KONIEC LATA

PROLOG

TA, KTÓRA PAMIĘTA

Zastanawiała się, jak to by było być doskonałą. Schwytano ją w dniu, w którym się wykluła, zanim zdążyła popełznąć po piasku w chłodne i słone objęcia morza. Ta, Która Pamięta została obarczona wyraźnym wspomnieniem każdego szczegółu tamtego dnia. To było jej przeznaczeniem, powodem jej istnienia. Była naczyniem wspomnień. Od momentu, gdy zaczęła się kształtować w skorupie jaja, spoczywała w niej pamięć nie tylko o własnym życiu, ale i połączonych ze sobą istnieniach tych, którzy się zjawili przed nią. Od jaja do węża, od węża do kokonu, od kokonu do smoka i od smoka do jaja, należała do niej cała pamięć członków jej rodu. Stosunkowo mało węży nosiło w sobie pełny zapis dziejów ich gatunku.

Od pierwszych chwil życia stanowiła uosobienie doskonałości. Jej niewielkie, gładkie ciało, smukłe i pokryte łuskami, było idealne. Utorowała sobie drogę ze skórzastego jaja na zewnątrz dzięki kolcowi na górze pyszczka. Wykluła się późno. Inni z jej miotu zdążyli się już wyswobodzić ze skorup i spiętrzonego nad nimi suchego piasku. Pozostawili dla niej faliste tropy biegnące ku morzu. Morze wzywało ją natarczywie. Urzekało ją każde uderzenie fali. Rozpoczęła podróż, sunąc po suchym piasku pod prażącym słońcem. W powietrzu czuła wilgotny, ostry posmak oceanu. Wabiło ją oślepiające światło, poruszające się na powierzchni wody.

Nigdy nie dokończyła swej podróży.

Znalazły ją Ohydztwa. Otoczyły, wtłaczając swe ciężkie ciała pomiędzy nią i nęcący ocean. Pochwyciły wijącą się na piasku i uwięziły w zasilanej przypływami sadzawce w jaskini wśród klifów. Trzymały ją tam, karmiąc tylko martwym jedzeniem i nigdy nie pozwalając jej pływać na wolności. Nigdy nie wyruszyła wraz z innymi na południe, ku ciepłym morzom, gdzie pożywienia było pod dostatkiem. Nigdy nie osiągnęła masy ani siły, jakie dałoby jej życie na swobodzie. Mimo to rosła, dopóki sadzawka w jaskini nie stała się dla niej ciasną kałużą, przestrzenią ledwie wystarczającą, by zwilżyć jej skórę i skrzela. Płuca zawsze miała ściśnięte w skręconych zwojach ciała. Wodę, która ją otaczała, nieustannie zanieczyszczały jej własne jady i odchody. Ohydztwa trzymały ją w niewoli.

Jak długo była uwięziona? Nie potrafiła tego zmierzyć, ale miała pewność, że tkwi w niewoli przez kilka długości życia swego gatunku. Raz po raz odczuwała zew migracji. Brała ją we władanie przepełniona niepokojem energia, a po niej straszliwe pragnienie odszukania pobratymców. Gruczoły na jej szyi nabrzmiewały i bolały, gdy jad nie znajdował ujścia. W takich chwilach nie mogła zaznać odpoczynku, bo kipiały w niej wspomnienia. Bez wytchnienia poruszała się w będącej źródłem tortur sadzawce, ślubując niekończącą się zemstę Ohydztwom, które ją tak więziły. W takich chwilach jej nienawiść ku nim była najbardziej zajadła. Kiedy przepełnione gruczoły zabarwiały sadzawkę wspomnieniami jej przodków, kiedy woda stawała się tak trująca od przeszłości, że spazmatycznie pracujące skrzela Tej, Która Pamięta truły ją historią, przychodziły Ohydztwa. Przybywały do jej więzienia, czerpały wodę z jej basenu i upijały się nią. Pijane, wieszczyły sobie nawzajem, wymyślając sobie wściekle w blasku pełni księżyca. Kradły wspomnienia jej gatunku i używały ich dla przepowiadania przyszłości.

Wtedy uwolnił ją ten dwunóg, Prawy Vestrit. Przybył na wyspę Ohydztw, by zebrać dla nich skarby, które pozostawiło na brzegu morze. W zamian za to oczekiwał, że przepowiedzą mu przyszłość. Nawet teraz na samą myśl o tym jeżyła jej się grzywa, nabrzmiewając jadem. Ohydztwa przepowiadały przyszłość tylko na podstawie tego, co wyczuwały i kradły z jej przeszłości! Nie miały prawdziwych darów Jasnowidzenia. Inaczej wiedziałyby, że dwunóg ściągnie na nie zagładę. Powstrzymałyby Prawego Vestrita. A tak on odkrył ją i uwolnił.

Choć się zetknęli powierzchnią skóry, choć poprzez jej toksyny wymieszały się ich wspomnienia, nie potrafiła pojąć, co pchnęło dwunoga do oswobodzenia jej. Był tak krótkowieczną istotą, że większość jego wspomnień nawet nie mogła odcisnąć na niej piętna. Wyczuła jego niepokój i ból. Wiedziała, że zaryzykował swe krótkie istnienie, by ją uwolnić. Odwaga tak ulotnego błysku życia poruszyła ją. Zabiła Ohydztwa, gdy próbowały schwytać na nowo ich oboje. A potem, gdy dwunogowi groziła śmierć w matczynym morzu, pomogła mu powrócić na jego statek.

Ta, Która Pamięta ponownie rozwarła szeroko skrzela. Wyczuwała w falach smak tajemnicy. Zwróciła dwunoga jego statkowi, lecz statek jednocześnie przerażał ją i zaciekawiał. Srebrzystoszary kadłub zabarwiał smakiem wodę rozciągającą się przed nią. Podążyła za nim, spijając ulotny smak wspomnień.

Statek nie pachniał jak statek, lecz jak ktoś z jej gatunku. Podążała za nim już dwanaście pływów i nie rozumiała ani trochę lepiej, jak może istnieć coś takiego. Wiedziała dobrze, czym są statki – Najstarsi je mieli, choć nie takie. Ze smoczych wspomnień wyczytała, że jej pobratymcy często latali nad takimi statkami i dla zabawy wprawiali je podmuchem powietrza spod skrzydeł w gwałtowne kołysanie. Statki nie stanowiły tajemnicy, lecz ten jeden nią był. Jak to możliwe, by statek pachniał wężem? Co więcej, nie pachniał zwyczajnym wężem. Pachniał jak Ta, Która Pamięta.

Znów poczuła zew obowiązku: był to instynkt silniejszy od potrzeby zdobywania pokarmu czy partnera. Nadszedł i minął czas. Powinna już być między swoimi i prowadzić ich szlakiem migracji, który tak dobrze znała ze wspomnień. Powinna żywić ich własną, słabszą pamięć swymi silnymi toksynami, które miały obudzić ich wspomnienia ku pełnej świadomości. W jej krwi wzbierał ten biologiczny nakaz. Pora na zmianę. Ponownie przeklęła swoje zniekształcone zielonozłociste ciało, które tak nieporadnie miotało się w wodzie. Nie miała wystarczająco wiele sił. Łatwiej było płynąć w kilwaterze statku.

Postanowiła, że dopóki kurs srebrnego statku będzie zgodny z tym, który ona obrała, będzie za nim podążać. Zyska siły i wytrwałość, wykorzystując jego pęd. Postara się poznać jego tajemnicę. Nie pozwoli jednak, by ta zagadka odwiodła ją od głównego celu. Gdy bardziej zbliżą się do brzegu, opuści statek i odszuka pobratymców. Znajdzie kłębowiska węży i powiedzie je w górę wielkiej rzeki, na tereny przędzenia kokonów. Za rok młode smoki będą wypróbowywać swe skrzydła w podmuchach letnich wiatrów.

Tak sobie obiecywała przez pierwsze dwanaście pływów, kiedy podążała za statkiem. W połowie narastania trzynastego pływu poczuła na skórze wibrację obcego i jednocześnie rozdzierająco znajomego dźwięku. To było trąbienie węża. Natychmiast opuściła kilwater i zanurkowała, by znaleźć się z dala od rozpraszających ją fal powierzchniowych. Ta, Która Pamięta odpowiedziała, a potem zamarła w bezruchu, czekając. Nie nadeszła żadna odpowiedź.

Poczuła rozczarowanie. Czyżby się oszukiwała? Podczas niewoli były chwile, kiedy raz po raz trąbiła z bólu, aż ściany jaskini rozbrzmiewały jej cierpieniem. Na wspomnienie tej goryczy na krótko zacisnęła powieki. Nie będzie się torturować. Otworzyła oczy na swą samotność. Stanowczo zawróciła za statkiem, który stanowił słaby cień towarzystwa, jedyny w jej życiu.

Ta krótka przerwa jedynie bardziej uświadomiła jej znużenie własnego zniekształconego ciała. Płynęła dalej tylko dzięki sile woli. Chwilę później pierzchło całe zmęczenie, obok niej bowiem śmignął biały wąż. Ścigając z determinacją statek, najwyraźniej jej nie zauważył. Musiała go zmylić dziwna woń statku. Serca Tej, Która Pamięta zatłukły szaleńczo.

– Tu jestem! – zawołała za nim. – Tutaj. Jestem Tą, Która Pamięta. Wreszcie do was przybyłam.

Biały płynął dalej, bez wysiłku wyginając grube, blade ciało. Nawet nie odwrócił głowy na jej wołanie. Patrzyła nań, wstrząśnięta, a potem pośpieszyła jego śladem, zapominając na chwilę o zmęczeniu. Wlokła się za nim, dysząc z wysiłku.

Znalazła go w cieniu statku. Pływał w plamie mroku pod nim, mamrocząc i zawodząc coś niezrozumiale do desek poszycia. Jego grzywa trujących macek była na wpół uniesiona; wodę dookoła mącił słaby strumień gorzkich toksyn. Patrząc na jego bezsensowne zachowanie, Ta, Która Pamięta zaczęła z wolna odczuwać grozę. Wszystkie jej najgłębsze instynkty ostrzegały ją przed tym białym wężem. Takie dziwne zachowanie świadczyło o chorobie lub szaleństwie.

Lecz był on też pierwszym przedstawicielem jej gatunku, jakiego napotkała od dnia wyklucia. Przyciąganie tego pokrewieństwa było potężniejsze od wszelkiej odrazy, dlatego Ta, Która Pamięta zbliżyła się do obcego.

– Witaj – odezwała się nieśmiało. – Szukasz Tej, Która Pamięta? Ja Nią jestem.

W odpowiedzi jego wielkie czerwone oczy zawirowały wrogo, pysk kłapnął ostrzegawczo.

– Moje! – zatrąbił chrapliwie. – Moje. Moje jedzenie.

Przycisnął sterczącą grzywę do kadłuba, oblewając go trucizną.

– Nakarm mnie – zażądał, zwracając się do statku. – Daj jedzenie.

Wycofała się pośpiesznie. Biały wąż nadal ocierał się o kadłub statku. Ta, Która Pamięta złowiła słabą woń lęku statku. Osobliwe. Cała sytuacja przypominała dziwny sen i podobnie jak sen drażniła ją możliwymi znaczeniami i niemal osiągalnym zrozumieniem. Czy statek reaguje na toksyny i wezwania białego węża? Nie, to śmieszne. Tajemniczy zapach statku mylił ich oboje.

Ta, Która Pamięta potrząsnęła grzywą i poczuła, jak nabrzmiewa od toksyn. Dało jej to poczucie mocy. Porównała się z białym wężem. Był od niej większy i bardziej umięśniony, a ciało miał sprawne i jędrne. To jednak było bez znaczenia. Mogła go zabić. Mimo zdeformowanego ciała i niedoświadczenia mogła go sparaliżować, by opadł na dno. W następnej chwili, mimo oszołomienia wydzielinami własnego ciała, pojęła, że może zdziałać więcej. Może go oświecić i pozwolić mu żyć.

– Biały wężu! – zatrąbiła. – Posłuchaj mnie! Mam wspomnienia, którymi chcę się z tobą podzielić, wspomnienia całej naszej rasy, wspomnienia, które wyostrzą twoją własną pamięć. Przygotuj się na nie.

Nie zwrócił uwagi na jej słowa. Nie przygotował się, lecz nie zważała na to. To było jej przeznaczenie. Do tego się wykluła. Będzie pierwszym, który otrzyma jej dar, czy tego chce, czy nie. Niezdarnie, udręczona przez swe skarlałe ciało, rzuciła się ku niemu. Stawił czoło temu domniemanemu atakowi, prężąc grzywę, lecz ona zignorowała jego żałosne toksyny. Oplotła go niezgrabnie. W tym samym momencie potrząsnęła grzywą, uwalniając swój najpotężniejszy jad, truciznę o głębokim działaniu, która miała na chwilę przyćmić jego umysł i ponownie otworzyć ten inny, skryty za jego życiem. Walczył rozpaczliwie, a potem nagle zesztywniał w jej uścisku. Jego wirujące rubinowe oczy zamarły, wytrzeszczone w szoku. Podjął nieudaną próbę zaczerpnięcia ostatniego oddechu.

Utrzymywała go z ogromnym wysiłkiem. Owinęła się dookoła niego i niosła go przez wodę. Statek zaczął się od nich oddalać, ale się tym nie przejęła. Ten pojedynczy wąż był dla niej ważniejszy niż wszystkie tajemnice, jakie skrywał statek. Trzymała go, wykręcając szyję, by mu patrzeć w oczy, które najpierw wirowały, a potem zamarły. Trzymała go przez tysiące istnień, czekając, aż go dogoni przeszłość całej ich rasy. Pozwalała mu nasiąkać tą historią. Potem go z niej delikatnie wydobyła, uwalniając słabsze toksyny, które uspokoiły głębszy umysł białego węża i pozwoliły, by pierwsze miejsce w jego myślach znów zajęło własne krótkie życie.

– Pamiętaj. – Wyszeptała to słowo łagodnie, obarczając go odpowiedzialnością wszystkich jego przodków. – Pamiętaj i bądź.

Był spokojny w jej splotach. Poczuła, jak nagle jego ciało przeszywa niczym dreszcz własne życie. Oczy białego węża raptem zawirowały i wzrok skupił się na niej. Wąż uniósł głowę. Ta, Która Pamięta czekała na pełne czci podziękowania.

Napotkała oskarżycielskie spojrzenie.

– Dlaczego? – zażądał wyjaśnień. – Dlaczego teraz? Kiedy jest już za późno dla nas wszystkich? Dlaczego nie mogłem umrzeć, nie wiedząc, kim mógłbym się stać? Dlaczego nie pozwoliłaś mi pozostać zwierzęciem?

Te słowa tak nią wstrząsnęły, że rozluźniła chwyt. Z pogardą wywinął się z jej objęć i pomknął przez wodę. Nie była pewna, czy ucieka, czy też ją porzuca. Każda z tych myśli była nie do przyjęcia. Obudzenie wspomnień powinno napełniać radością i świadomością celu, a nie rozpaczą i gniewem.

– Zaczekaj! – zawołała, lecz wchłonął go już mrok głębin. Popłynęła niezdarnie za nim, wiedząc, że nie dorówna mu szybkością. – Nie może być za późno! Musimy spróbować za wszelką cenę! – trąbiła na próżno w Krainę Obfitości.

Zostawił ją. Znowu była sama. Nie godziła się na to. Jej zdeformowane ciało brnęło przez wodę w pościgu. Szeroko otworzyła paszczę, by smakować rozpraszającą się woń, jaką pozostawiał, lecz była coraz słabsza, aż w końcu zniknęła. Biały wąż okazał się zbyt szybki, a Ta, Która Pamięta zbyt zdeformowana. Wezbrało w niej rozczarowanie, niemal tak oszałamiające, jak toksyny. Znowu skosztowała wody. Żadnego smaku węża.

Zataczała coraz szersze łuki, rozpaczliwie szukając śladu jego zapachu. Kiedy go w końcu odnalazła, oba jej serca uderzyły mocno, z determinacją. Smagnęła ogonem, by go dogonić.

– Czekaj! – zatrąbiła. – Proszę. Ty i ja jesteśmy jedyną nadzieją naszego gatunku! Musisz mnie posłuchać!

Smak węża nagle zgęstniał. „Jedyna nadzieja naszego gatunku”. Zdawało się jej, że ta myśl rozchodzi się ku niej w wodzie, jakby słowa wyszeptano w powietrzu, a nie w głębinach. Nie potrzebowała większej zachęty.

– Idę do ciebie! – obiecała, zawzięcie prąc do przodu. Lecz gdy dotarła do źródła wężowego zapachu, nie ujrzała żadnego stworzenia oprócz srebrnego kadłuba tnącego fale ponad nią.

ROZDZIAŁ 1

DESZCZOWE OSTĘPY

Słodka zanurzyła prowizoryczne wiosło w skrzącej się wodzie i mocno na nie naparła. Łódka posunęła się do przodu. Słodka szybko przełożyła cedrową deskę na drugą burtę, krzywiąc się na widok koralików wody, skapujących przy tym ruchu do środka. Nie było na to rady. Deska stanowiła jedyną namiastkę wiosła, a wiosłowanie po jednej stronie sprawiłoby tylko, że kręciliby się w kółko. Nie chciała wyobrażać sobie, że kwaśne krople wżerają się w poszycie pod jej stopami. Przecież odrobinka Rzeki Deszczowej nie może wyrządzić wielkich szkód. Wierzyła, że kruchy biały metal pokrywający zewnętrze łodzi powstrzyma rzekę przed pochłonięciem jej, ale gwarancji nie miała. Odsunęła tę myśl. Byli już niedaleko.

Wszystko ją bolało. Pracowała całą noc, usiłując powrócić do Trehaug. Wycieńczone mięśnie drżały przy każdym wysiłku, do jakiego je zmuszała. Już niedaleko, powiedziała sobie znowu. Posuwali się nieznośnie powoli. Strasznie bolała ją głowa, ale najgorsze było swędzenie zasklepiającej się rany na czole. Dlaczego zawsze stawało się najdotkliwsze wtedy, gdy nie miała wolnej ręki, by się podrapać?

Manewrowała łódeczką między ogromnymi pniami i powyginanymi korzeniami drzew porastających brzegi Rzeki Deszczowej. Tu, pod baldachimem lasu deszczowego, nocne niebo i gwiazdy były rzadko widywanym mitem, a mimo to wzrok Słodkiej przyciągało zmienne migotanie między pniami i konarami. Światła nadrzewnego miasta Trehaug wiodły ją ku ciepłu, bezpieczeństwu i, co najważniejsze, ku odpoczynkowi. Wciąż otaczały ja gęste cienie, lecz wołanie ptaków wysoko w koronach drzew świadczyło, że na wschodzie świt rozjaśnia już niebo. Światło słoneczne jeszcze długo nie przeszyje gęstego baldachimu, a kiedy już się to stanie, będzie wyglądać jak świetliste strzały wśród zielonkawego, rozmytego światła, udającego blask słońca. Tam, gdzie rzeka wycinała sobie drogę w gęstwinie drzew, dzień rozbłyśnie srebrem na mlecznej wodzie szerokiego kanału.

Wtem dziób łodzi zaczepił o ukryty korzeń. Znowu. Słodka przygryzła język, by nie krzyknąć ze złości. Płynięcie po zarośniętych lasem płyciznach przypominało przedzieranie się przez zatopiony labirynt. Raz po raz spychały ją z obranej drogi naniesione przez prąd szczątki drzew albo ukryte korzenie. Gasnące światła przed nimi błyskały niewiele bliżej niż wtedy, kiedy wyruszali. Słodka wychyliła się przez burtę, by zbadać deską irytującą przeszkodę. Stękając z wysiłku, pchnęła i uwolniła łódkę. Znów zanurzyła deskę i opłynęła zawadę.

– Powiosłuj tam, gdzie drzewa rosną rzadziej – zażądał satrapa.

Niegdysiejszy władca całej Jamaillii siedział na rufie, z kolanami podciągniętymi prawie pod brodę, a jego Towarzyszka Kekki trwożliwie kuliła się na dziobie. Słodka nie odwróciła głowy.

– Jeśli zechcesz wziąć deskę i pomożesz mi wiosłować lub sterować, wtedy będziesz mógł mówić, dokąd mamy płynąć – odrzekła chłodnym tonem. – A teraz się zamknij.

Miała po dziurki w nosie tej władczej pozy dziecka-satrapy oraz jego całkowitej bezużyteczności.

– Każdy głupi widzi, że tam jest mniej przeszkód. Moglibyśmy płynąć o wiele szybciej.

– Och, o wiele szybciej – zgodziła się sarkastycznie Słodka. – Szczególnie, jeśli porwie nas prąd i pchnie w główny nurt rzeki.

Satrapa westchnął z irytacją.

– Skoro znajdujemy się powyżej miasta, to prąd chyba działa na naszą korzyść. Moglibyśmy go wykorzystać i dać się ponieść tam, dokąd ja chcę dotrzeć, i przybyć tam o wiele prędzej.

– Moglibyśmy też całkowicie stracić panowanie nad łódką i minąć miasto.

– Daleko jeszcze? – zaskomlała żałośnie Kekki.

– Widzisz tak samo dobrze, jak ja – odparła Słodka.

Kiedy przekładała deskę na drugą stronę, kropla wody z rzeki spadła jej na kolano. Załaskotało, a potem zaswędziało i zapiekło. Zrobiła przerwę, by osuszyć kolano rąbkiem poszarpanego płaszcza. Materiał zostawił smugę brudu. Uwalał się poprzedniej nocy podczas długiej szamotaniny w salach i korytarzach pogrzebanego miasta Najstarszych. Od tamtego czasu tyle się wydarzyło, wystarczyłoby tego choćby i na tysiąc nocy. Kiedy próbowała wrócić tam pamięcią, wydarzenia mieszały się w jej umyśle. Weszła do tuneli, by stawić czoło smoczycy i zmusić ją do zostawienia Brasa w spokoju. Jednakże wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi, a potem, kiedy odnalazła smoczycę… W tym miejscu nici jej wspomnień plątały się bezradnie. Smoczyca spoczywająca w kokonie otworzyła umysł Słodkiej na wszystkie wspomnienia zgromadzone w tej komnacie miasta. Zalały ją żywoty ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali, zatonęła w ich wspomnieniach. Od tego momentu aż do chwili, gdy wyprowadziła satrapę i jego Towarzyszkę z pogrzebanego pod ziemią labiryntu, wszystko było zamglone i podobne do snu. Dopiero teraz zaczynała pojmować, że Kupcy z Deszczowych Ostępów ukryli satrapę i Kekki dla ich własnego dobra.

Czy jednak naprawdę? Zerknęła na Kekki kulącą się w dziobie. Byli chronionymi gośćmi czy też może zakładnikami? Może po trosze i jedno, i drugie. Stwierdziła, że całkowicie trzyma stronę mieszkańców Deszczowych Ostępów. Im szybciej zwróci satrapę Cosga i Towarzyszkę Kekki pod ich opiekę, tym lepiej. Stanowili cenny towar, którego można było użyć przeciwko wielmożom z Jamaillii, Nowym Kupcom i mieszkańcom Krainy Miedzi. Kiedy poznała satrapę podczas balu, dała się na krótko olśnić ułudzie jego władzy. Teraz wiedziała już, że elegancki strój i arystokratyczne maniery Cosga są zaledwie powłoką, kryjącą bezużytecznego, przekupnego chłopaka. Im szybciej się go pozbędzie, tym lepiej.

Skupiła wzrok na światłach przed nimi. Kiedy wyprowadziła satrapę i jego Towarzyszkę z pogrzebanego miasta Najstarszych, zorientowała się, że są daleko od miejsca, w którym zeszła do podziemnych ruin. Od miasta oddzielały ich bagniste płycizny rzeczne i szeroka połać trzęsawiska. Zanim wyruszyła z towarzyszami znalezioną starą łódką, Słodka zaczekała, aż zapadną ciemności i zapłoną światła miasta, wskazujące im drogę. Teraz nadchodził świt, a ona wciąż popychała łódkę ku przyzywającym latarniom Trehaug. Miała gorącą nadzieję, że jej nieprzemyślana przygoda dobiega końca.

Miasto Trehaug mieściło się między konarami drzew o ogromnych pniach. Mniejsze komnaty zwisały z najwyżej położonych gałęzi, a większe rodzinne sale rozciągały się od pnia do pnia. Okrążały je wielkie schody, a ich podesty dostarczały miejsc dla handlarzy, minstreli i żebraków. Ziemia pod miastem była podwójnie niebezpieczna z powodu jej grząskości i niestabilności tego podatnego na trzęsienia ziemi obszaru. Jedynymi całkowicie suchymi kawałkami terenu były głównie niewielkie wysepki otaczające podstawy drzew.

Sterowanie łódką pomiędzy wyniosłymi drzewami w stronę miasta przywodziło na myśl manewrowanie wśród kolumn świątyni jakiegoś zapomnianego boga. Łódka znowu o coś zawadziła i utknęła. Woda pluskała o jej burty. To nie wyglądało na korzeń.

– O co zaczepiliśmy? – zapytała Słodka, spoglądając do przodu.

Kekki nawet się nie odwróciła, by spojrzeć. Wciąż kuliła się z podciągniętymi pod brodę kolanami. Wyglądało na to, że boi się postawić stopy na dnie łodzi. Słodka westchnęła. Powoli nabierała pewności, że z umysłem Towarzyszki jest coś nie tak. Albo doświadczenia ostatnich dni pomieszały jej zmysły, albo też, pomyślała Słodka cierpko, zawsze była głupia i trzeba było tylko przeciwności losu, by się to ujawniło. Odłożyła deskę i ruszyła na nisko ugiętych nogach w stronę dziobu. Kołysanie, jakie spowodowała, sprawiło, że i satrapa, i Kekki krzyknęli z niepokojem. Nie zwróciła na nich uwagi. Z bliska zobaczyła, że łódka zaryła dziobem w gęsty materac gałązek, gałęzi i innych rzecznych śmieci, ale w mroku trudno było rozeznać, jak jest rozległy. Słodka podejrzewała, że to wszystko znalazło się tu dzięki jakiemuś kaprysowi prądu, który stworzył ten pływający kożuch. Był zbyt gęsty, by udało się przepchnąć przez niego łódkę.

– Będziemy musieli to opłynąć – oznajmiła.

Przygryzła wargę. Oznaczało to zbliżenie się do głównego nurtu rzeki. Cóż, jak powiedział satrapa, każdy prąd, jaki napotkają, poniesie ich w dół rzeki do Trehaug, a nie w przeciwną stronę. Może nawet jej niewdzięczne zadanie stanie się dzięki temu łatwiejsze. Odpędziła strach. Niezdarnie odwróciła łódź od tratwy ze śmieci i skierowała ją ku głównemu kanałowi.

– To niedopuszczalne! – wykrzyknął Cosgo. – Jestem brudny, pokąsany przez insekty, głodny i spragniony. A wszystko to z winy tych żałosnych osadników z Deszczowych Ostępów. Udawali, że mnie tu sprowadzili dla ochrony. Ale odkąd mają mnie w swej władzy, cierpię tylko i wyłącznie poniżenie. Urazili moją godność, zagrozili mojemu zdrowiu i narazili na niebezpieczeństwo me życie! Niewątpliwie zamierzali mnie złamać, ale nie poddam się takiemu traktowaniu. Cały ciężar mego gniewu spadnie na tych Kupców z Deszczowych Ostępów. Na Kupców, którzy – co właśnie przyszło mi do głowy – osiedlili się tu bez żadnego oficjalnego uznania ich statusu! Ich roszczenia wobec skarbów, które wydobywają i sprzedają, nie mają żadnych legalnych podstaw. Są nie lepsi od piratów, którzy roją się w Kanale Wewnętrznym, i tak też powinno się ich traktować.

Słodka prychnęła drwiąco.

– Nie sądzę byś w tej sytuacji mógł na kogokolwiek wrzeszczeć. W rzeczywistości jesteś uzależniony od ich dobrej woli znacznie bardziej niż oni od twojej. Jakże łatwo mogliby cię sprzedać temu, kto da najwięcej, nie zważając na to, czy kupujący cię zamorduje, zatrzyma jako zakładnika, czy przywróci na tron! A co do ich roszczeń wobec tych ziem, pochodzą one bezpośrednio z ręki satrapy Esclepiusa, twojego przodka. Pierwotna karta praw dla Kupców Miasta Wolnego Handlu określała tylko to, ile ziemi może zająć każdy osadnik, a nie w jakim miejscu. Kupcy z Deszczowych Ostępów oznaczyli swoje działki tutaj, a Kupcy z Miasta Wolnego Handlu przy Zatoce Miasta Wolnego Handlu. Roszczenia i jednych, i drugich są uczciwe i zatwierdzone dawno temu, oraz dobrze udokumentowane ptzez jamailliańskie prawo. W przeciwieństwie do roszczeń Nowych Kupców, których nam narzuciłeś.

Przez moment jej słowa wisiały w ciszy. Potem satrapa zmusił się do oschłego śmiechu.

– Ależ zabawnie jest słuchać, jak ich bronisz! Jesteś zwykłą ciemną wieśniaczką. Spójrz tylko na siebie, odzianą w łachmany i pokrytą brudem, z twarzą na zawsze zniekształconą przez tych renegatów! A mimo to ich bronisz. Dlaczego? Ach, niech zgadnę. To dlatego, że wiesz, iż żaden mężczyzna nigdy cię już nie zechce. Jedyną twoją nadzieją jest wejście poprzez małżeństwo do rodziny, w której twoi bliscy będą równie zniekształceni, gdzie będziesz mogła się ukryć za zasłoną i gdzie nikt nie będzie się gapił na twoją szpetotę. To żałosne! Gdyby nie działania tych buntowników, mógłbym cię wybrać na Towarzyszkę. Davad Nowel wstawił się za tobą, a twoje niezdarne próby tańca i konwersacji wydały mi się uroczo prowincjonalne. Ale teraz? Też coś! – Łódka zakołysała się lekko od jego pogardliwego machnięcia ręką. – Nie ma nic bardziej wynaturzonego niż piękna kobieta, której twarz została oszpecona. Znaczniejsze rody Jamaillii nie przyjęłyby cię nawet jako domowej niewolnicy. W arystokratycznym domu nie ma miejsca dla takiej dysharmonii.

Słodka nie chciała na niego spoglądać. I bez tego potrafiła sobie wyobrazić, jak pogardliwie wykrzywia usta. Próbowała się rozzłościć na tę jego arogancję; powiedziała sobie, że to głupi laluś. Jednakże od owej nocy, gdy omal nie zginęła w przewróconym powozie, nie widziała swej twarzy. Kiedy powracała do zdrowia w Trehaug, nie pozwalano jej patrzeć w lustro. Jej matka i nawet Bras jakby nie zważali na jej obrażenia. Lecz będą na nie zważać, podpowiadało jej zdradzieckie serce. Będą musieli – matka, ponieważ jest jej matką, a Bras, ponieważ czuje się odpowiedzialny za wypadek powozu. Jak duża była ta blizna? Badana palcami szrama na czole wydawała się długa i postrzępiona. Teraz Słodka zaczęła się zastanawiać: czy jest pomarszczona, czy ściąga jej twarz w jedną stronę? Zanurzyła w wodzie deskę, mocno ściskając ją oburącz. Nie przerwie wiosłowania, nie da mu tej satysfakcji. Nie zobaczy, jak jej palce błądzą po bliźnie. Zacisnęła zęby i płynęła dalej.

Po kilku kolejnych pchnięciach łódka raptem nabrała szybkości. Zakołysała się nieznacznie w bok, a potem, gdy Słodka zanurzyła deskę w rozpaczliwej próbie zawrócenia ku płyciznom, obróciła się dookoła. Słodka odłożyła prowizoryczne wiosło i chwyciła jeszcze jedną deskę z dna łódki.

– Musisz sterować, kiedy będę wiosłowała – wydyszała do satrapy. – W przeciwnym wypadku zniesie nas na środek rzeki.

Spojrzał na deskę, którą wyciągnęła w jego stronę.

– Sterować? – zapytał, niechętnie biorąc kawałek drewna.

Słodka usiłowała mówić spokojnie:

– Wsadź tę deskę do wody za nami. Trzymaj mocno za jeden koniec i używaj jej jak kotwicy, żeby zwrócić nas ku płyciznom, kiedy ja będę wiosłować w tym kierunku.

Satrapa trzymał deskę w swych delikatnych dłoniach, jakby nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Słodka chwyciła swoją deskę, ponownie zanurzyła ją w wodzie i zdumiała się nagłą siłą prądu. Niewprawnie trzymała koniec wiosła, próbując się przeciwstawić nurtowi, który oddalał ich od brzegu. Gdy wypłynęli spod pochylonych drzew, dotknęło ich światło poranka. Nagle wodę oświetlił blask słoneczny, czyniąc ją nieznośnie jasną po dotychczasowym mroku. Za plecami Słodkiej rozległ się okrzyk złości i towarzyszący mu plusk. Odwróciła głowę, by zobaczyć, co się stało. Satrapa miał puste ręce.

– Rzeka wyrwała mi ją z rąk! – pożalił się.

– Ty durniu! – wrzasnęła Słodka. – Jak będziemy teraz sterować?

Twarz satrapy pociemniała z wściekłości.

– Jak śmiesz tak się do mnie odzywać?! To ty jesteś durna, skoro sądziłaś, że w ogóle coś nam to pomoże. Ta deska nawet nie miała kształtu wiosła. Poza tym, nawet gdyby dało się nią sterować, nie byłaby nam potrzebna. Użyj oczu, dziewko. Nie mamy się czego bać. Oto miasto! Rzeka niesie nas wprost ku niemu.

– Albo obok niego! – odparła Słodka.

Odwróciła się od niego z obrzydzeniem, by skupić siły i myśli na samotnej walce z rzeką. Przez moment patrzyła na imponująco położone Trehaug. Oglądane od dołu, miasto unosiło się wśród olbrzymich drzew niczym zamczysko o wielu wieżach. Na poziomie wody, do rzędu drzew było umocowane długie nabrzeże. Cumował tam „Pojętny”, lecz dziób żywostatku był od nich odwrócony. Słodka nie widziała nawet galionu. Wiosłowała gorączkowo.

– Kiedy się zbliżymy – wydyszała między pociągnięciami – wołajcie o pomoc. Może nas usłyszeć statek albo ludzie na nabrzeżu. Nawet jeśli przepłyniemy obok, mogą wysłać za nami ratowników.

– Na nabrzeżu nie widzę nikogo – oznajmił drwiąco satrapa. – Prawdę mówiąc, nigdzie nikogo nie widzę. Co za leniwi ludzie, żeby jeszcze się wylegiwać w łóżkach.

– Nikogo? – wysapała Słodka.

Nie miała już sił. Deska, którą trzymała, podskakiwała na powierzchni wody. Z każdą chwilą coraz bardziej znosiło ich na rzekę. Słodka uniosła wzrok ku miastu. Było blisko, o wiele bliżej niż przed chwilą. I satrapa miał rację. Z kilku kominów unosił się dym, ale poza tym Trehaug wyglądało na opuszczone. Ogarnęło ją głębokie poczucie, że coś się stało. Gdzie są wszyscy? Gdzie się podziała codzienna krzątanina na podestach i schodach?

– „Pojętny”! – zawołała, ale jej pozbawiony tchu krzyk był słaby.

Szum pędzącej wody porwał głos Słodkiej.

Towarzyszka Kekki chyba nagle zrozumiała, co się dzieje.

– Pomocy! Pomocy! – krzyknęła cienkim, dziecięcym głosikiem. Lekkomyślnie wstała w małej łodzi, wymachując rękami. – Pomóżcie nam! Ratujcie mnie!

Satrapa zaklął, gdy łódź zakołysała się gwałtownie. Słodka rzuciła się na Kekki i ściągnęła ją z powrotem w dół, o mało nie tracąc przy tym deski. Szybki rzut oka dookoła uświadomił jej, że wiosło na nic już się teraz nie zda. Łódka znalazła się w samym środku rzecznego nurtu i prędko mijała Trehaug.

– „Pojętny”! Pomocy! Pomóż nam! Tu, na rzece! Wyślij kogoś na ratunek! „Pojętny”! „Pojętny”!

Umilkła, ogarnięta poczuciem beznadziei.

Żywostatek nie dał żadnego znaku, że cokolwiek usłyszał. Po chwili Słodka znów na niego popatrzyła. Galion, najwyraźniej zatopiony w myślach, był zwrócony ku miastu. Na jednym z pomostów między drzewami Słodka dostrzegła samotną postać, lecz mężczyzna się śpieszył i nie patrzył w ich stronę.

– Ratunku! Na pomoc!

Krzyczała i machała deską, dopóki widziała miasto, lecz nie trwało to długo. Pochylające się nad rzeką drzewa szybko zasłoniły Trehaug. Prąd niósł ich dalej. Pokonana Słodka siedziała w bezruchu.

Rozejrzała się po okolicy. Rzeka Deszczowa była w tym miejscu szeroka, przeciwległy brzeg niemal tonął w stale go zasnuwającej mgiełce. Woda miała kredowoszarą barwę. Widzieli głównie błękitne niebo nad głowami, a po obu stronach rzeki wysoki las deszczowy. Nie zauważyli żadnych łodzi na wodzie, żadnych śladów ludzkich osiedli wzdłuż brzegów. W miarę jak zaborczy nurt niósł ich coraz dalej od bagnistych brzegów, nadzieje na ratunek malały. Nawet gdyby Słodkiej udało się skierować ich łupinę ku brzegowi, znaleźliby się w niedostępnym terenie znaczenie oddalonym od miasta. Brzegi Rzeki Deszczowej były podmokłe i bagniste. Powrót do Trehaug lądem był niemożliwy. Deska wysunęła się z pozbawionych czucia palców Słodkiej i upadła na dno łodzi.

– Myślę, że umrzemy – powiedziała cicho do Cosga i jego Towarzyszki.


* * *

Keffrię okrutnie bolała dłoń. Zacisnęła zęby i zmusiła się, by raz jeszcze chwycić rączki taczki, którą właśnie załadowali kopacze. Kiedy zaczęła toczyć swój ładunek korytarzem, ból w jej gojących się palcach podwoił się. Powitała go z radością. Zasłużyła na to. Jego ostre ukłucia mogły niemal odwrócić uwagę Keffrii od pożaru jej serca. Straciła ich, oboje młodszych dzieci przepadło jednej nocy. Nigdy nie była tak całkowicie samotna.

Trzymała się nadziei tak długo, jak tylko mogła. Słodkiej i Seldena nie było w Trehaug. Nikt ich nie widział od poprzedniego dnia. Towarzysz zabaw Seldena przyznał z płaczem, że pokazał chłopcu drogę do starożytnego miasta, drogę, którą dorośli uznawali za bezpiecznie zamkniętą. Yani Khuprus nie owijała niczego w bawełnę. Pobladła, ze ściągniętymi ustami, oznajmiła Keffrii, że to konkretne przejście zostało opuszczone, ponieważ sam Bras uznał je za niebezpiecznie niestabilne. Jeśli Selden wyruszył w głąb tych podziemnych korytarzy, jeśli zabrał ze sobą Słodką, to znaleźli się w miejscu najbardziej podatnym na zawalenie podczas trzęsienia ziemi. Od świtu nastąpiły co najmniej dwa duże wstrząsy. Keffria straciła już rachubę, ile wyczuła pomniejszych. Kiedy ubłagała, by posłać tam kopaczy, odkryli, że cały korytarz zawalił się kilka kroków od wejścia. Mogła się jedynie modlić do Sa, by jej dzieci zdążyły dotrzeć przed trzęsieniem ziemi do jakiejś solidniejszej części pogrzebanego miasta i gdzieś tam tuliły się teraz do siebie w oczekiwaniu na pomoc.

Bras Khuprus nie wrócił. Przed południem opuścił kopaczy, nie czekając, aż oczyszczą i podeprą korytarz. Wysforował się przed pracujące ekipy, przecisnął przez zawalony w większości tunel i zniknął. Niedawno robotnicy dotarli do końca liny, którą rozwijał dla oznaczenia swej trasy. Potem wypatrzyli parę znaków zrobionych kredą, łącznie z napisem, jaki umieścił na drzwiach komnaty satrapy.

„To beznadziejne”, napisał Bras. Spod zablokowanych drzwi wylewało się gęste błoto; najprawdopodobniej wypełniało całe pomieszczenie. Nieco dalej korytarz zawalił się całkowicie. Jeśli Bras tędy przechodził, został albo zmiażdżony w osuwisku, albo uwięziony za nim.

Keffria drgnęła pod dotknięciem czyjejś ręki. Odwróciła się i ujrzała wymizerowaną Yani Khuprus.

– Znaleźliście coś? – zapytała odruchowo.

– Nie. – Yani wymówiła to straszne słowo bardzo cicho. W jej oczach czaił się strach o życie syna. – Korytarz wypełnia się błotem równie szybko, jak usiłujemy go oczyścić. Zdecydowaliśmy się stamtąd wyjść. Najstarsi nie budowali tego miasta tak, jak my budujemy nasze, gdzie domy są od siebie oddalone. Wzorowali się na konstrukcji ula. To labirynt przecinających się tuneli. Spróbujemy dotrzeć do tej części korytarza z innego miejsca. Ekipy już są przenoszone.

Keffria spojrzała na swoją załadowaną taczkę, a potem na odkopany korytarz. Prace wstrzymano. Robotnicy wracali na powierzchnię. W pewnym momencie korowód brudnych i zmęczonych mężczyzn i kobiet rozwidlił się, by wyminąć stojącą Keffrię. Twarze mieli poszarzałe od błota i zniechęcenia, powłóczyli nogami. Ich latarnie i pochodnie migotały i dymiły. Korytarz za nimi pociemniał.

A więc cały ten trud poszedł na marne? Zaczerpnęła tchu.

– Gdzie teraz będziemy kopać? – zapytała cicho.

Yani rzuciła jej udręczone spojrzenie.

– Zdecydowano, że powinniśmy kilka godzin odpocząć. Wszystkim nam dobrze zrobi gorąca strawa i parę godzin snu.

Keffira popatrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Jeść? Spać? Jak możemy robić jedno czy drugie, skoro wciąż nie odnaleźliśmy naszych dzieci?

Kobieta z Deszczowych Ostępów jak gdyby nigdy nic zajęła miejsce Keffrii pomiędzy uchwytami taczki. Uniosła je i zaczęła pchać naprzód. Keffria niechętnie podążyła za nią. Kobieta nie odpowiedziała na pytanie Keffrii, rzekła jedynie:

– Posłaliśmy ptaki do paru bliższych osad. Zbieracze i rolnicy z Deszczowych Ostępów przyślą ludzi do pomocy. Są już w drodze, ale nie przybędą od razu. Wypoczęci robotnicy podtrzymają w nas ducha. – I dodała przez ramię: – Mamy też wieści od niektórych innych kopiących ekip. Miały więcej szczęścia. Uratowały czternastu ludzi z rejonu zwanego Pracownią Gobelinów, a trzech kolejnych odkryły w korytarzach Płomiennych Klejnotów. Ich praca przebiega szybciej. Być może zdołamy dotrzeć w ten rejon miasta od strony któregoś z ich stanowisk. Bendir już rozmawia z tymi, którzy najlepiej znają miasto.

– Sądziłam, że stare miasto lepiej niż ktokolwiek inny znał Bras – rzekła Keffria.

– Znał. Zna. Dlatego trzymam się nadziei, że może żyć. – Kupcowa z Deszczowych Ostępów zerknęła na Kupcową z Miasta Wolnego Handlu. – I dlatego wierzę, że jeśli ktokolwiek mógłby odnaleźć Słodką i Seldena, to jest nim Bras. Gdyby ich znalazł, nie próbowałby wracać tą drogą, lecz usiłował dotrzeć do stabilniejszych części miasta. Z każdym oddechem modlę się, by wkrótce nadbiegł ktoś z wieścią, że wyszli o własnych siłach.

Dotarły do dużej komnaty, wyglądającej jak amfiteatr. Robotnicy zrzucali tu urobek. Yani pochyliła taczkę i dodała swój ładunek ziemi i kamieni do niechlujnego stosu rosnącego na środku wspaniałego niegdyś pomieszczenia. Taczka dołączyła do rzędu pozostałych. Ubłocone łopaty i kilofy leżały ciśnięte na stos nieopodal. Keffria wyczuła nagle zapach zupy, kawy i gorącego porannego chleba. Głód, który ignorowała, nagle zbudził się z rykiem. Raptowne burczenie w żołądku uzmysłowiło jej, że przez całą noc nic nie jadła.

– Czy to już świt? – zagadnęła Keffria.

Ile czasu minęło?

– Obawiam się, że świtało już dawno – odrzekła Yani. – Czas zawsze umyka najszybciej, kiedy najbardziej pragnę, by biegł powoli.

W odległym końcu sali ustawiono stoły na kozłach i ławy. Pracowali tam bardzo starzy i bardzo młodzi ludzie, rozlewając zupę do talerzy, doglądając koszy z węglem pod kipiącymi kociołkami oraz sprzątając talerze i kubki. Gwar pełnych zniechęcenia rozmów ginął w ogromnej sali. Do Keffrii i Yani podeszła szybkim krokiem może ośmioletnia dziewczynka, z ręcznikiem przerzuconym przez ramię i z misą parującej wody.

– Mycie? – zaproponowała.

– Dziękuję. – Yani wskazała misę Keffrii. Ta umyła ręce i ochlapała twarz. Ciepło uzmysłowiło jej, jak bardzo zmarzła. Bandaże na jej poranionych palcach namokły i były brudne. – Trzeba je zmienić – zauważyła Yani, gdy Keffria wycierała się ręcznikiem.

Potem umyła się Yani, raz jeszcze podziękowała dziewczynce i poprowadziła Keffrię ku stołom, przy których pracowali uzdrowiciele. Niektórzy tylko wcierali maści w pokryte pęcherzami ręce lub masowali obolałe plecy, ale było tam też miejsce, gdzie zajmowano się złamaniami i krwawiącymi ranami. Oczyszczanie zawalonego korytarza było ryzykowną pracą. Yani posadziła Keffrię przy stole, by zaczekała na swoją kolej. Kiedy wróciła z porannym chlebem, zupą i kawą dla nich obu, uzdrowiciel już bandażował dłoń Keffrii. Skończył szybko, oznajmił opryskliwie swej pacjentce, że wyłącza ją z grupy roboczej, i zajął się następnym potrzebującym.

– Zjedz coś – ponagliła ją Yani.

Keffria podniosła kubek z kawą. Jego ciepło pomiędzy dłońmi było dziwnie krzepiące. Pociągnęła długi łyk. Odstawiając kubek, wodziła wzrokiem po amfiteatrze.

– To wszystko jest tak zorganizowane – zauważyła zmieszana. – Zupełnie jakbyście się spodziewali, że to się stanie, jakbyście przygotowali plan działania…

– Bo tak było – odparła cicho Yani. – Jedyną nieplanowaną rzeczą była skala tego tąpnięcia. Porządne trzęsienie ziemi zwykle powoduje kilka zawaleń. Czasami korytarz zostaje zasypany bez żadnej widocznej przyczyny. Obaj moi wujowie zginęli pod zwałami ziemi. Prawie każda rodzina z Deszczowych Ostępów, która pracuje w mieście, co pokolenie traci tu kilka osób. To jeden z powodów, dla których mój mąż Sterb tak stanowczo naciskał na Radę Deszczowych Ostępów, by mu pomogła znaleźć dla nas inne źródła bogactw. Niektórzy mówią, że interesuje go tylko zdobycie własnej fortuny. Jako młodszy syn wnuka Kupca z Deszczowych Ostępów ma niewielkie prawa do rodzinnego bogactwa. Ja jednak naprawdę wierzę, że tak ciężko pracuje przy zakładaniu placówek zbieraczy i rolników nie dla własnej korzyści, lecz z pobudek altruistycznych. Utrzymuje, że Deszczowe Ostępy mogłyby zaspokoić wszystkie nasze potrzeby, gdybyśmy tylko otworzyli oczy na bogactwo lasu. – Zacisnęła wargi i pokręciła głową. – No nic. W obliczu takich wydarzeń jak te wczorajsze i dzisiejsze wcale nie jest łatwiej, gdy mówi, że nas ostrzegał. Większość nie chce porzucać pogrzebanego miasta dla darów deszczowego lasu. Znamy tylko miasto, jego odkopywanie i przeszukiwanie. Trzęsienia ziemi stanowią zagrożenie, któremu musimy stawić czoło, tak jak wy, rodziny żyjące z handlu morskiego, wiecie, że morze w końcu pochłonie kogoś spośród was.

– Nieuchronnie – zgodziła się Keffria.

Zaczęła jeść, ale po kilku kęsach odłożyła łyżkę. Siedząca naprzeciwko niej Yani odstawiła kubek z kawą.

– O co chodzi? – zapytała cicho.

Keffria siedziała w bezruchu.

– Jeśli moje dzieci nie żyją, to kim ja jestem? – zapytała. W miarę, jak mówiła, wzbierał w niej zimny spokój. – Mój mąż i najstarszy syn przepadli, porwani przez piratów, być może już zginęli. Moja jedyna siostra podążyła za nimi. Gdy ja uciekłam, moja matka została w Mieście Wolnego Handlu; nie wiem, co się z nią stało. Przybyłam tu jedynie ze względu na moje dzieci. Teraz i one zaginęły, i może już są martwe. Jeśli tylko ja pozostałam przy życiu… – Urwała, niezdolna sformułować myśli odpowiedniej do takiej możliwości. Przytłaczał ją ogrom sytuacji.

Yani posłała jej dziwny uśmiech.

– Keffrio Vestrit. Ledwie u schyłku wczorajszego dnia chciałaś zostawić dzieci pod moją opieką i wrócić do Miasta Wolnego Handlu, by szpiegować dla nas Nowych Kupców. Odniosłam wrażenie, że bardzo dobrze wtedy wiedziałaś, kim jesteś, niezależnie od roli matki czy córki.

Keffria oparła łokcie na stole i ukryła w dłoniach twarz.

– A teraz to się wydaje karą za tamto. Jeśli Sa uznał, że nisko sobie cenię własne dzieci, to czyż nie mógł mi ich odebrać?

– Możliwe. Gdyby miał w sobie tylko męski pierwiastek. Lecz przypomnij sobie stary, prawdziwy kult Sa. Mężczyzna i kobieta, ptak, zwierzę i roślina, ziemia, ogień, powietrze i woda – wszystko to jest czczone w Sa i Sa przejawia się w tym wszystkim. Skoro boskość zawiera także element kobiecy, a kobieta ma w sobie także pierwiastek boski, to kobieta zrozumie, że jest kimś więcej niż matką, więcej niż córką i więcej niż żoną. To są fasety pełnego życia, lecz pojedyncza faseta nie określa klejnotu.

To stare przysłowie, niegdyś takie krzepiące, zabrzmiało teraz w uszach Keffrii fałszywie. Jej myśli nie zatrzymały się jednak nad nim długo. Obie kobiety odwróciły głowy zaalarmowane nagłym poruszeniem u wejścia do komnaty.

– Siedź i odpoczywaj – poradziła Yani. – Zobaczę, o co chodzi.

Keffria jednak jej nie posłuchała. Jak mogła siedzieć i zastanawiać się, czy zamęt wywołały wieści o Brasie lub Słodkiej, czy może Seldenie? Wstała od stołu i poszła za Kupcową z Deszczowych Ostępów.

Zmęczeni i brudni kopacze stłoczyli się wokół czworga dzieci, które właśnie postawiły na podłodze wiadra ze świeżą wodą.

– Smok! Wielki srebrny smok, mówię wam! Przeleciał tuż nad nami.

Najwyższy chłopiec wymówił te słowa takim tonem, jakby rzucał słuchaczom wyzwanie. Niektórzy wyglądali na speszonych, a inni na zniesmaczonych tą szaloną historią.

– On nie kłamie! Naprawdę przeleciał! Był prawdziwy, taki świecący, że ledwo mogłem na niego patrzeć! Ale był niebieski, błyszcząco niebieski – poprawił młodszy chłopczyk.

– Srebrno-niebieski! – wtrącił trzeci. – I większy od statku!

Jedyna dziewczynka w tej grupie milczała, ale jej oczy lśniły z przejęcia.

Keffria rzuciła okiem na Yani, spodziewając się, że napotka jej gniewne spojrzenie. Jak te dzieci śmiały tu przyjść z tak niepoważną opowieścią, kiedy waży się ludzkie życie? Lecz twarz kobiety z Deszczowych Ostępów pobladła, co sprawiło, że delikatne łuski wokół jej oczu i ust stały się wyraźniejsze.

– Smok? – powtórzyła słabo. – Widzieliście smoka?

Zyskawszy życzliwego słuchacza, wysoki chłopiec przecisnął się przez tłum ku Yani.

– To był smok, taki jak na niektórych freskach. Nie zmyślam, Kupcowo Khuprus. Coś mnie tknęło, żeby spojrzeć w górę, i on tam był. Własnym oczom nie wierzyłem. Leciał jak sokół! Nie, nie, jak spadająca gwiazda! Był taki piękny!

– Smok – powtórzyła w oszołomieniu Yani.

– Matko! – Bendir był taki brudny, że Keffria z trudem go rozpoznała. Przedarł się przez tłum, spojrzał na chłopca stojącego przed Yani, a potem na wstrząśniętą matkę. – A więc już słyszałaś. Kobieta, która zajmowała się dziećmi na górze, pędem wysłała do nas chłopca z wieścią o tym, co widziała. Niebieskiego smoka.

– Czy to możliwe? – Zapytała go Yani łamiącym się głosem. – Czy Bras mógł mieć rację? Co to oznacza?

– Dwie rzeczy – odparł Bendir krótko. – Wysłałem poszukiwaczy lądem do miejsca, gdzie według mnie stwór musiał się wyrwać z miasta na wolność. Sądząc z opisu, jest za duży, by mógł się poruszać tunelami. Musiał wyfrunąć z komnaty Koguta w Koronie. Mniej więcej wiemy, gdzie to jest. Może będą tam jakieś ślady bytności Brasa. Albo przynajmniej znajdziemy inną drogę, którą można będzie się dostać do miasta i poszukać ocalałych. – Jego słowa powitał pomruk wielu komentarzy. Jedne wyrażały niewiarę, inne zdumienie. Podniósł głos, by lepiej go było słychać. – Poza tym musimy pamiętać, że ten zwierz może być naszym wrogiem. – Gdy stojący obok niego chłopiec zaczął protestować, Bendir przestrzegł go: – Niezależnie od tego, jak piękny się wydaje, może nam źle życzyć. Prawie nic nie wiemy o prawdziwej naturze smoków. Nie róbcie nic, co mogłoby go rozgniewać, ale nie zakładajcie, że jest tym samym dobrotliwym stworzeniem, które widzimy na freskach i mozaikach. Nie ściągajcie na siebie jego uwagi.

W komnacie rozbrzmiał gwar rozmów. Keffria z rozpaczą chwyciła Yani za rękaw.

– Jeśli znajdziecie tam Brasa… myślisz, że może z nim być Słodka? – zapytała.

Yani spojrzała jej prosto w oczy.

– On się bał właśnie tego – powiedziała. – Że Słodka poszła do komnaty Koguta w Koronie. I do smoka, który tam spał.


* * *

– Nigdy nie widziałem niczego równie pięknego. Myślisz, że ona wróci?

I słabość, i podziw sprawiały, że chłopiec szeptał.

Bras odwrócił się, by na niego spojrzeć. Selden kulił się na wysepce gruzu wieńczącej błoto. Wpatrywał się w światło ponad nimi, z twarzą odmienioną przez to, co właśnie ujrzał. Świeżo uwolniona smoczyca zniknęła, znalazłszy się daleko poza zasięgiem wzroku, lecz chłopiec wciąż za nią patrzył.

– Chyba nie powinniśmy liczyć, że wróci i nas uratuje. Jesteśmy zdani na siebie – odparł pragmatycznie Bras.

Selden pokręcił głową.

– Och, nie to miałem na myśli. Nie sądzę, by przywiązywała do nas aż taką wagę. Sądzę, że sami musimy się stąd wydostać. Ale chciałbym ją jeszcze zobaczyć, choćby raz. Ona była cudowna. I budziła radość.

Jeszcze raz uniósł wzrok ku rozbitemu sklepieniu. Pomimo brudu i błota, które znaczyły mu smugami twarz i plamiły ubranie, oblicze chłopca jaśniało.

Słońce wlało się do zrujnowanej komnaty, oświetlając ją słabo i dając niewiele ciepła. Bras już nie pamiętał, jak to jest być suchym, a co dopiero rozgrzanym. Dręczył go głód i pragnienie. Trudno mu było zmusić się do ruchu. Ale mimo to się uśmiechnął. Selden miał rację. Cud. Radość.

Kopuła zagrzebanej pod ziemią komnaty Koguta w Koronie była pęknięta niczym czubek ugotowanego na miękko jajka. Bras stanął na stercie ziemi i roślinnych szczątków i spojrzał w górę na zwisające korzenie drzew oraz widoczne przez niewielki otwór niebo. Tędy właśnie uciekła smoczyca, Bras jednak wątpił, by to się udało Seldenowi i jemu. Mokradło przesiąkało do środka, by zagarnąć miasto, które długo mu się opierało, i komnata gwałtownie wypełniała się błotem. Powódź chłodnego błota i wody pochłonie ich obu na długo przedtem, nim zdołają znaleźć sposób na dotarcie do wyjścia nad nimi.

Lecz mimo że sytuacja była ponura, Bras wciąż zdumiewał się wspomnieniem smoczycy, która wychynęła na świat po wiekach oczekiwania. Freski i mozaiki – choć oglądał je przez całe życie – nie przygotowały go na rzeczywistość. W blasku jaśniejących łusek smoczycy słowo „błękit” nabierało nowego znaczenia. Bras nie miał nigdy zapomnieć, jak jej skrzydła nabierały siły i koloru, kiedy leciała. W wilgotnym powietrzu wciąż się unosił mocny wężowy odór jej przemiany, nigdzie jednak nie było widać żadnych pozostałości po kłodzie czarodrzewu, w której tkwiła uwięziona. Najwyraźniej wchłonęła ją, przekształcając się w dojrzałego smoka.

Ale teraz już jej nie było. A on i chłopiec musieli rozwiązać problem przetrwania. Trzęsienia ziemi z poprzedniej nocy w końcu naruszyły ściany i sklepienia pogrzebanego miasta. Otaczające je bagna przeciekały do tej komnaty. Jedyną drogę ucieczki stanowił znajdujący się wysoko w górze zwodniczy otwór z widokiem na błękitne niebo.

Przy krawędzi fragmentu zapadniętej kopuły, na którym stał Bras, mlasnęło błoto. A potem zatriumfowało, pochłaniając brzegi kryształu i pełznąc ku bosym stopom Kupca.

– Brasie – wychrypiał Selden. Brat Słodkiej przycupnął na szczycie powoli tonącej wysepki śmiecia. Wyrywając się rozpaczliwie na wolność, smoczyca poruszyła gruz, ziemię i nawet drzewo. Wszystko to runęło do zagrzebanej komnaty, a część wciąż się unosiła na wzbierającej fali błota. Chłopiec zmarszczył brwi; to wracał jego wrodzony pragmatyzm. – Może zdołalibyśmy podnieść to drzewo i oprzeć je o ścianę. Wtedy, gdybyśmy się na nie wspięli, moglibyśmy…

– Nie mam tyle sił. – Bras zburzył optymistyczny plan chłopca. – Nawet gdybym miał ich dość, by dźwignąć to drzewo, błoto jest za rzadkie, żeby mnie utrzymać. Ale moglibyśmy odłamać co mniejsze gałęzie i zrobić coś w rodzaju tratwy. Jeśli równo rozłożymy nasz ciężar, utrzymamy się na powierzchni.

Selden spojrzał z nadzieją ku otworowi, przez który wlewało się światło.

– Myślisz, że błoto i woda wypełnią komnatę i nas tam uniosą?

– Może – skłamał z przekonaniem Bras.

Zakładał, że błoto może przestać napływać przed całkowitym wypełnieniem komnaty. Prawdopodobnie uduszą się, gdy pochłonie ich wznosząca się błotna fala. Jeśli nie, to w końcu umrą tu z głodu. Fragment kopuły pod jego stopami szybko się zanurzał. Czas go opuścić. Przeskoczył na stertę zwalonej ziemi i mchu, która natychmiast się pod nim ugięła. Nie przypuszczał, że błoto jest takie rzadkie. Rzucił się w stronę pnia drzewa, chwycił gałąź i wciągnął się na nie. Unoszący się muł sięgał mu już co najmniej do piersi i miał konsystencję owsianki. Gdyby spadł, umarłby w jego zimnym uścisku. Dzięki swemu skokowi przybliżył się znacznie do Seldena. Wyciągnął rękę do chłopca, który dał susa ze swojej tonącej wyspy, nie dosięgnął celu i zaczął się rozpaczliwie szamotać w mule. Bras wciągnął Seldena na pień wiecznie zielonego drzewa i chłopiec przywarł do jego piersi, dygocząc. Błoto, które ściekało mu po twarzy i włosach, przylepiło mu też ubranie do ciała.

– Szkoda, że straciłem moje narzędzia i zapasy. Od dawna leżą już na dnie. Będziemy musieli poodłamywać jak najwięcej gałęzi i zrobić z nich gęsty materac.

– Jestem taki zmęczony – powiedział chłopiec. Było to stwierdzenie faktu, a nie skarga. Zerknął na Brasa i zapatrzył się na jego twarz. – Nie jest tak źle, nawet z bliska. Zawsze się zastanawiałem, jak wyglądasz pod tą zasłoną. W tunelach, przy samej świecy, właściwie nie widziałem twojej twarzy. Potem, zeszłej nocy, kiedy oczy świeciły ci na niebiesko, najpierw się zląkłem. Ale po jakimś czasie było… jak by to powiedzieć… dobrze, że je widziałem, bo wtedy wiedziałem, że wciąż tam jesteś.

Bras roześmiał się.

– Moje oczy świecą? Zwykle dzieje się tak, kiedy mężczyzna z Deszczowych Ostępów jest dużo starszy. Przyjmujemy to po prostu jako oznakę, że osiągnął pełnię wieku.

– Aha. Ale w tym świetle wyglądasz prawie normalnie. Nie masz dużo tych trzęsących się rzeczy. Tylko trochę łusek koło oczu i ust.

Selden cały czas się w niego wpatrywał.

Bras wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie, nie mam jeszcze żadnej z tych trzęsących się rzeczy. Ale one też mogą się pojawić, kiedy będę starszy.

– Słodka bała się, że cały będziesz pokryty brodawkami. Niektóre przyjaciółki dokuczały jej z tego powodu, a ona się złościła. Ale… – Selden nagle się zorientował, że jego słowa nie były taktowne. – Na początku, to znaczy kiedy zacząłeś się do niej zalecać, bardzo się tym martwiła. Później prawie o tym nie mówiła – dodał pokrzepiająco. Zerknął na Brasa, a potem odpełzł od niego wzdłuż pnia. Chwycił gałąź i ją szarpnął. – Trudno będzie je złamać.

– Domyślam się, że miała inne zmartwienia – mruknął Bras.

Słowa chłopca ogromnie go zmartwiły. Czy jego wygląd aż tyle znaczył dla Słodkiej? Miał ją zdobyć swoimi czynami tylko po to, by odwróciła się od niego na widok jego twarzy? Przyszła mu do głowy gorzka myśl: być może już nie żyła, a on się nigdy nie dowie. A może to on zginie, i Słodka nigdy nie zobaczy jego twarzy.

– Brasie? – odezwał się ostrożnie Selden. – Lepiej zabierzmy się do roboty z tymi gałęziami.

Bras nagle sobie uświadomił, jak długo kulił się w milczeniu. Czas wyzbyć się ponurych myśli i spróbować przetrwać. Uchwycił iglastą gałąź i odłamał z niej gałązkę.

– Nie próbuj łamać od razu całej gałęzi. Odrywaj tylko gałązki. Tu je będziemy składać. Trzeba je poprzeplatać, jakbyśmy kryli dach…

Nowe drgania ziemi przerwały mu w pół słowa. Przywarł do pnia, a wtedy z rozbitego sklepienia posypał się na niego deszcz ziemi. Selden krzyknął i uniósł ręce, by osłonić głowę. Bras popełzł w górę porośniętego gałęziami pnia, by dotrzeć do chłopca i osłonić go własnym ciałem. Starodawne wrota komnaty zatrzeszczały i nagle ustąpiły. Wtargnęła przez nie fala błota i wody.

ROZDZIAŁ 2

KUPCY I ZDRAJCY

Jedynym ostrzeżeniem był dla niej cichy szelest kroków. Ronika zamarła, skulona w kuchennym ogrodzie. Odgłosy dobiegały od strony drogi. Ronika chwyciła koszyk z rzepą i uciekła pod osłonę altany oplecionej winoroślą. Mięśnie pleców zabolały ją od gwałtownego ruchu, lecz nie zwróciła na to uwagi. Wolała dbać o życie niż o plecy. Cicho postawiła koszyk na ziemi. Wstrzymując oddech, wyjrzała przez liście winorośli wielkości dłoni i dostrzegła młodego mężczyznę, zbliżającego się do frontowych drzwi domu. Jego twarz skrywał płaszcz z kapturem, lecz intencje zdradzało podejrzane zachowanie.

Wspiął się po zasłanych liśćmi schodach. U drzwi się zawahał; zajrzał do pogrążonego w mroku wnętrza domu, zgrzytając butami na rozbitym szkle. Pchnął duże skrzydło uchylonych drzwi. Zaskrzypiały, otwierając się szerzej, i intruz wśliznął się do środka.

Ronika odetchnęła głęboko i się zastanowiła. Prawdopodobnie był tylko rabusiem, który przyszedł sprawdzić, czy zostało cokolwiek wartego ukradzenia. Szybko się przekona, że nie. Czego nie wynieśli najeźdźcy z Krainy Miedzi, tym zajęli się sąsiedzi. Niech przeszuka splądrowany dom, a potem sobie pójdzie. Nie zostało tam nic, co byłoby warte ryzyka. Gdyby stawiła mężczyźnie czoło, mógłby zrobić jej krzywdę. Ronika usiłowała sobie wmówić, że nic by na tym nie zyskała. Mimo to, skradając się ku frontowym drzwiom swego rodzinnego domu, zorientowała się, że ściska pałkę, która stała się teraz jej nieodłączną towarzyszką.

Jej stopy bezszelestnie odnalazły drogę na zarzuconych śmieciami schodach i wśród kawałków szkła. Wychyliła się zza drzwi i zajrzała do środka, intruz jednak zniknął z jej pola widzenia. Cicho wsunęła się do holu i zastygła w bezruchu, nasłuchując. Usłyszała, jak gdzieś w głębi domu otwierają się drzwi. Ten nikczemnik chyba wiedział, dokąd idzie; może to ktoś, kogo ona zna? A jeśli tak, to czy ma dobre intencje? Doszła do wniosku, że to mało prawdopodobne. Już nie ufała starym przyjaciołom i sojuszom. Nie przychodził jej na myśl nikt, kto mógł oczekiwać, że ją zastanie w domu.

Uciekła z Miasta Wolnego Handlu parę tygodni temu, nazajutrz po Letnim Balu. W poprzedzającą go noc eksplodowało nagle napięcie wywołane obecnością w porcie najemników z Krainy Miedzi. Wśród zgromadzonych rozbiegły się pogłoski o tym, że w czasie, gdy Pierwsi Kupcy są zajęci świętowaniem, mieszkańcy Krainy Miedzi usiłują przybić do brzegu. Plotka głosiła, że jest to spisek Nowych Kupców, mający na celu wzięcie satrapy jako zakładnika i przejęcie Miasta Wolnego Handlu. To wystarczyło, by doprowadzić do wybuchu pożarów i zamieszek. Pierwsi i Nowi Kupcy starli się w porcie ze sobą oraz z najemnikami z Krainy Miedzi. Atakowano i palono statki, a nabrzeże celne, symbol władzy satrapy, znowu poszło z dymem. Wtedy pożary rozprzestrzeniły się po całym mieście. Rozwścieczeni Nowi Kupcy podpalili luksusowe sklepy przy ulicy Deszczowych Ostępów. W odwecie podłożono ogień pod magazyny Nowych Kupców, a potem ktoś podpalił Kupiecką Salę Zgromadzeń.

Tymczasem w porcie szalała bitwa. Obecne już tam galery z Krainy Miedzi, podające się za jamailliańskie statki patrolowe, tworzyły jedno ramię kleszczy. Drugie powstało ze statków z Krainy Miedzi, które przybyły z satrapą. Między nimi znalazły się żywostatki Miasta Wolnego Handlu, jednostki handlowe i większe łodzie rybackie przybyszów z Trzech Statków. W końcu szalę bitwy przeważyła wspólna akcja małych łodzi rybackich, które mogły podpłynąć w ciemnościach do wielkich żaglowców z Krainy Miedzi. O ich kadłuby i na pokładach rozbiły się nagle naczynia z płonącym olejem. Okazało się, że załogi statków z Krainy Miedzi są zbyt zajęte gaszeniem pożarów, by zatrzymywać w porcie inne jednostki. Niczym komary prześladujące byki, małe łódki nie ustawały w atakach na statki blokujące wejście do portu. Wojownicy z Krainy Miedzi w porcie i w Mieście Wolnego Handlu ze zgrozą patrzyli, jak ich własne jednostki są wypierane z portu. Najeźdźcy, nagle odcięci od swoich, musieli walczyć o życie. Bitwa trwała, a statki Miasta Wolnego Handlu zapuszczały się w pościgu za napastnikami na otwarte wody.

Rankiem, kiedy zamarły odgłosy walki, poranny letni wiatr przeganiał po ulicach pasma dymu. Miasto Wolnego Handlu odzyskało na krótko kontrolę nad portem. W panującym przejściowo spokoju Ronika nakłoniła córkę i wnuki do ucieczki i schronienia się w Deszczowych Ostępach. Keffria, Selden i ciężko ranna Słodka zdołali zbiec na żywostatku. Ronika została. Miała jeszcze parę spraw do załatwienia; dopiero potem mogła poszukać sobie schronienia. W schowku, który dawno temu przygotował Ephron, ukryła rodzinne dokumenty Potem wraz z Rache pośpiesznie zebrały ubrania i jedzenie, i wyruszyły do gospodarstwa w Glebiszy. Ta akurat posiadłość rodziny Vestritów znajdowała się daleko od Miasta Wolnego Handlu i była na tyle skromna, że dawała Ronice nadzieję na bezpieczne schronienie.

Owego dnia Ronika nadłożyła nieco drogi i zahaczyła o miejsce, gdzie poprzedniej nocy napadnięto na powóz Davada Nowela. Zeszła z traktu i przedarła się w dół przez las porastający zbocze, do przewróconego powozu i ciała Davada. Ponieważ nie miała dość siły, by je stamtąd wynieść i pochować, okryła je sztuką materiału. Davad był skłócony ze swoją liczną rodziną, a Ronika wiedziała, że nie ma sensu prosić Rache o pomoc przy pogrzebie. Tylko tyle mogła zrobić dla człowieka, który był zarówno oddanym przyjacielem przez większą część jej życia, jak i niebezpieczną kulą u nogi przez te ostatnie parę lat. Próbowała znaleźć jakieś słowa, by wypowiedzieć je nad ciałem, lecz w końcu jedynie pokręciła głową.

– Nie byłeś zdrajcą, Davadzie. Wiem o tym. Byłeś chciwy i chciwość cię ogłupiła, ale nigdy nie uwierzę, że z rozmysłem zdradziłeś Miasto Wolnego Handlu.

Potem powlokła się z powrotem do drogi, do Rache. Służąca nie powiedziała ani słowa o mężczyźnie, który zrobił z niej niewolnicę. Jeśli czerpała jakąkolwiek satysfakcję ze śmierci Davada, nie mówiła o tym głośno. I za to Ronika była jej wdzięczna.

