

– Oczywiście. Odmawianie ci tego nie ma sensu.

„Niezrównany” poczuł falę goryczy. Chciał swoją obietnicą pocieszyć człowieka, ale on się uparł, by go przygnębiła. Ach, ci ludzie! Bez względu na to, co im się poświęciło, nigdy nie byli zadowoleni. Jeśli Arogant się nim rozczarował, to była to jego wina. Dlaczego nie zdał sobie sprawy, że jako pierwsze zabija się osoby najbliższe, te, które znają mordercę najlepiej? To jedyny sposób wyeliminowania zagrożenia. Jaki jest sens w zabiciu kogoś obcego? Obcy nie mają interesu w krzywdzeniu mordercy. To zawsze robi najlepiej rodzina i przyjaciele.


* * *

W deszczu było czuć zimę. Ciężkie krople bębniły w rozpostarte skrzydła Tintaglii, którymi uderzała miarowo, lecąc w górę Rzeki Deszczowej. Smoczyca będzie musiała niedługo zabić i zjeść, ale deszcz zagonił całą zwierzynę pod drzewa. Trudno było polować na bagnistych terenach, ciągnących się wzdłuż Rzeki Deszczowej. Nawet w suchy dzień łatwo było tu ugrzęznąć. Tintaglia nie chciała tego ryzykować.

Zimny, szary dzień pasował do jej nastroju. Przeszukiwanie morza było mniej niż bezowocne. Dwa razy dostrzegła węże. Kiedy jednak zniżyła lot, witając je trąbieniem, zanurkowały w głębinę. Dwa razy zataczała kręgi, nawołując węża do powrotu trąbieniem, a potem rykiem. Wszystkie jej wysiłki poszły na marne. Zupełnie jakby węże jej nie poznawały. Odczuwała głęboki smutek, że jej gatunek przetrwał w świecie, lecz nie chce jej zauważyć. Zaczęło w niej narastać straszne poczucie daremności, które, połączone z nękającym ją głosem, przerodziło się w gniew. Polowanie wzdłuż plaż nie udało się; wędrowne ssaki morskie, które powinny się roić u wybrzeża, po prostu zniknęły. Nic dziwnego, skoro zniknęło też wybrzeże, jakim je pamiętała Tintaglia.

Zwiad otworzył jej oczy na to, jak bardzo zmienił się świat od czasu, gdy ostatnio latały nad nim smoki. Pod wodą znalazła się cała krawędź tego kontynentu. Łańcuch górski wznoszący się niegdyś nad długimi, piaszczystymi plażami wybrzeża zmienił się w szczyty długiego łańcucha wysp. Żyzna równina w głębi lądu, kiedyś pełna stad pasących się ofiar, zarówno dzikich, jak i udomowionych, stanowiła teraz rozległe bagno porośnięte tropikalnym lasem. Parujące morze śródlądowe teraz wyciekało do oceanu licznymi rzekami wijącymi się po rozległym stepie. Nic nie było takie, jakie powinno być. Tintaglia nie powinna się dziwić, że nie poznawali jej pobratymcy.

Ludzie rozmnożyli się jak muchy na padlinie. Ich brudne, zadymione osiedla zaśmiecały świat. Szukając węży, smoczyca zauważała maleńkie osady na wyspach i miasta portowe. Pewnej gwiaździstej nocy przeleciała wysoko nad Miastem Wolnego Handlu, widząc je jako ciemną plamę poznaczoną światłem. Trehaug było ledwie garstką wiewiórczych gniazd, połączonych pajęczynami. Czuła niechętny podziw wobec ludzkiej umiejętności budowania domów wszędzie, gdzie się dało, gardząc zarazem istotami tak bezradnymi, że nie umiały sobie poradzić ze światem przyrody bez sztucznych budowli. Przynajmniej Najstarsi budowali z przepychem. Na myśl o ich eleganckiej architekturze, o tych pełnych majestatu, przyjaznych miastach, które teraz leżały w gruzach albo stały jako rozbrzmiewające echem ruiny, ogarniało ją wzburzenie, że Najstarsi zginęli, a ziemię odziedziczyli ludzie.

Zostawiła za sobą ludzkie rudery. Skoro musi żyć samotnie, chciała zamieszkać w pobliżu Kelsingry. Było tam pełno dziczyzny, a grunt na tyle twardy, że można było na nim wylądować, nie zapadając się po kolana. Gdyby Tintaglia zapragnęła się schronić przed złą pogodą, będzie mogła to zrobić w dawnych budowlach Najstarszych. Ma przed sobą wiele lat życia. Równie dobrze może je spędzić tam, gdzie istniały przynajmniej wspomnienia przepychu.

Lecąc w rzęsistym deszczu, wypatrywała na brzegach rzeki zwierzyny. Niewielką miała nadzieję na znalezienie żywej ofiary. Od ostatniego trzęsienia ziemi rzeka toczyła mleczne, kwaśne wody, zabójcze dla wszystkich istot pozbawionych łusek.

Daleko w górę rzeki za Trehaug dostrzegła szamoczącego się węża. Początkowo myślała, że to kłoda toczona przez nurt w dół rzeki. Zamrugała, strząsnęła wodę z oczu i spojrzała jeszcze raz. Kiedy dotarł do niej zapach węża, opuściła się niżej, chcąc zrozumieć to, co widzi.

Rzeka była płytka, spod pędzącej mętnej wody wystawały szorstkie kamienie. To też różniło się od tego, co pamiętała. Niegdyś głęboka rzeka stanowiła dawniej szlak wodny, prowadzący daleko w głąb lądu do miast takich, jak Kelsingra, i leżących dalej społeczności rolniczych czy miast handlowych. Poruszały się po niej z łatwością nie tylko węże, ale i wielkie statki. Teraz pokaleczony błękitny wąż usiłował przemieszczać się pod prąd w wodzie, która nawet go nie przykrywała.

Tintaglia zatoczyła dwa kręgi, zanim znalazła odcinek rzeki, na którym mogła bezpiecznie wylądować. Następnie ruszyła pośpiesznie w dół rzeki, do unieruchomionego węża. Z bliska przedstawiał żałosny, rozdzierający serce widok. Był tu uwięziony już od pewnego czasu. Słońce poparzyło mu grzbiet, a ocierając się o kamienne dno rzeki, poszarpał sobie skórę. Tam, gdzie została przerwana ochronna warstwa łusek, rzeczna woda wyżarła w ciele węża głębokie dziury. Był tak zmaltretowany, że Tintaglia nie potrafiła nawet określić jego płci. Przypominał jej łososia po tarle, wyczerpanego, wyrzuconego na płyciznę, umierającego.

– Witaj w domu – powiedziała bez cienia sarkazmu czy goryczy.

Wąż popatrzył na nią jednym wirującym okiem, a potem nagle ze zdwojoną energią zaczął przeć w górę rzeki. Uciekał od smoczycy. Najwyraźniej wpadł w panikę. Równie wyraźnie cuchnął śmiercią.

– Spokojnie, spokojnie, płetwiasty. Nie przybyłam tu po to, by cię skrzywdzić, ale by ci pomóc, jeśli zdołam. Zepchnę cię na głębszą wodę. Trzeba ci zwilżyć skórę. – Mówiła cicho, nasycając głos muzyką i łagodnością. Wąż przestał się miotać, ale bardziej z wyczerpania niż dlatego, że się uspokoił. Wciąż zerkał na boki, szukając drogi ucieczki, której jego osłabłe ciało nie mogłoby spróbować. – Jestem tu po to, by cię powitać i poprowadzić do domu. Potrafisz mówić? Rozumiesz mnie?

W odpowiedzi wąż uniósł głowę z wody. Bez powodzenia spróbował nastroszyć grzywę, lecz nie wypłynął z niej żaden jad.

– Odejdź – zasyczał. – Zabiję.

– Mówisz bez sensu. Jestem tu po to, by ci pomóc. Pamiętasz? Kiedy pojawisz się w górze rzeki, by uprząść kokon, powitają cię i pomogą ci smoki. Pokażę ci najlepszy piasek do sporządzenia kokonu. Moja ślina w jego ściankach obdarzy cię pamięcią naszego gatunku. Nie bój się mnie. Nie jest za późno. Nadchodzi zima, ale będę cię dobrze strzegła przez zimne miesiące. Kiedy nadejdzie lato, odgarnę liście i błoto, które cię przykrywały. Słońce dotknie twego kokonu, który się stopi. Staniesz się pięknym smokiem. Będziesz Władcą Trzech Królestw. Obiecuję ci to.

Wąż zakrył powiekami mętne oczy i po chwili powoli je otworzył. Tintaglia widziała, jak nieufność walczy w nich z rozpaczą.

– Głęboka woda – powiedział błagalnie wąż.

– Tak – zgodziła się smoczyca.

Uniosła łeb i się rozejrzała. Nie widziała jednak głębokiej wody, chyba że zaciągnęłaby biedaka w dół rzeki, ale tam nie znalazłby nic do jedzenia ani miejsca do uprzędzenia kokonu. Pierwszy odpowiedni teren znajdował się przy mieście Trehaug. Został on pochłonięty przez wezbrane wody rzeki. Inny teren leżał trochę dalej w górę jej biegu, lecz jej nurt przesunął się w szerokim korycie i teraz obok brzegów bogatych niegdyś w poznaczone srebrzystymi pasmami piaszczyste błoto woda była płytka i odsłaniała kamieniste dno. Jak Tintaglia miała pomóc wężowi tam dotrzeć? A gdyby się już tam znaleźli, jak miała w jednym miejscu zebrać błoto, wodę i węża, żeby ten mógł połknąć ciekłe błoto, by wydzielić substancję potrzebną do uprzędzenia kokonu?

Wąż uniósł z wysiłkiem głowę i zatrąbił cicho z rozpaczą. Tintaglia postanowiła działać. Bez wysiłku uniosła i przeniosła dwoje ludzi, lecz wąż niemal dorównywał jej wagą. Kiedy spróbowała przeciągnąć go na nieco głębszą wodę bliżej brzegu, jej szpony przeorały jego zmiękczone ciało i zagłębiły się w otwarte rany. Nieszczęśnik wrzasnął i zaczął się szaleńczo miotać. Ogonem uderzył Tintaglię, tak że smoczyca się zachwiała. Odzyskała równowagę, opadając na cztery łapy. Jedną z nich trafiła na coś leżącego na dnie rzeki; było gładkie, twarde i zaokrąglone. Pod ciężarem smoczycy przetoczyło się i pękło. Powodowana nagłym impulsem, zagarnęła przedmiot szponami i wyciągnęła go na powierzchnię.

Czaszka. Czaszka węża. Kwaśna woda rzeki przeżarła grubą kość, która rozpadła się na kawałki w ucisku smoczej łapy. Tintaglia przeszukała płyciznę. Trzy grube kręgi, wciąż połączone ze sobą. Jeszcze jedna czaszka. Przeorała dno pazurami i wyciągnęła żebra i kość szczękową w różnych stadiach rozkładu. Przy niektórych kościach w stawach zachowały się jeszcze fragmenty chrząstek; inne były wygładzone albo porowate od długiego przebywania w kwaśnej wodzie. Znajdowały się tu kości pobratymców Tintaglii. Ci, którym udało się przypomnieć sobie aż tyle ze szlaku migracji, natrafili na tę ostatnią przeszkodę i tu zginęli.

Nieszczęsny wąż leżał teraz na boku, dysząc z bólu. Te kilka kropli toksyn, które zdołał wydzielić, spływały mu z grzywy do oczu. Tintaglia podeszła cicho i popatrzyła z góry na cierpiącego. Ten na moment zamknął oczy, a potem wydyszał jedno słowo.

– Proszę.

Tintaglia odrzuciła głowę i wyryczała swój gniew i nienawiść do tej chwili. Uwolniła całą swoją wściekłość, dała jej zamroczyć swój umysł i pokryć oczy szkarłatną mgiełką. A potem spełniła prośbę węża. Potężnymi szczękami chwyciła jego szyję tuż poniżej grzywy ociekającej toksynami. Jednym gwałtownym ruchem przegryzła mu kręgosłup. Ciało węża przebiegło drżenie, a koniec jego ogona zaczął podrygiwać, rozpryskując wodę. Stała nad wężem, dopóki nie umarł. Jego oczy zawirowały powoli po raz ostatni, szczęki otworzyły się i zamknęły spazmatycznie. W końcu znieruchomiał.

Tintaglia miała w pysku przejmujący, ostry smak wężowej krwi. Jego rozwodnione toksyny piekły język. W tej chwili poznała jego życie. Na moment stała się nim i zadrżała z wyczerpania i bólu. Nad wszystkim górował chaos. Kiedy smoczyca wróciła do siebie, była wstrząśnięta całkowitą daremnością życia węża. Raz za razem jego ciało reagowało na oznaki, nakazujące mu podjąć wędrówkę i dokonać przemiany. Nie umiała powiedzieć, jak często ta żałosna istota porzucała bogate żerowiska na południu i migrowała na północ.

Kiedy zaczęła pożerać ciało węża, wszystko stało się dla niej jasne. Zbiór jego wspomnień zlał się z jej pamięcią. Gdyby ten świat kręcił się tak, jak powinien, przekazałaby wspomnienia węża i swoje własne potomstwu. Ktoś odniósłby korzyść z jego źle spędzonego życia. Nie zginąłby na próżno. Ujrzała wszystko to, co widział i kim był. Poznała wszystkie jego rozczarowania, była z nim, kiedy rozczarowanie zdegenerowało się w chaos myśli, a w końcu w zezwierzęcenie. Podczas każdej migracji wąż szukał znajomych widoków i Tej, Która Pamięta. Raz za razem doznawał porażki. Zimy zapędzały go na południe, by żerował i odnawiał siły, aż kolejna zmiana pór roku znów posyłała go na północ. Te sprawy Tintaglia mogła znać ze swojej smoczej perspektywy. To, że wąż dotarł tak daleko, mając do dyspozycji tylko wspomnienia ze swojej własnej przeszłości, było niemal cudem. Spojrzała na jego ogryzione kości, czując w pysku paskudny smak jego ciała. I tak by zginął, nawet gdyby mogła pomóc mu dotrzeć na głębszą wodę. Zagadka morskich węży, które od niej uciekały, została rozwiązana. Zagarnęła wiązkę kości i przyjrzała im się bezmyślnie. Oto jej pobratymcy; oto jej rasa. Oto przyszłość i przeszłość.

Odwróciła się od resztek węża. Niech pożre go rzeka, jak zrobiła to z tyloma innymi. Niewątpliwie pożre jeszcze następne węże, aż nie zostanie już ani jeden. Tintaglia nie miała mocy tego zmienić. Nie mogła sprawić, by rzeka płynęła tu głębszym korytem, ani zmienić jej biegu, by znów płynęła przy przetykanym srebrem brzegu. Prychnęła. Władcy Trzech Królestw. Panowie Ziemi, Morza i Nieba, a mimo to nie panują nad żadnym z nich.

Rzeka była zimna, a kwaśny dotyk jej wody zaczynał wywoływać swędzenie. Nawet skóra smoczycy, pokryta ciasno przylegającymi łuskami, nie była odporna na takie stężenie kwasu. Tintaglia odeszła od brzegu na środek nurtu, gdzie nad głową miała otwarte niebo, rozpostarła skrzydła i przysiadła na tylnych łapach. Skoczyła, ale zaraz ciężko opadła do wody. Żwir obsunął się pod nią, odbierając siłę jej odbiciu. Była zmęczona. Przez chwilę myślała z tęsknotą o twardej nawierzchni miejsc do lądowania, które Najstarsi pieczołowicie przygotowywali dla swoich skrzydlatych gości. Pomyślała, że gdyby Najstarsi przetrwali, jej rasa wciąż by prosperowała. Zlikwidowaliby tę płyciznę, by ułatwić życie swoim smoczym krewniakom. Lecz Najstarsi wymarli, zostawiając jako swoich spadkobierców żałosny rodzaj ludzki.

Tintaglia przysiadła do następnego skoku i wtedy aż zadrżała, kiedy przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Ludzie budują. Czy ludzie mogliby pogłębić rzekę, czy mogliby skierować tędy nurt, żeby ten odcinek rzeki stał się dość głęboki dla węża? Czy mogliby sprawić, by rzeka znów popłynęła w pobliżu srebrzystej ziemi, potrzebnej do prawidłowego oprzędzenia się kokonem? Przypomniała sobie, jakie ich dzieła widziała.

Mogliby. Ale czy zechcą?

Zalała ją fala determinacji. Wykonała potężny sus, a skrzydła uniosły ją w górę. Znów musiała zabić, by pozbyć się z pyska paskudnego smaku popsutego ciała węża. Zrobi to, ale przemyśli sprawę. Przymus czy przekupstwo? Targi czy groźba? Przed powrotem do Trehaug zamierzała rozważyć wszystkie możliwości. Można zmusić ludzi, by jej służyli. Jej gatunek może jeszcze przeżyć.


* * *

Stukanie do drzwi jego kajuty było odrobinę za mocne. Arogant wyprostował się na krześle, zaciskając zęby. Napomniał się, by nie wyciągać pochopnych wniosków.

– Wejść – powiedział, wziąwszy głęboki oddech.

Do środka wszedł Lawon i mocno zamknął za sobą drzwi. Właśnie zszedł z wachty. Ubranie sztormowe chroniło go nieco przed deszczem, ale kiedy zdjął czapkę, włosy miał przyklejone do głowy. Sztorm nie był silny, ale upór deszczu odbierał ducha. Przejmował zimnem do kości.

– Chciałeś się ze mną widzieć – przywitał się Lawon.

Arogant zauważył brak „sir”.

– Owszem – potwierdził. – Na kredensie jest rum. Rozgrzej się. A potem chcę ci wydać parę poleceń.

Propozycja rumu była grzecznością, należną każdemu oficerowi podczas tak zimnego sztormu. Arogant chciał jej dopełnić, chociaż przygotowywał się do zmieszania oficera z błotem.

– Dziękuję, sir – odparł Lawon. Arogant patrzył, jak pierwszy oficer nalewa sobie rumu i wypija go jednym haustem. To osłabiło czujność Lawona. Kiedy podszedł do stołu Aroganta, zachowywał się już mniej opryskliwie. – Polecenia, sir?

– Chcę z góry jasno określić, jak mają być wykonywane moje rozkazy, szczególnie przez ciebie.

Lawon znów się usztywnił.

– Sir? – zapytał chłodno.

Arogant odchylił się na oparcie krzesła.

– Zachowanie załogi podczas pirackiego ataku było fatalne – powiedział beznamiętnym tonem. – Ludzie działali chaotycznie. Muszą się nauczyć walczyć jako zespół. Rozkazałem ci przemieszać byłych niewolników z resztą załogi. Nie zostało to wykonane tak, jak należy. Dlatego rozkazuję ci przesunąć ich do wachty drugiego oficera, który przeprowadzi ich integrację. Masz im jasno powiedzieć, że nie jest to związane z jakimkolwiek niezadowoleniem z ich zachowania. Nie chcę, by uznali, że zostają ukarani.

Lawon nabrał tchu.

– Ale oni tak to potraktują. Przyzwyczaili się do pracy dla mnie. Zmianę mogą przyjąć niechętnie.

– Dopilnuj, by tak się nie stało – rozkazał Arogant. – Moje drugie polecenie jest związane z rozmowami z galionem. – Lawon rozwarł szerzej oczy, tylko na chwilę, tylko nieznacznie, ale wystarczająco, by Arogant nabrał pewności: Lawon już złamał ten zakaz. Kapitan pomyślał z ciężkim sercem, że jest gorzej, niż sądził. Mówił dalej spokojnym głosem: – Zamierzam odwołać rozkaz, zabraniający załodze rozmawiać z „Niezrównanym”. Chcę jednakże, byś zrozumiał, że zakaz ten nadal obowiązuje ciebie. Ze względu na dyscyplinę i morale statku pozwolę ci zachować to jako prywatną sprawę między tobą a mną. Niemniej nie będę tolerował nawet najdrobniejszych oznak naruszenia tego zakazu. Nie wolno ci rozmawiać z galionem.

Dłonie pierwszego oficera zacisnęły się w pięści.

– A mogę wiedzieć, dlaczego, sir? – warknął, ledwie zachowując pozory szacunku.

– Nie. Nie musisz – odparł Arogant spokojnie.

Lawon usiłował zachowywać się jak człowiek niewinny; zrobił minę cierpiętnika.

– Nie wiem, o co panu chodzi, sir, albo kto źle o mnie mówił. Nie zrobiłem nic złego. Jak mam wykonywać swoje obowiązki, skoro wkracza pan między załogę i mnie? Co mam robić, jeśli statek odezwie się do mnie? Zignorować go? Jak mam…

Arogant chciał mu skręcić kark, ale nie wstał z krzesła i udało mu się nadal zachowywać jak kapitan.

– Jeśli obowiązki przekraczają twoje możliwości, Lawonie, to powiedz mi o tym. Możesz je złożyć. Na pokładzie są inni odpowiedni ludzie.

– Mówię o tej kobiecie. Chcesz zdjąć mnie ze stanowiska i awansować ją na pierwszego oficera. – Oczy pociemniały mu z wściekłości. – Dobra, powiem ci coś. Nie przetrwałaby jako pierwszy oficer swojej pierwszej wachty. Ludzie by jej nie zaakceptowali. Ty i ona możecie udawać, że nadaje się na pierwszego oficera, ale ona się nie nadaje. Ona…

– Dosyć. Otrzymałeś rozkazy. Wyjdź. – Arogant mógł ledwie usiedzieć. Nie chciał, by skończyło się to bójką. Lawon nie był człowiekiem, którego bicie może czegoś nauczyć; chowałby tylko urazę. – Lawonie, przyjąłem cię, kiedy nie chciał cię przyjąć nikt inny. Moja propozycja była wyraźna – dałem ci szansę wykazania się. Nadal ją masz. Stań się pierwszym oficerem, na jakiego masz zadatki. Nie próbuj jednak być na tym statku kimś więcej. Wykonuj moje rozkazy i dopilnuj ich wykonywania przez innych. To jest twoje jedyne zadanie. Jeśli będziesz robił mniej, każę cię wysadzić ze statku przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie zatrzymam cię jako zwykłego marynarza. Nie wyszłoby z tego nic dobrego dla żadnego z nas. Możesz sobie przemyśleć moje słowa. A teraz wyjdź.

Lawon popatrzył na niego wściekłym wzrokiem w zaciętym milczeniu, a potem odwrócił się i podszedł do drzwi.

– Nadal jestem skłonny uznać tę rozmowę za naszą prywatną sprawę – odezwał się Arogant po raz ostatni. – Proponuję, byś postąpił tak samo.

– Sir – odparł Lawon.

To nie była zgoda. To było jedynie stwierdzenie, że usłyszał. Zamknął za sobą drzwi.

Arogant usiadł wygodniej. Ta rozmowa niczego nie rozwiązała. Być może kupił sobie więcej czasu. Skrzywił się. Ze swoim szczęściem mógł to wszystko utrzymać do czasu, aż się rozpadnie w Łupigrodzie.

Siedział przez dłuższą chwilę, bojąc się swego ostatniego zadania na ten wieczór. Rozmawiał z „Niezrównanym” i stawił czoło Lawonowi. Wciąż należało załatwić sprawę z Altheą, ale przypomniał sobie słowa statku: „była tak zła, że jej wściekłość z gorącej stała się zimna”. Dokładnie wiedział, co statek miał na myśli, i nie wątpił w prawdziwość jego słów. Usiłował znaleźć odwagę, by wezwać Altheę, a potem zdecydował, że zaczeka do końca jej wachty. Tak będzie lepiej.

Podszedł do swej koi, zdjął buty, wyjął ze spodni koszulę i rzucił się na posłanie. Nie zasnął. Usiłował się martwić o Łupigród i o to, co może tam zrobić. Widmo zimnej wściekłości Althei wisiało nad nim mroczniejszą chmurą niż cień jakiegokolwiek pirata. Bał się tego spotkania; nie słów, jakimi mogłaby go zaatakować, ale tego, jak bardzo pragnął mieć pretekst do znalezienia się z nią sam na sam.


* * *

Deszcz był nieprzyjemny, zimny i przenikliwy, lecz pędzący go wiatr wiał równo. Tego wieczoru Althea postawiła przy sterze Cyprosa. Miał do roboty niewiele więcej niż stać i mocno trzymać koło. Yek była na oku na fordeku. Ulewa mogła zmyć z okolicznych wysp kłody wyrzucone na brzeg. Yek dobrze widziała takie zagrożenia i mogła ostrzec o nich sternika z dużym wyprzedzeniem. „Niezrównany” wolał Yek od innych z jej wachty. Chociaż Arogant zakazał załodze rozmawiać z galionem, Yek potrafiła sprawić, że milczenie było raczej kojące niż oskarżycielskie.

Althea krążyła po pokładzie i zastanawiała się nad swoimi problemami. Mówiła sobie z uporem, że Arogant nie jest jednym z nich. Jej największym błędem było dopuszczenie, by jakiś mężczyzna odciągnął ją od jej prawdziwych celów. Skoro już zna jego zdanie o sobie, może przestać o nim myśleć i wszystkie wysiłki skupić na odzyskaniu własnego życia. Kiedy przestawała myśleć o kapitanie, wszystko stawało się jasne.

Od dnia bitwy Althea podniosła poprzeczkę własnych oczekiwań wobec siebie. To, że Arogant uważał ją za nieudolną i słabą, nie miało znaczenia, jeśli tylko ona sama będzie wiele od siebie wymagać. Teraz najważniejszy stał się dla niej statek i jego idealne funkcjonowanie. Wzmocniła dyscyplinę we własnej wachcie, nie biciem i krzykami jak Lawon, ale po prostu wymagając, by każde zadanie było wykonane zgodnie z jej rozkazem, oraz odkryła słabe i mocne strony swoich podwładnych. Semoy nie był szybki, ale miał rozległą wiedzę na temat statków. Podczas pierwszej części podróży bardzo cierpiał z powodu rozdzielenia go z butelką. Lawon wepchnął starego do wachty Althei jako bezużytecznego zawalidrogę o trzęsących się rękach, lecz kiedy Semoy na powrót się przyzwyczaił do kołysania statku, okazał się skarbnicą wiedzy na temat takielunku i lin. Krzywul był prostaczkiem i słabo sobie radził z podejmowaniem decyzji i stresem, lecz w wykonywaniu uciążliwych i rutynowych czynności związanych z żeglowaniem był niezmordowany. Yek stanowiła jego przeciwieństwo: była szybka i chętnie podejmowała wyzwania, lecz zaraz się nudziła monotonną pracą i wykonywała ją niedbale. Althea pochlebiała sobie, że dobrze dostosowała swoją wachtę do jej zadań. Od dwóch dni do nikogo nie musiała się ostro odezwać.

Tak więc Arogant nie miał powodu pojawić się na pokładzie podczas jej wachty. Mogłaby mu to wybaczyć, gdyby sztorm wystawiał jej zespół na najwyższą próbę, lecz pogoda była zaledwie nieprzyjemna, a nie niebezpieczna. Natknęła się na kapitana dwa razy w trakcie swego obchodu pokładu. Za pierwszym razem spojrzał jej w oczy i życzył dobrego wieczoru. Odwzajemniła mu z powagą pozdrowienie i poszła dalej. Zauważyła, że szedł w stronę fordeku. Pomyślała z ironią, że może chce zobaczyć, jak sobie radzi Yek.

Kiedy natknęła się na niego drugi raz, kapitan miał dość przyzwoitości, by wpaść w zakłopotanie. Zatrzymał się przed Altheą i powiedział coś nieistotnego na temat sztormu. Zgodziła się, że jest nieprzyjemny, i chciała wyminąć Aroganta.

– Altheo.

Znieruchomiałą na dźwięk jego głosu i się odwróciła.

– Sir? – zapytała przepisowo.

Patrzył na nią. Jego twarz stanowiła studium przesuwających się płaszczyzn i cieni w chwiejnym blasku latarni statku. Althea zobaczyła, że mruganiem pozbywa się z oczu zimnego deszczu. Dobrze mu tak. Nie miał żadnego powodu, by wychodzić na pokład w taką pogodę. Widziała, jak szuka usprawiedliwienia. Zaczerpnął tchu.

– Chciałem ci powiedzieć, że z końcem twojej wachty odwołam zakaz rozmawiania z galionem. – Westchnął. – Nie jestem pewien, czy zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Czasami się obawiam, że izolacja może go wpędzić w jeszcze większe nieposłuszeństwo. Więc odwołam ten zakaz.

Kiwnęła głową.

– Już pan mówił. Zrozumiałam, sir.

Stał jeszcze przez chwilę, jakby się spodziewał, że Althea powie coś więcej. Drugi oficer nie miał już jednak kapitanowi nic do powiedzenia na temat jego oświadczenia. Zamierzał zmienić rozkaz; ona dopilnuje, by załoga go wykonała. Przez chwilę patrzyła na niego uważnie, aż wreszcie Arogant skinął jej głową i odszedł. Althea wróciła do swoich obowiązków.

A więc znów będzie im wolno rozmawiać z „Niezrównanym”. Nie była pewna, czy przyjmuje to z ulgą, czy nie. Może doda to otuchy Amber. Od czasu, kiedy statek zabił, cieśla była pogtążona w mrocznych myślach. Kiedy o tym rozmawiały, zawsze winiła za to Lawona, twierdząc z uporem, że do zabicia człowieka podburzył „Niezrównanego” pierwszy oficer. Althea też tak uważała, ale jako drugi oficer nie mogła się zgodzić z Amber. Trzymała więc język za zębami, co drażniło jej towarzyszkę.

Zastanawiała się, co Amber powie „Niezrównanemu” podczas pierwszej rozmowy. Skarci go czy zażąda, żeby się wytłumaczył? Althea wiedziała, co zrobiłaby ona sama. Potraktowałaby to tak samo, jak wszystkie dotychczasowe grzechy „Niezrównanego”. Zignorowałaby morderstwo. Nie rozmawiałaby o nim ze statkiem, tak jak nigdy naprawdę nie porozmawiała z nim o tym, jak dwa razy się wywrócił i zabił całą swoją załogę. Niektóre czyny są zbyt potworne, by poprzez słowa uznać ich istnienie. „Niezrównany” wiedział, co ona myśli o jego czynach. Był starym żywostatkiem, mającym w swej konstrukcji dużo czarodrzewu. Nie mogła dotknąć żadnego jego fragmentu, nie przekazując mu swego uczucia grozy i przerażenia. Niestety, w odpowiedzi otrzymywała od niego jedynie opór i gniew. Statek uważał, że postąpił słusznie. Złościł się, że nikt inny nie podziela jego przekonania. Althea dodała to do swojej niekończącej się listy tajemnic „Niezrównanego”.

Jeszcze raz powoli obeszła pokład, lecz nie znalazła żadnej nieprawidłowości. Z ulgą znalazłaby sobie jakieś drobne zadanie. Zamiast tego spostrzegła się, że jej myśli zwracają się ku „Vivacii”. Z każdym dniem malała nadzieja Althei na jej odzyskanie. Ból rozłąki z jej żywostatkiem już się zestarzał. Tkwił głęboko w niej, jak rana, która nie chce się zagoić. Czasami, tak jak teraz, dotykała go, jakby poruszała bolący ząb. Rozpamiętywała ból, by go rozpalić na nowo, chcąc po prostu udowodnić sobie, że jej dusza jeszcze żyje. Mówiła sobie, że wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko mogła odzyskać swój statek. Gdyby miała pod stopami pokład „Vivacii”, nie liczyłyby się żadne inne zmartwienia. Mogłaby zapomnieć o Arogancie. Tego wieczoru jej marzenie o odzyskaniu statku wydawało się beznadziejne. Sądząc z tego, co mówił chłopak, zanim „Niezrównany” go zabił, Bystry nie będzie otwarty na propozycję okupu, a szczególnie skromnego okupu. Zostawała więc tylko siła lub oszustwo. Chaotyczna obrona „Niezrównanego” przez marynarzy podczas pirackiego ataku nie pozostawiła Althei żadnych złudzeń co do ich zdolności zmuszenia kogokolwiek do czegokolwiek.

Pozostawało oszustwo. Jednakże pomysł udawania, że uciekli z Miasta Wolnego Handlu z nadzieją zostania piratami uderzył Altheę jako materiał raczej na farsę niż na plan działania. W ostatecznym rozrachunku mógł się okazać gorszy niż śmieszny albo bezużyteczny. Mógł się okazał wodą na młyn Lawona. Jemu i jego wytatuowanej załodze ten pomysł wyraźnie przypadł do gustu. Czyżby miał nadzieję na posunięcie się o krok dalej i zagarnięcie „Niezrównanego”, by naprawdę wykorzystywać go jako statek piracki? Odgrywanie takiej roli w sposób nieunikniony zaszczepiłoby ten pomysł w umysłach wszystkich marynarzy. Szumowiny portowe z Miasta Wolnego Handlu, które zaangażowali jako załogę, nie będą żywiły silnych oporów moralnych przeciwko takiej zmianie kariery i celu. Jeśli zaś chodzi o sam statek, Althea nic już nie wiedziała. Ta cała przygoda ujawniła takie cechy charakteru „Niezrównanego”, jakich istnienia w ogóle nie podejrzewała. Potrzebowała czasu, czasu na wymyślenie lepszego planu, czasu na zrozumienie tego biednego, szalonego statku. Lecz czas parzył jej dłonie jak rozszalała lina. Każda wachta przybliżała ich do Łupigrodu, fortecy Bystrego.

Nad ranem deszcz ustał. Kiedy skończyła się wachta Althei, słońce przedarło się przez zasłonę chmur, posyłając szerokie strumienie światła w dół na wodę i rozsiane po niej wyspy. Wiatr zaczął wiać porywiście i zmieniać kierunek. Kiedy ludzie Lawona wyszli na pokład, Althea kazała zebrać się swojej wachcie, by wysłuchała zmienionych rozkazów Aroganta. Lawon spojrzał na nią wściekle, ale jego wrogość już jej nie dziwiła. Stanowiła część jej pracy.

Kiedy wszyscy znaleźli się na pokładzie, zabrał głos kapitan. Althea spokojnie słuchała zniesienia zakazu odzywania się do galionu. Tak jak się spodziewała, na twarzy Amber odmalowała się ulga. Kiedy Arogant zabrał z wachty Althei ludzi, by zrobić w niej miejsce dla byłych niewolników, udało jej się zachować spokój. Bez porozumienia z nią zniweczył jej starania o stworzenie gładko funkcjonującego zespołu. Teraz, kiedy z każdym dniem wpływali coraz dalej na terytorium piratów, uczynił ją odpowiedzialną za ludzi, których ledwie znała, ludzi, których być może Lawon podburzał do buntu. Piękny dodatek do jej wachty. Kipiała w milczeniu z gniewu, lecz niczego nie dała po sobie poznać.

Kiedy Arogant skończył, odesłała swoich marynarzy na posiłek i do snu czy też do jakichkolwiek innych rozrywek. Gniew stępił jej apetyt. Poszła bezpośrednio do swojej kajuty, żałując, że tak naprawdę musi ją dzielić z dwiema towarzyszkami. Tym razem była pusta. Yek zapewne jadła, a Amber na pewno poszła już do „Niezrównanego”. Althea poczuła ukłucie winy, że unika galionu. Potem jednak skupiła się na swoim gniewie i uznała, że tak jest najlepiej. Przestała darzyć bardziej ciepłymi uczuciami nie tylko Aroganta, ale także statek i Amber. Tak było prościej i lepiej. Najskuteczniej mogła działać jako drugi oficer wtedy, gdy między nią i jej zadaniami nie stały żadne względy osobiste.

Uznała, że potrzebuje snu. Wyciągnęła wilgotną od deszczu koszulę ze spodni i zaczęła zdejmować ją przez głowę, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Syknęła z irytacji.

– O co chodzi? – zapytała.

Po drugiej stronie drzwi powiedział coś cicho Świstak. Althea z powrotem włożyła koszulę, szarpnięciem otworzyła drzwi i zapytała:

– Co?

Świstak cofnął się o dwa kroki.

– Kapitan chce się z tobą widzieć – wymamrotał.

Jego zaskoczona mina podziałała na Altheę jak chluśnięcie zimnej rzeczywistości. Odetchnęła i wygładziła twarz.

– Dziękuję – powiedziała szorstko i zamknęła drzwi.

Dlaczego Arogant nie mógł jej tego powiedzieć, kiedy była na pokładzie razem ze wszystkimi? Dlaczego musi zabierać jej tę odrobinę prywatności i snu, jakie udaje jej się znaleźć? Z powrotem wepchnęła poły koszuli do spodni i wyszła z kajuty, trzaskając drzwiami.


* * *

– Wejść! – zawołał Arogant w odpowiedzi na łomotanie do drzwi.

Podniósł wzrok znad map, spodziewając się Lawona albo jednego ze swoich marynarzy z jakąś ważną wiadomością. Zamiast nich do kajuty weszła stanowczym krokiem Althea i zatrzymała się przed nim.

– Posłał pan po mnie Świstaka, sir.

Zrobiło mu się ciężko na sercu.

– Rzeczywiście – przyznał się i zamilkł. – Usiądź – zaprosił Altheę po chwili, lecz ona odsunęła krzesło tak sztywno, jakby to był rozkaz.

Usiadła, nie spuszczając wzroku z oczu Aroganta. Kapitan Ephron Vestrit zawsze potrafił zmusić go do odwrócenia wzroku.

– Kiedy twój ojciec tak na mnie patrzył, wiedziałem, że czeka mnie prywatna reprymenda, od której zapłoną mi uszy.

Kiedy zobaczył jej wstrząśniętą minę, uświadomił sobie, że powiedział to na głos. Był przerażony, a mimo to stłumił dziką chęć roześmiania się z miny Althei. Odchylił się na oparcie krzesła i z obojętną twarzą dodał beznamiętnym tonem:

– Może po prostu powiedz, co masz do powiedzenia, żebyśmy mieli to z głowy.

Zgromiła go wzrokiem. Widział, jak rośnie w niej napięcie. Nie mogła się oprzeć jego propozycji. Wzięła głęboki wdech, jakby chciała na niego ryknąć, i Arogant napiął wszystkie mięśnie. Niespodziewanie jednak odetchnęła i powiedziała cichym, opanowanym, lecz wciąż lekko drżącym głosem:

– To nie byłoby na miejscu, sir.

– Sir. – Zachowywała się oficjalnie, lecz jej napięcie odzywało się wibracjami w ciele Aroganta. Z rozmysłem nie ustępował, zdecydowany oczyścić atmosferę. – Chyba właśnie dałem ci pozwolenie. Coś cię gnębi. O co chodzi? – Kiedy nadal milczała, poczuł, że ogarnia go złość. – Mów! – warknął.

– Doskonale, sir. – Cedziła słowa, a z jej czarnych oczu sypały się skry. – Trudno mi wykonywać moje obowiązki, kiedy mój kapitan najwyraźniej nie darzy mnie szacunkiem. Upokarzasz mnie przed całą załogą, a potem spodziewasz się utrzymywania wachty w ryzach. To nie jest w porządku i to nie jest uczciwe.

– Co? – zapytał z oburzeniem. Jak ona może mówić coś takiego po tym, jak przyjął ją na stanowisko drugiego oficera, zwierzył się jej z osobistych planów, a nawet radził się jej w sprawach tego, co jest najlepsze dla statku? – A kiedyż to „upokorzyłem cię przed całą załogą”?

– Podczas walki – wycedziła. – Robiłam, co w mojej mocy, by zapobiec abordażowi. Ty nie tylko wkroczyłeś i odebrałeś mi zadanie, ale powiedziałeś też, żebym się cofnęła i nie narażała. – Althea podnosiła gniewnie głos. – Jakbym była dzieckiem, które musisz chronić. Jakbym była mniej przydatna od Świstaka, którego trzymałeś przy sobie.

– Nie trzymałem! – powiedział z ogniem, ale na widok błysku wściekłości w jej oczach ugryzł się w język. – Trzymałem?

– Owszem – odparła zimno. – Zapytaj Świstaka. Jestem pewna, że to pamięta.

Arogant milczał. Nie przypominał sobie, żeby powiedział coś takiego, ale pamiętał, jak na widok Althei w wirze walki serce ścisnęło mu się ze strachu. Czy powiedział coś takiego? Poczuł ukłucie winy. W gorączce walki i zmrożony strachem… zapewne powiedział. Wyobraził sobie, jaki to był afront dla dumy Althei i jej pewności siebie. Jak mógł jej powiedzieć coś takiego w wirze walki i spodziewać się, że zachowa szacunek dla samej siebie? Zasługiwał na jej gniew. Zwilżył wargi.

– Chyba tak było. Jeśli mówisz, że tak było, to wiem, że tak było. Nie miałem racji. Przepraszam.

Podniósł na nią wzrok. Jego przeprosiny wstrząsnęły nią. Oczy miała szeroko rozwarte. Mógłby w nich utonąć. Pokręcił głową i wzruszył lekko ramionami. Althea po prostu nadal na niego patrzyła i nic nie mówiła. Prosta szczerość przeprosin Aroganta zniszczyła jego rezerwę wobec niej. Rozpaczliwie walczył, by nie stracić panowania nad sobą.

– Pokładam w tobie wielkie zaufanie, Altheo. Stałaś obok mnie, kiedy stawialiśmy czoło wężom… Razem spuściliśmy ten przeklęty statek na wodę. Ale w trakcie walki po prostu… – Głos uwiązł mu w gardle. – Już nie mogę – powiedział nagle. Położył na stole otwarte dłonie i przyjrzał się im. – Już tak dalej nie mogę.

– Co? – zapytała powoli Althea, jakby nie usłyszała go wyraźnie.

Arogant zerwał się na nogi i przechylił przez stół.

– Nie mogę dalej udawać, że cię nie kocham. Nie mogę udawać, że kiedy widzę cię w niebezpieczeństwie, nie jestem śmiertelnie przerażony.

Althea też się zerwała, jakby jej groził. Odwróciła się od niego, ale Arogant w dwóch krokach znalazł się między nią i drzwiami. Althea stała jak osaczona sarna.

– Przynajmniej mnie wysłuchaj – poprosił błagalnym tonem. Słowa wylewały się z niego. Nie chciał myśleć, jak głupio zabrzmią w jej uszach albo że nie będzie w stanie ich odwołać. – Mówisz, że nie możesz wypełniać swoich obowiązków bez mojego szacunku. Nie wiesz, że to samo dotyczy mnie? Niech to licho, żeby mieć pewność, że jest rzeczywisty, mężczyzna musi mieć punkt odniesienia. Widzę siebie w twojej twarzy, w tym, jak wodzisz za mną wzrokiem, kiedy coś dobrze mi idzie, jak się uśmiechasz, kiedy robię coś głupiego, ale udaje mi się to naprawić. Kiedy mnie tego pozbawiasz, kiedy…

Althea stała wstrząśnięta i wpatrywała się w niego. Zamarło w nim serce.

– Altheo, jestem taki samotny. Najgorsza jest wiedza, że bez względu na to, czy nam się uda, czy nie, i tak cię stracę. Świadomość, że codziennie jesteś tu ze mną na tym samym statku, a ja nawet nie mogę zjeść z tobą posiłku, nie mówiąc już o dotknięciu twojej ręki, jest mi wystarczającą torturą. Kiedy nie chcesz na mnie patrzeć ani się do mnie odzywać… nie mogę żyć z tym chłodem panującym między nami. Nie mogę.

Policzki Althei były bardzo różowe. Jej zmoczone deszczem włosy właśnie zaczynały wysychać i wymykały się z kucyka kręconymi kosmykami, okalającymi jej twarz. Arogant musiał na chwilę zamknąć oczy, czując ból, z jakim jej pragnął.

– Któreś z nas musi być rozsądne – przedarł się do niego jej ściśnięty głos.

Stała tu przed nim, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Oplotła się mocno rękoma, jakby się bała, że może się rozpaść na kawałki.

– Przepuść mnie, Arogancie – szepnęła.

Nie mógł tego zrobić.

– Pozwól… pozwól mi się objąć. Tylko na chwilę, a potem cię wypuszczę – poprosił ze świadomością, że kłamie.


* * *

Kłamał i oboje o tym wiedzieli. Tylko chwila nie wystarczyłaby żadnemu z nich. Althea oddychała z trudem, a kiedy twarda dłoń Aroganta dotknęła jej policzka, zakręciło się jej w głowie. Sięgnęła dłonią ku jego piersi, tylko po to, by nie stracić równowagi, a może nawet go odepchnąć. To wszystko, nie będzie na tyle głupia, by na to pozwolić. Lecz Althea poczuła przez koszulę ciepło jego ciała i bicie jego serca. Jej zdradziecka dłoń zacisnęła się na materiale i przyciągnęła go bliżej. Arogant zachwiał się, a potem objął Altheę tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Przez jakiś czas trwali w bezruchu. A potem Arogant westchnął, jakby opuścił go ból.

– Och, Altheo – odezwał się cicho. – Dlaczego zawsze musi to być dla nas takie skomplikowane?

Całował delikatnie jej włosy, grzejąc oddechem czubek głowy. Nagle wszystko wydało się Althei bardzo proste. Kiedy Arogant pochylił się, by pocałować ją w ucho i szyję, poszukała ustami jego warg i zamknęła oczy. A więc niech się stanie.

Poczuła, że wyciąga jej koszulę ze spodni. Skórę na dłoniach miał szorstką, ale ich dotyk był delikatny. Jedną dłonią objął pod koszulą jej pierś, a potem potarł twardy sutek. Althea nie mogła się poruszyć, ale po chwili jej ręce odnalazły jego biodra i przyciągnęły go do niej.

Przerwał pocałunek.

– Zaczekaj. – Odetchnął. – Przestań.

Opamiętał się. Kiedy się od niej odwrócił, Althea zachwiała się, rozczarowana. Podszedł do drzwi i trzęsącymi się rękoma zaryglował je. Chwycił Altheę za rękę, ucałował jej dłoń, puścił ją i stanął w milczeniu, patrząc na nią z góry. Na moment zamknęła oczy. Czekał. Podjęła decyzję. Ujęła jego dłonie w swoje ręce i delikatnie pociągnęła go w stronę łóżka.


* * *

– Chyba nie całkiem rozumiesz, co zrobiłeś – mówiła Amber poważnie i powoli. – Dlatego mogę ci wybaczyć. Ale tylko ten jeden raz. „Niezrównany”, musisz się nauczyć, co znaczy dla człowieka śmierć. Chyba nie rozumiesz nieodwracalności swego czynu.

Jej ubranie szarpał sztormowy wicher, lecz Amber przywarła do relingu i czekała na odpowiedź. „Niezrównany” chciał powiedzieć coś, co by ją zadowoliło. Nie chciał, żeby Amber smuciła się z jego powodu. Jej smutek, kiedy pozwalała statkowi go odczuwać, sięgał głębiej niż u jakiegokolwiek innego człowieka. Był niemal tak wielki, jak jego własny.

„Niezrównany” zwrócił wszystkie swoje zmysły do wewnątrz. Coś się działo. Coś niebezpiecznego, coś przerażającego. Kiedyś już tego zaznał i przygotował się na przeszywający ból i wstyd. Kiedy ludzie zbliżali się do siebie w ten sposób, zawsze oznaczało to ból dla słabszego osobnika. Dlaczego Arogant tak się na nią rozzłościł? Dlaczego ona na to pozwala, dlaczego z nim nie walczy? Czy tak się go boi, że nie potrafi mu się oprzeć?

– „Niezrównany”. Słuchasz mnie?

– Nie.

Wciągnął powietrze przez otwarte usta. Nie rozumiał, co się dzieje. Sądził, że wie, co to oznacza. Jeśli Arogant nie zamierzał jej ukarać, jeśli nie usiłuje nią zawładnąć poprzez ból, to dlaczego to robi? Dlaczego Althea na to pozwala?

– „Niezrównany”.

– Ćśśś.

Zwinął dłonie w pięści i przycisnął je do piersi. Nie będzie krzyczał. Nie będzie. Amber mówiła coś do niego, ale zamknął uszy i wyostrzył pozostałe zmysły. To nie było to, co myślał. Sądził, że rozumie ludzi i to, jak się nawzajem krzywdzą, ale to było coś innego. Coś, co niemal sobie przypominał. Pozwolił błądzić swoim myślom i poczuł, jak rozkwitają w nim dawne wspomnienia.


* * *

Althea przytulała Aroganta i czuła, jak serce wali mu w piersi. Chwytał powietrze tuż przy jej szyi. Althea czuła na twarzy jego włosy. Palcami delikatnie powiodła po długiej, ledwie zabliźnionej ranie od cięcia szablą po żebrach, a potem przykryła ją dłonią, jakby mogła ją uleczyć dotykiem. Westchnęła. Pachniał przyjemnie, jak morze, statek i on sam. Kiedy go przytulała, miała to wszystko w sobie.

– Niemal – szepnęła. – Niemal myślałam, że lecimy.

ROZDZIAŁ 13

PRZEŻYĆ

Mamo? Widać już port Miasta Wolnego Handlu. Keffiria uniosła bolącą głowę nad poduszkę. W drzwiach niewielkiej kajuty, którą dzielili na „Pojętnym”, stał Selden. Keffria nie spała. Po prostu zwinęła się w kłębek wokół swego nieszczęścia, usiłując odpowiedzieć sobie na pytanie, jak ma z nim żyć. Spojrzała na syna. Usta miał spierzchnięte, a policzki i czoło zaczerwienione i wysuszone od wiatru. Od wypadku w zasypanym mieście miał nieobecne spojrzenie, jakby w pewien sposób był dla niej stracony, mimo że stał przed nią. Selden był jej ostatnim żyjącym dzieckiem. Powinno to uczynić go szczególnie jej drogim. Keffria powinna chcieć go mieć przy sobie cały czas. A tymczasem wzbudzał w niej obojętność. Najlepiej nie kochać go za bardzo. Podobnie jak inni, w każdej chwili mógł jej zostać odebrany.

– Idziesz zobaczyć? Wygląda naprawdę dziwnie. – Selden na chwilę zamilkł. – Niektórzy ludzie na pokładzie płaczą.

– Idę – powiedziała ze znużeniem Keffria.

Pora stawić temu czoło. Przez całą drogę unikała rozmów z Seldenem o tym, co mogą zastać. Usiadła. Zaczęła przegarniać palcami włosy, ale szybko przestała. Przykryje je szalem. Był jeszcze wilgotny od jej ostatniego wyjścia na pokład, ale narzuciła go na siebie i wyszła za synem z kajuty.

Dzień był pochmurny i deszcz padał nieprzerwanie. Tak powinno być. Keffria dołączyła do innych pasażerów, patrzących w stronę Miasta Wolnego Handlu. Nikt nie rozmawiał z podnieceniem, nie pokazywał palcem; wszyscy stali i patrzyli w milczeniu. Po twarzach niektórych spływały łzy.

Port Miasta Wolnego Handlu zamienił się w cmentarz. Z wody sterczały maszty zniszczonych statków. „Pojętny” manewrował ostrożnie między zatopionymi jednostkami, kierując się nie w stronę tradycyjnego nabrzeża żywostatków, lecz do tego, które zostało świeżo naprawione. Czysty żółty budulec dziwnie kontrastował z wysuszonym, szarym drewnem reszty nabrzeża i czarnymi, spalonymi balami. Czekali tam ludzie, by powitać przybyłych. A przynajmniej taką nadzieję miała Keffria.

Selden przytulił się do niej. Z roztargnieniem uniosła dłoń i położyła ją synowi na ramieniu. Całe fragmenty miasta zamieniły się w czarne ruiny, wśród których lśniły w padającym deszczu wypalone szkielety budynków. Chłopiec oparł się mocniej o matkę.

– Czy babci nic się nie stało? – zapytał stłumionym głosem.

– Nie wiem – odparła ze znużeniem Keffria.

Była już tak zmęczona powtarzaniem mu, że nie wie. Nie wiedziała, czy żyje jego ojciec. Nie wiedziała, czy żyje jego brat. Nie wiedziała, co się stało ze Słodką. „Pojętny” przeszukał Rzekę Deszczową aż do jej ujścia i nic nie znalazł. Po gorączkowych naleganiach Brasa zawrócili i przeszukali rzekę aż do Trehaug. Nie znaleźli żadnego śladu łódki, którą podobno widział Bras. Keffria nigdy głośno tego nie powiedziała, ale zastanawiała się, czy Bras sobie tego nie wyobraził. Może tak bardzo chciał, by Słodka żyła, że oszukiwał sam siebie. Keffria wiedziała, jak to jest.

W Trehaug na pokład „Pojętnego” weszła Yani Khuprus. Przed wypłynięciem wysłali do Miasta Wolnego Handlu ptaka z informacją dla Rady Kupców, że nie odzyskali satrapy, ale że kontynuują poszukiwania. Była to niemądra nadzieja, lecz ani Keffria, ani Bras nie mogli jej porzucić.

Podczas tego ostatniego rejsu po Rzece Deszczowej Keffria spędzała każdy wieczór na pokładzie, patrząc w gęstniejący mrok. Raz po raz miała pewność, że widzi na rzece niedużą łódkę wiosłową. Raz widziała stojącą w niej Słodką, z ręką uniesioną w geście wzywania pomocy, ale to była tylko przepływająca obok statku kłoda wymyta z brzegu ze sterczącym korzeniem.

Nawet kiedy „Pojętny” wypłynął z rzeki, Keffria nadal wychodziła na pokład na cowieczorne czuwanie. Nie mogła zaufać oku, że będzie obserwowało oczyma matki. Poprzedniej nocy dostrzegła przez zimną ulewę statek z Krainy Miedzi, który „Pojętny” z łatwością wyprzedził. Statek był samotny, ale w trakcie podróży oko dostrzegało inne galery, w grupach po dwie lub trzy, oraz dwa wielkie żaglowce z Krainy Miedzi. Wszystkie albo nie zwracały uwagi na „Pojętnego”, albo ruszały w jedynie symboliczny pościg. „Na co czekają najeźdźcy?” – pytał kapitan. „Zbierają się u ujścia Rzeki Deszczowej? Przy Mieście Wolnego Handlu? Czy może stanowią część floty, która ma zająć Przeklęte Brzegi?”. W tej dyskusji brali też udział Bras i Yani, ale Keffria nie widziała sensu w takich rozważaniach.