Galery i żaglowce z Krainy Miedzi nie wróciły od razu do portu Miasta Wolnego Handlu. Ronika miała nadzieję, że zapanuje pokój. Zamiast tego wybuchły jeszcze straszliwsze walki między Pierwszymi i Nowymi Kupcami; sąsiad zwrócił się przeciwko sąsiadowi, a ci, którymi nie kierowała żadna lojalność, żerowali na każdym, kto ucierpiał w tych społecznych niepokojach. Przez cały dzień wybuchały pożary. Uciekając z Miasta Wolnego Handlu, Ronika i Rache mijały płonące domy i przewrócone powozy. Uchodźcy blokowali drogi. Nowi i Pierwsi Kupcy, służący i zbiegli niewolnicy, handlarze, żebracy i rybacy z Trzech Statków – wszyscy uciekali przed tą dziwną wojną, która nagle wybuchła w centrum ich świata. Nawet opuszczając Miasto Wolnego Handlu, ścierali się ze sobą. Grupki ludzi przerzucały się szyderstwami i obelgami. Radosna różnorodność słonecznego miasta leżącego nad błękitną zatoką rozpadła się na zajadle podejrzliwe odłamy. Pierwszej nocy spędzonej na drodze ktoś ukradł Ronice i Rache zapasy żywności, podczas gdy kobiety spały. Szły dalej, wierząc, że wystarczy im wytrzymałości, by dotrzeć do gospodarstwa nawet bez jedzenia. Spotkani na drodze ludzie opowiadali, że mieszkańcy Krainy Miedzi wrócili i że całe Miasto Wolnego Handlu płonie. Pod wieczór drugiego dnia uciekinierki zaczepiło kilku zakapturzonych młodych ludzi i zażądało kosztowności. Kiedy Ronika odparła, że nic nie mają, zbiry pchnęły ją na ziemię, przetrząsnęły torbę z ubraniami, a następnie pogardliwie wysypały zawartość na zapyloną drogę. Inni uchodźcy mijali ich pośpiesznie, odwracając wzrok. Rozbójnicy grozili Rache, lecz niewolnica zniosła to ze spokojem. Odeszli w końcu tropem bogatszej zdobyczy, mężczyzny z dwoma służącymi i po brzegi załadowanym wózkiem. Służący umknęli, a mężczyzna błagał i krzyczał, patrząc, jak rabusie przetrząsają jego wózek. Rache gorączkowo szarpnęła Ronikę za rękę i odciągnęła ją z dala od tej sceny.

– Nic nie możemy zrobić. Musimy ratować własne życie.

Myliła się. Dowiódł tego następny ranek. Natknęły się na ciała kobiety ze sklepu z herbatą i jej córki. Inni uciekinierzy obchodzili je w pośpiechu. Ronika nie potrafiła tego zrobić. Zatrzymała się, by spojrzeć na zdeformowaną twarz kobiety. Nie znała jej imienia, ale pamiętała stragan z herbatą na Wielkim Targowisku. Jej córka zawsze obsługiwała Ronikę z uśmiechem. Nie były Kupcowymi, ani Pierwszymi, ani Nowymi, lecz skromnymi kobietami, które przybyły do błyszczącego handlowego miasta i stały się małą cząstką jego różnorodności. Teraz nie żyły. Tych kobiet nie zabili mieszkańcy Krainy Miedzi; zrobili to ludzie z Miasta Wolnego Handlu.

I wtedy właśnie Ronika zawróciła i podążyła z powrotem do miasta. Nie potrafiła wytłumaczyć tego Rache i nawet ją zachęcała, by dalej szła do Glebiszy bez niej. Nawet teraz Ronika nie potrafiła wyjaśnić tej decyzji. Być może chodziło o to, że nie mogło jej się przytrafić już nic gorszego. Wróciła do zdewastowanego i splądrowanego domu. Nawet odkrycie wydrapanego na ścianie gabinetu Ephrona napisu „ZDRAJCY”, nie zdołało sprawić jej głębszego bólu. Miasto Wolnego Handlu, jakie znała, przepadło na zawsze. Jeśli wszystko miało się obrócić wniwecz, może najlepiej było zginąć.

A jednak nie była kobietą, która się poddaje. W ciągu kilku najbliższych dni założyła z Rache gospodarstwo domowe w chacie ogrodnika. Ich życie toczyło się dziwnie normalnie. Na dole w mieście trwały walki. Z górnego piętra głównego domu Ronika ledwie widziała port i miasto. Najeźdźcy z Krainy Miedzi dwukrotnie próbowali je zająć. Za każdym razem zostawali odepchnięci. Nocne wiatry często przynosiły odgłosy walk i swąd dymu. Wydawało się, że nic z tego Roniki już nie dotyczy.

Mała chatka była łatwa do ogrzania i utrzymania w czystości, a jej skromny wygląd nie przyciągał wałęsających się rabusiów. Niewielkie potrzeby kobiet zaspokajały pozostałości ogrodu kuchennego, zaniedbany sad i ocalałe kurczęta. Na plaży zbierały wyrzucone na brzeg drewno, które płonęło w ich małym kominku zielonym i niebieskim ogniem. Ronika nie była pewna, co zrobi, kiedy nadciągnie zima. Prawdopodobnie zginie. Ale nie z wdziękiem ani z własnej woli. Nie. Zginie walcząc.

Ten sam upór kazał jej teraz iść ostrożnie w korytarzu tropem intruza. Obie dłonie zacisnęła na swojej pałce. Nie miała żadnego planu, co zrobi, jeśli – lub kiedy – spotka tego człowieka. Po prostu chciała wiedzieć, dlaczego ten samotny łowca okazji tak zagadkowo krąży po jej opustoszałym domu.

Wnętrze już zaczynało pachnieć kurzem, oznaką zaniedbania. Najcenniejszy dobytek rodziny Vestritów został sprzedany wcześniej tego lata dla zdobycia pieniędzy na okup za ich porwany żywostatek. Skarby, które pozostały, miały większą wartość sentymentalną niż pieniężną: błyskotki i ciekawostki przywożone przez Ephrona z handlowych wypraw, stary wazon, który należał do matki Roniki, makata, którą wybrali razem z Ephronem zaraz po ślubie… Ronika oderwała myśli od tego inwentarza. Wszystko to przepadło, porozbijane lub skradzione przez ludzi, którzy nie mieli pojęcia, jakie znaczenie miały te rzeczy dla ich właścicieli. Trudno. Ronika zachowywała przeszłość w sercu i nie potrzebowała żadnych przedmiotów, by ją zatrzymać.

Na palcach przeszła obok drzwi, wyłamanych z zawiasów kopniakami. Podążając śpiesznie za mężczyzną w kapturze, rzuciła jedynie okiem na atrium, którego posadzkę zaśmiecały poprzewracane donice i rudziejące rośliny. Dokąd on zmierza? Mignęła jej poła płaszcza, kiedy obcy wchodził do pokoju.

Komnata Słodkiej? Sypialnia jej wnuczki?

Ronika podkradła się bliżej. Mamrotał coś pod nosem. Odważyła się szybko zerknąć do środka, a potem śmiało wkroczyła do pokoju i zażądała wyjaśnień:

– Cerwinie Trellu, co ty tutaj robisz?

Młodzieniec zerwał się na nogi z dzikim okrzykiem. Klęczał przy łóżku Słodkiej. Na jej poduszce leżała pojedyncza czerwona róża. Pobladły, wpatrywał się w Ronikę, trzymając jedną rękę na piersi. Poruszył ustami, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jego wzrok podążył ku pałce w dłoni kobiety i oczy rozszerzyły mu się jeszcze bardziej.

– Och, usiądźże! – wykrzyknęła z irytacją Ronika. Rzuciła pałkę w nogi łóżka i sama zastosowała się do swojego polecenia. – Co tu robisz? – spytała ze zmęczeniem w głosie. Była pewna, że zna odpowiedź.

– Żyjesz – powiedział cicho Cerwin. Uniósł dłonie do twarzy i przetarł oczy. Ronika wiedziała, że próbuje ukryć łzy. – Dlaczego ty nie… Czy Słodka też jest bezpieczna? Wszyscy mówili, że…

Cerwin osunął się na łóżko i usiadł obok róży, którą przyniósł. Delikatnie położył dłoń na poduszce.

– Słyszałem, że wyszłyście z balu z Davadem Nowelem. Wszyscy wiedzą, że na jego powóz napadli bandyci. Szukali satrapy i Nowela. Wszyscy mówią, że gdybyście nie jechały z Davadem, zostawiliby was w spokoju. Wiem, że on nie żyje. Niektórzy twierdzą, że wiedzą, co się stało z satrapą, ale nie chcą nic powiedzieć. Za każdym razem, kiedy pytałem o Słodką i o was… – Przerwał i zaczerwienił się, ale po chwili zmusił się, by kontynuować: – Mówią, że jesteście zdrajczyniami, że spiskowałyście z Nowelem. Krąży plotka, że zamierzałyście wydać satrapę Nowym Kupcom, którzy mieli go zabić. Wtedy o jego śmierć zostaliby oskarżeni Kupcy z Miasta Wolnego Handlu i Jamaillia wysłałaby najemników z Krainy Miedzi, by zajęli nasze miasto i oddali je we władanie Nowym Kupcom. Zawahał się, a potem zebrał się na odwagę i mówił dalej:

– Niektórzy twierdzą, że masz, na co zasłużyłaś. Mówią straszne rzeczy i ja… Ja myślałem, że wszyscy zginęliście. Grag Tenira wstawił się za waszą rodziną, twierdząc, że to wszystko bzdury. Ale odkąd odpłynął na „Ofelii”, by pomóc w pilnowaniu ujścia Rzeki Deszczowej, nikt nie stanął po waszej stronie. Próbowałem, raz, ale… jestem młody. Nikt mnie nie słucha. Mój ojciec gniewa się na mnie nawet za wspominanie Słodkiej. Kiedy Delo ją opłakiwała, zamknął ją w pokoju i powiedział, że zostanie wychłostana, jeśli jeszcze raz wymówi jej imię. A on nigdy nie uderzył Delo.

– Czego boi się twój ojciec? – zapytała bez ogródek Ronika. – Że ludzie napiętnują was jako zdrajców, ponieważ obchodzi was, co się stało z waszymi przyjaciółmi?

Cerwin kiwnął energicznie głową.

– Ojciec był niezadowolony, kiedy Ephron przyjął Aroganta po tym, jak nasza rodzina się go wyrzekła. A potem mianowaliście go kapitanem „Niezrównanego” i wysłaliście na morze, jakbyście naprawdę wierzyli, że może ocalić „Vivacię”. Ojciec uznał to za próbę ośmieszenia nas, udowodnienia, że sprowadziliście na dobrą drogę syna, którego on wyrzucił.

– Co za bzdura! – wykrzyknęła z obrzydzeniem Ronika. – Nie zrobiłam nic z tych rzeczy. Arogant sam się opamiętał i twój ojciec powinien być z niego dumny, zamiast się złościć na Vestritów. Ale, jak rozumiem, jest zadowolony, że napiętnowano nas jako zdrajców?

Zawstydzony Cerwin wbił wzrok w podłogę. Kiedy w końcu spojrzał na Ronikę, zauważyła, jak bardzo jego ciemne oczy są podobne do oczu jego starszego brata.

– Obawiam się, że masz rację. Ale błagam, nie dręcz mnie dłużej. Powiedz mi, czy Słodkiej nic się nie stało? Ukrywa się tu z tobą?

Ronika zastanawiała się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę. Jak wiele prawdy powinna mu wyjawić? Nie zamierzała znęcać się nad chłopakiem, ale nie chciała narażać rodziny na niebezpieczeństwo w imię jego uczuć.

– Kiedy ostatni raz widziałam Słodką, była ranna, ale żyła. I to nie dzięki ludziom, którzy nas zaatakowali, a potem zostawili ją jako martwą. Ona, jej matka i brat ukrywają się w bezpiecznym miejscu. I to jest wszystko, co zamierzam ci powiedzieć.

Nie przyznała, że sama wie niewiele więcej. Odeszli z Brasem, zalotnikiem Słodkiej z Deszczowych Ostępów. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, dotarli bezpiecznie do „Pojętnego”, uciekli z portu Miasta Wolnego Handlu i popłynęli w górę Rzeki Deszczowej. Jeśli wszystko się udało, schronili się w Trehaug. Problem w tym, że ostatnio niewiele rzeczy się udawało, a oni nie mieli możliwości, by przesłać Ronice jakąś wiadomość. Mogła tylko mieć nadzieję, że Sa była dla nich łaskawa.

Na twarzy Cerwina Trella odmalowała się ulga. Wyciągnął dłoń, by dotknąć róży, którą zostawił na poduszce Słodkiej.

– Dziękuję – wyszeptał żarliwie. – Przynajmniej teraz mogę żyć nadzieją.

Ronika pomyślała, że Delo odziedziczyła tylko część melodramatycznych skłonności rodziny Trellów.

– Powiedz mi, co się teraz dzieje w Mieście Wolnego Handlu – zmieniła temat.

Wydawał się zaskoczony tą nagłą prośbą.

– No… ale ja nie wiem zbyt wiele. Ojciec trzyma całą naszą rodzinę przy domu. Nadal wierzy, że to wszystko się jakoś przewali i w Mieście Wolnego Handlu znowu będzie jak dawniej. Wścieknie się, jeśli odkryje, że się wymknąłem. Ale ja przecież musiałem. – Chwycił się za serce.

– Oczywiście, oczywiście. Co widziałeś po drodze? Dlaczego ojciec trzyma was przy domu?

Chłopak zmarszczył brwi i zapatrzył się na swoje wypielęgnowane dłonie.

– No więc, teraz port jest znowu nasz. Tylko że to się może w każdej chwili zmienić. Przybysze z Trzech Statków nam pomagają, ale skoro wszystkie statki są zajęte walką, nikt nie łowi ryb ani nie dostarcza towarów na targ. Dlatego żywność drożeje, szczególnie że spłonęło tyle magazynów. Miasto Wolnego Handlu zostało złupione i splądrowane. Ludzie byli bici i okradani tylko dlatego, że próbowali prowadzić interesy. Jedni mówią, że winowajcami są gangi Nowych Kupców, inni, że to zbiegli niewolnicy, walczący o wszystko, co się da. Targ opustoszał. Ci, którzy decydują się otworzyć klientom drzwi, wiele ryzykują. Serilla kazała Straży Miejskiej zająć to, co zostało z nabrzeża celnego satrapy. Chciała tam trzymać ptaki pocztowe, by wysyłać wiadomości do Jamaillii i je stamtąd odbierać. Ale większość ptaków zginęła w pożarze i dymie. Ludzie, których tam zostawiła, co prawda ostatnio przechwycili powracającego ptaka, ale nie chciała nam powiedzieć, jakie wieści przyniósł. Niektóre części miasta opanowali Nowi Kupcy, a inne Pierwsi. Trzy Statki i inne grupy są w potrzasku pomiędzy nimi. W nocy zdarzają się starcia.

Ojciec się złości, że nikt nie negocjuje. Powtarza, że prawdziwi Kupcy wiedzą, że wszystko da się rozwiązać poprzez odpowiednią umowę. Według niego to dowodzi, że winni wszystkiemu, co się stało, są Nowi Kupcy, ale oni oczywiście obwiniają nas. Twierdzą, że porwaliśmy satrapę. Mój ojciec jest przekonany, że mieliście im pomóc go porwać, żeby mogli go zabić i zrzucić winę na nas. Teraz Pierwsi Kupcy sprzeczają się między sobą. Jedni chcą, byśmy uznali prawo Towarzyszki Serilli do przemawiania w imieniu satrapy Jamaillii, inni twierdzą, że nadszedł czas, aby Miasto Wolnego Handlu całkowicie odrzuciło władzę Jamaillii. Nowi Kupcy uważają, że wciąż rządzi nami Jamaillia, lecz nie chcą uznać dokumentów Serilli. Pobili posła, którego wysłała do nich z flagą rozejmu, i odesłali go z rękoma związanymi z tyłu i z zawieszonym u szyi zwojem. Oskarżają w nim Serillę o udział w spisku zmierzającym do obalenia satrapy. Twierdzą, że nasza agresja względem niego i jego legalnych statków patrolowych doprowadziła do wybuchu przemocy w porcie i zwróciła przeciw nam naszych sojuszników z Krainy Miedzi. – Oblizał usta i dorzucił: – Zagrozili nam, że kiedy nadejdzie właściwy czas i będą mieli przewagę, nie okażą litości.

Cerwin przerwał, by złapać oddech. Kiedy znów zaczął mówić, jego młodzieńcza twarz wyglądała starzej.

– Panuje bałagan i nie wygląda na to, by sytuacja miała się poprawić. Niektórzy z moich przyjaciół chcą zdobyć broń i po prostu zepchnąć Nowych Kupców w morze. Roed Caern uważa, że powinniśmy zabić każdego, kto nie zechce odejść. Mówi, że musimy odzyskać to, co nam ukradli. Wielu synów Kupców się z nim zgadza. Twierdzą, że Miasto Wolnego Handlu będzie się mogło na powrót stać Miastem Wolnego Handlu tylko wtedy, gdy znikną Nowi Kupcy. Niektórzy mówią, że powinniśmy zebrać Nowych Kupców w jednym miejscu i dać im do wyboru: odejść lub zginąć. Inni mówią o tajnych krokach odwetowych przeciwko tym, którzy układali się z Nowymi Kupcami, i o spaleniu Nowym Kupcom domów, by ich zmusić do odejścia. Słyszałem pogłoski, że Caern i jego przyjaciele często wychodzą nocami. – Pokręcił głową. – Dlatego właśnie mój ojciec stara się mnie trzymać przy domu. Nie chce, żebym się w to mieszał. – Nagle spojrzał Ronice w oczy. – Nie jestem tchórzem. Ale nie chcę się w to wtrącać.

– Akurat w tej kwestii obaj z ojcem postępujecie mądrze. W ten sposób niczego się nie osiągnie. To tylko da im powód do wzmożenia przemocy względem nas. – Ronika pokręciła głową. – Miasto Wolnego Handlu nigdy już nie będzie Miastem Wolnego Handlu. – Westchnęła i zapytała: – Na kiedy zaplanowano kolejne spotkanie Rady?

Cerwin wzruszył ramionami.

– Odkąd się to zaczęło, w ogóle się nie spotykają. Przynajmniej nie formalnie. Wszyscy Kupcy mający żywostatki ścigają mieszkańców Krainy Miedzi. Niektórzy Kupcy uciekli z miasta, a inni ufortyfikowali domy i z nich nie wychodzą. Przywódcy Rady kilkakrotnie spotykali się z Serillą, ale ona ich namówiła, by odwlekli zwołanie zebrania. Chce się pogodzić z Nowymi Kupcami i dla przywrócenia pokoju użyć swej władzy jako przedstawicielki satrapy. Chce się także układać z napastnikami z Krainy Miedzi.

Ronika zacisnęła usta. Wydawało jej się, że ta Serilla przywłaszcza sobie za dużo władzy. Co to były za wieści, które ukryła? Z całą pewnością im szybciej zbierze się Rada i ułoży plan przywracania porządku, tym prędzej miasto będzie mogło się wyleczyć. Dlaczego Serilla miałaby się temu przeciwstawiać?

– Cerwinie. Powiedz mi coś. Gdybym poszła do Serilli, to myślisz, że porozmawiałaby ze mną? Czy też uważasz, że zabiliby mnie jako zdrajczynię?

Młodzieniec spojrzał na Ronikę ze zgrozą.

– Nie wiem – przyznał. – Nie wiem już, do czego są zdolni moi przyjaciele. Znaleziono powieszonego kupca Dawa. Jego żona i dzieci zniknęły. Jedni mówią, że popełnił samobójstwo, bo okoliczności się sprzysięgły przeciwko niemu. Inni opowiadają, że zrobili to ze wstydu jego szwagrowie. Nie mówi się o tym za wiele.

Ronika milczała. Mogła się kulić tu, w resztkach swego domu, wiedząc, że jeśli zostanie zamordowana, ludzie nie będą tego roztrząsać. Mogła też znaleźć inną kryjówkę. Jednakże zbliżała się zima, a Ronika już postanowiła, że nie zginie z wdziękiem. Być może została jej tylko konfrontacja. Przynajmniej będzie miała satysfakcję, że powie swoje, zanim ktoś ją zabije.

– Mógłbyś zanieść Serilli wiadomość ode mnie? Gdzie ona się zatrzymała?

– Przejęła dom Davada Nowela. Ale błagam, ja nie ośmielę się zanieść wiadomości. Gdyby mój ojciec się dowiedział…

– Oczywiście – przerwała mu.

Mogła to na nim wymóc, zawstydzając go. Wystarczyło tylko zasugerować, że Słodka uzna go za tchórza, jeśli tego nie zrobi. Nie chciała wykorzystać chłopaka do wybadania sytuacji. Jaki sens miało poświęcanie Cerwina dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa? Sama pójdzie. Już za długo kryła się w domu.

Wstała.

– Wracaj do domu, Cerwinie. I zostań w nim. Słuchaj ojca.

Młodzieniec podniósł się powoli. Przyglądał się jej przez chwilę, a potem spojrzał w bok, zażenowany.

– Czy ty… dobrze sobie tu radzisz, sama? Masz co jeść?

– Mam się dobrze. Dziękuję, że spytałeś.

Poczuła się dziwnie wzruszona jego troską. Spojrzała na swoje dłonie, powalane od pracy w ogrodzie, i czarne od brudu paznokcie. Powstrzymała odruch, by schować ręce za plecami.

Odetchnął głębiej.

– Powiesz Słodkiej, że przyszedłem i że martwię się o nią?

– Powiem. Kiedy tylko ją zobaczę. Ale to może nie nastąpić szybko. A teraz wracaj do domu. Bądź posłuszny ojcu. Na pewno ma dość zmartwień bez twojego natażania się na niebezpieczeństwo.

Słowa te sprawiły, że wyprostował się nieco bardziej i lekko uśmiechnął.

– Wiem. Ale musiałem przyjść, sama rozumiesz. Nie zaznałbym spokoju, gdybym nie sprawdził, co się z nią stało. – Przerwał na chwilę. – Mogę też powiedzieć Delo?

Dziewczyna była jedną z najgorszych plotkarek w Mieście Wolnego Handlu. Ronika uznała, że Cerwin wie za mało, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie.

– Możesz. Ale niech ci obieca, że zachowa to dla siebie. Poproś, by w ogóle nie mówiła o Słodkiej. To największa przysługa, jaką może oddać swojej przyjaciółce. Im mniej osób myśli o Słodkiej, tym jest bezpieczniejsza.

Cerwin dramatycznie wykrzywił twarz.

– Oczywiście. Rozumiem. – Kiwnął głową. – No cóż. Zegnaj, Roniko Vestrit.

– Zegnaj, Cerwinie Trellu.

Zaledwie miesiąc temu byłoby nie do pomyślenia, by się znalazł w tym pokoju. Wojna domowa w Mieście Wolnego Handlu wywróciła wszystko do góry nogami. Ronika patrzyła, jak Cerwin odchodzi, i wydawało jej się, że chłopak zabiera ze sobą resztki tego dawnego, znanego życia. Upadły wszystkie zasady, jakimi się rządziła. Przez moment czuła się równie opuszczona i ograbiona jak pokój, w którym stała. A potem zalało ją dziwne uczucie wolności. Co jej pozostało do stracenia? Ephron nie żył. Po jego śmierci znany jej świat zaczął się walić. Teraz przepadł i tylko ona pozostała. Mogła żyć po swojemu. Bez Ephrona i dzieci dawne życie niewiele dla niej znaczyło.

Równie dobrze mogła sprawić, by nowe stało się interesujące, skoro i tak miało być nieprzyjemne.

Gdy na wyłożonej płytkami posadzce korytarza ucichły kroki chłopaka, Ronika wyszła z sypialni Słodkiej i wolno przemierzyła dom. Nie wchodziła tu, odkąd wróciły z Rache i zastały go w takim stanie. Teraz zmusiła się, by przejść przez każdy pokój i popatrzeć na zwłoki jej świata. Ostały się co cięższe meble i niektóre z zasłon i kotar. Niemal wszystko, co miało jakąś wartość czy mogło się przydać, zostało wyniesione. Razem z Rache ocaliły trochę sprzętów kuchennych i pościeli, ale wszystkie zwykłe przedmioty ułatwiające życie zniknęły. Talerze, które stawiały na niczym nie przykrytym drewnianym stole, nie pasowały do siebie, a przed szorstkim dotykiem wełnianych koców nie chroniło jej żadne prześcieradło. Mimo to życie toczyło się dalej.

Kiedy położyła dłoń na klamce drzwi do kuchni, zauważyła zapieczętowany woskiem słoiczek, który przewrócił się i potoczył w kąt. Pochyliła się, by go podnieść. Przeciekał odrobinę. Oblizała lepki palec. Konfitura wiśniowa. Uśmiechnęła się ze smutkiem, a potem umieściła znalezisko w zgięciu łokcia. Zabierze tę resztkę słodyczy ze sobą.


* * *

– Pani Towarzyszko?

Serilla uniosła wzrok znad mapy, którą studiowała. Służebny chłopiec, stojący u wejścia do gabinetu, patrzył z szacunkiem na swoje stopy.

– Tak?

– Chce się z tobą widzieć jakaś kobieta.

– Jestem zajęta. Będzie musiała przyjść jeszcze raz o lepszej porze.

Zirytował ją nieco. Powinien wiedzieć, że dzisiaj nie życzy sobie żadnych dodatkowych gości. Było późno, a ona spędziła całe popołudnie w dusznej komnacie pełnej Kupców, którym usiłowała przemówić do rozsądku. Spierali się o najbardziej oczywiste kwestie. Niektórzy wciąż się upierali, że zanim uznają jej władzę nad nimi, musi się odbyć głosowanie w Radzie. Kupiec Larfa dość grubiańsko zaproponował, by Miasto Wolnego Handlu samo zajmowało się swymi sprawami, bez przyjmowania rad ze strony Jamaillii. To było ogromnie frustrujące. Pokazała im upoważnienie, które wymusiła na satrapie. Sama je napisała, więc wiedziała, że jest niepodważalne. Dlaczego nie chcą uznać, że dzierży władzę satrapy i że Miasto Wolnego Handlu jej podlega?

Raz jeszcze spojrzała na mapę miasta. Jak dotąd Kupcy zdołali utrzymać ruch w porcie, ale działo się to kosztem wszelkiego handlu. Miasto nie mogło przetrwać długo w tych okolicznościach. Mieszkańcy Krainy Miedzi doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie musieli śpieszyć się z przejmowaniem kontroli nad Miastem Wolnego Handlu. Handel stanowił jego fundament, a mieszkańcy Krainy Miedzi z wolna, lecz stanowczo go kruszyli.

To uparci Kupcy nie chcieli dostrzec tego co oczywiste. Miasto Wolnego Handlu było pojedynczą osadą na wrogim wybrzeżu. Nigdy nie potrafiło samo się wyżywić. Jak mogło oprzeć się atakowi tak wojowniczego państwa, jak Kraina Miedzi? Zapytała o to przywódców Rady. Powiedzieli, że kiedyś już tak zrobili i zrobią to raz jeszcze. Lecz wówczas stała za nimi potęga Jamaillii. I nie musieli walczyć z Nowymi Kupcami, którzy mogli przywitać inwazję z Krainy Miedzi z otwartymi ramionami. Wielu Nowych Kupców zadzierzgnęło ścisłe więzi z Krainą Miedzi, która stanowiła potężny rynek dla niewolników sprowadzanych poprzez Miasto Wolnego Handlu.

Raz jeszcze zadumała się nad przyniesioną przez ptaka wiadomością, którą przechwycił i dostarczył jej Roed Cern. Zawierała obietnicę, że jamailliańska flota wkrótce wyruszy, by wywrzeć zemstę na skorumpowanych i zbuntowanych Pierwszych Kupcach za zamordowanie satrapy. Sama myśl o tym przejmowała Serillę chłodem. Wiadomość nadeszła zbyt szybko. Żaden ptak nie potrafi latać tak prędko. Oznaczało to dla niej, że spisek się rozszerzył aż na wielmożów z samej stolicy. Ktokolwiek wysłał ptaka do Jamaillii, zakładał, że satrapa zostanie zamordowany, a dowody będą wskazywać na Pierwszych Kupców. Szybkość, z jaką nadeszła odpowiedź, świadczyła, że ci, którzy ją wysłali, czekali na tę wiadomość.

Jedynym pytaniem było to o zasięg spisku. Nawet gdyby Serilla mogła znaleźć jego źródło, nie wiedziała, czy zdoła je zniszczyć. Gdyby tylko Roed Cern i jego ludzie nie działali tak pochopnie owej nocy, gdy pochwycili satrapę. Gdyby Davad Nowel i Vestritowie przeżyli, można by było wydobyć z nich prawdę. Mogliby wyjawić, kto z jamailliańskich wielmożów był w to zamieszany. Lecz Nowel nie żył, a Vestritowie zaginęli. Tu żadnych odpowiedzi nie zdobędzie.

Odsunęła mapę i zastąpiła ją eleganckim planem Miasta Wolnego Handlu. Kunsztownie wyrysowane i ilustrowane dzieło było jednym z cudów, jakie odkryła w bibliotece Nowela. Uzupełniając oryginalne nadania wszystkich Pierwszych Kupców, których posiadłości zaznaczył kolorem danej rodziny, Davad dorysował główne roszczenia Nowych Kupców. Serilla przyglądała się mapie i zastanawiała, czy podpowie jej ona cokolwiek w kwestii jego sojuszników. Zmarszczyła czoło, a następnie wzięła pióro, zanurzyła je w atramencie i sporządziła notatkę dla siebie. Podobało się jej położenie Wzgórza Jagodowego. Kiedy już ten konflikt zostanie zażegnany, posiadłość mogłaby być dla niej wygodnym, letnim domem. Należała do Nowego Kupca; Kupcy z Miasta Wolnego Handlu zapewne chętnie ją na nią scedują. Albo jako przedstawicielka satrapy mogłaby tę posiadłość po prostu przejąć.

Odchyliła się na oparcie ogromnego krzesła i przez chwilę żałowała, że Davad Nowel nie był niższym człowiekiem. Wszystko w tym pokoju było dla niej za duże. Chwilami czuła się jak dziecko, które udaje dorosłego. Czasami wydawało jej się, że taki wpływ ma na nią cała społeczność Miasta Wolnego Handlu. Obecność Serilli w mieście była pozą. Jej „upoważnienie od satrapy” było dokumentem, do którego podpisania zmusiła satrapę Cosga, kiedy był chory. Na tym upoważnieniu opierała się cała jej władza, wszystkie roszczenia co do społecznego statusu. A ta władza opierała się z kolei na założeniu, że satrapia Jamaillii prawnie włada Miastem Wolnego Handlu. Kiedy Serilla po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak powszechnie Kupcy z Miasta Wolnego Handlu rozprawiają o suwerenności, była wstrząśnięta. Sprawiało to, że jej domniemana pozycja wśród nich stała się jeszcze bardziej wątpliwa. Może mądrzej byłoby stanąć po stronie Nowych Kupców. Chociaż nie, bo przynajmniej część z nich zorientowała się, że wielmoże z jamailliańskiej stolicy chcą się wyzwolić spod władzy satrapy. Skoro kwestionowano jego władzę w stolicy, to jak wątła była ona tu, w najdalej wysuniętej prowincji satrapii?

Było za późno, żeby się wycofać. Serilla dokonała wyboru i przyjęła swą rolę. Teraz jej ostatnią, wielką nadzieją było zagrać ją dobrze. Jeśli jej się powiedzie, Miasto Wolnego Handlu stanie się dla niej domem do końca życia. Zawsze o tym marzyła, odkąd jako młoda dziewczyna usłyszała, że w Mieście Wolnego Handlu kobieta może żądać równych praw z mężczyzną.

Oparła się na poduszkach i przez moment jej wzrok błądził po komnacie. W kominku gabinetu płonął duży ogień. Światło bijące od niego i od rozlicznych stoczków lśniło ciepło na wypolerowanym drewnie biurka. Podobał się jej ten pokój. Och, zasłony były nie do przyjęcia, a sfatygowane książki na licznych regałach, którymi zabudowano ściany, stały w nieładzie, ale to można zmienić. Rustykalny styl początkowo był niepokojący, niemal irytujący, lecz skoro posiadłość należała już do niej, sprawiał, że naprawdę czuła się częścią Miasta Wolnego Handlu. Większość domów Dawnych Kupców, jakie widziała, przypominała ten. Serilla mogła się dostosować. Poruszyła palcami nóg w przytulnym wnętrzu kapci z jagnięcej wełny. Należały do Kekki i były przyciasne. Zastanawiała się bezmyślnie, czy Kekki jest teraz zimno w stopy, lecz Kupcy z Deszczowych Ostępów bez wątpienia dobrze się opiekowali swoimi szlachetnie urodzonymi zakładnikami. Nie kryła uśmiechu zadowolenia. Zemsta była słodka nawet w drobnych porcjach. Satrapa zapewne jeszcze nie odkrył, że to ona ukartowała jego porwanie.

– Pani Towarzyszko?

Znów ten chłopiec służebny.

– Powiedziałam, że jestem zajęta – przypomniała mu ostrzegawczym tonem.

Służący z Miasta Wolnego Handlu tak naprawdę nie wiedzieli, co to jest szacunek dla pracodawców. Całe życie zajmowała się tym miastem, lecz nic z jego oficjalnej historii nie przygotowało jej do tej egalitarnej rzeczywistości. Słysząc odpowiedź chłopca, zacisnęła zęby.

– Powiedziałem tej kobiecie, że jesteś zajęta – wyjaśnił ostrożnie – ale ona nalega, żeby się z tobą zobaczyć. Mówi, że nie masz prawa zajmować domu Davada Nowela. Mówi, że da ci jedną jedyną szansę, byś się przed nią wytłumaczyła, zanim w imieniu prawowitych spadkobierców Davada przedstawi skargę Radzie Miasta Wolnego Handlu.

Serilla rzuciła pióro na biurko. Nie zamierzała tolerować takich słów, a zwłaszcza w ustach sługi.

– Davad Nowel był zdrajcą. Poprzez swoje czyny stracił wszelkie prawa do majątku. To dotyczy również roszczeń jego spadkobierców. – Nagle uświadomiła sobie, że tłumaczy się chłopcu służebnemu. Puściły je nerwy. – Powiedz jej, żeby poszła precz, że nie mam czasu się z nią zobaczyć, ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia.

– Sama mi to powiedz, a zyskamy więcej czasu, żeby się o to pospierać.

Serilla patrzyła wstrząśnięta na starą kobietę stojącą w drzwiach. Była ubrana prosto, w znoszone, ale czyste ubranie. Nie miała biżuterii, lecz jej lśniące włosy były starannie ułożone. O jej statusie Kupcowej świadczyła bardziej jej postawa niż ozdoby. Wyglądała znajomo, ale to nie dziwiło Serilli, jako że w Mieście Wolnego Handlu Pierwsi Kupcy zawierali małżeństwa między sobą. Połowa z nich była dla siebie nawzajem kuzynami z drugiej linii.

– Wyjdź – rzekła bez ogródek i z udawanym spokojem wzięła pióro do ręki.

– Nie, nie wyjdę. Dopóki nie będę usatysfakcjonowana. – W głosie Kupcowej brzmiał zimny gniew. – Davad Nowel nie był zdrajcą. Piętnując go jako takiego, mogłaś zawłaszczyć sobie jego posiadłość. Może nie przeszkadza ci okradanie zmarłego, nawet kogoś, kto zaprosił cię w swoje gościnne progi. Ale twoje fałszywe oskarżenia przywiodły do zguby mnie. Rodzina Vestritów została napadnięta i niemalże wymordowana, mnie wypędzono z domu i okradziono, a wszystko to z powodu twojego oszczerstwa. Nie będę tego dłużej tolerować. Jeśli zmusisz mnie, bym poszła z tym do Rady Miasta Wolnego Handlu, przekonasz się, że tutaj, w odróżnieniu od Jamaillii, władza i bogactwo nie naginają sprawiedliwości. Kiedy tu przybyliśmy, wszystkie kupieckie rodziny niewiele się różniły od żebraków. Nasza społeczność jest zbudowana na zasadzie, że człowiek dotrzymuje słowa, niezależnie od zamożności. Nasze przetrwanie zależało od naszej zdolności do wzajemnego zaufania słowu. Dawanie fałszywego świadectwa jest tu traktowane poważniej, niż sobie wyobrażasz.

To musi być Ronika Vestrit! Nie bardzo przypominała tę elegancką kobietę z balu. Pozostała jej jedynie godność. Serilla napomniała się, że to ona ma tutaj władzę. Trzymała się tej myśli, dopóki w nią nie uwierzyła. Nie mogła pozwolić, by ktokolwiek kwestionował jej zwierzchnictwo. Im szybciej poradzi sobie z tą starą kobietą, tym mniej będzie dla wszystkich kłopotu. Powróciła pamięcią do dni spędzonych na dworze satrapy. Jak on postępował z takimi skargami? Przywołała na twarz beznamiętną minę i oświadczyła:

– Marnujesz mój czas tą długą listą domniemanych zażaleń. Nie dam się zastraszyć twoim groźbom ani sugestiom. – Odchyliła się na oparcie krzesła, starając się wyglądać na spokojną i pewną siebie. – Nie wiesz, że jesteś oskarżona o zdradę? Twoje wtargnięcie z tymi szaleńczymi oskarżeniami jest nie tylko lekkomyślne, ale i niedorzeczne. Masz szczęście, że nie kazałam cię od razu zakuć w łańcuchy.

Serilla spróbowała złowić wzrok chłopca służebnego. Powinien zrozumieć aluzję, że ma biec po pomoc. Jednakże on tylko z wielkim zainteresowaniem obserwował obie kobiety.

Zamiast dać się zastraszyć, Ronika oburzyła się jeszcze bardziej.

– To mogłoby poskutkować w Jamaillii, gdzie czci się tyranów. Ale my przebywamy w Mieście Wolnego Handlu. Tutaj mój głos brzmi równie donośnie jak twój. Nie zakuwamy też ludzi w kajdany, nie dając im szansy, by najpierw przemówili. Żądam, by umożliwiono mi wystąpienie przed Radą Kupców Miasta Wolnego Handlu. Chcę oczyścić imię Davada lub ujrzeć obciążający go dowód. W obu przypadkach domagam się godziwego pochówku dla jego szczątków.

Stara kobieta weszła głębiej do pokoju. Kościste dłonie zacisnęła w pięści u swych boków. Omiotła wzrokiem gabinet, a kiedy zauważyła w nim ślady bytności Serilli, jej oburzenie wyraźnie wzrosło.

– Chcę, by własność Davada została oddana jego spadkobiercom – powiedziała, dokładnie rozdzielając słowa. – Chcę oczyszczenia mojego imienia z zarzutów i przeprosin ze strony ludzi, którzy narazili moją rodzinę na niebezpieczeństwo. Oczekuję też od nich zadośćuczynienia. – Kobieta podeszła jeszcze bliżej. – Jeśli zmusisz mnie, bym poszła do Rady, zostanę przez nią wysłuchana. To nie jest Jamaillia, Towarzyszko. Skargi złożone przez Kupcową, nawet nielubianą Kupcową, nie zostaną zignorowane.

Ten durny służący umknął. Serilla miała ochotę podejść do drzwi i zawołać o pomoc. Bała się jednak choćby wstać, by nie sprowokować ataku. Jej zdradzieckie dłonie już zaczynały drżeć. Scysje wytrącały ją z równowagi. Odkąd… nie. Nie będzie teraz o tym myśleć, nie da się osłabić. Jeśli będzie sobie tym zaprzątać myśli, przyzna, że to ją nieodwracalnie zmieniło. Nikt nie ma nad nią takiej władzy, nikt! Będzie silna.

– Odpowiedz mi! – zażądała Ronika. Serilla wzdrygnęła się i niechcący potrąciła papiery, rozrzucając je po blacie. Staruszka pochyliła się nad biurkiem z oczyma płonącymi gniewem. – Jak śmiesz tu siedzieć i nie zwracać na mnie uwagi? Jestem Ronika Vestrit, Kupcowa z Miasta Wolnego Handlu. Za kogo ty się uważasz, że tak siedzisz w milczeniu i wpatrujesz się we mnie?

Jak na ironię, było to jedyne pytanie zdolne wyrwać Serillę z panicznego bezruchu. Sama je sobie ostatnio zadawała. Ćwiczyła odpowiedź przed lustrem, bez końca starając się dodać sobie otuchy. Wstała. Jej głos drżał tylko nieznacznie.

– Jestem Serilla, zaprzysiężona Towarzyszka satrapy Cosga. Co więcej, jestem jego przedstawicielką w Mieście Wolnego Handlu. Na dowód tego posiadam podpisane dokumenty, dokumenty, które satrapa stworzył specjalnie na potrzeby tej sytuacji. Podczas gdy on sam się ukrywa ze względu na osobiste bezpieczeństwo, moje słowa mają taką samą moc jak jego, moje decyzje są takie, jakie on by podjął, a moje orzeczenia są równie wiążące. Osobiście zbadałam sprawę zdrady Davada Nowela i uznałam go za winnego. Wedle jamailliańskiego prawa wszystko, co posiadał, podlega konfiskacie na rzecz tronu. A ponieważ to ja reprezentuję tron, postanowiłam zrobić z tego użytek.

Przez moment Ronika wyglądała na zdezorientowaną. Serilla zaczerpnęła odwagi z tej oznaki słabości. Ponownie wzięła do ręki pióro. Pochylając się nad biurkiem udała, że studiuje swoje notatki, a potem podniosła wzrok.

– Na razie nie znalazłam bezpośredniego dowodu twojej zdrady. Nie wydałam w twojej sprawie żadnego oficjalnego orzeczenia. Sugeruję, byś nie skłaniała mnie do głębszego wglądu w twój udział w niedawnych zdarzeniach. Twoja troska o zmarłego zdrajcę nie za dobrze o tobie świadczy. Jeśli jesteś mądra, wyjdziesz stąd w tej chwili.

Serilla ponowne skoncentrowała się na leżących przed nią dokumentach. Modliła się, by kobieta po prostu wyszła. Kiedy zniknie, Serilla będzie mogła przywołać uzbrojonych ludzi i posłać ich za nią. Wbiła palce nóg w podłogę, by powstrzymać drżenie kolan.

Milczenie się przeciągało. Serilla nie podnosiła wzroku. Czekała na odgłos kroków, oznaczający, że ta cała Ronika Vestrit wychodzi, pokonana. Zamiast tego w biurko rąbnęła nagle pięść Kupcowej, od czego zachlupał atrament w kałamarzu.

– Nie jesteś w Jamaillii! – oświadczyła szorstko Ronika. – Jesteś w Mieście Wolnego Handlu. A tu prawdę ustala się na podstawie faktów, a nie twojego wyroku. – Twarz Roniki wykrzywiał gniew i determinacja. Kupcowa z Miasta Wolnego Handlu pochyliła się nad biurkiem, przysuwając się do Serilli. – Gdyby Davad był zdrajcą, dowód znajdowałby się tu, w jego księgach. Bez względu na to, jak mógł być niemądry, w jego rachunkach zawsze panował ład.

Serilla wcisnęła się w krzesło. Serce jej łomotało, a uszy wypełniał pulsujący szum. Ta kobieta zwariowała! Towarzyszka usiłowała wzbudzić w sobie siłę woli, by zerwać się na nogi i uciec, ale była jak sparaliżowana. Za plecami Roniki dostrzegła służebnego chłopaka, a kiedy ujrzała za nim kilku Kupców, ogarnęła ją ulga. Kilka minut temu byłaby na niego wściekła, że wprowadził ich bez zapowiedzi. Teraz poczuła się tak żałośnie wdzięczna, że w oczach zapiekły ją łzy.

– Powstrzymajcie ją! – powiedziała błagalnym tonem. – Ona mi grozi!

Ronika odwróciła głowę, by spojrzeć na mężczyzn. Oni z kolei znieruchomieli zaskoczeni. Ronika wyprostowała się z wolna, odwracając plecami do Serilli. Z lodowatą uprzejmością powitała ich po imieniu:

– Kupcze Drurze. Kupcze Conry. Kupcze Łakomy. Cieszę się, że was tutaj widzę. Być może teraz usłyszę odpowiedzi na moje pytania.

Miny Kupców uświadomiły Serilli, że jej sytuacja nie uległa poprawie. Zaskoczenie i poczucie winy zostały szybko zastąpione przez uprzejmą troskę.

Jedynie Kupiec Łakomy wciąż się w nią wpatrywał.

– Ronika Vestrit? – wybąkał z niedowierzaniem. – Ale ja myślałem… – Odwrócił się, by spojrzeć na towarzyszy, lecz oni zapanowali nad sobą szybciej od niego.

– Jakiś problem? – zapytał Kupiec Drur.

– Obawiam się, że przeszkodziliśmy w prywatnej rozmowie – wtrącił szybko Conry. – Możemy wrócić później.

– Ależ nie przeszkadzacie – odparła Ronika poważnie, jakby zwrócili się do niej. – Chyba że waszym zdaniem o moim przetrwaniu powinna decydować Towarzyszka. Prawdziwym problemem jest jednak ten, który powinna rozwiązać Rada Kupców, a nie Towarzyszka satrapy. Panowie, jak najwyraźniej wiecie, moja rodzina została brutalnie napadnięta, a jej reputację zszargano do takiego stopnia, że zaczęło to zagrażać naszemu życiu. Kupiec Nowel został zdradziecko zamordowany i tak potem oczerniony, że ci, którzy go zabili, uważają się za usprawiedliwionych. Jestem tutaj, by żądać od Rady zbadania tej sprawy i wymierzenia sprawiedliwości.

Oczy Łakomego nabrały kamiennego wyrazu.

– Sprawiedliwość została już wymierzona. Nowel był zdrajcą. Wszyscy o tym wiedzą.

Ronika miała obojętną minę.

– Słyszę to bez przerwy. Jednakże nikt nie przedstawił mi choćby cienia dowodu.

– Roniko, bądź rozsądna – skarcił ją Kupiec Drur. – Miasto Wolnego Handlu jest w stanie rozkładu. Trwa wojna domowa. Rada nie ma czasu zajmować się prywatnymi sprawami, musi…

– Morderstwo nie jest prywatną sprawą! Rada musi ustosunkować się do skarg każdego Kupca z Miasta Wolnego Handlu. Została utworzona po to, by niezależnie od bogactwa lub niepowodzenia w interesach wszyscy Kupcy mogli dochodzić sprawiedliwości. Tego żądam. Wierzę, że Davad został zabity, a moja rodzina napadnięta na podstawie pogłoski. To nie jest sprawiedliwość, lecz morderstwo i atak. Co więcej, mimo że wy wierzycie, że winowajca został ukarany, ja wierzę, że prawdziwi zdrajcy cieszą się wolnością. Nie wiem, co się stało z satrapą. Ale zdaje się, że wie to ta kobieta, wnioskując z jej słów. Wiem, że owej nocy został porwany. Dlatego raczej nie sądzę, by „ukrył się, powierzając jej władzę”. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się to, że Miasto Wolnego Handlu wciągnięto w jamailliański spisek, mający na celu pozbawienie satrapy tronu i zrzucenie winy na nas wszystkich. Słyszałam, że ona nawet pragnie się układać z mieszkańcami Krainy Miedzi. Co im da, panowie, by ich ułagodzić? Co ona może im dać, co nie należy do Miasta Wolnego Handlu? Pod nieobecność satrapy to ona zyskuje władzę i bogactwo. Może jacyś Kupcy zostali podstępem skłonieni do porwania go na zlecenie tej właśnie kobiety? W takim razie to ona namówiła ich do zdrady. Jeśli Rada nie chce się zająć sprawą morderstwa Davada Nowela, to może wyda wyrok w tej kwestii? Czy może to też należy do tak zwanych „prywatnych spraw”?

Serilli zaschło w ustach. Dostrzegła, że trzej mężczyźni wymienili niepewne spojrzenia. Ulegali słowom tej wariatki! Wezmą jej stronę! Za nimi blisko drzwi trzymał się chłopiec służebny, słuchając z zainteresowaniem. W korytarzu za jego plecami coś się poruszyło i do pokoju weszli Roed Cern i Krion Trentor. Wysoki i smukły Roed górował nad swym niższym, łagodniejszym kompanem. Roed związał długie czarne włosy w ogon, jakby był barbarzyńskim wojownikiem. W jego ciemnych oczach zawsze czaił się dziki błysk; teraz lśniły żądzą drapieżnika. Wbił spojrzenie w Ronikę. Pomimo niepokoju, jaki młody Kupiec zawsze wzbudzał w Serilli, teraz na jego widok ogarnęła ją nagła fala ulgi. Przynajmniej on stanie po jej stronie.

– Usłyszałem nazwisko Nowela – zauważył Roed oschle. – Jeśli ktoś ma zastrzeżenia co do tego, jak Davad skończył, powinien porozmawiać ze mną – dodał i popatrzył wyzywająco na Ronikę.

Ronika wyprostowała się i bez strachu ruszyła ku niemu. Sięgała mu ledwie do ramienia. Uniosła wzrok i rzekła:

– Synu Kupca, czy przyznajesz, że masz na rękach krew Kupca? Któryś ze starszych Kupców sapnął i przez moment Roed wyglądał na zaskoczonego. Krion nerwowo oblizał wargi.

– Nowel był zdrajcą! – oświadczył Roed.

– Udowodnij mi to! – wybuchnęła Ronika. – Udowodnij to, a zachowam spokój, choć nie powinnam. Czy był zdrajcą, czy nie, to, co spotkało Davada, było morderstwem, a nie sprawiedliwością. Lecz, co ważniejsze, panowie, proponuję, byście udowodnili to sami sobie. Davad Nowel nie był zdrajcą, który zaplanował uprowadzenie satrapy. Nie musiał uprowadzać człowieka, który był gościem w jego domu! Wierząc, że Davad był zdrajcą i że, zabijając go, udaremniliście spisek, wiążecie sobie ręce. Ktokolwiek stoi za tym waszym spiskiem, jeśli w ogóle istniał jakiś spisek, wciąż żyje i może szkodzić innym. Być może daliście się tak omamić, że zrobiliście właśnie to, czego, jak mówicie, sami się obawialiście – porwaliście satrapę, by ściągnąć na Miasto Wolnego Handlu gniew Jamaillii. – Z trudem się opanowała i po chwili mówiła już spokojnie. – Wiem, że Davad nie zdradził. Ale może był naiwny. Przebiegły człowiek, taki jak Davad, mógł się stać ofiarą kogoś jeszcze przebieglejszego. Proponuję, byście wnikliwie przejrzeli jego dokumenty i zastanowili się, kto się nim posłużył? Zadajcie sobie pytanie, które leży u podłoża działania każdego Kupca. Kto na tym zyskał?

Ronika spojrzała w oczy po kolei każdemu z mężczyzn.

– Przypomnijcie sobie wszystko, co wiedzieliście o Davadzie. Czy kiedykolwiek zawarł z kimś umowę, jeśli nie był pewien zysków? Czy kiedykolwiek narażał się na fizyczne niebezpieczeństwo? Był towarzyskim niezdarą, uważanym niemal za pariasa i przez Pierwszych, i przez Nowych Kupców. Czy ktoś taki może mieć charyzmę i doświadczenie potrzebne do zawiązania spisku przeciwko najpotężniejszemu człowiekowi na świecie? – Z pogardą wskazała Serillę ruchem głowy. – Spytajcie Towarzyszkę, kto jej dostarczył informacji, z których wysnuła swoje wnioski. Porównajcie te nazwiska z nazwiskami tych, którzy handlowali z Davadem, a być może będziecie mogli zacząć kogoś podejrzewać. A kiedy zdobędziecie już odpowiedzi, możecie mnie znaleźć w moim domu. Chyba że, oczywiście, syn Kupca Caerna uważa, że najschludniejszym sposobem rozwiązania tej sprawy będzie zamordowanie także mnie.

Przy tych słowach Ronika odwróciła się gwałtownie. Wyprostowana stanęła twarzą w twarz z Roedem.

Przystojny, smagły Roed Caern nagle pobladł.

– Davad Nowel został jedynie wyrzucony z powozu. Nikt nie chciał, żeby tam umarł!

Ronika odpowiedziała na jego gniewne spojrzenie lodowatym wzrokiem.

– Wasze intencje nie czynią większej różnicy. Nic was nie obchodziło żadne z nas. Słodka słyszała, co powiedziałeś tamtej nocy, gdy zostawiałeś ją, by dogorywała. Widziała cię, słyszała twoje słowa i przeżyła. Bez pomocy żadnego z was. Kupcy i synowie Kupców, sądzę, że macie dziś nad czym myśleć. Życzę wam dobrej nocy.

Ta stara kobieta w znoszonym ubraniu nadal potrafiła po królewsku, dostojnym krokiem wyjść z pokoju. Ulga, którą odczuła Serilla, trwała krótko. Kiedy opierała się wygodnie na krześle, miała świadomość otaczających ją męskich twarzy. Na wspomnienie swoich pierwszych słów, kiedy Pierwsi Kupcy wkroczyli do pokoju, poczuła zażenowanie, lecz postanowiła ich bronić.

– Ta kobieta jest niespełna rozumu – oświadczyła przyciszonym głosem. – Naprawdę wierzę, że zrobiłaby mi krzywdę, gdybyście się w porę nie zjawili. – I dodała cicho: – Może najlepiej byłoby ją jakoś odosobnić… dla jej własnego bezpieczeństwa.

– Nie mogę uwierzyć, że reszta jej rodziny też ocalała – zaczął nerwowo Krion.

– Zamknij się! – rozkazał mu Roed Caern. Spod zmarszczonych brwi spojrzał na zgromadzonych. – Zgadzam się z Towarzyszką. Ronika Vestrit oszalała. Mówi o zwracaniu się do Rady, procesach o morderstwa i wyrokach! Jak może myśleć, że takie zasady stosuje się podczas wojny? Teraz muszą działać silni mężczyźni. Gdybyśmy w noc pożarów czekali, aż się zbierze Rada, Miasto Wolnego Handlu znajdowałoby się teraz w rękach mieszkańców Krainy Miedzi. Satrapa by nie żył, a winą obciążono by nas. Kupcy musieli działać samodzielnie i tak właśnie czynili. Ocaliliśmy miasto! Żałuję, że Nowel i kobiety Vestritów zostali wplątani w schwytanie satrapy, ale one same zdecydowały, że wsiądą z nim do powozu. Wybierając sobie takiego towarzysza, wybrały swój los.

– Schwytanie? – Kupiec Drur uniósł brew. – Powiedziano mi, że interweniowaliśmy, by zapobiec porwaniu go przez Nowych Kupców.

– Wiesz, co mam na myśli – warknął Roed Cern i się odwrócił.

Podszedł do okna i spojrzał w zapadający na dworze mrok, jakby usiłował wypatrzyć oddalającą się postać Roniki.

Drur pokręcił głową. Siwowłosy Kupiec wyglądał starzej, niż wskazywał na to jego wiek.

– Wiem, co zamierzaliśmy, ale jakoś… – nie dokończył. A potem podniósł wzrok i powoli omiótł nim ludzi obecnych w pokoju. – Dlatego tu przyszliśmy, Towarzyszko Serillo. Moi przyjaciele i ja obawiamy się, że chcąc ratować Miasto Wolnego Handlu, pchnęliśmy je na drogę wiodącą ku zagładzie samego jego serca.

Twarz Roeda poczerwieniała z gniewu.

– A ja przyszedłem powiedzieć, że ci z nas, którzy są na tyle młodzi, by stanowić bicie tego serca, wiedzą, że nie posunęliśmy się wystarczająco daleko. Chcesz się układać z Nowymi Kupcami, prawda, Drurze? Mimo że oni już splunęli na propozycję rozejmu. Chciałbyś przehandlować to, co mi się należy z urodzenia, za wygodne życie na stare lata. No cóż, twoja córka może sobie siedzieć w domu i robić koronki, kiedy na ulicach Miasta Wolnego Handlu giną ludzie. Może pozwoli ci tchórzliwie poczołgać się do tych nowo przybyłych parweniuszy i sprzedać nasze prawa za pokój, ale my na to nie pójdziemy. Co będzie potem? Zechcesz oddać ją mieszkańcom Krainy Miedzi, żeby kupić sobie pokój z nimi?

Twarz Drura poczerwieniała jak korale indyka. Zacisnął pięści.

– Panowie. Proszę was – powiedziała cicho Serilla.

Pokój aż wibrował od napięcia. Serilla tkwiła w samym jego środku, niczym pająk w sieci. Kupcy odwrócili się ku niej. Strach i niepokój Serilli sprzed paru chwil spłonęły na popiół w ogniu triumfu, który w niej płonął. Kupcy z Miasta Wolnego Handlu zwrócili się przeciwko sobie i przyszli do niej po radę. Jeśli zdoła utrzymać tę władzę, mogłaby być bezpieczna do końca życia. Zatem ostrożnie. Trzeba postępować ostrożnie.

– Wiedziałam, że ta chwila kiedyś nadejdzie – skłamała z wdziękiem. – Między innymi dlatego nalegałam, by satrapa tu przybył i rozsądził ten spór. Widzicie siebie jako ugrupowania, podczas gdy świat postrzega jedynie całość. Kupcy, musicie zacząć widzieć siebie oczami świata. Nie twierdzę… – widząc, że Roed nabiera tchu, by przerwać jej z gniewem, podniosła głos i uniosła ostrzegawczo dłoń -…że musicie się wyzbywać czegokolwiek, co wam się wedle prawa należy. Kupcy i ich synowie mogą być pewni, że satrapa Cosgo nie odbierze niczego, co dał wam satrapa Esclepius. Jeśli jednak nie będziecie ostrożni, wciąż możecie to stracić – jeśli nie zdołacie przyjąć do wiadomości, że czasy się zmieniają. Miasto Wolnego Handlu przestało już leżeć na uboczu. Ma zadatki na wielki port handlowy świata. Aby się nim stało, musi się okazać miastem bardziej różnorodnym i tolerancyjnym, niż było do tej pory. Lecz musi to uczynić, nie tracąc cech, które czynią je wyjątkowym na ziemiach satrapy.

Te słowa same do niej przyszły i wylewały się z jej ust w odmierzonych, racjonalnych stwierdzeniach. Kupcy sprawiali wrażenie urzeczonych. Niemal nie wiedziała, co im doradza. To nie miało znaczenia. Ci ludzie tak desperacko szukali rozwiązania, że słuchaliby każdego, kto twierdził, że je ma. Oparła się wygodniej, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia.

Pierwszy odezwał się Drur.

– Ułożysz się z Nowymi Kupcami w naszym imieniu?

– Narzucisz im warunki naszej pierwotnej karty praw? – zapytał Roed Caern.

– Tak. Jako osoba z zewnątrz i przedstawicielka satrapy, tylko ja potrafię przywrócić Miastu Wolnego Handlu pokój. Trwały pokój, na warunkach możliwych do zaakceptowania przez wszystkich. A jako przedstawicielka satrapy – dodała z błyskiem w oku – przypomnę mieszkańcom Krainy Miedzi, że atakując własność Jamaillii, atakują samą Jamaillię. Perłowy Tron nie będzie tolerować takiej zniewagi.

Napięcie w pokoju raptownie zelżało, jakby dokonały tego same słowa. Ramiona opadły, a ścięgna na pięściach i szyjach stały się nagle mniej widoczne.

– Nie możecie traktować się nawzajem jako przeciwników – podsunęła im. – Każdy z was przychodzi do stołu z własnymi zaletami. – Skinęła po kolei ręką w stronę każdej z grup. – Wasza starszyzna zna historię Miasta Wolnego Handlu i wniesie długoletnie doświadczenie w negocjacjach. Wie, że niczego się nie osiągnie, jeśli wszystkie grupy nie zgodzą się ustąpić w pomniejszych kwestiach. Zarazem ci tutaj, wasi synowie, rozumieją, że ich przyszłość zależy od uznania przez wszystkich mieszkańców Miasta Wolnego Handlu pierwotnej karty jego praw. Oni wnoszą siłę swoich przekonań i nieustępliwość młodości. W tych trudnych chwilach musicie się zjednoczyć, aby szanować przeszłość i zapewnić sobie przyszłość.

Obie grupy otwarcie się teraz sobie przyglądały, a wrogość panująca pomiędzy nimi topniała do ostrożnego sojuszu. Serilli zabiło żywiej serce. Do tego się urodziła. Miasto Wolnego Handlu było jej przeznaczeniem. Zjednoczy je, ocali i uczyni swym własnym.

– Jest późno – powiedziała cicho. – Myślę, że zanim porozmawiamy, wszyscy powinniśmy odpocząć. I zastanowić się. Oczekuję was wszystkich jutro na południowym posiłku. Do tego czasu uporządkuję myśli i sugestie. Jeśli się zgodzimy, że należy pertraktować z Nowymi Kupcami, zaproponuję listę tych spośród nich, którzy mogą być otwarci na takie negocjacje oraz są na tyle potężni, by mówić w imieniu swoich sąsiadów. – Widząc, że twarz Roeda Caerna pociemniała i nawet Krion zmarszczył brwi, dorzuciła z lekkim uśmiechem: – Ale, rzecz jasna, jeszcze się co do tego nie zgodziliśmy. Zapewniam was, że nie zostaną podjęte żadne działania, dopóki nie osiągniemy konsensusu. Będę otwarta na wszelkie sugestie. Życzę wam dobrego wieczoru, Kupcy.

Każdy z nich podszedł, by skłonić się nad jej dłonią i podziękować za rady. Kiedy przyszła kolej Roeda Caerna, przytrzymała jego palce w swoich nieco dłużej. Gdy zerknął na nią, zaskoczony, ułożyła usta w bezdźwięczne słowa „Przyjdź później”. Jego ciemne oczy rozszerzyły się, lecz nic nie powiedział.

Kiedy chłopiec wyprowadził ich z pokoju, odetchnęła jednocześnie z ulgą i zadowoleniem. Przetrwa tu, a Miasto Wolnego Handlu będzie jej, niezależnie od tego, co się stanie z satrapą. Pomyślała o Roedzie Caernie i zacisnęła usta. Potem szybko wstała i podeszła do dzwonka na służbę. Każe pokojówce pomóc jej przywdziać bardziej oficjalny strój. Road Caern ją przerażał. Był człowiekiem zdolnym do wszystkiego. Nie chciała, żeby uznał jej prośbę za propozycję schadzki. Kiedy będzie go wysyłać tropem Roniki Vestrit i jej rodziny, zamierzała być chłodna i oficjalna.

ROZDZIAŁ 3

PRAWY

Statek pruł fale, a rzeźbiony galion spoglądał w dal. Wiatr wiejący mu w plecy wydymał żagle i pchał go naprzód. Spod dziobu niemal stale unosiła się biała mgiełka rozpylonej wody. Rozpryskujące się krople zraszały policzki „Vivacii” i burzę czarnych loków.

Zostawiła za sobą Wyspę Innego Ludu, a potem Wyspę Grzbietową. Płynęła teraz na zachód, oddalając się od otwartego oceanu i zmierzając ku zdradzieckiemu przesmykowi między Wyspami Ochronną i Ostatnią. Za łańcuchem wysp znajdował się osłonięty Kanał Wewnętrzny, prowadzący do względnie bezpiecznych Wysp Pirackich.

Piracka załoga uwijała się w takielunku, aż wiatr wypełnił sześć żagli. Kapitan Bystry ściskał reling dziobowy dłońmi, mrużąc błękitne oczy. Wodna mgiełka zwilżyła jego białą koszulę i elegancką kurtę z lśniącej wełny, lecz nie zwracał na to uwagi. Podobnie jak galion, był zapatrzony tęsknie w dal, jak gdyby samą wolą mógł przydać statkowi szybkości.

– Prawy potrzebuje uzdrowiciela – powiedziała nagle „Vivacia” i dorzuciła ze smutkiem: – Powinniśmy byli zatrzymać tego niewolnego chirurga ze „Złośnicy”. Powinniśmy byli go zmusić, żeby popłynął z nami.

Figura na dziobie żywostatku skrzyżowała ręce na piersi i mocno się objęła. Nie obejrzała się na Bystrego, zaciskając zęby i z oporem wpatrując się w fale.

Piracki kapitan odetchnął głęboko.

– Znam twoje obawy – powiedział, starając się, by w jego głosie nie zabrzmiała choćby nuta irytacji. – Ale musisz się ich wyzbyć. Jesteśmy oddaleni o wiele dni żeglugi od jakiejkolwiek osady. Zanim dotrzemy do którejś z nich, Prawy ozdrowieje lub umrze. Zajmujemy się nim, jak tylko potrafimy najlepiej. Teraz największa nadzieja leży w jego sile. – Starał się ją pocieszyć, wiedząc, że zbyt długo z tym zwlekał. – Wiem, że się martwisz o chłopca. Jestem tak samo zatroskany jak ty. Tego się trzymaj, „Vivacio”. On oddycha. Jego serce bije. Pije wodę i ją wydala. To wszystko świadczy o tym, że człowiek będzie żył. Widziałem dostatecznie wielu rannych, by to wiedzieć.

– Tak mi powiedziałeś – rzekła, odmierzając słowa. – I ja cię słuchałam. A teraz, proszę, ty wysłuchaj mnie. Jego rana nie jest normalna. Wykracza poza ból czy uszkodzenie ciała. Prawego tu nie ma, Bystry. W ogóle go nie wyczuwam. – Głos zaczął jej się trząść. – A kiedy go nie wyczuwam, nie mogę mu pomóc. Nie mogę dać mu pociechy ani siły. Jestem bezradna. Bezwartościowa dla niego.

Bystry starał się utrzymać niecierpliwość na wodzy. Za nim Yol gniewnie wrzeszczał na ludzi, grożąc, że obedrze im ciało z żeber, jeśli nie przyłożą się do roboty. Szkoda gadać po próżnicy, pomyślał Bystry. Trzeba to raz zrobić któremuś z nich i pierwszy oficer już nigdy nie będzie musiał grozić im ponownie.

Bystry skrzyżował ręce na piersi, panując nad nerwami. Surowość nie była dobrą taktyką wobec statku. Mimo wszystko trudno mu było utrzymać irytację na smyczy. Już i tak zamartwianie się o chłopaka zżerało go niczym rak. Potrzebował Prawego. Wiedział o tym. Kiedy o nim myślał, miał niemal mistyczne poczucie więzi. Chłopak był spleciony z jego szczęściem i królewskim przeznaczeniem. Czasami zdawało mu się, że Prawy jest młodszą, bardziej niewinną wersją jego samego, nie naznaczoną jeszcze trudami życia. Kiedy myślał o nim w ten sposób, wzbierała w nim dziwna czułość do chłopaka. Mógł go chronić. Mógł zostać dla niego takim mentorem, jakiego sam nigdy nie miał. Jednakże, by to zrobić, musiał być jego jedynym opiekunem. Więź między chłopcem i statkiem stanowiła dla Bystrego podwójną barierę. Dopóki będzie istnieć, dopóty ani statek, ani chłopak nie staną się w pełni jego.

– Wiesz, że chłopiec jest na pokładzie – oznajmił stanowczo „Vivacii”. – Sama nas uratowałaś. Widziałaś, jak został zabrany na pokład. Sądzisz, że okłamywałbym cię i twierdził, że żyje, gdyby tak nie było?

– Nie – odparła ciężko. – Wiem, że nie okłamałbyś mnie. Co więcej, wierzę, że gdyby umarł, wiedziałabym o tym. – Potrząsnęła energicznie głową, a jej ciężkie włosy rozwiały się na wietrze. – Tak długo byliśmy ze sobą tak ściśle związani. Nie potrafię ci przekazać, jak to jest wiedzieć, że on jest na pokładzie, i jednocześnie go nie wyczuwać. Zupełnie jakby odrąbano jakąś część mnie samej…

Głos jej zamarł. Zapomniała, do kogo mówi. Bystry mocniej się oparł na swojej prowizorycznej kuli i trzy razy głośno zastukał drewnianą nogą w pokład.

– Uważasz, że nie potrafię sobie wyobrazić, co czujesz? – zapytał.

– Wiem, że potrafisz – zgodziła się. – Ach, Bystry, nie umiem wyrazić, jak bardzo jestem bez niego samotna. Z zakamarków mojego umysłu wyłażą wszystkie złe sny, wszystkie złowrogie wyobrażenia, jakie mnie kiedykolwiek nękały. Bełkoczą i kpią ze mnie. Ich przebiegłe szyderstwa osłabiają moje poczucie tożsamości. – Uniosła swe wielkie dłonie z czarodrzewu i przycisnęła je do skroni. – Jakże często powtarzałam sobie, że już nie potrzebuję Prawego. Wiem, kim jestem. I wierzę, że jestem o wiele większa, niż będzie mógł kiedykolwiek to pojąć. – Westchnęła z irytacją. – Potrafi być taki denerwujący. Prawi komunały i rozprawia o religii, aż mogłabym przysiąc, że bez niego byłabym szczęśliwsza. Ale kiedy go przy mnie nie ma, a ja muszę stawić czoło temu, czym naprawdę jestem… – Pokręciła głową.

Po chwili mówiła dalej:

– Kiedy śluz węża dostał się z giga na moje dłonie… – Głos jej zamarł. Gdy odezwała się znowu, brzmiał inaczej. – Boję się. Tkwi we mnie straszliwa groza, Bystry. – Obróciła się nagle, by spojrzeć na niego nad swym nagim ramieniem. – Boję się prawdy, która się we mnie czai, Bystry. Boję się całości tego, kim jestem. Mam twarz, którą pokazuję światu, ale jest we mnie coś jeszcze. Kryją się we mnie inne twarze. Wyczuwam, że moja przeszłość ma swoją przeszłość. Jeśli nie będę się jej wystrzegać, boję się, że na mnie skoczy i całkowicie mnie zmieni. A jednak nie ma w tym żadnego sensu. Jak mogę być kimś innym, niż jestem teraz? Jak mogę się bać samej siebie? Nie rozumiem, jak mogę czuć coś podobnego? A ty? Bystry zacisnął skrzyżowane na piersi ręce i skłamał:

– Sądzę, że masz skłonności do wymysłów, moja morska pani. I nic ponadto. Może czujesz się nieco winna. Ja na pewno wyrzucam sobie, że zabrałem Prawego na Wyspę Innego Ludu, narażając go na takie niebezpieczeństwo. Dla ciebie to musi być jeszcze trudniejsze. Ostatnio oddaliliście się od siebie. Wiem, że to ja stanąłem między tobą i Prawym. Wybacz, ale tego nie żałuję. Teraz, kiedy grozi ci, że go utracisz, doceniłaś władzę, jaką wciąż ma nad tobą. Zastanawiasz się, co się z tobą stanie, jeśli umrze. Albo odejdzie.

Bystry pokręcił głową i przesłał jej krzywy uśmiech.

– Obawiam się, że wciąż mi nie ufasz. Powiedziałem ci, że będę z tobą zawsze, aż po kres moich dni. A mimo to wciąż się go czepiasz, jakby był jedynym godnym ciebie partnerem. – Bystry urwał, a potem spróbował pewnego posunięcia, by sprawdzić, jak zareaguje „Vivacia”. – Myślę, że powinniśmy wykotzystać ten czas na przygotowanie się do odejścia Prawego. Choć oboje bardzo go lubimy, wiemy, że jego serce należy nie do nas, a do jego klasztoru. I jeśli naprawdę go kochamy, będziemy musieli pozwolić mu tam pójść, gdy nadejdzie czas. Czy zgodzisz się ze mną?

„Vivacia” odwróciła się, by popatrzeć na horyzont.

– Chyba tak.

– Moja piękna lilio wodna, dlaczego nie pozwolisz mi go zastąpić u twego boku?

– Krew to pamięć – odrzekła smutno „Vivacia”. – Prawy i ja dzielimy i krew, i wspomnienia.

Chociaż bolała go każda część ciała, Bystry powoli osunął się na pokład. Położył płasko dłoń na plamie po krwi, która wciąż nosiła zarys jego biodra i nogi.

– Moja krew – powiedział cicho. – Tu leżałem, kiedy odcinano mi nogę. Moja krew wsiąkła w ciebie. Wiem, że dzieliłaś wtedy moje wspomnienia.

– Tak. Tak jak wtedy, gdy umarłeś. A jednak… – Urwała, a potem dodała: – Nawet nieprzytomny, kryłeś się przede mną. Dzieliłeś się tylko tym, co chciałeś ujawnić, Bystry. Resztę okryłeś tajemnicą i cieniem, wypierając się nawet jej istnienia. – Pokręciła głową. – Kocham cię, Bystry, ale cię nie znam. Nie tak, jak Prawy i ja znamy się nawzajem. Mam wspomnienia trzech pokoleń jego rodu. Wsiąkła we mnie też jego krew. Jesteśmy jak dwa drzewa, wyrastające z jednego korzenia. – Odetchnęła. – Ciebie nie znam – powtórzyła. – Gdybym naprawdę cię znała, zrozumiałabym, co się stało, kiedy wróciłeś z Wyspy Innego Ludu. Sam wiatr i morze słuchały twoich rozkazów. Nakłoniłeś do posłuszeństwa węża. Nie rozumiem, jak mogło się wydarzyć coś takiego, a widziałam to na własne oczy. Tego też nie uznałeś za stosowne mi wyjaśnić. Jak mogę zaufać człowiekowi, który nie ufa mnie? – zapytała bardzo cicho. Przez jakiś czas ciszę mącił jedynie wiatr.