Słodka odeszła. Keffria nie wiedziała, czy córka zmarła w zasypanym mieście, czy zginęła w rzece. To, że nigdy się tego nie dowie, toczyło ją jak rak. Czy dowie się kiedykolwiek, co się stało z Prawym albo Kajem? Usiłowała wzbudzić w sobie nadzieję, że jeszcze żyją, ale tak naprawdę jej nie miała. Nadzieja była zbyt stromą górą, by się na nią wdrapać. Keffria bała się, że tylko spadnie w otchłań rozpaczy, kiedy nadzieja okaże się próżna. Żyła, zawiesiwszy wszelkie uczucia. Teraźniejszość była wszystkim.


* * *

Bras Khuprus stał obok matki. Deszcz zmoczył jego zasłonę. Kiedy nadchodził podmuch wiatru, mokry materiał uderzał go delikatnie w twarz. Miasto Wolnego Handlu było tak bardzo zniszczone, jak Bras się spodziewał z wiadomości, przyniesionych przez ptaki do Trehaug. Usiłował znaleźć jakieś uczucie pasujące do tego widoku, ale żadne mu już nie zostało.

– Jest gorzej, niż się bałam – mruknęła jego matka. – Jak mogę prosić o pomoc Radę Miasta Wolnego Handlu, skoro ich własne miasto leży w gruzach, a ich wybrzeżu zagrażają statki z Krainy Miedzi?

To miało stanowić część ich misji. Yani Khuprus często reprezentowała Kupców z Deszczowych Ostępów wobec ich krewniaków w Mieście Wolnego Handlu, lecz rzadko w tak poważnej kwestii. Po złożeniu na ręce Rady Kupców formalnych przeprosin za niefortunną utratę satrapy Cosga i jego Towarzyszki zamierzała prosić o pomoc dla Kupców z Deszczowych Ostępów mieszkających w Trehaug. Starodawne miasto Najstarszych zostało niemal całkowicie zniszczone. Przy dużym nakładzie pracy i wielkiej ostrożności można by w końcu na powrót odtworzyć niektóre jego fragmenty. Na razie jednak rodziny Kupców, które handlowały dziwnymi i cudownymi przedmiotami wydobywanymi w mieście, zostały nagle pozbawione środków do życia. Rodziny te stanowiły trzon społeczeństwa Trehaug. Bez miasta Najstarszych, które można by plądrować, nie było żadnego ekonomicznego powodu istnienia Trehaug. Chociaż jego mieszkańcy zdobywali nieco żywności w lesie Deszczowych Ostępów, to nie mieli pól, na których mogliby uprawiać zboże czy wypasać bydło. Zawsze kupowali żywność, a swoje potrzeby zaspokajali za pośrednictwem Miasta Wolnego Handlu. Zakłócenia w handlu spowodowane przez ataki z Krainy Miedzi już dawały się odczuć w Trehaug. Kiedy nadejdzie zima, sytuacja stanie się rozpaczliwa.

Bras znał najgłębszą obawę matki, która wierzyła, że ta ostatnia katastrofa może zniszczyć mieszkańców Deszczowych Ostępów. W ciągu ostatnich dwóch pokoleń ich liczebność zmalała. Dzieci często rodziły się martwe lub umierały w pierwszych miesiącach życia. Nawet te, które przeżyły okres niemowlęcy, nie żyły tak długo, jak zwykli ludzie. Sam Bras nie spodziewał się dożyć czterdziestki. To był jeden z powodów, dla których Kupcy z Deszczowych Ostępów często szukali partnerów wśród swoich pobratymców z Miasta Wolnego Handlu. Takie małżeństwa miały większe prawdopodobieństwo spłodzenia dzieci, a samo potomstwo było silniejsze. Lecz mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu za życia ostatnich dwóch pokoleń stali się mniej chętni do przenoszenia się do Deszczowych Ostępów. Dary dla rodziny przyszłego współmałżonka stały się większe, wartościowsze i liczniejsze. Wystarczy pomyśleć o gotowości jego własnej rodziny do anulowania długu ciążącego na żywostatku tylko po to, by zapewnić Brasowi narzeczoną. Yani wiedziała, że po stracie Słodkiej Bras nigdy się nie ożeni ani nie spłodzi dzieci dla rodziny Khuprusów. Podarki dla narzeczonej przepadną. Przy zubożeniu Trehaug inne rodziny z Deszczowych Ostępów z trudem zdołają wyżywić swoje dzieci, nie mówiąc już o negocjowaniu w sprawie partnerów dla nich. Mieszkańcy Deszczowych Ostępów mogą zniknąć z powierzchni ziemi.

Zatem Yani wybrała się do Miasta Wolnego Handlu, by wyjaśnić zaginięcie satrapy i błagać o pomoc. Połączenie tych dwóch zadań stanowiło wielki cios dla jej dumy. Brasowi było żal matki, ale przytłaczało go własne cierpienie. Utrata satrapy mogła doprowadzić do wybuchu wojny, która mogła oznaczać całkowite zniszczenie Miasta Wolnego Handlu. Starodawne miasto Najstarszych, które tak kochał, już zostało zniszczone. Te tragedie stanowiły jednak ledwie tło dla bólu spowodowanego utratą Słodkiej.

To on doprowadził do jej śmierci. Sprowadzając ją do swego miasta, pchnął ją na ścieżkę, z której nie było powrotu. Jedyną istotą, którą obarczał większą winą, była Tintaglia, smoczyca. Gardził sobą za sposób, w jaki ją wyidealizował. Wierzył, że jest zdolna do szlachetności i mądrości, darzył ją atencją należną ostatniemu przedstawicielowi jej wspaniałego gatunku. W rzeczywistości była niewdzięcznym, samolubnym i egoistycznym stworem. Na pewno mogłaby ocalić Słodką, gdyby tylko się postarała.

Spróbował powiedzieć coś optymistycznego ze względu na matkę.

– Wygląda na to, że niektórzy mieszkańcy zaczęli odbudowę – zauważył.

– Tak. Barykad – powiedziała, kiedy statek zbliżył się do nabrzeża.

Miała rację. Bras spostrzegł z przygnębieniem, że ludzie na nabrzeżu są dobrze uzbrojeni. Byli to Kupcy, rozpoznał bowiem kilku spośród nich, a kapitan „Pojętnego” już rzucał im gromkie pozdrowienia.

Ktoś odchrząknął. Bras się wzdrygnął i odwrócił do stojącej tuż za nim Keffrii Vestrit. Okryta szalem kobieta przeniosła wzrok z jego matki na niego.

– Nie wiem, co zastanę w domu – odezwała się cicho. – Lecz możecie liczyć na gościnność domu Vestritów. – Uśmiechnęła się krzywo. – Pod warunkiem, że wciąż jeszcze stoi.

– Nie chcielibyśmy się wam narzucać – zapewniła ją łagodnie Yani. – Nie kłopocz się nami. Gdzieś w Mieście Wolnego Handlu musi stać jakiś zajazd.

– To nie byłoby narzucanie się. Selden i ja z przyjemnością powitamy wasze towarzystwo.

Bras nagle pojął, że za tym zaproszeniem może się kryć coś więcej niż prosta odpłata za gościnność. Ujął to w słowa.

– Możliwe, że samotny powrót do domu będzie dla was niebezpieczny. Załatwimy z matką nasze sprawy, a potem udamy się tam razem z wami i pomożemy wam się rozlokować.

– Właściwie byłabym za to ogromnie wdzięczna – przyznała pokornie Keffria.

Po chwili milczenia matka Brasa westchnęła.

– Moje myśli były zajęte naszymi własnymi kłopotami. Nie zastanawiałam się, co może dla was oznaczać ten powrót. Wiedziałam, że będzie smutek, ale nie brałam pod uwagę niebezpieczeństwa. Zachowałam się bezmyślnie.

– Dźwigasz własny ciężar – powiedziała Keffria.

– Niemniej na jakiś czas uczciwość musi zastąpić wszelkie uprzejme słowa – stwierdziła poważnie Yani. – I to nie tylko między tobą i mną. Jeśli ktokolwiek z nas ma to przeżyć, wszyscy Kupcy muszą być szczerzy. Och, Sa, spójrz na Wielki Targ. Połowa zniknęła!

Kiedy załoga ustawiała statek przy nabrzeżu, Bras wodził wzrokiem po ludziach przybyłych, by powitać podróżnych, i spostrzegł Graga Tenirę. Nie widział go od czasu Letniego Balu. Zaskoczyła go siła mieszanych uczuć, jakie go ogarnęły. Grag był przyjacielem, lecz teraz Bras wiązał go ze śmiercią Słodkiej. Czy jej śmierć będzie zabarwiała bólem każdy dzień jego życia? Wyglądało na to, że tak musi być.

Statek został zacumowany i przystawiono do niego trap. Tłum rzucił się do przodu i ludzie zaczęli wykrzykiwać pytania do kapitana i załogi. Bras przepychał się przez nich, a jego matka, Keffria i Selden szli za nim. W chwili, kiedy dotknął stopą nabrzeża, stanął przed nim Grag.

– Bras? – zapytał cicho.

– Tak – potwierdził zapytany. Wyciągnął do Graga rękę w rękawiczce i Grag ją ujął, ale po to, by przyciągnąć go bliżej.

– Czy odnaleziono satrapę? – zapytał Tenira z niepokojem, przysuwając usta do ucha Brasa.

Ten potrząsnął głową. Grag zmarszczył brwi.

– Chodźcie ze mną – powiedział pośpiesznie. – Czeka na was wóz. Przez ostatnie trzy dni kazałem chłopcu wypatrywać „Pojętnego” z przylądka. Szybko. Ostatnio w Mieście Wolnego Handlu pojawiły się jakieś niedorzeczne plotki. To nie jest dobre miejsce dla was. – Grag wyjął spod swego płaszcza znoszony płaszcz robotnika. – Zakryj swoje ubranie z Deszczowych Ostępów.

Przez chwilę Bras milczał, zszokowany. A potem strzepnął płaszcz i zarzucił go na matkę, po czym przekazał ją w ręce Graga i bezceremonialnie chwycił Keffrię za rękę.

– Chodźcie szybko i cicho – szepnął do niej.

Zobaczył, że Keffria mocniej chwyta dłoń Seldena. Chłopiec wyczuł, że coś jest nie w porządku. Rozwarł szeroko oczy i pośpieszył za innymi. Wszystkie ich bagaże zostały na statku. Nic się nie dało na to poradzić.

Wóz Graga był otwarty i bardziej się nadawał do przewożenia towaru niż pasażerów. Wokół niego unosił się intensywny zapach ryb. Z tyłu rozparło się dwóch muskularnych młodych ludzi w fartuchach rybaków z Trzech Statków. Bras pomógł kobietom wejść na wóz, a Grag wskoczył na kozioł i ujął lejce.

– Z tyłu jest płótno żaglowe. Jeśli rozpostrzecie je nad sobą, ochroni was nieco przed deszczem.

– Oraz nas ukryje – zauważyła kwaśno Yani, ale pomogła Brasowi rozłożyć płótno. Skulili się pod nim. Ich eskorta siedziała na tylnej klapie i machała nogami. Grag obudził wiekowego konia.

– Dlaczego w porcie jest tak pusto? – zapytał Bras jednego z rybaków. – Gdzie są statki Miasta Wolnego Handlu?

– Na dnie albo ścigają najeźdźców z Krainy Miedzi. Wczoraj spróbowali nas zaatakować. Dwa statki zbliżyły się do portu, a trzy inne trzymały się na pełnym morzu. Ruszyła za nimi „Ofelia”, a za nią nasze inne statki. Sa, ależ uciekali! Nie wątpię, że nasze statki ich dogoniły. Wciąż czekamy na ich powrót.

To niezbyt się podobało Brasowi, ale nie umiał powiedzieć, co konkretnie go niepokoi. Jadąc przez Miasto Wolnego Handlu, widział je od czasu do czasu, kiedy wiatr unosił płótno. Trochę handlowano, ale panowała niespokojna atmosfera. Ludzie śpieszyli się, załatwiając swoje sprawy, albo podejrzliwie przyglądali się wozowi. Wiatr niósł natrętny zapach odpływu i spalonych domów. Brasowi się wydawało, że do posiadłości Tenirów jadą okrężną drogą. Przy bramie uzbrojeni mężczyźni przepuścili Graga i zamknęli ją za wozem. Kiedy zatrzymał konia, otworzyły się szeroko drzwi. Wśród wybiegających osób znajdowały się Naria Tenira i dwie siostry Graga. Na ich twarzach malowała się powaga.

– Znalazłeś ich? Są bezpieczni? – zapytała matka Graga, kiedy Bras odrzucił przykrywające ich płótno.

Wtem Selden zaczął się gramolić z wozu, wołając:

– Babciu! Babciu!

Na progu dworu Tenirów Ronika Vestrit szeroko otworzyła ramiona, by pochwycić w nie swego wnuka.


* * *

Satrapa Cosgo, dziedzic Perłowego Tronu oraz opończy prawości, skubał sobie skórę na piersi i oderwał długi, cienki kawałek odłażącego naskórka. Słodka odwróciła wzrok, żeby się nie skrzywić.

– To nie do zniesienia – poskarżył się satrapa po raz kolejny. – Moja skóra jest zniszczona. Jaką szpecącą różowość widać pod spodem! Moja cera nigdy już nie będzie taka jasna, jak przedtem. – Spojrzał oskarżycielsko na Słodką. – Poeta Mahnke porównał kiedyś skórę na moim czole do opalizującej perły. Teraz jestem okaleczony!

Słodka poczuła, jak kolano Kekki wbija się jej w krzyż. Kekki leżała na posłaniu obok łóżka satrapy, a Słodka kuliła się na podłodze obok niej. To było jej miejsce w tym niewielkim pomieszczeniu. Skrzywiła się, bo plecy i tak ją bolały, ale zrozumiała wskazówkę. Pomyślała chwilę i skłamała:

– W Mieście Wolnego Handlu mówi się, że kobieta, która raz do roku umyje twarz w wodzie z Rzeki Deszczowej, nigdy się nie zestarzeje. To nieprzyjemny zabieg, ale podobno zachowuje młodość i koloryt cery.

Kekki westchnęła z zadowoleniem. Słodka dobrze się sprawiła. Cosgo natychmiast się rozpogodził.

– Uroda wymaga poniesienia pewnych kosztów, lecz ja nigdy nie wzdragałem się przed odrobiną niewygód osobistych. Mimo wszystko zastanawiam się, co się stało ze statkiem, który miał do nas dołączyć u ujścia rzeki. Jestem zmęczony tym kołysaniem. Statek tej wielkości jest źle przystosowany do takich otwartych wód.

Słodka spuściła wzrok i zdusiła opinię o ignorancji satrapy. Mieszkańcy Krainy Miedzi odbywali na swoich galerach wielomiesięczne rejsy. Satrapa był zły, że nie zjawił się duży statek, który przejąłby go na swój pokład. Słodka przeżyła gorzki zawód, że ujścia rzeki nie strzegły żadne żywostatki. Znosiła to wszystko tylko udając sama przed sobą, że żywostatki z Miasta Wolnego Handlu zatrzymają obcy statek i ją uratują. Rozpacz, którą nią owładnęła, gdy galera swobodnie płynęła dalej, była nie do zniesienia. Słodka wykazała się głupotą, marząc o ratunku. Takie marzenia tylko ją osłabiły. Ze złością wyrzuciła je z serca: nie było żadnego patrolowego żywostatku, Bras jej nie szukał, nie było żadnych marzeń. Nikt się nie pojawi jak w bajce i jej nie uratuje. Podejrzewała, że jej przeżycie zależy od niej samej. Podejrzewała wiele spraw, którymi się nie dzieliła z satrapą czy Kekki. Jedną z nich było to, że galera ma kłopoty. Rzeczywiście mocno się kołysała i nabierała o wiele więcej wody, niż powinna. Niewątpliwie Rzeka Deszczowa dała się we znaki smołowanym spoinom, a może nawet drewnianemu poszyciu. Po wypłynięciu z rzeki kapitan skierował się na północ, w stronę Krainy Miedzi. Galera płynęła przy brzegu; gdyby się rozpadła, mieliby przynajmniej szansę dotarcia na plażę. Słodka oceniała, że kapitan zdąża do domu, licząc, że dotrze tam nieuszkodzonym statkiem i z nienaruszonym niespodziewanym ładunkiem.

– Wody – wychrypiała Kekki.

Rzadko się teraz odzywała. W ogóle już nie siadała. Słodka w miarę możliwości dbała o jej czystość i ze znużeniem czekała na jej śmierć. Usta Towarzyszki okalały rany, które pękały i krwawiły, gdy tylko Słodka przytykała do nich kubek. Kekki udało się przełknąć. Słodka wytarła delikatnie różowawą wodę, która spływała z kącików jej ust. Towarzyszka wypiła zbyt dużo wody, by przeżyć, lecz nie dość dużo, by ją to szybko zabiło. Jej wnętrzności były zapewne tak owrzodzone, jak usta. Na myśl o tym Słodkiej cierpła skóra.

Mimo bólu i osłabienia Towarzyszka dotrzymała słowa. Słodka utrzymała wszystkich przy życiu i doprowadziła do ich uratowania, a teraz Kekki robiła co mogła, by nauczyć Słodką, jak ma przeżyć. Niewiele mogła mówić, ale przypominała dziewczynie o swojej wcześniejszej radzie szturchnięciami i cichymi jękami. Dzięki niektórym jej wskazówkom życie po prostu stawało się znośne. Słodka zawsze powinna odpowiadać na narzekania satrapy albo ukazując jakiś ich pozytywny aspekt, albo prawiąc satrapie komplementy, jaki jest dzielny, mądry i silny, skoro wytrzymuje coś takiego. Początkowo takie słowa niemal stawały Słodkiej w gardle, ale naprawdę sprawiały, że młodzieniec przestawał jęczeć. Jeśli musi z nim przebywać, to lepiej niech satrapa będzie w dobrym nastroju. Słodka bardzo lubiła te kilka godzin po wieczornym posiłku, kiedy wypalone z kapitanem zioła sprawiały, że odprężał się i podrzemywał.

Inne rzeczy, których dowiedziała się od Kekki, były bardziej wartościowe. Kiedy za pierwszym razem Słodka poszła opróżnić ich wiadro z odchodami, marynarze gwizdali szyderczo i kłapali na nią zębami. Kiedy wracała, jeden z mężczyzn zastąpił jej drogę. Słodka spuściła wzrok i spróbowała go obejść, ale szeroko uśmiechnięty marynarz przesunął się. Serce podeszło jej do gardła. Spróbowała go obejść jeszcze raz. Tym razem ją przepuścił, ale kiedy go mijała, chwycił ją za pierś i mocno ścisnął.

Słodka krzyknęła z bólu i przestrachu. Marynarz roześmiał się i szarpnięciem przyciągnął ją ku sobie, ściskając tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Wolną rękę wsunął jej od góry pod bluzkę i chwycił za drugą pierś. Zgrubiałe palce szorstko pieściły nagą skórę Słodkiej. Była tak wstrząśnięta, że znieruchomiała i zaniemówiła. Mężczyzna napierał ciałem na jej pośladki. Obserwowali go inni z roziskrzonym wzrokiem i znaczącymi uśmiechami. Kiedy sięgnął w dół, by unieść spódnicę Słodkiej, dziewczyna nagle odzyskała władzę nad mięśniami. Wciąż trzymała ciężkie drewniane wiadro. Odwróciła się, zamachnęła nim i uderzyła napastnika w ramię. Resztki zawartości wiadra opryskały mu twarz. Mężczyzna ryknął z obrzydzenia i mimo zachęcających wrzasków towarzyszy puścił dziewczynę. Słodka odskoczyła, rzuciła się w stronę płóciennego schronienia i wpadła do środka.

Satrapy nie było. Jadł posiłek z kapitanem. Śmiertelnie przerażona Słodka skuliła się na podłodze obok śpiącej Kekki. Każdy odgłos kroków mógł oznaczać, że idzie po nią ten marynarz. Słodka tak się trzęsła, że aż dzwoniła zębami. Kiedy Kekki się obudziła i zobaczyła Słodką drżącą w kącie i ściskającą kubek na wodę jako jedyną broń, wydobyła z niej całą historię zajścia. Wysłuchała z powagą przerywanej relacji, a potem pokręciła głową.

– To źle… dla nas wszystkich. Powinni się bać… dotknąć cię… bez pozwolenia Cosga. Ale się nie boją. – Mówiła krótkimi zdaniami, oszczędzając usta i gardło. Przerwała, zastanawiając się nad czymś, a potem zaczerpnęła tchu, zbierając siły. – Nie mogą cię zgwałcić. Jeśli to zrobią… a Cosgo nie zaprotestuje… stracą cały szacunek… dla nas wszystkich. Nic nie mów Cosgowi. Wykorzystałby to… do wymuszenia na tobie posłuszeństwa. Do grożenia ci. – Odetchnęła, wyraźnie cierpiąc ból. – Albo żeby cię im oddać… żeby kupić ich przychylność. Jak Serillę. – Znów odetchnęła. – Musimy cię chronić… by ochronić nas wszystkich. – Kekki pomacała niemrawo wokół siebie i wzięła do ręki jedną ze szmatek, którymi Słodka ocierała jej krew z ust. – Proszę. Noś to… między nogami. Zawsze. Jeśli dotknie cię jakiś mężczyzna, mów „Fa-czedżi-kol”. To znaczy „Krwawię”. Przestanie… kiedy tak powiesz… albo kiedy to zobaczy.

Kekki poprosiła gestem o wodę. Kiedy się napiła, westchnęła i znów zebrała siły, by mówić dalej.

– Mężczyźni z Krainy Miedzi boją się krwawienia u kobiety. Mówią… – Kekki odetchnęła i z trudem się uśmiechnęła, ukazując różowe zęby -…że kobiece części się wtedy gniewają. Mogą zabić męską część.

Słodka była zdumiona, że ktoś może wierzyć w coś takiego. Spojrzała na poplamioną krwią szmatkę, którą trzymała.

– To głupie.

Kekki westchnęła.

– Ciesz się, że są głupi. Oszczędzaj te słowa. Oni wiedzą, że nie można krwawić cały czas. – Spoważniała. – Jeśli nie przestanie… nie walcz z nim. Tylko bardziej cię skrzywdzi. – Nabrała tchu. – Będą cię krzywdzić… aż przestaniesz walczyć. Żeby cię nauczyć, gdzie jest miejsce kobiety.

Ta rozmowa odbyła się przed kilkoma dniami. Wtedy Kekki po raz ostatni wypowiedziała do Słodkiej więcej niż kilka słów. Towarzyszka słabła z każdym dniem, a brzydki zapach wydobywający się z jej ran stawał się coraz mocniejszy. Nie zostało jej dużo życia. Ze względu na Kekki Słodka miała nadzieję, że śmierć nadejdzie wkrótce, ale ze względu na siebie bała się tego. Po śmierci Kekki straci jedyną sojuszniczkę.

Słodka była zmęczona życiem w strachu, ale nie miała wielkiego wyboru. Każdą decyzję podejmowała ze strachem. Jej życie obracało się wokół strachu. Nie wychodziła już z pomieszczenia, chyba że nakazywał jej to Cosgo. Wtedy szybko wychodziła, szybko wracała i usiłowała nie patrzeć nikomu w oczy. Marynarze nadal gwizdali i kłapali zębami, ale nie napastowali jej, kiedy opróżniała wiadro z odchodami.

– Jesteś głupia czy po prostu leniwa? – zapytał Cosgo podniesionym głosem.

Słodka spojrzała na niego, zaskoczona. Myślami była bardzo daleko.

– Przepraszam – powiedziała, usiłując nadać głosowi szczere brzmienie.

– Powiedziałem, że się nudzę. Nawet jedzenie nie jest interesujące. Nie ma wina. Nie ma nic do palenia, chyba że przy stole z kapitanem. Umiesz czytać? – Kiedy, zdumiona, skinęła głową, rozkazał: – Idź i sprawdź, czy kapitan ma jakieś książki. Mogłabyś mi poczytać.

Zaschło jej w ustach.

– Nie umiem czytać w języku Krainy Miedzi.

– Jesteś tak głupia, że aż brak mi słów. Ja umiem. Idź i pożycz dla mnie jakąś książkę.

Starała się, by w jej głosie nie zabrzmiał strach.

– Ale ja nie mówię w języku Krainy Miedzi. Jak mam poprosić o książkę?

Satrapa prychnął z niesmakiem.

– Jak rodzice mogą pozwalać swoim dzieciom rosnąć w takiej ignorancji? Czy Miasto Wolnego Handlu nie graniczy z Krainą Miedzi? Można by pomyśleć, że uczycie się języka swoich sąsiadów. Jakież to prowincjonalne. Nic dziwnego, że Miasto Wolnego Handlu nie może się z nimi dogadać. – Westchnął ciężko z miną skrzywdzonego człowieka. – Cóż, nie mogę przynieść jej sobie sam z tak obłażącą skórą. Potrafisz zapamiętać kilka słów? Zastukaj do jego drzwi, uklęknij i się ukorz przed nim, a potem powiedz „Lani-ra-ke-dże-loj-en”.

Wyrzucił z siebie te sylaby jednym tchem. Słodka nie umiała nawet odróżnić, gdzie się kończyło jedno słowo, a zaczynało drugie.

– La-ni-ra-ke-en – spróbowała.

– Nie, głupia. La-ni-ra-ke-dże-loj-en. O, i dodaj na końcu „rekal”, żeby nie pomyślał, że jesteś niegrzeczna. Pośpiesz się, zanim zapomnisz.

Spojrzała na niego. Jeśli zacznie prosić, żeby jej nie wysyłał, pozna, że się boi, i zapyta, dlaczego. Nie da mu do ręki tej broni. Zebrała się na odwagę. Może marynarze dadzą jej spokój, jeśli wyraźnie będzie szła do kajuty kapitana. W drodze powrotnej będzie niosła książkę. Być może to ją ochroni; nie będą chcieli uszkodzić własności kapitana. Wychodząc z pomieszczenia, mruczała pod nosem sylaby jak zaklęcie.

Musiała przejść przez całą długość galery pomiędzy i nad ławkami wioślarzy. Gwizdy i stukanie zębami przerażały ją; wiedziała, że jej przestraszona mina tylko zachęca marynarzy do szyderstw. Zmusiła się do powtarzania sylab. Dotarła do drzwi kapitańskiej kajuty nie zaczepiana przez nikogo i zastukała z nadzieją, że nie zrobiła tego zbyt głośno.

Odezwał się zniecierpliwiony męski głos. Modląc się, by było to wezwanie do wejścia, Słodka otworzyła drzwi i nieśmiało zajrzała do środka. Kapitan leżał rozciągnięty na koi; podparł się na łokciu, by spojrzeć na nią z gniewem.

– La-ni-ra-ke-dże-loj-en! – wybełkotała. A potem, przypomniawszy sobie pozostałe instrukcje satrapy, padła na kolana i nisko pochyliła głowę. – Re-kal – dodała poniewczasie.

Kapitan coś powiedział. Ośmieliła się podnieść na niego wzrok. Nie poruszył się. Patrzył na nią i po chwili powtórzył głośniej te same słowa. Słodka popatrzyła na podłogę i pokręciła głową, modląc się, by uznał to za znak, że nie rozumie. Kapitan wstał i Słodka napięła mięśnie. Zerknęła na niego. Pokazał na drzwi. Słodka rzuciła się do nich tyłem na czworakach, wstała, znów się nisko ukłoniła i zamknęła drzwi.

W chwili, kiedy się znalazła na zewnątrz kajuty, znów rozległy się gwizdy i stukanie zębami. Drugi koniec statku wydawał się niemożliwie odległy. Nigdy nie dotrze tam cała i zdrowa. Objąwszy się ciasno rękami, Słodka pobiegła. Dotarła już niemal do końca ławek wioślarzy, kiedy ktoś chwycił ją za kostkę. Upadła ciężko, uderzając czołem, łokciami i kolanami o szorstkie deski. Przez chwilę była oszołomiona. Przetoczyła się na plecy i spojrzała w górę na stojącego nad nią roześmianego młodzieńca. Był przystojny, wysoki i miał jasne włosy jak jej ojciec, szczere błękitne oczy i szeroki uśmiech. Przechylił głowę i coś powiedział. Czy było to pytanie?

– Nic mi nie jest – odpowiedziała.

Młodzieniec uśmiechnął się. Słodka poczuła taką ulgę, że niemal odwzajemniła mu uśmiech. Następnie mężczyzna sięgnął w dół i odgarnął przód spódnicy Słodkiej, ukląkł na jedno kolano i zaczął rozpinać pas.

– Nie! – wrzasnęła. Usiłowała umknąć, ale mężczyzna chwycił ją za kostkę i od niechcenia szarpnął do tyłu. Inni marynarze wstawali, by mieć lepszy widok. Kiedy obnażył się przed Słodką, nagle przypomniały jej się słowa Kekki.

– Fa-czedżi kol! – zawołała. – Fa-czedżi kol!

Mężczyzna zrobił zaskoczoną minę. Słodka odgarnęła włosy z twarzy. Napastnik cofnął się nagle z okrzykiem przerażenia i niesmaku. Nie przejęła się tym. Fortel zadziałał. Szarpnęła się w tył, z trudem wstała, rzuciła się ostatnie kilka kroków biegiem, wpadła przez klapę wejściową do środka i upadła na podłogę. Oddychała spazmatycznie i szlochała. Piekły ją łokcie. Strząsnęła mruganiem coś wilgotnego z oka, a potem je wytarła. Krew. Upadek znów otworzył jej bliznę.

Satrapa nie podniósł nawet głowy z poduszki.

– Gdzie moja książka? – zapytał.

– On chyba nie ma książek – wydyszała Słodka. Spokojne słowa. Spokojny głos. Nie można mu dać poznać, jak bardzo jest przerażona. – Powiedziałam słowa, których mnie nauczyłeś. Pokazał mi tylko drzwi.

– Jakież to denerwujące. Obawiam się, że umrę na tym statku z nudów. Chodź i wymasuj mi stopy. Może się zdrzemnę. Nie ma tu nic innego do roboty.

Nie mam wyboru, pomyślała Słodka. Serce wciąż waliło jej w piersi, a w ustach tak jej zaschło, że ledwie mogła przez nie oddychać. Nie mam wyboru oprócz bolesnej śmierci. Łokcie i kolana ją piekły; zdarła z nich skórę. Wyjęła sobie drzazgę z dłoni, a potem usiadła u stóp satrapy. Zerknął na nią i gwałtownym ruchem odsunął stopy.

– Co z tobą? Co to jest?

Patrzył na jej czoło.

– Upadłam. Znowu otworzyło mi się skaleczenie – odpowiedziała po prostu.

Dotknęła go ostrożnie dłonią. Palce miała lepkie od krwi i gęstej, białej ropy. Patrzyła na to ze zgrozą. Wzięła do ręki jedną ze szmatek Kekki i delikatnie wytarła czoło. Nie bardzo bolało, ale szmatka nasiąkła wydzieliną. Patrząc na nią, Słodka zaczęła drżeć. Co to jest, co to znaczy?

Nie było lusterka. Do tej pory unikała dotykania blizny na czole. Nie chciała sobie przypominać, że tam jest. Teraz powiodła po niej palcami. Bolało, ale nie tak bardzo, jak powinno, sądząc po krwi i ropie. Słodka zmusiła się do zbadania blizny. Miała długość jej palca wskazującego i nabrzmiała niczym gruby powróz szerokości dwóch palców. Słodka wyczuwała na niej guzy i chrząstki jak na końcu kości kurczęcia. Przebiegł ją dreszcz i zebrało jej się na wymioty. Uniosła twarz ku satrapie.

– Jak to wygląda? – zapytała cicho.

Chyba jej nie usłyszał.

– Nie dotykaj mnie. Idź się oczyść i przewiąż to czymś. Fuj! Nie mogę na to patrzeć. Odejdź.

Odwróciła się i przyłożyła szmatkę do czoła. Tkanina zrobiła się ciężka i wilgotna. Po nadgarstku pociekł Słodkiej aż do łokcia różowy płyn. Usiadła obok Kekki, szukając jakiegokolwiek towarzystwa. Była zbyt przestraszona, by nawet płakać.

– A jeśli ja od tego umieram? – jęknęła.

Kekki nie odpowiedziała. Słodka spojrzała na nią, a potem przyjrzała się jej uważniej.

Towarzyszka nie żyła.

Na pokładzie któryś z marynarzy zawołał coś z podnieceniem. Inni podjęli okrzyk. Satrapa usiadł raptownie na posłaniu.

– Statek! Zatrzymują statek! Może teraz będzie porządne jedzenie i wino. Słodka, przynieś mi… och, co ci znowu dolega? – Spojrzał na nią ze złością, a potem powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem do zwłok Kekki. Westchnął. – Jest martwa, tak? – Pokręcił ze smutkiem głową. – Co za niedogodność.


* * *

Serilla kazała sobie przynieść drugie śniadanie do biblioteki. Czekała na nie z niecierpliwością niemającą nic wspólnego z głodem. Wytatuowana służąca, która postawiła przed nią jedzenie, poruszała się z odmierzoną uprzejmością, grającą Serilli na nerwach.

– Zostaw – powiedziała niemal ostrym tonem, gdy kobieta zaczęła jej nalewać herbatę. – Sama zrobię resztę. Możesz odejść. Pamiętaj, proszę, żeby nikt mi nie przeszkadzał.

– Tak, pani.

Służąca skinęła głową ze stoickim spokojem i się wycofała.

Serilla zmusiła się, by spokojnie siedzieć przy stole, dopóki nie usłyszała, że kobieta zamknęła za sobą drzwi. Wtedy szybko wstała, przeszła na palcach przez pokój i delikatnie je zaryglowała. Zaciągnęła zasłony i sprawdziła, czy zachodzą na siebie. Kiedy już nabrała pewności, że nikt nie może wejść do pokoju ani jej szpiegować, wróciła do stołu. Nie zwracając uwagi na jedzenie, wzięła serwetkę i potrząsnęła nią z nadzieją.

Nic nie wypadło.

Serilla bardzo się rozczarowała. Ostatnim razem notatka była dyskretnie złożona z serwetką. Nie miała pojęcia, jak Chciwus tego dokonał, ale miała nadzieję, że znów się z nią skontaktuje. Odpowiedziała na jego propozycję własną notatką, pozostawioną zgodnie z jego sugestią pod doniczką w nieużywanym ogrodzie ziołowym za domem. Kiedy później sprawdziła, notatka zniknęła. Powinien już odpowiedzieć.

Chyba że to była jakaś próba, wymyślona przez Roeda. Roed podejrzewał wszystko i wszystkich. Odkrył potęgę okrucieństwa, która szybko go demoralizowała. Nie potrafił dotrzymać tajemnicy, a oskarżał wszystkich dookoła, że stanowią źródło plotek dręczących i terroryzujących Miasto Wolnego Handlu. Przechwalał się przed Serillą tym, co spotkało ludzi występujących przeciwko niemu, chociaż nigdy się nie przyznał do bezpośredniego w tym udziału.

– Wiliniarz mocno oberwał za swoją bezczelność. Sprawiedliwości stało się zadość.

Może chciał ją w ten sposób przywiązać do siebie. Uzyskał przeciwny efekt. Wzbudzało to u Serilli taką odrazę, że była gotowa zaryzykować wszystko, byle tylko się od niego uwolnić.

Kiedy pojawiła się ta pierwsza notatka od Chciwusa z propozycją sojuszu, Serilla była wstrząśnięta jego zuchwalstwem. Karteczka wysunęła jej się na kolana z serwetki podczas kolacji z przewodniczącymi Rady Miasta Wolnego Handlu, lecz jeśli to któryś z nich dostarczył notatkę, Serilla tego nie zauważyła. Zrobiło to zapewne któreś ze służących. Służący dawali się łatwo przekupić.

Zadręczała się ewentualną odpowiedzią. Podjęcie decyzji zajęło jej cały dzień, a kiedy w końcu schowała swoją notkę w wyznaczonym miejscu, nie miała pewności, czy nie jest już za późno. Wiedziała, że jej liścik został odebrany. Dlaczego nie było odpowiedzi?

Czy była zbyt ostrożna w swoich sformułowaniach? Chciwus ostrożny nie był. Układ, który bez ogródek proponował, tak ją oszołomił, że przez resztę wieczoru ledwie udawało jej się prowadzić rozmowę. Chciwus najpierw oświadczał, że jest lojalny wobec niej i reprezentowanego przez nią satrapy. Następnie oskarżał tych, którzy już tak lojalni nie są. Bez owijania w bawełnę ujawniał, że „zdradzieccy Nowi Kupcy” zamierzają porwać satrapę z domu Davada i że nawet otrzymali wsparcie od wielmożów w Jamaillii i opłacanych przez nich najemników z Krainy Miedzi. Lecz ich plan nie wypalił. Mieszkańcy Krainy Miedzi, którzy zaatakowali Miasto Wolnego Handlu, zdradzili sojusz dla łatwego łupu, a popierający ich jamailliańscy wielmoże sami uwikłali się w niepokoje społeczne.

Jacyś zdradzieccy głupcy twierdzili, że jamailliańscy spiskowcy zbiorą sobie do pomocy flotę, która zapewni im kontrolę nad Miastem Wolnego Handlu. Chciwus nie bardzo w to wierzył. Tradycjonaliści w stolicy byli silniejsi, niż sądzili spiskowcy. Dzięki interwencji Serilli spisek nie powiódł się ani w Mieście Wolnego Handlu, ani w Jamaillii. Wszyscy słyszeli, jak zuchwale porwała satrapę. Plotki głosiły, że jest on teraz bezpieczny pod opieką rodziny Vestritów.

W pięknie napisanym i ostrożnie sformułowanym liście Chciwus następnie deklarował, że wraz z innymi uczciwymi Nowymi Kupcami pragnie oczyścić swoje imię i uratować inwestycje w Mieście Wolnego Handlu. Śmiałe oświadczenie Serilli, że Davad Nowel nie zdradził satrapii Jamaillii, dodało im otuchy. Prosta logika wykazywała, że jeśli Davad był niewinny, to równie niewinni są jego byli partnerzy handlowi. Tym uczciwym, lecz błędnie ocenionym Nowym Kupcom bardzo zależy na wynegocjowaniu pokoju z Pierwszymi Kupcami oraz ogłoszeniu ich lojalności wobec satrapii.

Wtedy wyjaśnił warunki umowy. „Lojalistyczni” Nowi Kupcy chcieli, by Serilla wstawiła się za nimi u Rady Kupców, lecz najpierw powinna pozbyć się „tego w gorącej wodzie kąpanego i splamionego krwią” Roeda Caerna. Dopiero wtedy będą z nią pertraktować. W zamian za tę ofiarę Chciwus oraz inni lojalni Nowi Kupcy dostarczą jej listę tych Nowych Kupców, którzy spiskowali przeciwko satrapie. Lista miała zawierać nazwiska wysoko postawionych jamailliańskich spiskowców oraz związanych z nimi panów z Krainy Miedzi. Niezbyt subtelnie wspominał, że taka lista zachowywana w tajemnicy jest warta mnóstwo pieniędzy. Kobieta dysponująca takimi informacjami mogłaby wieść dostatnie i niezależne życie do końca swoich dni, bez względu na to, czy postanowiłaby zostać w Mieście Wolnego Handlu, czy wrócić do Jamaillii.

Ktoś bardzo dobrze poinformował Chciwusa na jej temat.

Kiedy w końcu odpowiedziała na ten list, zrobiła to z rezerwą. Nie wymieniła ani imienia Chciwusa, ani nie podpisała się własnym. Na zwykłej kartce papieru stwierdzała zwięźle, że jego propozycja jest interesująca i kusząca. Dała do zrozumienia, że wśród jej „obecnych sprzymierzeńców” są inne osoby, które także chętnie przystąpiłyby do takich negocjacji. Czy Chciwus zechciałby ustalić czas i miejsce spotkania?

Pisząc tę notkę, Serilla zmusiła się do chłodnego myślenia. W takiej polityce nie było prawdy i bardzo mało etyki. Były tylko stanowiska i pozy. Nauczył ją tego stary satrapa. Teraz starała się zastosować jego jasność widzenia do tej sytuacji. Chciwus był zamieszany w spisek mający na celu uprowadzenie satrapy. Zdradziła go gruntowna wiedza na ten temat. Lecz sytuacja się zmieniła i teraz chciał zmienić sprzymierzeńców. Serilla chciała mu pomóc w miarę swoich możliwości. Mogło to tylko przynieść jej korzyść, szczególnie, że sama robiła to samo. Zamierzała wykorzystać współpracę Chciwusa do uzyskania wiarygodności w oczach Roniki Vestrit i podobnie jak ona myślących członków Rady Miasta Wolnego Handlu. Żałowała teraz, że Roniki nie ma w domu, ale nie żałowała, że ją ostrzegła. Ucieczka kobiety pokrzyżowała plany Roeda, co pozwoliło Serilli odzyskać tę odrobinę odwagi potrzebną do odzyskania panowania nad własnym życiem. W odpowiedniej chwili będzie mogła uświadomić Ronice, kto jej pomógł. Uśmiechnęła się ponuro. Jeśli zechce, może być taka jak Chciwus i, jak on, tak przedstawiać swoje czyny, by pokazać się w lepszym świetle.

Przydałaby się jej teraz ta Kupcowa. Trudno było rozplątywać splątane nici oskarżeń i podejrzeń. Tyle opierało się na tym, co widział lub podejrzewał Chciwus. Ronika miała dar porządkowania takich spraw.

A także dar zmuszania Serilli do myślenia. Ciągle wracały do niej słowa Roniki. Mogła dać się ukształtować swojej przeszłości, a nie dać się jej uwięzić. Kiedyś zastanawiała się nad tymi słowami jedynie w kontekście gwałtu. Teraz odchyliła się na oparcie krzesła i otworzyła się na szerszą interpretację. Towarzyszka satrapy. Czy to musi określać jej przyszłość? A może uda jej się zostać niezależną kobietą z Miasta Wolnego Handlu?


* * *

– Nie chcę cię popędzać – powiedział przepraszającym tonem Grag, wchodząc do gościnnego pokoju Brasa z naręczem ubrań i zamykając nogą drzwi. – Ale pozostali już czekają. Niektórzy od wczesnego rana. Im dłużej czekają, tym bardziej się niecierpliwią. Tu są suche ubrania. Niektóre powinny na ciebie pasować. Twoje ubrania pasowały na mnie, kiedy występowałem na balu jako Kupiec z Deszczowych Ostępów. – Zapewne zobaczył, że Bras się skrzywił, bo natychmiast dodał: – Przepraszam. Nigdy ci tego nie powiedziałem. Przepraszam za to, co się stało z powozem, i za to, że Słodka odniosła obrażenia.

– Tak. No cóż. Teraz to dla niej chyba niewielka różnica. – Bras usłyszał, jak ostro zabrzmiały jego słowa. – Przepraszam. Nie mogę… nie mogę o tym mówić.

Usiłował się zainteresować ubraniami. Wybrał koszulę z długimi rękawami. Nie było rękawiczek; będzie musiał włożyć swoje wilgotne. I swoją wilgotną zasłonę. Nie miało to znaczenia; tak naprawdę nic nie miało znaczenia.

– Obawiam się, że będziesz musiał o tym mówić. – W głosie Graga brzmiał szczery żal. – To wszystko zawdzięczasz swojemu powiązaniu ze Słodką. W mieście krążą pogłoski, że albo uprowadziła satrapę z miejsca, w którym przetrzymywali go Kupcy z Deszczowych Ostępów, albo że pomogła mu w ucieczce. Roed Caern rozgłasza plotkę, że prawdopodobnie przekazała go mieszkańcom Krainy Miedzi, bo sama do nich należy, i…

– Zamknij się! – zawołał Bras i głęboko odetchnął. – Chwileczkę – poprosił zduszonym głosem. Mimo zasłony odwrócił się plecami do Graga. Schylił głowę i zacisnął pięści, usiłując opanować łzy i ucisk w gardle.

– Przepraszam – powtórzył Grag.

Bras westchnął.

– Nie. To ja powinienem przeprosić. Nie wiesz, nie możesz wiedzieć wszystkiego, przez co przeszedłem. Jestem zaskoczony, że w ogóle cokolwiek słyszałeś. Posłuchaj. Słodka nie żyje, satrapa nie żyje. – Zaśmiał się gorzko. – Ja powinienem nie żyć. Czuję, że nie żyję. Ale… nie. Posłuchaj. Słodka weszła do zasypanego miasta z mojego powodu. Znajdowała się tam smoczyca. Smoczyca była… między życiami. W trumnie albo takim jakimś kokonie… nie wiem, jak to nazwać. Smoczyca mnie dręczyła, wdzierała się do moich snów, przekręcała myśli. Słodka o tym wiedziała. Chciała położyć temu kres.

– Smoczyca?

Pytanie Graga dotyczyło i stwora, i zdrowia psychicznego Brasa.

– Wiem, że to szalona opowieść! Nie zadawaj mi pytań i nie rób sceptycznej miny. Po prostu słuchaj. – Szybko opowiedział o tym, co się zdarzyło owego dnia. Pod koniec opowieści uniósł wzrok, by zmierzyć się z pełnym niedowierzania spojrzeniem Graga. – Jeśli mi nie wierzysz, zapytaj „Pojętnego”. Statek też widział smoczycę. Ona… go zmieniła. Od tego czasu jest ponury, stale domaga się pochwał i bliskości kapitana. Niepokoimy się o niego. Nie widziałem już potem Słodkiej – ciągnął Bras cichszym głosem. – Oni nie żyją, Gragu. Nie było żadnego spisku w celu uprowadzenia satrapy z Trehaug. Tylko dziewczyna, starająca się przeżyć trzęsienie ziemi. Nie udało się jej. Dwa razy przeszukaliśmy rzekę na całej długości. Nie było po nich śladu. Rzeka przeżarła łódkę, a oni zginęli w wodzie. To straszna śmierć.

– Na oddech Sa. – Grag zadrżał. – Masz rację, Brasie, nie wiedziałem. W Mieście Wolnego Handlu krążą jedynie sprzeczne pogłoski. Słyszeliśmy, że satrapa zaginął albo zginął podczas trzęsienia ziemi. Potem powstała plotka, że wykradli go Vestritowie z zamiarem sprzedania mieszkańcom Krainy Miedzi albo wydania Nowym Kupcom, by go zabili. Ronika Vestrit ukrywa się u nas. Caern rozpuścił wiadomość, że trzeba ją schwytać i zatrzymać. Kiedy indziej namawialibyśmy ją, żeby się udała do Rady i zażądała wysłuchania jej racji. Ostatnio jednak były przypadki odwetu na ludziach, których Roed Caern oskarżył o zdradę. Nie wiem, dlaczego Towarzyszka tak mu ufa. Ta sprawa dzieli Radę Miasta Wolnego Handlu, bo jedni mówią, że musimy jej słuchać jako przedstawicielki satrapy, podczas gdy mój ojciec i ja uważamy, że nadeszła pora, by miasto rządziło się samo.

Zaczerpnął tchu. Delikatnie, jakby się bojąc, że jego słowa jeszcze bardziej zranią Brasa, Grag dodał:

– Roed twierdzi, że Vestritowie spiskowali z mieszkańcami Krainy Miedzi. Mówi, że może ich żywostatku wcale nie zajęli piraci, i sugeruje, że do „spisku” należał Kaj Kotwica i że może popłynął „Vivacią” w górę Rzeki Deszczowej po satrapę i Słodką. Zbyt wielu z nas wie, że to kłamstwo, więc zmienił ton i powiedział, że to nie musiał być żywostatek, że może był to statek z Krainy Miedzi.

– Roed jest głupcem – wtrącił Bras. – Nie wie, o czym mówi. Wiele statków próbowało wpłynąć do Rzeki Deszczowej. Rzeka je niszczy. Stosują wszystkie sztuczki, o których wiemy, że nie są skuteczne: powlekają kadłuby tłuszczem albo smołą. Jeden statek był nawet obłożony płytkami z wypalonej gliny. – Bras pokręcił głową, wprawiając zasłonę w ruch. – Wszystkie butwieją, jedne szybko, inne powoli. Poza tym od kiedy się to wszystko zaczęło, ujście Rzeki Deszczowej patrolują żywostatki. Ktoś by ich zauważył. Grag się skrzywił.

– Masz do waszych patroli większe zaufanie niż ja. Statki z Krainy Miedzi wciąż atakują. Wyganiamy je z zatoki, ale zaraz pojawia się następna ich fala. Jestem zaskoczony, że przedarliście się przez nie z taką łatwością.

Bras wzruszył ramionami.

– Pewnie masz rację. Kiedy „Pojętny” wypłynął z ujścia rzeki, w okolicy nie było żadnych innych żywostatków. Po drodze zauważyliśmy jednak kilka jednostek z Krainy Miedzi. Większość omijała nas szerokim łukiem; dzięki waszej „Ofelii” żywostatki cieszą się teraz pewną reputacją. Zeszłego wieczoru jeden z takich statków wydawał się nami zainteresowany, ale „Pojętny” szybko zostawił go za rufą.

Zapadła chwila milczenia. Bras odwrócił się plecami do Graga i zdjął mokrą koszulę. Kiedy wkładał suchą, Grag powiedział:

– Tyle się dzieje, że nie potrafię ogarnąć wszystkiego. Smoczyca? Jakoś łatwiej mi uwierzyć w nią, niż w to, że Słodka nie żyje. Kiedy myślę o niej, widzę ją tak, jak wyglądała tamtego wieczoru w twoich ramionach na parkiecie.

Bras zamknął oczy. Z maleńkiej łódki mknącej z prądem rzeki patrzyła na niego uniesiona blada twarzyczka.

– Zazdroszczę ci tego – powiedział cicho.


* * *

– Ty jesteś Kupcową Vestritów. Ty decydujesz w imieniu rodziny. Jeśli nie chcesz brać w tym udziału, zrozumiem. Ale ja tutaj zostaję. – Ronika odetchnęła. – Jestem tu tylko jako ja sama. Wiedz jednak, Keffrio, że jeśli postanowisz się udać do Rady Miasta Wolnego Handlu, będę tam przy tobie. To ty będziesz musiała przedstawić nasze stanowisko. Rada Miasta Wolnego Handlu nie chciała pozwolić mi się wypowiedzieć w sprawie śmierci Davada. Z pewnością odmówią mi prawa głosu w tej sprawie. Mimo to będę stała przy tobie, kiedy będziesz mówić. I przyjmę tego konsekwencje.

– A co ja mam powiedzieć? – zapytała ze znużeniem Keffria. – Jeśli powiem, że nie wiem, co się stało ze Słodką, nie mówiąc już o satrapie, zabrzmi to jak kłamstwo.

– Masz alternatywę. Możecie z Seldenem uciec z Miasta Wolnego Handlu. Przez jakiś czas może mielibyście spokój w Glebiszy. Chyba żeby ktoś postanowił zdobyć sobie przychylność Serilli i Caerna i was tam wytropił.

Keffria wsparła czoło na dłoniach. Nie zważając na to, jakie wrażenie może to wywrzeć na innych, oparła łokcie na stole.

– Miasto Wolnego Handlu takie nie jest. Nie dojdzie do tego.

Czekała, żeby ktoś się z nią zgodził, ale nikt się nie odezwał.

Uniosła głowę i spojrzała na otaczające ją poważne twarze.

Zbyt wiele działo się zbyt szybko. Dali jej czas na kąpiel, po której ubrała się w czystą suknię jednej z kobiet Tenirów. Zjadła w swoim pokoju prosty posiłek, a potem została wezwana na dół na to zebranie. Niewiele czasu spędziła z matką.

– Słodka nie żyje – powiedziała jej, kiedy uściskały się na powitanie.

Ronika zesztywniała w ramionach Keffrii i zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, Keffria ujrzała w nich ból spowodowany śmiercią krnąbrnej wnuczki. Lśnił w nich niczym lód, zimny i niezmienny, zbyt twardy na łzy. Przez chwilę kobiety dzieliły smutek; o dziwo, zasklepił on w dużej mierze dzielącą je przepaść.

Keffria chciała się gdzieś skulić i przeczekać ten niezrozumiały ból, ale jej matka upierała się, by żyć dalej. Dla niej oznaczało to także walkę, walkę o Miasto Wolnego Handlu i przyszłość Seldena. Ronika poszła z nią do jej pokoju i pomogła się przebrać w suche rzeczy. Przy okazji mówiła pośpiesznie o sytuacji w Mieście Wolnego Handlu, o tym, że załamała się zdolność Rady Kupców do rządzenia. Roed Caem oraz garstka innych młodych Kupców terroryzuje rodziny, które nie zgadzają się z jego pomysłami. Istnieje potrzeba stworzenia nowej instytucji rządzącej Miastem Wolnego Handlu, instytucji obejmującej wszystkich jego mieszkańców. Wykład o polityce był ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili chciała czy potrzebowała Keffria. Kiwała z otępieniem głową, dopóki Ronika nie odeszła, by się naradzić z Yani Khuprus. Keffria miała chwilę spokoju i samotności, a potem z Seldenem u boku zeszła do wielkiej sali w dworze Tenirów, gdzie zgromadziło się bardzo mieszane towarzystwo.

Przy ogromnym stole Narii Teniry zasiedli dziwni partnerzy. Kilka krzeseł zajęła rodzina Tenirów. Obok nich siedzieli w rzędzie przedstawiciele co najmniej sześciu rodzin kupieckich. Keffria rozpoznała Łakomego i Rischa. Innych nie znała z nazwiska; jej znużony umysł nie poradził sobie z ich przedstawianiem. Na następnych krzesłach siedziały dwie kobiety i mężczyzna z wytatuowanymi twarzami, a obok nich cztery osoby, sądząc po ubraniach, reprezentujące imigrantów z Trzech Statków. Kolejne krzesła zajmowali Bras i Yani Khuprus, a krąg zamykało troje ostatnich Vestritów. Keffria usiadła po lewej ręce Narii Teniry. Kupcowa nalegała, by Selden też znalazł się przy stole, i napomniała go, by bardzo uważał.