– Rozumiem – odparł ciężkim tonem Bystry. Uklęknął, a potem z trudem dźwignął się w górę, podpierając się kulą. „Vivacia” zraniła go i postanowił jej to okazać. – Mogę ci jedynie powiedzieć, że nie nadszedł jeszcze czas, bym się przed tobą odsłonił. Miałem nadzieję, że kochasz mnie na tyle, by być cierpliwą. Zniszczyłaś tę nadzieję. Ufam jedynie, że poznałaś mnie na tyle dobrze, że mi wierzysz. Prawy nie umarł. Wykazuje oznaki zdrowienia. Kiedy wydobrzeje, bez wątpienia przyjdzie do ciebie. A kiedy przyjdzie, nie będę stawał między wami.

– Bystry! – zawołała za nim, ale on już odkuśtykał od niej powoli.

Kiedy dotarł do krótkiej drabinki, która wiodła z podwyższonego fordeku na pokład główny, musiał się niezdarnie schylić. Położył kulę na deskach i przysunął ciało do drabinki. Dla jednonogiego mężczyzny pokonanie jej stanowiło trudność, ale poradził sobie sam. Etta, która powinna być u jego boku i służyć mu pomocą, pielęgnowała Prawego. Podejrzewał, że ona też woli teraz towarzystwo chłopaka. Nikogo najwyraźniej nie obchodziło, jak bardzo wyczerpała go ta wyprawa na Wyspę Innego Ludu. Mimo ładnej pogody nękał go kaszel, którego nabawił się po długim i mozolnym pływaniu. Bolały go wszystkie mięśnie i stawy, lecz nikt nie zaoferował mu współczucia ani wsparcia, ponieważ Prawy obłaził ze skóry, poparzonej jadem węża morskiego.

Prawy. Etta i „Vivacia” zauważały tylko jego.

– Och, biedny pirat. Biedny, żałosny, nie kochany Bystry.

Cichy głosik sarkastycznie przeciągający słowa dobiegał z rzeźbionego amuletu, który Bystry nosił przywiązany do nadgarstka. Nie usłyszałby nikłego, nie przerywanego oddechem głosu, gdyby nie zsuwał się po drabince, wciąż zaciskając dłoń na szczeblu przy twarzy. Dotknął stopą pokładu. Przytrzymał się drabinki jedną ręką, a drugą poprawił kurtę i koronki wymykające się kaskadą spod mankietów. Płonął w nim gniew. Nawet amulet z czarodrzewu, który stworzył, by przynosił mu szczęście, zwrócił się przeciwko niemu. Kpiła z niego jego własna, wyrzeźbiona w miniaturze twarz. Pomyślał, że pogrozi temu małemu, paskudnemu draniowi.

Uniósł dłoń, by przygładzić zakręconego wąsa. Gdy rzeźbiona twarz znalazła się przy jego ustach, powiedział cicho:

– Czarodrzew płonie.

– Ciało też – odparł głosik. – Ty i ja jesteśmy związani równie mocno, jak „Vivacia” i Prawy. Chcesz wypróbować tę więź? Nogę już straciłeś. Chcesz sprawdzić, jak się żyje bez oczu?

Słowa amuletu przeszyły kręgosłup pirata igłą lodu. Jak dużo to coś wie?

– Ach, Bystry, niewiele sekretów może się uchować między kimś takim, jak ja i ty. Niewiele. – Głosik odpowiadał raczej na jego myśli niż słowa. Czy amulet naprawdę mógł wiedzieć, co myśli Bystry, czy tylko się domyślał?

– Oto sekret, którym się mogę podzielić z „Vivacią” – ciągnął niezmordowanie amulet. – Mógłbym jej powiedzieć, że ty sam nie masz pojęcia, co się stało podczas tej akcji ratunkowej. Że, gdy przeszła ci euforia, kuliłeś się w łóżku i dygotałeś jak dziecko, podczas gdy Etta doglądała Prawego. – Przerwał. – Może rozbawi to Ettę?

Nieopatrzny rzut oka na nadgarstek ukazał mu szyderczy grymas na twarzyczce amuletu. Bystry stłumił niepokój. Nie zaszczyci złośliwego maleństwa odpowiedzią. Wziął kulę i szybko zszedł z drogi kilku marynarzom, śpieszącym poprawić żagiel, który nie podobał się Yolowi.

Co się naprawdę wydarzyło, gdy opuszczali Wyspę Innego Ludu? Wokół nich szalał sztorm, a Prawy leżał nieprzytomny, być może umierający, na dnie łodzi. Bystry wściekał się na los, który usiłował pozbawić go przyszłości właśnie w chwili, gdy był tak blisko jej zrealizowania. Wstał w gigu, by pogrozić morzu pięścią i zakazać mu ich zatopić, a wiatrowi przeciwstawiać się im. Nie tylko zostały wysłuchane jego słowa, ale i z głębin wychynął wąż z wyspy, by popchnąć giga ku statkowi. Bystry odetchnął głęboko, nie dopuszczając do siebie strachu. Już i tak trudno mu było znosić to, że jego własna załoga czciła go teraz każdym spojrzeniem, kuląc się na najmniejszą oznakę niezadowolenia z jego strony. Nawet Etta drżała z lęku pod jego dotykiem i rozmawiała z nim, opuszczając wzrok. Co jakiś czas wracała do dawnej poufałości, lecz kiedy tylko się orientowała, że to robi, była przerażona własnym zachowaniem. Jedynie statek nadal odnosił się do niego bez lęku. Teraz wyjawił, że ten cud stworzył kolejną barierę między nimi. Bystry nie godził się na uleganie ich przesądom. Cokolwiek się stało, musi to zaakceptować i zachowywać się tak jak zawsze.

Dowodzenie statkiem wymagało od kapitana autorytetu. Nikt nie mógł się z nim bratać. Bystry zawsze cieszył się z tej izolacji właściwej dowódcy. Odkąd Sorcor przejął komendę nad „Mariettą”, stracił nieco ze swego szacunku wobec Bystrego. Wypadek ze sztormem na nowo ustalił jego pozycję jako tego, kto stoi wyżej w hierarchii. Teraz jego były zastępca spoglądał na niego z osłupieniem, niczym na boga. Bystremu nie przeszkadzała zbytnio ta zwyżka w uznaniu załogi. Trapiła go świadomość, że spadając z tego nowego szczytu, może się roztrzaskać na kawałki. Teraz mógł go skompromitować w ich oczach nawet najmniejszy błąd. Musi być jeszcze ostrożniejszy niż dotychczas. Ścieżka, na którą wkroczył, stawała się coraz węższa i bardziej stroma. Ułożył wargi w swój zwyczajowy nieznaczny uśmiech. Nikt nie może zobaczyć jego niepewności. Poszedł do kajuty Prawego.


* * *

– Prawy? Tu masz wodę. Pij.

Etta ścisnęła nad jego ustami małą gąbkę. Skapnęły krople. Patrzyła z niepokojem, jak jego pokryte pęcherzami wargi się rozchylają. Jego spuchnięty język poruszył się i ujrzała, że Prawy przełyka. Zaraz po tym zaczął szybko chwytać ustami powietrze.

– Tak lepiej? Chcesz więcej?

Nachyliła się i obserwowała jego twarz, z napięciem czekając na odpowiedź. Przyjęłaby cokolwiek, drgnienie powieki, rozchylenie nozdrzy. Nie doczekała się żadnej reakcji. Znów namoczyła gąbkę.

– Masz jeszcze wody – powiedziała i posłała kolejny strumyczek do jego ust. Prawy znów przełknął.

Napoiła go jeszcze trzykrotnie. Za ostatnim razem strużka pociekła po jego bladym policzku. Etta osuszyła go delikatnie. Wraz z wodą odchodziła skóra. Potem kobieta odchyliła się na oparcie krzesła stojącego przy koi i ze znużeniem przyjrzała się chłopcu. Nie potrafiła powiedzieć, czy zaspokoiła jego pragnienie, czy też jest zbyt zmęczony, by przełknąć więcej. Ku pokrzepieniu, wyliczyła w pamięci: żył, oddychał, pił. Próbowała zbudować na tym nadzieję. Upuściła gąbkę z powrotem do miseczki z wodą. Przez chwilę spoglądała na własne dłonie. Oparzyła je, ratując Prawego. Kiedy chwyciła go, by nie utonął, przeniosła śluz węża z ubrania chłopca na siebie. Zostały jej po tym błyszczące czerwone plamy, boleśnie wrażliwe na gorąco i ziąb. A i tak śluz miał już wtedy mniejszą moc, wżarłszy się wcześniej w ubranie i ciało Prawego.

Jego ubranie zmieniło się w cienkie łachmany. A potem, tak jak ciepła woda topi lód, śluz strawił mu skórę. Najbardziej ucierpiały dłonie Prawego, lecz kropelki śluzu poznaczyły też twarz. Po warkoczu zostały tylko nierówne kępki czarnych włosów, uczepione głowy. Etta obcięła te resztki, by nie leżały na ranach. Ostrzyżona głowa sprawiała, że Prawy wyglądał na jeszcze młodszego, niż był w rzeczywistości.

W niektórych miejscach zmiany wydawały się nie gorsze od oparzenia słonecznego. W innych surowa tkanka lśniła wilgocią obok opalonej, zdrowej skóry. Opuchlizna zniekształciła rysy chłopca, zmieniając mu oczy w szparki pod nawisem brwi. Jego palce przypominały kiełbaski. Oddech się rwał, do wtóru wilgotnego charkotu. Sączące się ciało przywierało do lnianych prześcieradeł. Etta podejrzewała, że Prawy bardzo cierpi, a mimo to okazywał jedynie nieznaczne oznaki bólu. Tak mało reagował na wszelkie bodźce, że bała się, iż chłopiec umiera.

Zacisnęła mocno powieki. Jeśli umrze, obudzi się na nowo cały ten ból, którego nauczyła się nie dopuszczać do siebie. To potwornie niesprawiedliwe, że miała go stracić tak szybko po tym, jak w końcu zdołała mu zaufać. Nauczył ją czytać. Ona nauczyła go walczyć. Współzawodniczyła z nim zazdrośnie o uwagę Bystrego. Jakimś sposobem zaczęła go wtedy uważać za przyjaciela. Jak to się stało, że pozwoliła sobie na taką nieostrożność? Dlaczego pozwoliła sobie na taką wrażliwość?

Poznała go lepiej niż ktokolwiek na pokładzie. Dla Bystrego Prawy był talizmanem i prorokiem jego sukcesu, chociaż kapitan cenił chłopca i może nawet go kochał na swój powściągliwy sposób. Załoga zaakceptowała Prawego, z początku niechętnie, a potem z niemal ojcowską dumą, odkąd łagodny chłopak postawił się w Łupigrodzie i z ostrzem w dłoni wygłosił poparcie dla Bystrego jako króla. Jego towarzysze chcieli, by Prawy zszedł na Plażę Skarbów, pewni, że cokolwiek tam znajdzie, stanie się to zapowiedzią przyszłej wielkości Bystrego. Nawet Sorcor zaczął traktować Prawego z tolerancją i sympatią. Ale żaden z nich nie znał go tak jak ona. Gdyby Prawy umarł, poczuliby smutek, lecz ona byłaby osierocona.

Odsunęła od siebie te myśli. Nie były ważne. Najistotniejsze pytanie brzmiało: w jaki sposób śmierć Prawego wpłynęłaby na Bystrego? Nie potrafiła zgadnąć. Przed pięcioma dniami przysięgłaby, że zna pirata jak nikt. Nie twierdziła, że zgłębiła wszystkie jego tajemnice; był bardzo skrytym człowiekiem i motywy jego postępowania często ją zdumiewały. Mimo to traktował ją uprzejmie, a nawet więcej niż uprzejmie. Wiedziała, że go kocha. To jej wystarczyło; nie żądała wzajemności. Był Bystrym i tylko tego od niego wymagała.

Kiedy Prawy zaczął nieśmiało wypowiadać swoje przypuszczenia, słuchała go z pełnym pobłażliwości sceptycyzmem. Jego początkowa nieufność w stosunku do Bystrego zmieniła się powoli w wiarę, że pirat jest wybrany przez Sa do spełnienia jakiegoś wielkiego przeznaczenia. Etta podejrzewała, że Bystry wykorzystuje naiwność chłopca i utwierdza Prawego w jego przekonaniach po prostu po to, by móc go włączyć do własnych działań. Szanowała Bystrego, ale wierzyła, że jest zdolny do takich podstępów. To, że był gotów zrobić wszystko, by osiągnąć swój cel, nie pogarszało opinii Etty o jej mężczyźnie.

Było tak jednak, zanim ujrzała, jak Bystry wznosi ręce i głos, by uciszyć sztorm i wydać rozkaz morskiemu wężowi. Od tamtej chwili miała wrażenie, że mężczyzna, którego kochała, został porwany, a na jego miejscu pojawił się ktoś inny. Nie była w tym odczuciu odosobniona. Załoga, która poszłaby za kapitanem Bystrym na dowolną krwawą śmierć, teraz milkła, gdy się zbliżał, i niemal kuliła ze strachu przy każdym jego bezpośrednim rozkazie. Bystry ledwie to zauważał. I to właśnie było niesamowite. Zachowywał się tak, jakby akceptował to, co uczynił, i tego samego oczekiwał od otoczenia. Rozmawiał z Ettą, jakby nic się nie zmieniło. I, co było wstrząsające, dotykał jej tak jak zawsze. Nie była godna, by dotykała jej taka istota, ale też nie ośmielała się odmówić mu siebie. Kimże była, by kwestionować wolę kogoś takiego, jak on?

A kim on jest?

Etcie przyszły do głowy słowa, które kiedyś by wyśmiała.

Naznaczony Przez Boga. Ukochany przez Sa. Przeznaczony. Przepowiedziany. Wybraniec losu. Chciała się roześmiać i zapomnieć o tych wymysłach, lecz nie potrafiła. Od samego początku Bystry nie przypominał jej żadnego innego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek znała. Wydawało się, że nie dotyczą go żadne zasady. Zwyciężał tam, gdzie każdy inny poniósłby porażkę, bez wysiłku dokonywał czynów niewykonalnych. Zaskakiwały ją zadania, jakie sobie wyznaczał. Rozmiar ambicji zdumiewał. Czyż nie schwytał żywostatku z Miasta Wolnego Handlu? Jaki inny człowiek wydobrzał po ataku morskiego węża? Kto oprócz Bystrego mógł sprawić, żeby ta hołota z wiosek rozrzuconych na Wyspach Pirackich zaczęła się uważać za pionierów rozległego królestwa, prawowitego królestwa Bystrego?

Jaki człowiek żywi takie marzenia, nie mówiąc już o ich spełnianiu?

Takie pytania sprawiały, że tym dotkliwiej brakowało jej Prawego. On mógłby pomóc jej zrozumieć. Chociaż był młody, spędził prawie całe życie na nauce w klasztorze. Kiedy go poznała, pogardzała nim za uczony sposób bycia i delikatne maniery. Teraz żałowała, że nie może się zwrócić do niego ze swoimi wątpliwościami. Słowa takie, jak „przeznaczenie”, „los”, „omen” wypowiadał z równą łatwością, jak ona przekleństwa. W jego ustach brzmiały wiarygodnie.

Zorientowała się, że bawi się małym woreczkiem zawieszonym na szyi. Otworzyła go z westchnieniem i jeszcze raz wyjęła zeń figurkę. Znalazła ją w swoim bucie, razem z piaskiem i skorupkami pąkli, po ucieczce z Wyspy Innego Ludu. Kiedy zapytała Bystrego, co może oznaczać taki znak z Plaży Skarbów, odrzekł jej, że ona już to wie. Ta odpowiedź przeraziła ją bardziej niż najgroźniejsza przepowiednia, jaką mógłby wypowiedzieć.

– Ale ja naprawdę nie wiem – powiedziała cicho do Prawego.

Laleczka mieściła się na jej dłoni. W dotyku przypominała kość słoniową, lecz była zabarwiona na dokładnie taki różowy kolor, jaki ma ciałko malutkiego dziecka. Zwinięte i śpiące niemowlę miało na policzkach maleńkie, idealne rzęsy, uszy niczym drobniutkie muszelki i oplatający je wężowy ogon. Szybko się nagrzewało na dłoni, a gładkość skóry aż prowokowała do dotknięcia. Etta powiodła palcem wzdłuż krzywizny kręgosłupa.

– Wygląda mi na niemowlę. Ale co to może dla mnie oznaczać? – Ściszyła głos i niemal wyszeptała do ucha Prawego, jakby mógł ją usłyszeć: – Bystry raz kiedyś mówił o dziecku. Spytał, czy urodziłabym je, gdyby tego ode mnie chciał. Powiedziałam mu, że tak. Czy o to właśnie chodzi? Czy Bystry zamierza mnie poprosić o urodzenie mu dziecka?

Jej dłoń zawędrowała na płaski brzuch. Poprzez koszulę wyczuła pod palcem niewielkie wybrzuszenie. Miała przekłuty pępek i nosiła w nim kółko z amuletem z czarodrzewu w kształcie maleńkiej czaszki, który chronił ją od chorób i ciąży.

– Prawy, ja się boję. Boję się, że nie sprostam tym marzeniom. A jeśli go zawiodę? Co mam robić?

– Nie poproszę o nic, co wedle mego mniemania mogłoby cię przerastać.

Etta ze zduszonym krzykiem zerwała się na równe nogi. Odwróciła się i zobaczyła w otwartych drzwiach Bystrego. Zasłoniła usta dłonią.

– Nie słyszałam cię – wyznała z poczuciem winy.

– Ach, ale ja słyszałem ciebie. Czy nasz chłopiec się obudził? Prawy?

Bystry pokuśtykał w głąb kajuty i utkwił w nieruchomej postaci chłopca spojrzenie pełne nadziei.

– Nie. Pije wodę, ale poza tym nie zdradza żadnych oznak powrotu do zdrowia.

Etta nie siadała.

– Lecz mimo to zadajesz mu te pytania? – zauważył Bystry w zadumie. Odwrócił głowę i przeszył Ettę spojrzeniem.

– Nie mam z kim dzielić takich wątpliwości. To znaczy… – Zawahała się i Bystry uciszył ją niecierpliwym machnięciem ręki.

– Wiem, co masz na myśli – stwierdził i osunął się na jej krzesło. Kiedy puścił kulę, Etta chwyciła ją, zanim uderzyła o podłogę. Bystry zmarszczył czoło i pochylił się, by uważniej przyjrzeć się Prawemu. Delikatnie dotknął opuchniętej twarzy chłopca. – Mnie też brakuje jego rad. – Pogłaskał szczecinę włosów na głowie Prawego, a potem cofnął dłoń, zrażony ich szorstkością. – Zastanawiam się nad przeniesieniem go na fordek, do galionu. Być może „Vivacia” zdoła przyśpieszyć jego zdrowienie.

– Ale… – zaczęła Etta, a potem ugryzła się w język i spuściła wzrok.

– Jesteś temu przeciwna? Dlaczego?

– Nie chciałam…

– Etto! – wykrzyknął Bystry. – Oszczędź mi tego zawodzenia i płaszczenia się. Jeśli zadaję ci pytanie, to dlatego, że chcę, byś mi odpowiedziała, a nie skamlała. Dlaczego jesteś przeciwna przeniesieniu go na fordek?

Stłumiła strach.

– Strupy na oparzeniach są luźne i mokre. Jeśli go przeniesiemy, mogą się oderwać, co opóźni gojenie ran. Wiatr i słońce mogą jeszcze bardziej wysuszyć jego podrażnioną skórę.

Bystry patrzył na chłopca. Wyglądało na to, że rozważa jej słowa.

– Rozumiem. Ale przeniesiemy go ostrożnie i nie zostawimy tam na długo. Statek musi się upewnić, że on wciąż żyje, a ja sądzę, że do wyzdrowienia Prawy może potrzebować jego siły.

– Na pewno wiesz lepiej niż ja… – zaczęła, ale Bystry jej przerwał:

– Oczywiście, że tak. Idź po jakichś ludzi, którzy go przeniosą. Ja tu zaczekam.


* * *

Prawy unosił się głęboko w ciemności i cieple. Gdzieś, wysoko ponad nim, istniał świat światła i cienia, głosów, bólu i dotyku. Unikał go. Na innej płaszczyźnie szukała go po omacku jakaś istota, wołając po imieniu i nęcąc także wspomnieniami. Jej było trudniej się wymknąć, ale Prawy był zdeterminowany. Jeśli go znajdzie, oboje zaznają wielkiego bólu i rozczarowania. Dopóki pozostawał maleńką bezkształtną istotą pływającą w ciemności, mógł tego wszystkiego uniknąć.

Coś się działo z jego ciałem. Słyszał stukanie, czyjeś głosy i zamieszanie. Skupił się, oczekując na ból. Ból miał moc, by go chwycić i trzymać. Ból mógł go powlec w górę do świata, w którym miał ciało, umysł i towarzyszące im wspomnienia. Tu, na dole, było dużo bezpieczniej.

Tylko tak się wydaje. A gdy będzie się tak wydawać przez bardzo długi czas, w końcu zatęsknisz za światłem i ruchem, za smakiem, dźwiękiem i dotykiem. Jeśli będziesz zwlekał zbyt długo, możesz je na zawsze utracić.

Głos ten rozbrzmiewał wokół niego jak grzmot fal rozbijających się o skały. Niczym sam ocean głos obracał go i przewracał, oglądając ze wszystkich stron. Na próżno próbował się przed nim ukryć. Ten głos go znał.

– Kim jesteś? – zapytał Prawy.

Głos był rozbawiony.

Kim jestem? Wiesz, kim jestem, Prawy Vestricie. Jestem tą, której najbardziej się lękasz i kogo ona się lęka najbardziej. Jestem tą, której istnienia nie dopuszczasz do świadomości. Jestem tą, której oboje się wypieracie, ukrywacie przed sobą i przed sobą nawzajem. A mimo to jestem częścią was obojga.

Głos zamilkł i czekał, lecz Prawy nie chciał wymawiać słów. Wiedział, że starodawna magia nazywania działa w obie strony. Poznać prawdziwe imię jakiejś istoty oznaczało zyskać władzę do związania jej. Ale nazwanie takiej istoty mogło też uczynić ją rzeczywistą.

Jestem smokiem, odezwał się głos stanowczo. Teraz już mnie znasz. I od tej pory nic nie będzie takie samo.

Przepraszam, przepraszam – mamrotał bezgłośnie. – Nie wiedziałem. Nikt z nas nie wiedział. Przepraszam, tak bardzo mi przykro.

Nie tak, jak mnie. Głos był nieprzejednany w żalu. I nie tak, jak jeszcze będzie ci przykro.

– Ale to nie była moja wina! Nie miałem z tym nic wspólnego!

Nie było to też moją winą, a to mnie ukarano najdotkliwiej. Nie ma miejsca na winę w większym planie rzeczy, mały. Kiedy czyn się dokona, poczucie winy jest równie bezużyteczne, jak przeprosiny. Kiedy podejmie się działanie, wszyscy muszą znosić to, co nastąpi.

– Ale dlaczego jesteś tutaj na dole, tak głęboko?

A gdzie mam być? Cóż więcej mi pozostało? Zanim wróciła mi pamięć, kim jestem, nagromadziło się na mnie wiele warstw twoich wspomnień. A mimo to jestem tu i tu pozostanę, bez względu na to, jak długo będziesz się mnie wypierał. Głos umilkł na chwilę. Bez względu na to, jak długo ja mogę się wypierać siebie, dodał ze zmęczeniem.

Ptawego przeszył ból. Walczył w powodzi gorąca i światła, usiłując nie otwierać oczu i nie poruszać językiem. Co oni mu robią? To nie miało znaczenia. Nie będzie na nic reagował. Gdyby się poruszył czy krzyknął, musiałby przyznać, że żyje, a „Vivacia” zginęła. Będzie musiał przyznać, że jego dusza jest połączona z istotą, która była martwa dłużej, niż on żył. To by wykraczało poza makabrę; paraliżowało go to z przerażenia. To był cud i świetność żywostatku. Na zawsze będzie poślubiony śmierci. Nie chciał się budzić i przyjąć tego do wiadomości.

Wolałbyś zostać ze mną tu na dole? W głosie istoty brzmiało teraz gorzkie rozbawienie. Chcesz tkwić w grobie mojej przeszłości?

Nie. Chcę być wolny.

Wolny?

Prawy zawahał się.

– Nie chcę o tym wiedzieć. Nie chcę się kiedykolwiek stać częścią tego.

Stałeś się częścią tego z chwilą, gdy zostałeś poczęty. Czegoś takiego nie da się odczynić.

Więc co mam robić? – Słowa krążyły w nim z jękiem, bezgłośnie. – Nie potrafię z tym żyć.

Mógłbyś umrzeć, zaproponował głos kpiąco.

– Nie chcę umierać.

Przynajmniej tego był pewny.

Nie było to i moim pragnieniem, wytknął mu głos bezlitośnie. Ale stało się moim udziałem. Chociaż tkwi we nie bogactwo wspomnień lotu, nigdy nie rozpostarłam skrzydeł. Aby zbudować ten statek, odarto mnie z kokonu, zanim się wyklułam. To, co miało się stać moim ciałem, zostało wyrzucone na zimną kamienną posadzkę. Jestem tylko wspomnieniami, wspomnieniami zgromadzonymi w ściankach mojego kokonu, wspomnieniami, które powinnam byłam wchłonąć na nowo, kształtując się w gorącym letnim słońcu. Mogłam żyć i wzrastać tylko poprzez wspomnienia, jakie ofiarował mi twój gatunek. Wchłonęłam to, co mi daliście, a kiedy było już tego dosyć, ożyłam. Ale nie jako ja. Nie. Stałam się kształtem, który mi narzuciliście, i przyjęłam osobowość, która stanowiła sumę oczekiwań waszej rodziny. „Vivacią”.

Nagła zmiana pozycji odświeżyła fizyczny ból Prawego. Owiało go powietrze, dotknęły ciepłe promienie słońca. Nawet taki kontakt podrażnił jego obnażone ciało. Lecz najgorszy ze wszystkiego był głos, który zawołał do niego z mieszaniną zadowolenia i troski:

– Prawy?! Słyszysz mnie?! To ja, „Vivacia”. Gdzie jesteś, co takiego robisz, że w ogóle cię nie wyczuwam?

Poczuł, jak myśli statku sięgają ku niemu. Skulił się, nie chcąc, by dotknął jego umysłu. Zrobił się mniejszy, ukrył głębiej. W chwili, gdy „Vivacia” go dosięgnie, na pewno się dowie o wszystkim, co zrobił. Co się z nią stanie, gdy pojmie, kim jest naprawdę?

Boisz się, że to ją wpędzi w szaleństwo? Boisz się, że pociągnie za sobą ciebie?

W głosie, który formował tę myśl, była dzika radość, niemal groźba. Prawemu zrobiło się zimno ze strachu. W mgnieniu oka zrozumiał, że ta kryjówka nie jest schronieniem, lecz pułapką.

– „Vivacio”! – zawołał.

Jednakże ciało nie chciało go słuchać. Usta nie wydały dźwięku. Jestestwo smoczycy tłumiło nawet jego myśli, otulało je, dławiło i ograniczało. Próbował walczyć; dusił się pod ciężarem jej obecności. Trzymała go tak mocno, że nie mógł sobie przypomnieć, jak się oddycha. Serce biło mu nierówno. Przeszył go ból i ciało się szarpnęło. W odległym świecie, na zalanym słońcem pokładzie, jakieś głosy krzyczały w bezradnej trwodze. Wycofał się w bezruch ciała i duszy, który tylko o jeden stopień ciemności dzielił go od śmierci.

Dobrze. W głosie brzmiała satysfakcja. Nie ruszaj się, mały. Nie próbuj mi się przeciwstawiać, a nie będę musiała cię zabić. Pauza. Naprawdę nie chciałabym widzieć, jak umiera któreś z nas. Jesteśmy tak ze sobą spleceni, że śmierć któregokolwiek z nas stanowiłaby ryzyko dla innych. Zrozumiałbyś to, gdybyś tylko się nad tym zastanowił. Daję ci teraz na to czas. Użyj go, by rozważyć naszą sytuację.

Przez dłuższą chwilę Prawy skupiał się jedynie na przetrwaniu. Oddech się zatrzymał, a potem powietrze znów przepłynęło spazmatycznie przez płuca chorego. Bicie serca się wyrównało. Na obrzeżach jego świadomości rozbrzmiewały okrzyki ulgi. Ból wciąż kipiał. Prawy usiłował odciągnąć od niego umysł, zignorować ten zgiełk poważnie uszkodzonego ciała, tak, by jego myśli mogły się skupić na problemie przedstawionym mu przez smoczycę.

Skulił się, czując nagłe ukłucie smoczej irytacji.

Na wszystko, co lata, czy ty w ogóle nie masz rozumu? jak stworzenia takie jak ty zdołały przetrwać i dokładnie skazić świat, mając tak mało wiedzy o sobie? Nie cofaj się przed bólem i wyobraź sobie, że czyni cię silnym. Spójrz na niego, ty głupku! Usiłuje ci powiedzieć, co jest nie tak, żebyś mógł to naprawić. Nic dziwnego, że wszyscy żyjecie tak krótko. Nie, spójrz! Właśnie tak.


* * *

Marynarze, którzy trzymali rogi prześcieradła, na którym leżał Prawy, ułożyli go ostrożnie na pokładzie. Mimo to Bystry dostrzegł na jego twarzy skurcz bólu. Przypuszczał, że można to uznać za dobry znak; chłopak przynajmniej wciąż reaguje na ból. Lecz gdy przemówił do niego galion, Prawy nawet nie drgnął. Nikt z otaczających leżącą na wznak postać nie wiedział, jak bardzo zmartwiło to Bystrego. Pirat był pewien, że chłopak zareaguje na głos statku. To, że się tak nie stało, oznaczało, że być może zagarnie go śmierć. Bystry wierzył, że między życiem i śmiercią jest takie miejsce, gdzie ciało człowieka staje się ledwie żałosnym zwierzęciem, zdolnym jedynie do zwierzęcych odruchów. Widział to. Pod okrutną opieką Igrota jego ojciec trwał w tym stanie przez wiele dni. Być może właśnie tam znajdował się teraz Prawy.

Przytłumione światło w kabinie było litościwe. Tu, na zewnątrz, w ostrym świetle dnia, Bystry nie mógł się upierać, że Prawy wydobrzeje. Widać było każdy paskudny szczegół jego poparzonego ciała. Krótki atak skurczów naruszył wilgotne strupy, które zdołało wytworzyć ciało; z ran przesączał się na skórę płyn. Prawy umierał. Jego chłopiec-prorok, kapłan, który miał być jego wróżbitą, umierał, a przyszłość Bystrego jeszcze się nie narodziła. Niesprawiedliwość tego wszystkiego ścisnęła mu gardło. Był tak blisko, tak bardzo blisko spełnienia marzeń. Teraz, wraz ze śmiercią niedorostka, straci wszystko. Rozważanie tego stało się zbyt gorzkie. Zacisnął powieki, chroniąc się przed okrucieństwem losu.

– Och, Bystry! – zawołał statek cicho i Bystry pojął, że „Vivacia” odczuwa jego emocje na równi ze swoimi. – Nie pozwól mu umrzeć! – rzekła błagalnie. – Proszę. Ocaliłeś go przed wężem i morzem. Nie możesz go uratować teraz?

– Cicho! – rozkazał jej, niemal grubiańsko.

Musiał się zastanowić. Gdyby chłopiec teraz umarł, byłoby to zaprzeczeniem całego szczęścia, jakie kiedykolwiek przytrafiło się Bystremu. Byłoby to gorsze niż pech. Bystry nie mógł na to pozwolić.

Nie zważając na zgromadzoną załogę, która spoglądała na poranionego chłopca, Bystry niezdarnie usiadł na pokładzie. Długo patrzył na nieruchomą twarz Prawego. Przyłożył palec do zdrowego kawałka skóry na jego twarzy. Chłopiec wciąż nie miał zarostu, a skóra jego policzka była miękka. Bystremu kroiło się serce na widok tak zniszczonej urody Prawego.

– Prawy – poprosił cicho. – Chłopcze, to ja. Bystry. Powiedziałeś, że pójdziesz za mną. Wysłał cię Sa, byś mówił za mnie. Pamiętasz? Nie możesz teraz odejść, chłopcze. Nie, kiedy jesteśmy tak blisko naszych celów.

Miał świadomość, że wśród obserwujących go marynarzy rozlega się cichy pomruk. Współczucie, oni mu współczują. Poczuł ukłucie irytacji, że jego słowa odebrali jako słabość. Lecz nie, to nie litość czuli. Podniósł wzrok na ich twarze i zobaczył jedynie troskę, nie tylko o Prawego, ale i o swego kapitana. Byli poruszeni szacunkiem, jakim Bystry darzył rannego chłopca. Westchnął. Cóż, jeśli Prawy musi umrzeć, to wyciśnie z tego tyle dobrego, ile się da. Delikatnie pogładził go po policzku.

– Biedny chłopiec – mruknął na tyle głośno, by został usłyszany. – Tyle bólu. Miłosierdziem byłoby pozwolić ci odejść, prawda?

Zerknął na Ettę. Po jej policzkach płynęły łzy.

– Spróbuj go jeszcze napoić – polecił jej łagodnie. – Ale nie bądź zawiedziona. On jest teraz w rękach Sa.


* * *

Smoczyca wykoślawiła mu świadomość. Prawy nie widział swoimi oczyma ani nie pogrążył się w bólu. Smoczyca nagięła mu świadomość w kierunku, którego istnienia nigdy przedtem sobie nie wyobrażał. Czym był ból? Uszkodzonymi częściami ciała, wyłomami w murach broniących przed zewnętrznym światem. Bariery trzeba naprawić, a uszkodzone części rozbić i usunąć. Nic nie może przeszkodzić w wykonaniu tego zadania. Musi do tego użyć wszystkich swoich zasobów. Domagało się tego jego ciało, a ból był rozbrzmiewającym w nim alarmem.

– Prawy? – przebił się przez mętną ciemność głos Etty. – Oto woda.

Chwilę później poczuł na ustach irytujące łaskotanie wilgoci. Próbując tego uniknąć, poruszył wargami i się zakrztusił. Zaraz zrozumiał swój błąd. Jego ciało potrzebowało płynu do odbudowy. Potrzebowało wody, pożywienia i całkowitego odpoczynku wolnego od trosk.

Delikatny ucisk na policzku. Z bardzo daleka dobiegł znany mu głos:

– Umieraj, jeśli musisz, chłopcze. Ale wiedz, że to mnie boli. Ach, Prawy, jeśli mnie kochasz choć trochę, wynurz się i żyj. Nie porzucaj marzenia, które sam przepowiedziałeś.

Słowa utkwiły w nim, by mógł je później rozważyć. Nie miał teraz czasu dla Bystrego. Smok mu coś pokazywał, coś, co tak bardzo pochodziło od Sa, że Prawy się zastanawiał, jak do tej pory mógł tego w sobie nie zauważyć. Odsłaniały się przed nim mechanizmy działania jego ciała. W płucach szeptało powietrze, przez kończyny przepływała krew i wszystko to należało do niego. To nie było jakieś nieokiełznane terytorium; to było jego własne ciało. Mógł je naprawić.

Poczuł, że się rozluźnia. Niepowstrzymywane przez napięcie zasoby jego ciała płynęły ku uszkodzonym miejscom. Znał swoje potrzeby. Po chwili odnalazł niechętne mięśnie szczęk i leniwy język. Poruszył ustami.

– Wody – udało mu się wychrypieć. Uniósł zesztywniałą rękę w słabej próbie osłonięcia twarzy. – Cienia – poprosił.

Dotyk słońca i wiatru na jego uszkodzonej skórze powodował ból nie do wytrzymania.

– Przemówił! – ucieszyła się Etta.

– To kapitan – stwierdził któryś z marynarzy. – Wezwał go z powrotem od śmierci.

– Sama śmierć cofa się przed Bystrym! – ogłosił ktoś inny.

Szorstka dłoń, która tak delikatnie dotykała jego policzka, i silne ręce, które ostrożnie uniosły mu głowę i przytknęły cudownie chłodny, ociekający wodą kubek do jego ust, należały do Bystrego.

– Jesteś mój, Prawy – oznajmił pirat.

Prawy spełnił w milczeniu toast.


* * *

Sądzę, że mnie słyszysz, zatrąbiła Ta, Która Pamięta, płynąc w cieniu srebrzystego kadłuba. Dotrzymywała kroku statkowi. Czuję twój zapach. Wyczuwam cię, ale nie mogę znaleźć. Czy celowo się przede mną ukrywasz?

Zamilkła, wszystkimi zmysłami czekając na odpowiedź. Poczuła coś w wodzie, gorzką woń, przypominającą piekące toksyny z jej własnych gruczołów. Sączyło się z kadłuba statku, o ile coś takiego było możliwe. Zdawało się jej, że słyszy głosy, głosy tak odległe, że nie potrafiła wyłowić słów, słyszała jedynie, że mówiły. To nie miało sensu. Wężyca niemal się obawiała, że traci zmysły. Byłaby to gorzka ironia – w końcu osiągnąć wolność i dać się pokonać szaleństwu.

Zadrżała, uwalniając cienką smużkę toksyn.

Kim jesteś? – zapytała. Gdzie jesteś? Dlaczego ukrywasz się przede mną?

Czekała na odpowiedź. Na próżno. Nikt do niej nie przemówił, lecz była pewna, że ktoś słucha.

ROZDZIAŁ 4

LOT TINTAGLII

Niebo nie było błękitne, o nie. Nie po tym, jak wzbiła się w powietrze, cóż bowiem mogłoby rościć sobie prawo do bycia błękitnym w porównaniu z jej lśniącą postacią? Smoczyca Tintaglia wygięła grzbiet, podziwiając blask słońca, srebrzącego się na jej ciemnoniebieskich łuskach. Brakło słów dla wyrażenia takiego piękna. Jednakże nawet ten cud nie był w stanie sprawić, by oderwała bystre spojrzenie od tego, co było ważniejsze nawet od jej chwały.

Daleko w dole, na polanie, poruszało się jedzenie. Utuczona letnim wypasem łania zbyt odważnie zapuściła się na leśną polanę. Głupie stworzenie! Niegdyś żaden jeleń nie wyszedłby na otwartą przestrzeń, nie zerknąwszy przedtem czujnie w górę. Czyżby smoki naprawdę zniknęły ze świata tak dawno temu, że kopytne porzuciły swój respekt dla nieba? Szybko da im nauczkę. Tintaglia złożyła skrzydła i runęła w dół. Dopiero, gdy była na tyle blisko, by mieć pewność, że jeleń jej nie umknie, obwieściła na głos, że poluje. Melodyjne trąbienie pikującej smoczycy, brzmiące jak „Kii-i”, przeszyło spokój poranka. Chwyciła łup pazurami przednich łap i przycisnęła go do piersi, a masywne tylne nogi przejęły impet lądowania. Na powrót wzbiła się bez wysiłku w powietrze, unosząc jelenia. Łania znieruchomiała, przerażona. Sparaliżowało ją szybkie ugryzienie w kark. Tintaglia zaniosła łup na skalną półkę z widokiem na szeroką dolinę Rzeki Deszczowej. Tam wychłeptała kałużę wypływającej z posiłku krwi, a potem zaczęła zaspokajać głód, oddzierając ciemnoczerwone połcie mięsa; łykała je, odrzucając do tyłu głowę. Niewiarygodnie zmysłowa przyjemność jedzenia niemal ją obezwładniła. Smak gorącego krwistego mięsa i wstrętny odór rozlanych wnętrzności łączyły się z fizycznym doznaniem wypełniania żołądka wielkimi kawałami pożywienia. Czuła, jak jej ciało się odnawia. Dodawało jej sił nawet słoneczne światło wsiąkające w jej łuski.

Kiedy legła, by się przespać po posiłku, naszła ją irytująca myśl. Przed zabiciem łani dokądś zmierzała. Przyjrzała się grze światła na swoich zamkniętych powiekach. Cóż to było takiego? Ach. Ludzie. Miała zamiar ich uratować. Westchnęła ciężko, zapadając w głębszy sen. Ale przecież nie łamała żadnej obietnicy, bo jak obietnica dana insektowi przez kogoś takiego, jak ona, może wiązać czyjś honor?

No tak. Oni ją uwolnili.

Zapewne już nie żyli i niewątpliwie i tak już było za późno, by ich ratować. Leniwie podążyła ku nim myślami. Odkrycie, że oboje nadal żyją, było niemal irytujące, choć ich myśli przypominały teraz nikłe brzęczenie komara.

Z westchnieniem uniosła głowę i rozbudziła się na tyle, by wstać. Uratuje samca, zdecydowała, idąc na kompromis ze sobą. Wiedziała dokładnie, gdzie jest. Samica wpadła do wody i może się teraz znajdować wszędzie.

Tintaglia podeszła do krawędzi urwiska i wzbiła się w powietrze.


* * *

– Jestem taki głodny – oznajmił drżącym głosem Selden. Jeszcze mocniej przywarł do Brasa, szukając ciepła, które ten raptownie tracił.

Bras nie miał już w sobie aż tyle ducha, by odpowiedzieć dygoczącemu chłopcu. Razem z Seldenem leżeli na materacu z gałęzi, który stopniowo tonął w podnoszącym się błocie. Kiedy błoto go pochłonie, zniszczy też ostatki nadziei. Jedyne wyjście z komnaty znajdowało się wysoko w górze. Próbowali zbudować coś w rodzaju podestu, ale kiedy tylko wznieśli kopiec z zawalonej ziemi i konarów, zalało go błoto. Bras wiedział, że tu zginą, a chłopiec potrafił tylko jęczeć, że jest głodny.

Miał ochotę nim potrząsnąć, by przywrócić mu rozsądek, ale zamiast tego objął go i rzekł pocieszająco:

– Ktoś musiał widzieć smoczycę. Moja matka i brat usłyszą o tym i domyślą się, skąd się wzięła. Przyślą pomoc. – W głębi serca wątpił w swoje słowa. – Odpocznij trochę.

– Jestem taki głodny – powtórzył Selden i westchnął. – W pewnym sensie było warto. Zobaczyłem, jak smoczyca wzlatuje w niebo.

Odwrócił twarz ku piersi Brasa i zastygł w bezruchu. Mężczyzna zamknął oczy. Czy to może być takie proste? Czy mogą zwyczajnie zasnąć i umrzeć? Spróbował pomyśleć o czymś dostatecznie ważnym, co zmobilizowałoby go do dalszej walki. Słodka. Jednakże Słodka najprawdopodobniej już nie żyła, zagrzebana gdzieś w ruinach miasta. Miasto było jedyną rzeczą, na której mu zależało, zanim odkrył Słodką, a teraz całe legło w gruzach. Nigdy nie odkryje jego sekretów. Może najbardziej się do niego zbliży, umierając tutaj i stając się jednym z tych sekretów. W głębi serca zgadzał się z Seldenem. Przynajmniej uwolnił smoczycę. Tintaglia wyleciała na wolność. To już coś, choć nie wystarczało, by żyć dalej. Być może to powód, by umrzeć zadowolonym. Ocalił ją.

Poczuł następny niewielki wstrząs. Obluzowane kawałki gruntu pospadały w błoto. Może zawali się całe sklepienie; to im zapewni szybki koniec.

Twarz owiało mu chłodne i ciężkie od gadziego zapachu powietrze. Otworzył oczy i ujrzał głowę Tintaglii wetkniętą do komnaty.

– Nadal żywy? – powitała go.

– Wróciłaś? – zapytał z niedowierzaniem.

Nie odpowiedziała. Cofnęła łeb wielkości kuca i szponami przednich łap zaczęła rozdzierać ziemię wokół otworu. Do komnaty posypały się kamienie, ziemia i kawałki sklepienia. Selden obudził się z krzykiem i wtulił w Brasa.

– Nie, wszystko w porządku. Myślę, że ona próbuje nas uratować.

Bras usiłował nadać głosowi krzepiący ton, osłaniając chłopca przed deszczem odłamków.

Ziemia i kamienie wciąż się zsuwały, ale otwór w sklepieniu się powiększył. Do komnaty wpadło więcej światła.

– Wejdźcie na to – rozkazała im nagle Tintaglia.

Chwilę później do komnaty wsunął się jej łeb. W pysku trzymała mocno spory fragment drzewa, jakby była terierem, który przyniósł patyk. Oddech z jej nozdrzy parował w chłodzie komnaty, a gadzi zapach dusił. Bras zebrał resztki sił, by wstać i podnieść Seldena, żeby chłopiec mógł się wdrapać na kłodę. Sam uchwycił się drugiego jej końca i smoczyca natychmiast ich uniosła. Na moment utknęli w otworze, lecz Tintaglia wyrwała kłodę bez najmniejszej troski o to, jak słabo się jej trzymają.

W następnej chwili upuściła ich na porośniętą mchem ziemię. Rozciągnęli się na samotnym pagórku, wyrastającym w bagnistym lesie i kryjącym pod sobą podziemną kopułę. Selden odszedł chwiejnie od kłody i padł na ziemię, płacząc z ulgi. Bras się zachwiał, ale nie upadł.

– Dziękuję ci – zdołał powiedzieć.

– Nie musisz mi dziękować. Zrobiłam to, co obiecałam. – Rozdęła nozdrza i Brasa ogrzał podmuch parującego oddechu. – Będziecie teraz żyć?

To było raczej stwierdzenie niż pytanie.

Zaczęły mu się trząść nogi i żeby nie upaść, musiał osunąć się na kolana.

– Jeśli zdołamy szybko wrócić do Trehaug. Potrzebujemy jedzenia. I ciepła.

– Sądzę, że mogłabym was tam zanieść – stwierdziła niechętnie.

– Dzięki niech będą Sa – wyszeptał najżarliwszą modlitwę w swym życiu Bras.

Dźwignął się i chwiejnym krokiem podszedł do chłopca. Nachylił się i chwycił go, zamierzając podnieść, ale przekonał się, że ma tylko tyle siły, by postawić Seldena na nogi. Na wpół go wlokąc, ruszył w stronę Tintaglii.

– Jestem wycieńczony – powiedział. – Będziesz musiała przysiąść, żebyśmy mogli wspiąć się na twój grzbiet.

Oczy smoczycy zawirowały srebrzystą pogardą.

– Przysiąść? – zapytała. – Wy na moim grzbiecie? Nie sądzę, człowiecze.

– Ale… powiedziałaś, że zaniesiesz nas do Trehaug.

– Zaniosę. Tyle że żadna istota nie będzie mnie dosiadać, a już na pewno nie człowiek. Zaniosę was w szponach. Stańcie przede mną. Chwycę was i zaniosę do domu.

Bras spojrzał z powątpiewaniem na jej pokryte łuskami przednie łapy. Miała srebrne, połyskliwe i ostre pazury. Nie widział, jak może trzymać ich na tyle mocno, by ich unieść, nie przebijając jednocześnie na wylot. Spojrzał w dół na chłopca i na jego uniesionej ku górze twarzy dostrzegł jak w lustrze te same wątpliwości.

– Boisz się? – zapytał go cicho.

Selden zastanawiał się przez chwilę.

– Jestem bardziej głodny niż przestraszony – zdecydował. Wyprostował się i powiódł wzrokiem po smoczycy. Kiedy spojrzał z powrotem na Brasa, twarz mu promieniała. Pokręcił głową w zachwycie. – Legendy. Gobeliny i malowidła. Wszystkie bledną w porównaniu z jej blaskiem. Jest zbyt zdumiewająca, by w nią wątpić czy się jej bać. Nawet gdyby mnie teraz zabiła, i tak umarłbym otoczony jej chwałą. – Przesadne słowa chłopca wstrząsnęły Brasem. Wraz z głębokim oddechem Selden przywołał resztki sił. Bras wiedział, jakiego wysiłku wymagało od niego wyprostowanie się i oznajmienie: – Pozwolę jej mnie zanieść.

– Tak? Naprawdę? – zapytała smoczyca kpiąco.

Jej oczy lśniły zarówno rozbawieniem, jak i zadowoleniem z pochlebstwa chłopaka.

– Pozwolimy – oświadczył Bras zdecydowanie.

Selden milczał u jego boku, lecz sapnął, gdy smoczyca nagle wspięła się na zadnie nogi. Górowała nad nimi. Nic w całym życiu Brasa nie było tak trudne, jak stanie bez ruchu, kiedy smoczyca wyciągnęła ku nim szponiaste przednie łapy. Zanim objęła go palcami, przesunęła po nim czubkami pazurów, mierząc go, A potem poczuł na plecach ostre końce dwóch pazurów. Przycisnęła ich obu do piersi, niczym wiewiórka cenny orzech. Kiedy przysiadła na potężnych zadnich łapach i skoczyła ku niebu, Selden krzyknął mimo woli.

Wznosili się miarowo do wtóru uderzeń błękitnych skrzydeł. Bras wykręcił szyję i ujrzał w dole czubki drzew, na widok których zakręciło mu się w głowie. Żołądek mu podskoczył, lecz w następnej chwili serce nabrzmiało zachwytem. Niemal zapomniał o strachu wobec tego niebezpiecznego nowego spojrzenia na świat. Daleko w dole rozpościerała się zielona, falująca dolina lasu deszczowego. Smoczyca niosła ich w górę, wciąż w górę, zataczając coraz szerszą spiralę, dzięki czemu Bras mógł od czasu do czasu zerknąć na otwartą rzekę, meandrującą przez bujną roślinność. Spostrzegł, że szara woda jest jaśniejsza niż zwykle. Czasami, po dużych trzęsieniach ziemi, na wiele dni stawała się biała i kwaśna; wtedy każdy, kto po niej pływał, powinien uważać na swoją łódź. Biała woda szybko pożerała drewno. Smoczyca przechyliła się i zawróciła w głąb lądu, w górę rzeki. Wtedy Bras zobaczył Trehaug i poczuł jego zapach. Miasto widziane z góry zwieszało się z gałęzi drzew niczym ozdobne latarnie. W nieruchomym powietrzu unosił się dym z licznych kuchni.

– To tutaj! – wykrzyknął, odpowiadając na nieme pytanie smoczycy i wtedy uświadomił sobie, że wcale nie musiał się odzywać.

W bliskości smoka ich dawna więź się odnowiła. Przeszył go chłodny dreszcz przeczucia, lecz wtedy wyczuł jej sardoniczną odpowiedź: „Nie musisz się martwić”. Dalsze zaangażowanie w ludzkie sprawy nie leżało w jej planach.

Kiedy zniżali się przyprawiającą o zawroty głowy spiralą, odczuwał niemal wdzięczność, że ma pusty żołądek. Migały mu obrazy miasta i rzeki, a także pokazujących ich i krzyczących ludzi, którzy pierzchali przed smoczycą. Wyczuł jej niezadowolenie z powodu braku szerokiej, płaskiej powierzchni, przygotowanej jako lądowisko dla smoka. Co to za miasto?

Wylądowali na nabrzeżu. Pomosty, unoszące się i opadające w zależności od ilości wody w rzece, ugięły się od uderzenia. Nad ich krawędzie strzelił biały pył wodny, a cumujący obok „Pojętny” zaczął się niepokojąco kołysać. Żywostatek ryknął ze zdumienia. Kiedy rozkołysany pomost się uniósł pod ciężarem smoka, Tintaglia rozwarła szpony. Bras i Selden upadli pod jej łapy; odwróciła się od nich, by móc je opuścić na deski.

– Teraz przeżyjecie – stwierdziła.

– Teraz… prze… żyjemy – wydyszał Bras.

Selden leżał jak ogłuszony królik.

Bras słyszał tupot stóp i pomruk tłumionych rozmów. Podniósł wzrok. Na pomosty wlewała się istna fala ludzi. Wielu było pokrytych błotem po długim kopaniu. Mimo zdumienia na twarzach, wszyscy wyglądali na zmęczonych. Nieliczni ściskali narzędzia, jakby to była broń. Wszyscy zatrzymali się na końcu pomostu. Ludzie wpatrywali się w Tintaglię i pokazywali ją sobie palcami. Ich pełne niedowierzania okrzyki zmieniły się w ryk. Bras wypatrzył matkę, łokciami torującą sobie drogę poprzez tłum. Kiedy dotarła do pierwszego szeregu osłupiałych gapiów, samotnie wystąpiła z tłumu i ostrożnie zbliżyła się do smoczycy. A potem dostrzegła Brasa i straciła wszelkie zainteresowanie ogromnym zwierzem.

– Bras? – zapytała z niedowierzaniem. – Bras! – Głos jej się załamał. – Żyjesz? Chwała niech będzie Sa!

Podbiegła i uklękła przy nim.

Uścisnął jej rękę.

– Ona żyje – powiedział. – Miałem rację. Smoczyca żyje.

Zanim Yani zdołała się odezwać, przerwało im przeciągłe zawodzenie. Bras zobaczył, jak z grupki gapiów wyrywa się Keffria i biegnie co sił wzdłuż pomostu do Seldena. Przyklękła obok niego i porwała swego syna w ramiona.

– Och, dzięki Sa, on żyje. Ale co ze Słodką? Gdzie jest Słodka, gdzie moja córka?

– Nie znalazłem jej. Obawiam się, że zginęła w mieście – wypowiedział te trudne słowa Bras.

Niczym zrywający się wiatr, z gardła Keffrii wydobył się okrzyk, który zmienił się w przeszywający krzyk sprzeciwu.

– Nie, nie, nie! – zawodziła.

Selden pobladł w jej objęciach. Rysy twarzy twardego małego chłopca, który towarzyszył Brasowi w tej ciężkiej próbie, nagle z drżeniem zmieniły się w rysy dziecka. Dołączył swój szloch do zawodzenia matki.

– Mamo, nie płacz! Nie płacz!

Ciągnął ją za rękę w daremnej próbie zwrócenia na siebie uwagi.

– Ta, którą zwiesz Słodką, nie umarła – przerwała jej ostro smoczyca. – Przestań miauczeć i przestań się rozczulać nad sobą.

– Nie umarła?! – wykrzyknął Bras.

Jego słowa powtórzył Selden. Pochwycił zawodzącą matkę i potrząsnął nią.

– Mamo, słuchaj, nie słyszałaś, co powiedziała smoczyca? Powiedziała, że Słodka nie umarła. Przestań płakać, Słodka nie umarła! – Lśniącymi oczyma patrzył na Tintaglię. – Możesz zaufać smoczycy. Kiedy mnie niosła, czułem jej mądrość przez skórę!

Słowa Seldena utonęły w narastającym chórze głosów ludzi zgromadzonych na nabrzeżu. Niektórzy krzyczeli ze zdumienia.

– Przemówiła!

– Smoczyca przemówiła!

– Słyszeliście to?

Jedni kiwali zaskoczeni głowami, inni domagali się wyjaśnień, co też ich towarzysze mają na myśli.

– Nic nie słyszałem.

– Prychnęła. I tyle.

Srebrne oczy Tintaglii poszarzały z obrzydzenia.

– Ich umysły są za małe, by chociaż przemówić do mojego. Ach, ludzie! – Wyciągnęła długą szyję. – Odsuń się, Brasie Khuprusie. Skończyłam z tobą i twoim gatunkiem. Wypełniłam zobowiązanie.

– Nie! Zaczekaj! – Bras uwolnił szarpnięciem ramię z uścisku matki. Zuchwale chwycił za zakończony pazurem koniec lśniącego skrzydła Tintaglii. – Nie możesz jeszcze odlecieć. Powiedziałaś, że Słodka wciąż żyje. Ale gdzie jest? Skąd wiesz, że żyje? Jest bezpieczna?

Tintaglia bez wysiłku wyswobodziła pazur.

– Przez chwilę byłyśmy połączone, jak doskonale o tym wiesz, Brasie Khuprusie. Dlatego też zachowuję niejaką świadomość jej obecności. Gdzie jest, nie wiem, poza tym, że unosi się na wodzie. Na rzece, zakładam, sądząc po strachu, jaki odczuwa. Jest głodna i spragniona, ale poza tym, o ile potrafię stwierdzić, nic jej nie jest.

Bras padł przed smoczycą na kolana.

– Zabierz mnie do niej. Błagam cię. Jeśli uczynisz dla mnie tę jedną rzecz, na zawsze będę twoim dłużnikiem.

Tintaglię ogarnęło rozbawienie. Bras poznał to po szybkim wirowaniu kolorów jej oczu i nieznacznym rozdęciu nozdrzy.

– Nie potrzebuję twoich usług, człowiecze. A twoje towarzystwo mnie nudzi. Żegnaj. – Uniosła skrzydła i zaczęła je rozpościerać. – Odejdź, jeśli nie chcesz zostać przewrócony.

Bras skoczył ku niej. Jej pokryte gładkimi łuskami ciało nie dawało żadnego oparcia jego ślizgającym się dłoniom. Przywarł do przedniej nogi smoczycy, oplótłszy ją rękami, jakby był dzieckiem trzymającym się kurczowo matki. W jego słowach brzmiała jednak siła i wściekłość.

– Nie możesz odejść, smoczyco Tintaglio! Nie możesz zostawić Słodkiej, by zginęła. Wiesz, że dla uwolnienia ciebie zrobiła tyle samo, co ja. Otworzyła się na wspomnienia miasta. Odkryła tajemny mechanizm otwierający wielką ścianę. Gdyby cię nie odnalazła, nie wszedłbym do miasta. Byłabyś w tej chwili pogrzebana pod ziemią! Nie możesz się odwrócić od takiego długu! Nie możesz.

Słyszał za sobą chaotyczne pytania i rozmowę, jaką prowadziła jego matka z Seldenem i Keffrią. Nie dbał o to, co podsłuchają; nie dbał o to, co mówił im chłopiec. W tej chwili mógł myśleć jedynie o Słodkiej.

– W rzece płynie biała woda – mówił dalej do smoczycy. – Biała woda zżera łodzie. Jeśli Słodka znajduje się na rzece na kłodzie albo tratwie, woda strawi je, a potem ją. Umrze, ponieważ zapuściła się do miasta, by spróbować cię uratować.

Gniew smoczycy był tak wielki, że jej oczy zawirowały szarością przetykaną szkarłatem. Parsknęła gorącym powietrzem, którego podmuch niemal przewrócił Brasa. A potem chwyciła go przednią łapą, jakby był lalką wypchaną trocinami. Szpony zacisnęły się boleśnie wokół jego klatki piersiowej; ledwie mógł oddychać.

– Dobrze, insekcie! – syknęła. – Pomogę ci ją znaleźć. Ale potem koniec zadawania się z tobą i twoimi pobratymcami. Ponieważ bez względu na to, jak wielkie dobro mogłeś mi wraz z nią wyświadczyć, twoi pobratymcy dopuścili się wobec całego mojego gatunku wielkiego zła. – Uniosła go i wyciągnęła w stronę żywostatku. „Pojętny” patrzył na nich tak, jakby umierał. – Nie myśl, że nie wiem! Módl się, bym zapomniała! Módl się, byś nigdy już mnie nie ujrzał!

Bras nie mógł nabrać tchu, by jej odpowiedzieć, ale ona nie czekała na odpowiedź. Wyskoczyła w górę porężnym susem. Ci, którzy odważyli się wejść na pomost, przewrócili się na nagle rozkołysane deski. Unoszony przez smoczycę Bras usłyszał pełen przerażenia wrzask matki. A potem wszystko zagłuszył szum wiatru.

Przedtem nie wiedział, jak podczas wcześniejszego lotu Tintaglia dbała o niego i Seldena. Teraz wznosiła się tak szybko, że czuł pulsowanie krwi w twarzy i ucisk w uszach. Jego żołądek z całą pewnością został daleko na dole. Czuł wściekłość kipiącą w smoczycy. Posługując się jej imieniem, zawstydził ją przed innymi ludźmi. Wyjawił je tym, którzy nie mieli do niego żadnego prawa.

Nabrał tchu, ale nie potrafił znaleźć słów. Przeprosiny mogłyby się okazać równie wielkim błędem, jak powiedzenie jej, że jest to Słodkiej winna. Zmilczał więc i chwycił za szpony, usiłując rozluźnić ich chwyt dookoła żeber.

– Chcesz, żebym je rozwarła, Brasie Khuprusie? – zapytała drwiąco smoczyca.

I rozwarła szpony, lecz zanim Bras wyśliznął się z nich ku śmierci, znów je mocno zacisnęła. Nagle przechyliła się i zaczęła zataczać szerokie kręgi nad rzeką. Znajdowali się za wysoko, by cokolwiek widzieć. Porośnięty lasem teren pod nimi był falującym dywanem zieleni, a rzeka stanowiła białą wstążkę. Smoczyca odpowiedziała na myśli Brasa.

– Oczy smoka nie są takie jak oczy drapieżnika. Widzę stąd tyle, ile potrzebuję zobaczyć. Nie ma jej w zasięgu wzroku. Musiała zostać zniesiona w dół rzeki.

– Zejdź niżej – poprosił Bras. – Pozwól, bym poszukał jej moim wzrokiem. Jeśli znajduje się na płyciźnie, mogą ją zasłaniać drzewa. Proszę cię.

Nie odpowiedziała, lecz obniżyła lot tak szybko, że pociemniało mu w oczach, i poleciała wzdłuż rzeki. Bras ściskał smocze szpony obiema rękami i starał się obserwować całą szerokość rzeki i jej brzegi. Tintaglia leciała za szybko. Usiłował przekonać samego siebie, że ostrzejsze zmysły smoczycy wykryłyby Słodką nawet wtedy, gdyby on jej nie zauważył, lecz po pewnym czasie w jego sercu na dobre zagościła rozpacz. Zalecieli zbyt daleko. Jeśli jej nie znaleźli, to dlatego że Słodkiej już nie ma.

– Tam! – zawołała nagle Tintaglia.

Spojrzał, lecz nic nie zobaczył. Smoczyca przechyliła się i zawróciła ze zwinnością jaskółki.

– Tam. W tej łódce, z dwiema innymi osobami. Blisko środka rzeki. Teraz ją widzisz?

– Tak! – Zalała go fala radości, a zaraz potem przerażenia. Kiedy Tintaglia zbliżyła się do łódki, Bras spostrzegł, że jest też w niej satrapa i jego Towarzyszka. – Możesz podnieść ją z łódki? – zapytał.

– Być może. Jeśli przy okazji cię upuszczę i zatopię łódkę. Istnieje szansa, że mogłabym porwać tę samicę, łamiąc jej zaledwie kilka żeber. Czy tego chcesz?

– Nie! – Zaczął gorączkowo myśleć. – Czy smoki umieją pływać? Mogłabyś wylądować obok niej w rzece?

– Nie jestem kaczką! – odparła z wyraźnym niesmakiem. – Jeśli chcemy wylądować w wodzie, nie zatrzymujemy się na powierzchni, lecz nurkujemy do samego dna i stamtąd wychodzimy na brzeg. Chybaby ci się to nie spodobało.

Chwytał się najmniejszej nadziei.

– Mogłabyś upuścić mnie do łódki?

– Po co? Chcesz utonąć wraz z nią? Nie bądź niemądry. Podmuch powietrza spod moich skrzydeł zatopiłby łódkę na długo przedtem, nim znalazłabym się na tyle blisko niej, by przebić tobą dno. Zrobiłam, co do mnie należało, człowiecze. Znalazłam ją dla ciebie. Skoro już wiesz, gdzie ona jest, uratowanie jej należy do ciebie i innych ludzi. Moja rola się skończyła.

Nie przyniosło mu to żadnej pociechy. Kiedy przelatywali nad Słodką, widział, jak unosi ku nim twarz. Niemal sobie wyobrażał, że usłyszał, jak błaga go o ratunek. Lecz smoczyca miała rację. Nie mogli dla Słodkiej nic zrobić, nie narażając ich wszystkich na większe niebezpieczeństwo.

– Zanieś mnie z powrotem do Trehaug, szybko – poprosił Bras. – Jeśli „Pojętny” wyruszy za nią teraz, postawiwszy wszystkie żagle, być może dogonimy łódkę, zanim rzeka ją pochłonie.

– Mądry plan! – mruknęła sarkastycznie smoczyca. – Jeszcze mądrzej byłoby, gdybyś od razu wyruszył statkiem, zamiast zatrudniać mnie. Mówiłam ci, że ona jest na rzece.

Zimna logika smoczycy odebrała mu ducha. Bras nie wiedział co odpowiedzieć. Raz jeszcze potężne skrzydła Tintaglii wyniosły ich wysoko nad las; ziemia przesuwała się szybko pod nimi.

– Nie możesz mi pomóc w żaden sposób? – zapytał żałośnie Bras, kiedy smoczyca zaczęła krążyć nad miastem.

Na jej widok wszyscy ludzie znajdujący się na pomostach pobiegli na brzeg. Podmuch spod jej skrzydeł miotał „Pojętnym”. Jeszcze raz potężne zadnie nogi Tintaglii przyjęły impet lądowania, a pomost się potężnie zakołysał. Uniosła Brasa w szponach, wykrzywiając szyję i odwracając łeb, by skupić na nim spojrzenie srebrzystego oka.

– Jestem smoczycą, mały człowieczku. Jestem ostatnią Władczynią Trzech Królestw. Jeśli gdziekolwiek pozostali jeszcze jacyś moi pobratymcy, muszę ich odszukać i im pomóc. Nie mogę się zajmować taką krótkotrwałą iskierką bytu jak ty. Radź więc sobie, jak umiesz. Sam. Ja odchodzę. Wątpię, czy się jeszcze kiedyś spotkamy.

Postawiła go na pomoście. Jeśli chciała być delikatna, nie udało jej się to. Kiedy zaczął się chwiejnie oddalać, poczuł nagły wstrząs, bardziej umysłem niż ciałem. Nagle ogarnął go rozpaczliwy strach, że zapomniał o czymś ogromnie ważnym, a potem uświadomił sobie, że zniknęła jego umysłowa więź ze smoczycą. Tintaglia odseparowała się od niego. Ta strata przyprawiła go o zawrót głowy. Wyglądało na to, że czerpał z tej więzi jakieś siły, bo nagle zdał sobie sprawę, że jest głodny, spragniony i bardzo zmęczony. Udało mu się przejść kilka kroków, a potem osunął się na kolana. Dobrze, że tak się stało, bo i tak by upadł, kiedy smoczyca rozkołysała pomost, wzbijając się w powietrze. Po raz ostatni owionął go jej gadzi smród. Bez żadnego powodu do oczu napłynęły mu łzy, wywołane poczuciem straty.

Stojący na rozkołysanym pomoście Bras uświadomił sobie, że obok niego klęczy jego matka. Tuliła jego głowę na podołku.

– Zrobiła ci krzywdę? – zapytała. – Brasie. Możesz mówić, Brasie? Jesteś ranny?

Odetchnął głęboko.

– Przygotujcie „Pojętnego” do natychmiastowego wypłynięcia. Musimy jak najprędzej wyruszyć w dół rzeki. Słodka, satrapa i jego Towarzyszka… w małej łódce.

Przerwał, nagle zbyt wyczerpany, by nawet mówić.

– Satrapa! – zawołał tuż obok jakiś mężczyzna. – Chwała Sa! Jeśli jeszcze żyje i zdołamy go odzyskać, to nie wszystko jest stracone. Pośpieszcie do „Pojętnego”. Przygotujcie go do wypłynięcia.

– Przyślij mi uzdrowiciela! – Nad nagły gwar wybił się głos Yani Khuprus. – Chcę, żeby Bras został zaniesiony do moich pokojów.

– Nie. Nie. – Chwycił słabo matkę za rękę. – Muszę popłynąć na „Pojętnym”. Zanim odpocznę, muszę ujrzeć Słodką.

ROZDZIAŁ 5

„NIEZRÓWNANY” I PIRACTWO

– Mogę dostać baty, jeśli mi się należą. Ale teraz tak nie było. Nie zrobiłem nic złego. – Większość batów w życiu dostałam właśnie za to. Nie robiłam nic złego, ale i nic dobrego – zauważyła Althea. Podłożyła dwa palce pod brodę Świstaka i uniosła jego twarz do coraz niklejszego światła. – To nic takiego, chłopcze. Rozcięta warga i posiniaczony policzek. Za tydzień nie będzie śladu. Przecież nie złamał ci nosa. Świstak odsunął się od niej, urażony.

– Złamałby, gdybym się nie cofnął.

Althea klepnęła chłopca w ramię.

– Ale się cofnąłeś. Ponieważ jesteś szybki i twardy. A to są cechy dobrego marynarza.

– To myślisz, że dobrze zrobił? – zapytał gniewnie Świstak.

Dziewczyna zaczerpnęła tchu i odparła chłodno zimnym głosem i z zimnym sercem:

– Myślę, że Lawon jest pierwszym oficerem, ty chłopcem pokładowym, a ja drugim oficerem. Nie chodzi tu o dobro i zło, Świstaku. Następnym razem ruszaj się nieco żwawiej. I bądź na tyle bystry, by nie wchodzić pierwszemu w drogę, kiedy się rozzłości.

– On się zawsze złości – zauważył ponuro Świstak.

Althea puściła to mimo uszu. Każdy marynarz ma prawo narzekać na pierwszego oficera, ale nie mogła pozwolić, by Świstak myślał, że ona weźmie czyjąś stronę. Nie była świadkiem tego zajścia, ale słyszała pełną oburzenia relację Amber. Amber znajdowała się wysoko nad pokładem. Zanim zeszła na dół, Lawon już odszedł. Althea była zadowolona, że nie doszło do starcia między pierwszym oficerem i cieślą. Mimo to wrogość, jaką odczuwali wobec siebie Amber i Lawon, jedynie się spotęgowała. Pierwszy uderzył chłopca tak mocno, że ten przeleciał kawałek w powietrzu, i to tylko dlatego, że lina, którą zwijał, nie leżała tak płasko, jak zdaniem Lawona powinna. Na swój użytek Althea uważała, że jest on brutalem i głupcem. Świstak był sympatycznym chłopcem, którego do wysiłku nakłaniały pochwały, a nie brutalność.

Stali na rufie, patrząc na kilwater. W oddali niewielkie wyspy wyglądały niczym zielone pagórki. Morze było spokojne, ale wiał lekki wieczorny wiatr i „Niezrównany” wykorzystywał go najlepiej, jak potrafił. Wydawało się, że ostatnio statek nie tylko dobrowolnie, ale niemal ochoczo chce przyśpieszyć podróż na Wyspy Pirackie. Przestał rozprawiać o wężach i porzucił nawet swoje metafizyczne rozważania o tym, czy człowiek jest tym, za kogo uważają go inni ludzie, czy tym, za kogo uważa sam siebie. Patrząc na mewy nurkujące w niewielką ławicę ryb, Althea pokręciła głową. Cieszyła się, że statek przestał filozofować. Amber chyba lubiła te długie rozmowy, ale w Althei budziły one niepokój. Teraz Amber narzekała, że „Niezrównany” wydaje się zamknięty w sobie i opryskliwy, lecz na Althei sprawiał wrażenie zdrowszego i bardziej skupionego na swoim zadaniu. Niekończące zastanawianie się nad własną naturą nie mogło być dobre ani dla człowieka, ani dla żywostatku. Obejrzała się na Świstaka. Chłopiec pokładowy ostrożnie dotykał językiem rozciętej wargi. Miał nieobecny wzrok. Szturchnęła go lekko.

– Lepiej się prześpij, chłopcze. Wkrótce znów będziesz miał wachtę.

– Chyba tak – zgodził się niefrasobliwie. Po chwili skupił spojrzenie błękitnych oczu na Althei. – Wiem, że muszę od niego obrywać. Nauczyłem się tego, jak byłem niewolny. Czasem po prostu trzeba oberwać i nie podnosić głowy.

Althea uśmiechnęła się niewesoło.

– Czasami wydaje mi się, że marynarz nie tak bardzo różni się od niewolnika.

– Może i nie – zgodził się chłopiec zadzierzyście. – Dobranoc pani – dodał i odszedł w kierunku dziobu.

Althea jeszcze przez chwilę patrzyła na kilwater rozszerzający się za rufą. Odpłynęli już daleko od Miasta Wolnego Handlu. Z zazdrością pomyślała o matce i siostrze w przytulnym domu. A potem przypomniała sobie, jak nudne wydawało jej się życie na lądzie i jak niecierpliwiło ją niekończące się oczekiwanie. Zapewne siedziały teraz w gabinecie ojca, sączyły herbatę i zastanawiały się, jak wprowadzić Słodką do miejscowego towarzystwa, mając do dyspozycji tak bardzo ograniczone środki. Przez resztę lata będą musiały zaciskać pasa i oszczędzać. Przyznała w duchu, że zapewne bardzo się niepokoją o nią, o los rodzinnego statku i męża Keffrii. Będą musiały to znieść. Wątpiła, czy wróci, szczęśliwie lub nie, przed nastaniem wiosny.