– Tu się rysuje twoja przyszłość, chłopcze. Masz prawo widzieć, jak będzie się rodziła.

Keffria początkowo myślała, że Naria tylko próbuje włączyć chłopca w bieg spraw i zapewnić go, że wciąż się liczy. Od opuszczenia Trehaug Selden zrobił się przylepny i zamknięty w sobie. Wydawał się o wiele młodszym dzieckiem niż chłopiec, który tak szybko zadomowił się w mieście wśród koron drzew. Teraz Keffria się zastanawiała, czy słowa Kupcowej Teniry nie są prorocze. Selden słuchał wszystkiego z rzadkim u niego skupieniem. Kefrria spojrzała na syna.

– Jestem zbyt zmęczona, żeby dalej uciekać – zgodziła się. – Musimy stawić czoło wypadkom.

– Stawić im czoło to za mało – powiedziała Naria. – Musisz rzucić im wyzwanie. Połowa Miasta Wolnego Handlu jest tak zajęta kuleniem się w ruinach, że nie zauważa, ile władzy przejęła Serilla i ten jej lizus Caern. Zrobiliśmy dobry początek w przywracaniu porządku, a potem zaszły pewne wydarzenia. Kupiec Wiliniarz zwołał zebranie. Usłyszeliśmy plotkę, że Serilla układa się z Nowymi Kupcami o zawarcie rozejmu z całkowitym pominięciem Rady Miasta Wolnego Handlu. Potępiła to cała Rada. Caern zaprzeczył w imieniu Serilli. Wtedy zrozumieliśmy, jak stali się sobie bliscy. – Przerwała i odetchnęła. – Później znaleziono Wiliniarza tak pobitego, że przed śmiercią już się nie odezwał. Innemu przewodniczącemu Rady podpalono stodołę. Za każdym razem zostali obwinieni Nowi Kupcy albo niewolnicy, ale po mieście krążą inne, mroczniejsze pogłoski.

– Słyszycie, jak to się odbija na Kupcach z Miasta Wolnego Handlu – odezwała się jedna z niewolnic. – Rodzinom Tatuowanych przydarzają się gorsze rzeczy. Ludzie byli bici tylko dlatego, że wychodzili, by wymienić się na jedzenie albo je kupić. Niektórym rodzinom spalono domy. Wini się nas za każdą zbrodnię w Mieście Wolnego Handlu i nie daje szans na udowodnienie niewinności. Wszyscy znają Caerna i jego zbirów i się ich boją. Rodziny Nowych Kupców, które mają mniej możliwości obrony, są atakowane w domach. Nocą wybuchają pożary, a uciekinierzy, nawet dzieci, wpadają w zasadzki. To tchórzliwy, podstępny sposób prowadzenia wojny. Nie lubimy Nowych Kupców, którzy nas zniewolili, ale nie chcemy być zamieszani w zabijanie dzieci. – Niewolnica spojrzała w oczy Kupcom zgromadzonym przy stole. – Jeśli Miasto Wolnego Handlu wkrótce nie zapanuje nad Caernem i jego zbirami, stracicie wszelkie szanse na sprzymierzenie się z Tatuowanymi. Docierają do nas plotki, że Rada Miasta Wolnego Handlu wspiera Caerna. Że kiedy Pierwsi Kupcy obejmą pełne rządy nad miastem, zostaniemy wypędzeni razem z Nowymi Kupcami i z powrotem staniemy się niewolnikami.

Ronika pokręciła głową.

– Staliśmy się widmowym miastem, rządzonym przez plotki. Ostatnia z nich głosi, że Serilla mianowała Roeda na stanowisko dowódcy nowej Straży Miasta Wolnego Handlu i że zwołał on tajne zebranie z pozostałymi przywódcami Rady Kupców. Na dziś wieczór. Jeśli dojdziemy dzisiaj do zgody, znajdziemy się tam wszyscy i położymy kres takim bzdurom oraz brutalności Caerna. Od kiedy tajne zebrania stanowią część rządów w Mieście Wolnego Handlu?

– Wszystkie poczynania Rady Kupców Miasta Wolnego Handlu zawsze były dla nas tajemnicą – odezwał się rudobrody przedstawiciel rodzin z Trzech Statków.

Keffria spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Zawsze tak było. Sprawy Kupców są dla Kupców – wyjaśniła po prostu.

Jego rumiana twarz zarumieniła się jeszcze bardziej.

– Ale twierdzisz, że sprawą Kupców jest rządzenie całym miastem. To właśnie spycha ludzi z Trzech Statków na margines. – Pokręcił głową. – Jeśli chcecie, żebyśmy stanęli po waszej stronie, to musimy stać obok was. A nie po drugiej stronie muru czy na smyczy.

Patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem. Narastał w niej głęboki niepokój. Miasto Wolnego Handlu, jakie znała, ulega rozpadowi, a ludzie zgromadzeni w tym pomieszczeniu sprawiali wrażenie, jakby chcieli ten proces przyśpieszyć. Czy jej matka i Yani Khuprus oszalały? Czy chcą ocalić Miasto Wolnego Handlu, niszcząc je? Czy poważnie rozważają dzielenie się władzą z rybakami i byłymi niewolnikami?

– Wiem, że moja przyjaciółka Ronika Vestrit podziela twoje uczucia – odezwała się cicho Yani. – Powiedziała mi, że mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu, którzy mają podobne cele, muszą się sprzymierzyć bez względu na pochodzenie. – Przerwała i powiodła zza zasłony wzrokiem po wszystkich siedzących przy stole. – Z całym szacunkiem dla wszystkich obecnych oraz dla zdania drogich przyjaciół, nie wiem, czy to możliwe. Więzi między Kupcami z Miasta Wolnego Handlu i Kupcami z Deszczowych Ostępów są stare i przypieczętowane krwią. – Przerwała i wymownie wzruszyła ramionami. – Jak możemy zaproponować tę lojalność innym? Czy możemy żądać jej w zamian? Czy wasze grupy chcą nawiązać tak silną więź i trwać przy niej tak jak my, nie wiążąc tylko siebie, ale i dzieci oraz dzieci naszych dzieci?

– To zależy. – Keffria nagle sobie przypomniała, że brodacz nazywa się Rzadki Krasnorost. Zerknął na siedzących przy stole niewolników, jakby już to omawiali. – W zamian za naszą lojalność wysunęlibyśmy żądania. Równie dobrze mogę wyłożyć je na stół teraz. Są proste, a wy możecie się na nie zgodzić lub nie. Jeśli się nie zgodzicie, nie ma sensu, żebym tu marnował cały połów.

Keffrii nagle przypomniał się ojciec i jego niechęć do marnowania czasu na owijanie w bawełnę tego, co chciał powiedzieć.

Krasnorost odczekał chwilę, a kiedy nikt się nie sprzeciwił, podjął wątek.

– Ziemia dla wszystkich. Człowiek powinien być właścicielem miejsca, na którym stoi jego dom, i nie mówię o kawałku plaży tuż za zasięgiem przypływu. Ludzie z Trzech Statków to ludzie morza. Nie prosimy o wiele więcej niż dość miejsca na porządny dom, kawałek ziemi, na której mogłyby sobie chodzić kury, rosnąć warzywa i gdzie moglibyśmy naprawiać swoje sieci. Lecz ci, co wolą uprawiać ziemię albo hodować zwierzęta, będą potrzebować więcej.

Wciąż się rozglądał po zebranych, chcąc sprawdzić, z jakim to się spotka przyjęciem, kiedy odezwała się wytatuowana kobieta.

– Żadnego niewolnictwa – powiedziała chropowatym głosem. – Niech Miasto Wolnego Handlu stanie się miejscem, do którego niewolnicy mogą uciekać, a nie w którym będą się bać zwrócenia swoim panom. Żadnego niewolnictwa i ziemia dla tych z nas, którzy już tu są. – Zawahała się, a potem dodała: – I każda rodzina otrzymuje głos w Radzie Miasta Wolnego Handlu.

– Głosy w Radzie zawsze szły w parze z własnością ziemi – zauważyła Naria Tenira.

– I dokąd nas to zaprowadziło? Do tego chaosu. Kiedy Nowi Kupcy zażądali głosów związanych z ziemią nabytą od Kupców, mających kłopoty finansowe, byliśmy na tyle niemądrzy, że im je przyznaliśmy. Gdyby nie Rada Kupców, już by rządzili Miastem Wolnego Handlu.

Cichy, głęboki głos Łakomego sprawiał, że jego słowa nie brzmiały obraźliwie.

– Utrzymywaliśmy Radę Kupców jako oddzielne ciało – stwierdziła Keffria. Ci ludzie sprawiali, że chwiała się w swoich poglądach, ale czuła, że coś trzeba zachować dla Seldena. Nie mogła bezczynnie patrzeć, jak tytuł Kupca z Miasta Wolnego Handlu staje się tylko pustą nazwą. – Nie moglibyśmy tego powtórzyć? Mieć jednej Rady, gdzie głosowaliby wszyscy właściciele ziemscy, i oddzielnej rady tylko dla Kupców z Miasta Wolnego Handlu?

Rzadki Krasnorost skrzyżował ręce na piersiach. Siedząca obok niego kobieta była tak do niego podobna, że Keffria uznała ją za jego krewną.

– Zróbcie tak, a wszyscy będziemy wiedzieć, gdzie pozostanie prawdziwa władza – powiedział cicho. – Żadnych smyczy. I prawo głosu w Mieście Wolnego Handlu.

– Usłyszeliśmy, o co prosicie, ale nie o tym, co proponujecie – odezwał się jakiś inny Kupiec.

Keffria z podziwem zauważyła, jak pominął uwagę Krasnorosta, ale zastanawiała się jednocześnie, co oni robią. Jaki jest sens zadawania tych pytań? Nikt tu nie miał władzy podjęcia wiążącej decyzji.

– Proponujemy uczciwe ręce, silne plecy i wiedzę, i prosimy o to samo – rzekł Rzadki Krasnorost. – Pozwólcie nam na równej stopie z wami odbudować Miasto Wolnego Handlu. Proponujemy pomoc w jego obronie, nie tylko przed piratami i najeźdźcami z Krainy Miedzi, ale i przed samą Jamaillią, jeśli zajdzie taka potrzeba. A może sądzicie, że Perłowy Tron pozwoli wam zerwać się ze smyczy i nie zgani was ani słowem?

Keffria nagle w pełni pojęła, o czym rozmawiają.

– Mówimy o całkowitym oddzieleniu się Miasta Wolnego Handlu od Jamaillii? O samodzielnym, samotnym trwaniu między Jamaillią i Krainą Miedzi?

– Dlaczego nie? – zapytał Łakomy. – Ten pomysł podnoszono już wcześniej, Kupcowo Vestrit. Twój własny ojciec często o nim mówił. Nie będziemy mieli lepszej szansy. Na dobre czy na złe, satrapa zginął. Perłowy Tron jest pusty. Ptaki, które przyleciały z Jamaillii, przyniosły wiadomości o niepokojach społecznych, zamieszkach wywoływanych przez wojsko z powodu niewypłaconego żołdu, o powstaniu niewolników, a nawet o potępieniu państwa przez Świątynię Sa w Jamaillii. W satrapii źle się dzieje. Kiedy tamtejsi wielmoże odkryją, że satrapa nie żyje, będą zbyt zajęci próbami zdobycia władzy w Jamaillii, by zwracać uwagę na nasze działania. Nigdy nie traktowali nas jak równych sobie. Oderwijmy się od nich teraz i uczyńmy z Miasta Wolnego Handlu miejsce, gdzie ludzie zaczynają od nowa i są sobie równi.

– I kobiety też.

Keffria pomyślała, że to musi być córka Rzadkiego. Nawet głos miała podobny.

Łakomy spojrzał na nią z zaskoczeniem.

– To był tylko sposób mówienia, Ekke – wyjaśnił łagodnie.

– Sposób mówienia staje się sposobem myślenia. – Uniosła podbródek. – Nie jestem tu tylko jako córka Rzadkiego Krasnorosta. Mam własną łódź i sieci. Jeśli dojdzie do tego sojuszu, to będę chciała ziemi dla siebie. Przybysze z Trzech Statków wiedzą, że ważniejsze jest to, co się ma w głowie niż między nogami. Kobiety z Trzech Statków nie oddadzą swego miejsca obok naszych mężczyzn tylko po to, by powiedzieć, że teraz stanowimy część Miasta Wolnego Handlu. To też musi być jasne.

– To tylko zdrowy rozsądek – zapewnił ją gładko Grag Tenira i uśmiechając się ciepło do kobiety z Trzech Statków, dodał: – Rozejrzyj się wokół stołu i zobacz, kto tu mówi. Miasto Wolnego Handlu ma długą tradycję silnych kobiet. Dzisiaj siedzą tu niektóre z najsilniejszych. Ta tradycja się nie zmieni.

Ekke Krasnorost odchyliła się na oparcie krzesła. Ze swobodą odwzajemniła uśmiech Graga.

– Po prostu chciałam usłyszeć te słowa wypowiedziane głośno – potwierdziła.

Skinęła Gragowi głową i przez moment Keffria zastanawiała się, czy istnieje między nimi jakieś porozumienie. Czy Ekke powiedziała swoje, wiedząc, że Grag Tenira weźmie jej stronę? Czy Grag Tenira zalicza ją, Keffrię, do tych silnych kobiet? Lecz jej zainteresowanie sprawą zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Zaczerpnęła tchu i wyłożyła swoje myśli:

– Co my tu mamy? Mówimy o umowach, lecz nikt z nas nie ma władzy sprawienia, by były wiążące dla całego Miasta Wolnego Handlu.

Przeciwstawiła się jej własna matka.

– Mamy najwięcej władzy ze wszystkich w Mieście Wolnego Handlu. Więcej niż Rada Kupców, bo nie boimy się jej dzierżyć. Oni nie ważą się zebrać bez zapytania Serilli o zdanie. A ona nie waży się go wypowiedzieć, nie radząc się Caerna. – Uśmiechnęła się ponuro do córki. – Jest nas więcej, Keffrio, niż tylko ci, których tu widzisz. Nie mogło się nas zebrać więcej z obawy przed ściągnięciem na nas uwagi. Jeden z przewodniczących Rady trzyma z nami; powiedział nam o tajnym spotkaniu. Po dzisiejszym wieczorze nie będziemy się bać zbierać się otwarcie. Nasza siła pochodzi z naszej różnorodności. Ci z nas, którzy zostali uczynieni niewolnikami, doskonale znają Nowych Kupców i ich posiadłości. Nowi Kupcy mają nadzieję zatrzymać to, co sobie wzięli wraz z ludźmi, których wytatuowali. Kiedy Tatuowani zostaną uwolnieni, to czy będą walczyć za swoich panów? Wątpię. Kiedy Nowi Kupcy zostaną pozbawieni niewolników, ich liczba znacznie się zmniejszy. Nie bronią oni też swoich domów i rodzin tak, jak my; ich domy i prawdziwe rodziny są w Jamaillii. Do dzielenia z nimi ryzyka mieszkania na Przeklętych Brzegach sprowadzili ze sobą swoje kochanki i bękarty, a nie prawowitych spadkobierców. Skoro Jamaillia jest pogrążona w społecznym chaosie, Nowi Kupcy nie otrzymają stamtąd pomocy. Wielu z nich pośpieszy do Jamaillii, by bronić swoich włości po przodkach. Trzeba także wziąć pod uwagę piratów. W końcu Jamaillia może wysłać przeciwko nam wojsko, by znów nas pokonać, lecz najpierw to wojsko musi się przedrzeć przez Wyspy Pirackie. Ku mojemu rozgoryczeniu doskonale wiem, że w obecnych czasach nie jest to łatwa podróż.

– Chcesz powiedzieć, że Nowi Kupcy nie stanowią zagrożenia dla Miasta Wolnego Handlu? – zapytała z niedowierzaniem Yani Khuprus.

Ronika uśmiechnęła się gorzko.

– Mniejsze, niż niektórzy chcieliby nam wmówić. Największe niebezpieczeństwo stanowią ci w naszym mieście, którzy pragną zniszczyć Kupców i nasze obyczaje. Dzisiejszego wieczoru ich pokonamy. Potem prawdziwe niebezpieczeństwo będzie się brało ze zwykłego źródła: z Krainy Miedzi. Kiedy Jamaillia toczy wewnętrzne walki, a my ganiamy się po ulicach z szablami, Kraina Miedzi ma okazję wtargnąć do Miasta Wolnego Handlu i je opanować. – Ponownie omiotła spojrzeniem siedzących wokół stołu. – Lecz jeśli się zbierzemy, możemy tu nie wpuścić wroga. Mamy statki Kupców, żywostatki i pracujące jednostki rodzin z Trzech Statków. Znamy swoje wody lepiej niż ktokolwiek inny.

– Wciąż mówisz o samotnym mieście-państwie przeciwstawiającym się całej Krainie Miedzi. Oraz być może Jamaillii – odezwał się jeden z Kupców. – Być może moglibyśmy przez jakiś czas odpierać ich ataki, ale w końcu mogliby nas wziąć głodem. Nigdy nie byliśmy całkowicie samowystarczalni. – Pokręcił głową. – Musimy zachować więź z Jamaillią, nawet jeśli oznacza to kompromis z Nowymi Kupcami.

– Muszą być takie kompromisy – zgodziła się Ronika. – Nie wszyscy tak po prostu się wyniosą. Kompromisy powinny zawierać umowy z Jamaillią, określające zasady uczciwego i otwartego handlu. Lecz kompromisy te muszą być zawierane na naszych warunkach. Nie chcemy żadnych ministrów ceł. Nie chcemy żadnych ceł.

Rozejrzała się wokół stołu, szukając wsparcia.

– Nie powinniśmy zawierać kompromisów z Nowymi Kupcami. Powinniśmy zawrzeć z nimi sojusz. – Zaskoczone spojrzenia skupiły się na Keffrii, która ledwie wierzyła, że to ona mówi, ale wiedziała, że jej słowa mają sens. – Kiedy wtargniemy dziś wieczorem na tajne spotkanie Serilli z przewodniczącymi Rady, powinniśmy ich zaprosić na naszą stronę. – Zaczerpnęła tchu. – Poprośmy ich bez ogródek, żeby zerwali z Jamaillią, wzięli naszą stronę i przyjęli nasz sposób życia. Jeśli Miasto Wolnego Handlu ma stanowić jedność, to musimy stanowić jedność dzisiaj. Teraz. Powinniśmy wysłać wiadomość temu przyjacielowi Davada… jak on się nazywa? Chciwus. Sprawiał wrażenie, że ma jakiś wpływ na swoich towarzyszy. – Podniosła głos. – Naszą jedyną nadzieją przeciwko i Krainie Miedzi, i Jamaillii, jest Zjednoczone Miasto Wolnego Handlu. Nie mamy innych sprzymierzeńców.

Po jej słowach zapadła pełna niepokoju cisza.

– Może mogłaby nam pomóc smoczyca.

Piskliwy tenor Seldena zaskoczył wszystkich.

Wszystkie oczy zwróciły się na syna Keffrii, siedzącego sztywno na krześle. Miał szeroko otwarte oczy, lecz nie patrzył na nikogo.

– Smoczyca mogłaby nas chronić przed Jamaillią i Krainą Miedzi.

Zapadła niezręczna cisza. W końcu odezwał się Bras.

– Smoczyca ma nas za nic, Seldenie – powiedział głosem drżącym z emocji. – Pokazała to, kiedy pozwoliła zginąć Słodkiej. Zapomnij o niej. Albo może pamiętaj o niej z pogardą.

– O co chodzi z tą smoczycą? – zapytał Rzadki Krasnorost.

– Młody Selden ostatnio bardzo dużo przeszedł – zauważyła łagodnie Naria.

Chłopiec zacisnął szczęki.

– Nie wątpcie w moje słowa. Nie wątpcie w nią. Niosła mnie w swoich szponach, a ja patrzyłem z góry na świat. Wiecie, jak naprawdę jesteśmy mali, jak żałosne są nawet największe nasze dzieła? Czułem bicie jej serca. Kiedy mnie dotknęła, uświadomiłem sobie, że może istnieć coś poza dobrem i złem. Ona… wykracza poza wszystko. – Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. – W snach latam razem z nią.

Po jego słowach zapadła cisza. Dorośli wymieniali spojrzenia, jedni rozbawieni, inni pełni współczucia, jeszcze inni rozzłoszczeni tym zakłóceniem obrad. Takie potraktowanie jej syna bolało Keffrię. Czy nie przeszedł wystarczająco wiele?

– Smoczyca była prawdziwa – stwierdziła. – Wszyscy ją widzieliśmy. I zgadzam się z Seldenem. Smoczyca może wszystko zmienić.

Jej słowa wstrząsnęły zebranymi, ale spojrzenie, jakie posłał jej syn, było tego warte. Nie pamiętała, kiedy ostatnio patrzył na nią takim błyszczącym wzrokiem.

– Nie wątpię, że smoki są prawdziwe – wtrącił szybko Rzadki. – Sam kilka widziałem, kilka lat temu, kiedy wypłynąłem daleko na północ. Przeleciały nade mną jak klejnoty błyskające w słońcu. Wezwała je Kozia Twierdza przeciwko Zawyspiarzom.

– To stara bajka – mruknął ktoś i Rzadki zgromił go wzrokiem.

– Ta smoczyca jest ostatnią przedstawicielką gatunku. Wykluła się w walących się ruinach miasta Najstarszych, tuż zanim pochłonęło je bagno – stwierdził Bras. – Ale ona nie jest naszą sojuszniczką. To zdradliwa i samolubna istota.

Keffria rozejrzała się po kręgu twarzy. Wszystkie miały wyraz niedowierzania.

– Może powinniśmy wrócić do omawiania spraw związanych z Nowymi Kupcami – zaproponowała zaróżowiona Ekke.

Jej ojciec uderzył otwartą dłonią w stół.

– Nie. Widzę teraz, że muszę usłyszeć o wszystkim, co się działo w Deszczowych Ostępach. Długo nic nam nie mówiono o tym, co się znajduje w górze rzeki. Niech to będzie pierwsza oznaka otwartości Kupców z Miasta Wolnego Handlu wobec ich nowych sprzymierzeńców. Chcę usłyszeć wszystko o tej smoczycy oraz o tym, jak zginęli Słodka Vestrit i satrapa.

Zapadła głucha cisza. Jedynie ruch zasłoniętych głów zdradzał, że Bras naradza się z matką. Wszyscy pozostali Kupcy siedzący przy stole zachowywali milczenie. Keffria wiedziała, że to błąd, ale nie mogła tego zmienić. Deszczowe Ostępy same muszą postanowić, że się ujawnią, albo pozostać ukryte. Bras odchylił się na oparcie krzesła i skrzyżował ręce na piersi.

– Dobrze więc – powiedział ciężkim głosem Rzadki Krasnorost.

Wsparł szerokie, spracowane dłonie na stole i odepchnął krzesło, chcąc wstać.

Selden zerknął w górę na Keffrię, uścisnął ją za rękę i nagle stanął obok swego krzesła. Nie zrobił się przez to dużo wyższy, lecz jego mina domagała się udzielenia mu głosu.

– To wszystko się zaczęło – pisnął swoim chłopięcym głosem – kiedy powiedziałem Słodkiej, że znam tajemne przejście do miasta Najstarszych.

Wszystkie oczy skierowały się na chłopca, który wytrzymał zdumione spojrzenie Rzadkiego Krasnorosta.

– To równie dobrze moja opowieść. Kupcy z Miasta Wolnego Handlu i Kupcy z Deszczowych Ostępów są spokrewnieni. A ja tam byłem. – Posłał Brasowi zuchwałe spojrzenie. – Jest moją smoczycą tak samo, jak twoją. Ty być może zwróciłeś się przeciwko niej, ale ja nie. Ona uratowała nam życie. – Odetchnął. – Czas podzielić się naszymi tajemnicami, żebyśmy wszyscy przeżyli.

Chłopiec powiódł spojrzeniem po zebranych.

Nagłym ruchem Bras odrzucił zasłonę z twarzy. Zdjął też kaptur i potrząsnął ciemnymi, kędzierzawymi włosami. Przenosił spojrzenie lśniących miedzianych oczu z twarzy na twarz, zapraszając wszystkich do wpatrzenia się w łuski okalające jego wargi i brwi oraz wałek gruzłowatej skóry, podkreślający linię czoła. Kiedy spojrzał na Seldena, miał w oczach szacunek.

– Zaczęło się to o wiele wcześniej, niż sięga pamięć mojego młodego krewniaka – rzekł cicho. – Miałem chyba dwa razy mniej lat niż Selden, kiedy ojciec po raz pierwszy zaprowadził mnie daleko pod ziemię do komnaty smoka.

ROZDZIAŁ 14

ŁUPIGRÓD

Po prostu nie wiem. – Arogant stał na fordeku obok niej. Późnowieczorna mgła skręciła mu wilgotne włosy i pokryła kaftan srebrzystymi kropelkami. – Wszystko teraz wygląda inaczej. Nie chodzi o mgłę, ale o poziom wody, listowie, linie plaż. Wszystko jest inne od tego, co pamiętam.

Jego dłonie spoczywały na relingu tuż obok dłoni Althei, dumnej z siebie, że potrafi przezwyciężyć pokusę dotknięcia go.

– Moglibyśmy się tu po prostu przyczaić. – Mówiła cicho, ale jej głos niósł się dziwnie we mgle. – Zaczekać, aż wpłynie albo wypłynie jakiś inny statek.

Arogant pokręcił głową.

– Nie chcę, aby ktoś mnie zaatakował albo wdarł się na pokład. To i tak się może zdarzyć, kiedy dotrzemy do Łupigrodu, ale nie chcę sprawiać wrażenia, jakbym tu błądził. Wpłyniemy z pewnością siebie i rzucimy kotwicę w Łupigrodzie, jakbyśmy byli pewni dobrego przyjęcia. Jeśli wydam im się do pewnego stopnia fanfaronem i głupcem, to tym prędzej się odsłonią. – Uśmiechnął się do Althei krzywo w gęstniejącym mroku. – Sprawienie na nich takiego wrażenia nie powinno mnie kosztować zbyt wiele wysiłku.

Kotwiczyli przy bagnistym brzegu porośniętym drzewami. Zimowe deszcze wypełniły miejscowe rzeki i strumienie po brzegi. Podczas przypływu słona i słodka woda z rzeki mieszały się w słonawych mokradłach. W coraz gęstszej ciemności ze snujących się łagodnie oparów wyłaniały się żywe i martwe drzewa. Przerwy w zasłonie mgły ukazywały czasami gęsto rosnące pnie obwieszone pnączami i porośnięte falującym mchem. Tropikalny las schodził aż do samej linii wody. Obserwując skrupulatnie brzeg, Arogant i Althea zauważyli kilka możliwych prześwitów, z których każdy mógł być wąskim ujściem krętej rzeki prowadzącej do laguny, rozpościerającej się przed Łupigrodem.

Arogant jeszcze raz spojrzał zmrużonymi oczyma na trzymany w dłoni postrzępiony kawałek płótna. Był to jego pierwotny szkic, wykonany pośpiesznie, gdy był pierwszym oficerem na „Skoczku”.

– To chyba miało oznaczać wyspę krasnorostów widoczną podczas odpływu. – Ponownie się rozejrzał. – Po prostu nie wiem – powtórzył cicho.

– Wybierz coś – zaproponowała Althea. – W najgorszym razie stracimy czas.

– Stracimy czas w najlepszym razie – poprawił ją Arogant. – Najgorsze będzie znacznie gorsze. Moglibyśmy utknąć podczas odpływu w jakiejś zatoczce o mulistym dnie. – Zaczerpnął tchu. – Ale chyba wybiorę i zaryzykujemy.

Na statku było bardzo cicho. Z rozkazu Aroganta załoga stąpała ostrożnie i rozmawiała tylko szeptem. Nie powieszono żadnej latarni. Nawet sam statek starał się stłumić rozmaite odgłosy, wydawane przez jego drewniane ciało. Wszystkie żagle zostały zrzucone i zabezpieczone. W tej mgle dźwięk roznosił się zbyt dobrze, a Arogant chciał usłyszeć, gdyby zbliżał się jakiś inny statek. Obok nich obojga stanęła Amber, która podeszła cicho jak duch.

– Jeśli dopisze nam szczęście, to rano może zniknie część tej mgły – zauważyła z nadzieją Althea.

– Równie dobrze możemy zostać całkowicie nią spowici – dorzucił Arogant. – Ale zanim spróbujemy cokolwiek zrobić, zaczekamy na światło dzienne. Tam. – Pokazał ręką, a Althea popatrzyła w tamtą stronę. – Chyba to jest wejście. Spróbujemy o świcie.

– Nie jesteś pewien? – szepnęła Amber z niepokojem.

– Gdyby łatwo było znaleźć Łupigród, to nie przetrwałby tyle czasu jako piracka forteca – zauważył Arogant. – Cała sztuka polega na tym, że jeśli się nie wie, gdzie on leży, nigdy by się go tu nie szukało.

– Może – powiedziała z wahaniem Amber. – Może mógłby pomóc któryś z byłych niewolników. Przybyli z Wysp Pirackich…

Arogant pokręcił głową.

– Już pytałem. Wszyscy utrzymują, że nie mają pojęcia o Łupigrodzie i że nigdy nie parali się piractwem. Zapytaj któregokolwiek z nich. Byli synami zbiegłych niewolników, którzy osiedlili się na Wyspach Pirackich, by rozpocząć nowe życie. Schwytali ich handlarze niewolników z Krainy Miedzi albo Jamaillii, wytatuowali i sprzedali w Jamaillii. Stamtąd zostali sprowadzeni do Miasta Wolnego Handlu.

– Czy tak trudno w to uwierzyć? – zapytała Amber.

– Wcale nie – odparł swobodnie Arogant. – Ale chłopiec niemal zawsze nabywa ogólną wiedzę o miejscowości, w której się wychowuje. Ci ludzie zbyt gorliwie twierdzą, że nic nie wiedzą, żebym zaufał ich opowieściom.

– Są dobrymi żeglarzami – dodała Althea. – Kiedy zostali przeniesieni do mojej wachty, spodziewałam się kłopotów, ale niesłusznie. Wolą trzymać się ze sobą, ale im na to nie pozwoliłam, a oni się nie sprzeciwili. Chętnie biorą się do pracy, tak jak wtedy, kiedy weszli na pokład, żeby pracować w tajemnicy. Myślę, że Twardzielowi nie podoba się, że stracił nieco władzy nad innymi; na mojej wachcie są po prostu marynarzami równymi pozostałym. Ale są dobrymi marynarzami… trochę zbyt dobrymi jak na pierwszy rejs.

Amber westchnęła.

– Wyznaję, że kiedy zaproponowałam zaokrętowanie ich i danie im szansy wymiany pracy na możliwość powrotu do domu, nie przyszło mi do głowy, że mogą odczuwać konflikt lojalności. Teraz wydaje się to oczywiste.

– Zaślepienie możliwością wyświadczenia komuś przysługi – powiedziała Althea i przyjaźnie szturchnęła Amber, na co kobieta odpowiedziała znaczącym uśmiechem. Althea przez chwilę poczuła się nieswojo.

– Czy mogę zapytać, czy mógłby nam tu pomóc Lawon? – spytała cicho Amber.

Kiedy Arogant nie odpowiedział, Althea pokręciła głową.

– Mamy tylko mapy Aroganta. W innej porze roku i przy ciągłych zmianach w samych wyspach wszystko staje się bardzo trudne.

– Czasami się zastanawiam, czy to właściwy fragment bagnisk – dodał kwaśno Arogant. – To może być zupełnie nie ta rzeka.

– To właściwy fragment bagnisk. – Głos „Niezrównanego” był bardzo cichy, przypominał raczej wibrację niż mowę. – To nawet właściwe ujście. Co mógłbym wam powiedzieć wiele godzin temu, gdyby ktoś uznał za stosowne mnie zapytać.

Troje ludzi znieruchomiało, jakby przez poruszenie czy odezwanie się mogliby zniweczyć jakiś czar. W myślach Althei zawrzało głębokie podejrzenie, które zawsze żywiła.

– Masz rację, Altheo – odpowiedział statek na jej niewypowiedziane słowa. – Byłem już tu kiedyś. Wpływałem do Łupigrodu i wypływałem z niego tyle razy, że mógłbym tu wejść pod żaglami najczarniejszą nocą i o każdym stanie wody. – Cały pokład dziobowy zatrząsł się od jego głębokiego śmiechu. – Ponieważ straciłem oczy zanim tu wpłynąłem, to, co widzę lub czego nie widzę, sprawia niewielką różnicę.

– Skąd możesz wiedzieć, gdzie jesteśmy? – odważyła się przemówić Amber. – Zawsze mówiłeś, że boisz się żeglować po omacku na otwartych wodach. Dlaczego teraz jesteś taki nieustraszony?

Parsknął pobłażliwym śmiechem.

– Jest wielka różnica między otwartym morzem i ujściem rzeki. Istnieje wiele zmysłów poza wzrokiem. Nie czujecie smrodu Łupigrodu? Ich ognisk, wychodków, dołu, w którym palą swoich zmarłych? To, czego nie przynosi mi powietrze, przynosi rzeka. Unosi się w niej kwaśny smak Łupigrodu. Każdym włóknem poszycia czuję smak wody z laguny, gęstej i zielonej. Nie zapomniałem jej. Jest równie mulista, jak wtedy, gdy rządził tu Igrot.

– Mógłbyś tam wpłynąć, nawet najczarniejszą nocą? – zapytał ostrożnie Arogant.

– Tak powiedziałem. Tak.

Althea czekała. Żeby zaufać „Niezrównanemu” albo się go przestraszyć. Żeby oddać mu się pod opiekę albo zaczekać do świtu i wpłynąć po omacku do rzeki zasnutej mgłą… wyczuła w słowach statku chęć przeprowadzenia próby. Nagle ucieszyła się, że to Arogant jest kapitanem. To była decyzja, jakiej nie chciałaby podejmować.

Zrobiło się już tak ciemno, że ledwie widziała jego profil. Zobaczyła, że nabiera tchu, bo uniosły się mu ramiona.

– Zechciałbyś nas tam zanieść, „Niezrównany”?

– Zechciałbym.


* * *

Stawiali jego żagle i podnosili kotwicę w ciemnościach, bez latarni. Z przyjemnością myślał o tym, jak pomykają w mroku, równie ślepi jak on. Kręcili kabestanem bez słowa, a jedynym dźwiękiem był zgrzyt przekładni i klekot łańcucha. Otworzył zmysły na noc.

– Ster w prawo. Troszeczkę – powiedział cicho, kiedy postawili żagle i wiatr delikatnie go pchnął; usłyszał, jak jego rozkaz przekazywany szeptem wędruje przez całą długość pokładu.

U steru stał Arogant. Dobrze było tam czuć jego spokojne dłonie; jeszcze lepiej było samemu decydować, jak ma płynąć, i czuć, jak marynarze migiem wykonują jego polecenia. Niech odkryją, jak to jest, kiedy musi się złożyć życie w rękach kogoś, kogo się boi. Bo wszyscy się go bali, nawet Lawon. Lawon pięknie mówił o przyjaźniach, które przekraczają czas albo gatunek, ale w głębi serca pierwszy oficer bał się statku bardziej niż ktokolwiek inny na jego pokładzie.

I powinni się go bać, pomyślał z zadowoleniem „Niezrównany”. Gdyby znali jego prawdziwą naturę, posikaliby się z przerażenia. Rzuciliby się z wrzaskiem w głębię i uznaliby to za litościwy koniec. „Niezrównany” uniósł wysoko ręce i rozcapierzył palce. To było żałosne porównanie, ten wilgotny wiatr owiewający mu dłonie, ale to wystarczyło, by pokrzepić jego duszę. Nie miał oczu, nie miał skrzydeł, lecz jego dusza wciąż była duszą smoka.

– To piękne – powiedziała do niego Amber.

Wzdrygnął się. Mimo że tak długo przebywała na jego pokładzie, wciąż zdarzało się, że była dla niego przezroczysta. Była jedyną osobą, u której nie wyczuwał strachu przed sobą. Czasami dzieliła się z nim swoimi emocjami, lecz nigdy myślami, a kiedy udawało mu się schwytać jakiś ich cień, to podejrzewał, że mu na to pozwalała. W rezultacie jej słowa wprawiały go w pomieszanie częściej niż słowa innych ludzi. Ona jedyna mogłaby go okłamać. Czy kłamała teraz?

– Co jest piękne? – zapytał cicho.

Nie odpowiedziała. „Niezrównany” skupił się na obecnym zadaniu. Arogant chciał, żeby zaniósł ich w górę rzeki jak najciszej. Chciał, żeby nazajutrz Łupigród obudził się i zobaczył ich zakotwiczonych w porcie. Pomysł ten spodobał się statkowi. Niech się gapią i krzyczą na widok statku, który zmartwychwstał. Jeśli będzie tam ktokolwiek, kto go jeszcze pamięta.

– Noc jest piękna – powiedziała w końcu Amber. – A my jesteśmy piękni nocą. Gdzieś nad nami jest księżyc. Od niego mgła lśni srebrem. Tu i tam moje oczy napotykają fragmenty ciebie. Rząd srebrnych kropel wiszących na napiętej linie. Albo mgła rozrywa się na chwilę i księżyc oświetla nam drogę po rzece. Ty poruszasz się tak gładko i łagodnie. Posłuchaj. Woda pod twoim dziobem mruczy jak kot, a wiatr popycha nas do przodu z cichym szumem. Rzeka jest tu tak wąska; zupełnie jakbyśmy przecinali las nożem, a drzewa się rozsuwają, by nas przepuścić. Tak dawno nie słyszałam szumu wiatru w drzewach i nie czułam zapachu ziemi. Zupełnie jakbym się znajdowała w srebrnym śnie na pokładzie magicznego statku.

„Niezrównany” uśmiechnął się mimowolnie.

– Ja jestem magicznym statkiem.

– Wiem. O, dobrze wiem, jakim jesteś cudem. W taką noc, kiedy poruszamy się szybko i cicho w ciemności, niemal czuję, jakbyś mógł rozłożyć skrzydła i unieść nas w samo niebo. Nie czujesz tego, „Niezrównany”?

Oczywiście, że czuł. Niepokojące było to, że ona też to czuła i umiała wyrazić słowami. O tym nie mówił.

– Czuję, że kanał jest głębszy z prawej burty. Skieruj mnie tam, delikatnie. Powiem ci, kiedy.

Na pokład wyszedł Lawon. „Niezrównany” czuł, jak mężczyzna idzie na rufę, gdzie przy sterze stał Arogant. W krokach pierwszego oficera wibrował gniew i agresja. Czy to tej nocy? – pomyślał „Niezrównany” i ogarnęło go podniecenie. Może tej nocy dwa samce rzucą sobie wyzwanie, zaczną krążyć dookoła siebie, a potem zaatakują, wymieniając ciosy, aż jeden z nich padnie na twarz, zalany krwią. „Niezrównany” wytężył słuch, chcąc usłyszeć, co powie Lawon.

Lecz pierwszy odezwał się Arogant. Jego cichy, głęboki głos niósł się zimnem poprzez drewno „Niezrównanego”.

– Co cię sprowadza na pokład, Lawonie?

„Niezrównany” wyczuł wahanie zapytanego. Strach, niepewność albo po prostu strategia. Nie umiał tego jasno określić.

– Spodziewałem się, że będziemy kotwiczyć całą noc. Obudziła mnie zmiana w ruchu.

– A skoro już zobaczyłeś, co robimy?

– To szaleństwo. W każdej chwili możemy wpaść na mieliznę, a wtedy będziemy łatwym łupem dla każdego, kto się na nas natknie. Powinniśmy rzucić kotwicę, jeśli da się to zrobić bezpiecznie, i zaczekać do rana.

– Nie ufasz naszemu statkowi, że nas poprowadzi, Lawonie? – zapytał Arogant z nutą rozbawienia w głosie.

Lawon zniżył swój głęboki głos do szeptu i wysyczał odpowiedź. „Niezrównany” poczuł ukłucie gniewu. Lawon nie szeptał ze względu na Aroganta; szeptał, ponieważ nie chciał, żeby statek poznał jego prawdziwe zdanie na ten temat.

Arogant natomiast odpowiedział wyraźnie. Czyżby wiedział, że „Niezrównany” usłyszy każde słowo?

– Nie zgadzam się z tobą, Lawonie. Owszem, ja powierzyłbym mu życie. Tak jak to robię codziennie od rozpoczęcia naszego rejsu. Niektóre przyjaźnie sięgają głębiej niż szaleństwo czy zdrowy rozsądek. A teraz, skoro już wyraziłeś swoje zdanie o zdolności oceny swego kapitana i wiarygodności statku, proponuję, byś wrócił na koję i pozostał w niej do rozpoczęcia swojej wachty. Będę miał dla ciebie jutro szczególne obowiązki. Mogą się okazać dość męczące. Dobrej nocy.

Lawon zwlekał przez pięć oddechów. „Niezrównany” potrafił sobie wyobrazić, jak stoją z obnażonymi zębami, lekko uniesionymi skrzydłami i długimi, potężnymi szyjami gotowymi do ciosu. Lecz tym razem ten, który rzucił wyzwanie, odwrócił wzrok, pochylił głowę i złożył skrzydła. Odszedł powoli, wyrażając uległość, lecz niechętnie. Dominujący samiec odprowadził go wzrokiem. Czy oczy Aroganta lśniły i wirowały tryumfalnie? A może wiedział, że to wyzwanie nie zostało rozstrzygnięte, a jedynie odroczone?


* * *

Rzucili kotwicę na długo przed świtem. Klekot łańcucha był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki spowodowali od opuszczenia ujścia rzeki. Wsunęli się do portu, nie za blisko trzech stojących tam innych statków. Na ich pokładach panowała cisza. Biada tym, którzy mieli wachtę; z pewnością zostaną nazajutrz skarceni. Arogant wysłał załogę pod pokład, zostawiwszy na nim starannie dobraną wachtę kotwicową, po czym rozkazał drugiemu oficerowi, by dołączył do niego na achterdeku.

Arogant stał przy relingu i patrzył na światła Łupigrodu. Lśniły przez mgłę jak żółte oczy, gasnąc i zapalając się na nowo wśród pasm snującej się mgły. Dziwiło go jedno z nich, pojedyncze, jaśniejsze od innych i usytuowane znacznie wyżej. Czy ktoś zostawił zapaloną latarnię na szczycie drzewa? Ta odpowiedź nie miała sensu, więc Arogant przestał zajmować się tym problemem. Tajemnicę rozwiąże zapewne nadejście brzasku. Inne porozrzucane światła nie całkiem odpowiadały temu, co Arogant zapamiętał z pobytu w mieście, ale niewątpliwie było to związane z mgłą. I znów Łupigród. To odrażające miasteczko nigdy nie spało. Mgła przynosiła dziwne fragmenty zniekształconych dźwięków. Radosne okrzyki, urywek pijackiej piosenki, szczekanie psa. Arogant ziewnął. Zastanawiał się, czy może sobie pozwolić na kilka godzin snu, zanim świt objawi Łupigrodowi „Niezrównanego” i jego załogę.

Usłyszał za sobą kroki bosych stóp.

– Nie ma jej tu – szepnęła z rozczarowaniem Althea. – A przynajmniej nie widziałam jej śladu w porcie…

– Nie. „Vivacia” chyba tu dziś nie kotwiczy. To byłoby zbyt wiele szczęścia. Ale była tu za mojej ostatniej bytności i jest prawdopodobne, że pojawi się znowu. Cierpliwości. – Odwrócił się do niej. W skrywającej wszystko mgle odważył się ująć Altheę za rękę i przyciągnąć ją do siebie. – Co ty sobie wyobrażałaś? Że znajdziemy ją dzisiaj i jakoś uprowadzimy niepostrzeżenie i bez walki?

– Dziecinne marzenie – przyznała Althea.

Na chwilę oparła czoło o ramię Aroganta. Tak bardzo chciał ją przytulić.

– A więc nazwij mnie dzieckiem, bo miałem taką samą próżną nadzieję. Że coś będzie dla nas proste i łatwe.

Wyprostowała się z westchnieniem i odsunęła się. Wilgotna noc stała się przez to chłodniejsza. Ogarnęła go tęsknota.

– Altheo? Myślisz, że kiedykolwiek znajdziemy czas i miejsce, gdzie wszystko będzie dla nas proste i łatwe? Czas, kiedy będę mógł iść ulicą z tobą pod rękę w biały dzień?

– Nigdy nie pozwalam sobie patrzeć tak daleko w przyszłość – odpowiedziała powoli.

– A ja tak. Wybiegam myślą do chwili, kiedy będziesz dowodziła „Vivacią”, a ja nadal będę kapitanem „Niezrównanego”. To najszczęśliwsze zakończenie, jakiego moglibyśmy oczekiwać po tej misji. Ale potem zadaję sobie pytanie, co będzie z nami? Kiedy i gdzie stworzymy sobie dom?

– Nieraz oboje będziemy w tym samym czasie w porcie.

Pokręcił głową.

– To mi nie wystarcza. Chcę cię cały czas mieć u swego boku.

– Arogancie. Nie mogę sobie w tej chwili pozwolić na myślenie o tym – powiedziała cicho. – Obawiam się, że moje plany na przyszłość muszą się zacząć od mojego statku rodzinnego.

– A ja się obawiam, że zawsze tak będzie. Że twoje plany zawsze będą się zaczynały od twojego statku.

Zdał sobie nagle sprawę, że mówi jak zazdrosny kochanek.

Althea chyba pomyślała to samo.

– Musimy teraz rozmawiać o takich sprawach? Czy nie możemy na razie zadowolić się tym, co mamy, nie myśląc o jutrze?

– Myślałem, że to ja miałem mówić takie rzeczy – odparł szorstko po chwili. – Mimo to wiem, że na razie muszę się cieszyć tym, co mam. Kradzione chwile, ukradkowe pocałunki. – Uśmiechnął się smutno. – W wieku siedemnastu lat uznałbym to za szczyt romansu: tajna wyprawa na pokładzie statku. Potajemne pocałunki na pokładzie rufowym nocą we mgle.

Porwał ją w ramiona i mocno pocałował. Nie zaskoczył jej; czyżby na to czekała? Nie broniła się, jej ciało przylgnęło do niego. Jej swobodna reakcja poruszyła go tak głęboko, że jęknął z tęsknoty, po czym niechętnie oderwał się od Althei.

Złapał oddech.

– Ale ja już nie jestem chłopcem. A to po prostu doprowadza mnie do szaleństwa. Ja chcę czegoś więcej, Altheo. Nie chcę napięcia, kłótni i zazdrości. Nie chcę skradania się i ukrywania uczuć. Chcę komfortu świadomości, że jesteś moja, i dumy, że wszyscy o tym wiedzą. Chcę, żebyś każdej nocy była obok mnie w łóżku, a co rano siedziała naprzeciwko mnie przy stole. Chcę wiedzieć, że po wielu latach, kiedy stanę kiedyś nocą na innym pokładzie, wciąż będziesz obok mnie.

Odwróciła się i podniosła na niego wzrok pełen niedowierzania. Ledwie widziała jego rysy. Czy on się z nią droczy? Jego głos brzmiał poważnie.

– Arogancie Trellu, czy ty mi proponujesz małżeństwo?

– Nie – odparł pośpiesznie. Zapadła długa, pełna skrępowania cisza. Po chwili roześmiał się cicho. – Tak. Chyba tak. Małżeństwo albo coś bardzo podobnego.

Althea odetchnęła głęboko i oparła się plecami o reling.

– Nigdy nie przestajesz mnie zaskakiwać – zauważyła drżącym głosem. – Nie… nie mam dla ciebie odpowiedzi.

Jego głos także drżał, choć wiedziała, że usiłuje mu nadać beztroskie brzmienie.

– To chyba nic złego, jako że tak naprawdę nie zadałem ci tego pytania. Ale kiedy to wszystko się skończy, zadam je.

– Kiedy to wszystko się skończy, będę miała dla ciebie odpowiedź.

Obiecała mu to, wiedząc, że nie ma pojęcia, jak ta odpowiedź będzie brzmiała. Zepchnęła to zmartwienie do zakamarków umysłu. Inne sprawy, powiedziała sobie, są inne, bardziej palące sprawy, którymi musi się zająć, nawet jeśli nie powodują takiego drżenia serca, jak ta. Starała się uspokoić szybki oddech i stłumić pragnienie ciała.

– Co dalej? – zapytała, pokazując na stłumione światła.

– Komu z załogi ufasz najbardziej? – odpowiedział pytaniem. – Podaj dwa imiona.

To jej przyszło bez wysiłku.

– Amber i Świstak.

Roześmiał się smutno.

– Moja odpowiedź brzmi tak samo. Komu ufasz najmniej?

Znów nie musiała się zastanawiać.

– Lawonowi i Artu.

– A zatem nie znajdą się na liście tych, którzy zejdą na ląd. Nie zabierzemy z nami naszych problemów ani nie zostawimy ich bez opieki na statku.

My. Podobało jej się to.

– Kogo więc zabierzemy?

– Yek. Cyprosa i Kerta – odparł bez wahania. – Chciałbym zabrać kilku z twoich byłych niewolników dla stworzenia wrażenia, że stanowimy mieszaną załogę. Będziesz musiała ich wybrać. – Przez chwilę się zastanawiał. – Zostawiam z Amber Krzywula. Powiem Hafowi, że jeśli Amber go o to poprosi, ma ją wesprzeć. Obiecam jej, że w razie jakichkolwiek kłopotów, czy to na statku, czy poza nim, Krzywul ma wysadzić Świstaka na brzeg, by nas znalazł.

– Spodziewasz się kłopotów ze strony Lawona?

Arogant prychnął lekceważąco.

– Nie spodziewam się. Planuję na wypadek wszystkich możliwości.

– Nie mogę tak dalej – powiedziała cichszym głosem Althea. – Co zamierzasz z nim zrobić?

– Niech on zrobi pierwszy ruch – odparł powoli. – A potem, kiedy to się skończy, zobaczę, co zostało. Może uda mi się z niego zrobić sprawnego marynarza pokładowego.


* * *

Nastał świt, przynosząc rozczarowanie. Wysoko stojące, żółte słońce porozdzierało mgłę na błąkające się widma. Pojawiły się chmury i przyniosły ze sobą siekący, zimny deszcz. Arogant rozkazał spuścić na wodę giga, a sam przyglądał się Łupigrodowi. Ledwie go poznał. Wysoko wyniesione nocne światło okazało się wieżą strażniczą. Keje znajdowały się w innym miejscu, a za nimi wybudowano ze świeżego drewna magazyny. Na skraju miasta widniały wypalone resztki jakichś budynków, jakby to nowe miasto zbudowano po pożarze. Arogant wątpił, by to był wypadek; wieża strażnicza świadczyła, że mieszkańcy nie chcą dać się zaskoczyć drugi raz.

Uśmiechnął się, ukazując zęby. Zapewne zdenerwują się, odkrywszy w swoim porcie obcy statek. Pomyślał, czyby nie zaczekać na pokładzie, aż przyjdzie ktoś z pytaniami, ale odrzucił ten pomysł. Będzie zuchwały i arogancki jak jego imię; założy serdeczne powitanie oraz braterstwo i zobaczy, co dzięki temu zyska.

Odetchnął głęboko. Zaskoczył go własny uśmiech. Powinien być wyczerpany. Nie przespał całej nocy i wstał przed świtem dla samej przyjemności zerwania Lawona z koi. Wydał pierwszemu oficerowi rozkazy: miał utrzymać porządek na statku i nie pozwolić załodze na zejście na ląd ani na żadne rozmowy z ludźmi, którzy mogliby się do niego zbliżyć. Nade wszystko miał panować spokój. Świstak oraz druga łódka statku była do dyspozycji Amber. Zanim Lawon zdołał się odważyć na zapytanie, dlaczego, Arogant dodał, że cieśla otrzymała osobne rozkazy i Lawon ma się do nich nie wtrącać. Kapitan zarządził też wyniesienie na pokład i wywietrzenie posłań całej załogi, okadzenie pomieszczeń sypialnych, by pozbyć się wszy i innego robactwa, oraz staranne wyszorowanie kambuza. Była to praca obliczona na danie zajęcia i pierwszemu oficerowi, i ludziom, i obaj o tym wiedzieli. Arogant zmusił Lawona do odwrócenia wzroku, po czym pierwszy oficer niechętnie przyjął rozkazy i odwrócił się na pięcie.

Najtrudniejsze rozkazy Arogant wydał Amber i „Niezrównanemu”. Statek miał się nie ruszać i milczeć, udając zwykłą drewnianą jednostkę. Amber miała mu w tym pomagać na wszelkie sposoby. Arogant wierzył, że odczytała jego intencję: ma nie dopuścić, by cokolwiek zdenerwowało statek, i nie pozwolić, by ktokolwiek go sprowokował.

Arogant wzruszył ramionami pod kurtą. Ubrał się do swej roli w odświętny strój kapitana statku handlowego, którego nie nosił od czasu, gdy oficjalnie pożegnał się z Miastem Wolnego Handlu. Na głowie zawiązał sobie chustę zrobioną z żółtej koszuli i nie zapiął się pod szyją. Nie chciał sprawiać wrażenia kogoś zbyt statecznego. Zastanawiał się, co by pomyślał kapitan Ephron Vestrit, gdyby zobaczył, jaki użytek robi się z jego szytego na miarę niebieskiego kaftana i cienkiej białej koszuli. Miał nadzieję, że stary zrozumiałby i życzył, by przyniosły mu szczęście.

– Łódź gotowa, sir – powiedział Świstak, uśmiechając się do niego z nadzieją.

– Dziękuję. Otrzymałeś rozkazy. Wykonaj je.

Świstak przewrócił oczyma, ale odpowiedział bez śladu buntu:

– Tak jest, sir.

Odprowadził kapitana do giga sprężystym krokiem. Kiedy wypłynął z cienia „Niezrównanego”, Arogant zauważył trzy niewielkie łodzie, które wypłynęły mu naprzeciw.

– Do wioseł – rozkazał cicho. – I z krzyża. Chcę się znaleźć jak najdalej od „Niezrównanego”, zanim nas odetną.

Obejrzał się na statek. Milczący galion miał ręce skrzyżowane na piersiach. Za nim przez reling przechylała się Amber. Uniosła dłoń w geście pożegnania i Arogant skinął jej głową. Spojrzał na wioślarzy.

– Pamiętajcie o swoich rozkazach. Jesteśmy nastawieni przyjaźnie. Śmiało wydawajcie otrzymane pieniądze. Żadnych bójek. Nie chcę, żeby ktokolwiek upił się tak, by nie mógł upilnować języka. Jeśli pozwolą nam swobodnie krążyć po mieście, rozproszcie się. Zadawajcie pytania. Chcę mieć wszystkie informacje o Bystrym i „Vivacii”, jakie uda nam się zebrać, ale nie bądźcie zbyt natrętni. Ciągnijcie miejscowych za języki, a kiedy zaczną mówić, usiądźcie wygodnie i słuchajcie. Bądźcie ciekawi, ale nie wścibscy. Spotkamy się na nabrzeżu o zmroku.

Kiedy otoczyły ich owe trzy łodzie, znajdowali się w połowie drogi do brzegu. Na znak dany przez Aroganta załoga wciągnęła wiosła.

– Podajcie powód przybycia! – rozkazał siwobrody chudzielec.

Przemoczony deszczem bezkształtny kapelusz przykleił mu się do głowy, a tuż nad brodą miał ledwie widoczny stary niewolniczy tatuaż.

Arogant roześmiał się głośno.

– Powód przybycia do Łupigrodu? Może być tylko jeden i założę się, że mój jest taki sam, jak twój, starcze. Nazywam się Arogant Treli i zanim powiem coś więcej, chcę się dowiedzieć, komu to mówię.

Uśmiechnął się szeroko. Yek rozparła się przy swoich wiosłach, uśmiechnięta. Uśmiech Althei wyglądał na nieco bardziej wymuszony, a pozostali wioślarze najwyraźniej byli na wszystko obojętni.

Stary traktował się bardzo poważnie.

– Nazywam się Śniedek Krupa i jestem kapitanem portu. Mianował mnie sam kapitan Bystry i mam prawo pytać o zamiary każdego przybysza.

– Bystry! – Arogant się wyprostował. – Właśnie to imię, sir, mnie tu sprowadza. Zawitałem już tu kiedyś na pokładzie „Skoczka”, choć krótka to była wizyta i nikogo nie będę winił za to, że mnie nie pamięta. Ale opowieści, które wówczas zasłyszałem o Bystrym, sprowadziły mnie teraz z powrotem, mnie, mój dobry statek i załogę. Chcielibyśmy związać z nim nasz los, że tak powiem. Jak myślisz, zechce się z nami dzisiaj zobaczyć?

Śniedek obrzucił go cynicznym spojrzeniem i oblizał usta; okazało się przy tym, że większość z pozostałych mu zębów jest żółta.

– Możliwe. Gdyby tu był, ale go nie ma. Skoro wiesz o Bystrym, to jak to się stało, że nie wiesz, że ma żywostatek? Chyba nie widzisz w naszym porcie żadnego żywostatku, co?

– Słyszałem, że Bystry ma wiele statków. Co więcej, słyszałem, że pierwszym błędem, jaki można popełnić co do niego, to cokolwiek o nim założyć. Mówi się, że jest chytry jak lis i bystry jak oko sokoła. Ale to jest zimne i nieprzyjemne miejsce do rozmowy o takich sprawach. Łupigród bardzo się zmienił od czasu, kiedy widziałem go po raz ostatni, ale chyba wciąż ma jakąś tawernę, gdzie człowiek może swobodnie porozmawiać?

– Ma. Kiedy uznamy, że człowiek jest w Łupigrodzie mile widziany.

Arogant wzruszył ramieniem.

– Może lepiej byłoby podjąć decyzję nad odrobiną okowity. A potem możesz mi powiedzieć, czy reszta mojej załogi będzie mile widziana na lądzie. Jakiś czas byliśmy na morzu. Moi ludzie mają suche gardła oraz pieniądze, za które mogą je zwilżyć. Zgodzili się, że Łupigród będzie dobrym miejscem na podział naszych łupów.

Uśmiechnął się ujmująco i klepnął po wypchanej sakiewce u pasa. Monety zadzwoniły o gwoździe i pociętą łyżkę, którymi ją napełnił. Miał przy sobie dość pieniędzy, by postawić kilka kolejek i zrobić niewielkie zapasy dla statku. Płynący z nim marynarze też mieli dość pieniędzy na pokaz. Byli zwycięskimi piratami, mogącymi sobie pozwolić na rozrzutność.

Zanim Śniedek kiwnął niechętnie głową, uśmiech Aroganta zaczął zastygać na zimnym zimowym deszczu.

– Dobrze. Chyba możemy pogadać w tawernie. Ale twoi ludzie… twoja załoga zostanie tu z nami, a ci na statku na razie nie zejdą na ląd. Nie lubimy obcych w Łupigrodzie. Nie ze statków, które wkradają się czarną nocą.

To go dziwiło. Cóż, niech się stary na tym skupi.

– A zatem do tawerny! – zgodził się z zapałem Arogant.

Usiadł na rufie i wpłynął do miasta jak król w eskorcie policji Łupigrodu. Na nabrzeżu garbiło się w zimnym deszczu kilku gapiów. Śniedek wszedł po drabince pierwszy. Kiedy Arogant stanął na nabrzeżu, kapitan portu już był zasypywany pytaniami. Arogant skierował całą uwagę zebranych na siebie, wołając:

– Panowie! Może ktoś zaprowadzi nas do tawerny?!

Uśmiechnął się serdecznie do tłumku. Kątem oka zauważył, że Yek z uśmiechem ocenia mężczyzn. Uśmiechy, jakimi się jej odwzajemniano, nie mogły zaszkodzić sprawie. Kiedy na nabrzeżu stanęła już cała załoga łodzi, gapie się rozluźnili. To nie byli najeźdźcy, lecz uczciwi morscy rozbójnicy, jak oni.

– Tawerna jest tam – powiedział Śniedek gburowato.

Może był zazdrosny o swoją pozycję? Arogant natychmiast zwrócił się do niego.

– Prowadź, proszę.

Idąc za kapitanem portu, zauważył, że tłumek już się zmniejszył. To mu bardzo odpowiadało. Chciał zebrać informacje, a nie zauroczyć całe miasto. Zauważył, że Althea ustawiła się o krok z tyłu z jego lewej strony. Dobrze było wiedzieć, że gdyby mieszkańcy Łupigrodu jednak postanowili go zaatakować, ma za sobą kogoś z nożem. Tuż za nim szli Cypros i Kert, a za nimi Twardziel i Kitl, dwaj tatuowani wybrani przez Altheę. Yek szła na końcu grupy i już nawiązała rozmowę z przystojnym młodzieńcem. Arogant wychwycił kilka słów; Yek pytała, czy według młodzieńca będą mogli swobodnie poruszać się po mieście, a jeśli tak, to jaką rozrywkę mógłby polecić samotnej kobiecie na jej pierwszą noc w porcie. Arogant poskromił uśmiech. Cóż, sam ją prosił, by zachowywała się przyjaźnie i zbierała informacje.


* * *

Wnętrze tawerny było ciemne. Większość ciepła pochodziła raczej od gości niż od ognia płonącego na kominku. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej wełny, potu, dymu i gotowania. Althea rozluźniła kaftan, lecz go nie zdjęła. Gdyby musieli szybko wyjść, nie chciała go zostawić. Rozejrzała się ciekawie.

Budynek był dość nowy, lecz ściany już zaczęły się odbarwiać od dymu. Podłoga była z desek przysypanych piaskiem dla ułatwienia codziennego zamiatania. Okno z jednej strony pomieszczenia wychodziło na morze. Arogant poprowadził wszystkich na drugi koniec sali, tam, gdzie znajdował się kominek. Na długich ławach przy stołach z desek siedzieli rozmaici ludzie zajęci jedzeniem, piciem i rozmowami. Najwyraźniej zbliżający się sztorm zatrzymał ich w porcie. Przyglądali się nowo przybyłym z różnym stopniem ciekawości, lecz bez jawnej wrogości. Arogant mógł odegtać swoją rolę śpiewająco.

Kiedy rozsiedli się za stołem, klepnął przyjaźnie Śniedka po ramieniu i zanim kapitan portu zdołał cokolwiek powiedzieć, zawołał o okowitę dla niego i dla siebie, a dla swojej załogi o kolejkę piwa. Na stole szybko pojawiła się butelka i dwa gliniane kubeczki, a kiedy chłopak zaczął ustawiać na tacy pieniące się kufle, Arogant zwrócił się do Śniedka:

– Wiele się zmieniło w Łupigrodzie. Nowe budynki i komitet powitalny dla mojego statku to najmniejsze zmiany. Nigdy nie widziałem, żeby port był tak pusty. Powiedz mi, co się tu stało od czasu mojej ostatniej bytności?

Stary przez chwilę miał zdziwioną minę. Althea się zastanawiała, czy jeszcze pamięta, że to on miał zadawać pytania. Lecz Arogant dobrze wyczuł jego gadatliwą naturę. Śniedek zapewne nieczęsto miał okazję tak długo perorować jako ekspert. Arogant stał się niezwykle uważnym i przymilnym słuchaczem pełnej drastycznych szczegółów opowieści o napadzie handlarza niewolników, który na zawsze zmienił nie tylko plan, ale sam charakter Łupigrodu. Kiedy Śniedek tak się rozwodził, Althea zaczęła pojmować, że Bystry nie jest jakimś tam zwykłym piratem. Stary mówił o nim z podziwem i dumą. Inni podsuwali własne opowieści o tym, co Bystry powiedział, zrobił albo polecił zrobić. Jeden z opowiadających wyraźnie był wykształcony. Kiedy ze zmarszczonym czołem wspominał dni spędzone pod pokładem statku niewolniczego, zanim uwolnił go Bystry, tatuaż na policzku przecinały mu zmarszczki. Althea uświadomiła sobie z niepokojem, że mówią o piracie jak o bohaterze. Pod wpływem tych opowieści, mimo że przejmowały ją chłodem, zaczęła darzyć go niechętnym podziwem. Taki człowiek, zuchwały, mądry i szlachetny, nie odda łatwo takiego statku, jak „Vivacia”. A jeśli te opowieści są prawdziwe, to może statek oddał mu swoje serce. I co wtedy?

Althea zastanawiała się nad tym, z trudem utrzymując uśmiech na twarzy i potakując Śniedkowi. Myślała o „Vivacii” jako o ukradzionym rodzinnym skarbie albo porwanym dziecku. A co, jeśli bardziej przypomina upartą dziewczynę, która uciekła z miłością swego życia? Wszyscy pozostali śmiali się z jakiegoś dowcipu. Althea posłusznie poszła za ich przykładem. Czy ma prawo odbierać Bystremu „Vivacię”, jeśli statek prawdziwie się z nim związał? Jaki ma obowiązek wobec rodziny i wobec statku?

Arogant pochylił się, by sięgnąć po butelkę okowity. To był pretekst, żeby dotknąć nogami nóg Althei; poczuła spokojny ciepły nacisk jego kolana i uświadomiła sobie, że Arogant dostrzega jej dylemat. Jego zerknięcie było bardzo wymowne. Martw się później. Teraz uważaj, a później trzeba się będzie zastanowić nad wszystkimi implikacjami tego, co usłyszeli. Kiedy Althea skończyła swój kufel piwa i uniosła go, prosząc o dolewkę, napotkała spojrzenie obcego mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Obserwował ją bacznie; miała nadzieję, że jej wcześniejsze zamyślenie nie pobudziło zbytnio jego ciekawości. Przy drugim końcu stołu Yek siłowała się na ręce z mężczyzną, którego upatrzyła sobie na nabrzeżu. Althea oceniła, że daje mu wygrywać. Mężczyzna naprzeciwko powędrował spojrzeniem za jej wzrokiem, po czym wrócił do Althei. W jego oczach tańczyły iskierki wesołości. Był urodziwy, a jego wygląd psuł jedynie rząd tatuaży, ciągnący się w poprzek policzka. Korzystając z chwili przerwy w wyjaśnieniach Śniedka, Althea zapytała:

– Dlaczego port jest taki pusty? Widziałam tylko trzy statki w miejscu, gdzie z łatwością mogłoby kotwiczyć ich kilkadziesiąt.

Oczy mężczyzny rozjaśniły się, a jego uśmiech poszerzył. Przechylił się przez stół, jakby chciał się podzielić tajemnicą.

– A zatem jesteś w tym fachu od niedawna – powiedział. – Nie wiesz, że na Wyspach Pirackich to pora żniw? Wszystkie statki są na morzu i zarabiają na zimowe utrzymanie. Pogoda nam sprzyja, bo kiedy wypływamy z kryjówki, by przechwycić statek z Jamaillii, jego załoga może być zmęczona i nieuważna po walce ze sztormem. Pozwalamy, by zima nękała takie statki za nas. O tej porze roku ładunki są najlepsze, ponieważ przewozi się teraz owoce żniw. Jest to także najgorsza pora roku dla niewolników – dodał już bez uśmiechu. – Pogoda jest zła, a morze zimne. Biedacy są przykuci w wilgotnych ładowniach łańcuchami tak zimnymi, że odmrażają ciało od kości. O tej porze roku statki niewolnicze często są pływającymi cmentarzami.

Mężczyzna znów się uśmiechnął i tym razem w jego oczach zapłonęła zajadłość.

– Ale w tym roku jest też i zabawa. Kanał Wewnętrzny roi się od galer z Krainy Miedzi. Podnoszą banderę i twierdzą, że należą do satrapy, ale to oszustwo, by mogli sobie wybrać najtłustsze ofiary. Uważają się za takich spryciarzy. Nauczył nas z nimi postępować kapitan Bryg, sprzymierzeniec Bystrego. Pozwalamy galerom polować, walczyć i obładowywać się bogactwem. Kiedy mają już duże zanurzenie, można przystąpić do żniw. Wkraczamy do akcji i w jednej bitwie zbieramy śmietankę z wielu przejętych statków.

Wyprostował się z głośnym śmiechem na widok niedowierzającej miny Althei, a potem chwycił swój kufel i uderzył nim w stół, by przywołać uwagę posługacza. Kiedy chłopak przyniósł mu nowy kufel, zapytał:

– Jak zaczęłaś wieść to życie?

– Mogę się założyć, że moja droga była równie kręta, jak twoja – odparła. Przekrzywiła głowę i popatrzyła z zaciekawieniem na mężczyznę. – Nie masz akcentu z Jamaillii.

Podstęp się udał. Mężczyzna zaczął opowiadać historię swego życia. Rzeczywiście, do Łupigrodu i piractwa przywiodły go zawiłe koleje losu. W jego opowieści była i tragedia, i patos, a opowiadał dobrze. Mimowolnie zaczął się Althei podobać. Mówił o ataku, w którym jego rodzice stracili życie, a siostra na zawsze zniknęła. Zabrany z rodzinnego gospodarstwa w jakiejś maleńkiej nadmorskiej miejscowości daleko na północy, gdzie hodował owce, miał kolejno kilku właścicieli w Krainie Miedzi, jednych okrutnych, innych zaledwie bezdusznych, aż znalazł się na statku płynącym na południe, wysłany z kilkoma innymi niewolnikami jako prezent ślubny. Statek zatrzymał Bystry.

I znów to samo. Historia ta rzucała wyzwanie nie tylko wyobrażeniom Althei na temat Bystrego, ale i jej pojmowaniu niewolnictwa otaz tego, kto się staje niewolnikiem. Piraci nie byli tacy, jak się spodziewała. Chciwi niemoralni bandyci, opowieści o których słyszała, okazali się nagle ludźmi doprowadzonymi do ostateczności, uparcie wydobywającymi się z niewolnictwa, odzyskującymi dzięki kradzieży część tego, co zostało ukradzione im.

Powiedział jej o innych sprawach, które ją bardzo zaskoczyły, częściowo dlatego, że mężczyzna beztrosko zakładał, że wszyscy o tym wiedzą. Mówił o gołębiach pocztowych, przenoszących wiadomości między wygnańcami w osiedlach na Wyspach Pirackich i ich rodzinami w Jamaillii. Mówił o legalnych statkach handlowych z Jamaillii, a nawet Miasta Wolnego Handlu, które regularnie, choć ukradkiem zatrzymywały się na Wyspach Pirackich. W Łupigrodzie wszyscy znali ostatnie plotki z obu tych miejsc. Wiadomości, którymi dzielił się z nią mężczyzna, wydawały się Althei naciągane. Powstanie w Mieście Wolnego Handlu skończyło się spaleniem połowy miasta. W odwecie Kupcy wzięli odwiedzającego ich satrapę jako zakładnika. Nowi Kupcy przekazali wiadomość o tym do miasta Jamaillia, gdzie lojalni słudzy satrapy zbierali flotę wojenną, by nauczyć zbuntowaną prowincję właściwej pokory. W następstwie bitwy między Miastem Wolnego Handlu i Jamaillią będzie się można dobrze obłowić. Piraci już się spodziewają jamailliańskich statków załadowanych towarami z Miasta Wolnego Handlu i Deszczowych Ostępów. Niezgoda między Jamaillią i Miastem Wolnego Handlu może być tylko korzystna dla Wysp Pirackich.

Althea chłonęła każde jego słowo, miotając się między przerażeniem i fascynacją. Czy cokolwiek z tego może być prawdą? Jeśli tak, to co to oznacza dla jej rodziny i domu? Nawet jeśli przyjmie, że czas i odległość są pożywką dla plotek, źle to wróżyło dla wszystkiego, co było jej drogie. Tymczasem pirat się rozgadał, zachęcany przez nabożne skupienie, z jakim słuchała go Althea. Cieszył się, że kiedy Bystry wróci i usłyszy te wiadomości, pozna, że naprawdę nadszedł jego czas. Skoro między jego sąsiadami zapanowała niezgoda, będzie mógł sięgnąć po władzę. Często mawiał, że kiedy nadejdzie odpowiednia pora, planuje przejąć kontrolę nad całym handlem odbywającym się na terenie Wysp Pirackich. Z pewnością pora ta nadejdzie wkrótce.

Nagły podmuch wiatru z hałasem szarpnął oknem tawerny, aż Althea podskoczyła. Rozmowa ucichła.

– Ten Bystry sprawia wrażenie kogoś, kogo warto poznać. Czy niedługo wróci do Łupigrodu?

Młody mężczyzna wzruszył ramionami.

– Wróci, gdy będzie miał pełne ładownie. Przywiezie nam też wieści z Wyspy Innego Ludu; zabrał tam swojego kapłana, żeby Inni przepowiedzieli mu przyszłość. Ale niewątpliwie w drodze powrotnej Bystry zajmie się piractwem. Żegluje gdzie i kiedy chce, ale nigdy nie rezygnuje z polowania. – Przekrzywił głowę. – Rozumiem, dlaczego się nim interesujesz. W Łupigrodzie nie ma kobiety, która by nie wzdychała na dźwięk jego imienia. On spycha nas wszystkich w cień. Powinnaś jednak wiedzieć, że ma kobietę. Nazywa się Etta, a język ma równie ostry jak nóż. Niektórzy mówią, że w Etcie Bystry odnalazł drugą połowę swojej duszy. Wszyscy mężczyźni powinni mieć takie szczęście. – Pochylił się bliżej, spojrzał ciepło na Altheę i dodał cicho: – Bystry ma kobietę i dobrze mu z nią. Ja natomiast kobiety nie mam.

Arogant przeciągnął się, poruszając ramionami i rozkładając ręce. Kiedy odchylił się do tyłu, lewą dłoń oparł na ramieniu Althei. Pochylił się nieznacznie ku jej rozmówcy i zwierzył mu się łagodnym tonem:

– Jaka szkoda. A ja mam.

Uśmiechnął się i wrócił do rozmowy ze Śniedkiem, ale nie zdjął ręki z ramienia Althei. Spróbowała uśmiechnąć się rozbrajająco i wzruszyła drugim ramieniem.

– Nie chciałem cię urazić – powiedział nieco sztywno mężczyzna.

– Nie uraziłeś – zapewniła go.

Kiedy Yek złowiła jej spojrzenie i powoli mrugnęła z aprobatą, Althea się zaczerwieniła. Niech tego Arogant szlag! Czy zupełnie zapomniał, że usiłują zachować to w tajemnicy? Nie mogła jednak zaprzeczyć, że ciężar jego dłoni na jej ramieniu sprawiał jej wielką przyjemność. Czy o tym właśnie mówił, o komforcie publicznego przyznawania się do siebie nawzajem? Kiedy wrócą na statek, będą musieli się tego wyprzeć, powiedzieć, że udawali, że to była część intrygi mającej na celu zdobycie informacji. Ale na razie… Rozluźniła się, oparła o Aroganta, poczuła ciepło jego ciała, dotyk biodra. Mężczyzna poruszył się lekko, dopasowując się do Althei. Pirat wysuszył swój kufel i odstawił go z trzaskiem na stół.

– Cóż, Śniedku, nie widzę, by ci ludzie przedstawiali jakieś zagrożenie. Południe już dawno minęło, a ja mam pracy na cały dzień.

Śniedek, będący w środku rozwlekłej opowieści, odprawił go ruchem ręki. Mężczyzna dość szorstko kiwnął Althei głową i wyszedł. Razem z nim pożegnało się i wyszło jeszcze kilka osób. Arogant uścisnął lekko ramię Althei. Dobra robota. Udało im się przekonać miejscowych, że nie stanowią ryzyka dla Łupigrodu.

Po oknie tawerny wciąż spływały krople deszczu. Jednolita szarość dnia skrywała upływ czasu. Arogant cierpliwie wysłuchał do końca historyjki Śniedka, po czym znów ostentacyjnie się przeciągnął.

– Właściwie mógłbym cię słuchać cały dzień; to przyjemność słyszeć, jak ktoś umie porządnie snuć opowieść. Niestety, moje beczki na wodę się od tego nie napełnią. Lepiej każę się tym zająć załodze, ale zauważyłem, że stare nabrzeże wodne całkowicie zniknęło. Gdzie teraz statki nabierają wodę? Obiecałem też załodze trochę świeżego mięsa, jeśli uda się je tu dostać. Okaż uprzejmość wobec obcego i skieruj mnie do uczciwego rzeźnika.

Lecz Arogantowi nie udało się pozbyć Śniedka tak łatwo. Gadatliwy kapitan portu powiedział mu, gdzie może wziąć wodę, ale potem zaczął drobiazgowo roztrząsać zalety obu Łupigrodowych rzeźników. Arogant szybko mu przerwał i przekazał dowództwo nad pozostałymi Yek. Ludzie dostali pozwolenie zejścia na ląd, ale usłyszeli, że beczki statku mają być napełnione do południa następnego dnia.

– Bądźcie na nabrzeżu przed północą. Drugi oficer idzie ze mną. Kiedy do Śniedka przybiegł chłopczyk z wiadomością, że świnie znów biegają wolno, stary pośpiesznie wyszedł, miotając pod adresem nieszczęsnej nierogacizny przekleństwa i groźby. Arogant i Yek wymienili spojrzenia. Kobieta wstała i przestąpiła przez ławę, na której siedziała.

– Zechcesz mi pokazać, gdzie możemy napełnić beczki statku? – zapytała swojego rozmówcę, który się ochoczo zgodził.

Załoga się rozproszyła bez zbędnych ceregieli.

Na dworze padał rzęsisty deszcz, niesiony mocnym wiatrem. Ulice były błotniste, ale biegły prosto. Arogant i Althea szli w milczeniu drewnianym chodnikiem; w wykopanym pod nim rowie szumiała deszczówka zbierana z ulicy i odprowadzana do zatoki. Nieliczne budowle chełpiły się szklanymi oknami, a i tak większość z nich była szczelnie zakryta okiennicami dla ochrony przed ulewą. Miasto nie miało elegancji ani urody Miasta Wolnego Handlu, lecz dzieliło z nim cele. Althea niemal czuła zapach handlu. Jak na miasto nie tak dawno puszczone z dymem, szybko się odrodziło. Minęli jeszcze jedną tawernę, zbudowaną z surowego drewna, z której dobiegał głos minstrela śpiewającego do wtóru harfy. Do laguny jakiś czas temu wpłynął statek i zacumował przy kei. Teraz między statkiem i magazynem ciągnął się długi sznur ludzi z taczkami, którzy rozładowywali statek. Łupigród był dobrze prosperującym, tętniącym życiem portem handlowym; wszędzie dziękowano za to Bystremu.

Ludzie śpieszący w deszczu chodnikiem mieli na sobie zdumiewająco różnorodne stroje. Niektórych z rozbrzmiewających wokół języków Althea nawet nie rozpoznawała. Wiele osób miało tatuaże, i to nie tylko na twarzach, ale na ramionach, łydkach i dłoniach. Nie wszystkie znaki wytatuowane na twarzach świadczyły o niewolnictwie: niektórzy przechodnie ozdobili swoje oblicza fantazyjnymi wzorami.

– To deklaracja – wyjaśnił cicho Arogant. – Wielu ma tatuaże, których nie da się zlikwidować. Ukrywają je więc wśród innych. Zaciemniają przeszłość jaśniejszą przyszłością.

– Dziwne – mruknęła Althea.

– Nie – zaprzeczył Arogant. Odwróciła się, zaskoczona gwałtownością w jego głosie. – Rozumiem, co nimi powoduje – ciągnął już spokojniej. – Nie masz pojęcia, Altheo, jak bardzo walczyłem o to, żeby ludzie zobaczyli we mnie mężczyznę, jakim jestem, zamiast rozhukanego chłopca, jakim byłem. Gdyby tysiąc ukłuć igły w twarz mogło przesłonić moją przeszłość, zniósłbym to.

– Częścią twojej przeszłości jest Łupigród.

Arogant rozejrzał się po tętniącym życiem porcie, jakby widział inne miejsce w innym czasie.

– Był. Jest. Ostatni raz byłem tu na „Skoczku”, a nie była to zbyt uczciwa operacja. Ale byłem tu też przed wielu laty. Kiedy piraci zajęli statek, na którym się znajdowałem, miałem za sobą tylko parę rejsów. Dali mi wybór: mogłem do nich przystać albo zginąć. Przystałem do nich. – Odgarnął z twarzy mokre włosy i spojrzał Althei w oczy. – Nie przepraszam za to.

– Nie musisz – odparła. Owładnęły nią nagle krople deszczu na twarzy Aroganta, jego ciemne oczy i prosta bliskość jego ciała. Coś z ogarniającej ją fali emocji musiało się uwidocznić na jej twarzy, bo Arogant szerzej otworzył oczy. Nie zważając, kto mógłby to zobaczyć, chwycił ją za mokrą rękę. – Nie umiem tego wyjaśnić – powiedziała Althea ze śmiechem, podnosząc wzrok na Aroganta.

Przez chwilę sam jego widok był dla niej wszystkim.

Uścisnął jej rękę.

– Chodź. Kupmy coś i pogadajmy z ludźmi. Jesteśmy tu z jakiegoś powodu.

– Szkoda. Wiesz co, podoba mi się to miasto i podobają mi się ci ludzie. Wbrew wszelkim argumentom przeciwko temu, podoba mi się tu. Chciałabym tu być z tobą, tak jak teraz. Chciałabym, żeby to było nasze prawdziwe życie. Czuję się niemal tak, jakby tu było moje miejsce. Mogę się założyć, że takie było Miasto Wolnego Handlu sto lat temu. Surowość, energia, akceptowanie ludzi takich, jakimi są; przyciąga mnie to tak, jak świeca przyciąga ćmę. Wybacz mi więc, Arogancie, ale chciałabym się pozbyć wszelkiej odpowiedzialności i zająć się po prostu piractwem.

Spojrzał na nią w pełnym zdumienia milczeniu, a potem się uśmiechnął.

– Uważaj, czego sobie życzysz – przestrzegł.

To było dziwne popołudnie. Rola, którą odgrywała Althea, wydawała jej się naturalniejsza od rzeczywistości. Kupili oliwę do latarni statku i kazali ją dostarczyć na nabrzeże. U innego kupca Althea wybrała zioła i mikstury dla uzupełnienia skrzyni z lekami. Pod wpływem impulsu Arogant wciągnął ją do pasmanterii i kupił jej kolorowy szal. Althea związała nim włosy, a Arogant dorzucił do tego kolczyki z kółek przyozdobionych koralikami z nefrytu i granatów.

– Musisz wyglądać odpowiednio do swojej roli – mruknął jej do ucha, zapinając klamerkę naszyjnika.

W zamglonym lusterku podanym przez sprzedawcę dostrzegła inną Altheę, tę stronę siebie, której nigdy nie wypuszczała na światło dzienne. Stojący za nią Arogant pochylił się i pocałował ją w szyję. Kiedy podniósł wzrok, ich spojrzenia skrzyżowały się w lusterku. Czas zafalował i Althea ujrzała rozhukanego chłopca, który uciekł z domu, i krnąbrną chłopczycę, która gorszyła swoją matkę. Dobrana para; piractwo i przygoda zawsze były ich przeznaczeniem. Serce zabiło jej szybciej. W tej chwili żałowała tylko tego, że to wszystko jest oszustwem. Oparła się o Aroganta, by móc podziwiać naszyjnik lśniący na jej szyi. Wciąż patrzyli na siebie w lusterku, kiedy Althea odwróciła głowę i pocałowała Aroganta.

W każdym miejscu, które odwiedzali, jedno z nich kierowało rozmowę na Bystrego albo jego żywostatek. Zbierali o nich informacje i użyteczne, i błahe. Jak w legendach, każdy z opowiadających ubarwiał swoje opowieści o Bystrym. Jego młody kapłan odciął mu zmiażdżoną nogę, co Bystry zniósł w ciszy. Nie, roześmiał się mimo bólu i ledwie godzinę później przespał się ze swoją kobietą. Nie, to sprawka tego chłopca: prorok pirackiego króla się pomodlił i sam Sa po prostu uzdrowił kikut Bystrego. Sa go miłuje; wszyscy to wiedzą. Kiedy źli ludzie usiłowali zniewolić kobietę Bystrego, tu, w samym Łupigrodzie, bóg ją ochraniał, aż zjawił się Bystry, w pojedynkę zabił kilkunastu napastników i wyniósł kobietę z miejsca, w którym ją więzili. Etta mieszkała kiedyś w burdelu, ale oddawała się tylko Bystremu. To była historia miłosna, która wyciskała łzy z oczu najbardziej zatwardziałemu zbirowi.

Późnym popołudniem kupili sobie polewkę rybną i świeży chleb. Tam po raz pierwszy usłyszeli, jak młodociany kapłan stanął między Bystrym i większością mieszkańców Łupigrodu i przepowiedział, że pewnego dnia Bystry będzie ich królem. Ci, którzy wątpili w słowa chłopca, padli pod ciosami jego śmigającej klingi. Zdumienie Althei zapewne podbudowało sprzedawcę ryb, bo opowiedział im tę historię jeszcze trzykrotnie, za każdym razem dodając więcej szczegółów. Na koniec dodał:

– A biedny chłopiec dobrze wiedział, co to niewolnictwo, bo jego własny ojciec uczynił go niewolnikiem, i wytatuował mu na twarzy podobiznę swojego statku. Słyszałem, że kiedy Bystry uwolnił żywostatek i chłopca, od razu zdobył sobie ich serca.

Althea zaniemówiła. Prawy? Kaj zrobił to Prawemu, swemu własnemu synowi, jej siostrzeńcowi?

Arogant zakrztusił się lekko polewką, ale udało mu się zapytać:

– A na jaki los skazał Bystry tak okrutnego ojca?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– A pewno na taki, na jaki zasługiwał. Za burtę dla węży z innymi. Tak robi z całą załogą każdego statku niewolniczego, który przejmuje. – Uniósł brew. – Myślałem, że wszyscy to wiedzą.

– Ale chłopca nie? – zapytała cicho Althea.

– Chłopiec nie należał do załogi. Mówiłem wam. Był niewolnikiem na statku.

– Aha. – Spojrzała na Aroganta. – To miałoby sens.

Teraz miało też sens, że statek zwrócił się przeciwko Kajowi i zaakceptował Bystrego. Pirat uratował i ochronił Prawego. Oczywiście, że statek jest teraz lojalny wobec Bystrego.

Jaka w takim razie jest jej sytuacja? Przez zdradliwą chwilę Althea zastanawiała się, czy jest wolna. Jeśli „Vivacia” jest szczęśliwa z Prawym na pokładzie, jeśli jest zadowolona z Bystrego i swojego pirackiego życia, to czy Althea ma prawo ją z tego „wyratować”? Czy może po prostu wrócić do domu i powiedzieć matce i siostrze, że zawiodła, że nie odnalazła ich rodzinnego statku? Przez chwilę stała na krawędzi podjęcia jeszcze bardziej szalonej decyzji. Czy tak naprawdę w ogóle musi wracać do domu? Czy ona, Arogant i „Niezrównany” nie mogliby po prostu kontynuować życia, które już wiodą?

A potem pomyślała o „Vivacii”, ożywającej pod jej dłońmi, kiedy umieściła w galionie ostatni kołek, kołek, który jej ojciec w chwili śmierci wypełnił swoją siłą życiową. To należało do niej. Nie do Prawego, a już na pewno nie do Bystrego. „Vivacia” jest jej statkiem w sposób, którego nie mógł zagarnąć nikt inny. Jeśli wcześniej zasłyszane plotki w ogóle były prawdziwe, jeśli Miastem Wolnego Handlu wstrząsały jakieś zamieszki, to jej rodzina potrzebuje swego żywostatku bardziej niż kiedykolwiek. Althea go odzyska. Statek nauczy się znów ją kochać, Prawy wróci na łono rodziny.

Przekonała się, że za śmierć załogi „Vivacii” wini bardziej Kaja niż Bystrego. Na pokładzie „Vivacii” zatrzymała tych ludzi lojalność wobec jej rodziny; zabił ich Kaj, zdradzając etykę jej ojca. W ogóle nie potrafiła opłakiwać Kaja; przysporzył jej oraz jej rodzinie zbyt wiele bólu. Jedynym współczuciem, na jakie ją było stać, obdarzyła Keffrię. Lepiej, żeby opłakiwała śmierć męża, pomyślała ponuro Althea, niż długie z nim życie.


* * *

Czas stał się oślizłym stworzeniem, wijącym się w dłoni „Niezrównanego”. Stoi na kotwicy w porcie Łupigrodu czy jego rozpostarte skrzydła unoszą go na kolumnie rozgrzanego powietrza? Czy czeka na powrót młodego Bystrego z rozpaczliwą nadzieją, że tym razem chłopiec nie odniósł żadnych obrażeń, czy spodziewa się, że wrócą do niego Althea i Arogant, by poprowadzić go ku zemście? Spokojne falowanie wody w lagunie, cichnące bębnienie wieczornego deszczu, zapachy i odgłosy Łupigrodu, pełna rezerwy cisza jego załogi… wszystko to wprawiło go w stan zawieszenia bardzo podobnego do snu.

Głęboko w jego ładowni, w ciemności tam, gdzie krzywizna dziobu tworzyła pod pokładem ciasną przestrzeń, znajdowało się miejsce krwi. Było za małe, by mógł tam stanąć czy choćby się wczołgać mężczyzna, ale mógł się tam schronić mały, poturbowany chłopiec, zwinięty w ciasny kłębek; jego krew kapała na czarodrzew „Niezrównanego”; nawzajem dzielili swoją niedolę. Tam Bystry mógł się zaprzeć o deski i ukraść nieco snu, wiedząc, że nikt go nie zaskoczy. Kiedy tylko Igrot zaczynał wzywać go rykiem, „Niezrównany” budził chłopca. Mały wyskakiwał ze swojej kryjówki z szybkością królika i stawiał się przed obliczem kapitana, woląc ją opuścić niż ryzykować, że odkryją ją szukający go marynarze. Czasami Bystry tam spał. Przyciskał drobne dłonie do potężnych wzdłużników z czarodrzewu, biegnących przez całą długość statku, a „Niezrównany” pilnował go i dzielił z nim sny.

Oraz jego koszmary.

Wtedy też „Niezrównany” odkrył swoją wyjątkową umiejętność. Potrafił przejąć ból, koszmary, nawet złe wspomnienia. Oczywiście nie całkowicie. Zabranie całej pamięci uczyniłoby z chłopca durnia. Mógł jednak wchłonąć ból, tak jak wchłaniał krew z jego zbitego ciała. Mógł złagodzić ból i stępić krawędzie pamięci Bystrego. Wszystko to mógł zrobić – dla chłopca. Zarazem musiał zatrzymać dla siebie wszystko, co przejmował od Bystrego. Ostre upokorzenie i poniżenie, przeszywający ból i pełne zdumienia oszołomienie, i palącą nienawiść – wszystko „Niezrównany” brał na siebie i na zawsze głęboko chował. Bystremu zostawiał jedynie zimne jak lód postanowienie, że ucieknie, że odetnie się od tego wszystkiego i że kiedyś jego własne wyczyny na zawsze wymażą z pamięci świata wszystkie ślady Igrota. Bystry postanowił, że kiedyś przywróci wszystko, co zniszczył Igrot. Dzięki niemu będzie tak, jakby ten zły stary pirat nigdy nie istniał. Nikt nie będzie nawet pamiętał jego imienia. Wszystko, co kiedykolwiek zbrukał, zostanie ukryte lub uciszone.

Nawet żywostatek rodziny Bystrego.

Tak miało być.

To wyznanie poruszyło zadawniony ból, który zaczął uderzać „Niezrównanego” niczym niezabezpieczony ładunek w czasie sztormu. Obezwładniła go głębia jego niepowodzenia. Zdradził swoją rodzinę, zdradził ostatniego prawdziwego brata krwi. Starał się dochować lojalności, starał się pozostać martwy, ale potem pojawiły się węże, zaczęły go szturchać i trącać pyskami, przemawiać do niego bez słów, napawając go niepewnością co do tego, kim jest i komu jest winien lojalność. Przestraszyły go i w przerażeniu zapomniał o swej obietnicy, zapomniał o swym obowiązku, zapomniał o wszystkim prócz własnej potrzeby otrzymania pociechy od swej rodziny. Wrócił do domu. Powoli, przez wiele pór roku, unosił się na wodzie, niesiony przyjaznymi prądami, aż wrócił jako wrak do brzegów Miasta Wolnego Handlu.

A wszystko, co mu się tam przydarzyło, było jedynie karą za niewierność. Jak mógł się gniewać na Bystrego? Czy „Niezrównany” nie zdradził go pierwszy? Wyrwał mu się głęboki jęk. Ściskał swój bezruch i milczenie niczym tarczę.

Lekki tupot stóp biegnących po pokładzie. Dwie szczupłe dłonie na relingu.

– „Niezrównany”? O co chodzi?

Nie mógł jej powiedzieć. Nie zrozumiałaby, a gdyby coś powiedział, złamałby obietnicę jeszcze dokładniej, niż już została złamana. Ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał; trzęsły mu się ramiona i ręce.

– No, mówiłem ci, co nie? To on.

Głosy dochodziły z dołu. Ktoś znajdował się na wodzie przy dziobie i patrzył w górę. Patrzył, wyśmiewał się i szydził. Niedługo zaczną czymś rzucać. Martwymi rybami i zgniłymi owocami.

– Hej, wy tam, trzymajcie się z dala od naszego statku! – ostrzegła ich Amber surowym tonem. – Zabierajcie stąd swojego giga.

Nie zwrócili na nią uwagi.

– Jeśli był statkiem Igrota, to gdzie jest jego gwiazda? – zapytał ktoś inny. – Umieszczał ją na wszystkim, co należało do niego.

Przeżywane dawno temu przerażenie wywołane wycinaniem gwiazdy na jego piersi było przesłonięte wspomnieniem tysiąca ukłuć igły, naznaczających tym samym symbolem jego biodro. Zaczął drżeć. Zadygotały wszystkie deski jego ciała. Zmarszczyły się od tego spokojne wody laguny.

– „Niezrównany”. Spokojnie, spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Nic nie mów.

Amber mówiła szybko, usiłując go uspokoić, lecz jej słowa nie zdołały uśmierzyć dawnego bólu.

– Ma gwiazdę czy nie, ja mam rację. Wiem, że mam. – Mężczyzna w łódce był bardzo zadowolony z siebie. – Zdradza go ta porąbana twarz. Co więcej, to żywostatek, taki sam, o jakim zawsze mówiły opowieści. Hej! Hej, statku! Byłeś statkiem Igrota, co nie?

Obelga, jaką było to obrzydliwe kłamstwo, okazała się nie do zniesienia. Zbyt często rzucano mu ją w twarz, zbyt wiele razy był zmuszony je powtarzać ze względu na chłopca. Już nigdy więcej. Nigdy!

– NIE! – ryknął. – Nie ja! – Machnął ręką przed sobą w nadziei, że jego dręczyciele są w jego zasięgu. – Nigdy nie byłem statkiem Igrota! Nigdy! Nigdy! Nigdy! – Wykrzykiwał to słowo, aż zaczęło mu dzwonić w uszach, zagłuszając wszystkie inne kłamstwa. Pod sobą, w górze i w środku słyszał pełne niepokoju krzyki. O jego pokład zaczęły uderzać bose stopy, lecz „Niezrównany” już o to nie dbał. – Nigdy! Nigdy! Nigdy!

Wywrzaskiwał to słowo bez końca, aż nie umiał już myśleć o niczym innym. Jeśli nie przestanie go powtarzać, nikt nie będzie mógł mu zadać żadnego pytania. Jeśli nikt nie będzie go o nic pytał, on nie będzie mógł nic powiedzieć. Przynajmniej w ten sposób mógł pozostać wierny swemu słowu i swej rodzinie.


* * *

Szli ulicą zadowoleni z życia. Deszcz ustał i na granatowym skrawku nieba zaczęły się pokazywać gwiazdy. Przed tawernami wywieszano latarnie. Za okiennicami niewielkich domów lśniły świece. Arogant otaczał ręką ramiona Althei, a ona obejmowała go w pasie. Dzień spędzili dobrze. Wyglądało na to, że Łupigród uwierzył im na słowo. Jeśli zebrane przez nich informacje były poplątane, to i tak potwierdzały jedno. Bystry wróci do Łupigriodu. Już wkrótce.

Ustalenie tego wymagało postawienia kilku kolejek w ostatniej tawernie. Teraz wracali do giga. Nie podjęli jeszcze decyzji, czy wymkną się niepostrzeżenie z portu nazajutrz, czy zostaną i może nawet zaczekają na powrót Bystrego. Szanse na wykupienie „Vivacii” wydawały się niewielkie; lepszą strategią byłoby chyba oszustwo. Istniało zbyt wiele możliwych sposobów działania. Czas wrócić na statek i zastanowić się nad nimi wszystkimi.

Ruch pieszy w mieście zmalał, jako że ludzie szukali sobie miejsca na noc. Arogant i Althea zmierzali po drewnianym chodniku do portu; idąca przed nimi para skręciła w drzwi niedużego domu i zamknęła je mocno za sobą. Kilka chwil później w środku zalśniło nikłe światło świecy.

– Chciałabym być nimi – zauważyła smętnie Althea.

Arogant zwolnił, a potem przystanął. Obrócił ją twarzą do siebie i zaproponował cicho:

– Mógłbym znaleźć gdzieś dla nas pokój.

Pokręciła z żalem głową.

– Przy łódce czeka załoga. Kazaliśmy im tam być przed zmrokiem. Jeśli się spóźnimy, pomyślą, że coś się stało.

– Niech czekają. – Pochylił głowę i namiętnie pocałował Altheę. W chłodnym wieczornym powietrzu jego usta były kusząco ciepłe. Althea jęknęła cicho. – Chodź tu – powiedział szorstko Arogant. Zszedł z chodnika w gęsty mrok zaułka i pociągnął ją za sobą. W głębokich cieniach przycisnął ją plecami do ściany i pocałował nieśpiesznie. Dłonie przesunął w dół jej pleców aż do bioder i z nagłą łatwością ją podniósł. Kiedy przycisnął Altheę do ściany, dziewczyna poczuła nacisk jego pożądania. – Tutaj? – zapytał niewyraźnie.

Pragnęła go, lecz było to zbyt niebezpieczne.

– Może gdybym miała na sobie spódnicę. Ale nie mam.

Odepchnęła go delikatnie; postawił ją na ziemi, lecz nadal przyciskał do ściany. Nie wyrywała się. Jego pocałunek i dotyk były bardziej upajające niż okowita, którą wypili. Usta Aroganta smakowały alkoholem i pożądaniem.

Przerwał nagle pocałunek, unosząc głowę niczym osaczony jeleń.

– Co to?

Althea jakby obudziła się ze snu.

– Co co?

Była oszołomiona.

– Te krzyki. Słyszysz? W porcie.

Do jej uszu dobiegało słabe, powtarzające się wołanie. Nie rozumiała słowa, ale z lodowatą pewnością rozpoznała głos.

– „Niezrównany”. – Wepchnęła koszulę do spodni. – Chodźmy.

Pobiegli chodnikiem ramię w ramię. Nie było sensu poruszać się cicho. Krzyki nie były niczym niezwykłym w takim mieście, jak Łupigród, lecz w końcu zostaną zauważone. „Niezrównany” bez końca wykrzykiwał jedno słowo.

Prawie dotarli do portu, kiedy podbiegł do nich Świstak.

– Jest pan potrzebny na statku, panie kapitanie. „Niezrównany” oszalał – wydyszał.

Wszyscy troje rzucili się biegiem. Kiedy wpadli na nabrzeże, Althea zobaczyła czekającą na nich załogę giga oraz Krzywula. Yek dobyła noża.

– Kazałam załadować to, co kupiliście, ale brakuje nam dwóch ludzi – oznajmiła.

Nie było dwóch byłych niewolników. Althea wiedziała, że nie zmieni tego żadne przedłużanie czekania.

– Odcumować – rozkazała. – Wszyscy wracamy na statek. Jeszcze dziś wypływamy z Łupigrodu.

Nastała chwila ciszy i Althea sklęła się od pijanych głupców. I wtedy odezwał się Arogant:

– Nie słyszeliście rozkazu drugiego oficera? Czy muszę go powtórzyć?

Rzucili się w dół drabinki do czekających łódek. Po wodzie wyraźnie niósł się głos „Niezrównanego”.

– Nigdy! Nigdy! Nigdy! – rozlegał się jego pełen bólu, basowy ryk.

Althea dostrzegła w mroku zarysy dwóch łodzi przy jego dziobie. Już przyciągnął widzów. Niewątpliwie Łupigród obiegnie wieść, że przybysze przypłynęli żywostatkiem. Co to będzie oznaczało dla miasta piratów?

Wydawało się, że dotarcie do statku trwa całą noc. Kiedy stanęli na pokładzie, wyszedł im na spotkanie Lawon z ponurą miną.

– Mówiłem ci, że to szaleństwo! – rzekł z wyrzutem do Aroganta. – Ten przeklęty statek zwariował, a twoja cieśla zbłaźniła się i nie zrobiła nic, by go uspokoić. Te szumowiny w łódce na dole wrzeszczą, że był statkiem Igrota. Czy to prawda?

– Podnieść kotwicę i stawiać żagle, już! – odparł Arogant. – Niech nas obrócą łodzie. Wypływamy z Łupigrodu.

– Teraz? – Lawon był oburzony. – W ciemności na szalonym statku?

– Potrafisz wykonać rozkaz? – warknął Arogant.

– Może, jeśli ma sens! – odpalił Lawon.

Arogant chwycił pierwszego oficera za gardło i przyciągnął go do siebie.

– Doszukaj się sensu w tym – wysyczał mu w twarz. – Jeśli nie będziesz wykonywał moich rozkazów, zabiję cię. Masz ostatnią szansę. Mam dość twojej bezczelności.

Przez chwilę trwali w bezruchu – Arogant z ręką zaciśniętą na gardle Lawona, Lawon z wbitym w niego wzrokiem. Arogant był wyższy od niego i miał dłuższe ręce, ale pierwszy oficer był szerszy w barach i potężniejszy. Althea wstrzymała oddech. Wtedy Lawon spuścił wzrok.

Arogant rozluźnił chwyt.

– Do roboty – powiedział i się odwrócił.

Niczym atakujący wąż, Lawon dobył noża i wbił go Arogantowi w plecy.

– A masz! – zaryczał.

Althea rzuciła się do Aroganta, który się zachwiał i zacisnął z bólu powieki. Lawon dwoma krokami dotarł do relingu.

– Zatrzymajcie go! On nas zdradzi! – rozkazała Althea.

Kilku marynarzy rzuciło się do niego; myślała, że go pochwycą. Kątem oka spostrzegła, że Lawon skacze.

– Niech to szlag! – zawołała i odwróciła się.

Ku jej przerażeniu marynarze, którzy skoczyli w jego stronę, także wyskakiwali za burtę. Nie byli to tylko Tatuowani z Miasta Wolnego Handlu, ale i inni; skakali za Lawonem przez reling jakby byli rybami płynącymi w górę rzeki na tarlisko. Usłyszała plusk wody. Lawon zdradzi ich w Łupigrodzie. Lojalna załoga wpatrywała się w płynących.

– Zostawcie ich – rozkazał chrapliwie Arogant. – Musimy się stąd wydostać, a lepiej nam będzie bez nich.

Puścił ramię Althei i stanął prosto.

Z niedowierzaniem patrzyła, jak sięga do tyłu i wyciąga sobie z pleców nóż Lawona. Cisnął go na pokład z przekleństwem.

– Jak bardzo cię zranił? – zapytała.

– Nie myśl teraz o tym. Nie uderzył głęboko. Zagoń załogę do roboty, a ja porozmawiam z „Niezrównanym”.

Pośpieszył na fordek, nie czekając na jej odpowiedź. Althea odprowadziła go wzrokiem, po czym odetchnęła i zaczęła energicznie wydawać rozkazy, by statek ruszył z miejsca. Usłyszała, jak Arogant wydaje rozkaz na pokładzie dziobowym.

– Statku! Zamknij się! To rozkaz.

O dziwo, „Niezrównany” posłuchał. Reagował i na ster, i na liny holownicze podane na łodzie, w których marynarze gorączkowo wiosłowali, by go obrócić. Pomagały im leniwe wody laguny i wiatr. Zajmując się swoją pracą, Althea modliła się, by „Niezrównany” trzymał się kanału i bezpiecznie wypłynął z wąskiej rzeki. Na nocnym wietrze ich żagle rozkwitły niczym rozwijające się pąki. Uciekali z Łupigrodu.

ROZDZIAŁ 15

WĘŻOWY STATEK

Biały wąż miotał się między ponurością i sarkazmem, nie dając pozostałym ani chwili odpoczynku. Nie chciał wyjawić swego imienia. Powiedział, że imiona nie mają już znaczenia dla umierających gadów. Kiedy Tellur nalegał, by podał jakieś imię, którym mogliby go nazywać, biały wreszcie warknął:

– Padlina. Padlina to jedyne imię, jakiego potrzebuję, a wkrótce będzie także i waszym. Jesteśmy martwymi istotami, które się jeszcze poruszają, zgniłym mięsem, które jeszcze nie znieruchomiało. Nazywajcie mnie Padliną, a ja będę nazywał każdego z was Truchłem.

Dotrzymał słowa i tak się do nich zwracał. Stanowiło to stałe źródło irytacji. Sessurea żałował, że w ogóle się na niego natknęli, nie mówiąc już o wydobyciu z niego opowieści o Tej, Która Pamięta.

Nikt mu nie ufał. Kradł jedzenie tym, którzy je schwytali. Nagłym ukąszeniem lub smagnięciem ogona zaskakiwał inne węże tak, że upuszczały swą ofiarę, którą następnie sam chwytał. Podczas snu wydzielał z grzywy toksyny zabijające ryby. Było to tym bardziej denerwujące, że sypiał w środku wężowiska. Kieresz przytrzymywał go podczas snu, żeby nie próbował uciec nocą.

Za dnia musieli podążać za nim. Znajdował wszelkie możliwe sposoby drażnienia reszty kłębowiska. Albo się wlókł, często się zatrzymując, by posmakować prądu i zastanawiać się głośno, czy wie, dokąd zmierza, albo nadawał duże tempo i nie zwracał uwagi na protesty i prośby o odpoczynek. Kieresz zawsze podążał tuż za nim, lecz dawało mu się to we znaki.

Padlina prawie cały czas prowokował Kieresza, by ten go zabił. Przybierał obraźliwe pozy; stale sączył jad i nie okazywał Kiereszowi szacunku. Gdyby decyzja należała do Szarpii, udusiłaby białego węża przed wieloma dniami, lecz Kieresz hamował swoją wściekłość, nawet kiedy nieszczęśnik drażnił go i szydził z jego marzenia – młócił wtedy wściekle wodę, a jego złociste fałszywe oczy lśniły nad powierzchnią morza niczym słońce. Nie kusił białego groźbami; Padlina zbyt mocno pragnął własnej śmierci.

Jego najokrutniejszą torturą było to, że ukrywał wspomnienia otrzymane od Tej, Która Pamięta. Kiedy wężowisko układało się na noc do snu, przytwierdzając się blisko siebie do dna, poszczególne węże rozmawiały ze sobą i dzieliły się fragmentami wspomnień ze swego smoczego dziedzictwa. Często coś, czego brakowało jednemu, miał inny, i w ten sposób ich wspomnienia tworzyły poprzecierane gobeliny. Czasami samo wymienienie jakiegoś imienia wywoływało lawinę zapomnianych fragmentów u innego węża. Lecz Padlina nigdy w tym nie uczestniczył i kiedy inni przedzierali się po omacku przez swoje zmęczone myśli, uśmiechał się znacząco. Wydawało się, że gdyby zechciał, zawsze mógłby ich oświecić. Za to Szarpia gorąco pragnęła go zabić.