Jeśli o nią chodzi, to wolałaby się raczej martwić o co innego – jak ma odnaleźć rodzinny żywostatek i bezpiecznie sprowadzić „Vivacię” do Miasta Wolnego Handlu? Kiedy Arogant ostatnio ją widział, „Vivacia” znajdowała się w rękach tego pirata Bystrego i kotwiczyła w pirackiej twierdzy. Niezbyt to pomocna informacja. Wyspy Pirackie nie były zaznaczone na mapach i roiły się od piratów, a w dodatku sztormy i powodzie często zmieniały linię brzegową wysp, ujścia rzek i trasę dróg wodnych. Tak słyszała. Podczas wypraw handlowych na południe z ojcem zawsze unikali Wysp Pirackich, właśnie z powodu tych niebezpieczeństw, którym teraz rzucała bezpośrednie wyzwanie. Co by o tym pomyślał jej ojciec? Uznała, że pochwaliłby próbę odzyskania rodzinnego statku, ale nie wybór statku ratowniczego. Zawsze mówił, że „Niezrównany” jest nie tylko szalony, ale że przynosi pecha. Kiedy była dziewczynką, zakazał jej się z nim zadawać.

Odwróciła się raptownie i ruszyła ku dziobowi, jakby mogła odejść od swego niepokoju. Powiedziała sobie, że to przyjemny wieczór, a statek od dwóch dni jest nadzwyczaj stabilny i dobrze żegluje. Lawon, pierwszy oficer, zaczął niedawno wdrażać rygorystyczne zasady dyscypliny i higieny, lecz nie było w tym nic niezwykłego. Arogant jako kapitan kazał mu przełamać rezerwę, jaka się wytworzyła między wynajętymi przez nich marynarzami i zbiegłymi niewolnikami, którzy zostali przemyceni na pokład. Każdy oficer wiedział, że aby zjednoczyć załogę, należy przez kilka dni dawać jej dobrą szkołę.

Całej załodze przydałoby się nieco więcej dyscypliny i o wiele więcej higieny. Oprócz zwiększenia jej umiejętności żeglarskich, musiała się też nauczyć walczyć. I, dodała w myślach posępnie Althea, nie tylko bronić statku, ale i opanować sztukę atakowania innych. Nagle wydało jej się, że to za wiele. Jak mogli żywić nadzieję na odnalezienie „Vivacii”, nie mówiąc już o jej odzyskaniu, z tak niezgraną załogą i nieprzewidywalnym statkiem?

– Dobry wieczór, Altheo – przywitał ją „Niezrównany”.

Nawet o tym nie myśląc, przyszła na pokład dziobowy w pobliże galionu. „Niezrównany” zwrócił ku niej swoją okaleczoną twarz, jakby mógł ją zobaczyć.

– Dobry wieczór – odpowiedziała.

Starała się mówić przyjemnym tonem, lecz statek znał ją zbyt dobrze.

– No tak. Który z naszych problemów dręczy cię najbardziej tego wieczoru?

Althea się poddała.

– Wszystkie usiłują mnie dopaść niczym stado rozszczekanych psiaków. Szczerze mówiąc, nie wiem, którym się martwić najpierw. Galion prychnął lekceważąco.

– To rozgoń je kopniakami, jakby naprawdę były stadem kundli, i skup się na naszym przeznaczeniu. – Odwrócił od niej brodatą twarz, by wbić nieistniejący wzrok w horyzont. – Bystry – powiedział cichym, złowieszczym głosem. – Płyniemy stawić czoło piratowi i odebrać mu wszystko, co prawnie należy do nas. Niech nic nie stanie między nami i naszym celem.

Althea była tak oszołomiona, że nie mogła wydobyć słowa. Nigdy nie słyszała, by statek tak mówił. Początkowo nie chciał nawet znów znaleźć się na wodzie. Tyle lat spędził jako wyrzucony na plażę oślepiony wrak, że wzdragał się na samą myśl o żeglowaniu, nie mówiąc już o wyruszeniu z wyprawą ratunkową. Teraz mówił tak, jakby nie tylko zaakceptował ten pomysł, ale cieszył się z szansy zemszczenia się na człowieku, który zawładnął „Vivacią”. Skrzyżował ręce na muskularnej piersi. Dłonie miał zaciśnięte w pięści. Czy naprawdę uznał jej sprawę za swoją?

– Nie myśl o przeszkodach, dzielących chwilę obecną od tej, w której staniemy z nim twarzą w twarz. – Statek mówił cichym, miękkim głosem. – Bez względu na to, czy podróż będzie długa, czy krótka, jeśli zaczniesz się martwić każdym krokiem, to podzielisz ją na niezliczone odcinki, a na każdym możesz się potknąć. Patrz tylko końca.

– Moim zdaniem uda nam się tylko wtedy, jeśli się przygotujemy – zaoponowała Althea.

„Niezrównany” pokręcił głową.

– Naucz się wiary w powodzenie. Jeśli mówisz, że, kiedy znajdziemy Bystrego, będziemy musieli dobrze walczyć, to odkładasz to do tego czasu. Dobrze walczcie teraz. Teraz bądźcie tacy, jacy musicie być, żeby wam się udało pod koniec podróży, a kiedy ten koniec nadejdzie, przekonasz się, że to tylko kolejny początek.

Althea westchnęła.

– Teraz mówisz jak Amber – rzekła z wyrzutem.

– Nie – zaprzeczył stanowczo. – Teraz mówię jak ja. Jak moje ja, które odepchnąłem i ukryłem, jak ja, którym zamierzałem kiedyś znów zostać, kiedy będę gotowy. Już nie zamierzam. Jestem.

Althea pokręciła głową. Łatwiej było radzić sobie z „Niezrównanym”, kiedy się dąsał. Kochała go, ale nie była to więź, jaka ją łączyła z „Vivacią”. Przebywanie z „Niezrównanym” było często podobne do opieki nad ukochanym, lecz niegrzecznym, trudnym dzieckiem. Czasami kontakt z nim sprawiał po prostu zbyt wiele kłopotu. Nawet teraz, kiedy sprawiał wrażenie, że się z nią sprzymierzył, jego przejęcie mogło przerazić. Zapadła niezręczna cisza.

Althea odepchnęła takie myśli i spróbowała się poddać łagodnemu kołysaniu statku i uspokajającym nocnym odgłosom.

– Jeśli chcesz, możesz mi powiedzieć, że miałaś rację.

Głos Amber, który rozległ się za jej plecami, był pełen znużenia i goryczy.

Althea zaczekała, aż cieśla stanie obok niej przy relingu.

– Rozmawiałaś z kapitanem o Lawonie i Świstaku?

– Tak. – Amber wyjęła z kieszeni chustkę i otarła czoło. – Na niewiele się to zdało. Arogant powiedział tylko, że Lawon jest pierwszym oficerem, a Świstak chłopcem pokładowym, i że on się nie będzie wtrącał. Nie rozumiem tego.

Wargi Althei wygięły się w lekkim uśmiechu.

– Przestań myśleć o nim jako o Arogancie. Gdyby Arogant zobaczył na ulicy, jak Lawon przewraca małego chłopca, od razu by zainterweniował. Nie jesteśmy jednak na ulicy. Znajdujemy się na statku, a on jest kapitanem. Nie może stanąć między pierwszym oficerem i załogą. Gdyby to zrobił choćby raz, cała załoga straciłaby szacunek dla Lawona. Sypałyby się niekończące się skargi na niego i wszyscy wylądowaliby pod drzwiami kapitańskiej kajuty. Arogant byłby tak zajęty niańczeniem ich, że nie miałby czasu być kapitanem. Założę się, że potępia postępowanie Lawona tak samo jak ty. Lecz kapitan wie, że dyscyplina na statku ma pierwszeństwo przed zranioną chłopięcą dumą.

– Jak daleko pozwoli się posunąć Lawonowi? – zapytała ponuro Amber.

– To problem kapitana, nie mój – odparła Althea i dodała z krzywym uśmiechem: – Jestem tylko drugim oficerem, wiesz? – Kiedy Amber znów otarła czoło, a potem kark, zapytała: – Dobrze się czujesz?

– Nie – odparła rzeźbiarka.

Nie patrzyła na Altheę, lecz ta otwarcie przyglądała się profilowi Amber. Nawet w gasnącym świetle jej skóra wydawała się cienka, sucha jak papier i napięta, co uwydatniało rysy twarzy. Jej karnacja zawsze była taka dziwna, że Althea niewiele umiała z niej wyczytać, ale tego wieczoru przypominała starzejący się pergamin. Amber ściągnęła do tyłu jasnokasztanowe włosy i schowała je pod chustką.

Po dłuższej chwili Amber dodała niechętnie:

– Ale nie jestem też chora. Od czasu do czasu cierpię na pewną dolegliwość. Sprowadza ona jedynie gorączkę i zmęczenie. Nic mi nie będzie. – Ujrzawszy przerażoną minę Althei, dodała pośpiesznie: – To nie jest nic zaraźliwego. Choroba dotknie tylko mnie.

– Mimo to powinnaś powiedzieć kapitanowi o swoim problemie. I zapewne nie wychodzić z kajuty, dopóki choroba nie minie.

Obie się wzdrygnęły, kiedy „Niezrównany” rzekł cicho:

– Nawet pogłoska o gorączce i zarazie na pokładzie może zdenerwować załogę.

– Mogę zachować to dla siebie – zapewniła Amber. – Wątpię, czy oprócz ciebie i Yek ktokolwiek zauważy moje niedomaganie. Yek już je widziała; nie będzie jej przeszkadzało. – Odwróciła się nagle twarzą do Althei i zapytała: – A ty? Boisz się spać obok mnie? Althea popatrzyła jej w oczy w gęstniejącym mroku.

– Chyba uwierzę ci na słowo, że nie ma się czego bać. Ale i tak powinnaś powiedzieć kapitanowi. Może będzie mógł tak rozplanować twoją pracę, żebyś miała więcej czasu na odpoczynek.

Nie dodała, że prawdopodobnie znajdzie jakiś sposób, by odizolować Amber i w ten sposób zachować jej chorobę w tajemnicy.

– Kapitan? – Usta Amber wygięły się w uśmiechu. – Naprawdę tak o nim myślisz cały czas?

– Jest nim – odparła sztywno Althea.

W nocy, w swojej wąskiej koi, oczywiście nie myślała o Arogancie jako o kapitanie. W dzień musiała. Nie chciała mówić Amber, jak trudno jest jej utrzymywać to rozgraniczenie. Rozmowa o tym jej nie pomoże. Najlepiej zachować to dla siebie. Podejrzewała z niepokojem, że „Niezrównany” zna jej prawdziwe uczucia do Aroganta. Czekała, by galion powiedział coś strasznego i odkrywczego, ale on milczał.

– To część jego osobowości – zgodziła się Amber. – Pod pewnymi względami jego najlepsza część. Myślę, że od wielu lat planował i marzył o tym, by zostać kapitanem. Myślę, że wiele wycierpiał od kiepskich kapitanów i wiele się nauczył od dobrych i wszystko to wykorzystuje teraz. Ma więcej szczęścia, niż sobie wyobraża, bo może ziścić marzenia. Tak niewielu to się udaje.

– Co się udaje tak niewielu? – zapytała Yek, podchodząc do nich.

Uśmiechnęła się do Althei i wymierzyła przyjaznego kuksańca Amber, po czym oparła się o reling i zaczęła dłubać w zębach. Althea popatrzyła na nią z zazdrością. Z Yek emanowały witalność i zdrowie; miała długie kości, była muskularna i zupełnie się nie wstydziła swego ciała. W ogóle nie krępowała piersi ani się nie martwiła, że jej marynarskie spodnie sięgają ledwie za kolana. Jej długi, jasny warkocz zaczynał przypominać postrzępiony wiecheć słomy od wiatru i słonej wody, ale ona się tym nie przejmowała. Althea pomyślała niespokojnie, że dziewczyna jest tym, kogo ona udaje: kobietą, która nie pozwala, by płeć przeszkadzała jej żyć tak, jak chce. To było niesprawiedliwe. Yek wychowała się w Królestwie Sześciu Księstw i twierdziła, że ta równość przysługuje jej z urodzenia. W rezultacie mężczyźni zwykle ją uznawali. Althea często miewała wrażenie, że, aby być sobą, potrzebuje czyjegoś pozwolenia. Mężczyźni chyba to wyczuwali. Nic nie przychodziło jej łatwo. Czuła, że ta walka stanowi taki sam element jej życia, jak oddychanie. Yek wychyliła się za reling.

– Dobry wieczór, „Niezrównany”! – rzekła, a przez ramię rzuciła pytanie Amber: – Mogę sobie pożyczyć od ciebie cienką igłę? Mam trochę szycia, a nigdzie nie mogę znaleźć swojej.

– Oczywiście. Za chwilę przyjdę i ci ją dam.

Yek poruszyła się niespokojnie.

– Tylko mi powiedz, gdzie jest, to sama ją znajdę – zaproponowała.

– Weź moją – wtrąciła się Althea. – Jest w moim małym worku marynarskim, wetknięta w kawałek płótna. Jest tam też nić.

Althea wiedziała, że przesadna potrzeba prywatności Amber rozciąga się na jej rzeczy osobiste.

– Dzięki. No, to co takiego udaje się tak niewielu mężczyznom? – powtórzyła pytanie Yek z pełnym ciekawości błyskiem w oku i wydymając usta.

– Nie to, co myślisz – poinformowała ją Amber. – Mówiłyśmy o ludziach spełniających marzenia i ja powiedziałam, że niewielu się to udaje, a jeszcze mniej licznych to cieszy. Zbyt wielu, kiedy już ziści swoje marzenia, odkrywa, że nie tego chciało. Albo że marzenia przerastają ich zdolności, i wszystko kończy się rozgoryczeniem. Wygląda jednak na to, że Arogant dobrze sobie radzi. Robi to, co zawsze chciał, i udaje mu się to znakomicie. Jest dobrym kapitanem.

– To prawda – zauważyła z namysłem Yek. Usiadła z kocią gracją, oparła się plecami o reling i popatrzyła na pierwsze gwiazdy. – Mogę się założyć, że jest też dobry w czymś innym.

Yek była kobietą nieukrywającą swoich upodobań; nie po raz pierwszy Althea słyszała, jak daje ona wyraz swojemu zainteresowaniu jakimś mężczyzną. Zasady życia na pokładzie statku zmusiły ją do wstrzemięźliwości, która kłóciła się z jej naturą. Chociaż nie mogła pofolgować ciału, popuszczała wodze wyobraźni i często dzieliła się swoimi przemyśleniami z Altheą i Amber. W te rzadkie noce, kiedy wszystkie zajmowały swoje koje, był to najczęstszy temat rozmów. Yek przyprawiała swoje spostrzeżenia cierpkim humorem i słuchając jej opowieści o minionych, nieudanych związkach, słuchaczki często skręcały się ze śmiechu. Altheę zwykle te sprośne spekulacje na temat marynarzy bawiły, lecz, jak odkryła, nie wtedy, gdy dotyczyły Aroganta. Czuła się tak, jakby nie mogła zaczerpnąć swobodnie tchu.

Yek najwyraźniej nie zauważyła jej sztywnego milczenia.

– Zauważyłyście kiedyś dłonie kapitana? – zapytała retorycznie. – To dłonie człowieka, który potrafi pracować… a wszystkie widziałyśmy go przy pracy, tam na plaży. Ale teraz, kiedy jest kapitanem, nieumazanym smołą i błotem, dłonie ma czyste jak jakiś szlachcic. Kiedy dotyka mnie mężczyzna, nie znoszę się zastanawiać, gdzie ostatnio trzymał ręce i czy je od tamtej pory umył. Lubię mężczyzn z czystymi dłońmi.

Zamilkła i uśmiechnęła się.

– Jest kapitanem – zaoponowała Althea. – Nie powinnyśmy o nim rozmawiać w ten sposób.

Zauważyła, że Amber krzywi się na tę sztywną uwagę. Spodziewała się, że Yek zwróci przeciwko niej swój ostry dowcip i jeszcze ostrzejszy język, ale tak naprawdę bała się, że jakieś pytanie zada „Niezrównany”. Na szczęście Yek tylko się przeciągnęła i stwierdziła:

– Nie zawsze będzie kapitanem. A może ja nie zawsze będę marynarzem pokładowym na jego statku. Tak czy owak, spodziewam się, że nadejdzie kiedyś czas, kiedy nie będę musiała zwracać się do niego per „panie kapitanie”. A kiedy tak się stanie… – Wyprostowała się gwałtownie, błyskając białymi zębami w uśmiechu. – No tak. – Uniosła brew. – Myślę, że ułożyłoby się między nami. Widziałam, że na mnie patrzy. Kilka razy pochwalił za dobrą pracę. – Po chwili dodała, bardziej do siebie niż do pozostałych: – Jesteśmy tego samego wzrostu. Podoba mi się to. Przez to tak wiele rzeczy… jest przyjemniejszych.

Althea nie mogła się powstrzymać.

– To, że cię pochwalił, nie znaczy, że się na ciebie gapi. Kapitan taki jest. Potrafi docenić dobrą pracę. Kiedy ktoś dobrze pracuje, Arogant głośno o tym mówi, tak samo, gdy zauważy fuszerkę.

– Oczywiście – zgodziła się Yek. – Ale żeby stwierdzić, że dobrze pracuję, musiał mnie obserwować. Jeśli chwytasz, o co mi chodzi. – Znów przechyliła się przez reling. – Jak uważasz, statku? Znacie się z kapitanem Trellem od dawna. Pewnie wiele sobie opowiadaliście. Co lubi u swoich kobiet?

W chwili ciszy, która zapadła po tym pytaniu, Althea niemal umarła. Serce jej stanęło, zamarł oddech. Co Arogant wyjawił „Niezrównanemu” i ile z tego statek teraz wypapla?

Nastrój galionu znów się zmienił. Odezwał się chłopięcym głosem, wyraźnie zadowolony z uwagi Yek:

– Arogant? Naprawdę sądzisz, że rozmawiałby ze mną swobodnie o takich sprawach? – zapytał niemal kokieteryjnie.

Yek wywróciła oczyma.

– Czy jest mężczyzna, który w towarzystwie innych mężczyzn nie rozmawia o takich sprawach zbyt swobodnie?

– Może czasami dzielił się ze mną jakąś historyjką – odparł statek lubieżnym tonem.

– Ach, tak przypuszczałam. Dobrze. A zatem, co lubi nasz kapitan, statku? Nie. Niech się domyślę. – Przeciągnęła się leniwie. – Może, skoro zawsze chwali załogę za „dobrą i żwawą pracę”, to samo lubi u kobiet? Żeby szybko pokonywały jego takielunek i opuszczały jego żagle…

– Yek!

Althea nie umiała ukryć oburzenia w swoim głosie, ale przerwał jej „Niezrównany”.

– Szczerze mówiąc, Yek, powiedział mi, że lubi, kiedy kobieta częściej milczy niż się odzywa.

Yek roześmiała się.

– Ale kiedy te kobiety są takie ciche, to na co on ma nadzieję?

– Yek.

Amber zawarła cała naganę w tym jednym, cicho wypowiedzianym słowie. Yek odwróciła się do nich ze śmiechem, a „Niezrównany” zapytał:

– Co jest?

– Przepraszam, że przerywam wam babski wieczór, ale kapitan chciałby porozmawiać z drugim oficerem.

Lawon podszedł bardzo cicho. Yek wyprostowała się, już bez uśmiechu. Amber patrzyła na niego gniewnym wzrokiem. Althea zadała sobie pytanie, ile usłyszał, i zbeształa się w myślach. Nie powinna się kręcić na fordeku i swobodnie rozmawiać z członkami załogi, szczególnie na takie tematy. Postanowiła bardziej się upodobnić do Aroganta w zachowywaniu dystansu do załogi. Dystans pomaga utrzymać szacunek. Co prawda perspektywa zerwania przyjaźni z Amber ją zniechęcała. Wtedy naprawdę byłaby sama. Tak jak Arogant.

– Zaraz się u niego zamelduję – odpowiedziała cicho Lawonowi.

Zignorowała deprecjonujące określenie „babski wieczór”. Lawon był pierwszym oficerem. Mógł ją ganić, besztać i wyśmiewać, a jej obowiązkiem było to przyjmować. Bolało ją, że zrobił to w obecności innych członków załogi, ale gdyby jakoś zareagowała, tylko pogorszyłaby sprawę.

– A kiedy kapitan cię zwolni, zajrzyj do Krzywula, dobrze? Chyba naszemu młodzieńcowi przyda się trochę opieki medycznej.

Lawon powoli zacisnął pięści, aż chrupnęło, a po jego twarzy rozlał się uśmiech.

Althea wiedziała, że ta uwaga ma rozdrażnić Amber. Krzywul potrzebował opieki medycznej w wyniku kontaktu z pięściami Lawona. Pierwszy oficer odkrył wstręt Amber do przemocy. Nie znalazł jeszcze żadnego powodu, by wyładować swój zły humor na Yek czy cieśli, ale najwyraźniej cieszyły go reakcje Amber na ciosy, które rozdzielał innym członkom załogi. Althea pomyślała ze ściśniętym sercem, że Amber nie powinna być taka dumna. Gdyby choć trochę spuściła z tonu, Lawon byłby zadowolony. Althea bała się wyniku ich wzbierającej wzajemnej niechęci.

Lawon zajął miejsce Althei przy relingu. Amber nieco się cofnęła. Yek pożegnała się z „Niezrównanym” cichym „Dobranoc” i powoli odeszła. Althea wiedziała, że powinna pośpieszyć na wezwanie Aroganta, ale nie chciała zostawiać Amber i Lawona sam na sam. Gdyby coś się stało, miałaby tylko swoje słowo przeciwko słowu pierwszego oficera. A kiedy któryś z oficerów oznajmiał, że rzecz miała się tak i tak, słowo zwykłego marynarza nie miało żadnego znaczenia.

– Cieślo – odezwała się Althea stanowczo – jeszcze dzisiaj trzeba naprawić zamek przy drzwiach mojej kajuty. Drobne naprawy należy przeprowadzać przy słabym wietrze, by nie przeobraziły się w duże naprawy podczas sztormu.

Amber posłała jej złowrogie spojrzenie. W rzeczywistości to ona zwróciła Althei uwagę, że drzwi stukają o zatrzask, zamiast szczelnie się zamykać. Althea powitała wtedy tę nowinę wzruszeniem ramion.

– Zajmę się tym – obiecała z powagą Amber.

Althea ociągała się jeszcze chwilę, modląc się, by rzeźbiarka wykorzystała sytuację i oddaliła się od Lawona. Nie zrobiła tego jednak i Althea żadną miarą nie mogła jej zmusić do odejścia, nie rozdmuchując tlącego się napięcia. Niechętnie zostawiła ich samych.

Kajuta kapitana mieściła się na rufie. Althea zastukała energicznie i zaczekała na ciche zaproszenie do wejścia. „Niezrównany” został zbudowany zgodnie z założeniem, że kapitan będzie jego właścicielem albo przynajmniej członkiem rodziny. Większość zwykłych marynarzy zadowalała się hamakami rozwieszonymi gdzie się dało pod pokładem. Arogant miał jednak kajutę z drzwiami, stałym łóżkiem, stołem do map i oknami wychodzącymi na kilwater. Altheę przywitało ciepłe, żółte światło lampy oraz głęboki zapach i ciepłe kolory wypolerowanego drewna.

Arogant podniósł na nią wzrok znad stołu do map. Miał przed sobą rozłożone swoje pierwotne szkice na kawałkach płótna, a także efekty prób Althei formalnego ujęcia jego map na pergaminie. Wyglądał na zmęczonego i o wiele starszego, niż był w rzeczywistości. Z twarzy poparzonej wężowym jadem zeszła mu skóra, a zmarszczki na czole, policzkach oraz obok nosa zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Jad wypalił mu też fragmenty brwi i przerwy w ich grubej linii sprawiały, że miał nieco zdziwioną minę. Althea cieszyła się, że chmura żrącej trucizny nie uszkodziła jego ciemnych oczu.

– No i co? – zapytał Arogant i Althea uświadomiła sobie, że się w niego wpatruje.

– Wzywałeś mnie – odparła niemal ostrym tonem, wywołanym konsternacją.

Dotknął swoich włosów, jakby podejrzewał, że coś jest z nimi nie w porządku. Sprawiał wrażenie rozzłoszczonego jej bezpośredniością.

– Owszem, wzywałem. Miałem rozmowę z Lawonem. Podzielił się ze mną kilkoma pomysłami. Niektóre z nich wydają się cenne, jednak obawiam się, że może wciągnąć mnie do działań, których później będę żałował. Zadaję sobie pytanie, jak dobrze go znam? Czy jest zdolny do podstępu, nawet… – Wyprostował się na krześle, jakby nagle uznał, że mówi zbyt swobodnie. – Jestem ciekaw twojego zdania na temat porządków panujących ostatnio na statku.

– Od czasu ataku węża? – upewniła się niepotrzebnie. Od kiedy razem z Arogantem stawili czoło potworowi, zaszło drobne przesunięcie władzy. Teraz mężczyźni mieli więcej respektu dla jej umiejętności i Althei wydawało się, że Lawon nie jest tym zachwycony. Usiłowała znaleźć jakieś sformułowanie, które nie wywoływałoby wrażenia, że krytykuje pierwszego oficera. Zaczerpnęła tchu. – Od czasu ataku węża łatwiej mi wypełniać obowiązki związane z dowodzeniem. Marynarze wykonują moje polecenia szybko i dobrze. Czuję, że zdobyłam ich serca i lojalność. – Znów odetchnęła i przekroczyła pewną linię. – Jednakże od tamtej pory pierwszy oficer postanowił wzmocnić dyscyplinę. Jest to po części zrozumiałe. Podczas ataku ludzie nie reagowali właściwie. Niektórzy nie wykonywali poleceń; niewielu przyszło nam z pomocą.

– Sam zauważyłem, że Lawon nam nie pomógł – rzekł Arogant, marszcząc brwi. – Jego wachta już trwała od pewnego czasu i był na pokładzie, a jednak nie udzielił nam żadnej pomocy.

Żołądek Althei drgnął. Powinna była to zauważyć. Lawon przeczekał ich zmagania z wężem. Wtedy wydawało się dziwnie naturalne, że wężowi przeciwstawiają się właśnie oni dwoje. Zastanawiała się, czy nieobecność Lawona miała jakieś znaczenie poza tym, że ujawniła jego strach. Czyżby miał nadzieję, że ona, Arogant, albo nawet oboje, zginą? Czyżby miał nadzieję na odziedziczenie dowództwa nad statkiem? Jeśli tak, to co by się stało z ich misją? Arogant znów milczał, wyraźnie pozwalając jej myśleć.

Zaczerpnęła tchu.

– Od czasu ataku węża Lawon wzmocnił dyscyplinę, lecz nie równomiernie. Niektórzy są wyraźnie traktowani gorzej. Na przykład Krzywul. Albo Świstak.

– Nie sądziłem, że możesz współczuć Krzywulowi – rzekł Arogant, przyglądając się jej uważnie. – Nie przyszedł ci z pomocą, kiedy zaatakował cię Artu.

Althea niemal gniewnie pokręciła głową.

– Nikt nie powinien tego od niego oczekiwać – oznajmiła. – Pod pewnymi względami to półgłówek. Kiedy wyda mu się polecenie, ukierunkuje go, spisuje się dość dobrze. Był wzburzony, kiedy Artu… kiedy odpierałam atak Artu, Krzywul miotał się, tłukąc się w pierś. Naprawdę nie miał pojęcia co robić. Artu był jego towarzyszem, a ja drugim oficerem, i Krzywul nie wiedział kogo wybrać. Ale na pokładzie, kiedy zaatakował wąż, pamiętam, że to on miał odwagę cisnąć w potwora wiadrem, a potem odciągnąć Hafa w bezpieczne miejsce. Gdyby nie jego czyn, mielibyśmy o jednego członka załogi mniej. Nie jest bystry. Bynajmniej. Ale to dobry marynarz, jeśli nie wymaga się od niego więcej, niż potrafi.

– A ty masz wrażenie, że Lawon wymaga od Krzywula więcej, niż potrafi?

– Ludzie obrali go sobie za cel żartów. To naturalne i jeśli nie posuwają się za daleko, on sam sprawia wrażenie, że podoba mu się uwaga, jaką skupia na sobie. Kiedy jednak do zabawy włącza się Lawon, staje się ona okrutniejsza. I bardziej niebezpieczna. Lawon kazał mi udzielić Krzywulowi pomocy medycznej, kiedy skończysz rozmawiać ze mną. Już drugi raz w ciągu dwóch dni został poturbowany. Podpuszczają go, żeby robił coś niebezpiecznego albo niemądrego. Kiedy coś jest nie w porządku i Lawon postanawia obarczyć winą Krzywula, nikt z załogi nie przyznaje się do współuczestnictwa. To nie jest dla niej dobre. Rozbija jedność załogi w chwili, kiedy najbardziej nam zależy na jej zbudowaniu.

Arogant kiwał poważnie głową.

– Zauważyłaś zachowanie Lawona wobec niewolników, których uwolniliśmy z Miasta Wolnego Handlu? – zapytał cicho.

To pytanie nią wstrząsnęło. Przez chwilę stała w milczeniu, przebiegając pamięcią kilka minionych dni.

– Traktuje ich dobrze – stwierdziła w końcu. – Nigdy nie widziałam, by wyładowywał na nich złość. Nie miesza ich z resztą załogi w takim stopniu, w jakim mógłby to robić. Niektórzy z nich mają zadatki na doskonałych marynarzy. Twardziel i Kitel zaprzeczają, ale ja uważam, że już pracowali na pokładzie. Niektórzy mają blizny i nawyki ludzi obznajmionych z bronią. Nasi dwaj najlepsi łucznicy mają wytatuowane twarze. A mimo to każdy z nich przysięga, że jest synem sklepikarza albo kupca, niewinnym mieszkańcem Wysp Pirackich, schwytanym przez handlarzy niewolników. To cenni członkowie naszej załogi, ale trzymają się tylko siebie. Sądzę, że na dłuższą metę musimy przekonać innych marynarzy, by zaakceptowali ich jako zwykłych towarzyszy, jeśli…

– I uważasz, że Lawon nie tylko pozwala im trzymać się siebie, ale zachęca ich do tego przez przydział pracy?

Althea nie wiedziała, do czego zmierza Arogant.

– To możliwe. – Zaczerpnęła tchu. – Zdaje się, że Lawon wykorzystuje do kierowania wachtą Twardziela i Kitla prawie tak, jak kapitan wykorzystywałby pierwszego i drugiego oficera. Czasami mam wrażenie, że byli niewolnicy tworzą na statku niezależną drugą załogę. Brak akceptacji działa chyba w obie strony – zauważyła z zażenowaniem. – Nie chodzi tylko o to, że nasze szumowiny portowe nie akceptują byłych niewolników. Wytatuowani mają równą chęć przestawania w swoim towarzystwie.

Arogant odchylił się na oparcie krzesła.

– Byli niewolnikami w Mieście Wolnego Handlu. Większość spotkał ten los, ponieważ zostali schwytani w miastach Wysp Pirackich. Zdecydowali się zaryzykować wszystko i wymknąć się z Miasta Wolnego Handlu na pokładzie „Niezrównanego”, ponieważ dawaliśmy im szansę na powrót do domu. Chciałem im to dać w zamian za ich pracę na statku podczas przygotowań do wypłynięcia. Teraz nie jestem już pewien, czy zawarłem korzystną umowę. Człowiek schwytany na Wyspach Pirackich na sprzedaż jako niewolnik prawie na pewno jest piratem. Albo przynajmniej z piratami sympatyzuje.

– Może – zgodziła się niechętnie Althea. – Ale przecież muszą odczuwać jakąś lojalność wobec nas za pomoc w ucieczce od niewolnictwa.

Kapitan wztuszył ramionami.

– Może. Trudno powiedzieć. Sądzę, że w tej chwili czują lojalność raczej wobec Lawona niż ciebie i mnie. Albo „Niezrównanego”. – Poruszył się na krześle. – Oto propozycja Lawona. Mówi, że kiedy wpłyniemy na wody Wysp Pirackich, zyskamy większą szansę na zbliżenie się do wysp, jeśli będziemy udawać piratów. Mówi, że jego wytatuowani marynarze mogliby przydać nam wiarygodności i nauczyć pirackiego sposobu postępowania. Napomknął, że niektórzy mogą nawet dobrze znać wyspy. To tyle. Moglibyśmy płynąć dalej jako statek piracki.

– Co? – zapytała Althea z niedowierzaniem. – Jak?

– Moglibyśmy wymyślić flagę. Zdobyć kilka statków dla wprawy w walce, jak powiada Lawon. Potem zawinęlibyśmy do którejś z mniejszych pirackich osad, gdzie hojną ręką rozdawalibyśmy łupy, i dalibyśmy do zrozumienia, że chcemy przyłączyć się do Bystrego. Od pewnego czasu ten Bystry ogłasza się królem piratów. Wedle moich ostatnich wiadomości zbiera zwolenników. Gdybyśmy udali, że chcemy do nich dołączyć, może udałoby się nam dotrzeć do niego i określić sytuację „Vivacii”, zanim podejmiemy jakieś działania.

Althea stłumiła oburzenie i zmusiła się do rozważenia tego pomysłu. Jego największą zaletą było to, że gdyby dotarli do Bystrego, mogliby się dowiedzieć, ilu członków załogi „Vivacii” jeszcze żyje. Jeśli w ogóle ktokolwiek przeżył.

– Ale równie dobrze moglibyśmy zostać wciągnięci do jakiejś twierdzy, skąd, nawet gdybyśmy pokonali Bystrego i jego załogę, nie byłoby możliwości ucieczki. Są jeszcze dwie inne olbrzymie przeszkody w realizacji tego pomysłu. Pierwszą jest to, że „Niezrównany” to żywostatek. Jak według Lawona mielibyśmy to ukryć? Druga to to, że musielibyśmy zabijać, tak dla wprawy. Musielibyśmy zaatakować jakiś mały statek handlowy, zabić załogę, ukraść ładunek… jak on może choćby myśleć o czymś takim?

– Moglibyśmy zaatakować statek handlarzy niewolników.

Zamilkła, wstrząśnięta. Przyjrzała się Arogantowi. Był poważny. Na jej zdumione milczenie zareagował znużonym spojrzeniem.

– Nie mamy innej strategii. Wciąż usiłuję wymyślić jakiś sposób na to, by ukradkiem zlokalizować „Vivacię”, a potem za nią popłynąć i zaatakować w momencie, kiedy Bystry będzie się tego najmniej spodziewał. Nic nie wymyśliłem. I podejrzewam, że jeśli Bystry rzeczywiście trzyma jakichś członków pierwotnej załogi jako zakładników, to wolałby ich zabić niż pozwolić nam ich uratować.

– Myślałam, że najpierw mieliśmy negocjować. Zaproponować mu okup za ocalałych członków załogi i statek.

Nawet jej samej te słowa wydały się dziecinne i naiwne. Gotówka, którą udało się uzbierać jej rodzinie przed wypłynięciem „Niezrównanego”, nie wystarczyłaby do wykupienia zwykłego statku, a co dopiero żywostatku. Althea zepchnęła wtedy ten problem do zakamarków umysłu, mówiąc sobie, że będą negocjować z Bystrym i obiecają mu drugą, większą ratę, kiedy „Vivacia” wróci w nienaruszonym stanie do Miasta Wolnego Handlu. Większość piratów chciała właśnie okupu; leżało to u podłoża piractwa.

Tyle że Bystry nie był taki jak większość piratów. Wszyscy słyszeli opowieści o nim. Zajmował statki niewolnicze, zabijał załogi i uwalniał ładunek. Schwytane statki zostawały statkami pirackimi, często prowadzonymi przez ludzi, którzy stanowili ich ładunki. Te statki polowały z kolei na inne statki niewolnicze. Szczerze mówiąc, gdyby nie chodziło tu o „Vivacię”, Althea pochwalałaby wysiłki Bystrego, zmierzające do pozbycia się niewolnictwa z Przeklętych Brzegów. Z radością powitałaby położenie na Wyspach Pirackich kresu handlowi niewolnikami, prowadzonemu przez Krainę Miedzi. Lecz jej szwagier zmienił ich rodzinny żywostatek w statek do przewozu niewolników, a Bystry go schwytał. Althea tak bardzo chciała odzyskać „Vivacię”, że pragnienie to tkwiło w jej sercu niczym nieustanny ból.

– Sama rozumiesz – potwierdził cicho jej rozważania Arogant, który nie odrywał wzroku od twarzy Althei. Spuściła wzrok, nagle zawstydzona, że tak łatwo umiał odczytać jej myśli. – Prędzej czy później musi dojść do rozlewu krwi. Moglibyśmy schwytać jakiś niewielki statek niewolniczy. Nie musimy zabijać załogi. Gdyby się poddała, moglibyśmy ją spuścić na wodę w szalupach statku. Potem wprowadzilibyśmy go do jakiegoś pirackiego miasteczka i uwolnili ładunek, tak jak to robi Bystry. Moglibyśmy w ten sposób zdobyć zaufanie mieszkańców Wysp Pirackich. Może zdobylibyśmy wiedzę potrzebną do znalezienia „Vivacii”.

Nagle w jego głosie pojawiła się niepewność. W ciemnych oczach, którymi patrzył na Altheę, widniała niemal udręka. Althea zdziwiła się.

– Pytasz mnie o zgodę?

Zmarszczył brwi i odezwał się dopiero po chwili.

– To niezręczna sytuacja – przyznał cicho. – Jestem kapitanem „Niezrównanego”. „Vivacia” jest jednak statkiem twojej rodziny. Twoja rodzina sfinansowała tę wyprawę. Czuję, że przy podejmowaniu pewnych decyzji masz prawo zostać wysłuchana jako ktoś więcej niż drugi oficer. – Odchylił się do tyłu i zaczął skubać zębami knykieć. W końcu podniósł wzrok. – No więc, Altheo? Co o tym myślisz?

Sposób, w jaki wypowiedział jej imię, nagle zmienił cały wydźwięk rozmowy. Wskazał ręką krzesło i Althea powoli na nim usiadła. Arogant natomiast wstał i przemierzył kajutę. Kiedy wrócił do stołu, miał w rękach butelkę rumu i dwa kieliszki. Nalał do każdego odrobinę alkoholu, spojrzał na Altheę, z uśmiechem usiadł na krześle i postawił przed nią kieliszek. Patrząc na jego czyste dłonie, usiłowała myśleć o rozmowie. Co ona myśli?

– Nie wiem, co myślę – odpowiedziała z namysłem. – Chyba wszystko powierzyłam tobie. To ty jesteś kapitanem, nie ja.

Postarała się powiedzieć to lekkim tonem, ale zabrzmiało niemal jak oskarżenie. Upiła łyczek rumu.

Arogant skrzyżował ręce na piersi i odchylił się lekko na oparcie krzesła.

– Wiem to aż za dobrze – mruknął i uniósł kieliszek.

– Trzeba też wziąć pod uwagę „Niezrównanego” – zmieniła nieco temat. – Znamy jego niechęć do piratów. Co on o tym myśli?

Arogant mruknął coś niezrozumiale i raptownie odstawił kieliszek.

– To jest najdziwniejsze ze wszystkiego. Lawon twierdzi, że statek byłby zadowolony.

– Skąd on może to wiedzieć? – zapytała z niedowierzaniem Althea. – Czy rozmawiał już o tym z „Niezrównanym”? – Nagle zapłonęła gniewem. – Jak on śmiał? Zasiewanie takich myśli w głowie „Niezrównanego” jest ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba.

Arogant pochylił się nad stołem.

– On twierdzi, że to „Niezrównany” z nim o tym rozmawiał. Mówi, że pewnego wieczoru palił fajkę na dziobie i że galion odezwał się do niego, pytając, czy zastanawiał się kiedykolwiek nad zostaniem piratem. Stąd wziął się pomysł, że do pirackiego portu najbezpieczniej jest wpłynąć pirackim statkiem. A „Niezrównany” przechwalał się, że zna wiele tajnych szlaków wśród Wysp Pirackich. Tak przynajmniej mówi Lawon.

– Pytałeś o to „Niezrównanego”?

Arogant pokręcił głową.

– Bałem się podjąć ten temat; mógłby pomyśleć, że się zgadzam. Wtedy skupiłby na tej kwestii całą swoją energię. Albo że się nie zgadzam, i wtedy mógłby się uprzeć, by pomysł wcielić w życie tylko dlatego, żeby udowodnić, że mu się uda. Wiesz, jaki on potrafi być. Nie chciałem przedstawiać mu tego pomysłu, jeśli nie będziemy go wszyscy popierać. Wystarczy, bym tylko o tym wspomniał, a „Niezrównany” mógłby uznać piractwo za jedyny właściwy sposób działania.

– Zastanawiam się, czy zło już nie zostało wyrządzone – rzekła w zamyśleniu Althea. Czuła w żołądku kroplę ciepła rumu. – Ostatnio „Niezrównany” jest bardzo dziwny.

– A kiedy nie był? – zapytał cierpko Arogant.

– To coś innego. Jest dziwny w złowieszczy sposób. Mówi o spotkaniu z Bystrym, jakby to było nasze przeznaczenie. I że nic nie może nas przed tym powstrzymać.

– A ty się z tym nie zgadzasz?

– Nic nie wiem o przeznaczeniu. Arogancie, gdybyśmy mogli się natknąć na „Vivacię” tylko z wachtą kotwiczną na pokładzie i odzyskać statek, byłabym zadowolona. Chcę tylko mojego statku i jego załogi, jeśli ktokolwiek przeżył. Nie chcę więcej walki i rozlewu krwi, niż jest to konieczne.

– Ani ja – rzekł cicho Arogant. Dolał do kieliszków po odrobinie rumu. – Ale nie sądzę, byśmy odzyskali „Vivacię” bez jednego i drugiego. Musimy się przyzwyczaić do tej myśli.

– Wiem – przyznała niechętnie.

Zastanawiała się jednak, czy to prawda. Nigdy nie brała udziału w żadnej walce. Na jej bitewne doświadczenie składało się parę tawernianych bójek. Nie potrafiła wyobrazić sobie siebie samej z mieczem w dłoni, walczącej o oswobodzenie „Vivacii”. Jeśli ktoś ją zaatakował, potrafiła się bronić. To o sobie wiedziała. Czy potrafiłaby jednak przeskoczyć na inny statek, wymachując mieczem, i zabijać ludzi, których nigdy przedtem nawet nie widziała? Siedząc z Arogantem w ciepłej i przytulnej kajucie, bardzo w to wątpiła. To nie był kupiecki sposób postępowania. Została wychowana do negocjacji o to, czego pragnęła. Wiedziała jedno – chciała odzyskać „Vivacię”. Pragnęła tego całym sercem. Może kiedy zobaczy swój ukochany statek w obcych rękach, obudzą się w niej gniew i wściekłość. Może wtedy będzie mogła zabijać.

– I cóż? – zapytał Arogant i Althea zdała sobie sprawę, że patrzyła obok niego, przez okno na rufie, na ich jak oblamowany koronką kilwater. Przeniosła spojrzenie na kapitana. Bawiąc się kieliszkiem, zapytała:

– Co „i cóż”?

– Zostaniemy piratami? A przynajmniej będziemy ich udawać?

Jej myśli krążyły beznadziejnie w kółko.

– Ty jesteś kapitanem – powiedziała w końcu. – Chyba ty musisz zdecydować.

Przez chwilę milczał, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Wyznaję, że pod pewnym względem to do mnie przemawia. Trochę się nad tym zastanawiałem. Jeśli chodzi o flagę, co byś powiedziała na szkarłatnego węża morskiego na niebieskim tle?

Althea się skrzywiła.

– Brzmi pechowo. Ale przerażająco.

– Chcemy być przerażający. A to jest najstraszniejsze godło, jakie mogłem wymyślić, prosto z moich najgorszych koszmarów. Co do pecha czy szczęścia, to obawiam się, że będziemy musieli sami o to zadbać.

– Jak zawsze. Będziemy atakować tylko statki niewolnicze?

Na chwilę twarz Aroganta przybrała poważny wyraz, lecz oczy zaraz rozjaśniły mu się dawną wesołością.

– Może nie będziemy musieli nikogo atakować. Może uda nam się sprawiać wrażenie, że już atakowaliśmy… albo że zamierzamy to zrobić. Co powiesz na małą komedię? Ja chyba musiałbym zostać może trochę fircykowatym, niezadowolonym młodszym synem z Miasta Wolnego Handlu. Dżentelmenem, który wybrał się na południe pobawić się w piractwo i politykę. Co o tym myślisz?

Althea się roześmiała. Rum rozlewał jej się w żołądku, rozgrzewając całe ciało.

– Myślę, że mogłoby ci się to za bardzo spodobać, Arogancie. I co ze mną? Jak wyjaśniłbyś obecność żeńskiej załogi na statku z Miasta Wolnego Handlu?

– Mogłabyś być moją śliczną branką, jak w opowieści minstrela. Córką kupca, wziętą jako zakładniczka dla okupu. – Zerknął na nią spod oka. – To mogłoby mi pomóc w zyskaniu reputacji śmiałego pirata. A żeby wyjaśnić kwestię żywostatku, moglibyśmy mówić, że „Niezrównany” należał do twojej rodziny.

– To nieco zbyt dramatyczne – sprzeciwiła się cicho.

Oczy Aroganta lśniły jaśniejszym blaskiem. Uznała, że rum zaczyna działać na nich oboje. W chwili, gdy zaczęła się bać, że serce zwycięży w niej rozum, kapitan nagle przybrał ponurą minę.

– Gdybyśmy tylko mogli odegrać taką romantyczną farsę i odzyskać „Vivacię”. Rzeczywistość udawania piratów będzie o wiele bardziej krwawa i bezlitosna. Obawiam się, że nie spodoba mi się ona tak bardzo, jak Lawonowi. Albo „Niezrównanemu”. – Pokręcił głową. – Oboje mają żyłkę do… jak to określić? Czasami myślę, że do zwykłej podłości. Gdyby pozwolić im całkowicie się jej poddać, podejrzewam, że pogrążyliby się w okrucieństwie, które dla ciebie albo dla mnie byłoby nie do pomyślenia.

– „Niezrównany”? – zapytała Althea sceptycznie.

– „Niezrównany” – potwierdził Arogant. – Razem z Lawonem mogą stworzyć paskudną parę. Nie chciałbym dopuścić, by stali się sobie bliscy, jeśli coś takiego jest możliwe.

Oboje podskoczyli na nagłe stukanie do drzwi.

– Kto tam? – zapytał obcesowo Arogant.

– Lawon, panie kapitanie.

– Wejdź.

Kiedy pierwszy oficer otworzył drzwi, Althea zerwała się na nogi. Szybkim spojrzeniem omiótł butelkę rumu i kieliszki stojące na stole. Althea starała się nie sprawiać wrażenia zaskoczonej albo winnej, lecz wzrok, jakim ją przeszył, jasno wyrażał jego podejrzenia. Sarkazm, z jakim zwrócił się do Aroganta, graniczył z niesubordynacją.

– Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale trzeba się zająć sprawami statku. Cieśla leży nieprzytomna na fordeku. Pomyślałem sobie, że chcielibyście o tym wiedzieć.

– Co się stało? – zapytała Althea bez zastanowienia.

– Odpowiadam przed kapitanem, marynarzu – odparł Lawon z pogardliwym skrzywieniem ust.

– Właśnie – rzekł zimno Arogant. – Mów. Altheo, zajmij się cieślą. Co się stało, Lawonie?

– Nie mam pojęcia. – Oficer wzruszył ostentacyjnie ramionami. – Właśnie ją tam znalazłem i pomyślałem sobie, że chciałby pan o tym wiedzieć.

Nie było czasu, by mu zadawać kłam, ani nie była to odpowiednia pora na powiedzenie Arogantowi, że zostawiła ich sam na sam. Z sercem w gardle Althea wybiegła z kajuty zobaczyć, co Lawon zrobił Amber.

ROZDZIAŁ 6

KOBIETA NIEZALEŻNA

Z zachmurzonego nieba mżyło. Z krzaków w ogrodzie kapała woda. Przemoczone trawniki zaścielały mokre, brązowe liście. Serilla puściła zasłonę oblamowaną koronką i odwróciła się od okna. Szarość dnia wkradła się do domu i Serilla czuła się w jego objęciach zmarznięta i stara. Rozkazała zaciągnąć zasłony i rozpalić w kominku, by choć trochę ogrzać pokój. Zamiast poczuć się lepiej, miała wrażenie, że dzień ją przytłacza i osacza. Do Miasta Wolnego Handlu zakradała się zima. Serilla zadrżała. Zima zawsze była co najmniej nieprzyjemną porą roku. A ta była na dodatek niechlujna i niespokojna.

Poprzedniego dnia wybrała się pod silną strażą z posiadłości Nowela do Miasta Wolnego Handlu. Rozkazała woźnicy przejechać przez miasto, wzdłuż starego targu i nabrzeża. Wszędzie widziała ślady zniszczeń. Na próżno szukała oznak odbudowy i odrodzenia zdruzgotanego miasta. Ze spalonych domów i warsztatów unosił się lepki odór rozpaczy. Pomosty kończyły się zwęglonymi językami drewna. Z posępnych wód portu sterczały dwa maszty. Wszyscy ludzie spotkani na ulicach chronili się przed chłodem pod płaszczami z kapturami i gdzieś się śpieszyli, odwracając wzrok od mijanego powozu. Nawet na ulicach miasta patrolowanych przez niedobitków Straży Miejskiej przechodnie wydawali się podenerwowani i zgaszeni.

Zniknęły barwne herbaciarnie i dobrze prosperujące firmy handlowe. Barwne, ruchliwe Miasto Wolnego Handlu, przez które Serilla przejeżdżała pierwszy raz do domu Davada Nowela, umarło, zostawiając po sobie te śmierdzące, niechlujne zwłoki. Ulica Deszczowych Ostępów zmieniła się w aleję zabitych deskami wystaw i opuszczonych sklepów. W nielicznych z nich, które były czynne, panowała atmosfera czujności i niepokoju. Powóz Serilli musiał trzykrotnie zawracać, ponieważ drogę zagradzały mu barykady z gruzu.

Zamierzała znaleźć kupców i sąsiadów usiłujących przywrócić miasto do normalnego życia. Wyobrażała sobie, że wysiądzie z powozu, by ich pozdrowić i pochwalić ich starania. Spodziewała się, że zostanie zaproszona do odżywających sklepów albo oprowadzona po odbudowywanych kwartałach. Pogratulowałaby im mężnych serc, a oni byliby zaszczyceni jej wizytą. Planowała zdobyć sobie ich lojalność i miłość. Zamiast tego zobaczyła jedynie znękanych, zamkniętych w sobie uchodźców o posępnych twarzach. Nikt jej nawet nie pozdrowił. Wróciła do domu Davada i po prostu poszła spać. Nie miała ochoty na kolację.

Czuła się oszukana. Zawsze sobie obiecywała, że kiedyś posiądzie tę kolorową błyskotkę, którą było Miasto Wolnego Handlu. Przebyła tak długą drogę i tyle zniosła tylko po to, by oglądać je tak krótko. Jakby los nie mógł jej pozwolić na żadną radość: w chwili, gdy uznała, że może osiągnąć cel, miasto zniszczyło samo siebie. Jakaś część jej jestestwa chciała po prostu przyznać się do porażki, wsiąść na statek i wrócić do Jamaillii.

Lecz podróż do Jamaillii nie była już bezpieczna. Statki z Krainy Miedzi czyhały na wszystkie jednostki, które usiłowały wypłynąć z portu Miasta Wolnego Handlu czy do niego wpłynąć. Nawet gdyby Serilla w jakiś sposób zdołała dotrzeć do Jamaillii, to jakie by ją tam spotkało powitanie? Spisek przeciwko satrapie miał korzenie w Jamaillii. Mogłaby zostać uznana za świadka, stanowiącego zagrożenie. Ktoś znalazłby sposób na wyeliminowanie tego zagrożenia. Żywiła podejrzenia od czasu, kiedy satrapa zaproponował, że wybierze się do Miasta Wolnego Handlu, a potem odwiedzi Krainę Miedzi. Jego wielmoże i doradcy powinni byli głośno zaprotestować przeciwko takiemu posunięciu; panujący satrapa bardzo rzadko wyprawiał się tak daleko od granic Jamaillii. Zamiast sprzeciwu spotkał się z zachętą. Serilla westchnęła. Ta sama klika pochlebców, którzy tak wcześnie nauczyli go przyjemności ciała, wina i odurzających ziół, zachęcała go, by na czas żeglugi po wrogich wodach i pod opieką wątpliwych sprzymierzeńców zostawił rządzenie krajem całkowicie w rękach owej kliki. Będąc człowiekiem łatwowiernym i leniwym, chwycił przynętę. Skuszony zaproszeniami „sprzymierzeńców” z Krainy Miedzi, którzy obiecywali mu egzotyczne zioła i jeszcze bardziej egzotyczne przyjemności ciała, dał się odciągnąć od tronu niczym dziecko wabione cukierkami i zabawkami. Jego „wielce lojalni” zwolennicy, którzy zawsze zachęcali go do kierowania się własnymi zachciankami, robili to, by pozbawić go tronu.

Serillą wstrząsnęła nagła świadomość. Niewiele ją obchodziło, co się stanie z satrapą lub jego pozycją w Jamaillii. Chciała tylko zachować jego władzę w Mieście Wolnego Handlu, by mogła ją przejąć dla siebie. To oznaczało konieczność wykrycia, kto w Mieście Wolnego Handlu był tak chętny do pomocy w obaleniu satrapy. Ci sami ludzie będą także próbowali obalić i ją.

Przez krótką chwilę żałowała, że nie dowiedziała się więcej o Krainie Miedzi. W kajucie kapitana z tego kraju były listy, pisane jamailliańskim pismem, lecz w języku Krainy Miedzi. Rozpoznała imiona dwóch wysoko postawionych jamailliańskich wielmożów oraz zapis sum pieniędzy. Wyczuła wtedy, że trzyma w rękach korzenie spisku. Za co zapłacono mieszkańcom Krainy Miedzi? A może to oni za coś zapłacili? Gdyby potrafiła przeczytać te listy, kiedy więził ją kapitan statku… uciekła od tego myślami.

Czuła odrazę do tego, co uczyniły z nią owe koszmarne dni zamknięcia i gwałtu. Zmieniły ją nieodwołalnie, w sposób, jakim gardziła. Nie potrafiła zapomnieć, że kapitan z Krainy Miedzi miał nad nią władzę życia i śmierci. Nie potrafiła zapomnieć, że satrapa, ten chłopięcy, zepsuty, lubiący sobie dogadzać satrapa, miał władzę umieszczenia jej w takiej sytuacji. Na zawsze zmieniło to jej wyobrażenie o sobie. Kazało jej dostrzec, jak wielką władzę mają nad nią mężczyźni. Cóż, teraz ona ma władzę i jeśli będzie jej dobrze strzec, zapewni sobie bezpieczeństwo. Już nigdy więcej żaden mężczyzna nie narzuci jej swojej woli. Miała siłę swej wysokiej pozycji. Pozycja ją ochroni. Musi ją zachować za wszelką cenę.

Jednakże istnieje cena władzy.


Znów uniosła róg zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Nawet tu, w Mieście Wolnego Handlu, była narażona na próby zabójstwa. Wiedziała o tym. Nigdy nie wychodziła w pojedynkę. Nigdy nie jadła sama kolacji i zawsze pilnowała, by potrawy podawano najpierw jej gościom i z tych samych półmisków, które później podsuwano jej. Gdyby zamach się udał, przynajmniej nie umarłaby sama. Nie pozwoli jednak się zabić ani pozbawić wpływu, o którego zyskanie tak zawzięcie walczyła. Istniały zagrożenia dla jej władzy, lecz ona może je pokonać. Może trzymać satrapę w odosobnieniu, bez możliwości porozumiewania się. Oczywiście dla jego własnego dobra. Pozwoliła sobie na lekki uśmieszek. Żałowała, że został odwieziony tak daleko. Gdyby znajdował się tu, w Mieście Wolnego Handlu, mogłaby zadbać, by miał zioła dające przyjemność oraz wygody, dzięki którym byłby posłuszny. Umiałaby znaleźć sposób na rozdzielenie go z Kekki. Mogłaby go przekonać, że powinien spuścić z tonu i pozwolić jej zająć się wszystkimi jego sprawami.

Myśli przerwało jej delikatne pukanie do drzwi. Serilla znów puściła zasłonę i odwróciła się plecami do okna.

– Wejść.

Służąca miała tatuaż na twarzy. Wił się zielonymi witkami i przyprawiał Serillę o obrzydzenie. Patrzyła na kobietę tylko wtedy, kiedy musiała. Nie zatrzymałaby jej, ale była to jedyna służąca odpowiednio wyszkolona w jamailliańskiej uprzejmości, jaką udało się jej znaleźć.

– O co chodzi? – zapytała, kiedy niewolnica złożyła głęboki ukłon.

– Pragnie z tobą porozmawiać Kupcowa Vestrit, Towarzyszko Serillo.

– Niech wejdzie – odparła bez entuzjazmu Serilla.

Jej nastrój jeszcze się pogorszył. Wiedziała, że mądrze robi, trzymając tę kobietę blisko siebie, dzięki czemu mogła jej pilnować. Zgodził się z tym nawet Roed Caern. Serilla była z siebie tak zadowolona, kiedy wymyśliła ten podstęp. Przewodniczący Rady Kupców obecni na tajnym zebraniu byli przerażeni jej żądaniem zatrzymania Roniki Vestrit. Nawet w takich czasach nie zamierzali dostrzec mądrości takiego posunięcia; Serilla zaciskała zęby na samą myśl o tamtej scysji, która uświadomiła jej ograniczenia władzy, jaką miała nad kupcami.

Z kolei ona wykazała się przed przewodniczącymi Rady zaradnością. Wystosowała do tej kobiety uprzejme zaproszenie, by została jej gościem w domu Nowela. Ronika miała pomagać Serilli w przeglądaniu wszystkich dokumentów Nowela, nie tylko po to, by dowieść niewinności Davada, ale i swojej własnej. Po pewnym wahaniu Ronika się zgodziła. Serilla początkowo była z siebie zadowolona. Przyjęcie przez Ronikę zaproszenia do zamieszkania pod jej dachem uprościło Roedowi zadanie szpiegowania pani Vestrit. Wkrótce odkryje, kto ma z nią konszachty. Jednakże taktyka Serilli miała swoją cenę. Świadomość, że Ronika jest w pobliżu, była jak świadomość, że ma się w łóżku węża. Znajomość niebezpieczeństwa niekoniecznie je likwidowała.

W dniu przybycia Roniki Serilla była pewna swego tryumfu. Kobieta nie wzięła ze sobą nic oprócz tobołków, które niosła ze swoją służącą. Była to niegdysiejsza niewolnica o wytatuowanej twarzy, która traktowała swoją panią niemal tak, jakby były sobie równe. Zaproszona miała niewiele ubrań i żadnej biżuterii. Kiedy nieładna Ronika jadła tego wieczoru u końca stołu Serilli, Towarzyszka tryumfowała w duchu. Ta żałosna istota nie stanowiła żadnego zagrożenia; stanie się symbolem miłosierdzia Towarzyszki. W końcu jakimś potknięciem zdradzi swoich współspiskowców. Kiedykolwiek wychodziła z domu, szedł za nią Roed.

Mimo to od czasu wprowadzenia się do dawnej sypialni Davada kobieta nie dała Serilli ani jednego dnia spokoju. Była niczym komar brzęczący jej przy uchu. Właśnie kiedy Serilla powinna skupiać wszystkie wysiłki na umacnianiu swojej władzy, Ronika rozpraszała ją na każdym kroku. Co robi w sprawie wydobycia zatopionych statków z portu? Czy są jakieś wieści o pomocy z Jamaillii? Czy wysłała ptaka do Krainy Miedzi z protestem wobec tych aktów wojny? Czy próbowała zdobyć wsparcie imigrantów z Trzech Statków w patrolowaniu ulic nocą? Może gdyby zaproponować byłym niewolnikom płatną pracę, woleliby ją wykonywać, zamiast włóczyć się grupkami i rabować domy. Dlaczego Serilla nie zachęciła Rady Miasta Wolnego Handlu, by się zebrała i znów zajęła miastem? Ronika codziennie nękała ją takimi pytaniami. W dodatku przy każdej sposobności przypominała Serilli, że jest tu obca. Kiedy Serilla nie zwracała uwagi na jej inne żądania, Ronika z monotonną nieustępliwością upierała się, że Davad nie był zdrajcą i że Serilla nie ma prawa do jego własności. Zdawało się, że ta kobieta nie żywi do niej żadnego szacunku, nie mówiąc już o traktowaniu jej z uprzejmością należną Towarzyszce satrapy.

Bolało to Serillę tym bardziej, że nie była na tyle pewna swojej pozycji, by wywrzeć presję na tę kobietę. Zbyt często ulegała jej żądaniom; najpierw, by pochować Davada, a potem, by oddać jakiś sad siostrzenicy zdrajcy. Już więcej jej nie ulegnie. To ją tylko ośmiela.

Roed donosił Serilli o tym, jak kobieta spędza ranki. Mimo niebezpieczeństwa na ulicach, Ronika Vestrit i jej służąca wychodziły codziennie, by wędrować od drzwi do drzwi i namawiać kupców do zebrania się. Roed mówił, że często nie wpuszczano jej za próg albo traktowano opryskliwie, lecz ona była uparta. Niczym deszcz padający na kamień, pomyślała Serilla, zmiękczała najtwardsze serca. Tego wieczoru odniesie swój największy tryumf. Zbierze się Rada.

Jeśli kupcy posłuchają Roniki i uznają, że Davad nie był niczemu winien, poważnie podkopie to władzę Serilli. Jeśli Rada uzna, że jego siostrzenica powinna odziedziczyć posiadłość, Serilla będzie musiała się wyprowadzić z domu Nowela i prosić o gościnność jakiegoś innego Kupca. Straci prywatność i niezależność. Nie mogła na to pozwolić.

Serilla łagodnie, lecz stanowczo sprzeciwiała się zebraniu Rady, mówiąc jej członkom, że jest na to za wcześnie, że kupcy nie powinni się zbierać w jednym miejscu, gdzie mogliby zostać zaatakowani, ale już jej nie słuchano.

Serilla potrzebowała jedynie czasu; czasu na umocnienie sojuszy, na dowiedzenie się, kogo można przekonać pochlebstwem, a komu trzeba zaproponować tytuły i ziemię. Z czasem mógł przylecieć kolejny ptak z wieściami z Jamaillii. Jeden z kupców przyniósł jej przyniesioną przez ptaka wiadomość od swego tamtejszego partnera handlowego. Do miasta dotarły pogłoski o śmierci satrapy i w powietrzu wisiała groźba zamieszek. Czy satrapa mógłby wysłać list napisany własną ręką, by zażegnać tę niebezpieczną plotkę?

Odesłała ptaka z zapewnieniem, że plotka jest fałszywa, oraz z pytaniem: kto i od kogo otrzymał wiadomość o śmierci satrapy? Wątpiła, czy dostanie odpowiedź. Co jeszcze mogła zrobić? Gdyby tylko miała jeszcze jeden dzień, tydzień. Trochę więcej czasu, a na pewno zapanowałaby nad Radą. A potem, dzięki swojemu lepszemu wykształceniu, politycznemu doświadczeniu i znajomości dyplomacji mogłaby ich poprowadzić ku pokojowi. Mogłaby im pokazać, jakie kompromisy muszą zaakceptować. Mogłaby zjednoczyć wszystkich mieszkańców Miasta Wolnego Handlu i bazując na tym, ułożyć się z Krainą Miedzi. To ugruntowałoby wobec wszystkich jej władzę w mieście. Potrzebowała jedynie czasu, a Ronika go jej kradła.

Kobieta weszła zamaszystym krokiem do pokoju. Miała pod pachą księgę rachunkową.

– Dobry wieczór – przywitała się energicznie. Kiedy służąca wychodziła, Ronika odprowadziła ją wzrokiem. – Czy nie byłoby o wiele prościej, gdybym sama się zapowiadała, zamiast szukać służącej, która zastuka do drzwi i wypowie moje nazwisko?

– Prościej, ale niewłaściwie – zauważyła zimnym tonem Serilla.

– Jesteś teraz w Mieście Wolnego Handlu – odparła spokojnie Ronika. – Nie lubimy tu marnować czasu tylko po to, by zaimponować innym. – Mówiła tak, jakby uczyła zachowania krnąbrną córkę. Nie pytając o pozwolenie, podeszła do stołu i otworzyła przyniesioną przez siebie księgę. – Sądzę, że znalazłam tu coś, co może cię zainteresować.

Serilla podeszła do kominka.

– Wątpię – mruknęła.

Ronika o wiele za wytrwale wyszukiwała dowody. Jej ciągłe wybiegi, by zwieść Serillę, były irytujące i sprawiały, że gra Towarzyszki mogła zostać przejrzana.

– Tak szybko męczysz się zabawą w satrapę? – zapytała ją zimno Ronika. – A może w ten sposób ma się według ciebie zachowywać władca?

Serilla poczuła się jak spoliczkowana.

– Jak śmiesz! – zaczęła, a potem rozwarła oczy jeszcze szerzej. – Skąd masz ten szal? – zapytała.

Serilla wiedziała, że widziała go w sypialni Davada, przerzucony przez oparcie fotela. Cóż za bezczelność ze strony tej kobiety, że go sobie przywłaszczyła!

Oczy Roniki pociemniały na chwilę, jakby Serilla sprawiła jej ból, a potem jej twarz się wygładziła. Pogłaskała miękki materiał udrapowany na ramionach.

– Zrobiłam go – powiedziała cicho. – Dawno temu, kiedy Dorill po raz pierwszy zaszła w ciążę. Ufarbowałam wełnę i sama utkałam materiał na ten specjalny prezent od jednej młodej żony dla drugiej. Wiem, że bardzo go lubiła, ale wzruszyłam się, że ze wszystkich jej rzeczy Davad zatrzymał właśnie ten szal, by ją pamiętać. Była moją przyjaciółką. Nie potrzebuję twojego pozwolenia, by pożyczać sobie jej rzeczy. To ty jesteś tu rabusiem i intruzem, nie ja.

Serilla wpatrywała się w nią, z wściekłości niezdolna wykrztusić słowa. Wpadła na pomysł drobnej zemsty. Nie spojrzy na nieprzekonujący dowód tej kobiety. Nie da jej tej satysfakcji. Zacisnęła zęby i odwróciła się od Roniki. Ogień przygasał. To dlatego poczuła nagły chłód. Czy w Mieście Wolnego Handlu nigdzie nie ma porządnych służących? Serilla ujęła z gniewem pogrzebacz, by pobudzić płomienie do życia.

– Spojrzysz ze mną na tę księgę czy nie? – zapytała Ronika.

Stała, pokazując palcem jeden z wpisów.

Serilla dała upust gniewowi.

– Dlaczego sądzisz, że mam na to czas? Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, niż wysilać oczy nad ozdobnym pismem martwego człowieka? Otwórz oczy, stara kobieto, zobacz, przed czym stoi całe Miasto Wolnego Handlu, i przestań się zajmować swoją prywatną obsesją. Twoje miasto umiera, a jego mieszkańcy nie mają dość hartu, by walczyć z jego śmiercią. Wbrew moim rozkazom bandy niewolników nadal rabują i kradną. Kazałam ich chwytać i zmuszać do służby w wojsku mającym bronić miasta, lecz nic nie zostało zrobione. Ulice są zawalone gruzem, ale nikt nie kiwnął palcem, by go uprzątnąć. Firmy są zamknięte, a ludzie kulą się za drzwiami swoich domów jak króliki.

Uderzyła kłodę pogrzebaczem, posyłając w górę komina fontannę iskier.

Ronika przemierzyła pokój i uklękła przy kominku.

– Daj mi to! – zawołała z niesmakiem. Serilla upuściła pogrzebacz z pogardą obok niej. Kobieta zignorowała tę zniewagę; ujęła pogrzebacz i zaczęła podsuwać końce na wpół spalonych kłód na środek paleniska. – Patrzysz na Miasto Wolnego Handlu z niewłaściwego punktu widzenia. Przede wszystkim musimy utrzymać port. Jeśli chodzi o rabowanie i nieład – winię na równi ciebie i moich sąsiadów. Siedzą jak wielkie stado głuptaków, z których jedna połowa czeka, żebyś im powiedziała, co mają robić, a druga połowa czeka, żeby zrobił to ktoś inny. Spowodowałaś rozłam między nami. Gdybyś nie twierdziła, że reprezentujesz władzę satrapy, Rada Miasta Wolnego Handlu wzięłaby sprawy w swoje ręce, jak zawsze to robiliśmy. Teraz niektórzy kupcy mówią, że muszą słuchać ciebie, a inni, że najpierw muszą się zająć sobą, a jeszcze inni, moim zdaniem mądrze, że po prostu powinniśmy zebrać wszystkich podobnie myślących mieszkańców miasta i wziąć się do pracy. Jakie teraz ma znaczenie, czy jesteśmy starymi Kupcami, Nowymi Kupcami, przybyszami z Trzech Statków czy zwykłymi imigrantami? W naszym mieście panuje bałagan, handel leży w gruzach, statki z Krainy Miedzi wyłapują wszystkich, którzy ośmielą się wychylić nos z Zatoki Kupieckiej, a my się kłócimy między sobą. – Zakołysała się na piętach i spojrzała z zadowoleniem na rozpalający się ogień. – Może dziś wieczorem w końcu podejmiemy jakieś działanie.

W głowie Serilli zaczęło się rodzić straszne podejrzenie. Ta kobieta zamierza ukraść jej plany i przedstawić jako swoje!

– Czy ty mnie szpiegujesz? – zapytała groźnym tonem. – Skąd tyle wiesz, co się mówi o mieście?

Ronika prychnęła pogardliwie i wstała powoli. Stawy w jej kolanach chrupnęły.

– Mam własne oczy i uszy. A to miasto jest moim miastem i znam je lepiej, niż mogłabyś je kiedykolwiek poznać ty.


* * *

Ważąc w ręce zimny i ciężki pogrzebacz, Ronika obserwowała oczy Towarzyszki. Przez twarz kobiety znów przebiegł skurcz strachu. Ronika nagle pojęła, że odpowiedni dobór słów i gróźb mógłby ją zmienić w pochlipujące dziecko. Ktokolwiek ją złamał, złamał ją całkowicie. Była pustą skorupą władzy, skrywającą otchłań strachu. Czasami Ronice robiło się jej żal. Było niemal zbyt łatwo ją zastraszyć. Kiedy jednak przychodziły takie myśli, znieczulała swoje serce. Strach Serilli czynił ją niebezpieczną. Wszystkich traktowała jak wrogów. Towarzyszka wolałaby uderzyć pierwsza i popełnić błąd niż dopuścić do tego, by ktoś wystąpił przeciwko niej. Dowiodła tego śmierć Davada. Ta kobieta zażądała dla siebie władzy nad Miastem Wolnego Handlu, jakiej według Roniki nie miał nawet satrapa. Co gorsza, jej próby sprawowania tej władzy dzieliły to, co zostało ze zdolności Miasta Wolnego Handlu do rządzenia samym sobą. Ronika postanowiła użyć każdej nadarzającej się taktyki, by spróbować przywrócić pokój i samorząd. Tylko w warunkach pokoju miała jakąkolwiek nadzieję na odzyskanie rodziny czy choćby dowiedzenie się, czy ktokolwiek z jej członków przeżył.

Powtórzyła zatem pogardliwy gest kobiety i rzuciła pogrzebacz na kamienie otaczające kominek. Kiedy upadł z brzękiem i odtoczył się kawałek dalej, Towarzyszka się wzdrygnęła. Ogień ładnie się rozpalał. Ronika odwróciła się do niego plecami i zwróciła do Serilli, krzyżując ręce na piersiach.

– Ludzie plotkują i jeśli chce się wiedzieć, co się naprawdę dzieje, należy ich słuchać. Nawet służący mogą stanowić źródło informacji, jeżeli są traktowani jak ludzie. Dlatego wiem, że delegacja Nowych Kupców pod przewodnictwem Chciwusa złożyła ci propozycję rozejmu. Dlatego właśnie powinnaś spojrzeć na to, co odkryłam w dokumentach Davada. Żebyś tam, gdzie chodzi o Chciwusa, mogła postępować ostrożnie.

Policzki Serilli gwałtownie poróżowiały.

– Ach tak! To ja z litości zapraszam cię do mojego z domu, a ty mnie szpiegujesz!

Ronika westchnęła.