Tej nocy rozmowa zboczyła na temat krain dalekiego południa. Niektórzy pamiętali rozległy suchy obszar, pozbawiony wszelkich dużych zwierząt.

– Przelecenie nad nim trwało wiele dni – stwierdził Tellur. – I chyba pamiętam, że kiedy się wylądowało, piasek był tak gorący, że nie można było na nim stać. Trzeba było… trzeba było…

– Zagrzebać się! – wtrącił z podnieceniem inny wąż. – Jakże nie znosiłem piasku pod szponami i w fałdach skóry. Ale to był jedyny sposób. Łagodne lądowanie było błędem. Trzeba było lądować ślizgiem, żeby od razu rozbić gorącą skorupę piasku i znaleźć chłodniejszą warstwę. Chociaż wcale nie była o wiele chłodniejsza!

Ta wskazówka dotycząca zmysłów, piasek w fałach skóry, zawładnęła wyobraźnią Szarpii. Nie tylko poczuła gorący piach, ale i smak szczególnej goryczy właściwej temu obszarowi. Poruszyła szczękami, przypominając ją sobie.

– Zamknijcie nozdrza, żeby nie dostał się do nich pył! – ostrzegła tryumfalnie.

– Ale warto było – zatrąbił z podnieceniem inny wąż. – Bo kiedy już się wyleciało poza błękitny piasek, było widać… było widać…

Nic nie było widać. Szarpia doskonale pamiętała to oczekiwanie. Kiedy kolor piasku zmieniał się ze złocistego na błękitny, było się niemal na miejscu, a za błękitnymi piaskami leżało coś wartego długiego lotu bez jedzenia, coś wartego ryzyka trafienia na burze piaskowe. Dlaczego pamiętali upał i drażniący piasek, ale nie cel lotu?

– Czekajcie! Czekajcie! – zawołał nagle biały z nagłym podnieceniem. – Wiem, co to było! Za błękitnym piaskiem było, och, to było takie piękne, takie cudowne, takie radosne znalezisko! To było… – Obrócił głowę z wirującymi szkarłatnymi oczyma, sprawdzając, czy wszystkie węże go słuchają. – Łajno! – obwieścił z zadowoleniem. – Wielkie kupy świeżego, brązowego, śmierdzącego łajna! I wtedy ogłosiliśmy się Władcami Czterech Królestw. Władcami Ziemi, Morza, Nieba i Łajna! Och, jak się pławiliśmy w naszej wielkości, ciesząc się wszystkim, co zdobyliśmy i co zagarnęliśmy! Pamięć o tym jest tak wyraźna i jasna! Powiedz mi, Truchło Sessureo, czy to wspomnienie nie wybija się nad wszystkie inne, czy…

Tego było za wiele. Sessurea najeżył pomarańczową grzywę i rzucił się z rozwartą paszczą na białego. Kieresz niemal leniwie wtoczył się między nich, odpychając Sessureę. On nigdy by nie rzucił wyzwania Kiereszowi, ale wyryczał swoją wściekłość otaczającym wężom.

– Dlaczego musimy tolerować tego poronionego gluta? – zapytał. Jego zielone oczy wirowały ze złości. – On szydzi z naszych marzeń i z nas. Jak możemy mu wierzyć, że naprawdę prowadzi nas do Tej, Która Pamięta?

– Bo prowadzi – odparł Kieresz. Rozwarł szczęki, wciągnął do paszczy morską wodę i wypompował ją przez skrzek. – Posmakuj, Sessureo. Zniechęcenie stępiło ci zmysły, ale posmakuj wody i powiedz mi, co wyczuwasz.

Wielki błękitny wąż posłuchał. Szarpia poszła za jego przykładem, podobnie jak większość pozostałych. Przez jakiś czas wyczuwała tylko własne kłębowisko, smakowała tylko toksyny nieustannie wydzielane przez Padlinę. A potem przypłynęło do niej coś jedynego w swoim rodzaju. W wodzie unosił się słaby posmak tego, kto niesie wspomnienia zamknięte w swoim ciele. Szarpia gorączkowo poruszyła skrzelami, usiłując wychwycić więcej ulotnego posmaku. Zanikł, ale po chwili dotarła do niej bardziej skoncentrowana dawka.

Tellur, smukły zielony minstrel, pomknął jak strzała ku Krajowi Niedostatku, wytknął głowę na nocne powietrze i zatrąbił pytająco. Całe kłębowisko otaczające Szarpię uniosło się szybciej niż pęcherzyki powietrza i zakołysało się na powierzchni morza wokół Tellura. Węże dołączyły swe głosy do jego, tworząc chór poszukiwaczy. Nagle pośrodku nich wystrzelił z wody Kieresz, wyskakując tak wysoko, że nad wodą wygiął w łuk niemal jedną trzecią ciała, zanim znów zanurkował.

– Cisza! – rozkazał, wynurzając się ponownie. – Słuchajcie!

Na falach unosiły się głowy i wygięte szyje wężowiska. Nad nimi lśnił zimny księżyc, a gwiazdy błyszczały bielą niczym zawilce. Wszystkie węże wyprężyły grzywy. Powierzchnia morza zmieniła się w łąkę kwitnących nocą kwiatów. Przez jeden oddech słyszeli jedynie plusk wody i świst wiatru.

Wtem w oddali rozległ się głos czysty jak światło i słodki jak mięso:

– Przybywajcie – zaśpiewała. – Przybądźcie do mnie, a dam wam wiedzę o was. Przybądźcie do Tej, Która Pamięta, a wasza przeszłość stanie się wasza, a wraz z nią cała wasza przyszłość. Przybywajcie. Przybywajcie.

Tellur zatrąbił ochoczo w odpowiedzi, lecz Kieresz stanowczo go uciszył.

– Cicho! Co to takiego? – zapytał.

Rozległa się bowiem druga pieśń. Słowa były dziwnie wymawiane, nuty skrócone, jakby śpiewającej wężycy brakło głosu. Kimkolwiek jednak była, powtarzała wołanie Tej, Która Pamięta.

– Przybywajcie, przybywajcie do mnie. Czekają na was wasza przeszłość i przyszłość. Przybywajcie, poprowadzę was i ochronię. Posłuchajcie mnie, a odprowadzę was bezpiecznie do domu. Znów się wzniesiecie, znów polecicie.

Wszystkie głowy, wszystkie wirujące oczy zwróciły się na Kieresza. Jego grzywa sztywno okalała mu gardło, a z każdego kolca skapywał jad.

– Przybywamy! – zatrąbił, ale cicho, tylko do swego kłębowiska, nie do syrenich głosów. – Przybywamy, ale ostrożnie. Jest w tym coś dziwnego, a już byliśmy zwodzeni. Płyńcie za mną.

Odrzucił swą wielką głowę w tył i rozwarł szeroko pysk. Jego fałszywe oczy lśniły jaśniej od księżyca albo słońca. Kiedy wydobył z siebie potężny głos, woda wokół niego pokryła się zmarszczkami.

– Przybywamy! – ryknął. – Przybywamy po nasze wspomnienia!

Zanurzył się z powrotem w Krainie Obfitości. Mignął pod wodą, a jego kłębowisko ruszyło za nim. Tylko biały się ociągał. Szarpia, która nadal mu nie ufała, obejrzała się.

– Głupcy! Głupcy! Głupcy! – trąbił dziko Padlina w nocne niebo. – A ja jestem największym głupcem ze wszystkich!

I z dzikim wołaniem rzucił się za pozostałymi.


* * *

Ta, Która Pamięta oddaliła się od statku, by ich powitać. Błyskawica prosiła ją, żeby została, i mówiła, że powitają ich razem, ale bez skutku. To było przeznaczenie Tej, Która Pamięta. Nie mogła odkładać spełnienia oczekiwanego od tak dawna. Pomknęła ku wężom, wyskakując niezgrabnie nad powierzchnię wody, choć w zamierzeniu miała to czynić z wdziękiem. Istniał straszliwy konflikt między jej zdeformowanym ciałem i jej dawnymi wspomnieniami innych, podobnych spotkań. Powinna być dwa razy większa i potężnie umięśniona, powinna być olbrzymem wśród węży i mieć dość toksyn, by móc oszołamiać kłębowisko za kłębowiskiem i w ten sposób zmuszać je do pełnego przypominania sobie ich dziedzictwa. Odrzuciła wszelkie obawy. Da im wszystko, co ma. Musi im to wystarczyć.

Kiedy zbliżyli się do siebie na tyle, że mogli wzajemnie kosztować swoje toksyny, zatrzymała się. Opadła pod wodę i wachlowała płetwami, czekając na wężowisko. Jego przywódca, poturbowany wąż jaśniejący ogniem swoich fałszywych oczu, podpłynął, by spotkać się z nią kieł w kieł. Pozostali rozsypali się wachlarzem wokół nich, zwracając głowy w jej stronę. Pod wzburzoną powierzchnią morza wszyscy unosili się tak nieruchomo, jak potrafią to robić stworzenia pływające, pilnując odstępów między sobą. Byli osobnymi organizmami, mającymi wkrótce stanowić jeden, zjednoczony w rasowej pamięci swego gatunku. Ta, Która Pamięta szeroko otworzyła pysk, ukazując zęby w oficjalnym powitaniu. Potrząsała grzywą, aż kryza toksycznych kolców wokół jej gardła wyprężyła się w pełnej chwale. Każdy kolec sterczał napęczniały toksynami, które wkrótce miała uwolnić. Panowała nad sobą. To nie było budzenie jednego węża. To było wskrzeszenie całego kłębowiska.

– Kieresz z Kłębowiska Kieresza wita cię, o Ta, Która Pamięta.

Spojrzeniem wielkich miedzianych oczu omiótł jej zniekształcone ciało. Zawirowały raz, być może z niepokojem albo współczuciem, ale zaraz znieruchomiały. Pokazał zęby jadowe. Delikatnie uderzyła w nie swoimi kłami, a jego grzywa zesztywniała. Jego kłębowisko, przyzwyczajone do jego toksyn, będzie najbardziej wrażliwe na jej toksyny połączone z wydzieliną Kieresza. Miał zasadniczą rolę do odegrania w tym budzeniu. Ta, Która Pamięta wypuściła w kierunku jego otwartego pyska niewielką porcję jadu, zobaczyła, jak wąż go przełyka, i obserwowała jego reakcję. Oczy wirowały mu powoli, a przez grzywę przeszła fala barw od fioletu do różu. Zaczekała, aż jego ciało się dostosuje, a potem niemal leniwym ruchem splotła się z nim. Zgodnie z obyczajem poddał się jej.

Dopasowała się do niego, czując, jak śluz z jego skóry miesza się z jej śluzem. Znieruchomiała na chwilę i zamknęła oczy, a jej ciało zrównoważyło kwasy. A potem w ekstazie pamiętania splątała grzywę z jego grzywą, pobudzając oboje do wypuszczenia zmieszanej chmury jadów. Wstrząs spowodowany smakiem toksyny nie wydzielonej przez nią samą niemal ją ogłuszył.

I wtedy nocny świat się wyostrzył. Znała każdego węża w tym kłębowisku tak samo, jak on. Wchłonęła jego splątane wspomnienia wielu migracyjnych pielgrzymek i uporządkowała je dla niego. Nagle poznała wędrówki zaginionego pokolenia. Współczucie przeszyło jej duszę. Tak mało samic pozostało, a wszystkie ich ciała są wiekowe. Ich dusze przez dziesięciolecia były uwięzione w ciałach mających służyć im tylko przez krótki czas. Mimo że jednak jej serca przepełniała litość, zagłuszyło ją tryumfalne trąbienie spowodowane dumą. Mimo wszystko jej rasa przeżyła. Te węże pokonały wszelkie przeszkody. W jakiś sposób zakończą migrację, uprzędą kokony i wyjdą z nich jako smoki. Na niebie znów się pojawią Władcy Trzech Królestw.

Poczuła, jak duch Kieresza splata się z jej duchem.

– Tak!

Jego trąbienie oznaczające zgodę było dla niej sygnałem. Tchnęła mu toksynami w paszczę. Nie szamotał się, lecz ochoczo zanurzył się w nieświadomość, oddając swój umysł na skarbnicę wspomnień jego gatunku. Mocno ściskała jego długie ciało, bijąc ogonem. Powoli, z wielkim wysiłkiem, zaczęła obracać ich oboje w rozszerzającym się kręgu toksyn. Jak przez mgłę dostrzegła, że powoli docierają do czekających, zawieszonych w wodzie węży. Zesztywniały w uścisku jej uroku, a potem zaczęły odruchowo poruszać płetwami, by utrzymać się w tym samym miejscu, otwierając zarazem umysły na skarby wspomnień. Ta, Która Pamięta była mała, kaleka i męczyła się o wiele za szybko. Miała nadzieję, że jej worki jadowe zawierają dość trucizny dla nich wszystkich. Rozwarła szczęki jeszcze szerzej i napięła mięśnie, wyrzucające toksyny z grzywy; pracowała nimi spazmatycznie jeszcze długo po całkowitym opróżnieniu worków. Pozbawiona jadu, mozoliła się dalej, obracając siebie i Kieresza, by zmieszane toksyny dotarły do wszystkich węży. Trudziła się i trudziła, mimo że instynkt już jej nie poganiał, świadomie zmuszając swe ciało do krańcowego wysiłku.

Uświadomiła sobie, że Kieresz coś do niej mówi. Teraz on ją podtrzymywał. Była wyczerpana. Poruszał się razem z nią, wymuszając ruch wody w jej skrzelach.

– Dosyć – powiedział łagodnie. – Już dosyć. Odpocznij. Ty, Która Pamięta, Kłębowisko Kieresza to teraz My, Którzy Pamiętamy. Dopełniłaś swego obowiązku.

Bardzo pragnęła odpocząć, lecz jeszcze udało się jej ich ostrzec.

– Obudziłam jeszcze kogoś. Srebrzysta przyznaje się do pokrewieństwa z nami. Nie ufam jej, chociaż być może tylko ona zna drogę do domu.


* * *

Woda kipiała od węży. Podczas wszystkich lat spędzonych na morzu Bystry nigdy nie widział czegoś takiego. Ich chóralne trąbienie obudziło go przed świtem. Kłębiły się wokół jego żywostatku. Unosiły olbrzymie grzywiaste łby i przyglądały się mu z ciekawością. Ich długie ciała rozcinały wodę tuż przed dziobem Błyskawicy i znaczyły jej kilwater. W świetle poranka lśniły ich zdumiewające kolory. Wielkie oczy wirowały niczym koła ogniste.

Bystry czuł, że to on jest celem tych spojrzeń. Stał na fordeku i patrzył, a Błyskawica brylowała wśród tych dziwnych zalotników. Węże wznosiły się nad wodę, niektóre niemal do samego galionu, by się mu przyjrzeć. Niektóre patrzyły w milczeniu, inne trąbiły albo gwizdały. Kiedy Błyskawica wyśpiewywała im odpowiedź, ogromne głowy nieuchronnie zwracały się ku Bystremu. Człowieka, który już stracił jedną nogę w starciu z zachłannym wężem, te spojrzenia wytrącały z równowagi. Mimo to Bystry nie ruszał się z miejsca i nadal się uśmiechał.

Za nim ludzie pracowali na pokładzie i w takielunku z większą niż zwykle ostrożnością. Pod nimi czaiła się podwójna śmierć od wody i kłów. Nie miało żadnego znaczenia, że węże nie okazywały wobec statku agresji. Ich ryki i przewalanie się mogły zastraszyć każdego. Tylko Etta sprawiała wrażenie, że pozbyła się strachu przed tymi stworami. Z szeroko rozwartymi oczyma i zarumienionymi policzkami przywarła do relingu i chłonęła wzrokiem widowisko.

Za nią stał Prawy z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

– Co do ciebie mówią i co im odpowiadasz? – zwrócił się do statku.

„Vivacia” zerknęła na niego wyniośle i na oczach Bystrego chłopiec wzdrygnął się, jakby czymś ukłuty. Zbladł nagle, po czym na trzęsących się nogach odszedł chwiejnie od relingu. Bez słowa opuścił niepewnym krokiem fordek, niewiele widząc. Bystry zastanawiał się przez chwilę, czyby nie zażądać wyjaśnienia, ale postanowił nic nie mówić. Nie poznał jeszcze w pełni Błyskawicy i nie chciał ryzykować, że ją obrazi. Twarz galionu przez cały czas zachowywała przyjemny wyraz.

– To, co mówią, nie dotyczy ludzi – odezwała się Błyskawica do Bystrego. – Mówią o marzeniach węży, a ja je zapewniam, że mam takie same. To wszystko. Teraz podążą za mną i będą robić, co im każę. Wybierz swoją ofiarę, kapitanie Bystry. Odetną ją i dogonią dla ciebie jak wataha wilków oddzielająca byka od stada. Powiedz, dokąd popłyniemy, a wszystko na naszej drodze wpadnie w twoje ręce niczym dojrzałe owoce.

Rzuciła mu tę ofertę niedbale. Bystry usiłował przyjąć ją ze spokojem, lecz natychmiast pojął, co ona oznacza. Mógłby swobodnie rabować nie tylko statki, ale osady, a nawet miasta. Spojrzał na swoją tęczową eskortę i wyobraził sobie, jak się kłębi w Zatoce Kupieckiej czy w porcie samej Jamaillii. Węże mogłyby stworzyć blokadę, która wstrzymałaby handel. Mając na swoje rozkazy flotyllę węży, mógłby kontrolować cały ruch w Kanale Wewnętrznym. Błyskawica dawała mu panowanie nad całym wybrzeżem.

Zobaczył, że obserwuje go kątem oka. Doskonale wiedziała, co mu proponuje. Podszedł bliżej i powiedział tak, by usłyszała go tylko ona:

– A ile będzie mnie to kosztowało? Tylko „to, o co mnie poprosisz, kiedy mnie poprosisz”?

Jej czerwone wargi wygięły się w słodkim uśmiechu.

– Właśnie tak.

Minął czas wahania.

– Dostaniesz to – zapewnił ją cicho.

– Wiem – odparła.


* * *

– Co ci dolega? – zapytała z rozdrażnieniem Etta.

Zaskoczony Prawy podniósł na nią wzrok.

– Słucham?

– A słuchaj sobie! – Pokazała zniecierpliwionym gestem na planszę do gry rozłożoną na niskim stoliku między nimi. – Twój ruch. Zdążyłam zaobrębić tę dziurkę. Kiedy podnoszę wzrok, siedzisz, gapiąc się w latarnię. Więc co ci dolega? Ostatnio na niczym nie potrafisz się skupić.

Bo całą uwagę poświęcał jednej tylko rzeczy. Mógł to powiedzieć, ale wolał wzruszyć ramionami.

– Chyba ostatnio czuję się trochę bezużyteczny.

Uśmiechnęła się złośliwie.

– Ostatnio? Zawsze byłeś bezużyteczny, młodociany kapłanie. Dlaczego nagle ci to przeszkadza?

Dobre pytanie. Dlaczego mu to przeszkadza? Od kiedy Bystry przejął statek, Prawy nie miał oficjalnego stanowiska. Nie był chłopcem okrętowym, nie był służącym kapitana i nikt nigdy na poważnie nie brał jego roszczeń wobec statku. Miał jednak jakąś funkcję. Bystry zlecał mu różne zadania i ostrzył sobie na nim dowcip, lecz to tylko wypełniało Prawemu czas. Serce wypełniała mu „Vivacia”. Trochę za późno to sobie uświadomił. Jest trochę za późno, by przyznać, że więź ze statkiem określała jego życie na jego pokładzie. „Vivacia” przedtem go potrzebowała i Bystry wykorzystywał go jako pomost między sobą i statkiem. Teraz żadne z nich już go nie potrzebowało. A w każdym razie nie potrzebowała go istota zamieszkująca ciało „Vivacii”. Właściwie ledwie go tolerowała. Prawego wciąż bolała głowa od jej ostatniego napomnienia.

Niejasno pamiętał swoje uzdrowienie. Nastąpiły po nim długie dni rekonwalescencji. Leżał na koi, obserwował grę światła na ścianie kajuty i nie myślał o niczym. Gwałtowne uleczenie ciała wyczerpało wszystkie jego siły fizyczne. Etta przynosiła mu jedzenie, picie i książki, których nawet nie otwierał. Przyniosła mu lusterko, chcąc go podnieść na duchu. Zobaczył, że na rozkaz Bystrego jego ciało zrekonstruowało się od zewnątrz. Skóra twarzy oczyściła się z tuszu tatuażu. Rozległy znak, którym naznaczył go ojciec, z każdym dniem stawał się coraz bledszy, aż wreszcie wizerunek „Vivacii” zniknął z twarzy chłopca, jakby nigdy go tam nie było.

To była sprawka statku. Wiedział o tym. Bystry był tylko jego narzędziem, żeby mógł zebrać owoce sprawienia kolejnego cudu. „Vivacia” chciała w ten sposób dać Prawemu do zrozumienia, że nie potrzebuje jego zgody, by przeprowadzić na nim swoją wolę. Błyskawica uderzyła weń tym uzdrowieniem. Nie przywróciła mu brakującego palca. Prawy przestał się już zastanawiać, czy leżało to poza możliwościami jego ciała i jej opieki, czy też mu tego odmówiła. Wymazała z jego twarzy wizerunek „Vivacii” i znaczenie tego czynu było oczywiste.

Etta uderzyła dłonią w stół i Prawy podskoczył.

– Znów to samo – oskarżyła go. – I nawet nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

– Nie wiem, co mam ze sobą robić – wyznał chłopak. – Statek już mnie nie potrzebuje. Bystry już mnie nie potrzebuje. Przydawałem mu się jedynie jako pośrednik między nimi. Teraz są razem, a ja jestem…

– Zazdrosny – dokończyła Etta. – Niemal zielony z zazdrości. Mam nadzieję, że w twojej sytuacji byłam subtelniejsza. Przez długi czas zastanawiałam się, gdzie jest moje miejsce, dlaczego albo czy w ogóle Bystry mnie potrzebuje, i nienawidziłam statku za to, że tak go fascynuje. – Uśmiechnęła się do Prawego krzywo, ale ze współczuciem. – Żal mi cię, ale nic ci to nie pomoże.

– A co pomoże?

– Jakieś zajęcie. Przezwyciężenie tego stanu. Nauczenie się czegoś nowego. – Zawiązała węzełek. – Znajdź sobie coś, czym mógłbyś zająć myśli.

– Na przykład? – zapytał z goryczą.

Odgryzła nitkę i pociągnęła za kościany guzik, sprawdzając, czy jest dobrze przyszyty. Podbródkiem wskazała planszę do gry.

– Zabawianie mnie.

Uśmiechem nadała tym słowom żartobliwe zabarwienie. Ruch podbródka sprawił, że światło lampy prześliznęło się po jej lśniących włosach i odbiło od wyraźnie zarysowanych kości policzkowych. Nawlekając igłę, zerknęła na Prawego spod opuszczonych rzęs. Jej oczy błyszczały wesołością, kącik ust lekko się unosił. Owszem, mógłby znaleźć sobie coś, czym mógłby zająć myśli, coś, co zapewne doprowadziłoby do katastrofy. Chłopiec zmusił wzrok do powrotu na planszę i zrobił ruch.

– Nauczenie się czegoś nowego. Na przykład?

Etta prychnęła pogardliwie. Jednym szybkim ruchem zniszczyła obronę Prawego.

– Czegoś pożytecznego. Czegoś, do czego naprawdę się przyłożysz, zamiast udawać, że to robisz, błądząc myślami gdzie indziej.

Prawy zgarnął swoje pionki z planszy.

– Czego mogę się nauczyć na pokładzie tego statku, czego jeszcze się nie nauczyłem?

– Nawigacji – podsunęła. – Mnie się to miesza, ale ty już znasz liczby. Mógłbyś ją opanować. – Tym razem patrzyła na niego z powagą. – Ale myślę, że powinieneś się nauczyć tego, co odkładasz już zbyt długo. Zapełnij lukę, która ci doskwiera jak otwarta rana. Idź tam, dokąd zawsze prowadziło cię serce. Odmawiałeś sobie tego wystarczająco długo. Prawy nie poruszał się.

– A jest to? – zapytał cicho.

– Ucz się siebie. Swojego kapłaństwa – odrzekła.

Ostre poczucie zawodu wstrząsnęło nim. Nawet się nie zastanawiał nad tym, na jaką sugestię Etty miał nadzieję. Pokręcił głową i stwierdził z goryczą:

– Zbyt daleko już od tego odszedłem. Sa odgrywa w moim życiu dużą rolę, lecz moje oddanie dla niego nie jest już takie, jak niegdyś. Kapłan musi chcieć żyć dla innych. Kiedyś sądziłem, że to będzie moją radością. Teraz… – Spojrzał jej w oczy. – Nauczyłem się mieć swoje pragnienia – dodał cicho.

Roześmiała się.

– Ach, myślę, że Bystry był tego doskonałym nauczycielem. Uważam jednak, że źle siebie osądzasz. Może straciłeś siłę swego skupienia, Prawy, ale zajrzyj w swoje serce. Gdybyś w tej chwili mógł otrzymać jedną rzecz, co byś wybrał?

Powstrzymał słowa, które cisnęły mu się na usta. Etta się zmieniła, a on miał w tym swój udział. Jej mowa i sposób myślenia odzwierciedlały książki, które przeczytali. Nie chodziło o to, że stała się mądrzejsza; błyszczała mądrością od początku. Teraz umiała wyrazić swoje myśli słowami. Przedtem była jak płomień latarni płonący za osmalonym szkłem. Teraz szkło było czyste i jej światło płonęło pełnym blaskiem. Zacisnęła z irytacją usta: Prawy zbyt długo się namyślał. Zbył jej pytanie.

– Pamiętasz ten wieczór, kiedy powiedziałaś mi, że powinienem odkryć, w którym miejsca mego życia się znajduję i stamtąd zacząć? Że powinienem zaakceptować kształt mego życia i jak najlepiej je wykorzystać?

Uniosła brew, jakby chciała zaprzeczyć. Stropił się. Czy coś tak ważnego dla niego mogło przejść u niej bez echa? Wtedy Etta ze smutkiem pokręciła głową.

– Byłeś taki poważny, że chciałam cię kopnąć. Taki młodzieniec. Wydaje się niemożliwe, że jeszcze tak niedawno byłeś taki młody.

– Tak niedawno? – Roześmiał się. – Wydaje się, jakby minęło wiele lat. Przeżyłem tyle zmian. – Spojrzał jej w oczy. – Nauczyłem cię czytać, a ty powiedziałaś, że to zmieniło twoje życie. Czy wiesz, jak bardzo ty zmieniłaś moje?

– Cóż. – Wyprostowała się i zamyśliła. – Gdybym nie nauczyła cię posługiwać się nożem, byłbyś teraz martwy. Więc przypuszczam, że zmieniłam bieg twego życia przynajmniej raz.

– Usiłuję sobie wyobrazić powrót do klasztoru. Musiałbym się pożegnać z moim statkiem, z Bystrym, z tobą, z załogą, ze wszystkim, czym stało się moje życie. Nie wiem, czy potrafiłbym wrócić i usiąść z Berandolem do medytacji albo ślęczeć nad książkami. – Uśmiechnął się z żalem. – Albo robić witraże, czym kiedyś tak się szczyciłem. Zaprzeczałbym wszystkiemu, czego się tu nauczyłem. Jestem jak mała rybka, która wypuściła się za daleko od swego spokojnego stawu i została porwana nurtem rzeki. Teraz nauczyłem się już tu żyć. Nie wiem, czy zadowoliłbym się życiem w kontemplacji.

Spojrzała na niego dziwnie.

– Nie miałam na myśli twojego powrotu do klasztoru. Tylko to, że znów powinieneś zacząć być kapłanem.

– Tutaj? Na statku? Dlaczego?

– A dlaczego nie? Powiedziałeś mi kiedyś, że jeśli czyimś przeznaczeniem jest bycie kapłanem, to nic go od tego nie odwiedzie. Zostanie kapłanem bez względu na to, gdzie się znajdzie. Ze może Sa umieścił cię tu, ponieważ jest coś, co masz tu zrobić. Przeznaczenie i w ogóle.

Przytaczała jego słowa nonszalancko, lecz za jej lekkim tonem Prawy wyczuwał rozpaczliwą nadzieję.

– Ale dlaczego? – powtórzył. – Dlaczego zachęcasz mnie do tego teraz?

Odwróciła się od niego.

– Może tęsknię za tym, jak kiedyś mówiłeś. Jak dowodziłeś, że wszystkie wydarzenia mają znaczenie i strukturę, nawet jeśli nie od razu umiemy je dostrzec. Doznawałam pociechy, słuchając, jak to mówisz, mimo że nie umiałam ci całkowicie uwierzyć. O przeznaczeniu i w ogóle.

Jej dłoń zabłądziła w okolice biustu, lecz się cofnęła. Prawy wiedział, czego nie chciała dotknąć. W woreczku na szyi miała amulet z Wyspy Innego Ludu, figurkę niemowlęcia. Pokazała mu ją, kiedy odzyskiwał siły po „cudownym uzdrowieniu”. Wyczuł, jak ważna jest dla Etty, ale od tamtej pory nie zastanawiał się nad tym. Najwyraźniej ona się zastanawiała. Uważała ten dziwny amulet za jakiś znak. Może gdyby Prawy wierzył, że Inni naprawdę są wróżbitami i prorokami, podzielałby jej zdanie, ale nie wierzył. Zapewne wiatry i przypływy znosiły na plażę wszelkie śmieci, a wśród nich i ten amulet. A co do samych Innych, wężyca, którą uwolnił, wpoiła mu swoją opinię na ich temat.

Ohydztwa. Jej dokładne znaczenie nie było jasne, lecz jej przerażenie i nienawiść były wyraźne. Nigdy nie powinni byli zaistnieć. Byli złodziejami cudzej przeszłości i nie mieli żadnej mocy przepowiadania przyszłości. Amulet, który Etta znalazła w bucie, był czystym przypadkiem bez większego znaczenia niż piasek, którym amulet był oblepiony.

Nie mógł podzielić się swoim zdaniem z Ettą, nie obrażając jej. Obrażenie jej mogło być bolesne.

– Wciąż wierzę, że każda istota ma niepowtarzalne i ważne przeznaczenie – zaczął ostrożnie.

Podchwyciła temat, zanim Prawy zdołał delikatnie do niego podejść.

– Moim przeznaczeniem mogłoby być urodzenie dziecka Bystrego: powołanie do życia królewicza dla króla Wysp Pirackich.

– Równie dobrze twoim przeznaczeniem mogłoby być nieurodzenie mu dziecka – zauważył.

Po twarzy Etty przemknął wyraz niezadowolenia, zaraz zastąpiony obojętnością. Uraził ją.

– A zatem w to wierzysz.

Pokręcił głową.

– Nie, Etto. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie. Po prostu mówię, że nie powinnaś łączyć swoich marzeń z dzieckiem albo mężczyzną. To, kto cię kocha albo kogo ty kochasz, nie jest takie ważne jak to, kim jesteś. Zbyt wielu ludzi, i kobiet, i mężczyzn, kocha osobę, którą chcieliby być, jakby kochając tę osobę, albo będąc przez nią kochanymi, mogli osiągnąć znaczenie, za którym tęsknią. Nie jestem Sa. Nie mam jego potężnej mądrości. Uważam jednak, że prędzej znajdziesz przeznaczenie Etty w Etcie, niż mając nadzieję, że zapłodni cię tym przeznaczeniem Bystry.

Na chwilę jej rysy wykrzywił gniew. Siedziała jednak spokojnie, chociaż oczy wciąż lśniły jej gniewem, i zastanawiała się nad słowami Prawego. W końcu zauważyła szorstko:

– Trudno się obrazić za twoje słowa, że mogłabym być ważna dla mnie samej. – Popatrzyła mu prosto w oczy. – Mogłabym to uznać za komplement. Tylko że trudno uwierzyć, że mówisz to szczerze, skoro najwyraźniej nie uważasz, że to samo dotyczy ciebie.

Milczał, oszołomiony, a Etta ciągnęła:

– Nie utraciłeś wiary w Sa. Utraciłeś wiarę w siebie. Mówisz mi, że mierzę siebie wedle mojego znaczenia dla Bystrego. Ale ty robisz to samo. Oceniasz swój cel w życiu w odniesieniu do „Vivacii” albo Bystrego. Zacznij żyć swoim własnym życiem, Prawy, i weź za nie odpowiedzialność. Wtedy może nabierzesz znaczenia dla nich.

Jak klucz obracający się w zardzewiałym zamku. Tego doświadczał. A może jak zasklepiona rana, krwawiąca od nowa, pomyślał cierpko. Przesiewał słowa Etty, szukając błędu w jej logice, haczyka w sformułowaniu. Nie było ich. Miała rację. Jakoś kiedyś porzucił odpowiedzialność za swoje życie. Z trudem osiągnięte owoce medytacji, żniwo długich studiów i wskazówek Berandola, stały się frazesami, które wygłaszał, nie stosując ich do siebie. Nagle przypomniał sobie niedojrzałego chłopca mówiącego swemu nauczycielowi, że boi się morskiej podróży do domu, bo będzie musiał przebywać wśród zwykłych ludzi, a nie myślących akolitów, jak on. Co wtedy powiedział do Berandola? „To dość dobrzy ludzie, ale nie tacy, jak my”. Wtedy gardził życiem, w którym zwykłe przechodzenie z jednego dnia w następny nie pozwala człowiekowi przyjrzeć się samemu sobie. Berandol dał mu wtedy do zrozumienia, że gdyby spędził trochę czasu w świecie, mógłby zmienić zdanie o ludziach, którzy codziennie pracują na chleb. Zmienił je? A może zmienił zdanie o akolitach, którzy spędzają tyle czasu na przyglądaniu się sobie samym, że nigdy nie doświadczają prawdziwego życia?

Został ciśnięty w świat statków i żeglowania wbrew swej woli. Nigdy tak naprawdę go nie przyjął za swój ani nie przyjął wszystkiego, co ten świat mógłby mu zaoferować. Teraz oglądał się wstecz i dostrzegał opór i niechęć we wszystkim, co robił. Sprzeciwiał się ojcu, walczył z Torgiem po to, by ptzeżyć, i opierał się wysiłkom statku, który chciał się z nim związać. Sprzymierzył się z niewolnikami, ale gdy tylko stali się wolnymi ludźmi, miał się przed nimi na baczności. Kiedy na pokład wszedł Bystry, postanowił utrzymać swoje roszczenia wobec „Vivacii” wbrew próbom pirata, by ją sobie zjednać. I przez cały czas użalał się nad sobą. Tęsknił za swoim klasztorem i obiecał sobie, że przy pierwszej sposobności znów się stanie tamtym Prawym. Nawet kiedy postanowił przyjąć życie zesłane mu przez Sa i znaleźć w nim cel, nawet wtedy nic nie robił.

Ujrzał teraz kolejne pokłady oszukiwania samego siebie, kolejne pokłady oporu wobec woli Sa. Nie przyjął własnego przeznaczenia z radością. Niechętnie się z nim pogodził, biorąc tylko to, co zostało na nim wymuszone i ciesząc się tylko z tego, co było dla niego do przyjęcia, nie obejmując wszystkiego swoim kapłaństwem.

Było tam coś. Jakaś myśl, objawienie drżące na skraju świadomości, czekające, by je wydobyć na pełne światło. Prawy przymknął oczy i zaczął oddychać, wolniejszym rytmem.

Etta odłożyła szycie, zebrała pionki i włożyła je do pudełka.

– Chyba na jakiś czas skończyliśmy grać – powiedziała cicho.

Prawy skinął głową. Zawładnęły nim jego myśli i ledwie zauważył, kiedy Etta wyszła z kajuty.


* * *

Ta, Która Pamięta poznała go. Dwunóg Prawy stał na pokładzie statku i patrzył na węże, które dokazywały u jego burty w blasku księżyca. Była zaskoczona, że dwunóg żyje. Kiedy wpychała go na statek, chciała tylko, żeby umarł wśród swoich pobratymców. A więc przeżył. Kiedy położył dłonie na relingu, Ta, Która Pamięta wyczuła reakcję Błyskawicy. Nie było to fizyczne drżenie, lecz drżenie jej jestestwa. W wodzie pojawił się słaby zapach strachu. Błyskawica boi się tego dwunoga?

Zaintrygowana wężyca podpłynęła bliżej. Błyskawica zaczęła swoje życie jako smoczyca; tyle Ta, Która Pamięta wyczuwała. Lecz bez względu na to, jak bardzo kategorycznie Błyskawica mogłaby zaprzeczać, nie była już ani smokiem, ani wężem. Była mieszańcem; jej ludzkie uczucia mieszały się ze smoczą naturą, a wszystko zawierało się w powłoce statku. Ta, Która Pamięta zanurkowała pod wodę i ustawiła się równolegle do srebrzystego kilu statku. Tutaj najsilniej odczuwała obecność smoka. Niemal natychmiast wyczuła, że statek nie chce, by się tam znajdowała, lecz Ta, Która Pamięta nie zamierzała mu ulec. Miała obowiązki wobec kłębowiska, które obudziła. Jeśli statek zagraża jej wężom, musi to odkryć.

Była tylko lekko zaskoczona, kiedy przyłączył się do niej Kieresz Złocisty. Nie zawracał sobie głowy ukrywaniem swoich zamiarów.

– Chcę wiedzieć więcej – oznajmił. Nieznacznym ruchem kryzy wskazał statek, któremu towarzyszyli. – Mówi nam, żebyśmy byli cierpliwi, że jest tu po to, by nas chronić i zaprowadzić do domu. Sprawia wrażenie, że dużo wie o tym, co się wydarzyło od czasu, kiedy smoki królowały w powietrzu, ale wyczuwam, że ukrywa przed nami tyle samo, ile nam mówi. Wszystkie moje wspomnienia mówią mi, że powinniśmy wpłynąć do rzeki wiosną. Teraz pokazuje nam zęby zima, a ona wciąż radzi nam czekać. Dlaczego?

Podziwiała jego bezpośredniość. Nie przejmował się, że statek wie o tym, że Ta, Która Pamięta nie bardzo chce mu zaufać. Ona jednak wolała być bardziej subtelna.

– Musimy zaczekać i to odkryć. Na razie statek jest sprzymierzony z dwunogami. Twierdzi, że kiedy nadejdzie odpowiednia pora, wykorzysta ich do pomocy. Dlaczego więc drży w obecności tego szczególnego dwunoga?

Statek nie dawał żadnego znaku, że jest świadom ich podwodnej rozmowy. Ta, Która Pamięta wyczuła nieznaczną zmianę w wodzie przepływającej przez jej skrzela. Obok strachu pojawił się teraz gniew. Pozbawione swego właściwego kształtu ciało smoczycy wciąż usiłowało wytwarzać jad świadczący o jej emocjach. Ta, Która Pamięta napięła swe worki jadowe. Niewiele się w nich znajdowało; trzeba dużo czasu, zanim jej ciało odnowi swe zasoby. Mimo to szeroko rozwarła szczęki, wchłaniając słabe toksyny Błyskawicy, po czym odpowiedziała swoimi. Dostosowała się do statku, by móc lepiej go rozumieć.

Nad nimi dwunóg ścisnął reling. Właściwie położył dłonie na ciele smoka. Ta, Któta Pamięta poczuła drżenie statku i całkowite przeniesienie jego uwagi na chłopca.

– Dobry wieczór, „Vivacio”.

Głos Prawego tłumiła woda i odległość, lecz dotyk jego dłoni na relingu wzmacniał znaczenie wypowiadanych przez niego słów. Niosło się ono poprzez kości statku do Tej, Która Pamięta. „Znam cię”, mówił ten dotyk. Wymieniając imię, którym Błyskawica gardziła, zagarniał pewną jej część. I słusznie, uznała Ta, Która Pamięta mimo oporu, jaki statek stawiał chłopcu.

– Odejdź, Prawy.

– Mógłbym, ale na niewiele ci się to zda. Wiesz, co robiłem, „Vivacio”? Medytowałem. Sięgałem w głąb siebie. I wiesz, co odkryłem?

– Swoje bijące serce?

Statek dotknął go z gruboskórnym okrucieństwem. Ta, Która Pamięta poczuła, jak dłonie chłopca zaciskają się mocniej, kiedy jego serce zgubiło równy rytm.

– Przestań – powiedział łamiącym się głosem. – Proszę cię – dodał. Statek niechętnie dał mu spokój. Prawy przywarł do relingu. Kiedy uspokoił mu się oddech, powiedział cicho: – Dobrze wiesz, co znalazłem, kiedy zajrzałem w głąb siebie. Znalazłem ciebie. Splecioną ze mną ciałem i duszą. Stanowimy jedność, statku, i nie możemy się nawzajem oszukiwać. Znam ciebie, a ty znasz mnie. Żadne z nas nie jest tym, czym twierdzimy, że jesteśmy.

– Mogę cię zabić – warknął statek.

– Wiem. Ale nie pozbyłabyś się mnie w ten sposób. Jeśli mnie zabijesz, nadal będę częścią ciebie. Sądzę, że o tym też wiesz. Chcesz mnie wygonić, statku, ale chyba nie mógłbym odejść tak daleko, żeby przerwać tę więź. Tylko bym sprawił, że oboje bylibyśmy nieszczęśliwi.

– Chętnie zaryzykuję.

– A ja nie – odparł łagodnie Prawy. – Proponuję inne rozwiązanie. Zaakceptujmy to, czym się staliśmy, i przyjmijmy wszystkie części nas samych. Jeśli przestaniesz wypierać się swojego człowieczeństwa, ja zaakceptuję smoka i węża w sobie. W nas – dodał z namysłem.

Wraz z chlupotem wody przemijała cisza. Coś powoli narastało w statku, niczym jad w kolczastej grzywie węża. Kiedy jednak smoczyca przemówiła, jej głos ociekał goryczą niczym ropą z pękniętego wrzodu.

– Niezły moment sobie wybrałeś na tę propozycję, Prawy Vestricie. Niezły moment.

Uderzyła go jak smok odpędzający irytującego pasożyta. Dwunóg upadł na jej pokład. Na deski kapały z jego nozdrzy krople krwi. Chociaż statek zaryczał wyzywająco, deski wchłonęły czerwoną substancję i przyjęły Prawego w siebie.

ROZDZIAŁ 16

UMOWA TINTAGLII

Bras odetchnął spazmatycznie i otworzył oczy na ciemność. Śniła mu się smoczyca uwięziona w swojej trumnie. Ten sen wciąż potrafił przyprawić go o gwałtowne bicie serca i sprawić, że cały spływał potem. Bras leżał nieruchomo, ciężko dyszał i przeklinał smoczycę oraz wspomnienia, które mu zostawiła. Powinien spróbować znów zasnąć. Niedługo rozpocznie się jego zmiana i Bras będzie żałował snu, który odebrał mu koszmar. Wstrzymał oddech i wsłuchał się w basowe chrapanie Graga oraz lżejszy oddech Seldena. Wiercił się niespokojnie, usiłując znaleźć sobie wygodniejszą pozycję w przepoconej pościeli. Cieszył się, że ma całe łóżko dla siebie; wiele innych osób spało z kimś innym. Przez ostatnie dni do domu Tenirów napłynęło tak wielu ludzi, że mieścił teraz w sobie przekrój społeczności Miasta Wolnego Handlu.

Świeżo powstały sojusz Pierwszych i Nowych Kupców, niewolników oraz przybyszów z Trzech Statków niemal umarł przy porodzie. Ta sama grupa, która zebrała się przy stole Tenirów, przybyła śmiało wraz z kilkoma przedstawicielami Nowych Kupców do dworu Nowela i zażądała wpuszczenia do środka. Szpiedzy już wyśledzili, że znajdują się tam pozostali przywódcy Rady Miasta Wolnego Handlu. Przyszło też kilku co bardziej zaciekłych zwolenników Roeda; Bras zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem nie kładą głów pod topór. Kiedy jednak do drzwi wejściowych podeszła Serilla, sprawiała wrażenie spokojnej. Tuż za jej lewym ramieniem patrzył spode łba Roed Caern. Mimo jego zmarszczonych brwi i gniewnego mamrotania, Towarzyszka uprzejmie zaprosiła wszystkich do środka na „nieformalną dyskusję o sytuacji w Mieście Wolnego Handlu”. Kiedy jednak zgromadzili się z zażenowaniem przy stole rozmów, w leżącym poniżej mieście rozległ się dźwięk trąbek i dzwonów alarmowych. Wybiegając na zewnątrz, Bras myślał ze strachem o zdradzie. Strażnik na dachu zawołał, że do Zatoki Kupieckiej zbliża się flotylla statków z Krainy Miedzi. Roed Caern dobył szabli, krzycząc, że Nowi Kupcy wtargnęli na to spotkanie w nadziei pozbycia się za jednym zamachem całego prawowitego przywództwa Miasta Wolnego Handlu podczas ataku swoich sprzymierzeńców z Krainy Miedzi. Wraz ze swoimi zwolennikami rzucił się na wysłanników Nowych Kupców jak wściekły pies; nagle zaczęły błyskać noże, których wszyscy obiecali nie przynosić.

Pierwsza krew związana z atakiem Krainy Miedzi została przelana na progu domu Nowela. O przewodniczących Rady Kupców dobrze świadczyło, że przeciwstawili się Roedowi i powstrzymali jego oraz jego ludzi przed zmasakrowaniem delegatów przybyszy z Trzech Statków, Tatuowanych i Nowych Kupców. Zebrani uciekli przed szaleństwem Roeda i popędzili do własnych domów i rodzin, by bronić je przed najeźdźcami. Rozegrało się to przed trzema dniami.

Mieszkańcy Krainy Miedzi przybyli licznie jak ryby na tarło. Żaglowce i galery zajęły port, wypluwając z siebie wojowników na plaże i nabrzeża; pokonali oni zdezorganizowanych mieszkańców Miasta Wolnego Handlu i zajęli „Pojętnego”. Doborowa załoga wypłynęła nim z portu, chociaż żywostatek holowany przez łódki obsadzone marynarzami z Krainy Miedzi walczył i bronił się kołysaniem. Dalszych losów statku i jego załogi Bras nie znał. Zastanawiał się, czy mogłaby go ona zmusić do popłynięcia rzeką do Trehaug. Czy zachowała członków jego rodzinnej załogi przy życiu, żeby wykorzystać ich jako zakładników w razie nieposłuszeństwa Pojętnego?

Najeźdźcy z Krainy Miedzi zajęli port i otaczające go budynki, ściskając tym samym w chciwych dłoniach serce Miasta Wolnego Handlu. Codziennie zapuszczali się dalej w głąb lądu, systematycznie rabując, a potem niszcząc to, czego nie mogli zabrać. Bras nigdy nie widział takich zniszczeń. Niektóre kluczowe budynki, jak magazyny mogące służyć do przechowywania łupów czy nadające się do obrony kamienne domy, pozostawili nietknięte. Wszystko inne obrócili w perzynę. Pierwszy Kupiec, Nowy Kupiec, rybak, handlarz, dziwka czy niewolnik – nikt nie miał dla najeźdźców znaczenia. Zabijali i okradali wszystkich. Długi szereg domów należących do imigrantów z Trzech Statków został spalony, ich łódki rybackie zniszczone, a ludzie zabici lub zmuszeni do szukania schronienia u sąsiadów. Agresorzy nie wykazywali żadnego zainteresowania negocjacjami. Nie było mowy o poddaniu się. Jeńcy byli zakuwani w łańcuchy i umieszczani na jednym z żaglowców, który miał ich przewieźć do Krainy Miedzi jako niewolników. Jeśli napastnicy kiedykolwiek mieli jakichś sprzymierzeńców wśród mieszkańców Miasta Wolnego Handlu, to ich zdradzili. Niszczyli wszystko.

– Zamierzają tu zostać. – Głęboki głos Graga był cichy, lecz wyraźny. – Kiedy zabiją lub zniewolą wszystkich w mieście, osiedlą się tutaj i Zatoka Kupiecka stanie się po prostu częścią Krainy Miedzi.

– Obudziłem cię rzucaniem się? – zapytał cicho Bras.

– Nie. Nie mogę spać. Jestem tak zmęczony czekaniem. Wiem, że musieliśmy zorganizować opór, ale trudno było obserwować te wszystkie zniszczenia. A skoro już wreszcie nadszedł ów dzień, każda chwila się dłuży, a mimo to żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu na przygotowania. Żałuję, że matka i dziewczynki nie mogły uciec w góry. Może mogłyby się tam ukryć, dopóki wszystko się nie skończy.

– Nie skończy się w jaki sposób? – zapytał cierpko Bras. – Wiem, że musimy mieć serce do tego wypadu, ale nie wierzę, że nam się uda. Jeśli wypędzimy ich z naszych plaż, to po prostu wycofają się na swoje statki i przypuszczą następny atak. Dopóki kontrolują port, kontrolują Miasto Wolnego Handlu. Jak mamy przeżyć bez handlu?

– Nie wiem. Musi być jakaś nadzieja – upierał się Grag. – Przynajmniej to wszystko zbliżyło nas do siebie. Całe społeczeństwo musi teraz zrozumieć, że przeżyjemy tylko wtedy, jeśli będziemy trzymać się razem.

Bras chciał powiedzieć coś optymistycznego, ale mu się nie udało.

– Istnieje nadzieja, ale słaba. Gdyby wróciły nasze żywostatki i zablokowały ich flotyllę w porcie, to chyba całe Miasto Wolnego Handlu rzuciłoby się do walki. Gdybyśmy mogli w jakiś sposób osaczyć ich między plażą i wyjściem z portu, to może udałoby się zabić ich wszystkich.

– Chciałbym wiedzieć, gdzie się znajdują nasze statki – powiedział Grag zmartwionym tonem – a przynajmniej ile z nich jeszcze pływa. Podejrzewam, że to mieszkańcy Krainy Miedzi wywabili je na morze. Uciekli, a my ich ścigaliśmy, zapewne do miejsca, gdzie mogła nas zniszczyć o wiele większa flota. Jak mogliśmy być tacy głupi?

– Jesteśmy kupcami, a nie wojownikami – odparł Bras. – Nasza największa siła to zarazem nasza największa słabość. Umiemy tylko negocjować, a nasi wrogowie nie są tym zainteresowani.

Grag ni to westchnął, ni to jęknął.

– Powinienem tamtego dnia być na pokładzie „Ofelii”. Powinienem wypłynąć z nimi. To męka czekać z nadzieją, nie wiedząc, co się stało z moim ojcem i naszym statkiem.

Bras milczał. Był aż nadto świadom, jak ostrze niepewności może naznaczyć ludzką duszę. Nie chciał obrażać Graga, mówiąc, że wie, co on czuje. Ból każdego człowieka był jego bólem osobistym.

– Obaj nie śpimy – powiedział zamiast tego. – Równie dobrze możemy wstać. Chodźmy porozmawiać w kuchni, żeby nie obudzić Seldena.

– Selden nie śpi – odezwał się cicho chłopiec i usiadł. – Podjąłem decyzję. Idę dzisiaj z wami. Będę walczył.

– Nie – powiedział ostrym tonem Bras, ale zaraz go złagodził. – To chyba nie jest rozsądne, Seldenie. Twoja sytuacja jest wyjątkowa. Być może jesteś ostatnim dziedzicem nazwiska. Nie powinieneś ryzykować życia.

– Ryzykiem byłoby, gdybym kulił się tu ze strachu i nic nie zrobił – odparł z goryczą Selden. – Proszę cię, Brasie. Kiedy jestem z moją matką i babką, one chcą dobrze, ale robią ze mnie… dziecko. Jak mam się nauczyć być mężczyzną, jeśli nigdy nie przebywam wśród mężczyzn? Muszę dzisiaj iść z wami.

– Seldenie, jeśli pójdziesz z nami, to być może nie dorośniesz i nie staniesz się mężczyzną – przestrzegł go Grag. – Zostań tu. Broń matkę i babkę. Tu przysłużysz się Miastu Wolnego Handlu najlepiej. I jest to twoim obowiązkiem.

– Nie traktuj mnie protekcjonalnie – odparł ostro chłopiec. – Jeśli walki dotrą do tego domu, to wszyscy zostaniemy wymordowani, ponieważ zanim tu dotrą, wy zginiecie. Idę z wami. Wiem, że myślicie, że będę wam zawadzał, że będziecie musieli mnie chronić. Ale nie będzie tak. Przyrzekam.

Grag nabrał tchu, by się sprzeciwić, ale Bras przerwał im obu.

– Chodźmy do kuchni i tam to omówmy. Przydałaby mi się kawa.

– Nie dostaniesz jej – stwierdził zrzędliwie Grag. Bras widział, jak Kupiec usiłuje zmienić nastrój. – Ale jest jeszcze herbata.

Nie tylko oni nie mogli spać. W palenisku płonął ogień, na którym pyrkotał już duży kociołek owsianki. Nie tylko matka i siostra Graga, ale i obie Vestritki krążyły niespokojnie po obszernej kuchni, udając, że coś gotują. Nie było dość pracy, by wszystkie znalazły zajęcie. Z jadalni dobiegał cichy pomruk głosów. Tace z jedzeniem noszono do stołu w miarę przygotowywania potraw. Była tam też Ekke Krasnorost. Do herbaty, którą nalała Gragowi Tenirze, dołączyła ciepły uśmiech, a potem usiadła naprzeciwko niego przy kuchennym stole i powiedziała rzeczowo:

– Podpalacze już poszli. Chcieli mieć pewność, że znajdą się na swoich pozycjach przed atakiem.