– Nie usłyszałaś ani słowa z tego, co do ciebie mówiłam? Ta informacja nie pochodzi ze szpiegowania ciebie. – W przeciwieństwie do innych informacji, ale nie było sensu teraz tego wyjawiać. – Nie potrzebuję też twojej litości. Przyjmuję moje obecne położenie. Moja sytuacja zmieniała się już przedtem i zmieni się w przyszłości. Ty nie jesteś mi do tego potrzebna. – Ronika prychnęła z rozbawieniem. – Życie to nie wyścig o przywrócenie minionej sytuacji. Nie trzeba się też śpieszyć na spotkanie przyszłości. Interesującym czyni życie obserwowanie zmian.

– Rozumiem – rzekła z pogardą Serilla. – Obserwowanie zmian. To jest więc ów tak okrzyczany śmiały duch Miasta Wolnego Handlu? Bierna cierpliwość oczekiwania na to, co przyniesie życie. Jakież to budujące. Nie jesteś więc zainteresowana przywróceniem miastu dawnej świetności?

– Nie interesują mnie niewykonalne zadania – odparła Ronika. – Jeśli skupimy się na próbach powrotu do tego, czym było Miasto Wolnego Handlu, to będziemy skazani na klęskę. Musimy iść naprzód, stworzyć nowe Miasto Wolnego Handlu. Nigdy już nie będzie takie, jak przedtem. Kupcy nigdy już nie będą mieć takiej władzy, jak mieliśmy my. Ale nadal możemy trwać. To jest wyzwanie, Towarzyszko. Przyjąć to, co ci się przytrafiło, i wyciągnąć z tego naukę, zamiast dać się temu uwięzić. Nic nie jest tak niszczące, jak żal, a szczególnie użalanie się nad samym sobą. Żadne wydarzenie w życiu nie jest tak straszne, by nie móc się od niego uwolnić.

Spojrzenie, jakim ją obdarzyła Serilla, było tak dziwne, że Ronika poczuła ciarki na plecach. Przez chwilę miała wrażenie, że oczyma Towarzyszki patrzy martwa kobieta.

– Nie jesteś tak światowa, jak ci się wydaje, Kupcowo – rzekła bezbarwnym głosem. – Gdybyś kiedykolwiek zniosła to, czemu ja stawiłam czoło, wiedziałabyś, że istnieją sprawy nie do pokonania. Niektóre doświadczenia zmieniają człowieka na zawsze i nic tu nie pomogą żadne radosne pragnienia, by je ignorować.

Ronika spojrzała jej prosto w oczy.

– To jest prawdą tylko wtedy, gdy się uzna, że to prawda. To straszliwe wydarzenie – cokolwiek to było – już przeminęło. Jeżeli będziesz się go kurczowo trzymać, jeśli pozwolisz, by cię kształtowało, to zostaniesz skazana na nieustanne przeżywanie go od nowa. Dajesz mu władzę nad sobą. Odepchnij je od siebie i kształtuj swoją przyszłość wedle swoich pragnień, wbrew temu, co ci się przydarzyło. Wtedy nad tym zapanujesz.

– Dobrze ci mówić – warknęła Serilla. – Nie masz pojęcia, jak przeraźliwie głupio brzmi ten twój dziewczęcy optymizm. Chyba mam dość prowincjonalnej filozofii jak na jeden dzień. Wyjdź.

– Mój „dziewczęcy optymizm” to ten „okrzyczany” duch Miasta Wolnego Handlu – odcięła się Ronika. – Nie rozumiesz, że zdołaliśmy tu przeżyć właśnie dzięki wierze, że można pokonać własną przeszłość. Jeśli chcesz zostać jedną z nas, musisz odnaleźć w sobie tę wiarę, Towarzyszko. I to już. Spojrzysz na te wpisy czy nie?

Ronika niemal widziała, jak kobietę ogarnia wściekłość. Chciałaby zwracać się do Serilli jako przyjaciółka i sojuszniczka, lecz Towarzyszka najwyraźniej uważała wszystkie kobiety za rywalki albo szpiegów. Stała więc wyprostowana i zimna, czekając na jej reakcję. Obserwowała ją kupieckim wzrokiem i zobaczyła, jak Serilla zerknęła na otwarte księgi leżące na stole, a potem na nią. Chciała wiedzieć, co tam jest, ale nie chciała sprawiać wrażenia, że się poddaje. Ronika dała jej jeszcze chwilę, ale kiedy Towarzyszka nadal milczała, postanowiła zaryzykować wszystko.

– Dobrze. Widzę, że cię to nie interesuje. Sądziłam, że zechcesz zobaczyć, co odkryłam, zanim pokażę to Radzie Miasta Wolnego Handlu. Ale jeśli ty nie chcesz mnie wysłuchać, to jestem pewna, że zechcą to zrobić jej członkowie.

Podeszła stanowczym krokiem do księgi leżącej na biurku, zamknęła ją i wsunęła pod pachę. Wychodziła z pokoju nieśpiesznie, mając nadzieję, że Serilla ją zawoła. Poszła powoli korytarzem, wciąż z tą samą nadzieją, ale usłyszała tylko zdecydowane stuknięcie zamykanych drzwi gabinetu Davada. To na nic. Ronika westchnęła i zaczęła wchodzić po schodach do sypialni Davada. Zatrzymała się na odgłos stukania do drzwi frontowych, a potem podeszła szybko do barierki i spojrzała w dół.

Drzwi otworzyła służąca, która zaczęła wygłaszać odpowiednią formułę powitania, lecz młody Kupiec przecisnął się obok niej.

– Mam wieści dla Towarzyszki Serilli. Gdzie ona jest? – zapytał obcesowo Roed Caern.

– Powiem jej, że… – zaczęła służąca, lecz Roed pokręcił niecierpliwie głową.

– To pilne. Z Deszczowych Ostępów przyleciał ptak z wiadomością. Jest w gabinecie? Znam drogę.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył w głąb domu. Jego buty wybijały arogancki rytm na kamieniach posadzki, furkotał płaszcz, spływający mu z ramion. Służąca biegła truchtem za gościem, który nie zważał na jej protesty. Ronika patrzyła za nim i zastanawiała się, czy wystarczy jej odwagi, by zejść na dół i podsłuchać, co powie.


* * *

– Jak śmiesz tak tu wpadać! – odezwała się Serilla, wstając od kominka; znów usiłowała obudzić pogrzebaczem płomienie.

Dała upust całemu gniewowi i frustracji, jakie wywołała Ronika. Ale kiedy ujrzała skry w oczach Roeda Caerna, cofnęła się mimowolnie o krok w stronę kominka.

– Proszę o wybaczenie, Towarzyszko. Niemądrze założyłem, że wieści z Deszczowych Ostępów zasługują na twoją natychmiastową uwagę. – Między kciukiem i palcem wskazującym trzymał niewielki mosiężny walec, taki, jakie przenosiły ptaki. Kiedy Serilla się nań zapatrzyła, Roed ośmielił się skłonić sztywno. – Oczywiście zaczekam, aż znajdziesz wolną chwilę.

Odwrócił się do drzwi, przy których wciąż stała służąca z otwartymi ustami.

– Zamknij te drzwi! – warknęła Serilla.

Serce waliło jej w piersi. Tej nocy, kiedy wyprawiła satrapę do Deszczowych Ostępów, jego strażnicy wzięli z kojców Davada tylko pięć ptaków. Na pewno nie wysyłaliby ich bez potrzeby. To była pierwsza wiadomość od czasu, kiedy Serilla się dowiedziała, że satrapa dotarł na miejsce i że mieszkańcy Deszczowych Ostępów zgodzili się sprawować nad nim pieczę. Wyczuła wówczas ich mieszane uczucia co do jej prośby. Czy satrapa przekonał tych ludzi do swego punktu widzenia? Czy to oskarżenie jej o zdradę? Co jest w tym walcu i kto jeszcze to czytał? Usiłowała zapanować nad wyrazem twarzy, ale okrutne rozbawienie w oczach tego wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny sprawiało, że obawiała się najgorszego.

Przede wszystkim powinna go ułagodzić. Przypominał jej groźnego psa stróżującego, który równie dobrze może zaatakować swego pana, jak go chronić. Żałowała, że tak bardzo potrzebuje Roeda.

– Oczywiście masz rację, Caernie. Takie wieści zaiste trzeba dostarczać bez zwłoki. Szczerze mówiąc, przez cały ranek nękają mnie sprawy domowe. W pracy ciągle mi przeszkadzają jacyś służący. Wejdź, proszę. Ogrzej się.

Posunęła się nawet do tego, że skinęła mu uprzejmie głową, chociaż, oczywiście, znacznie przewyższała go pozycją.

Roed jeszcze raz ukłonił się głęboko i, jak jej się wydało, z sarkazmem.

– Z przyjemnością, Towarzyszko. Wiem, jak to może denerwować, zwłaszcza kiedy twoje delikatne ramiona uginają się pod brzemieniem tak ważkich spraw.

Ta nuta w jego głosie, dobór słów.

– Wiadomość? – przynagliła.

Zbliżył się i z kolejnym ukłonem podał jej walec. Wosk, w którym był zanurzony, sprawiał wrażenie nienaruszonego. Nic nie mogłoby jednak powstrzymać Roeda przed przeczytaniem wiadomości i ponownym zanurzeniem pojemniczka w wosku. Nie ma sensu się martwić. Serilla strzepnęła wosk z walca, rozkręciła go i z trudem wydobyła maleńki zwitek pergaminu. Ze spokojem, którego nie czuła, usiadła przy biurku i przysunąwszy się do lampy, rozwinęła przesyłkę.

Wiadomość musiała być krótka i przez to straszliwie drażniąca. Nastąpiło duże trzęsienie ziemi. Satrapa i jego Towarzyszka zaginęli, być może zginęli pod zwałami ziemi. Serilla przeczytała to po raz drugi i trzeci, chcąc siłą woli sprawić, by pojawiło się więcej informacji. Czy jest jakaś nadzieja, że satrapa przeżył? Co jego śmierć mogłaby oznaczać dla jej ambicji? A potem zadała sobie pytanie, czy wiadomość nie jest fałszywa, z powodów zbyt złożonych, by je rozwikłać. Zapatrzyła się w pełzające litery.

– Napij się, proszę. Wyglądasz, jakbyś tego potrzebowała.

Winiak w niewielkim kieliszku. Nawet nie zauważyła, że Roed wziął butelkę i napełnił jej kieliszek, ale przyjęła go z wdzięcznością. Zanurzyła wargi w alkoholu i poczuła, że jego ciepło ją uspokaja. Nie przeciwstawiła się Roedowi, gdy podniósł zwitek i przeczytał go.

– Czy inni się o tym dowiedzą? – udało się jej zapytać, nie patrząc na mężczyznę.

Roed usiadł bezczelnie na brzegu biurka.

– Wielu Kupców w tym mieście utrzymuje bliskie kontakty z krewniakami z Deszczowych Ostępów. W powietrzu są też inne ptaki z tą samą wiadomością. Możesz być tego pewna.

Podniosła wzrok i ujrzała uśmiech Roeda.

– Co mam robić? – zapytała i natychmiast rozzłościła się na samą siebie.

Tym jednym pytaniem poddała się całkowicie jego władzy.

– Nic – odparł. – Teraz jeszcze nic.


* * *

Ronika otworzyła drzwi sypialni Davada. Pantofle wciąż miała wilgotne. Solidne drzwi gabinetu zbyt dobrze wyciszały słowa Towarzyszki, a spacer przez ogród okazał się bezowocny. Okna gabinetu też starannie zamknięto. Ronika z westchnieniem rozejrzała się po pokoju Davada. Tęskniła za swoim domem. Być może była tu bezpieczniejsza i wiedziała, że jest bliżej pracy, którą musi wykonać, ale tęskniła za własnym domem, nie zważając na to, jak bardzo jest splądrowany. Wciąż czuła się tu intruzem. Zastała Rache na szorowaniu podłogi; służąca najwyraźniej zawzięła się, by zatrzeć wszelkie ślady bytności Davada w pomieszczeniu. Ronika cicho zamknęła za sobą drzwi.

– Wiem, że cierpisz, przebywając tu, w domu Davada, wśród jego rzeczy. Nie musisz tu zostawać – odezwała się łagodnie. – Doskonale potrafię zadbać o siebie. Nie jesteś mi nic winna. Teraz mogłabyś pójść w swoją stronę, Rache, bez strachu, że zostaniesz schwytana jako zbiegła niewolnica. Oczywiście będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz nadal mieszkać ze mną. Albo, jeśli sobie życzysz, mogłabym ci dać list i opisać drogę. Mogłabyś się udać do Glebiszy i zamieszkać w gospodarstwie. Jestem pewna, że moja dawna niania powitałaby cię tam z radością i zapewne ucieszyłaby się z twojego towarzystwa.

Rache wrzuciła szmatę do wiadra i wstała sztywno.

– Nie zamierzam opuścić jedynej osoby w Mieście Wolnego Handlu, która okazała mi dobroć – oznajmiła. – Być może potrafisz zadbać o siebie, ale nadal mnie potrzebujesz. Nic mnie nie obchodzi pamięć o Davadzie Nowelu. Jakie znaczenie ma fakt, czy jest zdrajcą, skoro ja wiem, że był mordercą? Nie chcę jednak patrzeć, jak jesteś szkalowana tylko ze względu na związki z nim. Poza tym mam dla ciebie wiadomości.

– Dziękuję – odparła sztywno Ronika.

Davad był długoletnim przyjacielem rodziny, lecz ona sama zawsze widziała jego bezwzględność. Mimo to, jak wielką winą powinno się obarczać Davada za śmierć dziecka Rache? To prawda, że została kupiona za jego pieniądze i że był współwłaścicielem statku do przewozu niewolników. Ale nie było go na pokładzie, gdy chłopczyk umarł w ładowni, pokonany przez gorąco, zepsutą wodę i głód. Niemniej jednak to on czerpał korzyści z handlu niewolnikami, więc może ponosił winę. Ronika poczuła, jak skręca jej się dusza. Co zatem z „Vivacią” i niewolnikami, którzy stanowili jej ładunek? Całą winę mogła zrzucić na swego zięcia. Statkiem zawiadywała Keffria; pozwoliła ona swemu mężowi, Kajowi, robić z nim, co chce. Ale jak stanowczo Ronika się temu przeciwstawiała? Wypowiadała się przeciwko temu, ale może, gdyby była bardziej nieugięta…

– Chcesz wysłuchać moich wieści? – zapytała Rache.

Ronika wzdrygnęła się i wróciła myślami do chwili obecnej.

– Oczywiście. – Podeszła do kominka i sprawdziła czajnik stojący na rozgrzanej płytce. – Napijemy się herbaty?

– Prawie się skończyła – przypomniała jej Rache.

Ronika wzruszyła ramionami.

– Jak się skończy, to trudno. Nie ma sensu dopuścić, żeby zwietrzała, ze strachu, że nie będziemy jej miały.

Znalazła pojemniczek z herbatą i wsypała trochę suszu do czajnika. Jadły przy stole Serilli, ale tu, w ich własnych pomieszczeniach, Ronika lubiła mieć tę drobną niezależność własnego czajnika do herbaty. Rache już wcześniej rzeczowo ściągnęła z kuchni Davada filiżanki, spodki i inne przybory. Teraz ustawiała je na stoliku.

– Kręciłam się dziś rano tu i ówdzie. Przeszłam się wzdłuż nabrzeży, oczywiście zachowując ostrożność, ale niewiele się tam dzieje. Nieduże statki, które jednak zawijają do portu, wyładowują i załadowują towary szybko, cały czas pilnowane przez uzbrojonych ludzi. Według mnie był tam jeden statek Nowych Kupców, prawdopodobnie należący do kilku rodzin. Ładunek stanowiły najwyraźniej produkty żywnościowe. Dwa inne statki sprawiały na mnie wrażenie własności Pierwszych Kupców, ale mimo wszystko nie podeszłam na tyle blisko, żeby nabrać pewności. Żywostatek „Ofelia” stał w porcie, ale na kotwicy, a nie zacumowany. Na pokładzie miała uzbrojonych ludzi.

Wyszłam z portu i zrobiłam tak, jak mi poradziłaś – poszłam na plażę, na którą wyciągają z wody swoje łodzie rybacy. Tam panowało większe ożywienie, chociaż małych łódek było o wiele mniej niż przedtem. Pięć czy sześć było wyciągniętych na brzeg, a ludzie sortowali połów i chowali sieci. Zaproponowałam pomoc za kawałek ryby, ale potraktowali mnie chłodno. Nie chcę powiedzieć, że byli niegrzeczni, ale zachowywali się z rezerwą, jakbym mogła sprowadzić kłopoty albo coś ukraść. Ci, z którymi rozmawiałam, wciąż zerkali za mnie, jakby myśleli, że mogę odwracać ich uwagę od kogoś innego, kogoś, kto chce im wyrządzić krzywdę. Jednakże po pewnym czasie, kiedy wyraźnie było widać, że jestem sama, niektórym z nich zrobiło się mnie żal. Dali mi dwie fląderki i trochę ze mną porozmawiali.

– Kto ci dał te flądry?

– Kobieta imieniem Ekke, na polecenie ojca. Kiedy wyglądało na to, że jeden z rybaków zacznie się temu sprzeciwiać, ojciec Ekke powiedział: „Ludzie muszą coś jeść, Ange”. Ten hojny człowiek nazywa się Krasnorost. Szeroki w barach, ma tors i brzuch jak beczka, rudą brodę i rude włosy na rękach, ale na głowie nie zostało mu ich wiele.

– Krasnorost. – Ronika poszukała w pamięci. – Rzadki Krasnorost. Czy ktoś wołał na niego „Rzadki”?

Rache kiwnęła głową.

– Ale uznałam, że to raczej złośliwy przydomek niż imię.

Ronika zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Woda w czajniku się gotowała i nad dzióbkiem unosił się pióropusz pary. Zdjęła go z płytki i nalała wody do dzbanka na herbatę.

– Rzadki Krasnorost. Gdzieś już słyszałam to imię, ale nie potrafię o nim powiedzieć nic więcej.

– Z tego, co widziałam, to człowiek, jakiego nam trzeba. Oczywiście nie rozmawiałam z nim o tym. Myślę, że powinnyśmy działać powoli i na razie uważać. Jeśli jednak trzeba ci kogoś, kto potrafi przemówić do rodzin z Trzech Statków, a także w ich imieniu, to chyba on nim jest.

– Świetnie – odparła z zadowoleniem Ronika. – Dziś wieczorem zbiera się Rada Miasta Wolnego Handlu. Zamierzam przedstawić informacje, które mam, i naciskać na rozpoczęcie ponownego zjednoczenia z resztą miasta. Nie wiem, czy w ogóle odniosę jakiś sukces. To takie zniechęcające, że tak niewielu robi cokolwiek dla siebie. Ale spróbuję.

Na kilka chwil zapadła cisza. Ronika sączyła herbatę.

– No tak. Jeśli cię nie posłuchają, poddasz się? – zapytała w końcu Rache.

– Nie mogę – odpowiedziała po prostu Ronika i roześmiała się gorzko. – Bo jeśli się poddam, nie będę miała nic innego do roboty. To jedyny sposób, w jaki mogę pomóc rodzinie, Rache. Jeśli okażę się osą, której żądło pobudzi Miasto Wolnego Handlu do działania, to być może Keffria i jej dzieci będą mogły tu wrócić. A przynajmniej może będę mogła przesłać im wiadomość albo otrzymać wieści od nich. W obecnej sytuacji, kiedy w mieście toczą się sporadyczne walki, a moi sąsiedzi nie ufają sobie nawzajem, nie mówiąc już o tym, że uznają mnie za zdrajczynię, moja rodzina nie może tu wrócić. A jeśli jakimś cudem Althei i Arogantowi uda się sprowadzić „Vivacię” do domu, to musi istnieć dom, do którego mogliby wrócić. Czuję się jak żongler, Rache, na którego spadają wszystkie jego maczugi. Muszę złapać ich jak najwięcej i spróbować znów posłać je w powietrze. Jeśli mi się to nie uda, będę tylko starą kobietą, żyjącą w ubóstwie po kres moich dni. To jedyna nadzieja na odzyskanie mojego życia. – Z delikatnym brzęknięciem odstawiła filiżankę na spodek. – Spójrz na mnie – ciągnęła cicho. – Nie mam nawet własnej filiżanki. Moja rodzina… nie żyje lub jest tak daleko, że nic o niej nie wiem. Wszystko, co uważałam za oczywiste, zostało mi odebrane; nic w moim życiu nie jest takie, jak się spodziewałam. Ludzie nie mogą tak żyć…

Rache spojrzała jej w oczy i Ronika zamilkła. Nagle przypomniała sobie, do kogo mówi. Następne słowa wyrwały jej się bez zastanowienia.

– Twój mąż został sprzedany przed tobą i wysłany do Krainy Miedzi. Myślałaś kiedykolwiek o odszukaniu go?

Rache objęła dłońmi filiżankę i spojrzała na herbatę. Rzęsy jej zwilgotniały, lecz nie skapnęła z nich ani jedna łza. Przez długą chwilę Ronika patrzyła na prosty, jasny przedziałek w jej ciemnych włosach.

– Przepraszam… – zaczęła.

– Nie. – Głos Rache był cichy, lecz stanowczy. – Nie. Nigdy nie będę go szukać. Bo chcę sobie wyobrażać, że znalazł łagodnego pana, który traktuje go dobrze ze względu na jego umiejętność pisania. Mogę mieć nadzieję, że mój mąż wierzy, że jego syn i ja żyjemy i mamy się dobrze. Gdybym się jednak wybrała do Krainy Miedzi z tym znakiem na twarzy, zostałabym szybko schwytana jako zbiegła niewolnica. Znów stałabym się czyjąś własnością. A nawet gdyby tak się nie stało, gdybym go odnalazła żywego, to musiałabym mu powiedzieć, jak umarł nasz syn. Jak to się stało, że on umarł, a ja wciąż żyję. Jak mogłabym mu to wyjaśnić? Bez względu na to, jak to sobie wyobrażam, nigdy nie jest dobrze. Przemyśl to do końca, Roniko. Zawsze pozostaje gorycz. Nie. Chociaż teraz jest źle, to i tak najlepsze zakończenie, na jakie mogę mieć nadzieję.

– Tak mi przykro – rzekła Ronika niezręcznie.

Gdyby wciąż miała pieniądze, gdyby miała statek, mogłaby wysłać kogoś do Krainy Miedzi, żeby odnalazł męża Rache, kupił go i przywiózł tutaj. Wtedy… wtedy mogliby oboje żyć ze świadomością, że ich syn jest martwy. Ale mogłyby się pojawić inne dzieci. Ronika była tego pewna. Ona i Ephron stracili synów podczas krwawej zarazy, lecz potem urodziła im się Althea. Ronika nic nie powiedziała Rache, ale złożyła sobie samej i Sa drobną obietnicę. Jeśli odmieni się jej los, zrobi wszystko, co w jej mocy, by odmienić także los Rache. Przynajmniej tyle mogła zrobić dla kobiety, która tak długo trwała u jej boku.

Najpierw będzie musiała zmienić własny los. Czas przestać pozwalać, by inni wykonywali za nią niebezpieczną robotę.

– Niczego nie wskórałam u Serilli – oznajmiła raptownie. – Powinnam zacząć budować na tym, co wiem, bez względu na to, co dziś zadecyduje Rada. Jeśli w ogóle zapadną jakieś decyzje. Jutro z samego rana pójdę z tobą na plażę rybaków. Będziemy musiały ich złapać, zanim wypłyną na poranny połów. Sama się rozmówię z Rzadkim Krasnorostem i poproszę, by porozmawiał z innymi rodzinami z Trzech Statków. Powiem im, że nadszedł czas nie tylko na zawarcie pokoju z Miastem Wolnego Handlu, ale i na to, by Miasto Wolnego Handlu ogłosiło, że samo sobą rządzi. Ale do tego będzie trzeba nas wszystkich, nie tylko Pierwszych Kupców. Imigrantów z Trzech Statków, a nawet tych Nowych Kupców, których da się namówić do stosowania naszych dawnych zasad. Żadnego niewolnictwa. Wszyscy muszą stanowić część tego nowego Miasta Wolnego Handlu, które zbudujemy. – Ronika przerwała i zamyśliła się. – Szkoda, że nie znam choć jednego Nowego Kupca, który jest godny zaufania – mruknęła.

– Wszyscy – rzekła cicho Rache.

– Wszyscy Nowi Kupcy? – zapytała z zakłopotaniem Ronika.

– Powiedziałaś, że wszyscy muszą stanowić część tego nowego Miasta Wolnego Handlu. A jednak jedną grupę pominęłaś.

Ronika się zastanowiła.

– Chyba kiedy mówię o Trzech Statkach, mam na myśli wszystkich, którzy się tu osiedlili po tym, jak Pierwsi Kupcy założyli Miasto Wolnego Handlu. Wszystkich, którzy tu przybyli i zaakceptowali nasz styl życia.

– Pomyśl jeszcze chwilę, Roniko. Naprawdę nas nie widzisz, mimo że tu jesteśmy?

Ronika na chwilę opuściła powieki. Kiedy je na powrót uniosła, spojrzała otwarcie w oczy Rache.

– Wstyd mi za siebie. Masz rację. Czy znasz kogoś, kto mógłby przemówić w imieniu niewolników?

Rache patrzyła na nią spokojnie.

– Nie nazywaj nas niewolnikami. Nadali nam to miano, usiłując zrobić z nas kogoś, kim nie byliśmy. Między sobą nazywamy się Tatuowanymi. Dajemy w ten sposób do zrozumienia, że naznaczyli nasze twarze, a nie, że mogli zawładnąć naszymi duszami.

– Macie przywódcę?

– Niezupełnie. Kiedy w Mieście Wolnego Handlu była Amber, pokazała nam, jak możemy sobie pomóc. Powiedziała, żebyśmy w każdym domu znaleźli kogoś, kto będzie przechowywał informacje. Jeśli ktoś odkrył coś przydatnego, coś, co mogłoby pomóc komuś w ucieczce albo w zdobyciu dla siebie trochę czasu, jak drzwi z popsutym zamkiem albo gdzie pan trzyma pieniądze, które można po kryjomu wziąć, to taką informację przekazywał do powiernika. Był też ktoś inny, kto robił sprawunki albo pranie, albo cokolwiek, dzięki czemu wychodził do miasta i kontaktował się z Tatuowanymi z innych domów. Przekazywał wiadomości od powiernika informacji do innych gospodarstw i przynosił wiadomości, którymi się dzielił u siebie.

W ten sposób Tatuowany mógł wykorzystać wiedzę, że jakiś pan wysyła wóz z ziarnem siewnym, do przekazania wiadomości rodzinie czy znajomym, pracującym w tym gospodarstwie. Albo ukraść pieniądze jednemu panu i ukryć się na wozie siana, należącym do kogoś innego, i uciec. Amber zalecała, żebyśmy nie polegali na jednym przywódcy, lecz żebyśmy ich mieli wielu, jak węzły w rybackiej sieci. Jeden przywódca mógłby zostać schwytany i na torturach wydać nas wszystkich. Dopóki będziemy mieli rozproszone przywództwo, będziemy jak sieć. Nawet jeśli się ją przetnie na pół, nadal w każdej połowie jest wiele węzłów.

– To wszystko robiła Amber? Amber rzeźbiąca koraliki? – zapytała Ronika. Kiedy Rache skinęła głową, dodała: – Dlaczego?

Rache wzruszyła ramionami.

– Niektórzy mówili, że sama kiedyś była niewolnicą, mimo że nie ma tatuażu. W jednym uchu nosi kolczyk wolności, taki, jaki uwolnieni niewolnicy z Krainy Miedzi muszą kupić i nosić na dowód tego, że zwrócono im wolność. Zapytałam ją kiedyś, czy kupiła swoją wolność, czy kolczyk należał do jej matki. Przez chwilę milczała, a potem powiedziała, że to prezent od jej jedynej prawdziwej miłości. Kiedy zapytałam Amber, dlaczego nam pomaga, odpowiedziała po prostu, że musi to robić. Że z pewnych powodów jest to dla niej ważne.

Raz ktoś się na nią rozzłościł. Powiedział, że łatwo jej bawić się w podejmowanie ryzyka i rozpalanie buntu. Powiedział, że może nas wszystkich narazić na wielkie niebezpieczeństwo, a potem się od nas odwrócić. Jej tatuaż da się zmyć. Naszych nie. Amber spojrzała mu w oczy i powiedziała, że owszem, to prawda. Dlatego człowiek ów stwierdził, że nie zaufa jej, dopóki nie powie nam, dlaczego robi takie rzeczy To było dziwne. Przez chwilę siedziała w kucki, nieruchoma i milcząca. A potem wybuchnęła śmiechem i oznajmiła: „Jestem prorokiem. Zostałam posłana, by ocalić świat”.

Rache uśmiechnęła się. W zapadłej ciszy Ronika patrzyła na nią, zmieszana. Po chwili Rache przekrzywiła głowę i podjęła wątek:

– Wielu z nas to rozśmieszyło. Zgromadziliśmy się wokół jednej z fontann, gdzie praliśmy cudze rzeczy. Wysłałaś mnie do miasta po jakieś sprawunki i zatrzymałam się tam, by porozmawiać. Był słoneczny dzień; tym swoim gadaniem i planami Amber sprawiła, że poczuliśmy się, jakbyśmy mogli odzyskać życie, jakie chcieliśmy prowadzić. Wszyscy pomyśleli, że to, co powiedziała o ocaleniu świata, to żart. Ale jej śmiech… zawsze uważałam, że się śmiała, ponieważ mogła nam bezpiecznie powiedzieć prawdę, bo nikt z nas nigdy by w nią nie uwierzył.


* * *

Ronika poszła do Kupieckiej Sali Zgromadzeń piechotą. Nie liczyła, że Towarzyszka Serilla zapewni jej jakiś transport. Wyszła z domu Davada wcześnie, nie tylko po to, by mieć dość czasu na dojście, ale także po to, by przybyć na miejsce jako jedna z pierwszych. Miała nadzieję na rozmowy z poszczególnymi Kupcami w miarę, jak się pojawiali, i na wybadanie ich w kwestii tego, co ich zdaniem powinna uczynić Rada. Nie był to spacer łatwy ani bezpieczny. Chciała jej towarzyszyć Rache, ale Ronika poleciła jej zostać w domu. Nie było sensu, by ryzykowały obie. Była niewolnica nie zostałaby wpuszczona na zebranie Rady Kupców Miasta Wolnego Handlu, a Ronika nie chciała jej prosić, by zaczekała na dworze w gęstniejącej ciemności. Sama miała nadzieję na wproszenie się do jakiegoś powozu po zakończeniu spotkania. Przejmujący jesienny wiatr szarpał jej ubraniem, a to, co widziała po drodze, szarpało ją za serce.

Nie zeszła do miasta, ponieważ Kupiecka Sala Zgromadzeń została wybudowana na niewysokim wzgórzu, wznoszącym się nad Miastem Wolnego Handlu. Po drodze przechodziła obok wielu kupieckich posiadłości. Otwarte zazwyczaj bramy i szerokie aleje podjazdowe, prowadzące do rezydencji, były teraz zabarykadowane, a przy zamkniętych wrotach nierzadko trzymali straż mężczyźni pod bronią. Każdemu domowi groziły włóczące się bandy złodziei i szabrowników. Strażnicy odprowadzali Ronikę nieprzyjaznymi spojrzeniami. Nikt jej nie pozdrowił słowem ani nawet skinieniem głowy.

Ronika przyszła na zebranie Rady pierwsza. Sama Sala Zgromadzeń ucierpiała tak samo, jak Miasto Wolnego Handlu. Ten stary budynek był czymś więcej niż tylko miejscem spotkań Kupców. Stanowił serce ich jedności, symbol tego, czym są. Jego kamienne ściany nie chciały się palić, ale komuś udało się podpalić dach. Ronika stała przez jakiś czas, patrząc na niego z przerażeniem, a potem przygotowała się w duchu na to, co może zastać w środku, i weszła na schody. Drzwi były rozbite. Zajrzała ostrożnie do wnętrza. Spalił się tylko jeden narożnik dachu, ale cała sala śmierdziała dymem i wilgocią. Przez zniszczony dach wpadało do pustego pomieszczenia nikłe światło późnego popołudnia. Ronika przecisnęła się przez drzwi i ostrożnie weszła do środka. Było zimno. Rozpadające się dekoracje z Letniego Balu wciąż zwisały ze ścian i powiewały na wietrze, który nie powinien tu wiać. Girlandy zmieniły się w nagie gałęzie nad łukami drzwi i gnijące liście na podłodze. Stoły, krzesła i podwyższenie wciąż stały na swoich miejscach. Na niektórych stołach leżały jeszcze porozrzucane talerze, chociaż większość została zrabowana. Obok rozbitych wazonów gniły zwiędłe bukiety. Ronika rozejrzała się z rosnącym przerażeniem. Gdzie są osoby mające przygotowywać salę do zebrań? Co się stało z Kupcami wyznaczonymi do opieki nad nią? Czy wszyscy porzucili wszelką odpowiedzialność i zajęli się wyłącznie swoim dobrem?

Przez jakiś czas Ronika po prostu czekała w zimnej, mrocznej sali. Potem bałagan zaczął burzyć jej spokój. Kiedy była młodsza, razem z Ephronem odsłużyli jedną kadencję jako opiekunowie sali. Robiły to niemal wszystkie młode kupieckie małżeństwa. Z dziwnym ukłuciem w sercu przypomniała sobie, że razem z nimi służyli Davad i Dorill. Przychodzili na spotkania Rady wcześniej, żeby napełnić lampy i rozpalić w kominkach, i zostawali po obradach, by przetrzeć drewniane ławy szmatkami nasączonymi olejem i zamieść podłogę. Wtedy była to prosta, przyjemna praca, wykonywana w towarzystwie innych młodych par. Przypomnienie sobie tych dni było dla Roniki niczym odnalezienie probierza jej serca.

Znalazła szczotki, świece i oliwę do lamp tam, gdzie zawsze je trzymano. Odkrycie, że schowek nie został obrabowany, odrobinę ją pocieszyło. Oznaczało to, że innych kradzieży dopuścili się niewolnicy albo Nowi Kupcy, bo każda rodzina Pierwszych Kupców wiedziałaby, gdzie szukać zapasów potrzebnych w sali. Ronika nie mogła przywrócić jej do dawnej świetności, ale mogła zacząć robić porządek.

Najpierw potrzebowała światła. Weszła na krzesło, żeby napełnić i pozapalać lampy ścienne. Ich płomienie pełgały w podmuchach wiatru i wyraźniej oświetliły liście i ziemię, nawianą na fragmenty zwęglonego dachu. Zebrała porozrzucane naczynia do balii i odstawiła ją na bok. Ściągnęła ze ścian wilgotne flagi i ogołocone z liści girlandy, po czym upchnęła je w kącie. Szczotka, którą następnie wybrała, wydawała się lichą bronią do walki z zaśmieconą podłogą wielkiej sali, lecz Ronika wzięła się ochoczo do zamiatania. Nagle poczuła, że dobrze jest wyznaczyć sobie fizyczne zadanie. Przynajmniej przez chwilę widziała efekty swoich wysiłków i woli. Przesuwając rytmicznie linię śmieci po podłodze, zaczęła nucić starą piosenkę o miotle. Niemal słyszała ciepły alt Dorill w powtarzającym się refrenie.

Szelest miotły zagłuszył szuranie kroków. Zdała sobie sprawę z obecności innych dopiero wtedy, gdy przyłączyły się do niej dwie kobiety ze szczotkami. Zaskoczona, przestała zamiatać i się rozejrzała. W wejściu stało kilku zbitych w grupkę Kupców. Niektórzy patrzyli na Ronikę pustym wzrokiem, ze zgarbionymi ramionami, lecz mijali ich inni. Do środka weszło dwóch mężczyzn obładowanych drewnem na opał. Kilkoro nastolatków połączyło siły i wywlokło z sali zatęchłe flagi. Nagle, niczym skupisko śmiecia ulegającego sile wody, ludzie stłoczeni w wejściu weszli do środka. Niektórzy zaczęli ustawiać ławy i krzesła tak, by mogło się odbyć posiedzenie Rady. Zapalono więcej lamp i salę zaczął wypełniać szmer rozmów. Kiedy po raz pierwszy rozbrzmiał śmiech, głosy na chwilę przycichły, jakby wszystkich zaskoczył ten obcy dźwięk. A potem na nowo podjęto rozmowy i Ronice wydawało się, że ludzie poruszają się żwawiej niż poprzednio.

Rozejrzała się po swoich sąsiadach i znajomych. Ci, którzy się tu zebrali, pochodzili od osadników przybyłych do Przeklętych Brzegów tylko z nadaniami ziemi i edyktem satrapy Esclepiusa. Ich przodkami byli wygnańcy, ludzie wyjęci spod prawa i młodsi synowie. Nie mając wielkich nadziei na stworzenie czy odzyskanie majątków w Jamaillii, przybyli spróbować szczęścia na złowrogo nazwanych Przeklętych Brzegach. Ich pierwsze osady uległy zagładzie, która spływała wraz z wodami Rzeki Deszczowej. Przenosili się coraz dalej od początkowo obiecującej drogi wodnej, aż wreszcie osiedli tutaj, na brzegach Zatoki Kupieckiej.

Część ich krewnych stawiła jednak czoło obcości życia wzdłuż brzegów Rzeki Deszczowej. Rzeka naznaczała tych, którzy mieszkali nad jej wodami, lecz każdy prawdziwy Kupiec zawsze wiedział, że wszyscy oni są krewnymi i że wiąże ich ten sam edykt. Ronika dostrzegła tę jedność po raz pierwszy od czasu nocnych zamieszek. Wszyscy, z którymi się witała, wyglądali na bardziej zmęczonych, starszych i bardziej niespokojnych niż ostatnim razem, kiedy ich widziała. Niektórzy włożyli swoje kupieckie szaty w rodowych barwach, ale równie liczna grupa ubrała się w zwykłe ubrania. Najwyraźniej nie tylko Ronika została obrabowana. Skoro się jednak tu znaleźli, wzięli się do porządkowania sali z wypraktykowanym uporem, który zawsze cechował Kupców. Bez względu na okoliczności ci ludzie zwyciężali – i zwyciężą znowu. Ronika czerpała z tego nadzieję, zarazem z przygnębieniem uświadamiając sobie, jak niewiele osób ją zauważa.

Kupcy pozdrawiali ją półgłosem i zagadywali do niej, jak to ludzie zajęci tą samą pracą, ale nikt nie nawiązywał prawdziwej rozmowy. Co było jeszcze bardziej zniechęcające, nikt nie pytał o Słodką czy o Keffrię. Nie spodziewała się, by ktokolwiek współczuł jej z powodu śmierci Davada, lecz teraz Ronika zdała sobie sprawę, że cały temat wydarzeń owej nocy wydaje się zakazany.

Wreszcie sala była tak czysta, jak pozwalało na to pośpieszne sprzątanie. Członkowie Rady zaczęli zajmować swoje miejsca na podwyższeniu, a członkowie rodzin kupieckich zasiedli na krzesłach i ławach. Ronika usiadła w trzecim rzędzie. Zachowywała spokój, chociaż bolało ją, że miejsca po obu jej stronach pozostały puste. Kiedy obejrzała się przez ramię, ze strachem spostrzegła, że wiele miejsc pozostaje pustych. Gdzie oni wszyscy się podziali? Zginęli, uciekli albo byli zbyt przerażeni, by wyjść z ukrycia? Przebiegła wzrokiem po odzianych na biało przywódcach Rady, a potem zauważyła z niezadowoleniem, że na podwyższeniu postawiono jeszcze jedno krzesło. Co gorsza, zamiast przywołać Kupców do porządku i rozpocząć zebranie, Rada czekała, aż ktoś na tym krześle usiądzie.

Wyciszenie głosów sprawiło, że Ronika odwróciła głowę. Do sali weszła Towarzyszka Serilla, wprowadzona przez Kupca Drura, lecz jej dłoń nie spoczywała na jego ręce, a ona sama szła o pół kroku przed nim. Włożyła zielononiebieską suknię bogato wyszywaną perłami, na którą narzuciła szkarłatną opończę wykończoną białym futrem, którą zamiatała brudną podłogę. Włosy upięła wysoko perłowymi spinkami. Perły oplatały też jej szyję i lśniły ciepło w płatkach uszu. Tak swobodnie demonstrowane bogactwo uraziło Ronikę. Czyż ta kobieta nie wie, że niektórzy ze zgromadzonych stracili niemal wszystko, co posiadali? Dlaczego obnosi się przed nimi ze swoim dobytkiem?


* * *

Idąc powoli przejściem, prowadzącym do podwyższenia na środku tej przeklętej sali, Serilla słyszała bicie swego serca. Pachniało tu okropnie deszczem i stęchlizną, panował chłód. Była zadowolona z opończy, którą wybrała sobie z garderoby Kekki. Szła z uniesionym podbródkiem i pewnym siebie uśmiechem. Reprezentowała prawdziwą władzę Miasta Wolnego Handlu. Będzie stała na straży satrapii Jamaillii z większą godnością i szlachetnością, niż kiedykolwiek czynił to Cosgo. Jej spokój doda wszystkim otuchy, tak jak przepych jej stroju przypominał im o jej wysokiej pozycji. To pamiętała z czasów starego satrapy. Ilekroć udawał się na trudne negocjacje, wkładał najbardziej królewskie szaty i zachowywał spokój. Przepych dodawał pewności siebie.

U dołu schodków zatrzymała Drura ruchem dłoni. Na podwyższenie wstąpiła sama. Podeszła do pozostawionego dla niej krzesła. Trochę się zirytowała, że nie zostało podwyższone, ale uznała, że jakoś sobie poradzi. Stała w milczeniu obok niego, dopóki nie wstali wszyscy członkowie Rady; dopiero wtedy usiadła i dała znak skinieniem głowy, że zgromadzeni mogą pójść w jej ślady. Chociaż zebrani poniżej Kupcy nie wstali, kiedy Serilla weszła do sali, im też skinęła głową.

– Możecie zaczynać – odezwała się cicho do Kupca Wiliniarza, przewodniczącego Rady Miasta Wolnego Handlu.

Krótkiej modlitwy, w której prosił Sa o zesłanie mądrości potrzebnej do uporania się z tymi niepewnymi czasami, wysłuchała na siedząco. Nastąpiła cisza. Serilla pozwoliła jej się przedłużyć. Chciała mieć pewność, że kiedy zwróci się do zgromadzonych, skupi na sobie ich całą uwagę. Lecz ku jej zaskoczeniu Kupiec Wiliniarz odchrząknął, rozejrzał się po twarzach uniesionych ku członkom Rady i powoli pokręcił głową.

– Nie wiem, od czego zacząć – rzekł bez ogródek. – Stoimy wobec tak wielkiego nieładu i konfliktów. Tak wielu potrzeb. Od kiedy ogłosiliśmy, że Towarzyszka Serilla zgodziła się na zwołanie tego zebrania, jestem zasypywany propozycjami spraw, które musimy załatwić. Nasze miasto, nasze Miasto Wolnego Handlu… – Głos mówcy się załamał, ale po chwili Kupiec odchrząknął i odzyskał pewność siebie. – Jeszcze nigdy nasze miasto nie zostało tak straszliwie zaatakowane od wewnątrz i z zewnątrz. Naszą jedyną odpowiedzią musi być jedność, jaką zawsze zachowywaliśmy, jaką zachowywali nasi przodkowie. Mając to na uwadze, Rada zebrała się prywatnie i zaproponowała pewne wstępne kroki, które chcielibyśmy wprowadzić w życie. Uważamy, że leży to w najlepszym interesie Miasta Wolnego Handlu jako całości. Przedstawimy wam te kroki do akceptacji.

Serilli udało się nie zmarszczyć czoła. Nie została o niczym uprzedzona. Ułożyli plan odbudowy bez niej? Z wysiłkiem zachowywała milczenie i czekała na właściwy moment.

– Dwakroć w naszej historii ogłosiliśmy moratorium na spłacanie długów i zajmowanie obciążonych nieruchomości. Podobnie jak wprowadziliśmy je w życie przedtem, jako że wielki Pożar pozbawił domów tak wiele rodzin, a potem podczas Dwuletniej Suszy, jest to odpowiednie posunięcie w chwili obecnej. Od długów i umów będą narastały odsetki, lecz dopóki ta Rada nie oznajmi zniesienia moratorium, żadnemu Kupcowi nie będzie wolno skonfiskować własności innego Kupca ani nalegać na spłacenie żadnego długu.

Serilla obserwowała twarze zgromadzonych. W sali rozległ się szmer rozmów, lecz nikt się nie zerwał, by zaprotestować. To ją zaskoczyło. Sądziła, że u podstawy rabunku w dużej mierze leżała chęć zysku. Czy ci Kupcy porzucają teraz tę zasadę?

– Po drugie, każda kupiecka rodzina podwoi liczbę dni poświęcanych miastu i nie będzie mogła wykupić się od tego obowiązku. Każdy Kupiec i każdy członek jego rodziny mający ponad piętnaście lat będzie musiał wywiązać się z tego osobiście. Będziemy ciągnąć losy, by wyłonić prace do wykonania, lecz najpierw zajmiemy się portem, nabrzeżami i ulicami miasta, by można było przywrócić handel.

Znów nastąpiła krótka chwila milczenia. Znów nikt nie zaprotestował. Wzrok Serilli przyciągnęło nieznaczne poruszenie jednego z członków Rady. Zerknęła na leżący przed nim zwój, na którym właśnie zanotował: „zaakceptowane przez wszystkich”. A zatem to milczenie oznacza zgodę?

Rozejrzała się z niedowierzaniem. Tu, w tej sali, coś się działo. Ten lud zbierał się w sobie i znajdował wspólną siłę, by zacząć wszystko od nowa. Podnosiłoby to na duchu, tyle że robili to bez niej. Wodząc wzrokiem po zgromadzonych, Serilla zauważyła, że niektórzy się wyprostowali, trzymali się za ręce. Młodzi mężczyźni i niektóre kobiety przybrali stanowcze miny. A potem wzrok Towarzyszki zatrzymał się na Ronice Vesrtit. Stara kobieta siedziała na przodzie zgromadzenia, ubrana w znoszoną suknię i szal zmarłej kobiety. Spojrzenie błyszczących zadowoleniem, lśniących jak u ptaka oczu utkwiła w Serilli.

Kupiec Wiliniarz mówił dalej. Wezwał młodych, samotnych mężczyzn, by zasilili szeregi Straży Miejskiej, i odczytał granice obszaru, który będą starali się kontrolować. Na tym obszarze sprzedawcy mieli podjąć normalny handel. Serilla zaczęła dostrzegać w tym planie metodę. Chcieli przywrócić porządek w części miasta, spróbować ją ożywić, i mieli nadzieję, że proces ten się rozszerzy.

Kiedy przewodniczący skończył czytać swoją listę, Serilla spodziewała się, że Wiliniarz zda się na jej doświadczenie, ale wtedy wstało dwadzieścioro Kupców, czekając w milczeniu na udzielenie głosu.

Wśród nich była Ronika Vestrit.

Wstając, Serilla zaskoczyła wszystkich, łącznie z samą sobą. Spojrzenia obecnych natychmiast skierowały się na nią. Wszystko, co wcześniej zaplanowała powiedzieć, teraz jej umknęło. Wiedziała tylko tyle, że musi jakoś umocnić władzę satrapy, a zatem i swoją. Musi powstrzymać Ronikę Vestrit przed zabraniem głosu. Sądziła, że zapewniła sobie milczenie tej kobiety podczas wcześniejszej rozmowy z Roedem Caemem. Przysłuchując się, z jaką pewnością ponownie zaczyna funkcjonować mechanizm Miasta Wolnego Handlu, nagle zwątpiła w Roeda. Zadziwiła ją władza, którą ten lud po prostu sobie tu brał. Jeśli Ronice uda się zdobyć posłuch, Roed będzie niczym kot na drodze rozpędzonego powozu.

Serilla nie czekała, aż Kupiec Wiliniarz udzieli jej głosu. Niemądrze postąpiła, pozwalając mu na rozpoczęcie tego zebrania. Powinna przejąć nad nim kontrolę na samym początku. Rozejrzała się więc po zgromadzonych, kiwając głową i uśmiechając się, aż wszyscy, którzy wstali, na powrót usiedli. Odchrząknęła.

– To wielki dzień dla Jamaillii – oznajmiła. – Miasto Wolnego Handlu było nazywane lśniącym klejnotem w koronie satrapii i nim jest. W chwili nieszczęścia mieszkańcy miasta nie popadają w anarchię, nie wybuchają zamieszki. Zbieracie się wśród ruin i odbudowujecie cywilizację, z której wyrośliście.

Mówiła dalej, starając się uderzać w patriotyczne tony. W pewnej chwili wzięła do ręki zwój leżący przed Kupcem Wiliniarzem i uniosła go. Pochwaliła zapis, mówiąc, że sama Jamaillia opiera się na takim właśnie poczuciu obywatelskiej odpowiedzialności. Usiłując przypisać sobie nieco zasługi za te postanowienia, wodziła wzrokiem po zgromadzonych, lecz w głębi serca zadawała sobie pytanie, czy ktokolwiek z nich dał się nabrać. Mówiła bez końca. Pochyliła się ku nim, patrzyła im w oczy i przesycała swoje słowa zapałem pełnym wiary. Przez cały czas dygotało jej serce. Nie potrzebowali rządów satrapy ani satrapii. Nie potrzebowali jej samej. A kiedy tylko to sobie uświadomią, Serilla będzie zgubiona. Zniknie cała władza, jaką według siebie zgromadziła, a ona stanie się bezradną kobietą w obcym kraju, podległą kaprysom losu. Nie mogła do tego dopuścić.

Kiedy zaczęło jej zasychać w gardle i zadrżał głos, Serilla rozpaczliwie poszukała jakiegoś zakończenia. Nabrawszy tchu, oznajmiła:

– Dzisiaj zrobiliście wspaniały początek. Nad naszym miastem zapada ciemność i musimy pamiętać, że wciąż wiszą nad nami czarne chmury. Wróćcie do swoich domów. Schrońcie się w nich i czekajcie na wiadomość od nas, gdzie najlepiej będzie można spożytkować wasze wysiłki. W imieniu satrapy, waszego władcy, udzielam wam pochwały i dziękuję za okazanie takiego ducha. Pamiętajcie o tym, wracając dziś wieczorem do domu. Gdyby nie zagrożenie, z jakim się spotkał, byłby tu dziś osobiście. Dobrze wam życzy. Nabrała tchu i zwróciła się do Kupca Wiliniarza:

– Może zanim się rozejdziemy, powinniśmy na zakończenie zmówić pod twoim przewodnictwem modlitwę dziękczynną do Sa.

Przewodniczący Rady wstał ze zmarszczonym czołem. Serilla uśmiechnęła się do niego zachęcająco i zobaczyła, że skapitulował. Zwrócił się do zebranych Kupców i odetchnął głęboko.

– Członkowie Rady, zanim zamkniemy posiedzenie, chciałabym zabrać głos. Proszę o rozważenie kwestii śmierci Davada Nowela – odezwała się Ronika Vestrit.

Kupiec Wiliniarz aż się zakrztusił. Przez chwilę Serilla myślała, że przegrała na całej linii, ale wtedy płynnym ruchem wstał Roed Caern.

– Członkowie Rady, twierdzę, że Ronika Vestrit nie ma prawa zabierać tu głosu. Nie reprezentuje już swojej rodziny, nie mówiąc o rodzinie Nowela. Niech usiądzie. Dopóki tej kwestii nie poruszy prawowity Kupiec, Rada nie musi się nią zajmować.

Stara kobieta uparcie stała, a na jej policzkach pojawiły się czerwone plamy.

– Kupcowa reprezentująca moją rodzinę nie może mówić w naszym imieniu – stwierdziła, opanowując gniew. – Próba pozbawienia nas życia zmusiła ją do ukrywania się wraz z dziećmi. Dlatego prawo głosu roszczę sobie ja.

Wiliniarzowi udało się nabrać tchu.

– Roniko Vestrit, czy masz pisemne upoważnienie od Keffrii Vestrit do przemawiania jako Kupcowa reprezentująca rodzinę Vestritów?

Zapadła cisza, trwająca sześć uderzeń serca.

– Nie, panie przewodniczący Rady Wiliniarzu, nie mam – przyznała Ronika.

Kupcowi udało się nie okazać ulgi.

– A zatem obawiam się, że zgodnie ze wszystkimi naszymi prawami nie możemy cię dziś wysłuchać. Każdą rodzinę reprezentuje tylko jeden Kupiec lub Kupcowa. Taka osoba ma i głos, i prawo głosowania. Jeśli zdobędziesz potrzebny dokument, podpisany należycie przez świadka, i wrócisz na następne zebranie, to może wtedy będziemy mogli cię wysłuchać.

Ronika powoli usiadła. Ulga Serilli nie trwała jednak długo. Wstali inni Kupcy i Wiliniarz zaczął po kolei udzielać im głosu. Jeden Kupiec zapytał, czy najpierw można by odbudować Nabrzeże Siódme, jako że przy nim są najlepsze warunki do cumowania statków o dużym zanurzeniu. Kilku innych szybko poparło ten pomysł i zaraz kilku mężczyzn zgłosiło się do tej pracy.

Posypały się propozycja za propozycją. Jedne odnosiły się do spraw publicznych, inne do prywatnych. Jeden z Kupców wstał i zaproponował miejsce w swoim magazynie wszystkim, którzy zechcą mu pomóc w szybkich naprawach i w strzeżeniu go nocą. Wkrótce miał trzech ochotników. Inny Kupiec miał woły, lecz kończyła mu się dla nich pasza; chciał wymienić ich pracę na żywność, która utrzyma je przy życiu. On też otrzymał kilka propozycji. Robiło się coraz później, lecz Kupcy nie wykazywali żadnej chęci, by się rozejść do domów. Na oczach Serilli Miasto Wolnego Handlu wracało do poprzedniego kształtu. Na oczach Serilli ginęły jej nadzieje na władzę i wpływy.

Przestała już niemal słuchać, kiedy wstał posępny Kupiec i zapytał:

– Dlaczego nie mówi się nam, co zapoczątkowało tę całą katastrofę? Co się stało z satrapą? Czy wiemy, kto stanowił dla niego zagrożenie? Czy skontaktowaliśmy się z Jamaillią, by się wytłumaczyć?

– Czy Jamaillia wie o naszym losie? – odezwał się ktoś inny. – Czy zaproponowała nam statki i ludzi do pomocy w przepędzeniu przybyszy z Krainy Miedzi?

Wszystkie twarze zwróciły się w stronę Serilli. Co gorsza, Kupiec Wiliniarz nieznacznym gestem zachęcił ją do zabrania głosu. Wstając, pośpiesznie zebrała myśli.

– Niewiele można bezpiecznie powiedzieć – zaczęła. – Nie ma sposobu na szybkie wysłanie wiadomości do Jamaillii bez ryzyka, że zostanie ona przechwycona. Nie wiemy także, kogo możemy tam uważać za godnego zaufania i lojalnego. Na razie najlepiej z nikim się nie dzielić tajemnicą miejsca przebywania satrapy. Nawet z Jamaillią.

Uśmiechnęła się ciepło, jakby była pewna, że została zrozumiana.

– Pytam dlatego – ciągnął z namaszczeniem Kupiec – że wczoraj otrzymałem ostrzeżenie przyniesione przez ptaka z Trehaug, że powinienem się spodziewać opóźnienia płatności za pewne towary, które wysłałem w górę rzeki. Nastąpiło tam duże trzęsienie ziemi. Wysyłając ptaka, jeszcze nie wiedzieli, jakie są zniszczenia, ale powiedzieli, że „Pojętny” na pewno się spóźni. – Kupiec wzruszył kościstym ramieniem. – Mamy pewność, że satrapa wyszedł z tego bez szwanku?

Przez chwilę język odmówił Serilli posłuszeństwa. Wtedy płynnym ruchem wstał Roed Caern, by zabrać głos.

– Kupcze Grymasynie, chyba nie powinniśmy spekulować na temat takich spraw, bo możemy wywołać plotki. Gdyby coś było nie tak, to przecież otrzymalibyśmy wiadomość. Proponuję, żebyśmy na razie nie zadawali żadnych pytań związanych z satrapą. Jego bezpieczeństwo z pewnością jest ważniejsze od naszej próżnej ciekawości.

Roed umiał stać z jednym ramieniem uniesionym wyżej. Kiedy mówił, obracał się, w jakiś sposób emanując czarem i arogancją podobną łownemu kotu. W jego słowach nie kryła się groźba, jednakże dalsze wypytywanie o satrapę byłoby równoznaczne z rzuceniem Roedowi wyzwania. Wydawało się, że wokół niego rozlewa się falami niepokój. Młody Kupiec usiadł i nikt więcej nie podjął tematu satrapy.

Potem wstało jeszcze kilku innych Kupców, zgłaszając się do napełniania lamp ulicznych i poruszając podobne pomniejsze sprawy, lecz wszyscy nagle wyczuli, że zebranie się skończyło. Serilla wahała się między rozczarowaniem i ulgą, kiedy w przeciwnym narożniku sali wstał mężczyzna w granatowej szacie.

– Syn Kupca Grag Tenira – przedstawił się. – I mam pozwolenie na piśmie, podpisane przez świadka, na przemawianie w imieniu mojej rodziny. Mówię w imieniu Tomia Teniry.

– Mów zatem – udzielił mu głosu Wiliniarz.

Syn Kupca się zawahał, a potem nabrał tchu.

– Proponuję wyznaczyć trzech Kupców do zbadania kwestii śmierci Kupca Nowela oraz do rozporządzenia jego posiadłością. Mam w tym interes, jako że Kupiec Nowel był dłużnikiem rodziny Tenira.

Roed Caern znów wstał, tym razem zbyt szybko.

– Czy to odpowiednie wykorzystanie naszego czasu? – zapytał. – W tej chwili spłaty wszystkich długów mają być zawieszone. Zostało to ustalone na samym początku zebrania. Poza tym w jaki sposób to, jak zginął człowiek, może mieć wpływ na jego dług?

Grag Tenira nie sprawiał wrażenia zrażonego tym wywodem.

– Sądzę, że spadek to nie dług. Gdyby posiadłość została skonfiskowana, to musielibyśmy porzucić wszelką nadzieję na odzyskanie tego, co się nam należy. Jeśli jednak posiadłość ma być odziedziczona, to chcielibyśmy o tym wiedzieć oraz dopilnować przekazania jej spadkobiercy, zanim zostanie… uszczuplona.

Użył słowa „uszczuplona”, lecz jego ton świadczył, że ma na myśli „splądrowana”. Serilla nie potrafiła opanować rumieńca, który zabarwił jej policzki. Nagle zaschło jej w ustach i nie mogła nic powiedzieć. To było o wiele gorsze od ignorowania jej; ten człowiek niemal oskarżał ją o kradzież.

Kupiec Wiliniarz najwyraźniej nie zauważył jej skrępowania. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że to ona powinna na to odpowiedzieć. Odchylił się na oparcie krzesła i powiedział z powagą:

– Wniosek o utworzenie zespołu trzech Kupców do zajęcia się tą sprawą wydaje się rozsądny, szczególnie, że wzbudziła ona już troskę jeszcze jednego członka kupieckiego rodu. Proszę o wstanie ochotników, niemających związków z tą kwestią.

I to wszystko. Serilla nawet nie znała imion osób wybranych przez Wiliniarza. Jedną z nich była zaniedbana młoda kobieta z wyrywającym się dzieckiem na rękach, inną starzec o pobrużdżonej twarzy, wspierający się na lasce. Jak ona ma wywierać wpływ na kogoś takiego? Czuła się, jakby zapadała się w krzesło, zalewana falą porażki i wstydu. Wstyd zdumiał ją swoją intensywnością i przyniósł rozpacz. W jakiś sposób to wszystko się łączyło. To była władza, jaką mogli sprawować nad nią mężczyźni. Nagle mignęła jej twarz Roniki Vestrit. Współczucie w oczach kobiety przeraziło Serillę. Czyżby upadła tak nisko, że żałują jej nawet rozdzierający ją na strzępy wrogowie? Zaczęło jej dzwonić w uszach, sala pociemniała.


* * *

Ronika siedziała skulona i nic nie mówiła. Zrobią dla Graga Teniry to, czego nie chcieli zrobić dla niej. Zajmą się sprawą śmierci Davada. Powiedziała sobie, że to się liczy.

Bieg jej myśli przerwał widok nagle pobladłej Towarzyszki. Czyżby miała zemdleć? Właściwie Ronice zrobiło się jej żal. Ta kobieta była tu obca i na dodatek została wplątana w miejscowe zamieszki, bez nadziei na uniknięcie ich konsekwencji. Co więcej, wydawała się uwięziona w swojej roli Towarzyszki. Ronika wyczuwała, że Serilla niegdyś była kimś znaczniejszym, lecz teraz przepadło to bez śladu. Mimo wszystko trudno było żałować kogoś tak opętanego żądzą zdobycia i utrzymania władzy dla siebie za wszelką cenę.

Obserwując, jak kobieta siedzi biernie przez resztę zebrania, Ronika prawie nie zauważyła, że się ono skończyło. Kupiec Wiliniarz poprowadził końcową modlitwę do Sa, prosząc bóstwo o siłę i dziękując mu za dar przeżycia. Głosy powtarzające za przewodniczącym słowa modlitwy były zdecydowanie silniejsze od tych, które odpowiadały mu podczas modlitwy otwierającej zebranie. To był dobry znak. Wszystko, co się tutaj tego wieczoru wydarzyło, było dobre dla Miasta Wolnego Handlu.

Towarzyszka Serilla wyszła nie z Kupcem Drurem, lecz prowadzona przez Roeda Caerna. Wysoki, przystojny syn Kupca patrzył na wszystkich spode łba. Kilka osób obok Roniki odwróciło się, by na nich popatrzeć. Wyglądali niemal jak małżonkowie na granicy sprzeczki. Niepokój malujący się na twarzy Serilli nie cieszył Roniki. Czy Caern do czegoś ją zmusza?

Ronika nie miała czelności pośpieszyć za nimi i poprosić o podwiezienie do domu, chociaż bardzo chciałaby usłyszeć ich rozmowę w powozie. Otuliła się więc szczelnie szalem Dorill i z przerażeniem pomyślała o długim spacerze do rezydencji Davada. Zapadła chłodna, jesienna noc. Droga będzie nierówna i ciemna, a niebezpieczeństwa większe od tych, które groziły jej w Mieście Wolnego Handlu, jakie niegdyś znała. Cóż, nie było na to rady. Im szybciej wyruszy w drogę, tym prędzej znajdzie się w domu.

Na dworze przeszył ją nieprzyjemny podmuch wiatru. Inne rodziny wsiadały do powozów lub na wozy, albo grupkami rozchodziły się do domów, zaopatrzone w latarnie i uzbrojone w laski. Nie pomyślała, by wziąć ze sobą jedno czy drugie. Besztając się za bezmyślność, zeszła po schodach. Kiedy znalazła się na dole, z cieni wystąpiła jakaś postać i położyła jej dłoń na ramieniu. Ronika wzdrygnęła się, zaskoczona.

– Wybacz mi – powiedział Grag Tenira. – Nie zamierzałem cię przestraszyć. Chciałem tylko dopilnować, żebyś bezpiecznie dotarła do domu.

Ronika zaśmiała się niepewnie.

– Dziękuję ci za troskę, Gragu. Nie mam już bezpiecznego domu. Ani sposobu dotarcia do niego oprócz własnych nóg. Ponieważ mój dom został zdewastowany, mieszkam w rezydencji Davada. Dopóki tam jestem, usiłuję prześledzić jego transakcje z Nowymi Kupcami. Jestem przekonana, że gdyby Towarzyszka mnie wysłuchała, zrozumiałaby, że Davad nie był zdrajcą. Podobnie jak ja nie jestem zdrajczynią.

Słowa wylewały się z niej jakby wbrew woli; Ronika poniewczasie ugryzła się w język. Grag stał, słuchając z powagą i kiwając głową.

– Jeśli Towarzyszka nie zechce się zainteresować tym, co znajdziesz – odezwał się, kiedy Ronika zamilkła – wysłucham cię ja i kilka innych osób. Chociaż wątpiłem w lojalność Davada Nowela, nigdy nie kwestionowałem wierności rodziny Vestritów wobec Miasta Wolnego Handlu, mimo że zamoczyliście palce w handlu niewolnikami.

Ronika musiała pochylić głowę i przygryźć język, bo to była prawda. Ona sama mogła się do tego nie przyłożyć, ale jej rodzinny statek przewoził niewolników. I został z tego powodu utracony. Zaczerpnęła tchu.

– Z przyjemnością pokażę moje odkrycia tobie i wszystkim innym, którzy będą nim zainteresowani. Słyszałam, że Chciwus z Nowych Kupców czyni propozycje rozejmu. Mając na uwadze jego długą współpracę z Davadem, zastanawiam się, czy nie próbuje on przekonać Pierwszych Kupców do swoich metod.

– Chętnie obejrzałbym te zapiski. Lecz dzisiejszego wieczoru jeszcze chętniej odprowadzę cię bezpiecznie do domu. Nie mam powozu, ale mój koń może unieść dwie osoby, jeśli nie masz nic przeciwko jechaniu za mną.

– Byłabym wdzięczna. Ale dlaczego?

– Dlaczego?

Grag sprawiał wrażenie zaskoczonego jej pytaniem.

– Dlaczego? – Ronika zebrała całą odwagę starej kobiety, niedbającej już o wymogi grzeczności. – Dlaczego wysilasz się dla mnie? Moja córka Althea odrzuciła twoje zaloty. W tej chwili moja reputacja w Mieście Wolnego Handlu jest podejrzana. Dlaczego ryzykujesz swoją, przestając ze mną? Dlaczego nalegasz na zbadanie okoliczności śmierci Davada? Co tobą kieruje, Gragu Teniro?

Pochylił głowę. Kiedy znów ją uniósł, światło z pobliskiej pochodni zamigotało w jego oczach i uwydatniło profil. Uśmiechnął się ze smutkiem, a Ronika zadała sobie pytanie, jak Althea mogła nie oddać serca temu młodzieńcowi.

– Zadałaś szczere pytanie, więc w zamian dam ci prawdę. Sam ponoszę niejaką odpowiedzialność za śmierć Davada i waszą katastrofę tamtej nocy. Nie za to, co zrobiłem, ale za to, czego nie zrobiłem. A jeśli chodzi o Altheę… – Uśmiechnął się. – Może nie poddaję się tak łatwo? I może droga do jej serca prowadzi przez grzeczność okazywaną jej matce? – Roześmiał się. – Sa wie, że próbowałem wszystkiego innego. Może twoje dobre słowo coś wskóra. Chodź. Mój koń jest tam.

ROZDZIAŁ 7

SMOCZY STATEK

Zwinięty w nicości, spoczywał odseparowany od świata niczym w łonie matki. Prawy miał świadomość jedynie swego fizycznego ciała. Pracował nad tym tak, jak niegdyś pracował nad witrażami. Różnica tkwiła w tym, że teraz było to raczej przywracanie niż tworzenie. Znajdował w swojej pracy spokojną przyjemność; odbijały się w niej nikłym echem wspomnienia układania klocków, kiedy był bardzo mały. Stojące przed nim cele były proste i oczywiste, a praca monotonna; on jedynie kierował swoim ciałem tak, by robiło szybciej to, do czego i tak w końcu samo by doprowadziło. Ochoczy umysł Prawego przyśpieszał wytężoną pracę ciała. Reszta jego życia przygasła do całkowitego znieruchomienia. Zajmował się wyłącznie naprawą zwierzęcia, które zamieszkiwał. Zupełnie jakby podczas straszliwej burzy znajdował się w przytulnym pokoiku.

Dosyć, warknęła smoczycza.

Prawy zwinął się jeszcze ciaśniej pod uderzeniem jej irytacji.

– Jeszcze nie skończyłem – zaprotestował.

Nie. Reszta pójdzie sama, jeśli od czasu do czasu będziesz odżywiał ciało i je zachęcał do wysiłku. Czekałam na ciebie zbyt długo. Jesteś już dość silny, żebyśmy wszyscy mogli stawić czoło temu, kim jesteśmy. I stawimy temu czoło.

Zupełnie jakby ktoś go chwycił i cisnął w powietrze. Zamachał kończynami na wszystkie strony jak przerażony kot, szukając czegoś, czegokolwiek, do czego mógłby przywrzeć. Odnalazł „Vivacię”.

Prawy!

Jej okrzyk nie był wyrazem radości, lecz nagłym drgnieniem ich więzi, gdy go ponownie rozpoznała. Znów byli połączeni, i to połączenie ich dopełniło. Wyczuwała go; znała jego emocje, łowiła zapachy jego nosem, smakowała jego ustami i czuła dotyk przez jego skórę. Dzieliła jego ból i cierpiała razem z nim. Znała jego myśli i…

Kiedy spada się we śnie, zawsze się budzi przed uderzeniem o ziemię. Tym razem tak nie było. Przebudzenie Prawego było uderzeniem. Miłość „Vivacii” i jej oddanie zderzyło się z jego bolesną świadomością, kim ona jest. Myśli chłopca stanowiły lustro, uniesione ku jej martwej twarzy. Kiedy raz w nie zajrzała, nie umiała już oderwać od niego wzroku. Prawy został uwięziony z nią w tej kontemplacji i czuł się coraz głębiej wciągany w jej rozpacz. Runął w otchłań razem z „Vivacią”.

Właściwie nie była już „Vivacią”. Zawsze była tylko ukradzionym życiem smoka. Jej niby-życie bazowało na resztkach smoczej śmierci. Nie miała prawdziwego prawa do istnienia. Robotnicy z Deszczowych Ostępów rozłupali kokon przekształcającego się smoka. Wyrzucili zalążek jego życia, by sczezł, wijąc się na zimnej, kamiennej podłodze, a spowijające go nici pamięci i wiedzy odciągnęli i pocięli na deski, służące do budowy żywostatków.

Zycie stara się przetrwać za wszelką cenę. Burza powala drzewo na poszycie lasu; z jego pnia wyrastają młode drzewka. Ziarenko rzucone między kamyki i piasek i tak chwyta kroplę wilgoci i strzela w górę arogancką zielenią. Zanurzone w słonej wodzie, bombardowane wspomnieniami i emocjami ludzi przebywających na pokładzie „Vivacii”, włókna pamięci w jej deskach starały się ułożyć w jakimś porządku. Przyjęły nadane jej imię; teraz usiłowały zrozumieć to, czego doświadczały. W końcu „Vivacia” się przebudziła. Lecz dumny statek i jej wspaniały galion nie stanowiły tak naprawdę części rodziny Vestritów. Nie. Jej życie zostało skradzione. Była półistotą, mniej niż półistotą, prowizorycznym stworzeniem skleconym z ludzkiej woli i stłumionych smoczych wspomnień, pozbawionym płci, nieśmiertelnym i, na dłuższą metę, pozbawionym znaczenia. Niewolnikiem. Ludzie posłużyli się skradzionymi wspomnieniami smoka, by stworzyć sobie wielkiego drewnianego niewolnika.

Krzyk, który wyrwał się z gardła „Vivacii”, wstrząsnął Prawym i sprawił, że chłopiec odzyskał pełnię świadomości. Przetoczył się i wypadł z koi, uderzając kolanami o podłogę. Czuwająca przy nim Etta obudziła się.

– Prawy! – zawołała z przerażeniem na widok wstającego z wysiłkiem chłopca. – Czekaj! Nie, nie wyzdrowiałeś. Połóż się, wracaj!

Jej słowa ścigały Prawego, który wyszedł chwiejnie z kajuty i ruszył w stronę pokładu dziobowego. Usłyszał hałas dobiegający z kajuty kapitana – to Bystry wołał o kulę i światło:

– Etto, niech cię licho, gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję?!

Prawy nie zatrzymał się i teraz. Kuśtykał, nagi pod narzuconym na ramiona prześcieradłem, a nocne powietrze parzyło jego zdrowiejące ciało. Zaskoczeni marynarze z nocnej wachty zaczęli wołać do siebie. Jeden z nich chwycił latarnię i poszedł za Prawym. Chłopiec nie zwracał na niego uwagi. Schodki wiodące na fordek pokonał dwoma wielkimi krokami, rozdzierając sobie przy tym skórę, i przewiesił się przez reling.

– „Vivacio”! – zawołał. – Proszę cię. To nie była twoja wina; to nigdy nie była twoja wina. „Vivacio”!

Galion szarpał swoje ciało. Olbrzymie drewniane palce wplątały się w bujne czarne loki i usiłowały wyrwać je z głowy. Paznokcie orały policzki i szturchały oczy.

– To nie ja! – zawołała „Vivacia” w nocne niebo. – To nigdy nie byłam ja! Och, Wielki Sa, jakim nieprzyzwoitym jestem żartem, jaką obrzydliwością w twoich oczach! Pozwól mi odejść! Niech przestanę żyć!