Brasowi dziwnie podskoczyło serce. Nagle wszystko to było rzeczywiste. Sygnałem dla czekających napastników miał być dym i płomienie unoszące się z rodzinnego magazynu Drurów przy porcie. Odważni szpiedzy, głównie mali niewolnicy, ustalili, że mieszkańcy Krainy Miedzi właśnie tam zgromadzili swoje łupy. Na pewno wrócą, by gasić pożar. Miasto Wolnego Handlu zamierzało spalić swe ukradzione bogactwo, by zwabić najeźdźców do centrum. Kiedy magazyn będzie już płonął, zamierzali podpalić statki wroga płonącymi strzałami. Zespół mężczyzn z Trzech Statków dobrze wysmarowanych tłuszczem dla ochrony przed zimną wodą miał podpłynąć do wrogich statków i wyrwać ich kotwice.

Rozmaite grupy mieszkańców Miasta Wolnego Handlu zaplanowały te akcje dywersyjne, by zdezorganizować działania najeźdźców przed ich zmasowanym atakiem o świcie. Każdy uzbroił się w to, co miał. Pradawne rodzinne szable miały wystąpić obok pałek i rzeźniczych noży, kijów i sierpów. Kupcy i rybacy, ogrodnicy i niewolnicy kuchenni mieli wykorzystać tego dnia do walki swoje narzędzia pracy. Bras na chwilę mocno zacisnął powieki. Wystarczająco źle jest umierać; czy muszą przy tym być tak żałośnie źle uzbrojeni? Nalał sobie filiżankę gorącej herbaty i w milczeniu życzył powodzenia wszystkim ponurym sabotażystom, przemykającym cicho przez zimną, deszczową noc.

Selden, który siedział obok niego, nagle mocno chwycił go za rękę pod stołem. Kiedy Bras spojrzał na niego pytająco, twarz chłopca rozświetlił dziwnie posępny uśmiech.

– Czuję to – powiedział cicho. – Ty nie?

– Strach to rzecz naturalna – pocieszył cicho Seldena, który jednak tylko pokręcił głową i puścił dłoń Brasa.

Kupiec z Deszczowych Ostępów zmartwił się. Brat Słodkiej przeszedł o wiele za dużo jak na chłopca w jego wieku.

Ronika Vestrit przyniosła do stołu świeży chleb. Stara kobieta splotła siwiejące włosy i przypięła je ciasno do głowy. Kiedy Bras jej dziękował, do kuchni weszła jego matka. Nie miała zasłony. Od dnia, kiedy Bras zdjął swoją zasłonę przy stole Rady, żadne z nich nie zakrywało twarzy. Jeśli wszyscy mieli tworzyć to nowe Miasto Wolnego Handlu, to niech wszyscy patrzą sobie prosto w oczy. Czy łuski i narośle na jego twarzy oraz lśniące miedziane oczy tak bardzo się różnią od tatuaży pokrywających twarze niewolników? Matka Brasa też ułożyła włosy w starannie przypięte warkocze. Zamiast swej zwykłej zamaszystej spódnicy włożyła spodnie, a na zdumiony wzrok syna odpowiedziała tylko:

– Nie chcę, żeby mi przeszkadzała spódnica, kiedy zaatakujemy.

Patrzył na nią, czekając, by uśmiechem obróciła swoje słowa w żart. Nie uśmiechnęła się jednak.

– Nie było sensu tego omawiać – powiedziała tylko. – Wiedziałyśmy, że wszyscy się sprzeciwicie. Nadszedł czas, by mężczyźni Miasta Wolnego Handlu przypomnieli sobie, że kiedy tu przybyliśmy, kobiety i dzieci ryzykowały tyle samo, co ich mężczyźni. Dzisiaj wszyscy będziemy walczyć, Brasie. Lepiej zginąć w walce niż żyć jako niewolnice po śmierci naszych mężczyzn.

– To brzmi optymistycznie – odezwał się Grag z bladym uśmiechem. Przez chwilę przyglądał się badawczo matce. – Ty też?

– Oczywiście. Myślałeś, że nadaję się jedynie do gotowania dla was, a potem poślę was na śmierć? – powiedziała z goryczą Naria Tenira, stawiając na stole parującą szarlotkę. – Upiekłam ją dla ciebie, Gragu – dodała łagodniej. – Wiem, że to twoja ulubiona. Jeśli wolisz, to w jadalni jest mięso, piwo i ser. Ci, którzy wyszli wcześniej, chcieli zjeść coś porządnego, bo na dworze jest zimno.

To mógł być ich ostatni wspólny posiłek. Gdyby najeźdźcy z Krainy Miedzi ich dzisiaj pokonali, zastaliby w spiżarni pustki. Nie było już sensu niczego zachowywać na później, czy to jedzenia, czy życia ukochanych osób. Mimo widma zniszczenia, a może właśnie z jego powodu, ciepłe upieczone owoce, pachnące miodem i cynamonem, nigdy nie miały dla Brasa tak wspaniałego zapachu. Grag kroił od serca. Bras położył pierwszy kawałek ciepłego ciasta przed Seldenem, a sobie wziął następny.

– Dziękuję – powiedział cicho.

Nie umiał powiedzieć nic więcej.


* * *

Kiedy Tintaglia krążyła wysoko nad portem Miasta Wolnego Handlu, tlący się w niej gniew w końcu wybuchł płomieniem. Jak oni śmią tak traktować smoczycę? Może i jest ostatnią z gatunku, ale nadal jest Władczynią Trzech Królestw. A mimo to w Trehaug zbyli ją, jakby była żebrakiem pukającym do drzwi. Kiedy okrążyła miasto i zaryczała, dając im znać, że chce wylądować, nie zadali sobie trudu oczyszczenia nabrzeża z ludzi i towarów. Kiedy w końcu znalazła się na ziemi, zrzucając skrzydłami skrzynki i beczki do rzeki, ludzie uciekli z wrzaskiem.

Schowali się przed nią, traktując jej wizytę z pogardą, zamiast poczęstować ją mięsem i mile przywitać. Czekała, mówiąc sobie, że się przestraszyli. Wkrótce zapanują nad sobą i urządzą właściwe powitanie. Zamiast tego przysłali mężczyzn z łukami, pikami i prowizorycznymi tarczami. Podeszli do niej tyralierą, jakby była zabłąkaną krową, którą trzeba zapędzić do stada, a nie władczynią, której trzeba usłużyć.

Mimo to panowała nad sobą. Od ostatniej smoczej wizyty minęło wiele ludzkich pokoleń. Może zapomnieli, jak należy się zachować. Chciała dać im szansę. Kiedy jednak pozdrowiła ich tak, jakby złożyli jej odpowiedni hołd, niektórzy zachowali się tak, jakby jej nie rozumieli, podczas gdy inni wykrzykiwali „ona przemówiła, ona przemówiła”, jakby to był cud. Zaczekała cierpliwie, aż przestaną trajkotać. W końcu wypchnęli do przodu jedną kobietę. Skierowała drżącą włócznię ku Tintaglii i zapytała:

– Dlaczego tu jesteś?

Mogłaby ją stratować albo otworzyć paszczę i spryskać ją mgiełką toksyn. Jeszcze raz Tintaglia przełknęła gniew i po prostu zapytała:

– Gdzie jest Bras? Przyślijcie mi go.

Kobieta mocniej ścisnęła włócznię, ukrywając drżenie rąk.

– Nie ma go tu! – oznajmiła piskliwie. – A teraz odejdź, zanim cię zaatakujemy!

Tintaglia machnęła ogonem, posyłając do rzeki piramidę beczek.

– A więc przyślijcie mi Słodką. Przyślijcie mi kogoś, kto ma na tyle rozumu, by coś powiedzieć, nim zacznie grozić.

Rzeczniczka zebranych cofnęła się do szeregu kulących się wojowników i przez chwilę się z nimi naradzała. Następnie odeszła na dwa kroki od chroniącego ją tłumu i powiedziała:

– Słodka nie żyje, a Brasa tu nie ma.

– Słodka żyje! – zawołała z irytacją smoczyca. Jej więź z tą ludzką samicą nie była tak mocna, jak przedtem, ale też i nie zanikła. – Jestem już tym znużona. Przyślijcie mi Brasa albo powiedzcie, gdzie go mogę znaleźć.

– Powiem ci tylko tyle, że go tu nie ma. Idź precz! – odparła ostro kobieta.

Tego było za wiele. Tintaglia wspięła się na tylne łapy i runęła na przednie, wprawiając tym pomost w szaleńcze kołysanie. Kobieta zachwiała się i upadła na kolana, a niektórzy ze stojących za nią wojowników przerwali szyk i uciekli. Kolejnym machnięciem ogona smoczyca oczyściła cały pomost ze skrzynek i beczek, a następnie chwyciła szczękami mizerną włócznię kobiety, zmiażdżyła ją i wypluła drzazgi.

– Gdzie jest Bras?! – ryknęła.

– Nie mów! – zawołał jeden z wojowników, ale przed szereg wyskoczył jakiś młodzieniec.

– Nie zabijaj jej! Proszę! – krzyknął błagalnym tonem, a potem omiótł pozostałych włóczników druzgocącym spojrzeniem. – Nie poświęcę Ali w imię Brasa! To on sprowadził na nas smoczycę; niech on sobie z nią radzi. Brasa tu nie ma, smoczyco. Popłynął na „Pojętnym” do Miasta Wolnego Handlu. Jeśli chcesz Brasa, szukaj go tam. My ci wydamy tylko bitwę.

Podniosły się krzyki, że jest zdrajcą i tchórzem, lecz inni go poparli, każąc się smoczycy wynosić. Tintaglia była oburzona. Znów wspięła się na tylne łapy, pozwalając uciec przygwożdżonej dotąd kobiecie, postawiła przednie łapy z mocą na pomoście i wbiła weń szpony, po czym pociągnęła je do siebie, niszcząc deski. Rozsypywały się jak suche liście. Uderzeniem ogona roztrzaskała dwie łódki wiosłowe zacumowana przy pomoście. Wyraźnie pokazywała ludziom, że dokonuje dzieła zniszczenia bez wysiłku.

– Zburzenie waszego miasta byłoby dla mnie drobnostką! – ryknęła. – Pamiętajcie o tym, mizerne dwunogi. Jeszcze mnie tu ujrzycie i usłyszycie. Kiedy wrócę, nauczę was szacunku i tego, jak macie służyć Władczyni Trzech Królestw.

Wtedy zaatakowali, albo przynajmniej spróbowali zaatakować. Kilka osób rzuciło się na nią z opuszczonymi włóczniami. Nie ruszyła na nich. Rozpostarła skrzydła, podskoczyła lekko i całym ciężarem spadła na pomost. Jego koniec, na którym znajdowali się ludzie, wystrzelił w górę, posyłając niedoszłych obrońców w powietrze. Spadli ciężko na ziemię, a przynajmniej jeden znalazł się w wodzie. Tintaglia nie czekała na dalsze oznaki braku szacunku wobec siebie, lecz wzbiła się w powietrze, zostawiając za sobą rozkołysany pomost. Ludzie krzyczeli; jedni wygrażali jej pięściami, inni się kulili.

Nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Szukała Miasta Wolnego Handlu. To pewnie to śmierdzące nadbrzeżne miasteczko, nad którym przelatywała. Tam poszuka Brasa. Wstawiał się za nią już wcześniej; mógłby się wstawić jeszcze raz i uświadomić im gniew, na jaki się narażą, jeśli nie wykonają jej rozkazów.

Teraz szybowała na chłodnym zimowym wietrze nad stłoczonymi domami. Blednące białe gwiazdy nakłuwały zimowe niebo nad nią; pod nią lśniło kilka porozrzucanych żółtych świateł niemal uśpionego miasta. Wkrótce świt obudzi ludzkie gniazdo. Tintaglia wyczuła smród spalenizny. Port zapełniały statki, a wzdłuż nabrzeża w równych odstępach płonęły strażnicze ogniska. Obok nich Tintaglia dostrzegła chodzących niespokojnie ludzi. Przeszukała wspomnienia. Wojna. Znała smród i bałagan towarzyszący wojnie. Tuż pod nią gęsty dym wydobywający się z budynku obok portu rozkwitł nagle pomarańczowym płomieniem. Podniósł się krzyk. Ostry wzrok smoczycy wychwycił postacie ludzi ukradkiem oddalające się od pożaru oraz znacznie większą grupę zbiegającą się ku niemu.

Opadła niżej, usiłując zobaczyć, co się dzieje. Usłyszała charakterystyczny świst lecących strzał. Płonące pociski minęły ją i trafiły statek, gdzie szybko zgasły. Za pierwszą nastąpiła druga salwa. Tym razem żagiel na jednym za statków zajął się ogniem. Płomienie z nasmołowanego płonącego drzewca pomknęły po płótnie w stronę Tintaglii. Pośpiesznie zamachała skrzydłami, by nabrać wysokości, i wywołany przez nią ruch powietrza podsycił rozprzestrzeniające się płomienie. Ludzie na pokładzie palącego się statku wrzasnęli ze zdumienia i zaczęli pokazywać rękoma na smoka rysującego się na tle nieba.

Usłyszała jęk cięciwy; obok niej przeleciała ze świstem strzała. Tintaglia usunęła się z drogi zabłąkanego pocisku, ale zaraz w jej stronę poszybowały następne. Jedna ze strzał nawet ją trafiła, odbijając się nieszkodliwie od ściśle przywierających łusek na brzuchu smoczycy. Tintaglia była zdumiona i oburzona zarazem. Oni śmią próbować wyrządzić jej krzywdę? Ludzie chcą się przeciwstawić woli smoka? Ogarnął ją gniew. Zaiste zbyt długo na niebie nie pojawiały się skrzydła. Jak ludzie śmią zakładać, że są panami tego świata? Nauczy ich, jak niemądra jest ta koncepcja. Wybrała największy ze statków, złożyła skrzydła i runęła w jego stronę.

Nigdy przedtem nie walczyła ze statkiem. Wśród jej smoczych wspomnień były tylko nieliczne, w których ludzie przeciwstawiali się smokom. Tintaglia szybko odkryła, że chwytanie takielunku szponami jest złym pomysłem. Kołyszące się statki nie dawały dostatecznego oparcia jej atakowi. Odchylały się od niej, a płótna i liny oplątywały jej szponiaste łapy. Wyswobodziła się dzikim szarpnięciem i nabrała wysokości. Wysoko nad zatoką pozbyła się ze szponów plątaniny lin, połamanych drzewc oraz żagli i z zadowoleniem patrzyła, jak spadają na pokład galery i ją zatapiają.

Za drugim przelotem wybrała na ofiarę dwumasztowy statek. Jego marynarze, widząc nadlatującą smoczycę, wypuścili strzały, które odbiły się od niej i spadły na ich statek. Przelatując obok niego, ścięła ogonem oba maszty. Runęły w plątaninie takielunku i żagli, ale Tintaglia je ominęła. Przeleciała nisko nad galerą, której załoga natychmiast wyskoczyła za burtę. Tintaglia ryknęła z radości. Tak szybko nauczyli się jej bać!

Uderzenia jej skrzydeł wprawiały mniejsze jednostki w kołysanie. W hołdzie dla jej wściekłości zabrzmiał chór krzyków i wrzasków. Wzbiła się w niebo, a potem zawróciła nad zatokę. Zimowe słońce oderwało się od horyzontu i Tintaglia ujrzała na ciemnej wodzie krótkie, oślepiające odbicie swego lśniącego ciała. Omiotła wzrokiem miasto. Nikt nie gasił pożarów, ludzie nie walczyli. Wszystkie oczy były skierowane na nią, wszelki ruch zamarł w znieruchomiałej czci dla jej gniewu. Przerażone, pełne grozy spojrzenia ludzi uskrzydlały jej serce. Bukiet ich strachu unosił się ku jej nozdrzom i oszałamiał ją mocą. Tintaglia nabrała powietrza i wrzasnęła, razem z dźwiękiem uwalniając mleczną mgiełkę trucizny, która poszybowała z porannym wiatrem. Dopiero po kilku chwilach dotarły do niej cudowne okrzyki pełne bólu. Na pokładach statków kropelki trucizny przeżerały skórę i zagłębiały się w ciało, przenikały przez kości i wnętrzności, i wychodziły z drugiej strony drgających ciał ofiar. Bojowy jad, zrodzony w kwaśnych wodach jej narodzin, na tyle silny, by przeniknąć przez wielowarstwowy pancerz dorosłego smoka, przechodził przez wodniste ciało ludzi i z sykiem wnikał w drewno ich statków. Najmniejsza jego kropla powodowała niegojącą się ranę. To tyle, jeśli chodzi o tych, którzy myśleli, że przebiją ją strzałami!

Wtem jej uwagę przyciągnął samotny, czysty głos, przebijający się przez zamęt i wrzawę, przez trzask płomieni i śpiew wiatru. Odwróciła głowę, by oddzielić ten dźwięk od pozostałych. Był to śpiew, chłopięcy śpiew, wysoki, lecz nie piskliwy. Niósł się słodko i żarliwie:

– Tintaglio, Tintaglio! Błękitna królowo wiatrów i nieba! Tintaglio, wspaniała i straszliwa w swym pięknie, śliczna w swym gniewie! Tintaglio, Tintaglio!

Jej bystry wzrok odnalazł drobną postać. Chłopiec stał samotny na stercie gruzu, nie zważając na to, że jego ostro rysująca się sylwetka stanowi doskonały cel dla strzał. Stał wyprostowany, radosny, z uniesionymi rękoma, i śpiewał do niej językiem Najstarszego. Jego pochlebstwa ją oczarowały, a jej imię wplatał w pieśń z nieopisaną słodyczą w głosie.

Zagarnęła skrzydłami wiatr, przechyliła się i zawróciła pełnymi wdzięku spiralami, napierając na prądy powietrzne. Pieśń chłopca krążyła razem ze smoczycą, otulając ją czarownymi pochwałami. Nie potrafiła się mu oprzeć. Opuszczała się coraz niżej, by słuchać jego pełnych miłości słów. Uszkodzone statki uciekły z portu. Już jej to nie obchodziło. Pozwoliła im odpłynąć.

Miasto nie było przystosowane do powitania smoka. Niemniej niezbyt daleko od jej czarującego zalotnika znajdował się plac, który musiał wystarczyć jako miejsce lądowania. Kiedy zaczęła bić skrzydłami, by wytracić prędkość, wiele osób się rozbiegło, szukając marnego schronienia za zrujnowanymi budynkami. Nie zwracała na nich uwagi. Znalazłszy się na ziemi, potrząsnęła skrzydłami i złożyła je. Głową kiwała w rytm słów swego minstrela.

– Tintaglio, Tintaglio, która świecisz jaśniej od księżyca i słońca. Tintaglio, błękitniejsza niż łuk tęczy, błyszcząca żywiej niż srebro. Tintaglio szybkoskrzydła, szponiasta, tchnąca śmiercią na niegodnych. Tintaglio, Tintaglio.

Oczy wirowały jej z zadowolenia. Od jak dawna nikt nie wyśpiewywał na cześć smoka? Spojrzała na chłopca i zobaczyła, że jest nią zachwycony. Oczy lśniły mu odbitą w nich jej urodą. Przypomniała sobie, że kiedyś już go dotknęła. Był z Brasem, kiedy go uratowała. To zatem rozwiązywało zagadkę. Czasami się zdarzało, że dotyk smoka oczarowywał śmiertelnika. Na taką więź były szczególnie podatne młode osobniki. Z czułością spojrzała na tę nieduża istotę. Taki motylek, skazany na krótkotrwałe życie, a mimo to stoi przed nią i nieustraszony ją wielbi.

Na znak zadowolenia szeroko rozpostarła skrzydła. Był to dowód najwyższego uznania, jakim smok mógł obdarzyć śmiertelnika, chociaż ta młodzieńcza pieśń ledwie na to zasługiwała: chociaż jego słowa były urocze, w żadnym razie nie był wykształconym minstrelem. Wprawiła skrzydła w drżenie, tak że ich błękit i srebro zafalowały w zimowym słońcu. Śpiewak zamilkł, oszołomiony.

Z rozbawieniem Tintaglia zdała sobie sprawę z obecności innych ludzi. Trzymali się z dala, zerkając na nią zza drzew i ponad murkami. Ściskali swoją broń i drżeli ze strachu przed smoczycą. Wygięła dumnie długą szyję, żeby mogli zobaczyć wypukłości jej mięśni. Wysunęła szpony, rysując nimi kamienne płyty ulicy. Od niechcenia przekrzywiła łeb i spojrzała z góry na swego małego wielbiciela. Z rozmysłem zawirowała oczyma, wciągając w nie jego duszę, aż poczuła, jak boleśnie tłucze mu się serce w piersi. Kiedy go puściła, zaczął chwytać powietrze, ale jakimś sposobem ustał. Zaiste, chociaż był nieduży, był jednak godny śpiewać na cześć smoka.

– Cóż, minstrelu – wymruczała, rozbawiona. – Pragniesz jakiejś łaski w zamian za twą pieśń?

– Śpiewam z radości, że istniejesz – odparł śmiało.

– To dobrze – stwierdziła.

Ludzie odważyli się nieco do niej zbliżyć, trzymając broń w pogotowiu. Głupcy. Uderzyła ogonem w kocie łby i ludzie umknęli do swoich kryjówek. Roześmiała się. A jednak pojawił się ktoś jeszcze, kto się jej nie bał. Bras postąpił krok do przodu z dobytą szablą, ale trzymał ją skierowaną czubkiem do dołu.

– A więc wróciłaś – odezwał się cicho. – Dlaczego?

Prychnęła na niego.

– Dlaczego? A dlaczego nie? Pojawiam się tam, gdzie mi się podoba, człowieku. Nie tobie przepytywać Władczynię Trzech Królestw. Ten mały wybrał sobie lepszą rolę. Postąpiłbyś mądrzej, gdybyś go naśladował.

Bras oparł zakrwawiony czubek szabli o ziemię. Tintaglia wyczuwała zapach krwi, potu i dymu. Człowiek ośmielił się spojrzeć na nią spod zmarszczonych brwi.

– Oczyszczasz naszą zatokę z kilku wrogich statków i spodziewasz się, że będziemy się płaszczyć z wdzięczności?

– Nadajesz sobie znaczenie, które nie istnieje, Brasie Khuprusie. Nic mnie nie obchodzą wasi wrogowie, tylko moi. Zaatakowali mnie strzałami. Spotkał ich właściwy koniec, taki, jaki spotka wszystkich, którzy mi się sprzeciwiają.

Ciemnowłosy mieszkaniec Deszczowych Ostępów podszedł bliżej. Teraz widziała, że opiera się na swojej szabli. Był bardziej zmęczony, niż sądziła. Wzdłuż lewej ręki miał cienką linię zaschniętej krwi. Kiedy uniósł twarz, by spojrzeć na Tintaglię, słabe zimowe słońce zalśniło na jego pokrytym łuskami czole. Zastrzygła uszami z rozbawienia. Nosił jej znak i nawet o tym nie wiedział. Należał do niej, a mimo to sądził, że może zmierzyć swoją wolę z jej wolą. Postawa chłopca była bardziej odpowiednia. Stał wyprostowany i, chociaż także podnosił wzrok, by spojrzeć na smoczycę, w jego oczach lśniło uwielbienie, a nie wyzwanie. Chłopiec miał potencjał.

Niestety, rozwinięcie go zajmie czas, czas, którego teraz nie miała. Jeśli pozostałe węże miały zostać uratowane, ludzie będą musieli szybko pracować. Utkwiła spojrzenie w Brasie. Miała dość doświadczenia w kontaktach z ludźmi, by wiedzieć, że inni najpierw wysłuchają jego, a potem chłopca. Musiała przemówić przez niego.

– Mam dla ciebie zadanie, Brasie Khuprusie. Jest to zadanie najwyższej wagi. Aby się nim zająć, ty i twoi pobratymcy musicie odłożyć wszystko inne i dopóki nie zostanie wykonane, nie wolno wam myśleć o niczym innym.

Patrzył na nią z niedowierzaniem. Spośród ruin zaczęli wychodzić ludzie. Nie podchodzili zbyt blisko, lecz zatrzymywali się tam, gdzie mogli słyszeć słowa smoczycy, nie ściągając na siebie nadmiernej uwagi. Przyglądali się jej szeroko rozwartymi oczyma, równie gotowi do ucieczki, jak do radosnych okrzyków. Zastanawiali się, czy jest ich obrończynią, czy wrogiem. Pozwoliła im na to, skupiając swoją wolę na Brasie. On jednak się jej opierał.

– Teraz to ty nadajesz sobie znaczenie, które nie istnieje – oznajmił zimno. – Nie interesuje mnie wykonywanie żadnych zadań dla ciebie, smoczyco.

Jego słowa nie zaskoczyły jej. Przysiadła na tylnych łapach, górując nad nim. Rozpostarła skrzydła, jeszcze bardziej podkreślając swoją wielkość.

– A zatem nie interesuje cię życie, Brasie Khuprusie – poinformowała go.

Powinien struchleć. Nie struchlał. Roześmiał się.

– Tu masz rację, smoczyco Tintaglio. Nie interesuje mnie życie, i to za twoją sprawą. Kiedy pozwoliłaś Słodkiej odejść w śmierć, zabiłaś wszelki szacunek, jaki kiedykolwiek miałem dla ciebie. A więc rób sobie ze mną, co chcesz, smoczyco. Nigdy jednak nie nagnę karku do twego jarzma. Żałuję, że próbowałem cię oswobodzić. Lepiej, żebyś zginęła w ciemnościach, zanim ściągnęłaś na moją ukochaną śmierć.

Jego słowa nią wstrząsnęły. Nie chodziło tylko o to, że był wobec niej nieznośnie niegrzeczny; naprawdę stracił cały podziw, jaki dla niej niegdyś żywił. Ten żałosny mały dwunóg, istota kilku oddechów, chciała umrzeć w tej chwili, ponieważ… odwróciła łeb i przyjrzała mu się badawczo. Ach! Ponieważ wierzył, że pozwoliła umrzeć jego samicy. Słodkiej.

– Słodka nie jest martwa! – zawołała z niesmakiem. – Marnujesz emocje i górnolotne słowa na coś, co sobie wyobraziłeś. Odłóż podobne głupstwa na bok, Brasie Khuprusie. Zadanie, które musisz wykonać, jest o wiele ważniejsze niż parzenia się jednego człowieka. Zaszczycam cię przedsięwzięciem, które może ocalić całą moją rasę.


* * *

Smoczyca kłamała. Jego pogarda była bezbrzeżna. Sam zbadał rzekę z prądem i pod prąd na pokładzie „Pojętnego” i nie znalazł ani śladu ukochanej. Słodka nie żyje, a ta smoczyca go okłamywała, by się nagiął do jej woli. Spojrzał za nią pogardliwie. Niech go powali na miejscu. Nie odezwie się do niej już ani słowem. Uniósł podbródek, zacisnął zęby i czekał na śmierć.

Ale to, co zobaczył, kazało mu szerzej otworzyć oczy. Patrząc za Tintaglię, zauważył jakieś cienie podkradające się ukradkiem do niej wśród ruin. Poruszały się, przystawały, poruszały się znów i za każdym razem coraz bardziej zbliżały do smoczycy. Ich skórzane zbroje i warkocze świadczyły, że pochodzą z Krainy Miedzi. Zebrali siły mimo strzaskanych statków w porcie, mimo licznych ofiar śmiertelnych, i teraz z szablami i włóczniami w dłoniach, z toporami bojowymi trzymanymi w pogotowiu podchodzili do smoczycy. Usta Brasa wykrzywił ponury uśmiech. Odpowiadał mu taki obrót wypadków. Niech jego wrogowie walczą ze sobą nawzajem. Kiedy skończą, stanie do walki z tymi, którzy przeżyją. Obserwował zbliżających się ludzi i nic nie mówił, ale dobrze im życzył.

Ale do przodu rzucił się Grag Tenira z okrzykiem:

– Smoku, uważaj! Do mnie, Miasto Wolnego Handlu, do mnie!

I w obronie smoczycy zaatakował najeźdźców z Krainy Miedzi, jak głupiec prowadząc garstkę swoich zakrwawionych domowników.

Z szybkością atakującego węża smoczyca odwróciła się, by stawić czoło napastnikom. Rykiem dała upust wściekłości i nie bacząc, że przewraca na ziemię kilku swoich obrońców, zamachała wielkimi skrzydłami. Z szeroko rozwartą paszczą skoczyła ku mieszkańcom Krainy Miedzi. Tchnęła na nich. Bras nie widział nic ponad to, lecz skutki były przerażające. Twardzi wojownicy cofnęli się przed nią, krzycząc jak dzieci. W jednej chwili twarze ich wszystkich zalała krew, a zaraz potem ubrania i skórzane zbroje opadły w strzępach z ociekających czerwienią ciał. Niektórzy usiłowali uciekać, ale po kilku krokach potykali się i padali. Niektóre ciała padały na ziemię już w kawałkach. Ci, którzy znajdowali się najdalej od smoczycy, wycofywali się chwiejnym krokiem, ale zaraz padali z krzykiem na ziemię. Nawet ich krzyki nie trwały długo. Cisza, jaka zapanowała po cichnącym bulgocie, była ogłuszająca. Grag i jego ludzie stanęli jak wryci, bojąc się podejść do skrwawionych ciał.

Bras poczuł mdłości. Mieszkańcy Krainy Miedzi byli wrogami, podlejszymi od psów i nie zasługującymi na łaskę. Lecz widok jakiejkolwiek istoty ginącej taką śmiercią był rozdzierający. Ciała wciąż się rozkładały, traciły kształt i się rozpływały. Czyjaś głowa odroczyła się od kręgosłupa i legła na boku, podczas gdy z rozpadającej się czaszki wypływały tkanki. Tintaglia odwróciła ogromny łeb, by spojrzeć na Brasa. Jej oczy wirowały; czyżby jego przerażenie ją bawiło? Przed momentem powiedział jej, że już nie ceni sobie życia. To się nie zmieniło, ale wiedział też, że każda śmierć jest lepsza od tej, której właśnie był świadkiem. Napiął mięśnie, postanawiając umrzeć w milczeniu.

Nie potrafił powiedzieć, skąd Grag wziął odwagę. Tenira wszedł śmiało pomiędzy Kupca z Deszczowych Ostępów i smoczycę. Uniósł wysoko szablę; Tintaglia wzdrygnęła się, urażona, lecz Kupiec z Miasta Wolnego Handlu skłonił się nisko i położył klingę u jej nóg.

– Będę ci służył – powiedział. – Tylko oczyść naszą zatokę z tego robactwa, a zajmę się każdym zadaniem, jakie wyznaczysz.

Rozejrzał się, jego spojrzenie wyraźnie zachęcało innych, by się przyłączyli do niego. Parę osób się zbliżyło, lecz większość trzymała się z dala od smoczycy. Tylko Selden podszedł pewnym krokiem do Graga. Na widok lśniących oczu chłopca Brasowi zrobiło się niedobrze. Selden jest taki młody i tak omamiony przez tego stwora. Zastanawiał się, czy tak właśnie postrzegała go własna matka i brat, kiedy tak energicznie opowiadał się po stronie smoka. Skrzywił się na to wspomnienie. Wypuścił to stworzenie na świat, a ceną za to szaleństwo była Słodka.

Tintaglia rozważała słowa Graga z błyszczącymi oczyma.

– Uważasz mnie za służącą do wynajęcia? Chyba smoki nie zniknęły z tego świata na aż tak długo? Wola smoka jest ważniejsza od jakichś tam niewyraźnych ludzkich celów. Przerwiecie ten konflikt i skupicie uwagę na moich życzeniach.

Zanim Grag zdążył odpowiedzieć, wtrącił się Selden.

– Ujrzawszy cud twojego gniewu, o potężna, jak moglibyśmy chcieć postąpić inaczej? To ci inni, najeźdźcy, kwestionują twoją wolę. Przecież chcieli cię zaatakować, zanim jeszcze poznali twe polecenia. Ukarz ich i odpędź od naszych brzegów, szerokoskrzydła królowo nieba. Uwolnij nasze umysły od zajmowania się nimi, byśmy tym chętniej mogli się zwrócić ku twoim wznioślejszym celom.

Bras zapatrzył się na chłopca. Skąd on zna taki język? I czy sądzi, że smokiem da się tak łatwo manipulować? Patrzył ze zdumieniem, jak ogromna głowa Tintaglii zniża się tak, że jej nozdrza znalazły się na wysokości pasa Seldena. Szturchnęła chłopca delikatnie, tak że ten aż się zatoczył.

– Myślisz, że potrafisz mnie oszukać, miodousty? Myślisz, że ładne słówka nakłonią mnie, bym pracowała dla was jak zwierzę?

W jej głosie było słychać i sympatię, i sarkazm.

– Nie, pani wiatru, nie mam nadziei na oszukanie cię. – Chłopięcy głos Seldena zabrzmiał czysto i szczerze. – Nie próbuję też się z tobą targować. Błagam cię o tę łaskę, o potężna, byśmy mogli z tym większym skupieniem skoncentrować się na zadaniu, jakie masz dla nas. – Odetchnął. – Jesteśmy niewielkimi istotami i krótko żyjemy. Musimy płaszczyć się przed tobą, bo tak zostaliśmy ukształtowani. Nasze niewielkie umysły są ukształtowane podobnie i wypełniają je nasze przemijające troski. Pomóż nam, lśniąca królowo, zażegnać nasze obawy. Odpędź najeźdźców, żebyśmy mogli cię słuchać z tym większą uwagą.

Tintaglia odrzuciła łeb do tyłu i zaryczała z zachwytu.

– Widzę, że należysz do mnie. Chyba tak musiało być, skoro jesteś taki młody i znalazłeś się tak blisko pierwszego rozłożenia moich skrzydeł. Niech wspomnienia stu minstreli staną się twoimi wspomnieniami, malutki, żebyś mógł mi dobrze służyć. A teraz oddalam się nie po to, by spełnić twoją prośbę, lecz by okazać moją potęgę.

Wspięła się na tylne łapy i obróciła w miejscu jak bojowy rumak; była wyższa od budynku. Bras zobaczył, jak napina się jej potężny zad i rzucił się na ziemię. Chwilę potem uderzył weń podmuch powietrza i kurzu. Uderzenia srebrzysto-błękitnych skrzydeł unosiły smoczycę w powietrze. Kiedy Bras wstał, patrzył już na maleńką sylwetkę na niebie. Miał wrażenie, jakby uszy miał zatkane watą. Kiedy tak się wpatrywał w smoczycę, nagle chwycił go za rękę Grag.

– Coś ty sobie wyobrażał, że tak się jej sprzeciwiałeś? – zapytał Kupiec i z podziwem uniósł wzrok. – Jest wspaniała. I jest naszą jedyną szansą. – Uśmiechnął się do Seldena. – Miałeś rację, chłopcze. Smoki wszystko zmieniają.

– Ja też w to kiedyś wierzyłem – odezwał się kwaśno Bras. – Odrzuć jej urok. Jest równie zwodnicza, jak wspaniała, a w jej sercu jest miejsce tylko na jej sprawy. Jeśli jej ulegniemy, zniewoli nas tak samo, jak zrobiliby to najeźdźcy z Krainy Miedzi.

– Mylisz się. – Chociaż Selden był mały i drobny, sprawiał wrażenie, że góruje nad nimi, zadowolony. – Smoki nie zniewoliły Najstarszych i nie zniewolą nas. Istnieje wiele sposobów współżycia różnych ludów, Brasie Khuprusie.

Bras spojrzał na chłopca i pokręcił głową.

– Skąd ci się biorą takie pomysły? I słowa, które tak potrafią oczarować smoka, że pozwala nam żyć?

– Śnią mi się – powiedział chłopiec. – Kiedy mi się śni, że z nią latam, wiem, jak zwraca się sama do siebie. Królowa niebios, władczyni poranka, wspaniała. Mówię do niej tak, jak ona mówi do siebie. To jedyny sposób rozmawiania ze smokiem. – Skrzyżował ręce na wąskiej piersi. – To moje zaloty do niej. Czy tak bardzo się różnią od słów, jakie wypowiadałeś do mojej siostry?

Nagłe wspomnienie Słodkiej i tego, jak jej pochlebiał, było niczym cios noża w serce. Zaczął się odwracać od chłopca, który się tak nieznośnie uśmiechał. Lecz Selden chwycił go za rękę.

– Tintaglia nie kłamie – powiedział cicho. – Uważa nas za zbyt błahe istoty, żeby nas oszukiwać. Zaufaj mi. Jeśli mówi, że Słodka żyje, to tak jest. Moja siostra wróci do nas. Ale, żeby to osiągnąć, musisz pozwolić, bym was prowadził, tak jak pozwalam, by prowadziły mnie moje sny.

Z sąsiedztwa portu rozległy się krzyki. Wszędzie wokół ludzie szukali jakichś punktów widokowych. Bras nie miał ochoty brać z nich przykładu. Czy byli to mieszkańcy Krainy Miedzi, czy nie, smoczyca zabijała jego pobratymców. Usłyszał trzask drewna. Na pewno pozbawiła masztu kolejny statek.

– Za późno na ucieczkę dla tych drani! – ucieszył się jakiś wojownik.

Inni zarazili się od niego mściwością.

– Zobaczcie, jak się wznosi. Prawdziwie jest królową niebios!

– Oczyści nasze brzegi z tych parszywych przybyszów z Krainy Miedzi!

– Ach! Zmiażdżyła kadłub jednym uderzeniem ogona!

Stojący obok Brasa Grag uniósł nagle szablę.

– Do mnie, Miasto Wolnego Handlu! Dopilnujmy, by każdy, kto dotrze do plaży żywy, długo nim nie pozostał!

Ruszył biegiem, a ludzie, którzy poprzednio kulili się w ruinach, pośpieszyli za nim, aż na zniszczonym placu został tylko Bras i Selden. Selden westchnął.

– Powinieneś szybko zebrać ludzi ze wszystkich grup w Mieście Wolnego Handlu. Podczas pertraktacji ze smoczycą najlepiej jest mówić jednym głosem.

– Chyba masz rację – odparł z roztargnieniem Bras.

Pamiętał dziwne sny z własnej młodości. Zasypane miasto, pełne światła, muzyki i ludzi, i mówiący do niego smok. Takie sny czasami przychodziły do tych, którzy spędzali zbyt dużo czasu na dole. Ale przecież mogły się śnić tylko Kupcom z Deszczowych Ostępów.

Bras wyciągnął ze smutkiem rękę i potarł kciukiem uwalany kurzem policzek chłopca. A potem bez słowa zapatrzył się w wachlarz srebrzystych łusek, które odsłonił na kości policzkowej Seldena.

ROZDZIAŁ 17

NEGOCJACJE MIASTA WOLNEGO HANDLU

Sala Zgromadzeń nie miała już dachu. Najeźdźcy z Krainy Miedzi skończyli to, co zaczęli Nowi Kupcy. Ronika ostrożnie szła między czarnymi pozostałościami dachu, które runęły na podłogę Sali Zgromadzeń. Paliły się jeszcze tam, znacząc ściany sadzą i dymem. Tkaniny, które kiedyś zdobiły salę, zwisały w zwęglonych kawałkach. Nad nimi pozostało jeszcze kilka krokwi, spalonych do czarnych kikutów. Szare popołudniowe niebo groziło deszczem, ale Kupcy z Miasta Wolnego Handlu uparli się na spotkanie w miejscu, które już nie dawało ochrony. To, pomyślała Ronika, wiele mówiło o legendarnej nieustępliwości Kupców.

Zwalone drewniane elementy dachu zepchnięto na jedną stronę, a przez pozostałe ludzie przestępowali. Pod nogami zgrzytały zwęglone kawałki drewna, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnego popiołu, poruszanego stopami tłumu. Ogień, który zniszczył dach, strawił także większość stołów i ław. Zostało kilka osmalonych krzeseł, ale Ronika nie dowierzała żadnemu z nich na tyle, by na nim usiąść.

A stanie ramię w ramię z innymi, którzy się zgromadzili w sali, wytwarzało dziwną równość. Kupcy z Miasta Wolnego Handlu, Nowi Kupcy, wytatuowani niewolnicy i krzepcy rybacy, przekupnie i służący, wszyscy stali ze swoimi przyjaciółmi i krewnymi.

Wypełnili salę. Ci, którzy nie zmieścili się w środku, siedzieli na schodach lub stali w grupkach przy budynku. Mimo ich różnego pochodzenia, ludzie wyglądali dziwnie podobnie. Na wszystkich twarzach rysowały się zaskoczenie i ból spowodowane inwazją z Krainy Miedzi i wyrządzonymi przez nią zniszczeniami. Walka i pożary potraktowały wszystkich tak samo, od bogatego Kupca z Miasta Wolnego Handlu po prostego niewolnika z kuchni. Ubrania mieli pobrudzone sadzą albo krwią, a czasami i jednym, i drugim. Większość była rozczochrana. Dzieci trzymały się blisko rodziców albo sąsiadów. Ludzie nosili broń na widoku. Rozmawiali cicho i głównie o smoczycy.

– Tchnęła na nich, a oni po prostu stopili się jak świece w ogniu.

– Strzaskała cały kadłub jednym uderzeniem ogona.

– Nawet mieszkańcy Krainy Miedzi nie zasługują na taką śmierć.

– Nie? Zasługują na każdą śmierć, jaką możemy im zadać.

– Ta smoczyca to błogosławieństwo Sa, przysłane nam na ratunek. Powinniśmy przygotować ofiary dziękczynne.

Wiele osób stało w milczeniu, utkwiwszy wzrok w ocalałym kamiennym podwyższeniu, na którym zebrali się wybrani przywódcy każdej grupy.

Była tam Serilla, reprezentująca Jamaillię, w towarzystwie ponurego Roeda Caerna. Na jego widok na podwyższeniu Ronika zacisnęła zęby, ale zmusiła się, by na niego nie patrzeć. Miała nadzieję, że Serilla zerwała z nim po jego nierozważnym ataku na Nowych Kupców. Jak ona mogła być tak głupia? Towarzyszka stała ze spuszczonym wzrokiem, jak gdyby była pogrążona w głębokich rozmyślaniach. Ubrała się o wiele bardziej elegancko od kogokolwiek na podwyższeniu – włożyła długą miękką białą szatę, ozdobioną krzyżującymi się sznurami ze złotej nici. Jej dół był powalany popiołem i sadzą. Mimo długich rękawów szaty i grubego wełnianego płaszcza, Towarzyszka skrzyżowała ręce na piersiach, jakby było jej zimno.

Na podwyższeniu znalazł się także Rzadki Krasnorost, a krew na jego grubym rybackim fartuchu nie była dzisiaj krwią ryb. Obok niego stała grubokoścista kobieta z tatuażami biegnącymi z policzka na szyję. Duya, przywódczyni Tatuowanych, miała na sobie połataną tunikę i postrzępione spodnie, ledwie zakrywające brudne bose stopy. Pośpiesznie zabandażowana ręka nad łokciem świadczyła, że Duya była w ogniu walki.

Radę Miasta Wolnego Handlu reprezentowali Kupcy Łakomy, Conry i Drur. Ronika nie wiedziała, czy są to jedyni pozostali przy życiu przywódcy Rady, czy jedyni spośród nich na tyle zuchwali, by ośmielić się wywołać niezadowolenie Caerna i jego popleczników. Stali w pewnej odległości od niego i Serilli. Przynajmniej ten rozdział został ustalony.

Nowi Kupcy przysłali Chciwusa. Jego bogato haftowana kamizelka zdradzała ślady kilku dni intensywnego używania. Chciwus stał po przeciwnej stronie podwyższenia niż niewolnica i unikał jej wzroku. Ronika słyszała, że Duya nie miała łatwego życia jako jego niewolnica i że on ma powody, by się jej bać.

Na skraju podwyższenia siedział dziwnie spokojny wnuk Roniki Selden i machając nogami, wodził zatroskanym wzrokiem po zgromadzonych poniżej ludziach. Tylko Chciwus ośmielił się zakwestionować jego prawo do zajmowania miejsca na podwyższeniu. Selden spojrzał mu prosto w oczy.

– Będę mówił w naszym imieniu, kiedy przyjdzie smoczyca – zapewnił go. – A w razie potrzeby przemówię do was w jej imieniu. Muszę tu być, żeby mnie widziała nad tłumem.

– Dlaczego sądzisz, że tu przyjdzie? – zapytał Chciwus.

Selden uśmiechnął się zagadkowo.

– Och, przyjdzie. Nie bój się – odparł. Powoli zamrugał. – Teraz śpi. Ma pełny brzuch.

Kiedy jej wnuk się uśmiechnął, srebrzyste łuski na jego policzkach zafalowały połyskliwie. Chciwus wbił w nie wzrok, a potem się cofnął. Ronika się bała, że pod warstewką spierzchniętego naskórka już dostrzega na ustach Seldena błękitne lśnienie. Jak mógł tak szybko tak bardzo się zmienić? Może równie zagadkowa była niezmierna przyjemność, którą czerpał z tych zmian?

Za Seldenem stała Yani Khuprus, przedstawicielka Deszczowych Ostępów. Ronika cieszyła się z jej obecności, lecz zastanawiała się, jakie kobieta ma zamiary. Czy zażąda ostatniego dziedzica rodziny Vestritów i zabierze go do Trehaug? A jeśli tego nie zrobi, to jakie miejsce znajdzie sobie Selden w Mieście Wolnego Handlu?

Keffria stała tak blisko podwyższenia, że mogłaby dosięgnąć syna ręką. Nie robiła tego jednak. Córka Roniki milczała od chwili, kiedy Bras przyprowadził do nich Seldena. Patrzyła na srebrzystą smugę łusek na kościach policzkowych syna, ale ich nie dotykała. Selden oznajmił jej radośnie, że Słodka żyje, bo tak powiedziała smoczyca. Kiedy Keffria nic nie odrzekła, chwycił ją za rękę, jakby chciał ją obudzić ze snu.

– Mamo. Porzuć żałobę. Tintaglia może przynieść Słodką do nas. Wiem, że może to zrobić.

– Zaczekam na to – odparła słabym głosem Keffria.

Tylko tyle. Teraz podnosiła wzrok na swego syna, jakby był duchem, jakby siateczka łusek usunęła go z jej świata.

Tuż za nią stał Bras Khuprus. Podobnie jak Yani, nie nosił już zasłony. Ronika od czasu do czasu widziała, jak ludzie odwracają głowy i wpatrują się w Kupców z Deszczowych Ostępów, ale oboje byli zbyt zajęci, by się obrażać. Bras pogrążył się w rozmowie z Gragiem Tenirą; wyglądało na to, że dzieli ich różnica zdań, kulturalna, lecz głęboka. Ronika miała nadzieję, że nie wywoła ona między nimi rozdźwięku. Miasto Wolnego Handlu potrzebowało wszystkich pozorów jedności, jakie tylko mogło zebrać.

Ronika powiodła spojrzeniem po różnorodnym tłumie. Uśmiechnęła się posępnie do siebie. Selden wciąż był jej wnukiem; mimo łusek wciąż był Vestritem. Możliwe, że zmiany na jego twarzy napiętnują go bardziej niż tatuaże tych, którzy będą je nosili bez wstydu w nowym Mieście Wolnego Handlu. Jeden ze statków, które smoczyca pozbawiła masztu, był pełen jeńców z Miasta Wolnego Handlu. Wielu z nich zostało już przymusowo wytatuowanych; ich twarze zostały oznaczone symbolami tych, którzy ich schwytali, by każdy otrzymał odpowiedni zysk ze sprzedaży niewolników w Krainie Miedzi. Najeźdźcy porzucili zniszczony statek i usiłowali uciec w galerach, ale Ronika nie sądziła, by im się to udało. Mieszkańcy miasta popłynęli prowizoryczną tratwą do przechylającego się statku na ratunek swoim krewnym, a smoczyca ścigała swoje ofiary. Wiele osób, które nigdy nie sądziły, że będą miały niewolniczy tatuaż, zostało teraz nim naznaczone, łącznie z kilkoma Nowymi Kupcami. Ronika spodziewała się, że teraz mogą zmienić swoją politykę.

Zgromadzony tłum falował z niepokojem. Kiedy smoczyca wróciła z polowania na najeźdźców, rozkazała się zebrać przywódcom Miasta Wolnego Handlu i powiedziała, że wkrótce zacznie z nimi pertraktacje. Słońce wtedy stało wysoko. Teraz zbliżała się noc, a Tintaglia się nie pojawiała. Ronika wróciła spojrzeniem na podwyższenie. Interesująco byłoby zobaczyć, kto przywoła zgromadzenie do porządku i kogo tłum posłucha.

Spodziewała się, że Serilla posłuży się swoim roszczeniem do władzy satrapy, ale na przód podwyższenia wystąpił Kupiec Łakomy. Uniósł wysoko ręce i ludzie się uciszyli.

– Zebraliśmy się w Sali Zgromadzeń Kupców Miasta Wolnego Handlu. Ponieważ Kupiec Wiliniarz został zamordowany, ja obejmuję przewodnictwo Rady Kupców. Mam prawo przemówić jako pierwszy.

Rozejrzał się po zebranych, spodziewając się sprzeciwu, lecz na razie wszyscy milczeli.

Łakomy zaczął od stwierdzenia tego, co było oczywiste.

– Zebraliśmy się tutaj, wszyscy mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu, by omówić postępowanie wobec smoczycy, która nas nawiedziła.

Ronika uznała, że coś go natchnęło. Łakomy nie wspomniał o różnicach, które wywołały pierwsze zamieszki. Skupił uwagę wszystkich, jakby stanowili jedność, na problemie smoczycy. Mówił dalej:

– Wypędziła flotę Krainy Miedzi z naszej zatoki i wytropiła kilka najeźdźczych band. Na razie zniknęła z naszego nieba, ale powiedziała, że wkrótce wróci. Przedtem musimy postanowić, jak się z nią umówić. Oswobodziła nasz port. Co jesteśmy gotowi dać jej w zamian?

Przerwał, by nabrać tchu. To był błąd, ponieważ lukę wypełniła setką rozmaitych odpowiedzi setka głosów.

– Nic. Nic jej nie jesteśmy winni! – ryknął z gniewem jeden z mężczyzn, a inny dorzucił swój komentarz:

– Syn Kupca Teniry już zawarł umowę w naszym imieniu. Grag jej powiedział, że jeśli wypędzi najeźdźców z Krainy Miedzi, to my pomożemy jej wykonać zadanie, które nam określi. To wydaje się uczciwe. Czy Kupiec z Miasta Wolnego Handlu łamie słowo, nawet dane smoczycy?

– Powinniśmy przygotować dla niej ofiary. Ona nas uwolniła. Powinniśmy podziękować Sa, że przysłał nam takiego obrońcę!

– Ja nie jestem Kupcem! Ani mój brat! I nie damy się związać cudzym słowem!

– Zabijmy ją. Wszystkie legendy o smokach ostrzegają o ich zdradliwości i okrucieństwie. Powinniśmy przygotowywać obronę, a nie stać tu i gadać.

– Cisza! – ryknął Chciwus, stając u boku Łakomego.

Był tęgim mężczyzną, lecz siła jego głosu wciąż zdumiewała Ronikę. Kiedy rozglądał się po tłumie, wyraźnie było widać białka jego oczu. Ronika uświadomiła sobie, że jest bardzo przestraszony.

– Nie mamy czasu na sprzeczki. Musimy działać szybko i zgodnie. Kiedy smoczyca wróci, musimy wystąpić przed nią zjednoczeni. Opór byłby błędem. Widzieliście, co zrobiła z tymi statkami i ludźmi. Jeśli chcemy uniknąć podobnego losu, musimy ją udobruchać.

– Może niektórzy z tu obecnych zasługują na taki sam los, jaki spotkał najeźdźców – odezwał się grubiańsko Roed Caern. Stanął w groźnej postawie obok korpulentnego Kupca. Chciwus cofnął się o krok. – Słyszałem, jak wcześniej wyraźnie się o tym mówiło – ciągnął Roed. – Jakiś Kupiec już się dogadał ze smoczycą. Ona jest nasza! Należy do Kupców Miasta Wolnego Handlu. Powinniśmy honorować naszą umowę, Kupcy Miasta Wolnego Handlu, bez odwoływania się do jakichś obcych, którzy chcą przejąć nasze miasto jako swoje. Mając smoczycę po naszej stronie, możemy nie tylko wygnać obrzydliwych najeźdźców z Krainy Miedzi z powrotem do ich kraju, ale możemy razem z nimi pozbyć się Nowych Kupców i ich złodziejskich niewolników. Wszyscy słyszeliśmy wieści. Satrapa nie żyje. Nie możemy polegać na Jamaillii, że nam pomoże. Rozejrzyjcie się, Kupcy z Miasta Wolnego Handlu. Stoimy w naszej zrujnowanej sali w spustoszonym mieście. Jak to się stało? Przez tolerowanie pośród nas zachłannych Nowych Kupców, ludzi, którzy przybyli tu z naruszeniem naszej karty praw, by grabić naszą ziemię i puścić nas z torbami! – Popatrzył na Łakomego i usta wykrzywił mu grymas nienawiści. – Jak możemy zapłacić naszej smoczycy? Mięsem. Niech smoczyca pozbędzie się wszystkich obcych – zaproponował, zmrużywszy oczy.

To, co stało się potem, zaszokowało wszystkich. Kiedy pomruk oburzenia na te słowa przerodził się w ryk, do przodu wystąpiła stanowczym krokiem Towarzyszka Serilla. Roed odwrócił się, zaskoczony, a Serilla położyła mu na piersi swoją drobną dłoń; odsłoniła zęby w nagłym wysiłku i zepchnęła go z podwyższenia. Do podłogi było niedaleko i gdyby Roed był przygotowany, mógłby z łatwością zeskoczyć. Wymachując rękami, upadł z krzykiem na plecy. Ronika usłyszała uderzenie jego głowy o podłogę, a potem ryk bólu. Roeda obstąpili ludzie i wywiązała się krótka szamotanina.

– Cofnąć się od niego! – krzyknęła Serilla i przez moment Ronika myślała, że Towarzyszka go broni. – Rozejść się albo spotka was jego los!

Ci nieliczni, którzy usiłowali pomóc Roedowi, cofnęli się i nagle wmieszali w tłum niczym strumyki wody wsiąkające w piasek. Został tylko sam Roed, unieruchomiony przez kilku mężczyzn, którzy wykręcili mu jedną rękę do tyłu. Zaciskał z bólu zęby, ale udało mu się cisnąć przekleństwo pod adresem Serilli. Przytrzymywali go Kupcy, i Pierwsi, i Nowi. Posłuszni skinieniu głowy Towarzyszki, wyprowadzili go ze zgromadzenia. Ronika zastanawiała się, co mu zrobią.

Towarzyszka Serilla podrzuciła nagle głowę i spojrzała po tłumie. Ronika po raz pierwszy zobaczyła, jak twarz kobiety się rozjaśnia, jakby przepełniał ją szczery duch. Nawet nie popatrzyła za człowiekiem, którego obaliła. Stała zebrana w sobie, panując nad sytuacją.

– Nie możemy tolerować Roeda Caerna ani tych, którzy myślą jak on – oznajmiła głośno. – Pragnie on siać niezgodę, podczas gdy nam potrzebna jest jedność. Przemawia przeciwko władzy satrapii, jakby zginęła ona wraz z satrapą Cosgiem. Wiecie, że tak nie jest! Wysłuchaj mnie, ludu Miasta Wolnego Handlu. W tej chwili nie ma znaczenia, czy satrapa żyje, czy nie. Ważne jest to, że u władzy pozostawił mnie, żebym przejęła ciężar rządów, gdyby on sam zginął. Nie zawiodę go ani jego poddanych. Kimkolwiek innym wszyscy jesteście, jesteście też poddanymi satrapy i rządzi wami satrapia. Przynajmniej pod tym względem możecie być sobie równi i zjednoczeni. – Przerwała i powiodła wzrokiem po osobach, z którymi dzieliła podwyższenie. – Nie jest tu potrzebne żadne z was. Potrafię mówić w imieniu was wszystkich. Co więcej, każdy traktat, jaki wypracuję ze smoczycą, będzie wiązał na równi was wszystkich. Czy tak nie jest najlepiej? Pozwolić mówić w waszym imieniu komuś, kto nie ma osobistych związków z Miastem Wolnego Handlu?

Niemal jej się udało. Po przemowie Roeda jej słowa brzmiały rozsądnie. Ronika Vestrit widziała, jak ludzie wymieniają spojrzenia. Wtedy odezwała się Duya z drugiej strony podwyższenia:

– Mówię w imieniu Tatuowanych, że mamy dosyć „równości”, którą obdarzył nas satrapa. Teraz stworzymy własną równość jako mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu, a nie jamailliańscy poddani. Chcemy mieć głos w tym, co zostanie obiecane tej smoczycy. Zbyt długo inni rozporządzali naszą pracą i naszym życiem. Nie będziemy już dłużej tego tolerować.

– Tego się bałem – wtrącił Chciwus. Wycelował drżący palec w wytatuowaną kobietę. – Wy, niewolnicy, wszystko chcecie zniszczyć. Dla was ważna jest tylko zemsta. Niewątpliwie zrobicie, co w waszej mocy, by sprzeciwić się smoczycy, by sprowadzić jej gniew na waszych panów. Ale kiedy wszystko już się skończy, nawet kiedy zginą wasi panowie, będziecie takimi samymi ludźmi, jakimi jesteście dzisiaj. Nie dacie rady sobą rządzić. Zapomnieliście, co to znaczy być rozsądnym. Udowodniliście to swoim zachowaniem od czasu, kiedy zdradziliście swoich prawowitych panów i porzuciliście dyscyplinę. Wróciliście do tego, kim byliście, zanim wasi panowie objęli nad wami kontrolę. Przyjrzyj się sobie, Duyo. Najpierw stałaś się złodziejką, a potem niewolnicą. Zasłużyłaś na swój los. Sama wybrałaś swoje życie. Powinnaś była się z nim pogodzić. Lecz kolejni panowie przekonywali się, że jesteś złodziejką i oszustką, aż wykaz tych, którym służyłaś, zaczął się ciągnąć przez całą twoją twarz aż do szyi. Nawet nie powinnaś się tu znajdować i żądać prawa głosu. Dobrzy ludzie Miasta Wolnego Handlu, niewolnicy nie stanowią odrębnego ludu, tyle że są naznaczeni z powodu swoich zbrodni. Równie dobrze moglibyście dać prawo wypowiadania się w tej sprawie dziwkom albo kieszonkowcom. Posłuchajmy Serilli. Wszyscy jesteśmy Jamaillianami, Pierwsi Kupcy i Nowi, i wszystkim nam powinno wystarczać słowo satrapy. Jako przedstawiciel Nowych Kupców proponuję zaakceptować Towarzyszkę Serillę jako naszą negocjatorkę ze smoczycą.

Serilla stała wyprostowana; jej uśmiech wyglądał na szczery. Spojrzała za Chciwusa na Duyę, by tym uśmiechem objąć i ją.

– Oczywiście, że będę negocjować w waszym imieniu jako przedstawicielka satrapy. W imieniu was wszystkich. Nowy Kupiec Chciwus niezbyt dobrze się zastanowił nad swymi słowami. Czy zapomniał, że niektóre osoby w Mieście Wolnego Handlu są naznaczone tatuażem niewolnika, ponieważ ich jedyną zbrodnią było to, że dali się schwytać mieszkańcom Krainy Miedzi? Aby przeżyć i się rozwijać, Miasto Wolnego Handlu musi wrócić do swych najstarszych korzeni. Wedle jego karty praw było to miejsce, gdzie ambitni wygnańcy mogli stworzyć sobie nowe domy i życie. – Serilla roześmiała się rozbrajająco. – Pozostawiona tu, by dzierżyć władzę satrapy, ja też jestem swego rodzaju wygnanką. Już nigdy nie wrócę do Jamaillii. Muszę się stać mieszkanką Miasta Wolnego Handlu jak wy i stworzyć tu sobie nowe życie. Spójrzcie na mnie. Pomyślcie, że ucieleśniam wszystko, czym jest Miasto Wolnego Handlu. No, dalej – zachęciła ich łagodnie. Rozejrzała się po tłumie. – Zaakceptujcie mnie. Pozwólcie mi mówić w imieniu was wszystkich i związać nas jednym porozumieniem.

Do przodu wystąpiła Yani Khuprus, żądając tym samym prawa głosu. Z żalem kręciła głową.

– Niektórzy pośród nas nie chcą się wiązać słowem satrapy ani niczyim innym słowem oprócz naszego własnego. Mówię w imieniu Deszczowych Ostępów. Co kiedykolwiek uczyniła dla nas Jamaillia poza nakładaniem restrykcji na nasz handel i rabowaniem połowy naszych zysków? Nie, Towarzyszko Serillo. Nie jesteś żadną moją towarzyszką. Wiąż Jamaillię jak chcesz, ale Deszczowe Ostępy nie będą już dźwigały tego jarzma. Wiemy o tej smoczycy więcej niż ty. Nie pozwolimy ci przehandlować naszego życia dla ugłaskania Tintaglii. Mój lud polecił mi przemawiać w jego imieniu i tak uczynię. Nie mam prawa pozwolić, by jego głos utonął w twoim.

Yani zerknęła w dół, wymieniając spojrzenia z Brasem.

Ronika wyczuła, że przygotowali się na ten moment.

– Posłuchajcie jej – odezwał się Bras. – Smoczycy nie wolno ufać. Musicie chronić swoje zmysły przed jej urokiem, a wasze serca przed jej sprytnymi słowami. Mówię jako ktoś, kto był długo przez nią oszukiwany i kto zapłacił za to oszustwo wielką i bolesną stratą. Kiedy się widzi jej piękno, aż chce się ją uznać za cudowne, mądre stworzenie, które przybyło z legend, by nas uratować. Nie bądźcie tacy naiwni. Chciałaby, żebyśmy uwierzyli, że jest lepsza od nas, że może nas pokonać i rządzić nami tylko z racji tego, kim jest. Nie jest lepsza od nas, a w głębi serca uważam, że w rzeczywistości jest jedynie przebiegłym zwierzęciem, które umie formułować słowa. – Podniósł głos, żeby wszyscy go usłyszeli. – Powiedziano nam, że odsypia obfity posiłek. Czy ktokolwiek z nas ośmieli się zapytać, co się na niego złożyło? Jakim mięsem się pożywiła? – Kiedy jego słowa dotarły już do słuchaczy, dodał: – Wielu z nas wolałoby umrzeć, niż dłużej być niewolnikami. Cóż, ja wolałbym umrzeć, niż zostać jej niewolnikiem czy pożywieniem.

Świat nagle pociemniał. Chwilę później w tłum uderzył silny podmuch zimnego powietrza śmierdzącego wężami. Z okrzykami przerażenia i gniewu zebrani skulili się w cieniu smoczycy. Niektórzy odruchowo szukali schronienia pod ścianami, podczas gdy inni usiłowali się skryć w środku tłumu. Po chwili cień się przesunął i wróciło słabnące światło dnia, a Ronika poczuła, jak stwór ląduje na terenie przylegającym do Sali Zgromadzeń. Od siły uderzenia tak wielkiego ciała zadrżały ściany sali. Chociaż drzwi były za małe, by się w nie zmieściła, Ronika zadała sobie pytanie, czy nawet solidne kamienne ściany oparłyby się energicznemu atakowi smoczycy. Chwilę później stwór wspiął się na tylne łapy, a przednie, zakończone szponami, oparł na szczycie ściany. Smoczyca spojrzała na zgromadzonych, pochylając na wężowej szyi głowę wielkości wozu. Prychnęła, aż Bras Khuprus zachwiał się pod uderzeniem powietrza z jej nozdrzy.

– A więc jestem zwierzęciem dość przebiegłym, by mówić, tak? A jaki tytuł nadajesz sobie, człowieku? Jak możesz twierdzić, że jesteś mi równy ze swoją śmieszną długością życia i okrojoną pamięcią?

Wszyscy się cofali, napierając na znajdujących się z tyłu, byle tylko zostawić wolną przestrzeń wokół przedmiotu niezadowolenia Tintaglii. Nawet dyplomaci na podwyższeniu osłaniali twarze uniesionymi rękami, jakby się bali, że dosięgnie ich kara przewidziana dla Brasa. Wszyscy czekali na jego śmierć.

Selden zeskoczył lekko z krawędzi podwyższenia – Ronika wstrzymała oddech – śmiało wszedł między Brasa i rozgniewaną smoczycę i skłonił się nisko.

– Witaj, o lśniąca! – Wszystkie oczy skierowały się na niego. – Zebraliśmy się tu wedle twego polecenia. Czekaliśmy na twój powrót, władczyni nieba, żeby się dokładnie dowiedzieć, jakie nam wyznaczasz zadanie.

– Ach. Rozumiem. – Smoczyca uniosła łeb, by lepiej widzieć zgromadzonych. Wszyscy mimowolnie przyklękli. – A zatem nie zebraliście się, by spiskować przeciwko mnie?

– Nikt się poważnie nie zastanawiał nad taką możliwością! – skłamał dzielnie Selden. – Może jesteśmy tylko ludźmi, ale nie jesteśmy głupi. Komuż spośród nas mogłoby przyjść do głowy, by sprzeciwić się twojej łuskowatej potędze? Wśród nas krąży wiele opowieści o twoich dzisiejszych mężnych czynach. Wszyscy słyszeli o twoim przerażającym oddechu, o wietrze spod twoich skrzydeł i sile twego ogona. Wszyscy pojmują, że bez twej chwalebnej potęgi nasi wrogowie by nas pokonali. Pomyśl, jak smutny mógłby to być dla nas dzień, to oni bowiem dostąpiliby zaszczytu służenia tobie.

Ronika zastanawiała się, do kogo przemawia Selden. Czy pochlebiał smoczycy, czy może jego słowa miały przypomnieć zebranym, że równie dobrze mogą jej służyć inni ludzie? Ludzi z Miasta Wolnego Handlu można zastąpić. Może jedynym sposobem przeżycia jest uznanie, że służą jej dobrowolnie.

Wielkie srebrzyste oczy wirowały ciepło w rytm jego pochlebstw. Ronika patrzyła w ich otchłań i poczuła, że smoczyca ją pociąga. Była naprawdę wspaniała. Nakładające się na siebie łuski na jej pysku przypominały Ronice miękko układające się ogniwa delikatnego łańcuszka. Tintaglia przyglądała się zebranym ludziom, kołysząc łagodnie głową z boku na bok. Ronika była zauroczona tym ruchem, poświęcała mu całą uwagę. Smoczyca była zarazem srebrzysta i błękitna, i każdy ruch wydobywał spośród łusek oba kolory. Szyję pochylała z wdziękiem łabędzia. Roniką zawładnęło pragnienie dotknięcia smoczycy, przekonania się, czy łagodnie falująca skóra jest ciepła czy zimna. Wszędzie wokół niej ludzie zbliżali się nieznacznie do Tintaglii, urzeczeni jej urodą. Ronika poczuła, jak opuszcza ją napięcie. Nadal była zmęczona, lecz było to dobre zmęczenie, jak miękki ból mięśni pod koniec pracowitego dnia.

– To, czego od was potrzebuję, jest proste – powiedziała cicho smoczyca. – Ludzie zawsze byli budowniczymi i kopaczami. W waszej naturze leży kształtowanie przyrody dla waszych własnych potrzeb. Tym razem ukształtujecie świat dla moich potrzeb. W pewnym miejscu na Rzece Deszczowej jest płycizna. Chcę, żebyście się tam udali i pogłębili ją na tyle, by mógł tam przepłynąć morski wąż. To wszystko. Zrozumieliście?

Zadanie tego pytania jakby rozwiązało ludziom języki. Zaczęli cicho rozmawiać w łagodnym zdumieniu. To wszystko, o co prosi?

Wtedy z tyłu tłumu ktoś krzyknął:

– Dlaczego? Dlaczego chcesz, żeby węże mogły płynąć w górę Rzeki Deszczowej?

– To są młode smoków – odparła spokojnie Tintaglia. – Muszą udawać się w górę rzeki do specjalnego miejsca, żeby uprząść kokony i stać się dorosłymi smokami. Kiedyś istniało dogodne miejsce obok miasta Trehaug, lecz te ciepłe, piaszczyste brzegi zostały pochłonięte przez bagna. W górnym biegu rzeki wciąż znajduje się miejsce, które mogłoby się nadać. Jeśli wężom uda się tam dotrzeć.

Przez chwilę jej oczy wirowały w zamyśleniu.

– Kiedy się znajdą w kokonach, będą potrzebowały strażników. W ciągu zimy, kiedy będą się przeistaczać, będziecie musieli je strzec przed drapieżnikami. Dawno temu to zadanie smoki dzieliły z Najstarszymi. Budowali oni swoje miasta niedaleko naszych terenów lęgowych, by lepiej chronić nasze kokony, nim wiosna przynosiła jasny blask słońca, potrzebny nam do wyklucia. Gdyby nie miasto Najstarszych w pobliżu dolnego terenu lęgowego, nie zostałabym uratowana. Możecie budować tam, gdzie niegdyś mieszkali Najstarsi.

– W Deszczowych Ostępach? – zapytał ktoś z pełnym niedowierzania przerażeniem. – Woda jest kwaśna; można tam pić tylko deszczówkę. Ziemia wciąż drży. Ludzie, którzy zbyt długo mieszkają w Deszczowych Ostępach, tracą zmysły. Ich dzieci rodzą się martwe lub ułomne, a z biegiem lat ich ciała potwornieją. Wszyscy to wiedzą.

Smoczyca wydała dziwny dźwięk. Ronika zesztywniała, ale po chwili zdała sobie sprawę, co to takiego. Śmiech.

– Ludzie mogą mieszkać nad Rzeką Deszczową. Dowodem na to jest Trehaug. Lecz przedtem, na długo przedtem na brzegach Rzeki Deszczowej stały cudowne miasta. Znów mogą tam stanąć. Pokażę wam, jak można uczynić tę wodę zdatną do picia. Ziemia osiadła; będziecie musieli mieszkać na drzewach, tak jak w Trehaug; nie ma na to rady.

Ronika poczuła w głowie dziwne mrowienie. Zamrugała gwałtownie. Coś… ach, tak. To to się zmieniło. Smoczyca przeniosła wzrok na inną część tłumu. Ronika znów poczuła się w pełni władz umysłowych. Postanowiła bardziej mieć się na baczności przed wirującym smoczym spojrzeniem.

Z podwyższenia odezwała się Yani Khuprus. Ośmieliła się zwrócić do smoczycy, więc głos jej drżał, lecz brzmiała w nim żelazna stanowczość.

– Zaiste, ludzie mogą mieszkać w Deszczowych Ostępach. Lecz nie bez ponoszenia kosztów i nie bez pewnych umiejętności. My stanowimy tego dowód. Deszczowe Ostępy należą do Kupców z Deszczowych Ostępów. Nie pozwolimy ich sobie odebrać. – Przerwała i zaczerpnęła niepewnie tchu. – Nikt inny nie wie, jak przetrwać nad rzeką, jak budować na drzewach albo jak przetrzymać pory szaleństwa. Zasypane miasto, w którym niegdyś poszukiwaliśmy towarów na handel, jest już dla na niedostępne. Musimy znaleźć inne sposoby przeżycia. Mimo wszystko Deszczowe Ostępy są naszym domem. Nie oddamy ich.

– A zatem to wy będziecie musieli strzec zimą kokonów – powiedziała gładko smoczyca i przekrzywiła głowę. – Jesteście lepiej do tego przygotowani, niż sądzicie.

Yani wyraźnie zebrała się na odwagę.

– Może będziemy w stanie to robić. Pod pewnymi warunkami. – Zerknęła na zgromadzonych i w przypływie pewności siebie poleciła: – Zapalcie pochodnie. Ustalanie szczegółów może trochę potrwać.

– Ale na pewno nie długo – rzekła ostrzegawczym tonem smoczyca.

Yani nie straciła rezonu.

– To nie jest zadanie dla garstki ludzi z łopatami. W pogłębianiu koryta rzeki dla ciebie będą nam musieli pomóc inżynierowie i robotnicy z Miasta Wolnego Handlu. Trzeba to będzie zaplanować, potrzebnych będzie wielu robotników. Populacja Trehaug może nie poradzić sobie z takim przedsięwzięciem.

Głos Yani nabrał pewności i intonacji handlarza. To było coś, co umiała dobrze robić.

– Trzeba będzie oczywiście pokonać przeszkody, lecz Kupcy z Deszczowych Ostępów są przyzwyczajeni do trudów życia w tej krainie. Trzeba będzie żywić robotników i dać im schronienie. Trzeba będzie sprowadzać żywność, a do tego są potrzebne nasze żywostatki, takie jak „Pojętny”, który został nam odebrany. Oczywiście pomożesz nam go odzyskać? A także bronić ujścia rzeki przed statkami z Krainy Miedzi, żeby dostawy odbywały się bez przeszkód?

Smoczyca zwęziła oczy.

– Oczywiście – odparła nieco sztywno. – Z pewnością to was zadowoli.

W całej pozbawionej dachu sali zapalano pochodnie. Zdawało się, że ich blask jeszcze bardziej podkreśla czerń nieba. Robiło się zimno. W świetle pochodni było widać obłoczki oddechów, a ludzie stanęli bliżej siebie, by wzajemnie się ogrzać. Nocne niebo zaczęło wysysać ciepło krótkiego dnia, lecz nikomu nie przyszło do głowy wyjść. Targowanie się stanowiło treść życia Miasta Wolnego Handlu, a ta umowa była zbyt ważna, by nie oglądać jej narodzin. Na zewnątrz ktoś podniesionym głosem relacjonował negocjacje ludziom zgromadzonym przed wejściem.

Yani ściągnęła pokryte łuskami brwi.

– Będziemy musieli wybudować drugie miasto w pobliżu tego „górnego terenu lęgowego”, o którym mówisz. To zajmie trochę czasu.

– Czasu nie mamy – oznajmiła ze zniecierpliwieniem smoczyca. – Nadzwyczaj ważne jest, by prace rozpoczęły się jak najszybciej, zanim zginą węże.

Yani bezradnie wzruszyła ramionami.

– Jeśli trzeba się śpieszyć, to będzie potrzeba jeszcze więcej robotników. Być może będziemy musieli sprowadzić ich aż z Jamaillii. Trzeba będzie im zapłacić. Skąd się wezmą pieniądze?

– Pieniądze? Zapłacić? – zapytała smoczyca, zaczynając wpadać w złość.

Nagle głos zabrała Duya. Podeszła na skraj podwyższenia i stanęła obok Yani.

– Nie trzeba udawać się po robotników do Jamaillii. Są tu moi ludzie. Tatuowani zostali sprowadzeni tu do pracy i nie płacono im za nic. Niektórzy z nas zapewne zechcą udać się w górę rzeki i wykonać tę robotę, nie dla pieniędzy, lecz dla szansy, jaką może nam ona dać. Szansę na domy i własną przyszłość. Dajcie nam na początek żywność i schronienie. Będziemy pracować na własne majątki.

Yani odwróciła się do niej. W twarzy kobiety z Deszczowych Ostępów zapłonęła nadzieja. Zaczęła wyraźnie i powoli przedstawiać warunki umowy.

– Aby przybyć do Deszczowych Ostępów, trzeba stać się ich mieszkańcem. Nie możecie się od nas separować. – Zajrzała Duyi głęboko w oczy, lecz Tatuowana nie odwróciła spojrzenia od łusek Yani i jej łagodnie lśniących oczu. Yani uśmiechnęła się do niej, a potem nagle omiotła wzrokiem zebranych. Sprawiała wrażenie, że widzi Tatuowanych w nowym świetle. – Wasze dzieci będą musiały wybrać sobie mężów i żony spośród nas. Wasze wnuki będą już pochodzić z Deszczowych Ostępów. Kiedy się raz zamieszka w Deszczowych Ostępach, nie ma odwrotu. Nie możecie zostać odmiennym ludem z odmiennymi obyczajami. To nie jest łatwe życie. Wielu z was umrze. Czy rozumiecie, co proponujecie?

Duya odchrząknęła. Kiedy Yani zerknęła na nią, popatrzyła jej prosto w oczy.

– Mówisz, że musimy stać się mieszkańcami Deszczowych Ostępów. Wy nazywacie siebie Kupcami z Deszczowych Ostępów. Czy staniemy się nimi? Kupcami? Z prawami Kupców?

– Ci, którzy wychodzą za Kupców z Deszczowych Ostępów, zawsze stają się Kupcami z Deszczowych Ostępów. Zmieszajcie wasze rodziny z naszymi, a to, co wasze, stanie się naszym.

– Nasze domy będą należeć do nas? Cokolwiek zdobędziemy, będzie nasze?

– Oczywiście.

Duya spojrzała po zebranych ludziach, wyszukując wzrokiem grupki Tatuowanych.

– Powiedzieliście mi, że tego pragniecie. Domów i dobytku, który moglibyście przekazać swoim dzieciom. Żyć na równej stopie z sąsiadami. Mieszkańcy Deszczowych Ostępów nam to proponują. Uczciwie ostrzegają nas przed przyszłymi trudami. Przemówiłam w waszym imieniu, lecz zadecydować musi każde z was. Wśród Tatuowanych rozległo się pytanie:

– A jeśli nie zechcemy się udać do Deszczowych Ostępów? Co wtedy?

– Mówię z poparciem satrapii – odezwała się Serilla. – Od tej pory nie będzie w Mieście Wolnego Handlu niewolników. Tatuowani są Tatuowanymi: nie więcej ani mniej. Gdybym wyniosła ich do poziomu Kupców, pogwałciłabym pierwotną kartę praw Kupców Miasta Wolnego Handlu. Nie mogę tego zrobić. Mogę jednak oznajmić, że od tej pory, zgodnie z pierwotnymi prawami Miasta Wolnego Handlu, satrapia Jamaillii nie będzie uznawać niewolnictwa ani roszczeń właścicieli niewolników w Mieście Wolnego Handlu. – Ściszyła dramatycznie głos. – Tatuowani, jesteście wolni.

– Zawsze byliśmy! – zawołał ktoś z tłumu, psując efekt słów Towarzyszki.

Chciwus po raz ostatni spróbował ocalić siłę roboczą swojej grupy.

– Ale przecież służący pracujący na umowie to zupełnie inna sprawa…

Został zakrzyczany, ale nie tylko przez tłum; ryknęła też smoczyca.

– Dosyć. Te drobne sprawy rozwiążcie we własnym czasie. Jeśli tylko robota zostanie wykonana, nie obchodzi mnie, na jaki kolor będziecie sobie barwić skórę albo jak będziecie się nazywać. – Spojrzała na Yani Khuprus. – Inżynierów i planistów możecie sobie wziąć z Miasta Wolnego Handlu. Macie siłę roboczą. Ja wzbiję się jutro w niebo, by uwolnić „Pojętnego” i odnaleźć inne żywostatki, a potem wyślę je wszystkie do was. Przyrzekam nie dopuszczać wrogich statków na wody między Trehaug i Miastem Wolnego Handlu w czasie, kiedy będziecie wykonywać tę pracę. Teraz wszystko zostało już ustalone.

Niebo było czarne. Smoczyca lśniła srebrem i błękitem; kołysała łagodnie głową nad tłumem, czekając na jego zgodę. Pełgające światło pochodni pieściło jej cudowny kształt. Ronika czuła się jak w baśni, jak świadek wielkiego cudu. Drobne problemy wymagające jeszcze rozwiązania nagle wydały się niewarte dyskusji. Czyż Tintaglia nie zauważyła, że są istotami, które krótko żyją? Z pewnością to, co się wydarzy w tak krótkim przebłysku czasu, jaki zajmują ludzie, może mieć niewielkie znaczenie. Pomoc Tintaglii w przywróceniu światu smoków będzie sposobem na zostawienie w świecie swego śladu.

Przez tłum przebiegło westchnienie zgody. Ronika sama powoli kiwnęła głową.

– Słodka – odezwała się cicho Keffria obok niej. Słowo to zaniepokoiło Ronikę. W sali zrobiło się tak cicho, że zabrzmiało ono jak kamyk wrzucony do nieruchomego stawu. W ich stronę zwróciło się kilka głów. Keffria wzięła głębszy oddech i wypowiedziała imię głośniej. – Słodka.

Smoczyca odwróciła się, by na nią spojrzeć, a w jej oczach nie było zadowolenia.

– O co chodzi? – zapytała.

Keffria postąpiła ku smoczycy, każdym krokiem wyrażając agresję.

– Słodka! – wykrzyczała to imię. – Słodka była moją córką. Podobno przez ciebie poniosła śmierć. A teraz, omamiony jakąś niegodziwą magią, mój syn, moje ostatnie dziecko, stoi przed tobą i cię wychwala. Wszyscy moi pobratymcy mruczą i uśmiechają się na twój widok jak niemowlęta oczarowane błyskotką.

Ronika poczuła dziwny niepokój. Jak Keffria śmie tak mówić do tej wspaniałej i dobrotliwej istoty, istoty, która ocaliła całe Miasto Wolnego Handlu – istoty odpowiedzialnej za śmierć Słodkiej? Przez chwilę Ronika była zdezorientowana, jakby się nagle obudziła z głębokiego snu.

– Ależ, mamo… – zaczął błagalnie Selden, biorąc ją za rękę.

Keffria stanowczo odsunęła syna na bok, żeby nie przeszkadzał, i mówiła dalej. Jej rosnący gniew spowodowany tym, jak smoczyca manipulowała tłumem, zrobił wyłom w jej zastygłym sercu. Razem z bólem wylewała się z niego wściekłość.

– Ja nie ulegam twojemu czarowi. Ja się zastanawiam, jak mogłabym się na tobie zemścić. Jeśli jest nie do pomyślenia, że nie zamierzam oddawać czci komuś, kto pozwolił umrzeć mojej córce, to lepiej od razu mnie zabij. Chuchnij na mnie i rozpuść moje ciało. Warto będzie ponieść taką śmierć, jeśli otworzy ona oczy na ciebie memu synowi i wszystkim, którzy chcą się przed tobą płaszczyć. – Te ostatnie słowa wyrzuciła z siebie gwałtownie, po czym omiotła spojrzeniem tłum zebranych. – Nie chcieliście słuchać Brasa Khuprusa. Patrzcie teraz i zobaczcie, jaka naprawdę jest ta istota.

Smoczyca uniosła głowę. Słaba luminescencja jej srebrzystych oczu upodabniała je do bladych gwiazd. Rozwarła szeroko ogromne szczęki, lecz Keffria odnalazła w końcu swoją odwagę. Selden znieruchomiał z przerażenia, patrząc to na matkę, to na Tintaglię. Keffrię bolało, że jej syn najwyraźniej nie potrafi wybrać między nimi, lecz się nie poddawała. Smoczyca nabrała tchu i wszyscy inni ludzie cofnęli się w popłochu. Wtedy do Keffrii podeszła Ronika, przepychając się przez tłum, i wzięła ją za rękę. Razem patrzyły wyzywająco w górę na stwora, który odebrał Słodkiej życie, a Seldenowi serce.

– Oddaj mi moje dzieci! – odezwała się jeszcze raz Keffria. – Albo daj mi śmierć!

Nagle Bras Khuprus roztrącił wszystkich troje. Keffria zachwiała się i padła na kolana, a Ronika upadła obok niej. Usłyszała dobiegający z podwyższenia okrzyk przerażenia Yani Khuprus. W miejscu, gdzie stali poprzednio, stał teraz samotnie młody Kupiec z Deszczowych Ostępów.

– Uciekajcie! – krzyknął do Vestritów, po czym okręcił się na pięcie do smoczycy. Łuskowatą twarz wykrzywiała mu wściekłość.Tintaglio! – ryknął. – Przestań!

W ręce trzymał obnażoną szablę.

O dziwo, smoczyca znieruchomiała. Paszczę miała wciąż rozwartą. Na jednym z jej kłów uformowała się kropla płynu. Kiedy spadła na kamienną posadzkę Sali Zgromadzeń, kamień zasyczał i się pod nią rozpuścił.

To jednak nie Bras powstrzymał smoczycę. Zrobił to Selden. Postąpił cicho do przodu i zadarł głowę. Jego słowa i zachowanie uzdrowiły serce Keffrii.

– Proszę cię, nie rób im krzywdy! – rzekł chłopiec błagalnym, piskliwym tonem, zapomniawszy o dworskich manierach. – Proszę cię, smoczyco, to moja rodzina, równie mi droga, jak twoja tobie. Chcemy tylko odzyskać moją siostrę. Skoro jesteś taka potężna, nie możesz nam tego dać? Nie możesz sprowadzić jej z powrotem?

Bras popchnął Seldena w stronę Keffrii. Matka schwyciła go w otępiałym milczeniu. To jej syn, wciąż naprawdę jej syn, bez względu na to, jak bardzo łuski znaczą jego twarz. Przytuliła go mocno do siebie i poczuła, że matka wzmacnia uścisk na jej ręce. Vestritowie trzymają się razem bez względu na to, co może im się przytrafić.

– Nikt nie może sprowadzić z powrotem kogoś, kto nie żyje, Seldenie – powiedział beznamiętnym tonem Bras. – Nie ma co jej o to prosić. Słodka nie żyje. – Uniósł głowę, by spojrzeć na smoczycę, i pełgający blask pochodni zatańczył na jego poznaczonej łuskami twarzy, upodabniając go do Tintaglii. – Keffria ma rację. Nie dam się uwieść. Bez względu na to, co możesz uczynić dla Miasta Wolnego Handlu, powinno się odsłonić twoje intencje, żeby inni nie nabrali się na twoje sztuczki. – Odwrócił się do zebranych i szeroko rozłożył ręce. – Słuchajcie mnie, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu! Ona oczarowała was swoim urokiem. Nie możecie wierzyć ani ufać tej istocie. Nie dotrzyma słowa. Kiedy będzie jej to pasowało, odrzuci wszelkie umowy i stwierdzi, że kogoś tak wspaniałego jak ona nie może wiązać umowa z istotami tak pozbawionymi znaczenia, jak my. Pomóżcie jej, a przywrócicie do życia rasę tyranów! Stawcie jej opór teraz, kiedy trzeba walczyć tylko z nią jedną.

Tintaglia odrzuciła łeb i ryknęła z irytacją. Keffria cofnęła się, ale nie uciekała. Smoczyca uderzyła przednimi łapami w krawędź ściany, o którą się opierała. Otworzyła się w niej wielka, poszarpana szczelina.

– Męczysz mnie! – zasyczała na Brasa. – Kłamię, powiadasz. Swoimi jadowitymi słowami zatruwasz przeciwko mnie umysły. Ja kłamię? Ja łamię słowo? To ty kłamiesz! Spójrz mi w oczy, człowieku, i poznaj prawdę.

Przysunęła do niego swój wielki łeb, lecz Bras się nie cofnął. Ronika, która teraz ściskała Keffrię za ramiona, usiłowała odciągnąć ją do tyłu, lecz córka nie ruszała się z miejsca. Trzymała Seldena, wyrywającego się do smoczycy. Stanowili żywy obraz, nieruchomy posąg strachu i tęsknoty. Wtem Keffria usłyszała, jak Bras wydycha powietrze i nie wciąga następnego haustu. Był sparaliżowany srebrzystym wirowaniem smoczych oczu. Stwór nie dotknął Brasa, lecz młodzieniec pochylał się ku niemu z napiętymi mięśniami, jakby opierał się wielkiej sile. Keffria wyciągnęła rękę, by go powstrzymać, lecz pod dłonią wyczuła ciało twarde jak kamień. Bras poruszał wargami, lecz nie wydawał dźwięku.

Nagle smocze oczy przestały wirować. Bras padł na posadzkę niczym marionetka, której sznurki poprzecinano, i leżał rozciągnięty bez ruchu na zimnej kamiennej podłodze.


* * *

Bras nie wiedział, że smoczyca może tak łatwo dotknąć jego umysłu. Patrząc w jej oczy, czuł i słyszał ją w swoich myślach.

– Wiarołomny człowieczku – odezwała się zjadliwie. – Mierzysz mnie wedle własnych czynów. Ja cię nie zdradziłam. Winisz mnie, ponieważ nie udało ci się znaleźć swojej samicy, ale ja już dotrzymałam danego ci słowa. Nie mogłam uratować twojej Słodkiej. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, a potem zostawiłam cię z twoim problemem. Nie poradziłeś sobie. To nie była moja wina i nie zasługuję na napiętnowanie. To ty zawiodłeś, samczyku. I nie kłamałam. Otwórz się. Dotknij mnie i poznaj, że mówiłam prawdę. Słodka żyje.

Dwa razy stykali się duszami ze Słodką. Ich myśli splotły się w mistycznej intymności szkatułki snów, połączyły się dzięki drobno sproszkowanemu czarodrzewowi. Dobrze im się razem śniło. Wspomnienie tego nadal rozgrzewało krew Brasa. W jedności sprowadzonej na nich przez szkatułkę snów poznał ją jak nikogo innego. Poza zapach, dotyk czy nawet dotyk jej ust wykraczało inne doznanie, które stanowiło w jego umyśle istotę Słodkiej.

Smoczyca chwyciła jego umysł; czy tego chciał, czy nie, tkwił w jej uścisku. Walczył z nim, aż wyczuł, że smoczyca sięga gdzie indziej. Jego umysłu dotknęło wrażenie słabe jak woń perfum na wietrze, rzadkie, choć znajome. Słodka. Wyczuwał ją za pośrednictwem smoczycy, lecz nie mógł jej dotknąć. Było to równie zwodnicze, jak widok jej sylwetki za powiewającą zasłoną, jak zastanie jej zapachu albo ciepła jej policzka na poduszce. Pochylił się ku temu wrażeniu pełen tęsknoty, lecz nie znalazł niczego dotykalnego. Wyczuwał wysiłki Tintaglii, jakby oddzielała nitkę Słodkiej od splątanego motka innych wrażeń. Było silne i wyraźne, lecz zaraz zniknęło we wspomnieniach wiatru, deszczu i słonej wody.

Gdzie ona jest? – zapytał gorączkowo jego umysł. Jak ona się czuje?

Ten zmysł nie pozwala mi poznać takich szczegółów! - odparła z pogardą smoczyca. Równie dobrze możesz wąchać dźwięk albo smakować blask słońca! To jest zmysł więzi, nie przeznaczony do funkcjonowania między człowiekiem i smokiem. Nie potrafisz tego odwzajemnić, zatem Słodka nie wie o twojej tęsknocie. Mogę ci tylko powiedzieć, że ona gdzieś żyje. Czy teraz mi wierzysz?

Wierzę, że Słodka jest żywa. Wierzę, że ona żyje. Ona żyje – powtarzał Bras chrapliwym szeptem.

Równie dobrze mógł odczuwać męki, jak zachwyt. Trudno było powiedzieć.

Yani już przedtem zeszła z podwyższenia i przepchnąwszy się przez tłum, uklękła przy synu. Teraz spojrzała ponad jego ciałem na Seldena.

– Co ona mu zrobiła?! – zawołała.

Keffria obserwowała ich oboje. Czy Yani wie, jak bardzo przypomina smoka? Składały się na to delikatne łuski na wargach i czole, a także nikłe lśnienie jej oczu w blasku pochodni. Yani klęczała przy ciele Brasa i patrzyła na niego, a Tintaglia patrzyła z góry na nich wszystkich. Jak ktoś, kto tak bardzo przypomina smoka, może zadawać jej synowi takie pytania? Selden klęczał obok nich, ale wpatrywał się z zachwytem w górującą nad nimi smoczycę i poruszał ustami jakby w modlitwie.

– Nie wiem – odpowiedziała Keffria za syna i spojrzała na zaczynającego się poruszać narzeczonego Słodkiej.

Sam wyglądał w połowie na smoka, ale chciał zaryzykować życie dla ratowania jej córki. Serce miał tak samo ludzkie, jak ona. Zerknęła na syna, tak bacznie przyglądającego się smoczycy. On też stanął przed stworem i wstawił się za rodziną. Wciąż należał do niej. W pewnym sensie należał do niej też Bras. Keffria położyła mu delikatnie rękę na piersi.

– Leż spokojnie – powiedziała. – Nic ci nie będzie. Tylko leż spokojnie.

Smoczyca odrzuciła głowę do tyłu i zatrąbiła tryumfalnie.

– On mi wierzy! Widzicie, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu. Ja nie kłamię! Dalej, przypieczętujmy tę naszą umowę i jutro zacznijmy nowe życie.

Yani nagle zerwała się na nogi.

– Ja się nie zgadzam. Nie będzie żadnej umowy, dopóki się nie dowiem, co zrobiłaś mojemu synowi!

Tintaglia zerknęła niedbale na Brasa.

– Oświeciłam go, Kupcowo Khuprus. To wszystko. Już nie będzie we mnie wątpił.

Bras chwycił nadgarstek Keffrii swoją łuskowatą dłonią i wbił wzrok w jej oczy.

– Ona żyje – zapewnił ją. – Słodka naprawdę żyje. Dotknąłem jej umysłu za pośrednictwem smoczycy.

Z piersi Roniki wydarł się urywany szloch. Keffria wciąż nie umiała odnaleźć nadziei. Czy to prawda, czy smocze oszustwo?

Bras z trudem usiadł; białka jego miedzianych oczu mocno lśniły. Odetchnął niepewnie.

– Zawrzyj z Miastem Wolnego Handlu umowę, jaką chcesz, Tintaglio – powiedział cicho. – Ale zanim to zrobisz, zawrzemy własną umowę. – Ściszył głos jeszcze bardziej. – Podałaś mi bowiem ostatni element łamigłówki. – Podniósł wzrok i patrząc na nią zuchwale, powiedział: – Być może żyją jeszcze inne smoki takie jak ty.

Tintaglia znieruchomiała, po czym przekrzywiła głowę.

– Gdzie? – zapytała.

Zanim Bras zdążył odpowiedzieć, z podwyższenia zszedł Chciwus i wepchnął się między niego i smoczycę.

– To nieuczciwe – oznajmił. – Posłuchajcie mnie, mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu! Czy Deszczowe Ostępy mają przemawiać w naszym imieniu? Nie! Czy z powodu jakiejś sercowej sprawy ten jeden człowiek może wstrzymywać nasze negocjacje? Oczywiście, że nie!

Podszedł do niego Selden.

– Sercowa sprawa? Sprawa życia mojej siostry! – Przeniósł spojrzenie na smoczycę. – Ona jest mi tak droga, jak tobie są drogie twoje węże, Tintaglio. Dotrzymaj danego mi słowa. Pokaż im wszystkim, że potrzebę odzyskania Słodkiej przez moją rodzinę uznajesz za równie palącą, jak twoje dążenie do uratowania własnego gatunku.

– Cisza! – Smoczyca błyskawicznie opuściła głowę i delikatnym szturchnięciem rozciągnęła Chciwusa na podłodze. Wbiła wzrok w Brasa. – Inne smoki? Widziałeś je?

– Jeszcze nie. Ale mógłbym je znaleźć – odparł Bras. Na jego wargach igrał delikatny uśmiech, lecz spojrzenie miał poważne i twarde. – Pod warunkiem, że zrobisz tak, jak proponuje Selden. Udowodnij, że rozumiesz, że nasza rodzina znaczy dla nas tyle samo, co twoja dla ciebie.

Smoczyca nagle podrzuciła głowę; nozdrza jej się rozdęły, a oczy szaleńczo wirowały.

– Znaleźć je? Gdzie? – powiedziała jakby do siebie.

Bras się uśmiechnął.

– Nie boję się ci tego powiedzieć. Tylko ludzie mogą je dla ciebie wydobyć spod ziemi. Jeśli Najstarsi znaleźli schronienie dla smoków zamkniętych w kokonach w jednym mieście, to może zrobili tak i w jakimś innym. To uczciwy handel, prawda? Oddaj mi moją miłość, a ja postaram się uratować wszystkich twoich krewniaków, którzy mogli przeżyć.

Oczy smoczycy zabłysły jeszcze jaśniej; chlastała ogonem w podnieceniu i zza ścian dobiegały Keffrię pełne przestrachu okrzyki. Bras stał jednak spokojnie, balansując na granicy zwycięstwa. Wszyscy wokół niego zastygli w milczeniu.

– Zgoda! – zaryczała smoczyca. Zadrgały z szelestem jej skrzydła, jakby chciała natychmiast wzbić się w powietrze. Poruszyły zimne nocne powietrze, które ze świstem owiało ludzi stłoczonych w pozbawionym dachu budynku. – Ci inni sporządzą plany pogłębienia rzeki. Ty i ja o świcie rozpoczniemy poszukiwania starożytnych ruin…

– Nie. – Bras powiedział to cicho, lecz pełen oburzenia ryk smoczycy odbił się echem od nocnego nieba.

Ludzie krzyknęli z przerażenia i skulili się, ale Bras ani drgnął. Stał wyprostowany, czekając, aż smoczyca wyładuje wściekłość.

– Najpierw Słodka – nakazał spokojnie, kiedy stwór zaczerpnął tchu.

– Szukać twojej samicy, kiedy moi pobratymcy leżą uwięzieni w zimnie i mroku? Nie!

Tym razem od siły smoczego gniewu zawibrowała podłoga pod stopami Keffrii, a jej samej zadzwoniło w uszach.

– Posłuchaj mnie, smoczyco – podjął spokojnie Bras. – Badać i kopać najlepiej jest w środku lata, kiedy w rzece jest mało wody. Teraz trzeba poszukać Słodkiej. – Smoczyca odrzuciła głowę i rozwarła paszczę, ale Bras krzyknął: – Żeby to wszystko się udało, musimy negocjować jak równy z równym, bez gróźb! Uspokoisz się czy oboje będziemy musieli ponieść stratę?

Tintaglia opuściła głowę. Jej oczy wirowały gniewnie, lecz głos miała niemal uprzejmy.

– Mów – poleciła.

Bras zaczerpnął tchu.

– Pomożesz mi ocalić Słodką. A ja wtedy poświęcę się odkopaniu miasta Najstarszych, nie dla znalezienia skarbów, lecz smoków. Taka jest nasza umowa. Twoja umowa z Miastem Wolnego Handlu jest bardziej skomplikowana. Pogłębienie rzeki za ochronę jego wybrzeża wraz z innymi warunkami. Chcesz, żeby zostało to spisane, a umowa uznana za wiążącą? – Bras przeniósł spojrzenie ze smoczycy na Łakomego. – Ja chętnie uznam się za związanego słowem. Czy Rada Miasta Wolnego Handlu postąpi podobnie?

Łakomy rozejrzał się niezdecydowanie po ludziach stojących na podwyższeniu obok niego. Keffria domyślała się, że zaskoczyło go oddanie w jego ręce panowania nad sytuacją. Kupiec powoli się wyprostował. Ku zaskoczeniu Keffrii, powoli pokręcił głową.

– Nie. Dzisiejsze propozycje zmienią życie każdego, kto mieszka w Mieście Wolnego Handlu. – Kupiec powiódł z powagą wzrokiem po tłumie. – Umowę tej rangi trzeba spisać i podpisać. – Zaczerpnął tchu. – Co więcej, proponuję, by podpisali ją nie tylko nasi przywódcy, lecz, tak jak robiliśmy to dawniej w Mieście Wolnego Handlu, by została ona poświadczona przez wszystkich Kupców i członków ich rodzin. Tym razem swój znak muszą postawić wszyscy, młodzi i starzy, którzy pragną pozostać w Mieście Wolnego Handlu. Wszyscy sygnatariusze zwiążą się nie tylko umową ze smoczycą, ale i ze sobą wzajem.

Wśród tłumu poniósł się szmer, ale Łakomy mówił dalej:

– Każdy, kto postawi znak, godzi się podlegać zasadom Miasta Wolnego Handlu. Z kolei każda głowa rodziny zyska głos w Radzie Kupców, jak było dawniej. – Rozejrzał się dookoła, także wśród przywódców na podwyższeniu. – Wszyscy muszą się zgodzić, że orzeczenia Rady Miasta Wolnego Handlu dotyczące ich sporów będą ostateczne. – Odetchnął głęboko. – I sądzę, że musi się odbyć głosowanie na nowych członków nowej Rady Miasta Wolnego Handlu. Żeby każda grupa zyskała w niej głos. Łakomy wrócił wzrokiem do smoczycy.

– Ty też musisz postawić znak, oznaczający twoją zgodę. Wtedy musi wrócić do nas „Pojętny” i pozostałe żywostatki, bo bez nich nie można zawieźć w górę rzeki robotników ani materiałów. Potem będziesz musiała spojrzeć razem z nami na nasze mapy, pomóc nam oznaczyć odcinki rzeki, których nie znamy, i pokazać, gdzie trzeba ją pogłębić.

Ludzie potakiwali, lecz smoczyca głośno prychnęła z niesmakiem.

– Nie mam czasu na to pisanie i zaznaczanie! Uznajcie sprawę za załatwioną; zacznijmy dziś wieczorem!

Zanim zdążył się odezwać ktokolwiek inny, przemówił Bras.

– Szybkość jest ważniejsza; co do tego zgadzamy się oboje. Niech oni zapisują swoje słowa na papierze. Jeśli chodzi o nas, daję ci moje słowo i chętnie przyjmę twoje.

Bras odetchnął, a następnie powiedział oficjalnym tonem:

– Smoczyco Tintaglio, czy zawarliśmy umowę?

– Tak – odparła poważnie i spojrzała na zebranych na podwyższeniu. – Spiszcie umowę na papierze, a zróbcie to szybko. Mnie wiąże moje imię, a nie jakiś znak. Jutro Tintaglia zacznie spełniać swoją obietnicę. Pilnujcie, byście równie szybko dotrzymali swojej.

ROZDZIAŁ 18

WIĘZY LOJALNOŚCI

Bystry spojrzał na zwój, który trzymał w ręce. Kawałki woskowej pieczęci leżące na jego biurku nosiły znak sinkura Faldina. Ten zacny kupiec pogodził się z utratą żony i córki. Jego synowie i statek wyszli z ataku handlarzy niewolników na Łupigród bez szwanku, ponieważ byli wtedy na wyprawie handlowej. Jak przewidział Bystry w rozmowie z Sorcorem, sinkur Faldin zaakceptował małżeństwo pirata ze Smagliczką, ponieważ durjadzki kupiec zawsze szybko potrafił dostrzec, kto ma władzę. Ta pilna wiadomość świadczyła o jego kolejnej próbie zyskania przychylności Bystrego. Pirat traktował ją podejrzliwie.

Widać było, że autor mozolnie kaligrafował list i biedził się, by sformułowania brzmiały górnolotnie. Całą trzecią część stronicy zajmowało kwieciste pozdrowienie oraz życzenie zdrowia dla Bystrego. Jakież to podobne do wystrojonego durjadzkiego kupca, tak mozolnie marnować atrament i czas przed wyjawieniem tragicznej wiadomości. Mimo że serce waliło mu jak młotem, Bystry zmusił się do ponownego przeczytania zwoju z obojętną miną. Z kwiecistej prozy kupca odsiewał fakty. Faldin nie ufał obcym, którzy zawitali do Łupigrodu, i jako jeden z pierwszych podejrzewał, że ich statek jest żywostatkiem. Kazał swojemu synowi zwabić kapitana i jego kobietę do sklepu i zasypać ich opowieściami, by wyjawili nieco z własnej historii, lecz nie odniósł wielkiego sukcesu.

Ich gwałtowne wypłynięcie w środku nocy było równie dziwne, jak ich przybycie, a opowieści ludzi, którzy opuścili statek, potwierdziły następnego dnia podejrzenia Faldina. Na pokładzie była niejaka Althea Vestrit, twierdząca, że jest właścicielką „Vivacii”. Załoga żywostatu była dziwnie mieszana, składająca się z mężczyzn i kobiet, ale kapitanem był ten Arogant, ostatnio pływający na „Skoczku”, a urodzony i wychowany w Mieście Wolnego Handlu, takie przynajmniej krążyły plotki. Gdyby można było wierzyć dezerterom, prawdziwą misją statku było odzyskanie żywostatku „Vivacia”. To był żywostatek z bardzo uszkodzonym galionem i nazywał się „Niezrównany”.

Napisane atramentem imię jakby wwiercało się Bystremu w oczy. Trudno mu się było skupić na bezładnej dalszej części listu, przytaczającej plotki i przynoszone przez ptaki wieści, że Jamaillia szykuje flotę, która ma popłynąć na północ i ukarać Miasto Wolnego Handlu za uprowadzenie satrapy oraz zniszczenie jego tamtejszego nabrzeża celnego. Według Faldina wielmoże z Jamaillii od dawna szukali pretekstu do splądrowania Miasta Wolnego Handlu. Teraz chyba go znaleźli.

Bystry uniósł z niedowierzaniem brwi. Satrapa opuścił Jamaillię, udał się do Miasta Wolnego Handlu i został tam porwany? Cała ta opowieść wyglądała na naciąganą. Główną treścią plotki było oczywiście to, że Jamaillia szykuje flotę. Należy zatem unikać okrętów wojennych przepływających przez wody Wysp Pirackich. Natomiast kiedy będą wracać z łupami swojej wojny, będą tłustą zdobyczą. Węże Bystrego uczynią z takiego piractwa zajęcie niemal pozbawione wysiłku.

List kończył się jeszcze jedną litanią komplementów i życzeń powodzenia oraz raczej mało subtelnym przypomnieniem, że Bystry powinien być wdzięczny sinkurowi Faldinowi za przysłanie mu tych wieści. Na dole widniał skomplikowany podpis w dwóch kolorach, a pod nim niesmaczne postscriptum, w którym autor radował się z pęcznienia Smagliczki dzięki nasieniu Sorcora.

Bystry odłożył zwój na biurko; przeklęty papier się zrolował. Sorcor i pozostali zebrani w jego kajucie cierpliwie czekali na wiadomości. Posłaniec wykonał wyraźne rozkazy Faldina i wręczył zwój Sorcorowi, by ten mógł natychmiast zanieść go kapitanowi Bystremu, prawdopodobnie dlatego, by Sorcor mógł się zachwycić sprytem i lojalnością swego teścia.

A może było w tym coś więcej? Czy Sorcor albo sinkur Faldin mogli podejrzewać, co ta wiadomość oznacza dla Bystrego? Czy może była jeszcze inna wiadomość, przeznaczona tylko dla Sorcora, w której Faldin prosił go, by obserwował reakcję swego kapitana? Przez moment Bystrego nękały wątpliwości i podejrzenia, ale tylko przez chwilę. Sorcor nie umie czytać. Jeśli Faldin chciał wplątać swego zięcia w spisek przeciwko Bystremu, to wybrał sobie niewłaściwego wspólnika.

Kiedy Bystry po raz pierwszy przeczytał nazwę i opis żywostatku, serce mu zamarło. Zmusił się, by nadal równo oddychać, i zachował spokojny wyraz twarzy. Drugie powolne przeczytanie strony dało mu czas na opanowanie się. Należało odpowiedzieć na wiele pytań. Czy Faldin podejrzewa związek? Jeśli tak, to jak do tego doszło? Nie wspomniał o tym, chyba że wzmianka o marynarzach, którzy porzucili statek, miała coś znaczyć. Czy oni wiedzą i czy coś powiedzieli? Czy wie ta Althea Vestrit, a jeśli tak, to czy zamierza jakoś wykorzystać „Niezrównanego” przeciwko jemu, Bystremu? Jeśli ludzie wiedzą, to jak wielu? Czy wystarczy zabić kilka osób i znów zatopić statek?

Czy jego przeszłość nie może zostać ukryta?

Przez jedną szaloną chwilę Bystry pomyślał o ucieczce. Nie musi wracać do Łupigrodu. Ma żywostatek i flotę węży na usługi. Mógłby wszystko porzucić i udać się dokądkolwiek, gdziekolwiek, gdzie jest woda, i nadal zbić fortunę. Oczywiście musiałby zacząć wszystko od początku, żeby zdobyć sobie reputację, ale węże sprawią, że nie będzie to trwało długo. Na chwilę podniósł wzrok i przyjrzał się obecnym w kajucie. Niestety, wszyscy będą musieli umrzeć. Nawet Prawy, pomyślał ze ściśniętym sercem. Będzie też musiał pozbyć się całej załogi i jakoś ją zastąpić. A statek wciąż będzie wiedział, kim on był…

– Panie kapitanie? – napomniał go delikatnie Sorcor.