Za Prawym przyszedł Gankis.

– Co cię trapi, chłopcze? Co dolega statkowi? – zapytał stary pirat, lecz Prawy widział tylko galion.

Żółte światło latarni ukazywało coś straszliwego. Chociaż paznokcie „Vivacii” ryły w jej policzkach głębokie bruzdy, natychmiast wypełniały się one włóknistym ciałem i zamykały. Włosy, które wydzierała sobie z głowy, przepływały w jej dłonie, wchłaniały się, a czupryna pozostawała gęsta i lśniąca jak dotychczas. Prawy z przerażeniem wpatrywał się w ten cykl niszczenia i odradzania.

– „Vivacio”! – zawołał jeszcze raz i rzucił swoje jestestwo w jej wnętrze, chcąc ją pocieszyć, uspokoić.

Czekała tam smoczyca. Odtrąciła go z tą samą łatwością, z jaką trzymała w uścisku „Vivacię”. To jej duch przeciwstawiał się pragnieniu śmierci, które ogarnęło statek. Nie. Nie po tylu latach stłamszenia, tylu wiekach milczenia i bezruchu. Nie chcę umierać. Jeśli to jest jedyne życie, jakie możemy wieść, to będziemy je wieść. Uspokój się, niewolniku. Dziel to życie ze mną albo odejdź ze świata żywych!

Prawy był jak sparaliżowany. W miejscu, do którego mógł dotrzeć tylko umysłem, rozgrywało się straszliwe starcie. Smoczyca walczyła o życie, a statek usiłował odebrać je im obu. Prawy czuł się, jakby jego drobne jestestwo schwyciły dwa teriery. Ciągnęły go każdy w swoją stronę i rozdzierały, usiłując zawładnąć jego lojalnością i umysłem. „Vivacia” zagarnęła go w swoją miłość i rozpacz. Znała go tak dobrze; on znał ją tak dobrze, jak jego serce mogło się różnić od jej serca? Wlokła go za sobą; zachwiali się na krawędzi dobrowolnego skoku w śmierć. Niebyt kusił. Przekonała Prawego, że to jedyne rozwiązanie. Co innego ich czeka? To niekończące się poczucie zła, ten straszliwy ciężar ukradzionego życia; czy on zechce wybrać coś takiego?

– Prawy! – wydyszał Bystry, podciągając się na fordek.

Chłopiec odwrócił się w jego stronę. Nocna koszula pirata, na wpół wepchnięta w spodnie, powiewała wokół niego na nocnym wietrze, był bosy. Prawy zauważył, że jeszcze nigdy nie widział Bystrego w tak niechlujnym stroju. W zawsze chłodnym, sardonicznym spojrzeniu kapitana zagościła panika. On nas wyczuwa, pomyślał Prawy. Zaczyna nawiązywać z nami więź; wyczuwa nieco z tego, co się dzieje, i to go przeraża.

Etta podała kapitanowi kulę. Chwycił ją i podszedł rozkołysanym krokiem do Prawego. Nagły uścisk Bystrego na ramieniu chłopca był jak uścisk życia, powstrzymujący go przed krokiem w śmierć.

– Co robisz, chłopcze? – zapytał gniewnie Bystry. A potem głos mu się zmienił; z przerażeniem spojrzał ponad ramieniem Prawego. – Na Boga Ryb, co zrobiłeś z moim statkiem?

Prawy odwrócił się do galionu. „Vivacia” odwróciła się, by popatrzeć na rosnący na pokładzie dziobowym tłum zaniepokojonych marynarzy. Jeden z nich krzyknął, ponieważ jej oczy rozjaśniły się nagle zielenią. Jej twarz straciła ludzkie rysy. Czarne włosy powiewające na nocnym wietrze przypominały gniazdo wijących się węży. Zęby, które odsłoniła w parodii uśmiechu, były śnieżnobiałe.

– Jeśli ja nie mogę wygrać – spomiędzy warg „Vivacii” wydobyła się smocza myśl – to nie wygra nikt.

Powoli się od nich odwróciła i uniosła rozpostarte ręce, jakby chciała objąć nocne morze. A potem powoli objęła nimi kadłub statku za sobą.

Prawy! Prawy, pomóż mi! - poprosiła „Vivacia” w jego myślach; nie władała już ustami i głosem galionu. Umrzyj ze mną.

Niemal to uczynił. Niemal podążył za nią w tę otchłań. Lecz w ostatniej chwili nie potrafił tego dokonać.

– Chcę żyć! – usłyszał własny krzyk. – Proszę cię, proszę, pozwól nam żyć!

Przez chwilę myślał, że jego słowa osłabiły jej pragnienie śmierci.

Nastała po nich dziwna cisza. Nawet nocny wiatr jakby wstrzymywał oddech. Prawy uświadomił sobie, że któryś z marynarzy mamrocze modlitwę, lecz jego uwagę przykuł inny, słabszy dźwięk. Był to ciągły, przerywany, delikatny stukot, podobny do odgłosu, jaki wydaje lód pękający na powierzchni jeziora, kiedy odejdzie się zbyt daleko od brzegu.

– Zniknęła – szepnęła Etta. – „Vivacia” zniknęła.

Miała rację. Zmiana była wyraźnie widoczna nawet w nikłym świetle latarni. Z galionu wyciekły wszystkie barwy i pozory życia. Drewno jego pleców i włosów było szare niczym nagrobek. Nie ożywiał go najmniejszy oddech. Wyrzeźbione loki stężały i nie poddawały się dotykowi wiatru. Skóra galionu wyglądała na tak zniszczoną przez wiatr i wodę, jak stary płot. Prawy szukał „Vivacii” umysłem. Pochwycił zanikający ślad jej rozpaczy, jak ulotny zapach. A potem zniknęło nawet to. Jakby między nimi zatrzasnęły się drzwi.

– Smoczyca? – mruknął, ale jeśli „Vivacia” wciąż w nim była, to ukryła się przed jego mizernymi zmysłami aż nadto dobrze.

Prawy odetchnął głęboko. Znów znajdował się sam w swoim umyśle; ile czasu upłynęło od chwili, kiedy ostatnio jego myśli były jedynymi w jego głowie? Zaraz potem stał się świadom swego ciała. Gojące się oparzeliny piekły w chłodnym powietrzu. Kolana mu zmiękły i gdyby Etta go ostrożnie nie podtrzymała, osunąłby się na pokład. Oparł się o nią. Świeża skóra zabolała, lecz Prawy był zbyt słaby, żeby się chociaż wzdrygnąć.

Etta patrzyła na Bystrego ze współczuciem. Prawy podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Nigdy nie widział nikogo tak porażonego żalem. Bystry wychylił się nad relingiem, wpatrzony w profil „Vivacii”; jego rysy stężały w bólu. Na twarzy kapitana pojawiły się zmarszczki, których Prawy nigdy wcześniej nie zauważył. Lśniące czarne włosy i wąsy pirata sprawiały wstrząsające wrażenie na tle jego ziemistej skóry. Odejście „Vivacii” osłabiło Bystrego o wiele bardziej niż utrata nogi. Mężczyzna starzał się na oczach Prawego.

Bystry odwrócił głowę do chłopca.

– Czy ona umarła? – zapytał drewnianym głosem. – Czy żywostatek może umrzeć?

Błagał wzrokiem, by to nie było prawdą.

– Nie wiem – przyznał z ociąganiem Bystry. – Nie wyczuwam jej. Zupełnie.

Wyrwa w nim samym była zbyt straszna, by ją badać. Gorsza niż dziura po utraconym zębie, trudniejsza do zniesienia niż brak palca. Nieobecność „Vivacii” była straszną, ziejącą pustką. I on kiedyś tego pragnął? Był szalony.

Bystry odwrócił się raptownie z powrotem do galionu.

– „Vivacio”? – zapytał. – „Vivacio”! – ryknął głosem porzuconego kochanka. – Nie możesz mnie teraz zostawić! Nie możesz odejść!

Nawet lekki nocny wiatr ucichł. Na pokładzie statku panowała całkowita cisza. Załoga sprawiała wrażenie tak samo dotkniętej rozpaczą kapitana, jak odejściem żywostatku. Milczenie przerwała Etta.

– Chodź – powiedziała do Bystrego. – Nic się tu nie da zrobić. Powinniście z Prawym zejść pod pokład i to omówić. On potrzebuje jedzenia i picia. Nie powinien jeszcze wstawać z łóżka. Razem możecie wymyślić, co robić.

Prawy zrozumiał, do czego zmierza kobieta. Postawa kapitana drażniła załogę. Dopóki nie odzyska sił, nie powinien pokazywać się swoim ludziom.

– Proszę cię – wychrypiał Prawy.

Chciał odejść od tej strasznej, nieruchomej figury. Patrzenie na szary galion było gorsze od patrzenia na rozkładającego się trupa.

Bystry zerknął na nich jak na obcych ludzi. Opanował się, a w jego oczach zagościła stanowczość.

– Dobrze. Zaprowadź go pod pokład i zajmij się nim. – Jego głos był pozbawiony wszelkich emocji. Omiótł wzrokiem załogę. – Wracajcie na stanowiska – mruknął. Przez chwilę marynarze nie reagowali. Na kilku twarzach malowało się współczucie dla kapitana, lecz większość wpatrywała się w niego, jakby go nie poznawała. – Już! – warknął.

Nie podniósł głosu, lecz wszyscy rzucili się wykonać rozkaz. W jednej chwili fordek opustoszał; zostali na nim tylko Prawy, Etta i Bystry.

Etta zaczekała na Bystrego. Kapitan przesunął niezdarnie kulę i wetknął ją sobie pod pachę. Oddalił się podskokami od relingu i ruszył chwiejnie do drabinki.

– Idź mu pomóc – szepnął Prawy. – Ja dam sobie radę.

Etta skinęła głową. Podeszła do Bystrego; kuternoga przyjął jej pomoc bez sprzeciwu. To było do pirata równie niepodobne, jak jego wcześniejszy wybuch emocji. Obserwując, z jaką czułością kobieta pomaga mu zejść po drabinie, Prawy jeszcze mocniej odczuł własną samotność.

– „Vivacio”? – posłał w noc ciche pytanie.

Wiatr omiatał jego ciało, przypominając o poparzonej skórze i nagości. Lecz „Vivacia” została od niego oddarta tak samo boleśnie, jak jego własna skóra, zostawiając po sobie odmienny rodzaj bólu. Nagość zaś stanowiła drobną niedogodność w porównaniu z samotnością Prawego. W jednej oszałamiającej chwili uświadomił sobie ogrom otaczającego go morza i świata. Był zaledwie drobinką życia na tym drewnianym pokładzie, kołyszącym się na wodzie. Przedtem zawsze wyczuwał wokół siebie wielkość i siłę „Vivacii”, chroniące go przed całym światem. Po raz pierwszy od opuszczenia domu czuł się taki maleńki i opuszczony.

– Sa – szepnął ze świadomością, że powinien potrafić znaleźć pociechę u swego boga.

Sa istniał zawsze, na długo przedtem, nim Prawy wszedł na pokład statku i się z nim związał. Kiedyś Prawy był pewien, że jego przeznaczeniem jest stan kapłański. Teraz, sięgając słowem ku nieskończonej boskości, uświadomił sobie, że imię wypowiadane przez jego wargi to w rzeczywistości modlitwa, zdolność odmawiania której przywróciła mu „Vivacia”. Poczuł wstyd. Czy statek zastąpił mu boga? Czy naprawdę sądzi, że nie potrafi dalej bez niej żyć? Ukląkł na ciemnym pokładzie, lecz nie po to, by się modlić. Przesunął rękami po drewnie. Tutaj. Tutaj powinny być plamy, w miejscu gdzie jego krew połączyła się z jej deskami i zjednoczyła go z nią więzią, jakiej nie dzielił z nikim innym. Kiedy jednak okaleczoną dłonią odnalazł jej krwawy odcisk, pomocny okazał się wzrok, nie dotyk. Pod dłonią nie czuł nic prócz gładkiej powierzchni pokładu z czarodrzewu. Nie czuł absolutnie nic.

– Prawy?

Etta stała na drabince i patrzyła na skulonego na czworakach chłopca.

– Idę – odpowiedział i podniósł się chwiejnie.


* * *

– Jeszcze wina? – zapytała Etta.

Prawy pokręcił głową. Owinięty czystym prześcieradłem z łóżka Bystrego wyglądał jak chłopiec. Etta chwyciła prześcieradło i podała mu je, wprowadzając potykającego się rekonwalescenta do kajuty. Jego obłażąca skóra nie mogła jeszcze znieść dotyku ubrania. Teraz, skrępowany, siedział na brzeżku krzesła za stołem naprzeciwko Bystrego. Etta widziała, że nie może znaleźć pozycji, w której nie dolegałyby mu oparzenia. Zjadł nieco tego, co postawiła przed nim, ale nie wyglądało na to, że się posilił. W miejscach, gdzie w jego ciało wżarł się jad, skórę miał zaczerwienioną i lśniącą. Łyse, czerwone placki na wystrzyżonej głowie przywodziły Etcie na myśl sparszywiałego psa. Najgorsze jednak było tępe spojrzenie Prawego. Odzwierciedlało poczucie straty i opuszczenia, widoczne we wzroku Bystrego.

Pirat siedział naprzeciwko młodzieńca; miał rozczochrane włosy i na wpół rozpiętą koszulę. Wydawało się, że Bystry, zawsze tak dbający o wygląd, teraz całkowicie o nim zapomniał. Etta ledwie mogła znieść widok ukochanego. W ciągu tych wszystkich lat najpierw był po prostu jej klientem, a potem wytęsknionym mężczyzną. Kiedy zabrał ją ze sobą, sądziła, że nic nie może jej już sprawić większej radości. A kiedy owej nocy powiedział, że mu na niej zależy, życie Etty uległo zmianie. Patrzyła, jak Bystry z kapitana jednego statku staje się dowódcą pirackiej floty. Ludzie nazywali go królem Wysp Pirackich. Myślała, że straciła go podczas sztormu, kiedy nagiął do swojej woli i morze, i morskiego węża, bo nie mogła być warta człowieka wybranego przez Sa do wielkiego przeznaczenia. Przypomniała sobie ze wstydem, że opłakiwała tę jego wielkość. On się wzniósł, a ona była o to zazdrosna, ze strachu, że może go stracić.

Ale to… to było tysiąc razy gorsze.

Żadna bitwa, żadna rana, żaden sztorm nigdy nie pozbawiły go woli życia. Nigdy. Aż do tej pory, Etta nie widziała go niepewnego czy w rozterce. Nawet teraz siedział przy stole wyprostowany, pił winiak drobnymi łykami i nie drżały mu ręce. Niemniej coś z niego uszło. Widziała, jak to coś go opuszcza, jak wycieka wraz z życiem statku. Był teraz tak drewniany, jak drewniana stała się „Vivacia”. Etta bała się go dotknąć, żeby się nie okazało, że jego ciało jest tak twarde i nieugięte jak pokład.

Odchrząknął.

Prawy podniósł na niego wzrok niemal ze strachem.

– No tak. – Krótkie słowa cięły jak klinga. – Sądzisz, że nie żyje. W jaki sposób? Co ją zabiło?

Teraz odchrząknął Prawy, cicho i niepewnie.

– Ja. To znaczy moja wiedza. Albo zepchnęła „Vivacię” tak daleko w głąb niej samej, że nie może znaleźć drogi powrotnej do nas. – Przełknął ślinę, być może walcząc ze łzami. – Albo nagle zdała sobie sprawę, że zawsze była martwa. Może przy życiu utrzymywała ją tylko moja wiara, że tak nie jest.

Bystry odstawił szklaneczkę na stół.

– Mów z sensem – warknął.

– Przepraszam, sir. Staram się. – Chłopiec przetarł oczy. – To długa i zagmatwana historia. Pamięć poplątała mi się ze snami. Chyba wiele z tego zawsze podejrzewałem. Kiedy nawiązałem kontakt z wężem, wszystkie moje podejrzenia nagle zbiegły się z wiedzą „Vivacii”. I moją. – Prawy uniósł wzrok, by popatrzeć Bystremu w twarz, i na widok wściekłości w jego oczach aż zbladł. Zaczął mówić szybciej. – Kiedy znalazłem uwięzionego węża na Wyspie Innego Ludu, pomyślałem, że to tylko schwytane zwierzę. Nic więcej. Było nieszczęśliwe, więc postanowiłem je uwolnić, tak jak postąpiłbym w wypadku każdego innego stworzenia. Żadne dzieło Sa nie powinno być tak okrutnie więzione. Wydawało mi się, że istota jest inteligentniejsza od niedźwiedzia czy kota. Wiedziała, co robię. Kiedy usunąłem dość prętów, by mogła uciec, uciekła. Ale kiedy przeciskała się obok mnie, jej skóra musnęła moją. Oparzyła mnie. Lecz w tej chwili poznałem, kim jest. Zupełnie jakby między nami powstał most, jak więź łącząca mnie ze statkiem. Znałem jej myśli, a ona znała moje.

Zaczerpnął tchu i pochylił się nad stołem. W oczach chłopca płonęło rozpaczliwe pragnienie przekonania pirata, by mu uwierzył.

– Węże to potomstwo smoków, Bystry. W jakiś sposób zostały uwięzione w swojej morskiej postaci i nie mogą wrócić na tereny, gdzie się przemieniają w smoki. Nie umiałem tego wszystkiego zrozumieć. Widziałem obrazy, miałem jej myśli, ale trudno to przełożyć na ludzkie pojmowanie. Kiedy wróciłem na pokład „Vivacii”, wiedziałem, że żywostatek miał być smokiem. Nie wiem, w jaki dokładnie sposób. Istnieje pewne stadium między postacią węża i smoka, okres, kiedy smok jest osłonięty jakby twardą osłoną. Myślę, że tym jest czarodrzewo: skorupą smoka przed przemianą w smoka. W jakiś sposób kupcy z Deszczowych Ostępów zamienili ją zamiast tego w statek. Zabili smoczycę i pocięli jej skorupę na deski do budowy żywostatku.

Bystry sięgnął po butelkę z winiakiem; chwycił ją za szyjkę tak mocno, jakby chciał ją udusić.

– Mówisz bez sensu! To nie może być prawdą!

Uniósł flaszkę i przez jedną przerażającą chwilę Etta myślała, że rozbije ją chłopcu na głowie. Tę samą obawę ujrzała w oczach Prawego. Lecz młodzieniec nawet się nie wzdrygnął. Siedział w milczeniu, oczekując ciosu, niemal jakby cieszył się na śmierć. Bystry napełnił swój kieliszek. Odrobina płynu przelała się przez krawędź na biały obrus. Pirat nie zwrócił na to uwagi. Uniósł kieliszek i opróżnił go jednym łykiem.

Jego gniew jest zbyt wielki, pomyślała nagle Etta. Kryje się tu coś więcej, coś głębszego i boleśniejszego od straty „Vivacii”.

Prawy zaczerpnął tchu.

– Mogę ci powiedzieć tylko to, co uważam za prawdziwe. Gdyby to nie była prawda, „Vivacia” nie uwierzyłaby w to tak głęboko, że umarła. Jakaś jej część zawsze o tym wiedziała. Cały czas spała w niej smoczyca. Obudziło ją nasze zetknięcie z wężem. Smoczyca z wściekłością odkryła, czym się stała. Kiedy byłem nieprzytomny, zażądała, bym pomógł jej dzielić życie statku. – Prawy się zawahał. – Smoczyca obudziła mnie dzisiaj. Obudziła mnie i zmusiła do nawiązania pełnego kontaktu z „Vivacią”. Powstrzymywałem się dotąd od tego, bo nie chciałem, by dowiedziała się tego, co ja, że tak naprawdę nigdy nie była żywa. Była martwą skorupą zapomnianej smoczycy, którą moja rodzina w jakiś sposób nakłoniła do własnych celów.

Bystry ze świstem wciągnął powietrze przez nos. Odchylił się na oparcie krzesła i rozkazującym gestem dłoni przerwał chłopcu.

– I to jest sekret żywostatków? – zadrwił. – To niemożliwe. Każdy, kto kiedykolwiek znał jakiś żywostatek, odrzuci takie szalone słowa. Smoczyca w jej wnętrzu! Statek zrobiony ze smoczej skóry. Jesteś otumaniony, chłopcze. Choroba zniszczyła ci mózg.

Lecz Etta mu uwierzyła. Obecność statku drażniła ją od chwili, gdy tylko weszła na jego pokład. Teraz miało to sens. Ta teoria harmonizowała z jej odczuciami niczym nastrojone struny instrumentu muzycznego. To była prawda. W „Vivacii” zawsze kryła się smoczyca.

Co więcej, wiedział to i Bystry. Etta widziała już wcześniej, jak kłamał; słyszała, jak okłamuje ją. Nigdy jeszcze nie widziała, żeby okłamywał samego siebie. Nie szło mu to dobrze. Było widoczne w drobnym drżeniu dłoni, kiedy nalewał sobie kolejną porcję winiaku.

– Do tego, co muszę zrobić, muszę mieć żywostatek – oznajmił nagle, odstawiając kieliszek na stół. – Muszę go przywrócić do życia.

– Chyba nie będziesz w stanie tego zrobić – powiedział cicho Prawy.

Bystry prychnął pogardliwie.

– Jak szybko tracisz wiarę we mnie. Czy zaledwie kilka dni temu nie wierzyłeś, że jestem Wybrańcem Sa? Ledwie przed kilkoma tygodniami nie przemawiałeś w moim imieniu do wszystkich, mówiąc, że moim przeznaczeniem jest zostanie ich królem, jeśli tylko okażą się mnie warci? Ha! Cóż za niewielka, krucha wiara, skoro pryska przy pierwszej próbie. Posłuchaj mnie, Prawy Vestricie. Chodziłem po Wyspie Innego Ludu i jego wróżby potwierdziły moje przeznaczenie. Jednym słowem uspokoiłem sztorm. Zmusiłem węża morskiego do posłuchu. Ledwie wczoraj odwołałem cię sprzed bram śmierci, ty niewdzięczniku! A teraz siedzisz tu sobie i ze mnie drwisz. Mówisz, że nie potrafię przywrócić do życia własnego statku! Jak śmiesz? Chcesz podważyć mój autorytet jako króla? Czy ten, którego traktowałem jak syna, chce teraz ugodzić we mnie skorpionowym kolcem?

Etta nie ruszała się ze swego miejsca; stała poza kręgiem światła rzucanego przez lampę wiszącą nad stołem i obserwowała obu mężczyzn. Po twarzy Prawego przebiegła fala uczuć. Ettę zaskoczyło, że potrafi je odczytać tak wyraźnie. Kiedy tak bardzo się odsłoniła, żeby tak dobrze poznać kogoś innego? Co gorsza, nagle odczuła jego ból. Podobnie jak ona, Prawy miotał się między miłością dla człowieka, za którym tak długo podążali, i strachem przed potężną istotą, jaką się stawał. Wstrzymała oddech w nadziei, że Prawy znajdzie odpowiednie słowa. Nie rozgniewaj go, poprosiła w duchu. Jeśli go rozgniewasz, nie będzie cię słuchał.

Prawy odetchnął głęboko. W jego oczach pojawiły się łzy.

– Szczerze mówiąc, traktowałeś mnie lepiej niż mój własny ojciec. Kiedy wszedłeś na pokład „Vivacii”, spodziewałem się śmierci. Zamiast tego codziennie żądałeś ode mnie, bym odnalazł własne życie. Jesteś dla mnie kimś więcej niż kapitanem, Bystry. Bez zastrzeżeń wierzę, że jesteś narzędziem Sa, mającym przeprowadzić jego wolę. Oczywiście wszyscy jesteśmy takimi narzędziami, ale sądzę, że dla ciebie zachował przeznaczenie większe od naszego. Niemniej, kiedy mówisz o przywołaniu „Vivacii” z powrotem do życia… nie wątpię w ciebie, kapitanie. Wątpię raczej, czy „Vivacia” kiedykolwiek naprawdę żyła, w takim sensie, w jakim żyjemy ty i ja. Ona była wytworem, istotą stworzoną ze wspomnień moich przodków. Smoczyca była kiedyś prawdziwa. Lecz jeśli „Vivacia” nigdy nie była prawdziwa, a smoczyca zginęła w trakcie budowy statku, to kto pozostaje, by go z powrotem przywołać do życia?

Przez chwilę krótszą od drgnienia wężowego języka na twarzy Bystrego malował się wyraz niepewności. Czy Prawy go dostrzegł?

Młodzieniec siedział spokojnie. Jego pytanie zawisło w powietrzu między nimi. Etta z niedowierzaniem patrzyła, jak jego dłoń unosi się nieznacznie nad stołem. Bardzo powoli zaczął przesuwać ją w stronę Bystrego, jakby chciał dotknąć jego ręki ze… współczuciem? Och, Prawy, nie rób tego strasznego błędu!

Jeśli Bystry zauważył poruszającą się dłoń, nie dał tego po sobie poznać. Wydawało się, że słowa Prawego wcale go nie poruszyły. Patrzył na chłopca i Etta wyraźnie spostrzegła, że podejmuje jakąś decyzję. Powoli uniósł flaszkę z winiakiem, nalał do swego kieliszka kolejną porcję i wziął do ręki pusty kieliszek Prawego. Wlał do niego alkohol i postawił z powrotem przed chłopcem.

– Wypij – rozkazał szorstko. – Może to ci trochę rozpali krew. A potem nie mów mi, że nie mogę tego zrobić. Zamiast tego powiedz mi, w jaki sposób mi pomożesz. – Uniósł kieliszek i opróżnił go jednym haustem. – Bo ona żyła, Prawy. Wszyscy to wiemy. Więc wezwiemy z powrotem to, co ją ożywiało.

Dłoń Prawego podpełzła powoli ku kieliszkowi. Uniósł go, ale zaraz odstawił.

– A co, jeśli to życie już nie istnieje i nie da się go przywołać, sir? Jeśli ona po prostu odeszła?

Bystry roześmiał się, co zmroziło Etcie krew w żyłach. Tak mógłby się śmiać człowiek poddany torturom, kiedy do wyrażenia bólu już nie wystarczały krzyki.

– Wątpisz we mnie, Prawy. Dzieje się tak, ponieważ nie wiesz tego, co ja. To nie jest pierwszy żywostatek, jaki znałem. One nie umierają tak łatwo. Tego jestem pewien. A teraz wypij ten winiak, bądź grzecznym chłopcem. Etto! Gdzie jesteś? Co ci jest, że postawiłaś na stole niemal pustą butelkę? Przynieś następną, i to szybko.


* * *

Chłopak nie miał głowy do alkoholu. Bystry z łatwością go upił, a opieka nad nim zajmie dziwkę.

– Zaprowadź go do jego kajuty – polecił Etcie, po czym patrzył pobłażliwie, jak kobieta stawia Prawego na nogi.

Chłopiec ruszył chwiejnie obok niej, macając przed sobą ręką w korytarzyku. Bystry odprowadził ich wzrokiem. Zadowolony, że będzie miał trochę czasu dla siebie, wetknął kulę pod pachę, dźwignął się z krzesła i powoli wyszedł na pokład. Może sam też był odrobinę pijany.

Noc wciąż była piękna. Cienka warstewka chmur przesłaniała blask odległych gwiazd. Morze było trochę bardziej wzburzone, ale zgrabny kadłub „Vivacii” ciął nadbiegające fale z rytmicznym wdziękiem. Wiatr był równy i przybrał na sile; kiedy napierał na żagle, dawało się w nim słyszeć nawet lekkie echo świstu. Bystry zmarszczył czoło i nadstawił ucha, ale dźwięk zaraz ucichł.

Bystry powoli obszedł pokład. Pierwszy oficer stał przy sterze; skinął kapitanowi głową, lecz się nie odezwał. I dobrze. Wysoko wśród takielunku na pewno tkwił marynarz, wpatrując się w horyzont, lecz pozostawał niewidoczny w ciemności poza zasięgiem stłumionego światła latarni statku. Bystry poruszał się powoli, a stukanie kuli stanowiło kontrapunkt wobec miękkości jego kroków. To jego statek. „Vivacia” jest jego statkiem, a on przywoła ją z powrotem do życia. A kiedy już tego dokona, „Vivacia” uzna w nim swego pana i stanie się jego własnością w sposób, w jaki nigdy nie była własnością Prawego. Jego własnym żywostatkiem, na jaki zawsze zasługiwał. Bo to prawda, że zawsze zasługiwał na własny żywostatek. Nic mu go już teraz nie odbierze. Nic.

Znienawidził drabinkę prowadzącą na uniesiony pokład dziobowy. Udało mu się teraz po niej wejść, i to nie tak znów niezdarnie, po czym usiadł na chwilę, oddychając głęboko, lecz udawał, że po prostu chłonie nocne powietrze. W końcu przyciągnął kulę, wstał i podszedł do relingu na dziobie. Spojrzał na rozciągające się przed nim morze. Odległe wyspy rysowały się na horyzoncie niczym niskie czarne pagórki. Zerknął na szary galion i znów spojrzał na morze.

– Dobry wieczór, słodka morska damo – przywitał się. – Mamy piękną noc i dobry wiatr z rufy. O cóż jeszcze moglibyśmy prosić?

Słuchał jej milczenia, jak gdyby odpowiedziała.

– Tak. Jest dobrze. Cieszę się tak samo jak ty, że Prawy znów chodzi. Zjadł obfity posiłek, popił go winem i winiakiem. Pomyślałem sobie, że chłopcu przyda się uzdrowicielski sen. Oczywiście kazałem przy nim czuwać Etcie. To nam daje kilka minut sam na sam, moja księżniczko. Dobrze. Co by ci sprawiło przyjemność tego wieczoru? Przypomniała mi się piękna stara opowieść z Krain Południa. Chciałabyś ją usłyszeć?

Odpowiedziały mu tylko wiatr i woda. Bystry czuł, jak zmagają się w nim rozpacz i gniew, ale nie dopuścił ich do głosu. Zamiast tego uśmiechnął się serdecznie.

– A więc dobrze. To stara opowieść, z czasów przed powstaniem Jamaillii. Niektórzy mówią, że tak naprawdę pochodzi z Przeklętych Brzegów, ale opowiadano ją w Krainach Południa i w końcu uznano tam za własną.

Odchrząknął i przymknął oczy. Kiedy się odezwał, mówił słowami matki, tonem gawędziarza. Tak, jak mówiła dawno temu, zanim Igrot wyciął jej język, na zawsze odcinając jej słowa.

– Dawno temu żyła sobie mądra, lecz uboga młoda kobieta. Miała wiekowych rodziców i po ich śmierci miała odziedziczyć cały ich niewielki dobytek. Być może byłaby z tego zadowolona, ale w swoim zdziecinnieniu rodzice postanowili wydać córkę za mąż. Wybrali jej bogatego, ale głupiego rolnika. Córka od razu poznała, że nigdy nie będzie z nim szczęśliwa i że nawet nie będzie w stanie go znosić. Tak więc Edrilla, bo tak się nazywała, opuściła rodziców i dom, i…

– Nazywała się Erlida, głupku. – „Vivacia” odwróciła się powoli, by na niego spojrzeć. Ruch ten posłał wzdłuż kręgosłupa Bystrego falę mrozu. Odwróciła się płynnym ruchem, nie związana ludzkimi ograniczeniami. Jej włosy zrobiły się nagle kruczoczarne, przetykane srebrnymi błyskami. Złociste oczy chwytały słaby blask latarni statku i ciskały go Bystremu w twarz. Kiedy się uśmiechnęła, usta rozwarła zbyt szeroko i zęby, które mu pokazała, wydawały się i bielsze, i mniejsze niż poprzednio. Wargi miała zbyt czerwone. Życie, które w niej płynęło, lśniło teraz wężowym połyskiem. Głos miała gardłowy i leniwy. – Jeśli już musisz mnie nudzić opowieścią sprzed tysiąca lat, to przynajmniej opowiadaj ją jak należy.

Bystremu zabrakło tchu. Zaczął mówić, ale ugryzł się w język. Milcz. Niech ona mówi. Niech zdradzi się pierwsza. Spojrzenie, które w nim utkwiła, było niczym klinga przytknięta mu do szyi, ale kapitan nie okazywał strachu. Z całych sił starał się patrzeć jej w oczy i nie uciekać wzrokiem.

– Erlida – powtórzyła z naciskiem. – I oddano ją nie rolnikowi, tylko garncarzowi; człowiekowi, który cały dzień spędzał na poklepywaniu mokrej gliny. Wyrabiał ciężkie, pozbawione wdzięku garnki, nadające się tylko na pomyje i mocz. – Odwróciła się i popatrzyła przed siebie na czarne morze. – Tak się toczy ta opowieść. A ja powinnam wiedzieć. Znałam Erlidę.

Bystry milczał, aż cisza stała się cieńsza i bardziej napięta niż jedwab pajęczej sieci.

– Jak? – zapytał w końcu chrapliwie. – Jak mogłaś znać Erlidę?

Galion prychnął pogardliwie.

– Ponieważ nie jesteśmy tak głupi jak ludzie, którzy zapominają wszystko, co im się przytrafiło przed ich urodzeniem. Znam wspomnienia mojej matki, matki mojej matki oraz matki matki jej matki. Zostały uprzędzone w pasma z piasku pamięci i śliny tych, którzy pomogli zamknąć mnie w kokonie. Zostały odłożone dla mnie jako dziedzictwo, które miałam przejąć, przebudziwszy się jako smoczyca. Mam wspomnienia setek istot. A mimo to istnieję jako zlepek pobożnych życzeń, otoczona śmiercią.

– Nie rozumiem – odważył się na sztywne wyznanie Bystry.

– Bo jesteś głupi – warknęła w odpowiedzi.

Niegdyś przysiągł samemu sobie, że nikt już nigdy nie będzie tak do niego mówił. Potem zmył z rąk krew tych ludzi i dotrzymywał danej sobie obietnicy. Zawsze. Nawet teraz. Bystry się wyprostował.

– Głupi. Możesz mnie uważać za głupiego i możesz mnie tak nazywać. Przynajmniej jestem prawdziwy. A ty nie.

Wetknął kulę pod pachę, zamierzając odkuśtykać. Odwróciła się do niego z kącikiem ust uniesionym w szyderczym uśmiechu.

– Ach, więc owad ma jakieś żądełko. Zostań zatem. Mów do mnie, piracie. Sądzisz, że nie jestem prawdziwa? Jestem wystarczająco prawdziwa. Na tyle prawdziwa, by w dowolnej chwili otworzyć morzu wszystkie spoiny. Być może chciałbyś się nad tym zastanowić.

Bystry splunął za burtę.

– Przechwałki. Mam to uznać za coś godnego podziwu czy mam się tego przestraszyć? „Vivacia” była odważniejsza i silniejsza od ciebie, statku, czymkolwiek jesteś. Szukasz schronienia w pierwszym atucie despoty: w tym, co możesz zniszczyć. Zniszcz zatem nas wszystkich i skończ z tym. Nie mogę cię powstrzymać, o czym dobrze wiesz. Kiedy staniesz się zatopionym wrakiem na dnie morza, życzę ci wiele radości z tego doświadczenia.

Odwrócił się od niej stanowczym ruchem. Wiedział, że teraz musi odejść. Odwrócić się i iść, bo inaczej nie będzie go szanować. Dotarł niemal do krawędzi fordeku, kiedy cały statek nagle się zakołysał. Siedzący wysoko w takielunku marynarz wrzasnął, a załoga odpoczywająca pod pokładem w hamakach wydała zbiorowy pomruk zaskoczenia. Pierwszy oficer przy sterze krzyknął coś gniewnie. Kula Bystrego nie utrzymała się na gładkim pokładzie i wyrwała mu się spod pachy. Kapitan runął jak długi, mocno uderzając łokciami o deski. Upadek pozbawił go tchu.

Kiedy leżał na pokładzie, chwytając powietrze, statek się wyprostował. W jednej chwili wszystko wróciło do poprzedniego stanu, z wyjątkiem pełnych niepokoju pytań załogi. Cichy, lecz melodyjny śmiech galionu jakby szydził z Bystrego. Przy jego uchu rozległ się jeszcze cichszy głos.

– Nie odchodź, głupcze – odezwał się raptownie amulecik z czarodrzewu przywiązany do jego nadgarstka. – Nigdy nie odwracaj się plecami do smoka. Jeśli to zrobisz, pomyśli, że jesteś tak głupi, że zasługujesz na śmierć.

Bystry wciągnął haust powietrza i skrzywił się z bólu.

– A ja powinienem ci wierzyć – mruknął. Udało mu się usiąść. – Jeśli jej słowa są prawdą, to sam jesteś po trosze smokiem.

– Są smoki i smoki. Ten akurat wolałby nie spędzić wieczności przywiązany do sterty kości. Odwróć się. Staw jej czoło.

– Zamknij się – syknął Bystry do bezużytecznej rzeźby.

– Coś ty do mnie powiedział? – zapytał statek jadowicie słodkim głosem.

Kapitan wstał z trudem. Kiedy znów umieścił kulę pod pachą, podszedł do relingu na dziobie.

– Powiedziałem „Zamknij się!” – powtórzył. Chwycił się relingu. Cały swój strach przemienił w gniew. – Bądź drewnem, jeśli nie masz dość rozumu, żeby być „Vivacią”.

– „Vivacią”? Tą pozbawioną charakteru niewolnicą, tym drżącym, potulnym, uniżonym dziełem ludzi? Wolę raczej zamilknąć na wieki, niż być nią.

Bystry wykorzystał swoją przewagę.

– A zatem nie jesteś nią? Nie była w niej wyrażona żadna twoja cząstka?

Galion odchylił głowę do tyłu. Gdyby był wężem, Bystry uznałby, że szykuje się do ataku. Nie cofnął się. Nie zamierzał okazać strachu. Poza tym nie sądził, by mogła go dosięgnąć. Otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden głos. Jej oczy wirowały gniewnie.

– Jeśli ona nie jest tobą, to ma takie samo prawo stanowić życie tego statku, jak ty. A jeśli jest tobą… no cóż. Wyśmiewasz i krytykujesz samą siebie. Tak czy owak, nie ma to dla mnie znaczenia. Moja propozycja dla tego żywostatku jest aktualna. Nie dbam, która z was ją przyjmie.

Wyłożył wszystkie swoje karty na stół. Albo wygra, albo zostanie zrujnowany. Nie było trzeciej możliwości. Nigdy nie było. Smoczyca nagle ni to zasyczała, ni westchnęła.

– Jaka propozycja? – zapytała.

Bystry uśmiechnął się samym kącikiem ust.

– Jaka propozycja? Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? A to dopiero. Myślałem, że zawsze się czaiłaś pod skórą „Vivacii”. Wygląda na to, że raczej jesteś dopiero co obudzona. – Szydząc z niej, uważnie ją obserwował. Nie wolno mu jej rozgniewać, ale nie chciał się też wydać zbyt chętny do targów. Jej oczy zaczęły się zwężać, więc zmienił taktykę. – Wiedź ze mną pirackie życie. Bądź moją królową mórz. Jeśli naprawdę jesteś smoczycą, pokaż mi swoją naturę. Polujmy tam, gdzie zapragniemy, i weźmy sobie te wszystkie wyspy na własność.

Mimo jej wyniosłego spojrzenia spostrzegł w jej oczach błysk, zdradzający zainteresowanie. Następne słowa smoczycy wywołały uśmiech Bystrego.

– Co będę z tego miała?

– A czego chcesz?

Patrzyła na niego. Stał wyprostowany i z uśmiechem patrzył w jej oczy. Omiotła go wzrokiem jakby był nagą dziwką w tanim burdelu. Zatrzymała spojrzenie dłużej na kikucie jego nogi, ale nie dał się tym wytrącić z równowagi. Czekał.

– Chcę, czego chcę i kiedy tego chcę. Kiedy nadejdzie pora, bym to sobie wzięła, powiem, co to takiego.

Rzuciła te słowa niczym wyzwanie.

– Ojej. – Szarpnął wąsy, udając rozbawienie. W rzeczywistości jej słowa pociekły mu wzdłuż kręgosłupa lodowatą strużką. – Czy naprawdę możesz się spodziewać, że zgodzę się na takie warunki?

Teraz ona się roześmiała; wydała gardłowy pomruk, przypominający śpiewny warkot polującego tygrysa. Nie dodało to Bystremu pewności siebie. Podobnie jak jej słowa.

– Oczywiście, że przyjmiesz te warunki. Masz inne wyjście? Chociaż nie bardzo chcesz to przyjąć do wiadomości, mogę zniszczyć ciebie i twoją załogę, kiedy tylko zechcę. Powinieneś się zadowolić wiedzą, że przez jakiś czas będzie mnie bawiło towarzyszenie ci w pirackim rzemiośle. Nie pragnij więcej, niż możesz chwycić.

Bystry nie dał się zniechęcić.

– Zniszcz mnie, a zniszczysz samą siebie. A może myślisz, że zabawniej byłoby opaść na dno i spocząć tam w mule? Zajmij się ze mną piractwem, a moja załoga da ci płócienne skrzydła. Z nami będziesz mogła latać nad falami. Znów będziesz mogła polować, smoczyco. Jeśli stare legendy są choć trochę prawdziwe, to powinno sprawić ci przyjemność.

Znowu prychnęła.

– A zatem przyjmujesz moje warunki?

Bystry wyprostował się.

– Zastanowię się przez noc.

– Przyjmujesz je – powiedziała smoczyca w noc.

Nie raczył odpowiedzieć. Chwycił kulę i ruszył, stawiając ostrożnie kroki. Przy drabince opuścił się na pokład i niezdarnie pokonał stopnie. Skinął krótko głową dwóm marynarzom, których minął po drodze. Jeśli podsłuchali cokolwiek z rozmowy kapitana ze statkiem, mieli dość rozumu, by tego nie okazać.

Przecinając główny pokład, Bystry w końcu pozwolił sobie na uczucie tryumfu. Dokonał tego. Przywołał statek z powrotem do życia; znów mu będzie służył. Odrzucił warunki smoczycy. Czegóż mogła pragnąć dla siebie? Nie miała potrzeby parzenia się, jedzenia ani nawet snu. Czego mogłaby od niego zażądać, czego nie mógłby jej z łatwością dać? To była dobra umowa.

– Mądrzejsza niż sądzisz – odezwał się amulet. – Może to nawet pakt o wielkość.

– Doprawdy? – mruknął Bystry. Nie chciał zdradzić się ze swoją euforią nawet przed amuletem. – Zastanawiam się. Tym bardziej, że ją pochwalasz.

– Zaufaj mi. Czy kiedykolwiek wskazałem ci złą drogę?

– Zaufać tobie i zaufać smoczycy – odparł cicho Bystry. Rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje ani nie słucha. Uniósł nadgarstek na wysokość oczu. W blasku księżyca widział tylko czerwone lśnienie oczu amuletu. – Czy Prawy ma rację? Czy jesteś pozostałością po martwo urodzonym smoku?

Chwila milczenia, bardziej wymowna od jakichkolwiek słów.

– A jeśli jestem? – powiedział amulet. – Czy i tak nie mam twojej twarzy? Zadaj sobie to pytanie. Czy to ty ukrywasz smoka, czy smok ukrywa ciebie?

Bystremu podskoczyło serce. Wiatr jęknął cicho w olinowaniu. Bystremu włosy stanęły dęba.

– Mówisz bzdury – mruknął.

Mocno chwycił kulę. Idąc do własnej koi, ku odpoczynkowi, nie zwracał uwagi na cichutki śmiech wydobywający się z amuletu.


* * *

Głos miała niewprawny. Śpiewała już przedtem, do samej siebie, w nieznośnej ciasnocie jaskini i basenu. Jej głos był wtedy piskliwy i się łamał, a mimo to rzucała swój sprzeciw w kamienne ściany i więżące ją żelazne kraty.

Teraz jednak było inaczej. Teraz podniosła głos i zaśpiewała starodawną pieśń wezwania.

– Przybywajcie – głosiła wszystkim którzy mogliby ją usłyszeć. – Przybywajcie, zbliża się bowiem czas zgromadzenia. Przybywajcie, by dzielić się wspomnieniami, przybywajcie, by razem odbyć podróż do miejsca początku. Przybywajcie.

Była to prosta pieśń, radosna w zamierzeniu. Miały ją dzielić dziesiątki głosów. Śpiewana samotnie, brzmiała słabo i żałośnie. Kiedy wychynęła z Krainy Obfitości ku Krajowi Niedostatku i zaśpiewała pod nocnym niebem, pieśń brzmiała jeszcze słabiej. Znowu zaczerpnęła tchu i zaśpiewała głośniej, wyzywająco. Nie potrafiła powiedzieć, kogo wzywa; w wodzie nie unosił się nawet ślad świeżego zapachu węża, a jedynie nieznośna woń statku. W statku, za którym podążała, było coś, co świadczyło o jego z nią pokrewieństwie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jakie więzy pokrewieństwa mogą ją łączyć ze statkiem, a mimo to nie mogła zignorować nęcących toksyn, wydzielających się z kadłuba. Nabrała tchu, by znów zaśpiewać.

– Przybywajcie, przyłączcie się do pobratymców i użyczcie siły słabszym. Razem, razem podróżujemy z powrotem do naszych początków i końców. Zbierzcie się, zrodzone na brzegu morskie istoty, by jeszcze raz powrócić na brzeg. Przynieście swoje sny o niebie i skrzydłach; przybywajcie, by dzielić się wspomnieniami naszych żywotów. Nadszedł nasz czas, nadszedł nasz czas.

Ostatnie piskliwe nuty pieśni ucichły, porwane wiatrem. Ta, Która Pamięta czekała na odpowiedź. Nie nadeszła. Kiedy jednak po raz kolejny śpiewaczka zanurzyła się ze smutkiem pod wodę, wydało jej się, że nieuchwytne toksyny wydzielające się ze statku, za którym podążała, stały się bardziej esencjonalne.

Nabieram samą siebie i drażnię się ze sobą, zbeształa się w myślach. Może naprawdę oszalała? Może wróciła na wolność tylko po to, by zobaczyć koniec całego swojego rodzaju. Owładnęło nią przygnębienie i chciało pociągnąć w dół, ale Ta, Która Pamięta znów wróciła na swoje miejsce za statkiem, by podążać tam, dokąd ją zaprowadzi.

ROZDZIAŁ 8

WŁADCY TRZECH KRÓLESTW

Drugą zdobyczą Tintaglii był niedźwiedź. Oceniła swoje siły wobec niego jak drapieżnik wobec drapieżnika, przeciwstawiając uderzenia swoich skrzydeł ciosom jego olbrzymich pazurzastych łap. Oczywiście zwyciężyła i rozorała mu brzuch, by uraczyć się jego wątrobą i sercem. Walka zaspokoiła pragnienie jej duszy. Sranowiła dowód, że nie jest już bezradną, błagającą istotą uwięzioną w trumnie własnego ciała. Opuściła ludzi, którzy bezrozumnie pocięli ciała jej rodzeństwa. Uwięzienie jej nie było ich sprawką. Zabijając jej pobratymców, działali głównie przez niewiedzę. W końcu dwójka z nich chciała poświęcić wszystko, by ją uwolnić. Nie musiała oceniać, czy akty pomocy równoważą długi morderstwa. Opuściła ich na zawsze. Chociaż zemsta byłaby słodka, nie ocaliłaby tych z jej pobratymców, którzy mogli jeszcze ocaleć. Przede wszystkim była odpowiedzialna za nich.

Przez jakiś czas spała, rozciągnięta w poprzek swej ofiary. Przez całe długie popołudnie wsiąkał w nią miodowy blask słonecznego, jesiennego dnia. Kiedy się obudziła, była gotowa do drogi. Podczas snu w jej umyśle wyraźnie się zarysowały dalsze działania. Jeśli jacyś jej pobratymcy przetrwali, to będą na dawnych terenach łowieckich. Poszuka ich najpierw tam.

Podniosła się ze śmierdzącej niedźwiedziej padliny, już rojącej się od setek lśniących, błękitnych much. Machnęła skrzydłami na próbę, czując po posiłku przypływ nowych sił. O wiele naturalniejszą koleją rzeczy byłoby, gdyby wychynęła na świat wczesną wiosną i miała przed sobą na wzrost i dojrzewanie całe lato. Zanim przyjdzie zima. Wiedziała, że podczas tych coraz krótszych jesiennych dni musi zabijać i pożywiać się jak najczęściej, gromadząc siły na nadchodzącą zimę. Cóż, będzie tak robić, bo jej własne życie jest dla niej najważniejsze, lecz będzie też jednocześnie szukać pobratymców. Wzbiła się w powietrze ze słonecznego wzgórza, na którym zginął niedźwiedź, i zaczęła miarowo bić skrzydłami.

Uniosła się w rejony, gdzie wiatr wiał mocniej, i poddała prądom powietrznym, krążąc powoli nad ziemią. Wypatrywała jakichś śladów istnienia smoków. Błotniste brzegi rzek i płycizny powinny być przez nie stratowane, lecz niczego takiego nie dostrzegła. Wzleciała nad wyniosłe skalne półki, idealne do pławienia się w słońcu i parzenia, lecz na żadnej nie zauważyła wyrytych szponami znaków terytorialnych ani odchodów, świadczących o bytności smoków. Oczyma bystrzejszymi od jastrzębich nie widziała żadnego smoka, unoszącego się na prądach powietrznych za rzeką. Odległe połacie nieba były błękitne i pozbawione smoków aż po horyzont. Zmysłem węchu, dorównującym siłą jej wzrokowi, nie wyczuwała charakterystycznego zapachu samca ani nawet starego zapachu zajętego obszaru. Była sama w całej tej szerokiej rzecznej dolinie. Smoki były Władcami Trzech Królestw; rządziły niegdyś niebem, morzem i ziemią. Nikt im nie dorównywał wspaniałością czy inteligencją. Jak mogły wszystkie zniknąć? Nie umiała tego pojąć. Jakieś smoki musiały gdzieś przetrwać. Znajdzie je.

Zataczała szeroki, leniwy krąg, szukając w przesuwającym się krajobrazie znajomych punktów orientacyjnych. Wszystkie zniknęły. Z upływem lat rzeka zmieniła bieg. Powodzie i trzęsienia ziemi wielokrotnie zmieniały ukształtowanie terenu; odziedziczona po przodkach pamięć rejestrowała liczne zmiany topograficzne. Jednakże zmiany, które Tintaglia widziała teraz, wydawały jej się bardziej radykalne niż poprzednie, widziane oczyma smoków. Miała wrażenie, że zapadła się cała kraina. Rzeka wydawała się szersza, płytsza i bardziej rozlana. Tam, gdzie niegdyś silnym nurtem pędziła ku morzu Rzeka Wężowa, leniwym ciągiem bagien i moczarów wiła się Rzeka Deszczowa.

Ludzkie miasto Trehaug zostało zbudowane obok zapadniętych ruin dawnego Frengongu Najstarszych. Najstarsi wybrali to miejsce, by znajdować się blisko terenów, na których smoki przędły kokony. Niegdyś były tu szerokie płycizny w zakolu Rzeki Wężowej. Tutaj, na lśniącej plaży, błyszczał w postaci srebrzysto-czarnego piasku kamień pamięci. W dawno minionych jesieniach wypełzały tu z rzeki na osłonięte plaże morskie węże. Z pomocą dorosłych smoków przędły kokony z długich pasm śliny zmieszanej z piaskiem przesiąkniętym pamięcią. Co jesieni plażę zaścielały kokony podobne do ogromnych strąków z nasionami, czekające na wiosnę. Przez całą długą zimę smoki i Najstarsi strzegli stwardniałych skorup, które chroniły przekształcające się stworzenia. W końcu budziły je letnie światło i ciepło.

Zniknęło, wszystko zniknęło. Plaża, Najstarsi i smoczy stróże, wszystko zniknęło. Ale, przypomniała sobie Tintaglia, Frengong nie był jedyną plażą kokonów. Istniały inne, położone w górę biegu Rzeki Wężowej.

Skręcając w górę rzeki, smoczyca czuła, jak w jej sercu nadzieja walczy ze złymi przeczuciami. Może już nie rozpoznaje ukształtowania terenu, ale w pobliżu plaż, na których wykluwały się smoki, Najstarsi budowali własne miasta. Przecież musiało coś pozostać z tych rozległych skupisk kamiennych budowli i ulic wykładanych płytami z kamienia. Jeśli nie uda się jej nic innego, mogła chociaż zbadać miejsca, w których niegdyś wylęgali się jej pobratymcy. Śmiała żywić nadzieję, że może w niektórych z tych pradawnych miast przeżyli jacyś sprzymierzeńcy smoczego rodu. Gdyby nie odnalazła żadnego z krewniaków, mogłaby znaleźć kogoś, kto opowiedziałby jej, co się z nimi stało.


* * *

Słońce płonęło bezlitośnie na błękitnym niebie. Odległa żółta kula obiecywała ciepło, lecz nadrzeczne ciągłe mgły sprawiały, że ociekali wodą i marzli. Słodka miała podrażnioną skórę; strzępy jej poszarpanego ubrania wyraźnie świadczyły, że opary są tak samo żrące, jak rzeczna woda. Ciało dziewczyny było pokryte swędzącymi ukąszeniami owadów, lecz drapanie wywoływało krwawienie wrażliwej skóry. Okrutny odblask światła na wodzie oślepiał. Kiedy Słodka dotknęła twarzy, stwierdziła, że powieki ma spuchnięte, a blizna na czole pokryła się ziarniną. W maleńkiej łódce nie mogła znaleźć wygodnej pozycji, bo nagie drewniane ławki były za małe, żeby się na nich położyć. Mogła się jedynie skulić, półsiedząc, i zasłonić oczy ramieniem.

Najgorszą torturą okazało się pragnienie. Mieć spieczone gardło i być otoczonym wodą nienadającą się do picia stało się źródłem męki najstraszniejszej ze wszystkiego. Kiedy Słodka po raz pierwszy zobaczyła, jak Kekki podnosi do ust dłoń pełną wody z rzeki, rzuciła się do niej z krzykiem, by nie piła. Wtedy ją powstrzymała. Z milczenia Towarzyszki i obrzmienia jej zaczerwienionych warg Słodka jednak wywnioskowała, że Kekki uległa pokusie, i to nie raz.

Słodka leżała w rozkołysanej łódce, niesionej prądem rzeki, i zastanawiała się, dlaczego cokolwiek ją obchodzi. Nie potrafiła znaleźć żadnego wyjaśnienia, a mimo to złościło ją, że ta kobieta pije wodę, która w końcu doprowadzi do jej śmierci. Obserwowała Towarzyszkę spod osłony ramienia. Jej piękna suknia z zielonego jedwabiu doprowadziłaby niegdyś Słodką do paroksyzmów zazdrości. Teraz była bardziej poszarpana od ubrania dziewczyny. Zwykle starannie ułożone włosy Towarzyszki zmieniły się w plątaninę loków, spadających jej na twarz i plecy. Oczy miała zamknięte, a usta poruszały się powoli w rytm oddechu. Słodka zadała sobie pytanie, czy kobieta już umiera. Jaka ilość wody sprowadza śmierć? A potem zaczęła się zastanawiać, czy i ona umrze. Może była głupia i lepiej było się napić, nie cierpieć już pragnienia i umrzeć szybciej.

– Może spadnie deszcz – zaskrzeczał z nadzieją w głosie satrapa.

Słodka poruszyła ustami i w końcu postanowiła odpowiedzieć.

– Deszcz spada z chmur – zauważyła. – Tu ich nie ma.

Młodzieniec milczał, ale czuła irytację emanującą z niego niczym gorąco z kominka. Nie miała sił, żeby się odwrócić i na niego spojrzeć. Dziwiła się, dlaczego w ogóle się do niego odezwała. Wróciła myślami do poprzedniego dnia. Pamiętała, że coś jakby musnęło jej zmysły, coś lepkiego, lecz niematerialnego jak pajęczyna dotykająca twarzy w ciemności. Rozejrzała się wtedy, ale nic nie zauważyła. A potem podniosła wzrok i ujrzała smoka. Była tego pewna. Widziała błękitnego smoka, a kiedy złożył skrzydła, słońce zalśniło srebrem na jego łuskach. Zawołała, błagając stwora o pomoc. Jej krzyki wyrwały satrapę i jego Towarzyszkę z drzemki. Kiedy jednak pokazała ręką i kazała im popatrzeć, powiedzieli, że nic tam nie ma. Może kos, maleńki z takiej odległości, ale nic więcej. Satrapa wyśmiał Słodką, mówiąc, że w opowieści o smokach wierzą tylko dzieci i głupi wieśniacy.

Rozzłościło ją to tak bardzo, że przestała się do niego odzywać; milczała nawet wtedy, gdy zapadła noc i satrapa zaczął bez końca narzekać na ciemność, chłód i wilgoć. Za każdą niewygodę potrafił obwinić Słodką, Kupców z Miasta Wolnego Handlu albo z Deszczowych Ostępów. Zmęczyło ją jego narzekanie. Było bardziej denerwujące niż piskliwe brzęczenie drobnych komarów, które odkryły ich wraz z zapadnięciem ciemności i zaczęły się pożywiać ich krwią.

Kiedy w końcu nastał świt, Słodka spróbowała przekonać samą siebie, że przyniósł nadzieję. Deska, której używała jako wiosła, przetrwała pół poranka. Jej wysiłki wypchnięcia łódki z głównego nurtu były wyczerpujące i bezowocne. Deska zgniła jej w rękach, zżarta przez wodę. Teraz siedzieli w łódce, bezradni jak dzieci, a rzeka unosiła ich coraz dalej od Trehaug. Satrapa wszczynał sprzeczki niczym niezadowolone, znudzone dziecko.

– Dlaczego nikt jeszcze nie przybył nam z pomocą? – zapytał nagle.

– A dlaczego mieliby nas tu szukać? – odpowiedziała pytaniem Słodka, oglądając się przez ramię.

– Ale wołałaś do nich, kiedy mijaliśmy Trehaug. Wszyscy krzyczeliśmy.

– Wołanie i zostanie usłyszanym to dwie różne rzeczy.

– Co się z nami stanie? – zapytała Kekki.

Odezwała się tak cichym i bełkotliwym głosem, że Słodka ledwie ją zrozumiała. Towarzyszka otworzyła oczy i patrzyła na nią. Słodka zastanawiała się, czy jej oczy są tak samo czerwone, jak oczy Kekki.

– Nie wiem. – Słodka poruszyła ustami, usiłując zwilżyć język na tyle, by mogła mówić. – Jeśli będziemy mieli szczęście, prąd może nas znieść na bok i możemy utknąć na mieliźnie albo w cofce. Jeśli będziemy mieli bardzo duże szczęście, możemy spotkać żywostatek, płynący w górę rzeki. Wątpię w to jednak. Słyszałam, że wszystkie wypłynęły na pomoc Miastu Wolnego Handlu, żeby przepędzić statki z Krainy Miedzi. W końcu rzeka zaniesie nas do morza. Może spotkamy tam jakieś inne jednostki i zostaniemy uratowani. Jeśli nasza łódka wcześniej się nie rozpadnie.

Jeśli tego dożyjemy, dodała w myślach Słodka.

– Zapewne umrzemy – zauważył napuszonym tonem satrapa. – Tragedia mojej śmierci w tak młodym wieku będzie ogromna. Nastąpi po niej wiele, wiele innych zgonów. Kiedy bowiem mnie zabraknie, nie będzie nikogo, kto by utrzymywał pokój między moimi wielmożami. Nikt nie zasiądzie po mnie na Perłowym Tronie, umieram bowiem w kwiecie młodości, bez dziedziców. Wszyscy będą opłakiwać moje odejście. Kraina Miedzi nie będzie się już bała zagrozić Jamaillii. Piraci zaczną bez przeszkód napadać i palić. Całe moje rozległe i piękne imperium popadnie w ruinę. A wszystko to z powodu głupiej dziewczyny, zbyt pogrążonej w swym prowincjonalizmie, by rozpoznać szansę poprawy swej pozycji.

Słodka wyprostowała się tak energicznie, że łódka zakołysała się gwałtownie. Nie zwracając uwagi na pełne przestrachu jęki Kekki, odwróciła się do satrapy Cosga. Siedział na rufie, oplótłszy ramionami kolana podciągnięte pod brodę. Wyglądał jak rozdrażniony dziesięciolatek. Jego blada skóra, tak długo chroniona przed żywiołami, ucierpiała podwójnie od wody i wiatru. Na balu w Mieście Wolnego Handlu jego delikatne rysy i blada skóra wydawały się Słodkiej romantyczne i egzotyczne. Teraz wyglądał po prostu jak chorowite dziecko. Zwalczyła nagłą, wielką chęć wypchnięcia go za burtę.

– Gdyby nie ja, już byłbyś martwy – oznajmiła stanowczo. – Zostałeś uwięziony w pomieszczeniu zalewanym błotem i wodą. A może o tym zapomniałeś?

– A jak się tam dostałem? Poprzez machinacje twoich pobratymców. Zaatakowali mnie i porwali, i o ile mi wiadomo, już wysłali listy z żądaniem okupu. – Przerwał nagle, zakaszlał i znów się zmusił do mówienia. – Nigdy nie powinienem był przybywać do tego waszego podłego miasteczka. Co tam odkryłem? Nie miasto cudów i bogactw, jak kazała mi wierzyć Serilla, lecz brudne portowe miasteczko pełne chciwych handlarzy i ich niewychowanych, pretensjonalnych córek. Spójrz na siebie! Chwila piękna, tylko tyle zaznasz w życiu. Każda kobieta jest piękna przez jakiś miesiąc w życiu. Cóż, z tą wysuszoną skórą i strupem na czole ty masz już ten krótki rozkwit za sobą. Powinnaś była wykorzystać szansę i mnie zabawić. Wtedy mógłbym zabrać cię z litości na dwór, gdzie przynajmniej mogłabyś posmakować dystyngowanego życia. Ale nie. Odmówiłaś mi, musiałem więc zostać na waszych wieśniaczych tańcach i stać się celem dla zbirów i bandytów. Beze mnie cała Jamaillia się załamie i popadnie w ruinę. A wszystko to przez twoje nadmierne mniemanie o sobie. – Znów zakaszlał i na próżno spróbował zwilżyć językiem spękane usta. – Umrzemy na tej rzece.

Pociągnął nosem. W kąciku oka pojawiła mu się łza i pociekła wzdłuż nosa.

Słodka poczuła ukłucie nienawiści czystszej niż jakiekolwiek uczucie, którego zaznała w życiu.

– Mam nadzieję, że umrzesz pierwszy, żebym mogła patrzeć – wychrypiała.

– Zdrajczyni! – Cosgo wycelował w nią drżącym palcem. – W ten sposób mógłby się do mnie odezwać tylko zdrajca! Jestem satrapą całej Jamaillii. Skazuję cię na obdarcie ze skóry żywcem i spalenie. Przysięgam, że jeśli przeżyjemy, będę oglądał wykonanie wyroku. – Spojrzał na Kekki. – Towarzyszko. Zaświadczysz o moich słowach. Jeśli umrę, a ty przeżyjesz, twoim obowiązkiem będzie oznajmienie mojej woli innym. Dopilnuj, by ta suka została ukarana!

Słodka wbiła w niego wzrok, lecz milczała. Starała się zwilżyć gardło, ale nie miała czym. Złościło ją, że zostawiła jego słowa bez odpowiedzi, ale nie miała wyboru. Odwróciła się do niego plecami.


* * *

Tintaglia zaspokoiła głód nieostrożnym młodym dzikiem. Zauważyła go, jak rył w ziemi na skraju dąbrowy. Jego widok i zapach rozbudził w niej potężny głód. Zdumiony warchlak stał i patrzył ciekawie na pochylającą się nad nim smoczycę. W ostatniej chwili pogroził jej kłami, jakby mogło ją to odstraszyć. Pożarła go kilkoma kęsami, na dowód jego istnienia zostawiając splamione posoką liście i niejadalne resztki. Następnie znów się wzbiła w powietrze.

Jej żarłoczność niemal ją przerażała. Przez resztę popołudnia leciała nisko, polując, i zabiła jeszcze dwie ofiary – jelenia i dzika. Ledwie wystarczyły, by zaspokoić jej głód. Burczenie w brzuchu przeszkadzało jej w wykonywaniu zadania. W pewnej chwili podniosła wzrok, by rozejrzeć się po okolicy, i nagle uświadomiła sobie, że nie zwracała uwagi, dokąd leci. Straciła rzekę z oczu.

Z wielkim wysiłkiem przestała myśleć o swoim brzuchu. Szybko przeleciała nad szeroką, bagnistą doliną i wróciła do płynącej z trudem rzeki. W tym miejscu drzewa schodzące nad samą wodę hamowały jej przepływ, a bagniste brzegi rozciągały się szeroko pod baldachimem lasu. Nie było tu nic obiecującego. Jeszcze raz skierowała się w górę rzeki, ale teraz się nie oszczędzała i leciała z najwyższą szybkością, rozglądając się za charakterystycznymi elementami krajobrazu czy śladami pobytu Najstarszych. Rzeka powoli znów się rozlała, las cofnął. Wkrótce odzyskała trawiaste brzegi, a Tintaglia znalazła się między wzgórzami. Teren stał się solidniejszy i zaczął bardziej przypominać las niż moczary. A potem, tak nagle, aż przestało jej bić serce, Tintaglia rozpoznała okolicę. Na horyzoncie, w zakolu rzeki, dostrzegła wieżę map Kelsingry. Lśniła w zachodzącym słońcu i smoczyca nabrała otuchy. Wieża nadal stała, a otaczały ją inne znajome budowle. W następnej chwili Tintaglia straciła ducha. Nie wyczuwała zapachów dymu z komina ani pracujących odlewni czy kuźni.

Poleciała ku miastu. Im bardziej się do niego zbliżała, tym bardziej oczywista stawała się jego śmierć. Na drodze nie tylko całkowicie zanikł ożywiony niegdyś ruch; w jednym miejscu została całkowicie zasypana przez osuwisko. Kamień pamięci wciąż pamiętał w swej czerni, że rozkazano mu być drogą. Tintaglia wyczuwała, jak wciąż szemrzą uwięzione w nim wspomnienia kupców, żołnierzy i wędrownych handlarzy, którzy niegdyś tędy podróżowali. Trawa i mech nie zarosły drogi. Nadal lśniła, czarna, prosta i równa, biegnąc wprost do miasta. Wciąż pamiętała siebie samą jako dobrze utrzymaną i ważną, ale nie dzieliła tej pamięci z nikim innym.

Tintaglia krążyła nad opuszczonym miastem i patrzyła na dawno powstałe zniszczenia. Najstarsi wybudowali je, by przetrwało wieki, wybudowali je w niefrasobliwym przekonaniu, że zawsze będą przechadzać się jego ulicami i mieszkać w jego pięknych domach. Teraz jego pustka szydziła z wszelkich podobnych ludzkich złudzeń. Kiedyś w przeszłości katastrofalne w skutkach osiadanie ziemi rozdarło miasto na pół. Dzieliła je olbrzymia szczelina, a rzeka zagarnęła dla siebie tę dolną część. Tintaglia widziała pod wodą ruiny zatopionych budynków. Zamrugała, zmuszając się do ujrzenia miasta takim, jakie było, a nie jak wspominał je kamień pamięci. Tak właśnie budowali Najstarsi; cięli kamień pamięci i sprowadzali go tutaj, by na nadrzecznych równinach wznieść swoje piękne miasto. Związali kamień, zmuszając go do przyjęcia ich wizji, czym ma się stać. Miasto stało wierne i milczące.

Tintaglia przybyła do niego tak, jak zawsze przybywały do niego smoki, i niemal się przy tym zabiła. Jej odziedziczone po przodkach wspomnienia mówiły jej, że chcąc się popisać, smoki zawsze lądowały w samej rzece. Lot ślizgowy z błękitnego nieba do chłodnej wody zawsze kończył się wielkim pluskiem i spektakularną fontanną. Lądowanie smoka zawsze powodowało szaleńcze kołysanie się wszystkich statków zacumowanych w przystani. Woda amortyzowała lądowanie, potem smok wychodził z chłodnej głębiny na kamienisty brzeg do wtóru radosnych okrzyków zgromadzonych ludzi.

Rzeka była o wiele płytsza, niż wskazywały na to pradawne wspomnienia. Zamiast całkowicie zanurzyć się pod jej powierzchnię i dać się unieść sile wyporu, Tintaglia runęła do wody, sięgającej jej barków. Miała szczęście, że nie połamała nóg. Uratowały ją jej potężne mięśnie. Pękły jej dwa pazury na lewej przedniej nodze, a wychodząc z wody, boleśnie poobijała sobie rozpostarte skrzydła; nie witały jej okrzyki i pieśni powitalne, tylko szum wiatru wśród opuszczonych budowli.

Czuła się tak, jakby się poruszała we śnie. Kamień pamięci prawie w ogóle się nie poddawał atakom życia organicznego. Jak długo pamiętał, czym miał być, odpychał wijące się korzenie roślin. Zwierzęta, które mogłyby zająć miasto na swoje gniazda i leża, były odstraszane wspomnieniami mieszkających tu niegdyś mężczyzn i kobiet. Nawet po tylu latach Tintaglia widziała jedynie drobne oznaki tego, że świat przyrody w końcu kiedyś odzyska to miejsce. Mech zaczął znajdować dopiero pierwsze punkty oparcia w szczelinach między płytami chodników i w załamaniach stopni. Wrony i kruki, które nigdy nie uznawały w ludziach panów, założyły kilka nieporządnych gniazd, wystających spod parapetów czy upchniętych w dzwonnicach. Krawędzie ozdobnych mis fontann, wciąż gromadzących deszczówkę, plamiły glony. Kopuły się zapadły. Zewnętrzne ściany niektórych budynków zawaliły się podczas jakiegoś dawnego trzęsienia ziemi, otwierając na jesienny dzień ukryte za nimi pomieszczenia i zaścielając ulicę gruzem. W końcu przyroda zawsze tryumfowała. Miasto Najstarszych zostanie ostatecznie wchłonięte przez dzicz i wtedy nikt już nie będzie pamiętał czasów, kiedy ludzie i smoki mieszkali razem.

To, że taka myśl przeszyła jej serce, zaskoczyło Tintaglię. Ludzkość w kształcie, w jakim obecnie istniała, nie bardzo ją pociągała. Kiedyś, szeptali jej przodkowie w zakamarkach umysłu, smocza natura zmieszała się z ludzką naturą, i z tego przypadkowego zmieszania wyłonili się Najstarsi. Ta pradawna rasa istot wysokich i smukłych, o smoczych oczach i złocistej skórze, żyła obok smoków i szczyciła się tą symbiozą. Tintaglia szła powoli ulicami na tyle szerokimi, by mogły się po nich swobodnie poruszać smoki. Dotarła do budynków zarządców i weszła po szerokich, płytkich schodach zbudowanych tak, by jej pobratymcy mogli z łatwością przybywać do sal zgromadzeń Najstarszych. Zewnętrzne ściany tego budynku wciąż lśniły czernią, na której połyskiwały bielą płaskorzeźby rozmaitych postaci. Cariandra Płodna wciąż bez końca orała swoje pola, idąc za pługiem ciągniętym przez parę potężnych wołów, a na sąsiedniej ścianie rozpościerała szeroko skrzydła i milcząco trąbiła Sessicaria.

Tintaglia przeszła między niewzruszonymi kamiennymi lwami, strzegącymi wejścia. Jedno szerokie skrzydło drzwi już upadło. Kiedy się przeciskała obok drugiego ogromnego skrzydła, przypadkowym muśnięciem ogona zamieniła je w stertę drzazg i drewnianych kawałków. Drewno nie miało pamięci kamienia.

W środku wypolerowane dębowe stoły zmieniły się w kupki drzewnego pyłu, przykryte marmurowymi płytami, które niegdyś stanowiły ich blaty. Kurz pokrył okna grubą warstwą; słoneczne światło prawie nie docierało do wnętrza. Wytarte pozostałości po bogatych gobelinach wisiały na ścianach jak poszarpane pajęczyny. Zgromadziły się tu liczne wspomnienia, które domagały się uwagi Tintaglii, lecz smoczyca z determinacją trzymała się myślami obecnej chwili. Cisza, kurz i wiatr wpadający z ponurym świstem przez wybitą szybę. Może gdzieś w tym budynku ocalały jakieś zapiski. Ale wyblakłe słowa na kruszącym się pergaminie nie będą dla niej pociechą. Nic tu dla niej nie ma.

Jeszcze przez chwilę się rozglądała, a potem stanęła na tylnych nogach, wyciągnęła szyję i zaryczała z gniewu i rozczarowania, oznajmiając trąbieniem irytującym duchom tego miejsca, że została zdradzona. Siła jej głosu poruszyła nieruchome powietrze. Miotający się ogon Tintaglii porozrzucał fragmenty biurek i ław i z hukiem odrzucił w kąt jeden z marmurowych blatów. Po drugiej stronie sali jeden z gobelinów zrezygnował z daremnego trzymania się ściany i spłynął na podłogę wodospadem nitek. W powietrzu zawirowały niepokojąco drobiny kurzu. Smoczyca zarzucała głową na wężowej szyi, wydając raz za razem ryk wściekłości.