Marzenie pękło jak bańka mydlana. Nie da się tego zrobić. O wiele bardziej pragmatycznie będzie wrócić do Łupigrodu, sprzątnąć wszystkich, którzy coś podejrzewają, i żyć jak poprzednio. Był oczywiście sam statek, ale już raz sobie z „Niezrównanym” poradził. Po prostu będzie musiał to zrobić jeszcze raz. Odsunął od siebie tę myśl. Na razie nie mógł jej jeszcze stawić czoła. – Złe wieści, panie kapitanie? – ośmielił się zapytać Sorcor. Bystremu udało się sardonicznie uśmiechnąć. Porozdziela wiadomość wśród obecnych i zobaczy, czy ktoś się wzdrygnie.

– Wieść to wieść, kapitanie Sorcorze. To odbiorca czyni ją dobrą albo złą. Ale te wiadomości są… interesujące. Na pewno wszystkich nas ucieszy informacja, że twoja Smagliczka robi się coraz krąglejsza. Sinkur Faldin donosi także, że Łupigród odwiedził dziwny statek, którego załoga utrzymuje, że chce dołączyć do naszej walki o oczyszczenie Kanału Wewnętrznego ze statków niewolniczych. Lecz nasz zacny przyjaciel Faldin nie był przekonany o ich szczerości. Statek przybył dość tajemniczo, pokonawszy wejście do portu w nocy, i opuścił go w taki sam sposób. – Zerknął niedbale na zwój. – Krąży też pogłoska, że Jamaillia szykuje flotę, by złupić Miasto Wolnego Handlu z zemsty za jakiś afront wyrządzony satrapie.

Bystry odchylił się swobodnie na oparcie krzesła, by mieć w polu widzenia więcej twarzy. Była tam też Etta, a obok niej Prawy. Bystry zauważył, że ostatnio chłopiec zawsze jest obok niej. Obok Yola, obecnego pierwszego oficera Bystrego, stał Sorcor, a jego szeroka, pobliźniona twarz promieniała lojalnością i oddaniem Bystremu oraz dumą z płodności jego kobiety.

Wszyscy wyglądali olśniewająco w bogatych strojach zdobytych podczas ostatnich wypadów. Etta namówiła nawet Bystrego do włożenia koszuli z granatowego jedwabiu – wyhaftowanymi jej ręką krukami. Wierny Sorcor nosił teraz w uszach szmaragdy, a u szerokiego pasa ze skóry ozdobionej srebrem miał dwie dopasowane szable. Nadzwyczajny krój stroju Etty tylko podkreślał bogactwo materiałów, z którego został uszyty. Czy kiedykolwiek przedtem ktoś wspinał się na maszt w złotogłowiach? W ładowni znajdowały się inne plony morza: rzadkie leki i egzotyczne olejki do perfum, złoto i srebro z wybitymi podobiznami wielu różnych satrapów, drogie kamienie surowe i w postaci biżuterii, bajeczne futra i lśniące gobeliny. Bogactwo znajdujące się teraz w ładowni Bystrego z łatwością dorównywało zbiorom z całego minionego roku.

Polowania ostatnio udawały się znakomicie; piractwo nigdy przedtem nie wymagało tak mało wysiłku. Wystarczyło tylko, że otoczony swoją flotyllą węży wypatrzył interesujący żagiel. Razem z Błyskawicą wybierali cel, a ona wysyłała węże przodem. Po kilku godzinach nękania ofiara się poddawała. Początkowo Bystry zbliżał się wtedy do statków i żądał oddania wszelkich cennych przedmiotów. Załogi zawsze chętnie go słuchały. Bez dobycia broni Bystry oskubywał statki i wysyłał w dalszą drogę z surowym przypomnieniem, że wody te należą teraz do króla Bystrego z Wysp Pirackich. Sugerował, że jeśli władcy kraju pochodzenia danego statku są zainteresowani obłożeniem prawa przepływania przez jego terytorium hojnymi cłami, on być może zechce z nimi pertraktować.

Dwa ostatnie statki rozkazał swoim wężom „przynieść”. „Vivacia” stała na kotwicy, a węże przygoniły ofiary do niej. Ostatni kapitan poddał się na klęczkach, podczas gdy Bystry siedział na wygodnym krześle na fordeku „Vivacii”. Błyskawicę cieszył źle ukrywany przez schwytanego kapitana strach przed nią. Kiedy Bystry dokonał wyboru z manifestu statku, schwytana załoga dopilnowała przeniesienia towaru. Jedynym zmartwieniem Bystrego mogło być uchronienie własnej załogi przed nudą czy samozadowoleniem. Planował od czasu do czasu zatrzymywać jakiś statek niewolniczy, żeby załoga mogła zaspokoić żądzę krwi i żeby nakarmić węże dla wzmocnienia ich lojalności wobec niego.

Wiadomość od Faldina przywiózł szybki stateczek „Chochlik”. Chociaż Yol go rozpoznał, a na jego maszcie powiewała flaga Bystrego z krukiem, ani Bystry, ani Błyskawica nie mogli się powstrzymać od popisania się swą potęgą. Węże otoczyły stateczek i odeskortowały go do Bystrego. Kapitan dzielnie się starał powitać Bystrego, lecz żadna brawura nie mogła zatuszować drżenia jego głosu. Kiedy posłaniec dotarł na pokład „Vivacii”, był blady i milczący, ponieważ ze statku na statek przepłynął maleńką łódką między lśniącymi grzbietami węży.

Bystry przyjął zwój i odprawił posłańca na „zasłużoną porcję winiaku”. Cała załoga „Chochlika” zaniesie do Łupigrodu wieść o nowych sprzymierzeńcach Bystrego. Dobrze jest zrobić na wrogach wrażenie poprzez demonstrację siły. Jeszcze lepiej jest sprawić, by pamiętali o niej też przyjaciele. Powoli omiatając wzrokiem twarze otaczających go ludzi, Bystry miał to na uwadze.

Zamyślony Sorcor zmarszczył czoło.

– Czy Faldin znał tego kapitana? Powinien. Zna prawie wszystkich w Łupigrodzie, a przeprowadzenie statku przez bagna wymaga doświadczenia, nawet w dzień.

– Znał – potwierdził swobodnie Bystry. – To niejaki Arogant Treli z Miasta Wolnego Handlu. Rozumiem, że w poprzednim sezonie robił interesy w Łupigrodzie na „Skoczku” ze starym Płetwą. – Bystry udał, że znów rzuca okiem na list. – Może ten Treli to jakiś nadzwyczajny nawigator ze wspaniałą pamięcią, ale Faldin podejrzewa, że to raczej zasługa jego statku. Żywostatku. Z odrąbaną twarzą. O nazwie „Niezrównany”.

Prawego zdradziła twarz. Na wzmiankę o Trellu poczerwieniały mu policzki. Teraz stał bez słowa i spocony. Interesujące. To niemożliwe, żeby był w zmowie z sinkurem Faldinem; po prostu nie miał dość wolnego czasu w Łupigrodzie. A zatem to coś innego. Jakby przypadkiem napotkał spojrzeniem wzrok chłopca. Uśmiechnął się do niego łagodnie i czekał.

Prawy sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Dwa razy otworzył usta i je zamknął, aż wreszcie słabo odchrząknął.

– Sir?- udało mu się szepnąć.

– Prawy? – zapytał ciepło Bystry.

Prawy skrzyżował ręce na piersiach. Bystry zadał sobie pytanie, jaką tajemnicę chłopiec chce ukryć?

– Powinieneś posłuchać ostrzeżenia Faldina – odezwał się cicho Prawy. – Arogant Treli był pierwszym oficerem mojego dziadka, kapitana Ephrona Vestrita. Może rzeczywiście chce się do ciebie przyłączyć, ale wątpię w to. Przez wiele lat służył na pokładzie „Vivacii” i być może wciąż jest lojalny wobec Vestritów. Wobec mojej rodziny.

Przy tych ostatnich słowach chłopiec zacisnął palce na przedramionach. Więc o to chodzi. Prawy wybrał lojalność wobec Bystrego, lecz nadal odczuwał to jako zdradę swojej rodziny. Interesujące. Prawie wzruszające. Bystry zetknął czubkami palców dłonie oparte o stół.

– Rozumiem.

Na wzmiankę o jego dawnym kapitanie, przez statek przebiegło nieokreślone drżenie. To było jeszcze bardziej interesujące od podzielonej lojalności Prawego. Błyskawica twierdziła, że z dawnej „Vivacii” nic nie zostało. Dlaczego więc drżała na dźwięk nazwiska kapitana Vestrita?

Zapanowała cisza. Prawy wpatrywał się krawędź stołu. Twarz miał bardzo spokojną i zaciśnięte szczęki. Bystry pomyślał chwilę i dorzucił ostatni fragment informacji.

– A więc wyjaśniałoby to obecność w załodze Althei Vestrit. Dezerterzy z „Niezrównanego” mówią, że zamierza odebrać mi „Vivacię”.

Statek znów zadrżał. Prawy znieruchomiał i pobladł.

– Althea Vestrit jest moją ciotką – powiedział słabym głosem. – Była mocno związana ze statkiem, jeszcze przed jego przebudzeniem. Spodziewała się, że odziedziczy „Vivacię”. – Chłopiec przełknął ślinę. – Ja ją znam, Bystry. Niezbyt dobrze, nie pod każdym względem, ale jeśli chodzi o statek, ona nie da się odwieść od swoich zamiarów. Spróbuje odzyskać „Vivacię”. To pewne jak wschód słońca.

Bystry uśmiechnął się słabo.

– Pokona węże? Jeśli przeżyje starcie z nimi, przekona się, że „Vivacia” nie jest już tym, kim była. Chyba nie muszę się bać.

– Nie jest już tym, kim była – powtórzył szeptem Prawy. – Czy ktokolwiek z nas jest tym, kim był kiedyś? – zapytał i ukrył twarz w dłoniach.


Słodka miała dość statków. Nie znosiła ich zapachów, kołysania, okropnego jedzenia, szorstkich mężczyzn, a najbardziej ze wszystkiego nie znosiła satrapy. Nie, poprawiła się. Najbardziej ze wszystkiego nie znosiła tego, że nie może mu okazać, jak bardzo go nienawidzi i nim pogardza.

Statek z Krainy Miedzi przejął ich przed wielu dniami. Ciało Kekki zostało ochoczo pozostawione na fatalnie przeciekającej galerze. Kiedy Słodka i pozostali byli wciągani na pokład trójmasztowca, ich ratownicy pokazywali sobie ze śmiechem tonącą galerę. Słodka podejrzewała, że kapitan galery utracił wiele prestiżu z powodu jej straty, co pociągało za sobą zrzeczenie się praw do swoich „gości”, ponieważ od czasu znalezienia się na pokładzie żaglowca Słodka go nie widziała.

Pomieszczenie, które teraz dzieliła z satrapą, było większe, miało prawdziwe drewniane ściany i drzwi z zasuwką. Było cieplejsze i bardziej suche od prowizorycznej płóciennej kabiny na galerze, ale równie puste. Nie miało okna i znajdowały się w nim tylko absolutnie niezbędne sprzęty. Jedzenie przynoszono, a potem zabierano nakrycia. Co dwa dni chłopiec zabierał wiadro z nieczystościami. W kabinie było duszno; jedyna latarnia zwisająca z belki na suficie nieustannie dymiła, co jeszcze bardziej zagęszczało powietrze.

Do ściany był przymocowany rozkładany stolik oraz wąska koja z wygniecionym materacem i dwoma kocami. Satrapa jadł, siedząc na koi; Słodka stała. Nocnik znajdował się pod koją, zabezpieczony przed przesuwaniem się niską barierką. Na podobnie zabezpieczonej półce przy drzwiach stały dzbanek na wodę i jeden kubek. To było wszystko. Ponieważ Słodka nie chciała dzielić koi z satrapą, za łóżko miała podłogę. Kiedy satrapa zasypiał, czasami udawało jej się wyjąć z jego słabego uścisku jeden koc.

Kiedy wprowadzono ich do kajuty i zamknięto za nimi drzwi, satrapa rozejrzał się powoli.

– Nie mogłaś znaleźć nam nic lepszego? – zapytał z wargami pobielałymi z wściekłości.

Słodka wciąż nie przyszła do siebie. Była oszołomiona niedoszłym gwałtem, śmiercią Kekki i nagłą zmianą statku.

– Znaleźć nam? – zapytała niemądrze.

– Idź do nich! Powiedz im, że nie będę tego tolerował! Już!

Słodka straciła panowanie nad sobą.

– A niby jak mam to zrobić? – zapytała, wściekła na łzy, które przepełniły jej oczy i spływały po policzkach. – Nie mówię językiem Krainy Miedzi i nie wiem, komu miałabym się poskarżyć. Poza tym te zwierzęta nie chciałyby mnie słuchać. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, w Krainie Miedzi kobiet nie darzy się wielkim szacunkiem.

Satrapa prychnął pogardliwie.

– Na pewno nie kobiety takie, jak ty. Gdyby tu była Kekki, zaraz by wszystko naprawiła. To ty powinnaś umrzeć. Kekki przynajmniej wiedziała, jak się wszystkim zająć!

Satrapa podszedł do drzwi, otworzył je szarpnięciem i zaczął krzyczeć, chcąc zwrócić na siebie uwagę; kiedy nadszedł jakiś marynarz pokładowy, wrzasnął na niego w języku Krainy Miedzi. Marynarz z wyraźnym zdziwieniem przez chwilę wodził wzrokiem od satrapy do Słodkiej, po czym skłonił się niedbale i zniknął.

– Jeśli nie wróci, to będzie twoja wina! – warknął satrapa.

Rzucił się na koję, naciągnął na siebie koc i nie zwracał uwagi na Słodką. Dziewczyna usiadła w kącie na podłodze w ponurym nastroju. Marynarz nie wrócił.

Ten kąt stał się jej częścią kajuty. Siedziała tam teraz, wparta plecami w ścianę, i wpatrywała się w swoje brudne stopy. Marzyła, żeby wyjść na pokład, zaczerpnąć czystego, zimnego powietrza, zobaczyć niebo, a nade wszystko chciała sprawdzić, w jakim kierunku płyną. Galera wiozła ich na północ, w stronę Krainy Miedzi. Statek, który ich przejął, żeglował wtedy na południe. Słodka nie wiedziała jednak, czy zachował kurs, czy zawrócił do Krainy Miedzi. Takie zamknięcie i niewiedza, kiedy zakończy się ich podróż, stanowiło kolejne źródło udręki. Materią dni Słodkiej stała się przymusowa bezczynność i monotonia.

Nie mogła też wydobyć żadnej informacji z satrapy. Kołysanie tego okrągłodennego statku przyprawiało go o mdłości. Kiedy nie wymiotował, narzekał na głód i pragnienie. Kiedy przynoszono mu jedzenie i picie, natychmiast się obżerał i po kilku godzinach wszystko zwracał. Z każdym posiłkiem przynoszono mu niewielką ilość poślednich ziół do palenia. Zadymiał małą kajutę, aż Słodkiej kręciło się w głowie od smrodu, cały czas narzekając, że przez złą jakość ziół ma podrażnione gardło i że wcale go nie uspokajają. Słodka na próżno prosiła go, by zażył trochę powietrza; satrapa tylko leżał na koi i jęczał albo żądał, by Słodka masowała mu stopy albo kark.

Dopóki satrapa nie chciał wyjść z kajuty, Słodka była w niej właściwie uwięziona. Nie śmiała wyjść bez niego.

Potarła piekące oczy. Były podrażnione od kopcącej latarni. Naczynia po południowym posiłku zostały już zabrane. Przed Słodką rozciągały się długie godziny oczekiwania na kolację. Mimo łagodnego napominania satrapa po raz kolejny się obżarł i teraz pykał z krótkiej, czarnej fajeczki. Wyjął ją z ust, zgromił Słodką wzrokiem i znów pociągnął. Jego niezadowolona mina świadczyła, że Słodką czekają kłopoty. Poruszył się na koi i głośno beknął.

– Spacer po pokładzie mógłby ci pomóc w trawieniu – zaproponowała cicho Słodka.

– Och, bądź cicho. Mój biedny żołądek podchodzi mi do gardła na samą myśl o wysiłku związanym z chodzeniem.

Wyrwał nagle fajkę z ust i cisnął nią w Słodką, po czym, nie czekając na jej reakcję, odwrócił się do niej plecami, kończąc rozmowę.

Słodka oparła głowę o ścianę. Fajeczka nie trafiła w dziewczynę, lecz zagrożenie wybuchem wściekłości satrapy sprawiło, że Słodka była roztrzęsiona. Usiłowała wymyślić, co powinna zrobić. Zbierało się jej na płacz. Zacisnęła zęby i pięści, by zwalczyć łzy. Nie będzie płakać. Napomniała się, że jest twardą potomkinią stanowczych ludzi, córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu. Zastanawiała się, co by zrobiła jej babka? Albo Althea? One były silne i sprytne. Na pewno znalazłyby jakieś wyjście.

Słodka uświadomiła sobie, że z roztargnieniem dotyka blizny na czole, i pośpiesznie cofnęła dłoń. Rana znów się zamknęła, lecz wygojone ciało miało nieprzyjemną fakturę. Stercząca blizna ciągnęła się w stronę linii włosów aż na długość palca. Słodka zadała sobie pytanie, jak to wygląda, i z poczuciem mdłości przełknęła ślinę.

Przyciągnęła kolana do piersi i objęła łydki. Zamknęła oczy, lecz nie chciała zasnąć. Kiedy zasypiała, przychodziły do niej sny, straszne sny o tym wszystkim, czemu nie chciała stawić czoła za dnia. Sny o Seldenie zasypanym w mieście, sny o matce i babce piętnujących ją za sprowadzenie na niego śmierci. Śniła się jej Delo, z przerażeniem cofająca się na widok jej twarzy. Śnił się jej ojciec, odwracający się z zaciętą miną od swojej zhańbionej córki. Najgorsze były sny o Brasie. Zawsze tańczyli przy słodko brzmiącej muzyce, wśród płonących pochodni. Najpierw spadały jej pantofelki, ukazując pokryte strupami, brudne stopy. Potem jej sukienka strzępiła się w brudne łachmany. Na koniec, kiedy cienkie włosy spadały jej na ramiona, a z blizny na czole zaczynał ściekać jej po twarzy jakiś płyn, Bras odpychał ją od siebie. Padała jak długa na podłogę, a wszyscy tancerze otaczali ją, pokazując ze zgrozą palcami i szydząc: „Chwila piękna zniszczona na zawsze”.

Kilka nocy wcześniej sen był inny. Był tak rzeczywisty, niemal jak wspólne wizje sprowadzone przez szkatułkę snów. Bras wyciągnął ręce, by chwycić dłonie Słodkiej. „Sięgnij ku mnie, Słodka!” – błagał. „Pomóż mi przyjść do ciebie”. Lecz nawet we śnie wiedziała, że to na nic. Schowała ręce za plecy i ukryła przed nim swój wstyd. Lepiej nigdy go nie dotknąć niż ujrzeć na jego twarzy litość albo odrazę. Obudziła się, łkając, ugodzona łagodnością jego głosu. Tamten sen był najgorszy ze wszystkich.

Kiedy myślała o Brasie, bolała ją głowa. Dotykała ust, pamiętając skradziony pocałunek, kiedy materiał jego zasłony stanowił miękką barierę między ich wargami. Lecz każde słodkie wspomnienie było zabarwione tysiącem powodów do żalu. Za późno, mówiła sobie. Na zawsze już za późno.

Westchnęła, uniosła głowę i otworzyła oczy. No tak. Oto jest na jakimś statku, zmierzającym Sa jeden wie dokąd, ubrana w łachmany, z oszpeconą twarzą, odarta ze swoich praw i pozycji jako córka Kupca, i w towarzystwie nieznośnego chłopaczyska. Na pewno nie mogła liczyć, że satrapa zrobi cokolwiek, by polepszyć ich położenie. On tylko leżał na koi i jęczał, że tak się nie traktuje satrapy całej Jamaillii. Najwyraźniej nie pojął jeszcze, że oboje są więźniami marynarzy z Krainy Miedzi.

Spojrzała na Cosga i spróbowała ocenić go obiektywnie. Zbladł i wychudł. Właściwie przez ostatnie kilka dni nawet tak bardzo nie narzekał. Nie dbał już o swój wygląd. Kiedy weszli na pokład żaglowca, starał się wyglądać porządnie; nie mając grzebieni ani szczotek, kazał Słodkiej czesać jego włosy palcami. Robiła to, ale z trudem ukrywała niesmak. Zbyt wyraźnie podobał mu się jej dotyk; opierał się o nią plecami, kiedy siedziała na krawędzi jego koi. Flirtował z nią groteskowo, szydząc, że kiedyś będzie się przechwalać, jak to dbała o satrapę w trudnych chwilach. On jednak będzie wszystkim mówił, jak fatalnie zawiodła i jako posłuszna poddana, i jako kobieta. Chyba że… wtedy chwycił ją za przegub ręki i chciał pociągnąć tam, gdzie Słodka nie miała zamiaru go dotykać. Wyrwała się mu i odskoczyła.

Lecz wszystko to działo się, zanim owładnęła nim choroba morska. Od tego czasu z każdym dniem robił się coraz cichszy. Słodka poczuła nagłą troskę. Jeśli on umrze, to co się stanie z nią? Niejasno przypomniała sobie coś, co powiedziała Kekki, jeszcze na galerze… Zmarszczyła brwi i usłyszała w myślach słowa: „Ochroni nas jego status, jeśli my go będziemy chronić”. Usiadła raptownie i spojrzała na niego. Nie musi tu być córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu; aby przeżyć na tym statku, musi myśleć jak kobieta z Krainy Miedzi.

Słodka podeszła do koi i stanęła nad satrapą. Jego zamknięte powieki były ciemne; chudymi dłońmi słabo ściskał koc. Chociaż bardzo go nie lubiła, stwierdziła, że jest go jej żal. Co ona sobie myślała, wyobrażając sobie, że on może cokolwiek dla nich zrobić? Jeśli ktokolwiek ma polepszyć ich położenie, to musi to zrobić ona. Tego się spodziewa satrapa – że jego Towarzyszki zadbają o jego potrzeby. Co więcej, uświadomiła sobie, że tego spodziewali się mieszkańcy Krainy Miedzi. Kuliła się w kajucie, kiedy powinna gniewnie żądać dobrego traktowania jej mężczyzny. Mieszkańcy Krainy Miedzi nie będą darzyć szacunkiem człowieka, którego własna kobieta wątpi w jego władzę. Satrapa miał rację. To ona, a nie on, skazała ich na takie nędzne traktowanie. Słodka miała tylko nadzieję, że nie jest za późno na uratowanie jego statusu.

Mimo słabych protestów Cosga ściągnęła z niego koc. Tak jak widziała, że robi to matka, kiedy Selden był chory, położyła satrapie dłoń na czole, a potem pomacała go pod pachami, ale nie wyczuła ani gorączki, ani obrzmień. Bardzo delikatnie klepała go po policzku, aż lekko uchylił powieki. Białka miał żółtawe, a kiedy się odezwał, śmierdziało mu z ust.

– Daj mi spokój – jęknął, szukając po omacku koców.

– Jeśli to zrobię, to obawiam się, że umrzesz, o prześwietny. – Spróbowała mówić tonem, jakiego zawsze używała wobec niego Kekki. – Kiedy widzę, jak źle jesteś traktowany, nie znajduję słów na wyrażenie żalu. Zaryzykuję i udam się do kapitana, by zaprotestować. – Myśl o samotnej wyprawie poza kajutę przerażała Słodką, ale wiedziała, że to ich jedyna szansa. Wypróbowała słowa, które chciała rzucić kapitanowi w twarz: – Jest głupcem, skoro w tak karygodny sposób traktuje satrapę całej Jamaillii. Zasługuje na śmierć, podobnie jak jego honor oraz imię.

Miała nadzieję, że nie zabraknie jej odwagi.

Satrapa szerzej rozchylił powieki i spojrzał na nią z tępym zaskoczeniem. Zamrugał; w oczach zaczęły mu płonąć iskierki świętego oburzenia. Dobrze. Jeśli ona dobrze odegra swoją rolę, to on będzie ją musiał wesprzeć swoją własną pogardą. Zaczerpnęła tchu.

– Nawet na tej balii powinni umieć lepiej o ciebie zadbać! Czy kapitan mieszka w pustej kajucie bez żadnych wygód czy piękna? Wątpię. Czy je liche jedzenie i pali słomę nadającą się do stajni? Bez względu na to, czym koi swą duszę, powinien ci to zaproponować w chwili, kiedy postawiłeś swoją stopę na pokładzie. Dzień po dniu cierpliwie czekałeś, aż zaczną cię traktować tak, jak na to zasługujesz. Jeśli teraz spadnie na nich gniew całej Jamaillii, będą mogli winić tylko siebie. Wykazałeś się cierpliwością samego Sa. Teraz zażądam, by naprawili tę hańbę. – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Jak jest w języku Krainy Miedzi „kapitan”?

Na twarzy satrapy pojawił się wyraz konsternacji. Zaczerpnął tchu.

Leu-fay.

Leu-fay – powtórzyła i baczniej się przyjrzała satrapie. Oczy wezbrały mu łzami żalu nad sobą albo zdumienia. Przykryła go, otulając kocami, jakby to był Selden. Obudziło się w niej dziwne postanowienie. – Odpocznij teraz, o wielki. Przygotuję się, a potem zadbam, żebyś był traktowany, jak na to zasługuje satrapa Jamaillii, albo zginę.

Obawiała się, że to ostatnie jest prawdziwe.

Kiedy z powrotem opadły mu powieki, wstała i wzięła się do pracy. Miała na sobie tę samą szatę, w której opuściła Trehaug. Udało jej się raz ja wypłukać na galerze. Dół był postrzępiony, a całość pokrywały plamy. Słodka ją zdjęła i palcami oraz zębami oddarła zwisające kawałki. Strzepnęła ją, starła najgorszy brud i włożyła z powrotem na siebie. Teraz było widać jej nogi od kolan w dół, ale nic na to nie dało się poradzić. Z oddartych kawałków splotła długi warkocz, przeczesała włosy palcami i owinęła sobie głowę materiałem. Miała nadzieję, że z zakrytymi włosami będzie wyglądała na starszą i że w ten sposób w dużym stopniu ukryje też swoją bliznę. W dzbanku było trochę wody. Kawałkiem zwilżonego materiału Słodka przetarła twarz i ręce, a potem stopy i nogi.

Z gorzkim uśmiechem przypomniała sobie, jak starannie przygotowywała się do swego pierwszego Balu i jak przejmowała się swoją przerobioną suknią i pantoflami. „Postawa i zachowanie”, radziła jej Rache. „Uwierz, że jesteś piękna, a wszyscy w to uwierzą razem z tobą”. Nie potrafiła wtedy uwierzyć niewolnicy. Teraz jej słowa były jedyną nadzieją Słodkiej.

Kiedy zrobiła, co mogła, uspokoiła się. Stanąć prosto, głowa do góry. Wyobrazić sobie na nogach brokatowe pantofelki, pierścionki na placach, kwiaty we włosach. Wbiła gniewne spojrzenie w drzwi i zwróciła się do nich stanowczo:

Leu-fay!

Odetchnęła głęboko raz i drugi. Przy trzecim oddechu podeszła do drzwi, uniosła skobel i wyszła.

Ruszyła długim przejściem, oświetlonym jedynie rozkołysaną latarnią na drugim końcu. Wraz ze światłem przemieszczały się cienie, utrudniając Słodkiej zachowanie królewskiej postawy. Szła między towarami. Ich różnorodność wzbudziła w niej podejrzenia. Uczciwe statki handlowe nie przewożą tak szerokiego wyboru towarów ani nie ustawiają ich tak chaotycznie. To piraci albo rabusie, pomyślała, chociaż może sami o sobie myślą inaczej. Czy satrapa jest dla nich tylko łupem, który należy sprzedać temu, kto za niego zapłaci najwięcej? Ta myśl niemal sprawiła, że Słodka zawróciła do kajuty. Potem jednak powiedziała sobie, że i tak zażąda lepszego traktowania. Przecież taki towar uzyska lepszą cenę, jeśli będzie w najlepszym możliwym stanie.

Weszła po krótkiej drabinie i znalazła się w pomieszczeniu pełnym mężczyzn. Śmierdziało w nim potem i dymem. Obok huśtały się hamaki, niektóre wraz z chrapiącymi śpiącymi. W kącie ktoś naprawiał płócienne spodnie. Trzej inni mężczyźni obsiedli skrzynkę, na której wierzchu rozłożyli jakąś grę z pionkami. Kiedy pojawiła się Słodka, wszyscy odwrócili się i wbili w nią wzrok. Jeden, blondyn mniej więcej w jej wieku, ośmielił się pokazać w uśmiechu zęby. Brudną koszulę w paski miał rozpiętą niemal do pasa. Słodka uniosła podbródek i jeszcze raz przypomniała sobie o lśniących pierścieniach i koronie z kwiatów. Ani się nie uśmiechnęła, ani nie odwróciła wzroku.

Leu-fay - powiedziała z pełnym niezadowolenia spojrzeniem swojej matki, zarezerwowanym dla bezczynnych służących.

Leufay? - zapytał z niedowierzaniem siwy starszy mężczyzna siedzący przy skrzynce.

Jego brwi skoczyły ze zdumieniem ku łysiejącemu czubkowi głowy. Pozostali gracze parsknęli śmiechem.

Słodka nie zmieniała wyrazu twarzy. Tylko jej spojrzenie stało się chłodniejsze.

Leu-fay! – nie rezygnowała.

Blondyn wzruszył ramionami, westchnął i wstał. Słodka zmusiła się, by nie drgnąć, kiedy do niej podchodził. Musiała podnieść wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Trudno jej było wytrwać w postanowieniu. Kiedy mężczyzna sięgnął do jej ręki, trzepnęła go z pogardą w dłoń, odtrącając ją. Z płonącym wzrokiem przyłożyła dwa palce do swej piersi.

– Satrapy – powiedziała zimno. – Leu-fay. Natychmiast! – warknęła, nie zważając, czy ją rozumieją, czy nie.

Blondyn obejrzał się na towarzyszy i wzruszył ramionami, ale już nie próbował jej dotykać. Pokazał za to za nią. Machnięciem dłoni Słodka dała mu do zrozumienia, że ma jej pokazać drogę. Chybaby nie zniosła nikogo za plecami.

Poprowadził ją szybko przez statek. Wyszli po drabince na chłostany wiatrem pokład. Oszołomiło ją świeże, zimne powietrze, zapach słonej wody i słońce zapadające na spoczynek za wałem różowych chmur. Serce zabiło jej mocniej. Południe. Statek wiózł ich na południe, w stronę Jamaillii, a nie na północ do Krainy Miedzi. Czy jest jakakolwiek szansa, że zobaczy ich i spróbuje zatrzymać jakiś statek z Miasta Wolnego Handlu? Zwolniła w nadziei, że dostrzeże ląd, lecz morze zlewało się na horyzoncie z chmurami. Nawet się nie domyślała, gdzie są. Wydłużyła krok, by dogonić swego przewodnika.

Zaprowadził ją do wysokiego, krzepkiego mężczyzny, nadzorującego kilku marynarzy robiących szplajsy, kiwnął głową, wskazał Słodką i coś szybko powiedział. Słodka wychwyciła słowo „leufay”. Mężczyzna obrzucił ją znajomym spojrzeniem od stóp do głów, lecz oddała mu je wyniośle.

– Czego chcesz? – zapytał.

Wymagało to od niej całej odwagi.

– Pragnę rozmawiać z twoim kapitanem.

Domyślała się, że marynarz zaprowadził ją do pierwszego oficera.

– Powiedz mi, czego chcesz.

Mówił z silnym akcentem, ale zrozumiale.

Słodka skrzyżowała ręce na piersiach.

– Pragnę rozmawiać z twoim kapitanem.

Mówiła powoli i wyraźnie, jakby jej rozmówca był nierozgarnięty.

– Powiedz mnie.

Teraz ona zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– Nie ma mowy! – warknęła.

Podrzuciła głowę, odwróciła się ruchem, który razem z Delo ćwiczyły, od kiedy skończyły dziewięć lat (prawdziwa suknia zawirowałaby od niego) i odeszła z wysoko uniesioną głową, usiłując oddychać mimo walącego mocno serca. Próbowała sobie przypomnieć, z którego luku wyszli, kiedy mężczyzna krzyknął:

– Zaczekaj!

Zatrzymała się. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię, unosząc pytająco brew.

– Wróć. Zabiorę cię kapitan Deiari.

Chcąc mieć pewność, że Słodka go zrozumie, słowa popierał ruchami dłoni.

Zawróciła krokiem pełnym godności dopiero po kilku gestach oficera.

W porównaniu z pomieszczeniem, które dzieliła z satrapą, kajuta kapitana na rufie była olśniewająca. Miała duże wykuszowe okno, na podłodze leżał gruby dywan i stało kilka wygodnych krzeseł, i była przesiąknięta przyjemnym zapachem dymu tytoniowego oraz ziół. Stojące w kącie łóżko miało gruby materac z piór, grube kołdry, a nawet narzutę z gęstego białego futra. Na półce opierały się o siebie książki, a kilka szklanych karafek zawierało różnobarwne alkohole.

Sam kapitan siedział na jednym z krzeseł z książką w ręce i wyprostowanymi nogami. Miał na sobie grube spodnie i miękką koszulę z szarej wełny. Stopy chroniły mu przed zimnem grube skarpety; przy drzwiach stały ciężkie, mokre buty. Słodka tęskniła za takim ciepłym, suchym, czystym ubraniem. Kiedy weszli, kapitan podniósł z irytacją wzrok. Na widok Słodkiej rzucił pierwszemu oficerowi ostrym tonem pytanie. Zanim ten zdążył odpowiedzieć, Słodka odezwała się gładko:

– Deiari leu-fay. Zgodnie z wolą łaskawego satrapy Cosga przyszłam zaproponować ci możliwość naprawienia twoich błędów, zanim staną się nieodwracalne.

Spojrzała mu zimno w oczy i czekała.

Pozwolił jej czekać. Narastała w niej mrożąca krew w żyłach pewność; przeliczyła się. Starała się, by jej twarz wyrażała tylko chłód. Pierścienie na palcach, korona z kwiatów, nie, z grubego złota, na głowie. Była ciężka; uniosła podbródek, by zrównoważyć ten ciężar, i wpatrywała się w blade oczy mężczyzny.

– Łaskawy satrapa Cosgo – powtórzył w końcu beznamiętnie.

Mówił wyraźnie, bez akcentu.

Słodka nieznacznie kiwnęła głową.

– Jest bardziej cierpliwy niż niejeden człowiek. Kiedy weszliśmy na pokład, wybaczył ci brak grzeczności wobec jego osoby. Na pewno, powiedział do mnie, kapitan jest zajęty tymi wszystkimi ludźmi, których wziął na pokład. Musi wysłuchać raportów i zastanowić się nad decyzjami. Bo satrapa wie, co to znaczy dowodzić. Powiedział do mnie: „Powściągnij swe zniecierpliwienie z powodu tej obrazy mojej osoby. Kiedy leufay będzie miał czas na przygotowanie odpowiedniego powitania, przyśle posłańca do tej ubogiej kajuty, niewiele lepszej od nory, którą dla mnie przygotował”. Potem, kiedy mijał dzień za dniem, znajdował coraz to nowe usprawiedliwienia. Może byłeś chory; może nie chciałeś mu przeszkadzać, kiedy odzyskiwał siły. Może nie wiesz, z jakimi honorami należy go przyjąć. Jako człowiek właściwie nie przejmuje się osobistymi niewygodami. Czymże jest goła podłoga albo liche jedzenie w porównaniu z niewygodami, jakie musiał znosić w Deszczowych Ostępach? Mimo to jako jego lojalna służąca jestem obrażona w jego imieniu. Powodując się delikatnością, satrapa zakłada, że zaproponowałeś mu najlepsze, na co cię stać. – Przerwała i powoli się rozejrzała. – Ależ będzie o czym opowiadać w Jamaillii – mruknęła.

Kapitan wstał. Nerwowo potarł sobie z boku nos, a potem gestem ręki odprawił pierwszego oficera, który wciąż stał przy drzwiach. Mężczyzna natychmiast zniknął, zamykając za sobą mocno drzwi. Słodka poczuła ostry zapach nagle wydzielanego potu, lecz kapitan wydawał się spokojny.

– To była taka szalona opowieść, że właściwie nie uznałem jej za prawdziwą. Ten człowiek naprawdę jest satrapą całej Jamaillii?

Zaryzykowała.

– Przecież wiesz, że tak – odparła cicho oskarżycielskim tonem; z jej twarzy zniknął przyjemny wyraz. – Udawanie niewiedzy co do jego pozycji nie jest dobrym usprawiedliwieniem, sir.

– A ty jesteś zapewne damą jego dworu?

Jego sarkazm potraktowała trzeźwo.

– Oczywiście, że nie. Mam akcent z Miasta Wolnego Handlu, jak z pewnością, wiesz. Jestem najpokorniejszą z jego sług, zaszczyconą usługiwaniem mu w godzinie potrzeby. Doskonale zdaję sobie sprawę z mojej bezwartościowości. – Znów zaryzykowała. – Zgon jego Towarzyszki Kekki na pokładzie galery z Krainy Miedzi przepełnił go ogromną rozpaczą. Oczywiście nie wini za to kapitana galery. Lecz jeśli najpierw pod opieką mieszkańców Krainy Miedzi ginie jego Towarzyszka, a potem satrapa, to nie świadczy to dobrze o twojej gościnności. W niektórych kręgach może to nawet zostać uznane za zamiar polityczny – dodała bardzo cicho.

– Gdyby ktokolwiek o tym usłyszał – zauważył kapitan ponuro. Słodka zadała sobie pytanie, czy nie przeszarżowała. Lecz jego następne pytanie dało jej broń do ręki.

– A co właściwie robiliście w górze tej rzeki?

Uśmiechnęła się enigmatycznie.

– Nie mnie wyjawiać tajemnice Deszczowych Ostępów. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej, może satrapa zechce cię oświecić. – Cosgo nie wiedział o Deszczowych Ostępach tyle, by zdradzić coś ważnego. Odetchnęła. – Albo i nie. Dlaczego miałby dzielić się takimi tajemnicami z kimś, kto traktuje go tak karygodnie? Jak na kogoś, kto jest nominalnie jego sprzymierzeńcem, okazałeś się złym gospodarzem. A może jesteśmy twoimi jeńcami nie tylko sądząc z warunków, ale i w rzeczywistości? Przetrzymujesz nas dla okupu, jakbyś był zwykłym piratem?

Bezpośredniość pytania wstrząsnęła kapitanem.

– O… Oczywiście, że nie, nie jesteście jeńcami. – Uniósł podbródek. – Gdyby był jeńcem, to wiózłbym go z takim pośpiechem do Jamaillii?

– Gdzie zostanie sprzedany osobie oferującej najwyższą cenę? – zapytała oschle Słodka. Kapitan zaczerpnął gniewnie tchu, lecz ona ciągnęła, zanim zdołał coś powiedzieć: – Taka pokusa na pewno istnieje. Tylko głupiec nie dostrzegłby tej możliwości, w samym środku obecnych niepokojów. Mimo to mądry człowiek wiedziałby o legendarnej hojności satrapy wobec jego przyjaciół. Podczas gdy szczodrość człowieka, który płaci ci brudne pieniądze, przynosi wstyd i spotyka się z pogardą satrapy. – Przekrzywiła lekko głowę. – Zechcesz odegrać ważną rolę w cementowaniu przyjaźni między Krainą Miedzi i Jamaillią? Czy może na zawsze chcesz zszargać reputację mieszkańców Krainy Miedzi jako zdrajców, którzy sprzedają sprzymierzeńców?

Po jej słowach zapadło długie milczenie.

– Mówisz jak Kupiec z Miasta Wolnego Handlu. A jednak Kupcy nigdy nie lubili Krainy Miedzi. Jaki masz w tym interes?

Moje życie, idioto. Słodka udała zaskoczenie pełne zgorszenia.

– Chcesz poznać interes kobiety? A zatem ci powiem: mój ojciec pochodzi z Krainy Miedzi, sir. Lecz mój interes oczywiście nie wchodzi tu w rachubę. Jedyny interes, jaki mam na względzie, to interes satrapy.

Z szacunkiem skłoniła głowę.

Ostatnie słowa zostawiły jej na języku smak popiołu. W zapadłej po nich ciszy obserwowała ostrożną pracę umysłu kapitana. Nic nie tracił, traktując satrapę dobrze. Zdrowy, żywy zakładnik niewątpliwie przyniesie więcej zysku niż zakładnik na granicy śmierci. A wdzięczność satrapy mogłaby być warta więcej niż to, co dałoby się wycisnąć z jego wielmożów za jego zwrot.

– Możesz odejść – odprawił kapitan Słodką.

– Oczywiście, jak sobie życzysz – mruknęła, lecz jej uległość było zabarwiona sarkazmem.

Kobieta satrapy nie powinna być zbyt pokorna. Pokazała jej to Kekki. Skłoniła poważnie głowę, lecz odwróciła się do kapitana plecami, zamiast wycofać się z kajuty tyłem. Niech sobie myśli, co chce.

Kiedy wyszła na chłodny wieczorny wiatr, dostała zawrotów głowy, ale zmusiła się do trzymania się prosto. Była wyczerpana. Jeszcze raz uniosła głowę pod ciężarem swojej wyimaginowanej korony. Nie śpieszyła się. Znalazła właściwy luk i zeszła do cuchnących czeluści statku. Przechodząc przez pomieszczenia dla załogi, udawała, że nie zauważa żadnego z mężczyzn; oni z kolei przerwali wszelkie rozmowy i odprowadzili ją wzrokiem.

Wróciła do kajuty, zamknęła za sobą drzwi, podeszła do łóżka i drżąc, osunęła się na kolana. Właściwie dobrze, że to zasłabnięcie pasowało do roli, którą musiała nadal odgrywać.

– Wróciłam, o wywyższony – powiedziała cicho. – Dobrze się czujesz?

– Dobrze? Umieram z głodu i nagabuje mnie kobieta – odparł satrapa.

– Ach. Rozumiem. Cóż, o wspaniały, żywię nadzieję, że polepszyłam naszą sytuację.

– Ty? Wątpię.

Słodka pochyliła głowę do kolan i przez jakiś czas tak siedziała, drżąc. W chwili, kiedy uznała, że jej się nie udało, rozległo się stukanie do drzwi. To zapewne chłopiec okrętowy z kolacją. Zmusiła się do wstania i otwarcia drzwi.

Za pierwszym oficerem stało trzech muskularnych marynarzy. Pierwszy oficer skłonił się sztywno.

– Wieczorem przychodzicie do stołu leu-faya. Ty, dla was, mycie, ubranie.

Ta wiadomość najwyraźniej wyczerpywała jego słownictwo, ale gestem wskazał marynarzy trzymających wiadra z parującą wodą i całe naręcza ubrań. Zauważyła, że niektóre z nich to stroje kobiece. Przekonała go też co do swojego statusu. Z wysiłkiem ukryła zachwyt i tryumf.

– Jeśli satrapa zechce – powiedziała chłodno i gestem nakazała wnieść wszystko do środka.


* * *

– Co zrobisz? – ośmielił się zapytać statek Prawy.

Owiewał ich chłodny nocny wiatr. Chłopiec stał na pokładzie dziobowym, obejmując się rękoma. Szybko wracali do Łupigrodu. Gdyby Prawy potrafił to zrobić, uspokoiłby wiatr i zwolnił bieg statku, zrobiłby wszystko, by zyskać czas do namysłu.

Morze nie było ciemne. Czubki fal chwytały blask księżyca i niosły go ze sobą. Światło gwiazd załamywało się i falowało na grzbietach węży, które zawsze wystawały z wody dookoła. Ich oczy lśniły rozmaitymi kolorami, miedzią, srebrem i ciepłym złotem, niesamowitym różem i błękitem, niczym kwitnące nocą morskie kwiaty. Prawy miał wrażenie, że obserwują go, ilekroć wchodził na fordek. Może tak było. Jak na zawołanie, z wody wychylił się łeb. Chłopiec nie miał pewności w mroku, ale pomyślał, że to ta zielono-złocista wężyca z plaży Innego Ludu. Przez trzy oddechy trzymała się blisko statku, obserwując Prawego. Znam cię, dwunogu, zaszeptało mu w umyśle, lecz chłopiec nie umiał rozpoznać, czy przemówiła do niego, czy tylko przypomniał sobie jej głos z plaży.

– Co zrobię? – powtórzył szyderczo statek.

Mogła go zabić w każdej chwili. Prawy odepchnął ten bezużyteczny lęk.

– Wiesz, co mam na myśli. Szukają nas Althea i Arogant. Mogą się na nas czaić w pobliżu Łupigrodu albo mogą nas po prostu zaczepić w porcie. Co zrobisz, ty i twoje węże?

– Ach, z tym. Cóż. – Galion przechylił się do niego. Ciemne loki figury wiły się jak kłębowisko węży. Przyłożyła dłoń do ust, jakby chciała się podzielić tajemnicą. Lecz jej szept był głośny, tak by usłyszał go Bystry, który wyszedł ze stukotem na pokład. – Zrobię z tym, co mi się będzie podobało. – Uśmiechnęła się do pirata nad głową Prawego. – Dobry wieczór, mój drogi.

– Dobry wieczór i dobrego wiatru, śliczna – odpowiedział Bystry.

Przechylił się przez reling i dotknął dużej dłoni, którą statek uniósł na jego powitanie, po czym uśmiechnął się do chłopca; w świetle księżyca zęby pirata bielały jak u węża.

– Dobry wieczór, Prawy. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Kiedy wychodziłeś z mojej kajuty, wyglądałeś nieco mizernie.

– Nie czuję się dobrze – odparł bezbarwnym tonem Prawy. Spojrzał na Bystrego i serce podeszło mu do gardła. – Jestem rozdarty i nie mogę spać ze strachu. – Spojrzał znów na statek. – Proszę cię, nie bądź wobec mnie taka nonszalancka. Mówimy o mojej rodzinie. Althea jest moją ciotką i twoją długoletnią towarzyszką. Pomyśl, statku! Ona umieściła w tobie kołek i przywitała cię, gdy się obudziłaś. Nie pamiętasz tego?

– Dobrze pamiętam, że wkrótce potem mnie opuściła. I pozwoliła Kajowi zmienić mnie w statek niewolniczy. – Błyskawica uniosła brew, patrząc na niego. – Gdyby takie były twoje ostatnie wspomnienia związane z nią, to jak byś reagował na jej imię?

Prawy zacisnął dłonie w pięści. Nie da odwrócić swojej uwagi od pytania.

– Ale co mamy robić? Ona wciąż należy do naszej rodziny.

– Naszej? Co za „naszej”? Znowu mylisz mnie z „Vivacią”? Drogi chłopcze, między nami nie ma żadnego „my” ani „nasze”. Kiedy mówię „my” albo „nasze”, nie mam na myśli ciebie.

Powiodła wzrokiem po Bystrym.

Prawy nie ustępował.

– Nie zamierzam wierzyć, że nie ma w tobie nic z „Vivacii”. Jak inaczej mogłabyś z taką goryczą podchodzić do wspomnień, które sobie przypominasz?

– Ojej – mruknął statek i westchnął. – Znów do tego wracamy?

– Obawiam się, że tak – odpowiedział jej pocieszająco Bystry. – No, Prawy, przestań tak ponuro patrzeć. Bądź ze mną uczciwy, chłopcze. Czego się po nas spodziewasz? Że oddamy Błyskawicę Althei, by nie ranić twoich uczuć? Gdzie w tym twoja lojalność wobec mnie?

Prawy podszedł powoli do Bystrego i oparł dłonie o reling.

– Jestem lojalny wobec ciebie, Bystry – powiedział w końcu. – Wiesz o tym. Chyba wiedziałeś, zanim jeszcze przyznałem się do tego sam przed sobą. Gdybym nie był wobec ciebie lojalny, nie odczuwałbym teraz takiego bólu.

Pirat wydawał się szczerze poruszony tym wyznaniem. Położył dłoń na ramieniu chłopca. Przez jakiś czas milczeli.

– Jesteś, mój drogi chłopcze, taki młody. Musisz głośno mówić, czego chcesz – szepnął Bystry.

Prawy odwrócił się do niego, zaskoczony. Bystry patrzył przed siebie w noc, jakby nic nie mówił. Prawy zaczerpnął tchu i zmusił się do uporządkowania myśli.

– Chciałbym poprosić was oboje, żeby Althei nie stała się krzywda. To siostra mojej matki, krew mojej krwi, i prawdziwa rodzina dla statku. Błyskawica może temu przeczyć, ale nie wierzę, by mogła patrzeć, jak Althea umiera, i nie ponieść żadnego uszczerbku. Wiem, że ja bym nie mógł – dodał ciszej.

– Krew twojej krwi i prawdziwa rodzina dla statku – powtórzył Bystry. Uścisnął Prawego za ramię. – Jeśli o mnie chodzi, obiecuję, że nie zrobię jej najmniejszej krzywdy. Statku?

Figura wzruszyła ramionami.

– Jak chce Bystry. Bo ja nic nie czuję. Nie chcę jej ani zabijać, ani pozostawiać przy życiu.

Prawy westchnął z ulgą. Nie wierzył, że Błyskawica nic nie czuje. Odczuwał zbyt wielkie napięcie: nie mógł sam wytwarzać całego.

– A jej załoga? – odważył się zapytać.

Bystry się roześmiał.

– Daj spokój, Prawy, przecież nie możemy zagwarantować, co się z nimi stanie. Jeśli ktoś postanowi walczyć do śmierci, to jak mam go powstrzymać? Ale jak widziałeś, ostatnio przelewaliśmy krew wyłącznie do tego zmuszeni. Przypomnij sobie te wszystkie statki, które puściliśmy w dalszą drogę. Statki niewolnicze to oczywiście inna sprawa. Jeśli chodzi o nie, to muszę dochować wiary wszystkim ludziom w moim królestwie. One muszą iść na dno. Nie możesz ocalić wszystkich, Prawy. Niektórzy ludzie postanowili ponieść śmierć z mojej ręki na długo przedtem, nim ich spotkałem. Kiedy spotkamy kapitana Trella i „Niezrównanego”, postąpimy zgodnie z nakazem sytuacji. Chyba nie możesz prosić nas o więcej.

– Chyba nie.

Tego wieczoru mógł zrobić tylko tyle. Zadał sobie pytanie, czy gdyby był ze statkiem sam na sam, to udałoby mu się zmusić go do przyznania się, że wciąż czuje więź z Altheą? Althea, wysłał gwałtownie myśl galionowi. Wiem, że ją pamiętasz. Obudziła cię z długiego snu; powitała, gdy wróciłaś do życia. Kochała cię. Możesz się odwrócić od takiej miłości?

Przez statek przebiegło niespokojne drżenie, a głośny plusk pod burtą świadczył, że wróciła zielono-złocista wężyca. Galion odwrócił się do Prawego, patrząc złowrogo na niego zmrużonymi oczyma i z rozdętymi nozdrzami. Chłopiec przygotował się na uderzenie bólu, ale statek nic mu nie zrobił, za to potrząsnął nim Bystry.

– Dość tego! – powiedział ostro. – Myślisz, że nie czuję, co jej robisz? Powiedziała, że nic nie czuje. Zaakceptuj to. – Ścisnął chłopca współczująco za ramię. – Uczucia przemijają, chłopcze. Błyskawica nie jest tym, kim dla ciebie była. Poszukaj Etty. Ona zawsze wprawia cię w dobry humor.


* * *

Kiedy Bystry patrzył, jak Prawy przecina główny pokład, odezwał się amulet. Nie szeptał ani wcale nie usiłował się ukryć przed statkiem.

– Uczucia przemijają – powtórzył szyderczo. – Błyskawica nie jest tym, kim była. O, tak. Przekonaj o tym siebie samego, mój drogi, a znów będziesz mógł się zająć „Niezrównanym”. – Nagle ściszył głos. – Zawsze wiedziałeś, że znów będziesz musiał się nim zająć, prawda? Kiedy po raz pierwszy dotarła do ciebie pogłoska o oślepionym żywostatku, który wrócił do Miasta Wolnego Handlu, wiedziałeś, że w końcu wasze ścieżki będą musiały się skrzyżować.

– Zamknij się! – Przebłysk wściekłości Bystrego zabarwił się strachem; zjeżyły mu się włoski na karku.

– Znam „Niezrównanego” – odezwał się nagle statek. – To znaczy mam dotyczące go wspomnienia Althei. Oraz jej ojca. Ephron Vestrit nie lubił tego statku. Nie chciał, żeby jego córka bawiła się w jego pobliżu. Bo „Niezrównany” jest szalony. Zupełnie szalony.

– Och, zupełnie szalony – zgodził się życzliwie amulet. – No, ale kto by nie oszalał, biorąc pod uwagę te wszystkie wspomnienia, którymi nasiąkły jego deski? To cud, że on w ogóle potrafi mówić. Nie sądzisz, Bystry? Nie wystarczyły, by odebrać mowę chłopcu? Nie trzeba było wycinać mu języka, skoro przez trzy lata prawie się nie odzywał. Och, Igrot był przekonany, że jego tajemnice są bezpieczne. Wszystkie jego tajemnice. Ale tajemnice potrafią wychodzić na światło dzienne.

– Cicho bądź! – rozkazał mu Bystry wściekłym, chrapliwym szeptem.

– Cicho – szepnął amulet z czarodrzewu na nadgarstku Bystrego. – Cicho jak oślepiony statek, unoszący się do góry dnem na powierzchni morza. Cicho jak krzyk pod wodą.

Загрузка...