Atak minął tak nagle, jak ją chwycił. Opadła przednimi nogami na chłodną, czarną posadzkę. Zamilkła i słuchała, jak cichną i umierają ostatnie echa jej głosu. Cichną i umierają, pomyślała. Spotkało to wszystkich, a ja jestem ostatnim niemądrym echem, na próżno odbijającym się od tych kamieni.

Wyszła z sali i zaczęła krążyć po opustoszałych ulicach martwego miasta. Gasło światło dnia. Leciała tu szybko i z wysiłkiem tylko po to, by odkryć śmierć. Niezłomna pamięć kamienia sprawiła, że miejsce to trwało w stanie zastoju. Miasto zginęło przed wieloma dziesięcioleciami, a mimo to życiu nie udało się do niego powrócić. Żyłki mchu walczące o przetrwanie w spoinach były żałosne. Jakie to typowe dla ludzi, pomyślała z pogardą Tintaglia. Tego, czego nie mogą już sami wykorzystać, nie pozwalają wykorzystywać żadnym innym istotom. Chwilę później wstrząsnęła nią gorycz tej myśli. Czy zatem wierzy, że Najstarsi niczym się nie różnili od ludzi, którzy przez tyle lat nie wydobywali jej z uwięzienia?

Od tych myśli odciągnęła ją ocembrowana kamieniem studnia i resztki kołowrotu. Na ten widok doznała przyjemnej fali podniecenia. Przeszukała dawne wspomnienia. Ach, tak. Dawno temu w tym miejscu jej pobratymcy pili nie wodę, lecz płynne srebro magii, znaczącej żyłkami kamień pamięci. Nawet dla smoka był to potężny środek odurzający. Picie go w stanie nierozcieńczonym prowadziło do jedności z wszechświatem. Wspomnienie kusiło. Tintaglia poczuła przypływ tęsknoty za tym poczuciem więzi. Powąchała krawędź studni, a potem do niej zajrzała. Kiedy poruszyła głową, wydało się jej, że pochwyciła odległy błysk srebra na samym dnie, ale nie miała pewności. Czy na dnie najgłębszych studni nie świecą za dnia gwiazdy? Może to tylko ich blask. Cokolwiek to było, znajdowało się daleko poza zasięgiem jej zębów czy pazurów. Nie napije się tu płynnej magii. Żaden smok już tego nie uczyni. Przypomnienie sobie tej niezakosztowanej przyjemności stanowiło źródło kolejnej udręki. Określało ból jej samotności. Z rozmysłem rozbiła zardzewiałe resztki kołowrotu i zepchnęła je w dół. Słuchała klekotu, z którym kawałki urządzenia spadały w wąskim gardle studni.


* * *

Słodka zamknęła oczy, chroniąc je przed blaskiem bijącym od rzeki. Kiedy ponownie je otworzyła, zaczynało się ściemniać. Tej drobnej łasce towarzyszył zbliżający się chłód nocy. Przy lewym uchu Słodkiej zabrzęczał pierwszy komar. Spróbowała unieść rękę, by go przegonić, ale przekonała się, że mięśnie jej zesztywniały, jakby podczas snu zardzewiała. Z jękiem bólu rozprostowała kark. Kekki wyglądała jak zwinięta kupka łachmanów; na wpół siedziała na ławce, na wpół leżała na dnie łódki.

Wyglądała na martwą.

Serce Słodkiej ścisnęło się z przerażenia. Nie może zostać w tej łodzi z nieżywą kobietą. Nie może. A potem uderzyła ją głupota tej pełnej przestrachu myśli. Twarz wykrzywił jej straszny uśmiech. Co mają zrobić, jeśli Kekki nie żyje? Wyrzucić ją za burtę, do żrącej rzeki? Słodka nie mogła tego zrobić, tak jak nie mogła tu siedzieć i wpatrywać się w martwą kobietę, aż sama umrze. Ledwie zdołała poruszyć językiem, ale udało się jej wyskrzeczeć:

– Kekki?

Towarzyszka poruszyła dłonią leżącą na wilgotnym gretingu. Właściwie tylko zadrgały jej palce, ale przynajmniej jeszcze żyła. Wyglądało na to, że jest jej straszliwie niewygodnie. Słodka z przyjemnością by ją tam zostawiła, ale nie mogła tego zrobić. Zgięcie kolan i zmuszenie się do pochylenia nad Kekki sprawiło, że wszystkie mięśnie Słodkiej przeszył straszliwy ból. Brakło jej sił, by unieść kobietę do wygodniejszej pozycji. Była w stanie właściwie tylko na nią napierać. Otuliła ją resztkami jej zielonej jedwabnej sukni i poklepała po twarzy.

– Pomóż mi żyć – poprosiła Towarzyszka żałosnym szeptem.

Nie otworzyła oczu.

– Spróbuję.

Słodka czuła, że tylko bezgłośnie poruszyła ustami, ale Kekki najwyraźniej zrozumiała.

– Pomóż mi teraz żyć – powtórzyła. Wysiłek mówienia sprawiał, że pękały jej usta. Ze szlochem nabrała tchu. – Proszę cię. Pomóż mi żyć teraz, a ja ci pomogę później. Obiecuję.

Było to zobowiązanie zbitego dziecka, które obiecywało posłuszeństwo, żeby tylko ustał ból. Słodka poklepała kobietę po ramieniu. Niezdarnie uniosła jej głowę i ułożyła tak, by ławka nie uciskała jej mocno w policzek. Przytuliła się do pleców Towarzyszki, żeby mogły wzajemnie dawać sobie ciepło. Więcej nie mogła dla niej zrobić.

Słodka zmusiła zesztywniałe mięśnie szyi do ruchu i obejrzała się na satrapę. Najwyższy władca całej Jamaillii wpatrywał się w nią złowrogo, skulony na ławce. Twarz miał zniekształconą przez spuchnięte oczy i czoło.

Odwróciła się od niego. Spróbowała przygotować się na nadejście nocy, wsuwając ręce w rękawy szaty, podciągając jak najwyżej kołnierz i chowając stopy pod spódnicę. Zamknęła oczy i zdrzemnęła się.

– Co to?

Słodka nie zwróciła na niego uwagi. Nie zamierzała dać się sprowokować do kolejnej sprzeczki. Nie miała na to siły.

– Co to? – powtórzył z niepokojem satrapa.

Słodka otworzyła oczy i lekko uniosła głowę. Usiadła, gwałtownie kołysząc łódką. Coś się do nich zbliżało. Spojrzała uważniej, usiłując uchwycić znajomy kształt. Do Rzeki Deszczowej mógł wpłynąć tylko żywostatek. Wszystkie inne jednostki padłyby ofiarą jej żrących wód. Lecz ten statek miał niższe burty i chyba jeden prostokątny żagiel. Oświetlał go tylko nikły blask własnych latarni, ale Słodkiej wydało się, że widzi tam jakiś ruch. Wysoki, zniekształcony dziób prącego w górę rzeki statku unosił się i opadał. Słodka z trudem wstała, mocno wsparła się stopami w burty łódki i z niedowierzaniem wpatrywała się w zbliżający się statek. Po chwili znów przykucnęła. Było ciemno, a łódka była mała. Możliwe, że przepłynie obok statku niezauważona.

– Co to jest? – zapytał zbolałym głosem satrapa.

– Cicho. To wojenna galera z Krainy Miedzi.

Słodka patrzyła na coraz wyraźniej rysujący się statek. Serce tłukło się jej o żebra. Po co statek z Krainy Miedzi wpłynął do Rzeki Deszczowej? Chyba tylko w jakiejś misji szpiegowskiej albo rabunkowej. Był to jednak jedyny statek, jaki widzieli. Mógł im przynieść ratunek albo brutalną śmierć. Kiedy się wahała, co robić, satrapa krzyknął:

– Ratunku! Na pomoc! Tutaj! Tutaj!

Uniósł się nieco, jedną ręką kurczowo wczepiony w burtę na rufie, a drugą zaczął gwałtownie machać.

– Mogą nie mieć przyjaznych zamiarów! – skarciła go Słodka.

– Oczywiście, że mają! To moi sprzymierzeńcy, najemnicy mający pozbyć się piratów z jamailliańskich wód. Popatrz! Mają na flagsztoku jamailliańską flagę. To jedni z moich najemników, ścigający piratów. Hej! Tutaj! Ratunku!

– Ścigający piratów na Rzece Deszczowej? – odparła sarkastycznie Słodka. – To rabusie!

Ani Cosgo, ani Kekki nie zwracali na nią uwagi. Towarzyszka też się ożywiła. Usiadła na dziobie, słabo machała ręką i jęczała o pomoc. Mimo hałasu, który robili, Słodka usłyszała pełen zaskoczenia okrzyk oka na galerze. W ciągu paru chwil na dziobie statku pojawił się rój latarni, rzucając na łódkę zniekształcony cień dziobu z wyrzeźbioną głową potwora. Jeden z ludzi, widoczny tylko jako czarna sylwetka, nagle pokazał na nich ręką. Dołączyli do niego dwaj inni. Okrzyki dochodzące z pokładu galery zdradzały podekscytowanie załogi. Statek zmienił kurs wprost na łódkę.

Wydawało się, że trwa to bardzo długo. Ktoś rzucił linę i Słodka ją chwyciła; napięła mięśnie, przyciągając łódkę do galery. Latarnie trzymane nad jej burtami oślepiły dziewczynę. Stała z głupią miną i trzymała linę, podczas gdy najpierw satrapa, a potem Kekki zostali przyjęci na pokład. Kiedy nadeszła kolej Słodkiej i ona też się znalazła na pokładzie statku, przekonała się, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Osunęła się na deski. Słyszała natarczywe pytania w języku Krainy Miedzi, ale tylko kręciła głową. Nauczyła się od ojca paru słów, ale miała zbyt sucho w ustach, by mówić. Satrapa i Kekki dostali wodę i Kekki słabo za nią dziękowała. Kiedy bukłak podano Słodkiej, zapomniała o wszystkim innym. Odebrano go jej, zanim zaspokoiła pragnienie. Ktoś rzucił jej koc. Owinęła się nim i siedziała, drżąc z zimna, zastanawiając się, co się teraz z nimi stanie.

Satrapie udało się wstać. Językiem Krainy Miedzi posługiwał się płynnie, choć ze względu na stan gardła mówił chrapliwie. Słodka słuchała tępo, jak ten głupiec oznajmił, kim jest, i podziękował za wybawienie. Marynarze słuchali go z szerokimi uśmiechami. Dziewczyna nie musiała znać języka; ich gesty i ton zdradzały sceptycyzm. Kiedy satrapa się rozzłościł, rozbawił ich jeszcze bardziej.

Wtedy na pomoc ruszyła Kekki. Mówiła wolniej od satrapy, ale Słodka znów więcej się dowiedziała z tonu jej wypowiedzi niż z kilku wychwyconych słów. To, że miała brudne i podarte ubranie, szorstką skórę i popękane wargi, nie miało znaczenia. Towarzyszka gromiła marynarzy i szydziła z nich w wyrafinowanym stylu, posługując się raczej szlachetnymi zaimkami niż zwykłymi formami. Co więcej, Słodka wiedziała, że żadna kobieta z Krainy Miedzi nie ważyłaby się tak odezwać, gdyby nie żywiła głębokiego przekonania, że pozycja ochraniającego ją mężczyzny osłoni ją przed gniewem marynarzy. Kekki pokazała ręką na banderę Jamaillii, zwisającą bezwładnie z flagsztoka, a potem na satrapę.

Słodka widziała, jak pogarda mężczyzn zmienia się w niepewność. Człowiek, który pomógł jej wstać, uważał, by dotykać tylko jej dłoni i ramion, bo inaczej mógłby śmiertelnie obrazić jej ojca lub męża. Słodka ciaśniej owinęła się kocem i ruszyła sztywnym, chwiejnym krokiem za satrapą i Kekki.

Statek nie wywarł na niej szczególnego wrażenia. Przez całą jego długość między ławkami wioślarzy biegł podniesiony pokład. Na dziobie i rufie znajdowały się konstrukcje zaprojektowane raczej do walki niż jako wygodne schronienia. Uratowani zostali odprowadzeni do tego na rufie i zostawieni przez marynarzy w kajucie.

Oczy Słodkiej przyzwyczaiły się dopiero po chwili. Po nocnych ciemnościach wydawało się jej, że ciepło oświetlona kajuta płonie rzęsistym blaskiem. Na posłaniu leżały puszyste futra, a gruby dywan przynosił ulgę jej zmarzniętym, bosym stopom. W kącie stał koszyk z płonącymi węglami, wydzielając w równych ilościach dym i ciepło. Rozgrzewająca się skóra Słodkiej zaczęła mrowić. Mężczyzna siedzący za stołem z mapami skończył rysować atramentem linię i zrobił krótką notatkę. Powoli uniósł wzrok, by się przyjrzeć przybyłym. Satrapa zuchwale – albo głupio – postąpił parę kroków i opadł na drugie krzesło stojące przy stole. Kiedy się odezwał, w jego tonie nie brzmiał ani rozkaz, ani prośba. Słodka usłyszała słowo oznaczające „wino”. Kekki osunęła się na podłogę u stóp satrapy. Słodka stała przy drzwiach.

Obserwowała wydarzenia tak, jakby oglądała przedstawienie. Nie dodawała jej otuchy świadomość, że jej los spoczywa w rękach satrapy. Nie miała zaufania do jego honoru ani inteligencji, lecz padła ofiarą okoliczności. Nie znała języka Krainy Miedzi na tyle, by mówić we własnym imieniu, a poza tym dobrze wiedziała, że wedle tamtejszych obyczajów ma podrzędny status. Gdyby spróbowała odciąć się od satrapy, odcinałaby się zarazem od ochrony, jaką mógłby jej zapewnić. Stała w milczeniu, trzęsąc się z głodu i zmęczenia, i patrzyła, jak rozwija się jej przeznaczenie.

Chłopiec okrętowy przyniósł kapitanowi wino oraz tacę ze słodkimi herbatnikami. Słodka musiała patrzeć, jak kapitan nalewa wino sobie i satrapie. Wypili razem. Rozmawiali; głównie mówił satrapa, często racząc się winem. Ktoś przyniósł mu miskę z jakąś parującą potrawą. W trakcie jedzenia satrapa od czasu do czasu podawał Kekki herbatnik czy kawałek chleba, jakby była psem leżącym pod stołem. Kobieta brała kąski i pogryzała je powoli, nie okazując, że chciałaby dostać więcej. Była wyczerpana, lecz Słodka zauważyła, że Towarzyszka usiłuje śledzić rozmowę. Po raz pierwszy poczuła, że budzi się w niej podziw dla Kekki. Może była twardsza, niż się wydawało? Kilka dni spędzonych w pełnym słońcu sprawiło, że jej oczy zmieniły się w szparki w spuchniętej twarzy, lecz wciąż tliła się w nich iskierka sprytu.

Mężczyźni skończyli jeść, lecz nie wstawali od stołu. Chłopiec wniósł do kajuty polakierowane pudełko i wyjął z niego dwie fajki z białej gliny i kilka słoiczków z ziołami do palenia. Cosgo wyprostował się z radosnym okrzykiem i z lśniącymi oczyma patrzył, jak kapitan nabija fajkę i mu ją podaje. Pochylił się, by przyjąć od niego ogień. Mieszanka odurzających ziół się zapaliła i Cosgo zaciągnął się dymem. Przez chwilę siedział nieruchomo, wstrzymując oddech, a po jego twarzy rozlał się błogi uśmiech. A potem odchylił się na oparcie krzesła i wypuścił dym, wzdychając z zadowolenia.

Wkrótce kajutę spowiły pasma dymu. Mężczyźni rozmawiali serdecznie i często się śmiali. Słodkiej zamykały się oczy. Starała się skupić uwagę na kapitanie i oceniać jego reakcje na słowa satrapy, ale trudno się było jej skoncentrować. Całą siłę woli zużywała na utrzymanie się na nogach. Stół i mężczyźni po przeciwnej stronie kajuty oddalili się w ciepłą mgiełkę. Ich głosy zmieniły się w uspokajający szmer. Kiedy kapitan wstał, Słodka wzdrygnęła się i otrzeźwiała. Dowódca wskazał gestem drzwi, przepuszczając Cosga przed sobą. Satrapa wstał sztywno. Wyglądało na to, że jedzenie i wino przywróciło mu nieco sił. Kekki spróbowała pójść za przykładem swego pana, ale osunęła się z powrotem na dywan. Satrapa prychnął pogardliwie i powiedział coś z dezaprobatą do kapitana. A potem spojrzał na Słodką.

– Pomóż jej, głupia – rozkazał.

Mężczyźni wyszli z kajuty. Żaden się nie obejrzał, by sprawdzić, czy kobiety idą za nimi.

Za ich plecami Słodka schwyciła ze stołu herbatnik i wepchnęła go sobie do ust. Przeżuła go i pośpiesznie przełknęła. Nie wiedziała, jak znalazła siłę, żeby pomóc Kekki wstać i wyjść z kajuty. Towarzyszka potykała się i wpadała na nią. Mężczyźni przeszli już przez cały statek i kobiety były zmuszone pośpieszyć za nimi. Słodkiej nie podobały się spojrzenia, jakimi obrzucali ją niektórzy marynarze; wydawało jej się, że chociaż patrzą pożądliwie na nią i Kekki, to drwią z jej wyglądu.

Zatrzymały się za satrapą. Jakiś mężczyzna pośpiesznie wynosił swój dobytek z prowizorycznego namiotu na drewnianym stelażu, ustawionego na pokładzie pod namiastką forkasztelu. Kiedy tylko skończył, kapitan gestem zaprosił satrapę do środka; Cosgo skinął mu łaskawie głową i wszedł do swej tymczasowej komnaty.

Kiedy Słodka pomagała Kekki wejść do namiotu, mężczyzna, który się z niego wyprowadził, położył jej na ramieniu rękę. Zmieszana, podniosła na niego wzrok, zastanawiając się, czego chce, lecz on się uśmiechnął i zapytał o coś satrapę. Ten roześmiał się głośno w odpowiedzi i pokręcił głową, po czym dodał coś ze wzruszeniem ramion. Słodka wychwyciła słowo „później”. Następnie Cosgo przewrócił oczyma, jakby dziwił się pytaniu. Mężczyzna zrobił niby to rozczarowaną minę, ale jakby przypadkiem przeciągnął dłoni po ręce Słodkiej, przez moment dotykając jej biodra. Wstrząśnięta dziewczyna wstrzymała oddech. Kapitan pchnął marynarza przyjaźnie; Słodka uznała, że to zapewne pierwszy oficer. Nie wiedziała, co się właśnie rozegrało, ale stwierdziła, że nie dba o to. Nie zwracając uwagi na nich wszystkich, pomogła Kekki dojść do jedynej koi, lecz kiedy do niej dotarły, Towarzyszka osunęła się bezwładnie na pokład. Słodka bezskutecznie ciągnęła ją za rękę.

– Nie – mruknęła Kekki. – Zostaw mnie. Stań przy drzwiach. – Kiedy Słodka spojrzała na nią ze zdumieniem, kobieta zebrała wszystkie siły, by powiedzieć rozkazująco: – Nie sprzeciwiaj się teraz. Rób, co mówię.

Słodka zawahała się, a potem zdała sobie sprawę, że kapitan się jej przygląda. Wstała niezdarnie i pokuśtykała do drzwi. Jak służąca, nagle sobie uświadomiła. Zapłonął w niej gniew. Rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Miało ściany ze skór. Oprócz koi znajdował się w nim stolik, na którym paliła się lampa. To było wszystko. Wyraźna prowizorka. Zastanowiła się nad tym. Chwilę później kapitan życzył satrapie dobrej nocy. Kiedy tylko klapa wejściowa opadła, Słodka osunęła się na podłogę. Wciąż była głodna i spragniona, ale na razie czuła, że wystarczy jej sen. Szczelniej owinęła się kocem.

– Wstań – polecił satrapa. – Kiedy wróci chłopiec z jedzeniem dla Kekki, będzie się spodziewał, że odbierze je od niego służąca. Jeśli tego nie zrobisz, upokorzysz mnie. Przyniesie też ciepłą wodę. Kiedy mnie wykąpiesz, będziesz się mogła zająć Kekki.

– Wolałabym wyskoczyć za burtę – poinformowała go Słodka. Nie poruszyła się.

– A zatem zostań, gdzie jesteś. – Jedzenie i wino przywróciło mu arogancję. Zupełnie nie zwracając uwagi na obecność Słodkiej, zaczął zdejmować brudne ubranie. Urażona, odwróciła wzrok, ale nie mogła zatkać uszu. – Nie będziesz musiała wyskakiwać za burtę. Zapewne pomoże ci w tym załoga, kiedy już z tobą skończy. O to właśnie zapytał pierwszy oficer, kiedy wchodziłyście. „Czy ta przestraszona jest wolna?”, zapytał mnie. Powiedziałem, że jesteś służącą mojej kobiety, która może później da ci trochę wolnego. – Uniósł kąciki ust w pełnym wyższości uśmiechu. – Pamiętaj, Słodka – powiedział tonem ociekającym fałszywą serdecznością – że będąc na tym statku, równie dobrze mogłabyś się znajdować w Krainie Miedzi. Jeśli tutaj nie należysz do mnie, to nie należysz do żadnego mężczyzny. A w Krainie Miedzi kobieta nienależąca do żadnego mężczyzny należy do wszystkich.

Słodka słyszała kiedyś to powiedzenie, lecz nigdy w pełni nie rozumiała, co ono znaczy. Zacisnęła szczęki. Jej uwagę przykuł zachrypnięty głos Kekki.

– Magnadon satrapa Cosgo mówi prawdę, dziewczyno. Wstań. Jeśli chcesz ocalić siebie, bądź służącą. – Westchnęła cicho i dodała: – Pamiętaj moją obietnicę i słuchaj mnie. Jeśli ktokolwiek z nas ma przetrwać, to wszyscy musimy żyć. Ochroni nas jego status, jeśli my go będziemy chronić.

Satrapa kopniakiem odsunął od siebie ubranie. Jego blade ciało zrobiło na Słodkiej wstrząsające wrażenie. Widywała już nagie torsy robotników portowych i rolnych, ale nigdy nie widziała całkowicie nagiego mężczyzny. Wbrew jej woli wzrok Słodkiej powędrował ku jego lędźwiom. Słyszała, jak nazywano to „męskością”; spodziewała się czegoś więcej niż podrygującego różowego ogonka w gnieździe kędzierzawych włosów. Zwisający członek satrapy wydawał się jej jakby spróchniały i niezdrowy; czy wszyscy mężczyźni są tak zbudowani? Przeraziło ją to. Jaka kobieta mogła znieść na ciele dotyk czegoś tak odrażającego? Odwróciła wzrok. Satrapa chyba nie zauważył jej niechęci.

– Gdzie jest ta woda do kąpieli? – zapytał płaczliwie. – Słodka, idź się dowiedzieć, skąd to opóźnienie.

Zanim zdążyła odmówić, rozległo się stukanie w ramę wejściową. Wstała pośpiesznie, gardząc sobą za tę kapitulację. Klapa wejściowa uniosła się i do środka wszedł chłopiec okrętowy, popychając przed sobą kopniakami drewnianą balię i dźwigając dwa wiadra z wodą. Postawił je i wpatrzył się w satrapę, jakby on też nigdy nie widział nagiego mężczyzny. Słodka zadawała sobie pytanie, czy sprawiła to bladość satrapy, czy wiotka budowa jego ciała. Nawet Selden miał bardziej umięśniony tors. Za chłopcem wszedł jeszcze jeden marynarz, niosąc tacę z jedzeniem. Rozejrzał się i podał ją Słodkiej, ale ruchem dłoni pokazał, że posiłek jest przeznaczony dla Kekki. Następnie obaj wyszli.

– Daj jej jedzenie – warknął satrapa do Słodkiej, która wpatrywała się w wodę, suchar okrętowy i cienki bulion. – A potem polej mnie wodą.

Mówiąc to, wszedł do niewysokiej balii i przykucnął. Czekał skulony, a Słodka wbijała w niego wzrok. Znalazła się w potrzasku i miała tego świadomość.

Przeszła przez pokój i z trzaskiem postawiła tacę na podłodze obok Kekki. Kobieta sięgnęła po kawałek twardego suchara, ale zaraz go odłożyła z powrotem, ułożyła głowę na przedramionach i zamknęła oczy.

– Jestem taka zmęczona – wyszeptała chrapliwie.

Po raz pierwszy Słodka zauważyła lśnienie świeżej krwi w kąciku ust Towarzyszki. Uklękła przy niej.

– Ile wody rzecznej wypiłaś? – zapytała.

Kekki tylko głęboko westchnęła i znieruchomiała. Słodka nieśmiało dotknęła jej ręki. Kekki się nie poruszyła.

– Zostaw ją. Chodź tu i polej mnie wodą.

Słodka spojrzała tęsknie na jedzenie. Nie odwracając się, wzięła miseczkę z bulionem i łapczywie wypiła połowę. Wilgoć i ciepło w jednym. To było cudowne. Odłamała kawałek suchara i włożyła go do ust. Był twardy, suchy i szorstki, ale to było jedzenie. Zaczęła żuć.

– Usłuchaj mnie. Albo zawołam marynarza, który cię chce.

Słodka nie ruszyła się z miejsca. Przełknęła kęs suchara. Wzięła dzban z wodą i wypiła połowę. Zamierzała postępować honorowo. Zamierzała połowę zostawić dla Kekki. Zerknęła na satrapę. Kulił się nagi w niskiej balii. Zmierzwione włosy i ogorzała od wiatru twarz sprawiały wrażenie, jakby jego głowa nie pasowała do reszty bladego ciała.

– Czy wiesz – zapytała – jak bardzo przypominasz oskubanego kurczaka na patelni?

Spierzchnięta twarz satrapy nagle pokryła się czerwonymi plamami wściekłości.

– Jak śmiesz kpić ze mnie? – odezwał się ze złością. – Jestem satrapą całej Jamaillii i…

– A ja jestem córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu i pewnego dnia zostanę Kupcową z Miasta Wolnego Handlu. – Pokręciła głową. – Chyba moja ciotka Althea jednak miała rację. Nie musimy być posłuszni Jamaillii. Ja na pewno nie czuję się zobowiązana do niczego wobec chudego młodzieńca, który nawet nie potrafi się umyć.

– Ty? Myślisz, że jesteś Kupcową z Miasta Wolnego Handlu, dziewczynko. Ale tak naprawdę wiesz, kim jesteś? Trupem. Trupem dla wszystkich, którzy kiedykolwiek cię znali. Czy będą cię choćby szukać na tej rzece? Nie. Będą cię opłakiwać przez jakiś tydzień, a potem o tobie zapomną. Zupełnie jakbyś nigdy nie istniała. Nigdy się nie dowiedzą, co się z tobą stało. Rozmawiałem z kapitanem. Zawraca w dół rzeki. Wyprawili się w górę jej biegu, ale skoro mnie uratowali, ich plany oczywiście się zmieniły. Dołączymy do jego towarzyszy przy ujściu i popłyniemy prosto do Jamaillii. Nigdy już nie zobaczysz Miasta Wolnego Handlu. No. To jest teraz twoje życie i lepszego nie będziesz miała. Wybieraj więc, Słodka Vestrit, niegdyś z Miasta Wolnego Handlu. Żyj jako służąca. Albo umrzyj jako wykorzystana zdzira, wyrzucona za burtę wojennej galery.

Suchar nagle utknął Słodkiej w gardle. W zimnym uśmiechu satrapy ujrzała potwierdzenie jego słów. Jej przeszłość została jej odebrana. To jest teraz jej życie. Wstała powoli i przeszła przez pokój. Spojrzała na mężczyznę, który chciał nią rządzić, skulonego dziwacznie u jej stóp. Pogardliwym gestem wskazał wiadra. Spojrzała na nie, zastanawiając się, co zrobi. Nagle wszystko wydało się jej tak bardzo odległe. Była taka zmęczona i beznadziejna. Nie chciała być służącą ani zostać wykorzystana i odrzucona przez brudnych jamailliańskich marynarzy. Chciała żyć. Zrobi wszystko, by przeżyć.

Podniosła parujące wiadro. Podeszła do balii i wylała na satrapę wodę powolnym strumieniem, aż młodzieniec westchnął, zadowolony. Nagły podmuch pary wywołał na twarzy Słodkiej uśmiech. Ci idioci podgrzali mu na kąpiel wodę z rzeki. Powinna się była domyślić. Statek tej wielkości nie mógł mieć dużych zapasów słodkiej wody. Na pewno oszczędzają to, co mają. Mieszkańcy Krainy Miedzi najwyraźniej wiedzieli, że nie mogą pić wody z rzeki, ale nie zdawali sobie sprawy, że nie powinni się w niej kąpać, bo prawdopodobnie w ogóle się nie kąpali. Zapewne nie wiedzieli, jak może ona zaszkodzić satrapie. Nazajutrz będzie pokryty pęcherzami.

– Mam na ciebie wylać też drugie wiadro? – zapytała ze słodkim uśmiechem.

ROZDZIAŁ 9

BITWA

Althea rozejrzała się po pokładzie; wszystko szło gładko. Wiatr był równy, a za sterem stał Haf. Czyste niebo miało barwę głębokiego błękitu. Na śródokręciu sześciu marynarzy metodycznie ćwiczyło z kijami wyuczoną na pamięć serię ataków i zasłon. Chociaż nie wkładali w to wiele ducha, Arogant wyglądał na zadowolonego z osiągniętej przez nich dokładności. Kręcił się między nimi Lawon, głośno ich karcąc i poprawiając. Althea pokręciła głową. Nie twierdziła, że zna się na walce, ale te niezmienne ćwiczenia zbijały ją z tropu. Żadna bitwa nie mogła być tak uporządkowana, jak ta wymiana ciosów ćwiczona przez marynarzy, ani tak spokojna i nieśpieszna, jak wcześniejsze ćwiczenia łucznicze. Na co może się to przydać? Mimo to trzymała język za zębami i kiedy nadchodziła jej kolej, ćwiczyła z pozostałymi i starała się włożyć w to serce. Zaczynała dobrze strzelać z przydzielonego jej lekkiego łuku. Mimo to trudno jej było uwierzyć, że cokolwiek z tego przyda się w prawdziwej walce.

Nie podzieliła się swoimi wątpliwościami z Arogantem. Ostatnio zaczęła go darzyć cieplejszymi uczuciami. Nie chciała kusić samej siebie prywatnymi naradami z kapitanem. Jeśli on potrafi zapanować nad sobą, to ona też. To była tylko kwestia szacunku. Słuchała rytmicznego stukotu drewnianych mieczy; Świstak podawał tempo, śpiewając szantę. Powiedziała sobie, że w ten sposób załoga przynajmniej ma pożyteczne zajęcie. „Niezrównany” miał większą załogę, niż była potrzebna do prowadzenia statku, ponieważ Arogant wynajął dość ludzi do walki oraz uzupełnienia strat. Niewolnicy, którzy ukryli się pod pokładem, powiększyli załogę jeszcze bardziej. Kiedy ludzie nie mieli zajęcia, ciasnota powodowała sprzeczki.

Oceniwszy, że nic nie wymaga jej natychmiastowej uwagi, Althea podbiegła do masztu. Zaczęła się wspinać, starając się zrobić to jak najszybciej; czasami z powodu ciasnoty panującej na statku bolały ją mięśnie. Szybka wyprawa do bocianiego gniazda pozwalała zlikwidować skurcze nóg.

Amber ją usłyszała. Zawsze sprawiała wrażenie, że w jakiś nadnaturalny sposób jest świadoma otaczających ją ludzi. Wciągając się przez krawędź pomostu, Althea dostrzegła pełen rezygnacji powitalny uśmiech cieśli; usiadła obok niej i zwiesiła nogi.

– Jak się czujesz? – zapytała.

– Dobrze. Przestań się martwić. Już po wszystkim. Mówiłam ci, ta dolegliwość przychodzi i odchodzi. To nic poważnego.

– Mhm.

Althea nie była przekonana, czy jej wierzy. Wciąż się zastanawiała, co zaszło owego wieczoru, kiedy znalazła Amber nieprzytomną na pokładzie. Cieśla twierdziła, że po prostu zemdlała i że sińce na jej twarzy są wynikiem uderzenia o pokład. Althea nie widziała powodu, dla którego Amber miałaby kłamać. Przecież gdyby powalił ją Lawon, to albo ona, albo „Niezrównany” by coś powiedzieli.

Przyjrzała się twarzy Amber. Ostatnio cieśla prosiła o przydzielanie jej służby na oku i Althea niechętnie jej ulegała. Gdyby zemdlała i spadła na pokład, nie skończyłoby się tylko na posiniaczonej twarzy. Mimo to samotne wachty wysoko nad pokładem najwyraźniej służyły Amber, bo chociaż twarz jej się łuszczyła od wiatru, widoczna pod spodem skóra była opalona i tryskała zdrowiem, co sprawiało, że jej oczy wydawały się ciemniejsze, a włosy bardziej złociste. Althea nigdy nie widziała jej tak pełnej życia.

– Nie ma nic do oglądania – mruknęła ze skrępowaniem Amber i Althea uświadomiła sobie, że się w nią wpatruje.

Udała, że źle zrozumiała, i przyjrzała się horyzontowi, jakby szukała tam żagli.

– Wśród tych wszystkich wysepek nic nie wiadomo. Między innymi dlatego piraci kochają te wody. Statek może się przyczaić i czekać, aż ofiara pojawi się w zasięgu wzroku. Przy tych wszystkich zatoczkach i przesmykach pirat może czaić się wszędzie.

– Na przykład tam.

Amber pokazała ręką. Althea popatrzyła w tamtą stronę; jakiś czas przypatrywała się krytycznie, a potem zapytała:

– Widziałaś coś?

– Przez chwilę tak mi się wydawało. Czubek masztu poruszający się za drzewami na tym cyplu.

Althea spojrzała jeszcze raz, mrużąc oczy.

– Nic tam nie ma – uznała i rozluźniła się. – Może widziałaś ptaka przelatującego z drzewa na drzewo. Ruch przyciąga wzrok.

Rozciągające się przed nimi morze tworzyło oślepiającą panoramę zieleni i błękitów. Z wody wyrastały skaliste wyspy o stromych brzegach, ale nad ich urwiskami panowała bujna roślinność. Po ich pionowych ścianach spadały strumienie i wodospady. Woda lśniła w słonecznym blasku, a potem rozpryskiwała się w falach. Każdy mógł to zobaczyć z pokładu. Tutaj, na maszcie, było widać prawdziwe zarysy i ziemi, i morza. Kolor wody zmieniał się nie tylko zależnie od głębokości, ale i od ilości słodkiej wody unoszącej się nad wodą słoną. Rozmaite odcienie błękitu powiedziały Althei, że kanał przed nimi jest wystarczająco głęboki dla „Niezrównanego”, ale dość wąski. Amber miała obserwować te odcienie i gdyby na ich kursie pojawiły się mielizny, miała zawołać do Hafa. Ruchome piaszczyste łachy stanowiły drugie legendarne zagrożenie Wysp Pirackich. Na zachodzie wyłaniało się z wody mnóstwo wysepek, które można by wziąć za wyspy albo wyobrazić sobie jako szczyty gór zatopionego wybrzeża. Z tego kierunku nieustannie napływała słodka woda, niosąc ze sobą piasek i rozmaite szczątki, które tworzyły nowe łachy i mielizny. Sztormy spadające regularnie na ten obszar zmieniały konfiguracje tych przeszkód w żegludze. Sporządzanie map Wysp Pirackich stanowiło bezowocne zadanie. Drogi wodne zamulały się i stawały nieżeglowne, po czym oczyszczał je następny sztorm. Niebezpieczeństwa żeglugi, które spowalniały wyładowane towarem statki handlowe, sprzyjały piratom. Często statki pirackie miały małą wyporność i były napędzane nie tylko żaglami, ale i wiosłami, a ich załogę stanowili ludzie znający te wody jak własną kieszeń. Podczas wszystkich swoich rejsów u Przeklętych Brzegów Althea nigdy nie zapuściła się tak daleko między Wyspy Pirackie. Jej ojciec zawsze ich unikał, tak jak unikał wszelkich kłopotów.

– Zysk z niebezpieczeństwa zawsze procentuje kłopotami – mawiał po wielokroć.

Althea się uśmiechnęła.

– O czym myślisz? – zapytała ją cicho Amber.

– O ojcu.

Amber skinęła głową.

– To dobrze, że możesz o nim myśleć i się uśmiechać.

Althea przytaknęła. Przez jakiś czas siedziały na maszcie w milczeniu. Bocianie gniazdo wzmacniało łagodne kołysanie statku. Altheę ten ruch zawsze odurzał. Spokój jednak nie trwał bez końca. Dręczyło ją jedno pytanie.

– Jesteś pewna, że Lawon nic ci nie zrobił? – zapytała jeszcze raz, nie patrząc na Amber.

Cieśla westchnęła.

– Dlaczego miałabym cię okłamywać?

– Nie wiem. Dlaczego miałabyś odpowiedzieć na moje pytanie innym pytaniem?

Amber spojrzała jej w oczy.

– Dlaczego nie możesz przyjąć faktu, że się źle poczułam i zemdlałam? Gdyby wydarzyło się coś innego, to myślisz, że „Niezrównany” przez cały ten czas by milczał?

Althea nie odpowiedziała od razu.

– Nie wiem. Wydaje się, że ostatnio „Niezrównany” się zmienia. Przedtem mnie złościło, kiedy wpadał w ponury czy melodramatyczny nastrój. Sprawiał wtedy na mnie wrażenie zaniedbanego chłopca. A mimo to czasami bardzo się starał, by nas zadowolić. Mówił o pokazaniu mnie i Arogantowi, na co go stać. Ale ostatnio, kiedy w ogóle ze mną rozmawia, mówi straszne rzeczy. Napomyka o piratach i mówi tylko o krwi, przemocy i zabijaniu. O torturach, zadawania których był świadkiem. Mówi to wszystko w taki sposób, że przypomina to rozmowę z przechwalającym się dzieckiem, które z rozmysłem kłamie, by mnie zaszokować. Nie potrafię nawet zdecydować, jak bardzo mam mu wierzyć. Czy myśli, że zrobi na mnie wrażenie opowiadaniem, ilu okrucieństw był świadkiem? Kiedy kwestionuję jego słowa, zgadza się, że takie czyny są potworne. Lecz opowiada o nich z taką sprośną radością; zupełnie jakby krył się w nim gwałtowny i okrutny człowiek, delektujący się tym, do czego jest zdolny. Nie wiem, skąd się u niego bierze ta cała brutalność. – Odwróciła wzrok od Amber i dodała cicho: – Ale nie podoba mi się, że tyle czasu spędza z Lawonem.

– Raczej powinnaś powiedzieć, że to Lawon spędza z nim tyle czasu. „Niezrównany” nie może przecież poszukać pierwszego oficera. To on do niego przychodzi, Altheo. I rzeczywiście, to Lawon budzi w „Niezrównanym” jego najgorsze cechy. Zachęca go do snucia wizji przemocy. Współzawodniczą w opowiadaniu takich historii, jakby oglądanie okrucieństw było miarą męskości. Obawiam się, że Lawon ma w tym jakiś cel.

Althea poczuła się nieswojo. Nagle ogarnęło ją przeczucie, że będzie żałować poruszenia tego tematu.

– Niewiele można na to poradzić.

– Naprawdę? – Amber zerknęła na nią z ukosa. – Arogant mógłby tego zakazać.

Althea pokręciła głową.

– Nie, bo mógłby w ten sposób podważyć pozycję Lawona jako pierwszego oficera. Załoga uznałaby to za udzielenie nagany i…

– To niech się tak stanie. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli człowiek dowodzący innymi zaczyna się nieodpowiednio zachowywać, to najlepiej jak najszybciej się go pozbyć. Pomyśl, Altheo. Statek nie jest subtelny. „Niezrównany” mówi, co myśli. Marynarze są mądrzejsi. Ale jeśli Lawon przekonuje statek do swoich poglądów, to sądzisz, że nie robi tego samego z załogą, szczególnie z Tatuowanymi? Lawon ma na nich o wiele za duży wpływ. Pod pewnymi względami są jak „Niezrównany”. Życie obeszło się z nimi brutalnie i dlatego są zdolni do zimnego okrucieństwa. Lawon na tym bazuje. Spójrz, jak zachęca załogę do wyśmiewania się z Krzywula i dręczenia go. – Spojrzała na morze. – Lawon jest niebezpieczny. Powinniśmy się go pozbyć.

– Ale Lawon… – zaczęła Althea.

Przerwała jej Amber, zrywając się na nogi.

– Statek! – zawołała, pokazując ręką.

Poniżej na pokładzie marynarz pełniący rolę pomocniczego oka podjął okrzyk i z myślą o sterniku wyciągnął rękę w tym samym kierunku. Teraz Althea zobaczyła statek, maszt przesuwający się za cienką linią drzew na długim cyplu, blisko miejsca, które obserwowała wcześniej Amber. Statek zapewne czekał tam, aż „Niezrównany” podpłynie bliżej i będzie go łatwiej zaatakować.

– Piraci! – potwierdziła Althea. – Piraci!! – wrzasnęła do załogi.

Jakby świadomi, że zostali zauważeni, morscy rozbójnicy rozwinęli nagle banderę; widniał na niej jakiś czarny emblemat na czerwonym tle. Althea doliczyła się sześciu łódek, przygotowywanych do spuszczenia na wodę. Zatem taka będzie ich taktyka; łódki będą nękać „Niezrównanego”, a ich załogi postarają się wejść na pokład, podczas gdy sam statek piracki spróbuje zmusić żywostatek do wpłynięcia na leżące przed nimi płycizny. Jeśli załogom łódek uda się opanować pokład „Niezrównanego”, to będą mogły specjalnie osadzić go na mieliźnie i bez pośpiechu go splądrować. Serce Althei waliło jak młotem. Rozmawiali o tym, przygotowywali się na to, ale mimo to była wstrząśnięta. Przez chwilę owładnął nią tak silny strach, że nie mogła oddychać. Ludzie siedzący w tych łódkach będą się ze wszystkich sił starali ją zabić. Mimo paraliżującego przerażenia udało się jej odetchnąć; zamknęła oczy, po czym szeroko je otworzyła. Nie ma czasu bać się o własne życie. Statek polega na niej.

Po jej pierwszym okrzyku na pokładzie pojawił się Arogant.

– Podnieś więcej żagli! – krzyknęła do niego w dół. – Usiłują nas zagnać, ale możemy ich prześcignąć. Bądź czujny! Przed nami są płycizny. – Odwróciła się do Amber. – Zejdź do „Niezrównanego”. Powiedz mu, że musi nam pomóc utrzymać go w najlepszym kanale. Jeśli piraci zaczną się do nas zbliżać, daj mu broń. Mógłby bardzo skutecznie odpędzić małą łódkę. Ja będę tu wszystko obserwować. Na pokładzie będzie dowodził kapitan.

Amber nie czekała na dalsze polecenia. Zniknęła, ześlizgując się po linach tak zręcznie, jakby robiła to całe życie. Kiedy „Niezrównany” zrównał się z czubkiem cypla, pomknęły ku niemu łódki, by go przechwycić. W każdej z nich przy wiosłach siedziało sześciu ludzi, a pozostali ściskali w dłoniach broń albo haki do abordażu i czekali na sposobność ich użycia. Na pokładzie „Niezrównanego” zawrzało. Część załogi stawiała pośpiesznie żagle, inni wydawali broń albo ustawiali się wzdłuż relingów jako obserwatorzy. Gorączkowa bieganina w niczym nie przypominała skoordynowanych przygotowań, jakie miała nadzieję ujrzeć Althea.

Poczuła nagły przypływ podniecenia. Zakręciło jej się od tego w głowie, ale przynajmniej przestała się tak bać. Po całym tym czekaniu nareszcie, nareszcie nadeszła jej szansa. Będzie walczyć i będzie zabijać. Wszyscy zobaczą, do czego jest zdolna; po tym będą musieli darzyć ją szacunkiem. „Och,»Niezrównany«„, szepnęła, uświadomiwszy sobie raptownie źródło swoich uczuć. „Och, statku, nie musisz nikomu niczego udowadniać. Nie daj się temu owładnąć”.

Jeśli wyczuwał jej myśli, nie okazywał tego. Althea niemal się cieszyła, że może ukryć swój strach pod jego brawurą. Kiedy ona wykrzykiwała do Aroganta wskazówki, gdzie się znajdują podpływające łodzie, żeby mógł tak sterować, by je ominąć, „Niezrównany” głośno domagał się ich krwi. Amber jeszcze go nie uzbroiła. Ryczał, ciskając groźby, i wymachiwał na oślep rękami w poszukiwaniu jakichś ofiar. Althea widziała ze swego rozkołysanego stanowiska, jak na widok rozwścieczonego galionu dwie łódki zwolniły. Pozostałe cztery nie zmieniały szybkości. Teraz widziała je wyraźnie. Piraci owiązali sobie głowy czerwonymi chustkami z czarnym symbolem na czole. Większość z nich miała wytatuowane twarze. Wywrzaskiwali własne groźby pod adresem statku i potrząsali szablami.

To, co się działo na pokładzie „Niezrównanego”, nie było już dla Althei tak jasne. Widok zasłaniał jej takielunek, ale słyszała rozkazy i przekleństwa Aroganta. Althea nadal podawała mu pozycje łódek. Dodało jej otuchy to, że dwie z nich już zostawały w tyle za pozostałymi. Może uda się przemknąć między nimi. Arogant wydawał odpowiednie rozkazy, ale szaleńcze miotanie się galionu niweczyło wysiłki sternika. Althea raz wyraźnie usłyszała podniesiony głos Amber.

– Ja decyduję! – oznajmiła komuś z naciskiem.


* * *

Arogant stracił ducha. Wyglądało na to, że szkolenie załogi nie przyniosło żadnych owoców. Rozejrzał się za Lawonem. Miał dowodzić łucznikami. Powinien także zaprowadzić porządek na pokładzie, ale pierwszego oficera nigdzie nie było widać. Nie było czasu na szukanie go, Arogant musiał mieć sprawną załogę w tej chwili. Marynarze biegali niczym niegrzeczne dzieci, pochłonięte jakąś szaloną zabawą. Przy pierwszej próbie większość z nich na powrót stała się portowymi szumowinami, które Arogant zamustrował w Mieście Wolnego Handlu. Z rozgoryczeniem przypomniał sobie swój uporządkowany plan: jedna grupa ludzi ma bronić statku, druga jest gotowa do ataku, a trzecia zajmuje się żeglowaniem. W tej chwili wzdłuż relingu powinien już stać szereg łuczników. Nie stał. Arogant ocenił, że może połowa załogi pamięta, co miała robić. Jedni marynarze gapili się bezczynnie albo wychylali za reling, krzyczeli i robili zakłady, jakby oglądali gonitwę koni. Inni obrzucali piratów obelgami i wygrażali im bronią. Arogant zobaczył dwóch mężczyzn kłócących się o szablę. Najgorszy był statek, który zamiast słuchać steru, kołysał się na wodzie. Piraci zbliżali się z każdą chwilą.

Arogant odpuścił sobie dystans, jaki kapitan powinien utrzymywać wobec załogi. Wydawało się, że jedynym człowiekiem skupionym na swoim zadaniu jest Haf. Arogant ruszył między ludzi. Dobrze uplasowany kopniak rozbił jedną grupkę gapiów.

– Na stanowiska! – warknął. – „Niezrównany”! – ryknął. – Wyprostuj się!

Od marynarzy wydzierających sobie broń dzieliło go pięć kroków. Chwycił ich za kołnierze, zderzył głowami i uzbroił w mniej cenne klingi. Szablę, o którą się kłócili, wziął sobie. Rozejrzał się.

– Yek! Zajmiesz się wydawaniem broni. Jedna sztuka na człowieka, a jeśli ktoś będzie wybrzydzał, zostanie bez broni. Reszta, ustawić się w szeregu!

Trzech marynarzy, którzy trzymali się na uboczu, wysłał na maszt, każąc im obserwować sytuację i meldować o wszystkim, co zobaczą. Wykonali rozkaz ochoczo, z zadowoleniem oddając swoją broń bardziej palącym się do walki.

Arogant robił sobie wyrzuty, że nie przewidział tego chaosu. Kierując się wskazówkami trzech obserwatorów i Althei, wydawał rozkazy sternikowi i załodze pracującej przy żaglach. Ocenił, że choć z trudem, to będą w stanie wymknąć się łódkom. Jeśli zaś chodziło o ścigający ich statek piratów, to jego żagle wypełniał ten sam wiatr. „Niezrównany” miał przewagę i powinien ją utrzymać. Był przecież żywostatkiem! Powinien umknąć każdemu statkowi, który już wyprzedził. Mimo to jego reakcje były spóźnione, jakby „Niezrównany” opierał się wysiłkom załogi, by żeglować szybciej. Arogant poczuł falę strachu. Jeśli „Niezrównany” nie nabierze szybkości, to łódki go dogonią.

Arogant opanował sytuację na pokładzie w ciągu kilku minut. Kiedy rozgardiasz przerodził się w zorganizowane działanie, kapitan rozejrzał się za Lawonem. Gdzie jest człowiek, za którego pracował?

Wypatrzył go, jak szedł w kierunku pokładu dziobowego. Nawet bardziej irytująca od poprzedniego zamętu była zwarta grupka mężczyzn skupionych wokół Lawona. Byli to głównie dawni niewolnicy, przemyceni z Miasta Wolnego Handlu, a zachowywali się jak osobista straż pierwszego oficera. Mieli i łuki, i szable. Ustawili się na fordeku. Lawon szedł równym krokiem. Arogant poczuł irracjonalną iskrę gniewu. Sposób, w jaki ci ludzie poruszali się wokół Lawona, mówił kapitanowi wszystko. To była elitarna załoga Lawona. Podlegali jemu, a nie Arogantowi.

Kiedy ruszył przez pokład, zaczepił o coś połą kubraka. Odwrócił się ze złością, by się uwolnić, i stwierdził, że wczepił się w niego zarumieniony Świstak. Chłopiec trzymał w prawej ręce długi nóż, a błękitnie oczy miał wielkie jak spodki. Struchlał pod surowym spojrzeniem Aroganta, ale kubraka nie puścił.

– Pilnuję pana plecy, kapitanie – oznajmił i pogardliwym ruchem głowy pokazał na Lawona i otaczających go mężczyzn. – Zaczekaj – dodał cicho. – Pooglądaj sobie ich przez chwilę.

– Puść – rozkazał mu z irytacją Arogant.

Chłopiec posłuchał, ale kiedy kapitan ruszył w stronę pokładu dziobowego, towarzyszył mu jak cień.

– Chodźcie tu! Zabiję was wszystkich! Zbliżcie się! – wołał „Niezrównany” do piratów w łódkach.

Głos miał głębszy i bardziej chrapliwy, niż Arogant kiedykolwiek go słyszał. Ledwie poznawał swój statek. Przez moment sam czuł żądzę krwi, którą pałał „Niezrównany” – chłopięcą determinację, żeby się sprawdzić, przyprawioną męskim dążeniem do zmiażdżenia wszystkich, którzy mu się przeciwstawiają. Zmroziło mu to krew w żyłach, a kiedy usłyszał szalony śmiech Lawona, po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Czy pierwszy oficer bezwiednie napędzał się dzikimi emocjami „Niezrównanego”?

– Jasne, że ich zabijemy, chłopcze – podjudzał statek Lawon. – Powiem ci, gdzie masz uderzyć, a ty wywrócisz łódkę. Daj mu kij, kobieto! Niech pokaże tym draniom, co potrafi żywostatek z Miasta Wolnego Handlu!

– Ja decyduję! – Amber nie powiedziała tego ostrym głosem, lecz tak wyraźnie, że wszyscy ją dobrze usłyszeli. – To zadanie powierzył mi kapitan. Ja decyduję, kiedy statek potrzebuje broni. Kazano nam uciekać, nie walczyć. – Arogantowi wydało się, że usłyszał w głosie cieśli nutę strachu, lecz maskował ją dobrze zimny gniew. Amber zaczęła przekonywać „Niezrównanego” cichym, poważnym tonem: – Nie jest jeszcze za późno. Wciąż możemy im umknąć. Nikt nie musi umierać.

– Daj mi mój kij! – zażądał statek głosem piskliwie się wznoszącym na ostatnim słowie. – Zabiję tych łajdaków! Zabiję ich wszystkich!

Scena rozgrywająca się na pokładzie dziobowym zastygła przed oczyma Aroganta. Amber stała, ściskając oburącz długi kij „Niezrównanego”. Lawon sprawiał wrażenie, że zaraz może się na nią rzucić, lecz mimo tego, co powiedział, i wsparcia stojących za nim ludzi, nie ośmielił się dotknąć kija. Amber spojrzała na „Niezrównanego” nad ramieniem pierwszego oficera.

– „Niezrównany”? – poprosiła. – Czy naprawdę chcesz, żeby na twoim pokładzie znów przelano krew?

– Daj mu kij! – Lawon nie rezygnował. – Nie usiłuj schować całego statku pod swoją spódnicą, kobieto! Pozwól mu walczyć, jeśli tego chce! Nie musimy uciekać.

Odpowiedź „Niezrównanego” przerwał jakiś dźwięk. Za Arogantem na pokład spadł z głuchym stuknięciem hak, z hałasem przeszorował przez pokład i zanim wpadł do wody, na chwilę zaczepił o reling. Z dołu rozległy się okrzyki zachęty i w górę poszybował następny hak.

– Abordaż! – zawołał Haf. – Sterburta od rufy!

Arogant błyskawicznie znalazł się na fordeku.

– Lawonie! – krzyknął głosem, w którym dźwięczała stal. – Na rufę. Odrzucić tych ludzi! Łucznicy. Do relingu i trzymać łodzie z dala od nas. „Niezrównany”. Reaguj na ster i nie kołysz się. Jesteś statkiem czy tratwą? Chcę stąd odpłynąć.

– Tak jest, sir! – odpowiedział po chwili Lawon.

Jego przyboczni ruszyli na rufę razem z nim. Arogant nie widział, jakie spojrzenia wymienili pierwszy oficer i Amber, ale zauważył jej mocno zaciśnięte usta. Mocniej chwyciła dłońmi broń, którą sporządziła dla statku. Arogant zastanawiał się, co by zrobiła, gdyby Lawon spróbował wyrwać jej kij. Zapamiętał sobie ten incydent.

– „Niezrównany”! Przestań się miotać i płyń – krzyknął do galionu, przechylając się przez reling. – Wolałbym zostawić tę hołotę za sobą, niż z nią walczyć.

– Nie będę uciekał! – oznajmił zapalczywie statek. Chłopięcy głos mu się załamywał. – Uciekają tylko tchórze! Ucieczka przed walką nie przynosi chwały!

– Za późno na ucieczkę! – zabrzmiał z tyłu cienki, podekscytowany głos Świstaka. – Dogonili nas, sir.

Zaniepokojony Arogant błyskawicznie obrócił się na pięcie i obrzucił spojrzeniem pokład „Niezrównanego”. W dwóch miejscach wdarło się na niego kilku piratów. Byli to wyćwiczeni wojownicy, którzy utrzymywali szyk, zostawiając za sobą wolne miejsce dla swoich towarzyszy, błyskawicznie wspinających się po linach przyczepionych do haków. Na razie atakujący chcieli jedynie zachować swoje drobne zdobycze i znakomicie im się to udawało. Niedoświadczeni wojownicy Aroganta wchodzili sobie w drogę, tłumnie atakując piratów. Na jego oczach na pokład spadł kolejny hak, zaczął się ześlizgiwać i o coś zahaczył. Niemal w tej samej chwili czyjaś ręka sięgnęła relingu. Załoga była tak zajęta walką z wrogami, którzy już się znaleźli na pokładzie, że nawet nie zauważyła tego nowego zagrożenia. Tylko Świstak oderwał się od kapitana, skoczył przez główny pokład i stawił czoło piratom. Arogant był przerażony.

– Cała załoga, odeprzeć atak! – ryknął. Odwrócił się z powrotem do „Niezrównanego”. – Nie jesteśmy jeszcze gotowi! Statku, jeżeli nie odpłyniesz od nich, znajdziemy się w ich rękach. Przemów mu do rozsądku! – krzyknął do Amber.

Chciał dołączyć do Świstaka, ale ku swemu przerażeniu zobaczył, że ubiegła go Althea. Chłopiec wymachiwał nożem w stronę pirata, który usiłował przejść nad relingiem, a Althea na próżno szarpała za hak. Jego trzy zęby wbiły się głęboko w reling, a ciężar ludzi wspinających się po przyczepionej do haka linie sprawiał, że metal wbijał się w drewno jeszcze głębiej. Kawałek łańcucha przymocowany do haka uniemożliwiał odcięcie go przez obrońców. Zanim Arogant zdołał dotrzeć na miejsce, Świstak wrzasnął dziko i zamachnął się nożem; klinga wbiła się w gardło szczerzącego zęby w uśmiechu pirata, który właśnie chwycił się relingu. Ciemnoczerwona krew, która trysnęła z ran, zabryzgała Świstaka, Altheę i rozlała się po pokładzie. Okrzyk „Niezrównanego” świadczył, że statek to odczuł. Umierający brodacz spadł do tyłu. Arogant usłyszał ciężkie uderzenie jego ciała o łódkę. Krzyki piratów dowodziły, że spadając, wyrządziło jakieś szkody. Arogant odepchnął Altheę.

– Nie narażaj się! – rozkazał jej. – Cofnij się!

Przerzucił nogę przez reling, a drugą wsunął pod poprzeczkę, pewnie go okraczając. Pchnięciem szabli w dół rozciął twarz piratowi, który wciąż trzymał się liny. Szczęście im sprzyjało. Spadający marynarz niemal zatopił łódkę i przewrócił towarzysza, który trzymał linę. Wtedy Arogant dostrzegł swoją szansę. Skoczył na pokład, wyszarpnął hak i z tryumfalnym okrzykiem cisnął go do morza. Odwrócił się z uśmiechem, spodziewając się, że Althea i Świstak będą uradowani jego zwycięstwem. Pomylił się. Twarz Althei wykrzywiał gniew, a Świstak wciąż patrzył otępiałym wzrokiem na nóż trzymany w ręce i pokrywającą ją krew. Uwagę Aroganta zwrócił krzyk z rufy. Walka nie szła tam dobrze. Pochylił się i potrząsnął ramię Świstaka.

– Będziesz myślał później, chłopcze! Teraz chodź ze mną.

Jego słowa wyrwały Świstaka z transu; popędził za Arogantem. Kapitanowi wydało się, że w tej samej chwili statek nagle nabrał szybkości. Z ulgą zobaczył, że Althea nie rzuciła się za nim do walki. Trzech marynarzy tarzało się po pokładzie z piratem, jakby to była bójka w tawernie. Minął ich i skrzyżował ostrze z wytatuowanym mężczyzną o lśniącej, łysej czaszce. Arogant pozwolił mu łatwo sparować swój cios, żeby mógł sięgnąć za niego do upatrzonego celu i przebić pirata, który właśnie przerzucał nogę przez reling. Kiedy ranny spadał do wody, przyciskając ręce do piersi, Arogant zapłacił za swoją zuchwałość. Łysy pirat zaatakował go, ale choć kapitan rzucił się w bok, poczuł, jak tkanina koszuli ustępuje pod ostrzem. Chwilę później po żebrach rozlała mu się ognista fala bólu. Usłyszał chrapliwy, pełen przerażenia okrzyk Świstaka, po czym chłopiec rzucił się w środek walki. Celował nisko, w stopy i łydki pirata. Zdumiony napastnik odskoczył, chcąc uniknąć ciosów noża. Arogant zaatakował szablą trzymaną oburącz. Czubek klingi wbił się głęboko w pierś łysego, który uderzył w reling, przechylił się do tyłu i z wrzaskiem spadł.

Arogant i Świstak przełamali magiczny krąg broniących się piratów. Załoga rzuciła się na nich, zmieniając bitwę w bójkę. Taką walkę rozumieli; przewrócili pozostałych napastników, kopali ich i tratowali. Arogant wycofał się i rozejrzał po pokładzie. Obserwatorzy wrzeszczeli, że piracki statek zostaje w tyle; „Niezrównany” nabierał szybkości. Lawon i jego ludzie najwyraźniej poradzili sobie z ich przydziałem atakujących. Dwóch marynarzy leżało na pokładzie, ale się ruszali. Na statku znajdowało się jeszcze trzech piratów, ale ich towarzysze krzyczeli z łódki, żeby skakali, żeby zrezygnowali.

Okrzyki z dziobu oznaczały kolejnych chętnych do abordażu. Arogant postanowił zostawić Lawonowi dokończenie roboty na rufie. Rzucił się w stronę dziobu, wciąż mając za sobą Świstaka. Na pokład „Niezrównanego” wdarło się sześciu ludzi. Arogant po raz pierwszy wyraźnie zobaczył czarny emblemat na ich czerwonych chustkach. Ptak z rozpostartymi skrzydłami. Kruk? Znak Bystrego? Dobyli szabli, gotowi bronić wbitego za nimi haka. Z dołu dochodziły jednak głosy ich towarzyszy:

– Rezygnujemy! Kapitan sygnalizuje, że mamy wracać!

Piraci stali niezdecydowani, wyraźnie nie chcąc stracić tego, co zdobyli.

Althea groziła im szablą. Arogant zaklął pod nosem; przynajmniej miała dość rozsądku, by się do nich nie zbliżać. Tuż obok stała Amber, spokojnie dzierżąc szablę. Ku zaskoczeniu Aroganta osłaniał ją swoim kijem Krzywul – Lawon oznajmił wcześniej, że nigdy mu nie powierzy żadnej białej broni. Wysoki marynarz szczerzył zęby w uśmiechu, uderzając kijem w pokład, a jego dziki zapał bitewny przyprawiał o nerwowość przynajmniej jednego pirata.

– Nadal możemy zająć statek! – ryknął któryś z nich. Wciąż trzymając szablę w pogotowiu, krzyknął do towarzyszy w łódce: – Chodźcie tu! Kazali walczyć z nami kobietom. Cały statek mogłoby zająć dziesięciu z nas!

Był wysoki. Na starym niewolniczym tatuażu miał wykłuty wizerunek ptaka z rozpostartymi skrzydłami.

– Odejdźcie! – odezwała się Amber dziwnie rozkazującym, wyraźnie słyszalnym mimo świstu wiatru tonem. – Nie wygracie. Wasi przyjaciele was opuścili. Nie usiłujcie zająć statku, którego nie uda się wam utrzymać. Uciekajcie, dopóki możecie. Nawet jeśli nas zabijecie, nie utrzymacie żywostatku wbrew jego woli. On was zabije.

– Kłamiesz! Bystry schwytał żywostatek i wciąż żyje! – oznajmił jeden z piratów.

Galion wybuchnął śmiechem. Piraci, którzy znaleźli się na pokładzie, nie widzieli „Niezrównanego”, ale go słyszeli i czuli, jak jego szaleńcze wymachiwanie rękoma wprawia cały statek w kołysanie.

– Schwytajcie mnie! – rzucił im wyzwanie. – Och, schwytajcie. Wejdźcie na mój pokład, rybeńki. Chodźcie i znajdźcie śmierć!

Szaleństwo statku było odczuwalne jak podmuch wiatru, jak zapach, którego nie dawało się pozbyć z nozdrzy. Dotykało ich wszystkich lepkimi palcami. Althea pobladła, a Amber sprawiała wrażenie, że zbiera się jej na mdłości. Szaleńczy uśmiech zniknął z twarzy Krzywulca niczym spływająca farba, zostawiając po sobie tylko szalony błysk w oku.

– Ja znikam – oznajmił jeden z piratów.

W mgnieniu oka przestąpił przez reling i ześliznął się po linie. W jego ślady poszedł jeden z jego towarzyszy.

– Zostać ze mną! – ryknął ich przywódca, ale ludzie go nie słuchali. Znikali za burtą jak przestraszone koty.

– Niech was szlag! Nie szlag was wszystkich! – wrzasnął ostatni z nich.

Odwrócił się w stronę liny, ale nagle podeszła do niego Althea z szablą. Jego towarzysze krzyczeli z dołu, żeby się pośpieszył, że odpływają.

– Zatrzymamy go, żeby go wypytać, co wie o Bystrym! – oznajmiła nagle Althea. – Amber, zrzuć hak; Krzywulu, pomóż mi go przytrzymać.

Według Krzywula przytrzymanie pirata polegało na potężnym młyńcu kijem, który zabójczo blisko świsnął przy czaszce Amber, i uderzeniu nim z trzaskiem w głowę napastnika. Wytatuowany mężczyzna padł na pokład, a Krzywul zaczął podskakiwać w tańcu zwycięstwa.

– Załatwiłem go, załatwiłem pirata!


* * *

„Nie narażaj się”. Słowa te utkwiły w mózgu Althei niczym zadziory. Wykonywała rutynowe zadania, mające na celu przywrócenie porządku i spokoju na pokładzie, ale to, co powiedział Arogant, sączyło w jej duszę gorycz. Mimo wszystko wciąż uważał ją za bezbronną kobietę, którą należy chronić przed niebezpieczeństwem. „Nie narażaj się”, powiedział, a potem przejął jej zadanie, wyszarpując hak. Upokarzając ją przez wykazanie, że mimo wszelkich wysiłków jest niegodna zaufania. Niekompetentna. A wszystko to widział Świstak.

Nie chodziło o to, że tęskniła za walką i zabijaniem. Sa jeden wiedział, że po tym pierwszym starciu jeszcze trzęsły się jej nogi i ręce. Od chwili, gdy piraci zaczęli się wspinać po burcie „Niezrównanego”, nerwy miała napięte jak postronki. Mimo to funkcjonowała. Nie uległa paraliżowi; nie piszczała ani nie uciekła. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wypełnić swe obowiązki. To jednak nie wystarczyło. Chciała, by Arogant szanował ją jako pełnowartościowego marynarza i oficera. Dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie uważa jej za kogoś takiego.

Weszła na maszt, nie tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie są ścigani, ale także dlatego, że potrzebowała chwili ciszy i samotności. Kiedy ostatni raz czuła taki gniew, wywołał go Kaj. Ledwo wierzyła, że w taki sam sposób uraził ją Arogant. Zamknęła oczy i przez chwilę opierała czoło o napiętą linę. Sądziła, że Arogant ją szanuje, co więcej, że mu na niej zależy. A teraz coś takiego. Przepełniało ją to tym większą goryczą, że starannie go unikała, chcąc wykazać, że jest niezależna i silna. Założyła, że utrzymują dystans dla zachowania dyscypliny na statku. Czy to możliwe, że widział w niej tylko zabawkę, którą trzeba odłożyć, dopóki są na morzu? Zostało jej odebrane wszystko. Nie mogła się zachowywać jak kobieta, która go pragnie, ani jak członek załogi, który zasługuje na jego szacunek. Czym zatem była dla niego? Bagażem? Niechcianym obowiązkiem? Kiedy zostali zaatakowani, nie potraktował jej jak towarzysza, który może mu pomóc, lecz jak kogoś, kogo musi chronić, usiłując jednocześnie bronić swego statku.

Althea powoli ruszyła w dół masztu i zeskoczyła na pokład. W głowie kołatała jej się nieśmiała myśl, że może jest niesprawiedliwa. Ale większa część jej jestestwa, rozdrażniona przez atak piratów, nie zważała na to. Stawienie czoła uzbrojonym mężczyznom, którzy z chęcią by ją zabili, zmieniło Altheę. Dawno już opuściła Miasto Wolnego Handlu i wszystko to, co było bezpieczne i szlachetne. Teraz prowadziła nowe życie. Jeśli ma przetrwać w tym świecie, to musi się czuć kompetentna i silna, a nie chroniona i bezbronna. Stanęła twarzą w twarz z prawdą i kaznodziejski głos w jej głowie nagle umilkł. To dlatego Arogant wzbudził w niej tak wielki gniew. Uznając słabość Althei, zmusił ją, by też tę słabość zauważyła. Jego słowa zżerały jej pewność siebie niczym ślina węża. Rozwiała się prowizoryczna odwaga Althei, jej wola walki i działania, jakby dorównywała fizycznie napastnikom. Nawet na końcu to Krzywul powalił za nią jej przeciwnika. Krzywul, prawie półgłówek, podczas walki był cenniejszy od niej ze względu na swój wzrost i krzepę.

Podeszła do niej Yek, wciąż zarumieniona po walce. Uśmiechała się szeroko, z zadowoleniem.

– Kapitan chce się z tobą widzieć w sprawie więźnia.

Trudno było podnieść wzrok na pewną siebie Yek. W tej chwili Althea oddałaby niemal wszystko za jej wzrost i siłę.

– Więźnia? Myślałam, że mamy ich kilku.

Yek pokręciła głową.

– Kiedy Krzywul macha tym kijem, robi to na poważnie. Ten pirat się nie obudził. Oczy wystąpiły mu z orbit i dostał konwulsji. A potem umarł. Szkoda, bo moim zdaniem dowodził abordażem. Prawdopodobnie mógłby powiedzieć nam najwięcej. Ci, których pilnował Lawon, usiłowali wyskoczyć za burtę. Dwóm się udało, a jeden umarł na pokładzie. Jeden jednak przeżył. Kapitan zamierza go przesłuchać i chce, żebyś przy tym była.

– Idę. Jak ci poszło podczas abordażu?

Yek pokazała zęby w uśmiechu.

– Kapitan zlecił mi wydawanie broni. Chyba widział, że nie straciłam głowy, jak inni. Ale nie miałam okazji do walki.

– Może następnym razem – obiecała jej Althea.

Yek spojrzała na nią ze zdziwieniem, jakby Althea ją zganiła, lecz ta tylko zapytała:

– Gdzie oni są? W kajucie kapitana?

– Nie. Na fordeku.

– W pobliżu galionu? Co on sobie myśli?

Yek nie umiała znaleźć odpowiedzi; Althea tak naprawdę się jej nie spodziewała. Pośpieszyła ku dziobowi, żeby się przekonać. Kiedy podeszła bliżej, z niezadowoleniem zobaczyła, że wokół jeńca już stoją Arogant, Amber i Lawon. Poczuła się urażona. Czy Arogant posłał po innych przed nią? Starała się stłumić gniew i zazdrość, ale one już się najwyraźniej zadomowiły w jej sercu. Wchodząc na fordek, nie odezwała się ani słowem.

Jedyny ocalały jeniec był młodzieńcem. Został poturbowany i podduszony, ale poza sińcami i opuchlizną nie odniósł większych obrażeń. Na policzku wiło mu się kilka niewolniczych tatuaży. Czerwona chustka nie była w stanie ujarzmić gęstej strzechy jego rozczochranych kasztanowych włosów. W orzechowych oczach tlił mu się i strach, i wyzwanie. Siedział na pokładzie ze związanymi z tyłu rękoma i z nogami skutymi łańcuchem. Stał nad nim Arogant z Lawonem u boku. Amber odsunęła się od grupy i mocno zacisnęła usta; nie ukrywała dezaprobaty. Po śródokręciu kręciła się garstka marynarzy i przyglądała przesłuchaniu. Wśród nich znajdował się Świstak. Althea zgromiła go wzrokiem, lecz chłopiec utkwił spojrzenie szeroko rozwartych oczu w jeńcu. W tej grupce było tylko dwóch wytatuowanych członków załogi; mieli kamienne twarze i zimne spojrzenie.

– Opowiedz nam o Bystrym.

Arogant mówił już z lekkim zniecierpliwieniem.

Pirat patrzył niewzruszenie przed siebie. Milczał.

– Ja spróbuję, kapitanie – poprosił Lawon.

Arogant nie zaoponował. Pierwszy oficer przykucnął przy piracie, chwycił go za włosy na czubku głowy i zmusił, by na niego spojrzał.

– Wygląda to tak, chłoptasiu – powiedział chrapliwie. Jego uśmiech był gorszy niż grymas nienawiści. – Możesz się na coś przydać i z nami porozmawiać. Albo możesz znaleźć się za burtą. Co wybierasz?

Pirat zaczerpnął tchu.

– Znajdę się za burtą bez względu na to, czy będę mówił, czy nie.

Powiedział to niemal ze szlochem.

Jego odpowiedź wzbudziła u Lawona raczej okrucieństwo niż litość.

– A zatem mów. Nikt się o tym nie dowie i może stuknę cię w głowę, zanim dam ci się utopić. Gdzie jest ten Bystry? Chcemy wiedzieć tylko to. Nosisz jego emblemat. Musisz wiedzieć, gdzie cumuje.

Althea spojrzała na Aroganta z niedowierzaniem. Chciała wiedzieć o wiele więcej. Czy przeżył ktoś z załogi „Vivacii”? Jak jej się wiedzie? Czy jest jakaś nadzieja na jej wykupienie? Pojmany pokręcił głową. Lawon uderzył go otwartą dłonią, niezbyt mocno, ale jeniec i tak się przewrócił. Zanim zdołał się podnieść, Lawon chwycił go za włosy i z powrotem posadził na pokładzie.

– Nie usłyszałem – rzekł szyderczym tonem.

– Zamierzasz… – zaczęła z wściekłością Althea, ale przerwał jej ostro Arogant.

– Dosyć! Mów, co wiesz – powiedział, stając nad piratem. – Powiedz nam, co chcemy wiedzieć, a może nie będziesz musiał umrzeć.

Młodzieniec odetchnął spazmatycznie.

– Wolę umrzeć, niż zdradzić Bystrego – stwierdził wyzywająco i nagłym szarpnięciem głowy wyswobodził się z uchwytu Lawona.

– Jeśli woli umrzeć – odezwał się nagle „Niezrównany” – to mogę mu w tym pomóc. – Jego dudniący głos zabrzmiał donośniej. Zła nuta, którą usłyszała w nim Althea, sprawiła, że zjeżyły jej się włoski na karku. – Rzuć mi go, Lawonie. Będzie mówił, zanim oddam go morzu.

– Dosyć! – Althea bezwiednie powtórzyła rozkaz Aroganta.

Podeszła do jeńca i przykucnęła, by popatrzeć mu w oczy.

– Nie proszę cię o nielojalność wobec Bystrego – powiedziała cicho.

– Co ty sobie wyobra… – zaczął Lawon, ale Arogant nie dał mu dokończyć.

– Cofnij się, Lawonie. To prawo Althei.

– Jej prawo?

W głosie pierwszego oficera brzmiało niedowierzanie i wściekłość.

– Zamknij się albo zejdź z fordeku – powiedział beznamiętnym tonem kapitan.

Lawon umilkł, ale nadal był czerwony na twarzy. Althea nie zaszczyciła spojrzeniem żadnego z nich. Patrzyła na jeńca, dopóki nie podniósł na nią wzroku.

– Powiedz mi o tym żywostatku, który przejął Bystry. O „Vivacii”.

Przez chwilę młodzieniec tylko na nią patrzył, a potem zwęziły mu się nozdrza, a skóra wokół ust zbielała.

– Wiem, kim jesteś – wysyczał. – Wyglądasz jak ten mały kapłan. Mogłabyś być jego bliźniaczką. – Odwrócił głowę i splunął na pokład. – Jesteś z przeklętej rodziny Kotwicy. Nic ci nie powiem.

– Mam na nazwisko Vestrit, a nie przeklęta Kotwica – odparła z oburzeniem Althea. – A „Vivacia” jest naszym rodzinnym statkiem. Wspomniałeś o Prawym, moim siostrzeńcu. A zatem on żyje?

– Prawy. Tak miał na imię. – Oczy jeńca zalśniły. – Mam nadzieję, że nie żyje. Zasługuje na śmierć, i to powolną. Och, udawał życzliwość. Przynosił nam wiadro ze słoną wodą i szmaty, i pełzał po tej brudnej ładowni, jakby był jednym z nas. Ale to wszystko było na pokaz. Cały czas był synem kapitana. Wielu niewolników mówiło, że powinniśmy być mu wdzięczni, że zrobił dla nas, co mógł, i że jak już się wyrwaliśmy na wolność, to dzięki niemu. Ale ja uważam, że zawsze był parszywym szpiegiem. Bo jak inaczej mógł na nas patrzeć i zostawić nas tak długo w łańcuchach? Powiedz mi.

– Byłeś niewolnikiem na pokładzie „Vivacii” – powiedziała cicho Althea.

Tylko tyle. Żadnych pytań, żadnych zaprzeczeń. Jeniec mówił, i to więcej, niż zdawał sobie sprawę.

– Byłem niewolnikiem na twoim rodzinnym statku. Tak. – Potrząsnął głową, odrzucając włosy z oczu. – Wiesz o tym. Nie mów mi, że nie rozpoznajesz tatuażu własnej rodziny.

Niechętnie przyjrzała się jego twarzy. Ostatni tatuaż na policzku pirata przedstawiał zaciśniętą pięść. Coś takiego pasowałoby do Kaja. Althea nabrała tchu i odezwała się cicho:

– Nie mam żadnych niewolników. Nie miał ich też mój ojciec. Wychował mnie w przekonaniu, że niewolnictwo jest złe. Nie istnieje tatuaż Vestritów i nie ma niewolników Vestritów. To, co ci zrobiono, zrobił ci Kaj Kotwica, nie moja rodzina.

– Próbujesz się wymigać, tak? Jak ten twój mały kapłan. Musiał wiedzieć, co się z nami dzieje. Ten przeklęty Torg. Przychodził do nas nocami i gwałcił kobiety na naszych oczach. Jedną z nich zabił. Zaczęła krzyczeć, więc wepchnął jej szmatę do ust. Umarła, kiedy ją posuwał. A on się tylko roześmiał. Po prostu wstał, odszedł i zostawił ją, przykutą obok mojego sąsiada. Żaden z nas nie mógł nic zrobić. Następnego dnia przyszło paru członków załogi, wyciągnęło ją i rzuciło wężom na pożarcie. – Oczy mówiącego się zwęziły. Obrzucił Altheę wzrokiem. – To ty powinnaś się tam udusić. Chociaż raz powinien to być ktoś z was.

Althea zamknęła oczy. Obraz był zbyt żywy. Amber, która stała przy relingu, odwróciła się nagle i zapatrzyła w morze.

– Nie mów tak do niej – odezwał się szorstko Arogant. – Albo sam cię wyrzucę za burtę.

– Nie dbam o to – przerwała mu Althea. – Rozumiem, dlaczego tak mówi. Niech opowiada dalej. – Spojrzała na pirata. – To, co Kaj Kotwica zrobił z naszym rodzinnym statkiem, było złe. Przyznaję. – Zmusiła się do spojrzenia w oczy młodzieńca. – Chcę odzyskać „Vivacię”, a kiedy się to stanie, nikt nigdy nie będzie na niej niewolnikiem. To wszystko. Powiedz nam, gdzie możemy znaleźć Bystrego. Wykupimy statek. Nie chcę nic więcej. Tylko statek. I tych członków jego załogi, którzy jeszcze żyją.

– Parszywie ich mało. – Słowa Althei nie zmieniły nastawienia jeńca, za to chyba wyczuł jej słaby punkt i chciał ją zranić. Nie patrzył na nią. – Większość z nich nie żyła, zanim jeszcze Bystry wszedł na pokład. Sam zabiłem dwóch. To był piękny dzień. Ludzie Bystrego spędzili sporo czasu, rzucając ciała wężom. Ależ statek krzyczał, jak to robili.

Spojrzał Althei w oczy, chcąc sprawdzić, czy ją zranił. Nie udawała, że jest inaczej. Powoli przysiadła na piętach. Trzeba będzie temu wszystkiemu stawić czoło. Nie nazywała się Kotwica, ale statek był statkiem jej rodziny. Za niewolników zapłacono pieniędzmi rodziny, a skuwała ich łańcuchami w ciemności załoga jej ojca. Althea nie czuła się winna; poczucie winy zachowywała dla własnych złych postępków. Czuła natomiast straszliwą odpowiedzialność. Powinna była zostać i walczyć z Kajem do upadłego. Nie powinna była pozwolić, żeby „Vivacia” wypłynęła z Miasta Wolnego Handlu w tak paskudny rejs.

– Gdzie możemy znaleźć Bystrego?

Pirat oblizał wargi.

– Chcesz odzyskać swój statek? Nic z tego. Bystry przejął „Vivacię”, bo jej pragnął. A ona pragnie jego. Lizałaby mu stopy, gdyby mogła do nich dosięgnąć. Prawi jej słodkie słówka jak jakiejś taniej dziwce, a ona bierze to za dobrą monetę. Słyszałem jednej nocy, jak przymilał się do niej i namawiał, żeby została statkiem pirackim. Chętnie się zgodziła. Nigdy do ciebie nie wróci. Ma dość bycia statkiem niewolniczym; teraz jest statkiem pirackim Bystrego. Nosi jego banderę; jest taka sama jak moja chustka. – Przyjrzał się Althei, sprawdzając, jakie wrażenie zrobiły jego słowa. – „Vivacia” nie cierpiała niewolnictwa. Była wdzięczna Bystremu, że ją od tego uwolnił. Nigdy nie zechce do ciebie wrócić. A i Bystry nie pozwoliłby ci jej wykupić. Lubi ją. Mówi, że zawsze chciał mieć żywostatek. Teraz go ma.

– Kłamca! – ryknął „Niezrównany”. – Ty kłamliwa wywłoko! Dajcie mi go! Wycisnę z niego prawdę.

Słowa galionu były dla Althei kolejnym ciosem. Wstała powoli, czując, że zbiera się jej na mdłości. Od słów pirata kręciło się jej w głowie. Obudziły one głęboko uśpiony strach. Wiedziała, że przeżycia „Vivacii” jako statku niewolniczego muszą ją zmienić. Czy mogły ją zmienić aż tak bardzo? Tak bardzo, że zwróciłaby się przeciwko własnej rodzinie i zaatakowała ją z kimś innym?

Dlaczego nie?

Czy Althea także nie odwróciła się od własnej rodziny, i to z o wiele mniej ważnego powodu?

Zalała ją straszna mieszanina zazdrości, rozczarowania i poczucia zdrady. Tak musi się czuć żona, która odkrywa niewierność męża. Tak musi się czuć rodzic, kiedy jego córka staje się dziwką. Jak „Vivacia” mogła zrobić coś takiego? I jak Althea mogła tak strasznie ją zawieść? Co się teraz stanie z jej pięknym, zagubionym statkiem? Czy jeszcze będą mogli współistnieć jak dawniej i stanowiąc jedno serce, jednego ducha, pędzić z wiatrem po morzu?

„Niezrównany” nadal wylewał z siebie potok słów, wykrzykiwał groźby pod adresem pirata i prośby o oddanie więźnia w jego ręce. Wyciśnie z niego prawdę, tak, zmusi go do powiedzenia prawdy o tym łajdaku Bystrym. Althea ledwie go słyszała. Arogant ujął ją pod rękę.

– Wyglądasz, jakbyś miała zemdleć – szepnął. – Możesz odejść? Zachować godność wobec załogi?

Jego słowa przelały kielich goryczy. Wyrwała się Arogantowi.

– Nie dotykaj mnie – syknęła.

Godność, przestrzegła samą siebie, godność, ale ostatkiem sił powstrzymywała się, by nie nawrzeszczeć na niego jak przekupka. Cofnął się, przerażony, a w jego ciemnych oczach dostrzegła króciutki błysk gniewu. Wyprostowała się, usiłując odzyskać panowanie nad sobą.

Usiłując, z czego nagle zdała sobie sprawę, oddzielić swoje uczucia od tych „Niezrównanego”.

Odwróciła się do jeńca i galionu o mgnienie oka za późno. Lawon postawił pirata na nogi i przypierał go do relingu. Istniało podwójne niebezpieczeństwo: że Lawon wypchnie młodzieńca za burtę, chociaż był związany, albo że go uderzy. Pirat miał zaczerwieniony policzek; padł co najmniej jeden cios. Odwiedzioną rękę Lawona przytrzymywała Amber. Althea zdziwiła się, że tak smukła kobieta ma siłę unieruchomić rękę pierwszego oficera. Wydawało się, że na widok miny Amber Lawon zamienił się w kamień. Na jego twarzy nie malował się strach; to, co zobaczył w oczach Amber, sprawiło, że przekroczył granicę strachu. Althea zbyt późno dostrzegła prawdziwe zagrożenie.

„Niezrównany” wychylił się najmocniej, jak potrafił, i po omacku sięgał ręką.

– Nie! – krzyknęła Althea, lecz wielkie drewniane palce już odnalazły jeńca. „Niezrównany” z łatwością wyłuskał go z ucisku Lawona. Pirat zaczął wrzeszczeć, lecz nie zagłuszył wołania Althei: – Och, „Niezrównany”, nie, nie, nie!

Galion odwrócił się od nich, ściskając nieszczęśnika w rękach. Zgarbił się nad jeńcem niczym dziecko pożerające ukradziony smakołyk. Mruczał coś z wściekłością, potrząsając piratem jak szmacianą lalką, ale Althea słyszała tylko błagania Amber:

– „Niezrównany”. Proszę cię, „Niezrównany”.

– Statku! Natychmiast postaw tego człowieka na pokładzie! – ryknął Arogant tonem nie znoszącym sprzeciwu, ale „Niezrównany” nawet się nie wzdrygnął.

Althea nieświadomie zacisnęła dłonie na relingu i z rozpaczą wychylała się do przodu.

– Nie! – krzyknęła błagalnie, ale jeśli galion ją usłyszał, nie dał tego po sobie poznać.

Lawon stał nieopodal i patrzył; twarz wykrzywiał mu grymas; miał zaciśnięte zęby, a w oczach płonęła mu dziwna żądza. „Niezrównany” zbliżył twarz do człowieka, którego ściskał oburącz. Przez przerażającą chwilę Althea się bała, że galion odgryzie mu głowę, ale „Niezrównany” zastygł, jakby czegoś nasłuchiwał.

– Nie! – zawołał w końcu. – Bystry nigdy tak nie mówił! Nigdy nie mówił, że zawsze marzył o własnym żywostatku. Kłamiesz! Kłamiesz!

Zaczął potrząsać piratem. Althea usłyszała trzask kości. Pirat wrzasnął i „Niezrównany” nagle odrzucił go daleko od siebie. Ciało wywinęło kozła w blasku słońca i gwałtownie wbiło się w lśniące morze. Pirat zniknął z pluskiem. Łańcuchy na jego kostkach ciągnęły w dół to, co z niego zostało.

Althea patrzyła tępo w miejsce, gdzie zniknął. „Niezrównany” znów zabił.

– Och, statku – jęknął Arogant.

„Niezrównany” obrócił głowę w ich stronę. Zacisnął pięści i przycisnął je do piersi, jakby w ten sposób mógł ukryć swój czyn.

– Zmusiłem go do mówienia – odezwał się głosem przestraszonego, zuchwałego chłopca. – Łupigród. Bystrego znajdziemy w Łupigrodzie. Zawsze lubił Łupigród. – Zmarszczył brwi, słysząc milczenie ludzi zebranych na pokładzie dziobowym. – No co, przecież tego chcieliście, prawda? Dowiedzieć się, gdzie jest Bystry? Nie zrobiłem nic więcej. Zmusiłem go do mówienia.

– Owszem, chłopcze – zauważył szorstko Lawon. Nawet on sprawiał wrażenie zniechęconego postępkiem „Niezrównanego”. Pokręcił głową. – Nie wierzyłem, że to zrobi – dodał cicho, tak, by usłyszeli go tylko ludzie.

– Owszem, wierzyłeś – zaprzeczyła beznamiętnym tonem Amber. Przeszywała Lawona wzrokiem. – To dlatego umieściłeś jeńca w zasięgu rąk „Niezrównanego”. Żeby go mógł schwycić. Ponieważ chciałeś, żeby zginął, jak pozostali. – Amber nagle odwróciła głowę i popatrzyła na Tatuowanych członków załogi, którzy obserwowali to wszystko w milczeniu. – Braliście w tym udział. Wiedzieliście, co zrobi, ale nic nie zrobiliście. To właśnie budzi w was Lawon. Najgorsze, co mogło z wami zrobić zniewolenie. – Znów wbiła wzrok w pierwszego oficera. – Jesteś potworem, Lawonie. Nie ze względu na to, co zrobiłeś temu człowiekowi, ale na to, co obudziłeś w statku. Starasz się zrobić z niego brutala, jakim sam jesteś.

„Niezrównany” odwrócił okaleczoną twarz od Amber.

– A więc już mnie nie lubisz. Cóż, nie dbam o to. Jeśli po to, żebyś mnie lubiła, muszę być słaby, to możesz mnie nie lubić. Proszę bardzo.

Tak szybki powrót „Niezrównanego” do dziecinnego zachowania po brutalnym zabiciu człowieka sprawił, że Althea zamarła z przerażenia. Kim jest ten statek?

Amber nie odpowiedziała. Powoli pochyliła się i oparła czoło na dłoniach ściskających reling. Althea nie wiedziała, czy cieśla pogrążyła się w żalu, czy modlirwie. Przywarła do czarodrzewu, jakby mogła się w niego wtopić.

– Nic nie zrobiłem! – zaprotestował Lawon. W uszach Althei jego słowa zabrzmiały tchórzliwie. – Wszyscy widzieli, co się stało – powiedział, patrząc na swoich Tatuowanych. – Za nic nie ponoszę winy. Statek poniekąd wziął sprawę we własne ręce.

– Zamknijcie się! – rozkazał Arogant. – Po prostu się zamknijcie.

Zrobił parę szybkich kroków po pokładzie. Omiótł wzrokiem milczącą załogę, zgromadzoną w milczeniu na fordeku. Wydawało się, że nieco dłużej zatrzymał spojrzenie na Świstaku. Pobladły chłopiec przyciskał dłonie do ust, a w oczach lśniły mu łzy.

– Pożeglujemy do Łupigrodu, najszybciej, jak się da – odezwał się chłodno. – Załoga podczas ataku wypadła fatalnie. Zrobimy dodatkowe ćwiczenia, zarówno dla oficerów, jak i dla załogi. Doprowadzę do tego, że wszyscy będą znali swoje miejsce i obowiązki, i natychmiast będą je wykonywać.

Znów powiódł po zebranych wzrokiem. Jeszcze nigdy nie sprawiał na Althei wrażenia tak starego i zmęczonego. Odwrócił się do galionu.

– „Niezrównany”, twoją karą za nieusłuchanie moich rozkazów jest izolacja. Nikomu nie wolno rozmawiać ze statkiem bez mojego pozwolenia. Nikomu! – powtórzył, widząc, że Amber nabiera tchu, by zaprotestować. – Nikomu nawet nie wolno przebywać na pokładzie dziobowym, chyba że wymagają tego obowiązki. A teraz wszyscy mają się udać do swoich zadań. Natychmiast!

Arogant stał i patrzył, jak załoga w milczeniu rozchodzi się do swoich obowiązków czy do koi, zależnie od swojej wachty.

Althea też odeszła. W tej chwili był jej zupełnie obcy. Jak mógł dopuścić do czegoś takiego? Czy nie widział, kim jest Lawon? Co robi statkowi?


* * *

Arogant cierpiał. Nie tylko z powodu długiego cięcia przez żebra, chociaż Sa jeden wiedział, jak bardzo go piekło i paliło. Szczęki, plecy i wnętrzności bolały go od napięcia. Bolała go nawet twarz, ale nie pamiętał, jak rozluźnić te mięśnie. Althea patrzyła na niego z bezgranicznym wstrętem; nie rozumiał dlaczego. Jego żywostatek, jego duma, jego „Niezrównany” zabił ze zwierzęcą dzikością, od której Arogantowi robiło się niedobrze; nie sądził, że statek jest do tego zdolny. Teraz był już niemal pewien, że Lawon przygotowuje nie tylko ludzi, ale i sam statek, żeby go poparli w razie buntu. Amber miała rację, choć Arogant wolałby, żeby nie wypowiedziała tego na głos. Z powodów, które nie całkowicie rozumiał, Lawon doprowadził do śmierci wszystkich jeńców. To go przytłaczało. Mimo to musi sobie z tym poradzić i nawet drgnieniem jednego mięśnia w twarzy nie może pokazać, że to go dręczy. Jest kapitanem. Oto cena. W chwili, kiedy jego największym pragnieniem było przeciwstawić się Lawonowi albo wziąć Altheę w ramiona, albo kazać „Niezrównanemu”, by wyjaśnił, co się stało, musiał wyprostować ramiona i nie okazać żadnej słabości. Zachować godność. Ze względu na załogę i swoje dowództwo nie wolno mu nic czuć.

Stał na fordeku i patrzył, jak wszyscy wykonują jego polecenie. Lawon odszedł, rzucając Arogantowi przez ramię spojrzenie pełne urazy. Załamana Althea poruszała się niezdarnie. Miał nadzieję, że jej towarzyszki przez jakiś czas uszanują jej pragnienie samotności. Ostatnia z pokładu dziobowego zeszła Amber. Zatrzymała się przy Arogancie, jakby chciała coś powiedzieć. Popatrzył jej w oczy i pokręcił głową. „Niezrównany” nie może myśleć, że ktokolwiek sprzeciwił się rozkazowi kapitana, by odizolować galion. Musi być przekonany, że wszyscy dzielą dezaprobatę wobec jego czynu. Kiedy tylko Amber zeszła z pokładu, Arogant ruszył za nią. Na odchodnym nic nie powiedział do statku. Zastanawiał się, czy „Niezrównany” choć to zauważył.


* * *

„Niezrównany” jeszcze raz wytarł ukradkiem dłonie o dziób. Krew była taka lepka. Taka lepka i tak bogata we wspomnienia. Bardzo się starał, by nie wchłonąć człowieka, którego zabił, lecz w końcu krew postawiła na swoim. Wsiąkła w jego czarodrzewowe dłonie, gęsta, czerwona i wibrująca emocjami. Najsilniejsze były przerażenie i ból. Jakiej śmierci spodziewał się ten człowiek, skoro zajął się piractwem? Sam to na siebie sprowadził. To nie była wina „Niezrównanego”. Jeniec powinien był posłuchać Lawona i zacząć mówić. Wtedy Lawon zabiłby go bez okrucieństwa.

Poza tym pirat kłamał. Powiedział, że Bystry kocha „Vivacię”, że często mówił, że zawsze chciał mieć własny żywostatek. Gorzej – powiedział, że „Vivacia” związała się z Bystrym. Nie mogła tego zrobić. Nie należała do jego rodziny. A zatem pirat skłamał i zginął.

Arogant był na niego bardzo zły. Sam to sobie zawdzięczał, bo nie potrafił zrozumieć tak prostej sprawy jak zabicie osoby, przez którą zostało się okłamanym. „Niezrównany” odkrywał, że Arogant nie rozumie wielu kwestii. Ale Lawon rozumiał. Lawon do niego przychodził i rozmawiał z nim, przynosił mu morskie opowieści i nazywał go chłopcem. I rozumiał. Rozumiał, że „Niezrównany” musi być taki, jaki jest, że musiał zrobić wszystko, co kiedykolwiek zrobił. Lawon powiedział mu, że nie powinien się niczego wstydzić, niczego żałować. Zgodził się, że to ludzie popchnęli „Niezrównanego” do wszystkich jego czynów. Arogant, Althea i Amber chcieli, żeby był taki, jak oni. Chcieli, żeby udawał, że nie ma przeszłości. Żadnych przeszłości. Miał być taki, jakim go chcieli, bo inaczej nie będą go lubić. Ale on nie mógł spełnić ich żądań. Wiedział, że kłębi się w nim zbyt wiele uczuć, które im się nie spodobają. To nie znaczyło, że może przestać je odczuwać. Słyszał zbyt wiele głosów, wciąż przypominających mu jego złe wspomnienia. Cichutkie krwawe głosiki, popiskujące z przeszłości. Co miał z nimi zrobić? Nigdy nie milkły. Nauczył się nie zwracać na nie uwagi, ale to nie sprawiało, że znikały. Lecz nawet one nie były takie złe, jak inne jego części składowe.

Znów wytarł ręce o kadłub. A więc teraz nikt nie ma z nim rozmawiać. Wszystko mu jedno. Nie musi rozmawiać. Może całymi latami nie rozmawiać ani się nawet nie ruszać. Już tak żył. Zresztą, i tak wątpił, czy Lawon posłucha tego rozkazu. Słuchał tupotu bosych stóp na swoim pokładzie – to załoga pędziła wykonać jeden z rozkazów Lawona. Wzmocnił tę drugą swoją część. Czy oni naprawdę myślą, że mogą go ukarać i mimo wszystko spodziewać się, że beztrosko pożegluje dla nich do Łupigrodu? Przekonają się. Zaplótłszy ręce na piersi, ślepo płynął przed siebie.

ROZDZIAŁ 10

ROZEJMY

W okna sypialni Roniki bębnił jesienny deszcz. Przez jakiś czas leżała nieruchomo, słuchając tego dźwięku. Przez noc ogień przygasł. Chłód panujący w pokoju niemal przyjemnie kontrastował z ciepłem, jakie Ronika odczuwała pod kocami. Nie chciało się jej wstawać, jeszcze nie. Leżąc na miękkim łóżku, w czystej lnianej pościeli i pod ciepłą kołdrą, mogła marzyć. Mogła się cofnąć w przeszłość i wyobrażać sobie, że lada dzień do portu wpłynie „Vivacia”, a ona wyjdzie na spotkanie Ephrona. Na jej widok jego ciemne oczy otworzą się szerzej. Siła jego pierwszego uścisku zawsze ją zaskakiwała. Jej kapitan porywał ją w powietrze i mocno trzymał, jakby nigdy nie miał jej puścić.

Już nigdy.

Siłą woli opanowała zalewającą falę rozpaczy. Przetrwała ten żal; od czasu do czasu wciąż osaczał Ronikę bólem, ale wtedy przypominała sobie, że już go przetrwała. Było bardzo wcześnie, zachmurzony świt ledwie dotykał jej okien.

Co ją obudziło?

Wydawało jej się, że słyszała stukot końskich kopyt na podjeździe i szczęknięcie otwieranych drzwi. Czyżby przybył posłaniec? To był jedyny powód takich hałasów tak wcześnie rano. Ronika wstała, ubrała się szybko, nie budząc Rache, wymknęła się na słabo oświetlone korytarze uśpionego domu i cicho zeszła po schodach.

Uświadomiła sobie, że uśmiecha się ponuro. Słodka byłaby z niej dumna. Ronika nauczyła się, że krawędzie stopni raczej nie skrzypią, i umiała już stać całkowicie bez ruchu w cieniu, mijana przez niewidzących jej innych ludzi. Czasami siadywała w gabinecie i udawała drzemkę, zachęcając w ten sposób służbę do plotkowania w miejscu, gdzie mogła ją podsłuchać. Pod oknem gabinetu znalazła przyjemne miejsce, gdzie mogła udawać, że jest zajęta robótką ręczną, ale pogarszająca się jesienna pogoda położyła kres temu podstępowi.

Dotarła na parter i cicho przeszła przez hol do drzwi gabinetu Davada. Były zamknięte, ale nie na skobel. Przyłożyła ucho do szczeliny. Rozpoznała męski głos. Roed Caern? Ostatnio bardzo często dotrzymywał towarzystwa Towarzyszce. Prawie codziennie zamykał się z nią w gabinecie. Początkowo Ronika wiązała to z jego uczestnictwem w zabójstwie Davada. Teraz jednak wszyscy chyba uważali tę kwestię za rozwiązaną. Cóż innego sprowadziło go do drzwi Serilli o takiej porze i w takim pośpiechu?

Rada Kupców Miasta Wolnego Handlu sprawę śmierci Davada już zamknęła. Serilla ogłosiła, że z nadania satrapy uważa śmierć Davada za nieszczęśliwy wypadek i że nikt nie jest za nią odpowiedzialny. Oznajmiła, że satrapia uznała, że nie ma dość dowodów na to, by uznać Davada za zdrajcę Jamaillii. Z tego powodu jego posiadłość odziedziczy siostrzenica Davada, lecz Towarzyszka Serilla nadal będzie zajmować sam dwór. Oczywiście po uciszeniu wszelkich niepokojów siostrzenica zostanie odpowiednio wynagrodzona za swoją gościnność. Serilla uczyniła z tego ogłoszenia wielkie widowisko. Wezwała do gabinetu Davada przewodniczących Rady, nakarmiła ich smakołykami i napoiła winem z piwnicy Davada, po czym odczytała ze zwoju swoje wnioski. Była przy tym obecna Ronika, podobnie jak siostrzenica Davada, cicha, opanowana młoda kobieta, która wszystkiego wysłuchała bez słowa komentarza. Pod koniec zebrania powiedziała radzie, że jest zadowolona. Mówiąc to, zerknęła na Roeda. Siostrzenica Davada niewiele miała powodów, by lubić wuja, ale Ronika wciąż się zastanawiała, czy reakcja kobiety została opłacona, czy też wymuszona przez Roeda. Członkowie Rady oznajmili, że jeśli spadkobierczyni jest zadowolona, to oni także.

Nikt poza Roniką chyba nie przypominał sobie, że skazy na reputacji jej rodziny zostały nietknięte. Nikt poza nią nie przyjmował z niechęcią pomysłu, że hipotetyczna zdrada Davada dotyczyła raczej Jamaillii niż Miasta Wolnego Handlu. Sprawiało to, że Ronika czuła się dziwnie odizolowana, jakby świat nieco się przesunął i zostawił ją w tyle. Spodziewała się, że Serilla wyrzuci ją z domu, gdy tylko Rada przyjmie jej orzeczenie. Zamiast tego Towarzyszka zachęcała ją do pozostania we dworze. Z nadmierną uprzejmością oraz protekcjonalnością powiedziała, że jest pewna, że Ronika może jej pomóc w wysiłkach ponownego zjednoczenia Miasta Wolnego Handlu. Ronika wątpiła w jej szczerość i miała nadzieję odkryć prawdziwą przyczynę gościnności Serilli. Jak dotąd ta zagadka pozostała nierozwiązana.

Wstrzymując oddech, starała się nie uronić ani słowa. Mówiła Towarzyszka.

– Uciekł? Tego dotyczyła wiadomość?

– Nie musiała – odpowiedział opryskliwie Roed. – Na zwoju przymocowanym do ptasiej nogi nie mieści się dużo słów. On zniknął, zniknęła towarzyszka Kekki, a z nimi ta dziewczyna. Jeśli dopisze nam szczęście, utoną w rzece. Ale pamiętaj, że dziewczyna wychowała się w Mieście Wolnego Handlu i pochodzi z żeglarskiej rodziny. Prawdopodobnie wie, jak się obchodzić z łódką. – Umilkł na chwilę. – To, że ostatni raz widziano ich w łódce, śmierdzi mi spiskiem. Czy to wszystko nie wydaje ci się trochę dziwne? Dziewczyna poszła do zasypanego miasta i wydostała ich w trakcie najgorszego od lat trzęsienia ziemi, jakie nawiedziło Trehaug. Nikt nie widzi, jak odpływają, dopiero później ktoś ze smoka widzi ich w łódce.

– Co to znaczy „ze smoka”? – przerwała mu Serilla.

– Nie mam pojęcia – odparł ze zniecierpliwieniem Roed. – Nigdy nie byłem w Trehaug. To pewnie jakaś wieża albo most. Jakie to ma znaczenie? Satrapa znalazł się poza naszą kontrolą. Wszystko może się zdarzyć.

– Chciałabym sama przeczytać tę część wiadomości.

Głos Towarzyszki brzmiał bardzo niepewnie. Ronika zmarszczyła brwi. Wiadomości przychodzą najpierw do Roeda?

– Nie możesz. Zniszczyłem ją zaraz po przeczytaniu. Nie ma sensu ryzykować, że ta informacja dotrze do innych w Mieście Wolnego Handlu szybciej, niż musi. Gwarantuję ci, że nie będzie długo naszą tajemnicą. Wielu Kupców utrzymuje ścisłe związki ze swoimi pobratymcami z Deszczowych Ostępów. Tę wiadomość przyniosą też inne ptaki. Dlatego musimy działać szybko i zdecydowanie, zanim inni zaczną się domagać udziału w decyzjach.

– Ja tego po prostu nie rozumiem. Dlaczego do tego doszło? – W głosie Towarzyszki brzmiała rozpacz. – Obiecali, że zapewnią mu tam wygodę i bezpieczeństwo. Kiedy opuszczał miasto, przekonałam go, że dla jego dobra to najmądrzejsze wyjście. Co sprawiło, że zmienił zdanie? Dlaczego miałby uciekać? O co mu chodzi?

Ronika usłyszała prychnięcie Roeda.

– Satrapa może i jest młody, ale nie głupi. Ten sam błąd ludzie popełniają wobec mnie. Do objęcia dowództwa predestynuje mężczyznę nie wiek, lecz dziedzictwo władzy. Satrapa urodził się do władzy, Towarzyszko. Wiem, że twierdzisz, że nie zwraca uwagi na podteksty polityczne, ale przecież nie może być ślepy na twoje próby zdobycia wpływów. Może się boi tego, co robisz w tej chwili: przejmujesz jego władzę, mówisz jego głosem, podejmujesz w Mieście Wolnego Handlu decyzje za niego. Sądząc z tego, co widziałem, i z tego, co mówiłaś, twoje słowa nie są tymi, których spodziewałbym się po satrapie. Przestańmy udawać. Ty wiesz, że nadużył swojej władzy nad nami. Ja wiem, na co masz nadzieję. Chciałabyś przejąć jego władzę i rządzić nami lepiej od niego.

Ronika słyszała kroki Roeda, krążącego po pokoju. Cofnęła się nieco od drzwi. Towarzyszka milczała.

– Bądźmy szczerzy – odezwał się po chwili Roed, lecz z jego głosu zniknęło ciepło. – Ty i ja mamy wspólny interes. Oboje chcemy, by Miasto Wolnego Handlu wróciło do poprzedniego stanu. Wszędzie wokół nas ludzie ględzą bez sensu o niepodległości dla Miasta Wolnego Handlu albo o podzieleniu się władzą z Nowymi Kupcami. Żaden z tych planów nie może się powieść. Jeśli mamy odnosić korzyści z handlu, Miasto Wolnego Handlu musi zachować związki z Jamaillią. Z tego samego powodu trzeba wygnać z miasta Nowych Kupców. Ty reprezentujesz dla mnie ten ideał; jeśli zostaniesz w Mieście Wolnego Handlu i będziesz mówiła głosem satrapy, możesz dopiąć obu celów. Jeśli satrapa zginie, razem z nim zginie twoje źródło władzy. Co gorsza, jeśli satrapa wróci i nikt nie będzie go kontrolował, zagłuszy twój głos. Mój plan jest prosty w formie, choć nie w wykonaniu. Musimy odzyskać kontrolę nad satrapą. Kiedy znajdzie się w naszych rękach, zmusimy go do przekazania ci władzy nad Miastem Wolnego Handlu. Mogłabyś zmniejszyć nasze podatki, wypędzić z naszych portów statki z Krainy Miedzi i skonfiskować majątki Nowych Kupców. Mamy najlepszą kartę przetargową. W zamian za te ustępstwa zaproponujemy satrapie życie. Kiedy poświadczy te warunki na piśmie, zatrzymamy go tu z wszelkimi honorami. Wtedy, gdyby pojawiła się zapowiadana jamailliańska flota, wciąż mielibyśmy naszą kartę. Pokazujemy im satrapę na dowód tego, że nie mają się za co mścić. W końcu odsyłamy go bezpiecznie do Jamaillii. To wszystko ma sens, prawda?

– Z wyjątkiem dwóch spraw – zauważyła cicho Serilla. – Satrapa nie jest już w naszych rękach. Wydaje się też – tu jej głos zabarwił się przebiegłością – że to wszystko nie jest zbyt zyskowne dla ciebie. Być może jesteś patriotą, Roedzie Caernie, ale nie wierzę w twoją całkowitą bezinteresowność.

– Dlatego musimy podjąć szybkie kroki w celu odzyskania satrapy. To chyba jest oczywiste. Jeśli chodzi o mnie, moje ambicje są bardzo podobne do twoich, tak jak moja sytuacja. Mój ojciec jest zdrowym mężczyzną, pochodzącym z długowiecznej rodziny. Zanim zostanę Kupcem Caernów, miną całe lata, a może dziesięciolecia. Nie zamierzam czekać tak długo na władzę i wpływy. Co gorsza, obawiam się, że kiedy ich się doczekam, to zanim odziedziczę władzę, Miasto Wolnego Handlu może być już tylko cieniem siebie. Aby zapewnić sobie przyszłość, muszę dojść do władzy. Tak jak ty teraz. Nie widzę żadnego powodu, dla którego nie moglibyśmy połączyć naszych sił.

Obcasy butów Caerna wystukiwały szybki rytm. Ronika wyobraziła sobie, że zatrzymał się przed Towarzyszką.

– Najwyraźniej nie jesteś przyzwyczajona do samodzielności. Potrzebujesz tu, w Mieście Wolnego Handlu, obrońcy. Weźmiemy ślub. W zamian za moją opiekę, nazwisko i dom podzielisz się ze mną władzą. Czy jest coś prostszego?

W cichym głosie Towarzyszki brzmiało niedowierzanie.

– Spodziewasz się zbyt wiele, synu Kupca!

Roed się roześmiał.

– Czyżby? Wątpię, czy otrzymasz jakąś lepszą propozycję. Wedle norm Miasta Wolnego Handlu jesteś niemal starą panną. Spójrz w przyszłość, Serillo, dalej niż na tydzień czy miesiąc. W końcu te problemy przeminą. Co się wtedy stanie z tobą? Nie możesz wrócić do Jamaillii. Trzeba być ślepym i głuchym, żeby wyobrażać sobie, że ceniłaś sobie rolę Towarzyszki satrapy Cosga. Co zatem zrobisz? Zostaniesz tu, w Mieście Wolnego Handlu, i będziesz żyła w towarzyskiej izolacji od ludzi, którzy nigdy cię całkowicie nie zaakceptują? W końcu zostaniesz samotną i bezdzietną starszą kobietą. Nie zawsze będziesz miała do dyspozycji dom i spiżarnię Kupca Nowela. Gdzie będziesz mieszkać i jak będziesz żyć?

– Jak zaproponowałeś, będę tu przemawiała głosem satrapy. A do stworzenia sobie własnych warunków życia posłużę się swoją władzą.

Ronika niemal się uśmiechnęła, słysząc, jak Towarzyszka stawia czoło Roedowi Caernowi.

– Ach tak, rozumiem. – Mężczyzna nie krył rozbawienia. – Wyobrażasz sobie, że będziesz mieszkała w Mieście Wolnego Handlu jako niezależna kobieta.

– A dlaczego nie? Widzę, jak inne kobiety zajmują się swoimi sprawami i sprawują władzę. Weźmy na przykład Ronikę Vestrit.

– Tak. Weźmy na przykład Ronikę Vestrit. – Roed przerwał jej niecierpliwie. – Powinniśmy się skupić na bieżących sprawach. Niebawem przekonasz się, że złożyłem ci hojną propozycję. Do tego czasu powinniśmy zajmować się satrapą. Już przedtem mieliśmy powody, by podejrzewać Vestritów. Pomyśl o błazeństwach, jakie wyczyniał Davad Nowel, żeby na balu przedstawić satrapie Słodką Vestrit. Jeśli dziewczyna wyrwała satrapę z rąk kupców z Deszczowych Ostępów, to jest to część spisku. Może sprowadzą go z powrotem do Miasta Wolnego Handlu, by wziął stronę Nowych Kupców. Może ucieka z rzeki do morza, by sprowadzić na nas swoich sprzymierzeńców z Krainy Miedzi z ogniem i machinami wojennymi.

Zapadło milczenie. Ronika odetchnęła. Słodka? Co to znaczy, że ma satrapę? To nie miało sensu. To nie mogła być prawda. Niemożliwe, żeby Słodka była wplątana w coś takiego. Mimo to Ronika miała nieprzyjemną pewność, że tak jest.

– Wciąż mamy broń. – Rozmyślania Roniki przerwał głos Roeda. – Jeśli to spisek, to my mamy zakładnika. – Jego następne słowa potwierdziły najgorsze obawy kobiety. – Mamy babkę dziewczyny. Jej życie zależy od współpracy Słodkiej z nami. Nawet jeśli nie obchodzi ją własna rodzina, to trzeba wziąć pod uwagę jej majątek. Możemy skonfiskować jej rodzinny dom, zagrozić, że go zniszczymy. Ta mała Vestritka ma przyjaciół wśród Kupców Miasta Wolnego Handlu. Nie jest nieczuła na „naciski”. Po jego słowach zapadła cisza.

– Jak możesz rozważać coś podobnego? – odezwała się po chwili Towarzyszka, podnosząc głos z oburzenia. – Co chciałbyś zrobić? Schwytać ją tu, pod moim własnym dachem?

– To są ciężkie czasy! – rzekł z przekonaniem Roed. – Miasta Wolnego Handlu nie da się odbudować łagodnością. Musimy być gotowi do podjęcia ostrych działań dla dobra naszego kraju rodzinnego. Nie jestem w tym przekonaniu odosobniony. Synowie Kupców często widzą to, czego nie dostrzegają ich niedowidzący ojcowie. W ostatecznym rozrachunku, kiedy znów będą tu rządzić prawowici mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu, wszyscy zrozumieją, że postąpiliśmy słusznie. Zaczęliśmy już pokazywać naszą siłę tym staruchom z Rady Kupców. Tym, którzy działają przeciwko nam, nie wiedzie się dobrze. Ale odłóżmy to na bok.

– Prawowici mieszkańcy Miasta Wolnego Handlu?

Ronika nie miała okazji usłyszeć, kogo Roed uważa za prawowitych mieszkańców Miasta Wolnego Handlu. Skrzypnięcie drzwi ostrzegło ją na czas. Ktoś się zbliżał. Zwinnie jak dziecko odskoczyła od framugi, pomknęła korytarzem i wpadła do salonu dla gości. Zatrzymała się tam w mroku – okiennice były zamknięte – ogłuszona szumem krwi w uszach. Przez kilka chwili słyszała jedynie głos paniki. Potem, kiedy serce Roniki się uspokoiło i zwolnił oddech, do jej uszu dobiegły inne dźwięki, towarzyszące budzeniu się wielkiego domu. Przytknąwszy głowę do uchylonych drzwi salonu, Ronika usłyszała, jak służąca przynosi śniadanie do gabinetu Davada. Czekała niecierpliwie, aż służąca zostanie odprawiona; dała jej czas na powrót do kuchni, a potem pośpieszyła do swego pokoju.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Rache powoli otworzyła oczy.

– Obudź się – powiedziała Ronika. – Musimy zebrać rzeczy i natychmiast uciekać.


* * *

Serilla odczuła żałosną wdzięczność wobec pokojówki, która przerwała rozmowę, wnosząc kawę i bułeczki. Roed zgromił ją wzrokiem, ale też zamilkł. Tylko w tak zapadłej ciszy Serilla czuła, że jest panią swoich myśli. Kiedy w pokoju znajdował się Roed, kiedy stał wyprostowany i mówił swym stanowczym tonem, niemal mimowolnie mu przytakiwała. Dopiero po chwili przypominała sobie, co mówił, i robiło jej się wstyd, że się z nim zgadzała.

Przerażał ją. Kiedy wyjawił, że zna jej tajemną nadzieję na przejęcie władzy satrapy, niemal zemdlała. Kiedy spokojnie założył, że może ją poślubić, a potem pokrył ten afront rozbawieniem, Towarzyszka miała wrażenie, że się udusi. Jeszcze teraz dłonie miała wilgotne od potu. Drżące dłonie, które złożyła na podołku. Serce wstrząsało jej ciałem od chwili, kiedy obudziła ją pokojówka i oznajmiła, że na dole czeka Roed i chce się natychmiast z nią zobaczyć. Szybko się ubrała, strofując pokojówkę, gdy ta chciała jej pomóc. Nie miała czasu odpowiednio ułożyć włosów. Rozczesała je pośpiesznie szczotką, mocno zwinęła i upięła kok. Czuła się tak niechlujnie, jak niedbała służąca.

Mimo to płonęła w niej iskierka dumy. Przeciwstawiła się mu. Jeśli cień, który dostrzegła kątem oka w szczelinie w drzwiach, był Roniką, to ją ostrzegła. Podejrzenie, że ktoś jest za drzwiami, zakiełkowało w chwili, gdy Roed złożył jej oburzającą propozycję małżeństwa. W jakiś sposób myśl, że Ronika może słyszeć jego bezczelne słowa, pozwoliła Serilli opanować się i mu odmówić. Zrobiło jej się wstyd, że ta Kupcowa z Miasta Wolnego Handlu słyszy, jak się do niej odnosi Roed. Wstyd zmienił się w udawaną odwagę. Przeciwstawiła się mężczyźnie, ostrzegając Ronikę. A on nawet o tym nie wiedział.

Dopóki służąca rozstawiała kawę i świeże słodkie bułeczki przyniesione z kuchni, Serilla siedziała sztywno za biurkiem Davada. W każdy inny poranek aromatyczna kawa i mocny zapach ciepłych bułeczek pobudziłyby apetyt Towarzyszki. Przy stojącym obok Roedzie woń jedzenia przyprawiała ją o mdłości. Domyśli się, co zrobiła? A co gorsza, czy ona sama będzie tego później żałować? Przez te dni znajomości z Roniką Vestrit zaczęła ją szanować. Nawet jeśli Kupcowa zdradziła Jamaillię, Serilla nie chciała mieć udziału w jej schwytaniu i torturowaniu. Zaatakowały ją wspomnienia własnych przeżyć. Satrapa oddał ją kapitanowi z Krainy Miedzi równie beztrosko, jak Roed mówił o zastosowaniu wobec Roniki „nacisku”.

Kiedy tylko służąca wyszła, Roed zaczął się raczyć śniadaniem.

– Nie możemy marnować czasu, Towarzyszko. Musimy się przygotować, zanim przybędzie tu satrapa ze swoimi sojusznikami z Krainy Miedzi na smyczy.

Serilla pomyślała, że będzie raczej na odwrót, ale nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. Dlaczego, och, dlaczego zniknęła jej chwilowa odwaga? Kiedy Roed znajdował się w pokoju, nie mogła nawet myśleć logicznie. Nie wierzyła mu; wiedziała, że ma większe doświadczenie polityczne od niego i lepiej potrafi zanalizować sytuację, lecz jakoś nie umiała wprowadzić tego przekonania w życie. Dopóki przebywał w tym pokoju, czuła się uwięziona w jego świecie, w jego myślach. W jego rzeczywistości.

Patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Nie słuchała go. Powiedział coś, a ona nie zareagowała. Co to było? Cofnęła się gorączkowo myślami, ale nic nie znalazła. Mogła jedynie wpatrywać się w niego z rosnącym niepokojem.

– Cóż, jeśli nie chcesz kawy, mam wezwać służącą i kazać jej przynieść herbatę?

Serilla odzyskała głos.

– Nie, nie kłopocz się. Kawa wystarczy, naprawdę.

Zanim zdołała się poruszyć, już napełniał dla niej filiżankę. Towarzyszka patrzyła, jak Roed dodaje miód i śmietankę, o wiele za dużo, jak na jej upodobania, ale nic nie powiedziała. Położył na talerzu bułeczkę i przyniósł wszystko Serilli. Stawiając śniadanie na biurku, zapytał bez ogródek:

– Dobrze się czujesz, Towarzyszko? Jesteś blada.

Na jego opalonych przedramionach rysowały się mięśnie. Pośpiesznie uniosła filiżankę i napiła się kawy.

– Nic mi nie jest – odparła sztywno, starając się mówić spokojnym tonem. – Kontynuuj, proszę.

– Pokojowe gesty Chciwusa to farsa, mająca odwrócić naszą uwagę, dopóki oni zbierają siły. Wiedzą o ucieczce satrapy, i to zapewne ze szczegółami. Poza tym jestem pewien, że Vestritowie byli w to zamieszani od samego początku. Pomyśl, jak ta stara usiłowała nas zdyskredytować na zebraniu Rady Kupców! Chciała w ten sposób odwrócić uwagę od swojej własnej zdrady.

– Chciwus… – zaczęła Serilla.

– Nie jest godzien zaufania. Powinniśmy go raczej wykorzystać. Niech przygotowuje rozejm. Udawajmy nawet, że chcemy się z nim spotkać. A potem, kiedy wywabimy go wystarczająco daleko, odetniemy go.

Roed wykonał ostry ruch dłonią.

Serilla zebrała całą swoją odwagę.

– Jest tu pewna rozbieżność. Ronika Vestrit przestrzegała mnie przed zaufaniem Chciwusowi. Przecież gdyby była z nim w zmowie…

– Robiłaby wszystko, żeby nie sprawiać takiego wrażenia – dokończył stanowczo Roed. W jego oczach lśnił gniew.

Serilla zaczerpnęła tchu i wyprostowała się.

– Ronika często zachęcała mnie do zbudowania pokoju z udziałem wszystkich frakcji Miasta Wolnego Handlu. Nie tylko z Pierwszymi i Nowymi Kupcami, ale i z niewolnikami, i z imigrantami z Trzech Statków oraz innymi przybyszami. Twierdzi, że, aby uczciwie wypracować pokój, rozejm musi być zawarty między wszystkimi.

– A zatem zgubił ją własny język! – oznajmił stanowczo Roed Caern. – Takie słowa oznaczają zdradę Miasta Wolnego Handlu, Kupców i Jamaillii. Wszyscy powinniśmy poznać, że Vestritowie się zdemoralizowali, kiedy wydali córkę za cudzoziemca, i to na dodatek z Krainy Miedzi. Oto, jak daleko sięga ten spisek. To całe lata knucia i czerpania zysków kosztem Miasta Wolnego Handlu. Stary nigdy nie wpływał do Rzeki Deszczowej. Wiedziałaś o tym? Jaki Kupiec będący przy zdrowych zmysłach, właściciel żywostatku, przepuściłby taką okazję? A mimo to w jakiś sposób wciąż miał zyski. Gdzie? U kogo? Przyjmują do rodziny mieszańca z Krainy Miedzi. To mi wygląda na wskazówkę. Nie każe ci to podejrzewać, że Vestritowie już dawno przestali być lojalni wobec Miasta Wolnego Handlu?

Zbyt szybko wyliczał swoje argumenty. Serilla czuła się ogłuszona jego logiką. Stwierdziła, że kiwa głową, i z trudem się od tego powstrzymała.

– Ale żeby zapanował w mieście pokój, musi istnieć jakaś ugoda między wszystkimi jego mieszkańcami. Musi.

Zaskoczył ją ugodą.

– Właśnie. Masz rację. Ale powiedz raczej: między wszystkimi jego odpowiednimi mieszkańcami. Czyli Pierwszymi Kupcami. Imigrantami z Trzech Statków, którzy zawarli z nami układy zaraz po przybyciu. Oraz z tymi, którzy przybyli tu od tamtego czasu, pojedynczo, parami i całymi rodzinami, i którzy przejęli nasze obyczaje i prawa, uznając jednocześnie, że nigdy nie zostaną Kupcami z Miasta Wolnego Handlu. Z taką mieszaniną możemy mieszkać. Jeśli wygnamy Nowych Kupców i ich niewolników, nasza gospodarka się odrodzi. Niech w formie zadośćuczynienia za złamanie przez satrapę danego nam słowa Kupcy z Miasta Wolnego Handlu przejmą ziemie niesłusznie nadane Nowym Kupcom. Wtedy wszystko znów będzie szło dobrze.

Była to logika dziecka, zbyt uproszczona, żeby mogła być prawdziwa. Roed proponował przywrócenie poprzedniego stanu. Czyżby nie widział, że historia to nie filiżanka herbaty, którą można z powrotem wlać do dzbanka? Serilla spróbowała jeszcze raz, nadając głosowi siłę, której i tak nie czuła.

– Nie wydaje mi się to sprawiedliwe. Sprowadzeni tu niewolnicy nie mieli w tym względzie nic do powiedzenia. Może…

– To jest sprawiedliwe. Nie będą też mieli nic do powiedzenia w sprawie odesłania ich z Miasta Wolnego Handlu. Równowaga zostaje zachowana. Niech odejdą i staną się problemem dla tych, którzy ich tu przywieźli. Inaczej nadal będą się wałęsali samopas po ulicach, plądrowali, niszczyli i rabowali uczciwych ludzi.

W sercu Towarzyszki rozpaliła się iskierka jej dawnego ducha.

– Ale jak zamierzasz to wszystko przeprowadzić? – zapytała. – Po prostu powiesz im, żeby odeszli? Wątpię, czy posłuchają.

Przez chwilę Caern wyglądał na wstrząśniętego. Po jego twarzy przebiegł cień zwątpienia. Potem jednak wykrzywił pogardliwie usta.

– Nie jestem głupi – prychnął. – Dojdzie do rozlewu krwi. Wiem o tym. Są Kupcy i synowie Kupców, którzy mnie popierają. Już to omawialiśmy. Wszyscy przyjmujemy, że zanim się to skończy, musi dojść do rozlewu krwi. To cena, jaką nasi przodkowie zapłacili za Miasto Wolnego Handlu. Teraz nadeszła nasza kolej i jeśli trzeba, my też zapłacimy. Lecz ta rozlana krew nie będzie nasza. O, nie. Odetchnął i szybko okrążył gabinet.

– Musisz zrobić tak. Zwołamy nadzwyczajne zebranie Kupców – nie, nie wszystkich, tylko przewodniczących Rady. Oznajmisz im nasze wieści: że satrapa przepadł w trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Trehaug, i że obawiamy się, że zginął. Postanowiłaś więc podjąć własne działania, zmierzające do stłumienia niepokojów w Mieście Wolnego Handlu. Powiesz im, że musimy zawrzeć pokój z Nowymi Kupcami, ale zażądasz, by pakt ratyfikowały wszystkie ich rodziny. Poślemy wiadomość do Chciwusa, że jesteśmy gotowi omówić warunki, ale każda rodzina Nowych Kupców musi wysłać do negocjacji swojego przedstawiciela. Muszą przybyć na zasadach rozejmu, nieuzbrojeni i bez służących czy jakichkolwiek strażników. Do Kupieckiej Sali Zgromadzeń. Kiedy się tam już znajdą, będziemy mogli zatrzasnąć pułapkę. Każemy Nowym Kupcom odpłynąć w pokoju i zostawić cały majątek, bo inaczej cenę zapłacą zakładnicy. Niech sami to przeprowadzą, ale ogłosimy, że zakładnicy zostaną uwolnieni i dołączą do nich na oddzielnym statku dopiero wtedy, gdy wszyscy Nowi Kupcy znajdą się o dzień żeglugi od Miasta Wolnego Handlu. Wtedy…

– Jesteś naprawdę gotów zabić wszystkich zakładników, jeśli się nie zgodzą? – zapytała słabym głosem Serilla.

– Nie dojdzie do tego – zapewnił ją Roed. – A jeśli dojdzie, to będzie to wina ich własnych rodzin, nie nasza. Jeśli nas do tego zmuszą… choć wiesz, że tego nie zrobią.

Mówił zbyt szybko. Chciał uspokoić ją czy samego siebie?

Serrilla usiłowała znaleźć odwagę, by powiedzieć mu, jaki jest niemądry. Był dużym chłopcem, wygłaszającym przesiąknięte przemocą bzdury. Głupia była, że polegała na nim. Zbyt późno odkryła, że to narzędzie ma ostre brzegi. Musi pozbyć się Roeda, zanim wyrządzi kolejne szkody. A jednak nie potrafiła tego zrobić. Stał przed nią z rozdętymi nozdrzami, z pięściami zaciśniętymi u boków, a ona wyczuwała gniew kłębiący się pod maską spokoju, gniew, który napędzał jego jakże słuszną nienawiść. Gdyby powiedziała coś wbrew jego woli, mógłby ten gniew obrócić przeciwko niej. Jedyne, co jej przychodziło na myśl, to ucieczka.

Wstała powoli, starając się sprawiać wrażenie spokojnej.

– Dziękuję, że przyniosłeś mi tę wiadomość, Roedzie. Teraz muszę przemyśleć ją w samotności.

Skinęła mu pożegnalnie głową w nadziei, że odpowie jej ukłonem i odejdzie.

Roed jednak pokręcił głową.

– Nie masz czasu na zastanawianie się nad tym, Towarzyszko. Okoliczności zmuszają nas do natychmiastowego działania. Ułóż listy wzywające tu przewodniczących Rady. Następnie wezwij służącego, żeby je doręczył. Ja sam zaaresztuję tę Vestritkę. Powiedz mi, który pokój jest jej. – Zmarszczył brwi. – A może przekonała cię do swojej sprawy? Sądzisz, że zyskałabyś więcej władzy, gdybyś zawarła sojusz z uczestnikami spisku Nowych Kupców?

Oczywiście. Jakiekolwiek przeciwstawienie się Roedowi skończyłoby się uznaniem jej za wroga. Wtedy postąpiłby z nią równie bezwzględnie, jak był przygotowany postąpić z Roniką. Kiedy stawiła mu czoło, przestraszyła go.

Czy to Ronika była w holu? Czy usłyszała ostrzeżenie i je zrozumiała? Czy staruszka zdążyła uciec? Czy Serilla uczyniła cokolwiek, by ją uratować, czy poświęcała ją, by ratować siebie?

Roed niespokojnie zamykał i otwierał dłonie. Aż nazbyt wyraźnie Towarzyszka wyobrażała sobie ich brutalny chwyt na szczupłym nadgarstku Kupcowej. Nie umiała jednak powstrzymać tego mężczyzny. Gdyby spróbowała, jedynie wyrządziłby jej krzywdę: był zbyt silny, zbyt męski. Kiedy znajdował się w pokoju, nie potrafiła myśleć, a dzięki temu zadaniu na jakiś czas wyjdzie. To nie będzie jej wina, tak samo jak nie było jej winą, że zginął Davad Nowel. Przecież zrobiła, co w jej mocy, prawda? Ale co się stanie, jeśli cień przy drzwiach był zwykłym cieniem? Co się stanie, jeśli staruszka jeszcze śpi? Serilli zaschło w ustach, ale jakiś obcy głos wypowiedział przerażające słowa:

– U szczytu schodów. Czwarte drzwi po lewej. Pokój Davada.

Roed wyszedł stanowczym krokiem.

Serilla odprowadziła go wzrokiem. Kiedy zniknął jej z oczu, pochyliła się, obejmując głowę dłońmi. To nie jej wina. Nikt nie mógłby przejść bez szwanku przez to co ona. To nie była jej wina. Przypomniała sobie słowa Roniki, jakby karcił ją jakiś duch: „To jest wyzwanie, Towarzyszko. Przyjąć to, co ci się przytrafiło, i wyciągnąć z tego naukę, zamiast dać się temu uwięzić”.


* * *

Znajomość położenia Miasta Wolnego Handlu, uświadomiła sobie z goryczą Ronika, nie była tożsama ze znajomością jego geografii. Z suchym szlochem wstrzymała oddech na widok głębokiego wąwozu, przecinającego jej drogę. Postanowiła poprowadzić Rache tędy, przez las rosnący na tyłach domu Davada. Wiedziała, że jeśli pójdą prosto przez las do morza, to wyjdą na ubogą część Miasta Wolnego Handlu, gdzie zamieszkały rodziny z Trzech Statków. Często ją widziała na mapie w gabinecie Ephrona. Lecz mapa nie pokazywała tego wąwozu wijącego się przez las ani bagnistej strużki na jego dnie. Ronika zatrzymała się i popatrzyła w dół.

– Może powinnyśmy były pójść drogą – powiedziała do Rache.

Owinęła się ciaśniej ociekającym wodą szalem.

– Na drodze zaraz by nas stratowali. Nie. Mądrze zrobiłaś, idąc tędy. – Służąca ujęła dłoń Roniki, położyła ją sobie na ręce i poklepała. – Idźmy tam, dokąd prowadzi woda. Albo trafimy na miejsce, gdzie wąwóz przecinają zwierzęta, albo wyjdziemy na plażę. Tam zawsze możemy iść wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie są wyciągane z wody łodzie.

Rache prowadziła, a Ronika z wdzięcznością szła za nią. Pozbawione liści rozgałęzione krzaki chwytały ją za spódnicę i szal, ale Rache dzielnie parła naprzód przez paprocie i ociekające wodą pędy salalu. Nad nimi górowały cedry, które zatrzymywały większość deszczowych kropli, ale od czasu do czasu jakaś nisko zwisająca gałąź zrzucała na uciekinierki cały swój ładunek wody. Nie miały rzeczy osobistych. Gdyby imigranci z Trzech Statków ich odprawili, to musiałyby spać na dworze, za okrycie mając własną skórę.

– Nie musisz się do tego mieszać, Rache – powiedziała Ronika z poczucia obowiązku. – Gdybyś mnie opuściła, mogłabyś znaleźć schronienie wśród Tatuowanych. Roed nie ma powodu, by cię ścigać. Mogłabyś być bezpieczna.

– Bzdura – odparła służąca. – Poza tym nie znasz drogi do domu Rzadkiego Krasnorosta. Jestem przekonana, że powinnyśmy się udać najpierw do niego. Jeśli nas odprawi, być może obie będziemy musiały szukać schronienia u Tatuowanych.

Późnym rankiem deszcz ustał. Dotarły do miejsca, gdzie szlak zakręcał ostro w dół stromego zbocza wąwozu. Wśród odcisków racic Ronika dostrzegła w śliskim błocie odcisk stopy. Nie tylko jelenie używały tej ścieżki. Poszła niezdarnie za Rache, chwytając się pni drzew i krzaków, żeby nie upaść. Kiedy dotarły na sam dół, podrapane nogi miała do kolan uwalane w błocie. Nie miało to wielkiego znaczenia. Przez szeroką, zieloną taflę wody na dnie wąwozu nie był przerzucony żaden most. Kobiety przebrnęły przez nią w milczeniu. Brzeg po drugiej stronie nie był już tak stromy ani wysoki. Podtrzymując się nawzajem, pokonały go z wysiłkiem i wyszły w bardziej otwarty las.

Poszły ścieżką, która rozszerzyła się w ubity szlak. Ronika dostrzegła kątem oka prowizoryczne schronienia w głębi lasu. Kiedy poczuła zapach dymu i gotującej się owsianki, zaburczało jej w brzuchu.

– Kto tam mieszka? – zapytała służącą, gdy ta zachęcała ją do dalszego marszu.

– Ludzie, którzy nie mogą mieszkać nigdzie indziej – odparła wymijająco Rache. Chwilę później, jakby zawstydzona tak pokrętną odpowiedzią, dodała: – Głównie niewolnicy, którzy uciekli od swoich właścicieli. Musieli się ukrywać. Nie mogli ani szukać pracy, ani opuścić miasta. Nowi Kupcy mieli w porcie obserwatorów, którzy zatrzymywali wszystkich niewolników bez dokumentów. To nie jest jedyne takie miasteczko ukryte w lasach wokół Miasta Wolnego Handlu. Są też inne, a po Nocy Pożarów jeszcze się rozrosły. Ukrywa się tu całe inne Miasto Wolnego Handlu, Roniko. Mieszkają na krawędzi, żyją z okruchów handlu twojego miasta, ale przecież są ludźmi. Chwytają zwierzynę w sidła, mają ogródki, zbierają orzechy i owoce lasu. Handlują, głównie z imigrantami z Trzech Statków, bo potrzebują ryb, tkanin i przedmiotów użytecznych w gospodarstwie.

Minęły dwie chaty wsparte o siebie na skraju kępy cedrów.

– Nie wiedziałam, że jest ich tak dużo – powiedziała Ronika załamującym się głosem.

Rache prychnęła z rozbawieniem.

– Każdy Nowy Kupiec przybywający do waszego miasta miał ze sobą co najmniej dziesięcioro niewolników. Niańki, kucharzy i lokajów do domu oraz parobków do pracy na polach i w sadach: nie przychodzili do miasta i nie chodzili pośród was, ale są tutaj. – Jej tatuaż zafalował od delikatnego uśmiechu. – Nasza liczba czyni z nas siłę, z którą trzeba się co najmniej liczyć. Jesteśmy tu na dobre czy na złe, Roniko, i zostaniemy tutaj. Miasto Wolnego Handlu powinno to uznać. Nie możemy nadal żyć jako ukrywający się wyrzutkowie. Musimy zostać uznani i zaakceptowani.

Ronika milczała. Słowa byłej niewolnicy brzmiały niemal groźnie. Dalej na ścieżce mignęli jej chłopczyk i dziewczynka, ale chwilę później zniknęli jak przestraszone króliki. Ronika zaczęła się zastanawiać, czy Rache nie naprowadziła ją na tę ścieżkę specjalnie. Wyglądało na to, że dobrze zna te rejony.

Weszły na kolejne wzgórze, zostawiając porozrzucane rudery i chaty za sobą. Znalazły się między zimnozielonymi drzewami, co sprawiło, że chmurny dzień stał się jeszcze ciemniejszy. Ścieżka się zwęziła i wyglądała na mniej używaną, ale Ronika już wiedziała, czego szukać, i spostrzegła odchodzące od niej inne dróżki. Kiedy kobiety dotarły do rozłożonych wzdłuż kamienistej plaży domów przybyszów z Trzech Statków, szlak znów przypominał zwierzęcą ścieżkę. Chłodny wiatr wiejący od otwartej wody zmusił je do przyśpieszenia kroku. Ronika skrzywiła się na myśl o tym, jak bardzo ma poszarpane i ubłocone ubranie, ale nic nie mogła na to poradzić.

W tej części Miasta Wolnego Handlu domy stały na skraju plaży, żeby rodziny z Trzech Statków mogły wypatrywać swoich łodzi, powracających z połowu. Rache szła szybko ulicą, ale Ronika rozglądała się z ciekawością. Nigdy przedtem tu nie była. Wystawiona na ataki sztormów kręta ulica pełna była kałuż. Na długich gankach oszalowanych deskami domów bawiły się dzieci. Rześki wiatr roznosił zapachy płonącego drewna, zebranego na plaży, i wędzonej ryby. Między domami rozciągały się sieci. Zamieszki i będące ich wynikiem spustoszenie wywarły niewielki wpływ na tę część miasta. Ronikę i Rache minęła szybkim krokiem kobieta, osłonięta kapturem przed paskudną pogodą; kiwnęła im głową, chociaż pchała taczkę pełną płastug.

– To jest dom Rzadkiego – odezwała się nagle Rache.

Szeroko rozłożona jednopiętrowa budowla niewiele się różniła od sąsiadujących z nią domów. Jedyną oznaką większej zamożności, jaką zauważyła Ronika, była świeża warstwa wapna na ścianach. Kobiety weszły na ganek ciągnący się przez całą długość domu i Rache mocno zastukała do drzwi.

Kiedy się otworzyły, Ronika odgarniała z twarzy włosy zmoczone deszczem. Na progu stanęła wysoka kobieta. Podobnie jak wielu osadników z Trzech Statków, była grubokoścista i krzepka. Miała piegi i rudawozłote, sztywne od wiatru i soli włosy. Przez chwilę patrzyła na gości podejrzliwie, lecz w końcu jej twarz rozjaśniła się uśmiechem.

– Pamiętam cię – odezwała się do Rache. – To ty wyżebrałaś od taty trochę ryby.

Rache kiwnęła głową.

– Od tamtej pory widziałam się z nim dwa razy. Zawsze wtedy byłaś na morzu i łowiłaś flądry. Masz na imię Ekke, prawda?

Ekke już się nie wahała.

– Och, no to wejdźcie. Obie jesteście zmoknięte. Nie, nie przejmujcie się błotem na butach. Jeśli dość ludzi naniesie do środka brud, to ktoś wreszcie zacznie go wynosić.

Sądząc po wyglądzie podłogi tuż za progiem, mogło to nastąpić już wkrótce. Podłogę stanowiły nagie deski, wygładzone przez liczne stopy. Sufity były niskie, a małe okna nie wpuszczały wiele światła. Obok kudłatego psa rozciągnął się śpiący kot. Pies otworzył jedno oko, kiedy go obchodziły, a potem znów zasnął. Tuż za nim znajdował się solidny stół otoczony mocnymi krzesłami.

– Usiądźcie – zaprosiła gości kobieta. – I zdejmijcie mokre rzeczy. Taty nie ma, ale niedługo wróci. Herbaty?

– Byłabym ogromnie wdzięczna – odparła Ronika.

Ekke nabrała do czajnika wody z beczki. Postawiła go na ogniu i spojrzała przez ramię na obie kobiety.

– Wyglądacie na wykończone. Zostało trochę owsianki ze śniadania – jest gęsta i lepka, ale syci. Mogę ją wam podgrzać?

– Proszę – odpowiedziała Rache, widząc, że Ronika nie umie znaleźć słów.

Prosta, szczera gościnność, z jaką dziewczyna przyjęła dwie nieznajome, sprawiła, że Ronice stanęły łzy w oczach, chociaż zarazem uświadomiła sobie, jak nędznie musi wyglądać, skoro zasługuje na taką życzliwość. Świadomość, że doszło do tego, że musi żebrać u drzwi przybysza z Trzech Statków, była upokarzająca. Co by o niej pomyślał Ephron?

Owsianka rzeczywiście była lepka i gęsta. Ronika pochłonęła swoją porcję z gorącą filiżanką czerwonawej herbaty, przyjemnie doprawionej kardamonem na sposób Trzech Statków. Ekke widziała, że obie są głodne i wyczerpane. Pozwoliła im jeść, cały ciężar rozmowy biorąc na siebie: mówiła o zmiennej zimowej pogodzie, sieciach wymagających naprawy i o soli, którą trzeba gdzieś kupić, by mieć jej dość do przechowania ryb na okres sztormów. Ronika i Rache potakiwały i jadły.

Kiedy skończyły owsiankę, Ekke zabrała miseczki i dopełniła filiżanki parującą, aromatyczną herbatą. Potem po raz pierwszy usiadła przy stole z własną filiżanką.

– No tak. A więc to wy rozmawiałyście wcześniej z tatą, tak? Przyszłyście porozmawiać z nim o sytuacji w Mieście Wolnego Handlu, co?

Ronika doceniła jej bezpośredniość i odpłaciła tym samym.

– Niezupełnie. Rozmawiałam z twoim ojcem już dwukrotnie o potrzebie zjednoczenia wszystkich mieszkańców Miasta Wolnego Handlu i zawarcia pokoju. Tak dalej być nie może. Jeśli nic się nie zmieni, wystarczy, że przybysze z Krainy Miedzi zaczekają na redzie naszego portu, aż rozdziobiemy się nawzajem na kawałki. W tej chwili nasze statki patrolowe mają po powrocie trudności ze znalezieniem świeżych zapasów. Nie mówiąc już o tym, że trudno ojcom i braciom opuszczać dom, by odepchnąć najeźdźców z Krainy Miedzi, jeśli muszą się martwić o swoje rodziny, pozbawione opieki.

Ekke zmarszczyła brwi i potakiwała.

– Ale nie dlatego teraz tu przyszłyśmy – wtrąciła się nagle gładko Rache. – Ronika i ja musimy znaleźć schronienie u imigrantów z Trzech Statków, jeśli się uda. Nasze życie jest w niebezpieczeństwie.

To zbyt dramatyczne, pomyślała Ronika, widząc zmrużone oczy ich gospodyni. Chwilę później na ganku rozległo się szuranie butów i w drzwiach stanął Rzadki Krasnorost. Jak niegdyś opisała go Rache, miał figurę beczki i więcej rudych włosów na brodzie i rękach niż na głowie. Zatrzymał się zmieszany, a potem zamknął za sobą drzwi i z konsternacją skrobał się po brodzie, przeniósłszy wzrok z córki na dwie kobiety, siedzące z nią przy stole.

Nagle westchnął, jakby przypomniał sobie zasady dobrego wychowania. Jednakże jego powitanie było równie bezpośrednie, jak poprzednio powitanie jego córki.

– Cóż sprowadza Kupcową Vestrit do moich drzwi i stołu?

Ronika wstała pośpiesznie.

– Twarda konieczność, Rzadki Krasnoroście. Moi pobratymcy zwrócili się przeciwko mnie. Nazwali mnie zdrajczynią i oskarżyli o spisek, choć w rzeczywistości nikogo nie zdradziłam ani nie spiskowałam.

– I przyszłaś znaleźć schronienie u mnie i moich krewnych.

Ronika skinęła głową. Oboje wiedzieli, że sprowadza kłopoty i że najmocniej mogą one uderzyć w Rzadkiego i jego córkę. Nie musiała tego mówić.

– To kłopoty Kupców i nie mam prawa prosić was, byście się w nie angażowali. Nie poproszę was o schronienie, lecz tylko o to, byście posłali wiadomość do innego Kupca, któremu ufam. Gdybym napisała wiadomość, a ty znalazłbyś kogoś, kto by ją zaniósł Gragowi Tenirze, a potem pozwolił mi tu zaczekać na jego odpowiedź… nie poproszę o nic więcej. – Po chwili Ronika dodała: – Wiem, że proszę o wielką przysługę człowieka, z którym rozmawiałam tylko dwa razy.

– Ale za każdym razem mówiłaś szczerze. O sprawach mi drogich, o pokoju w Mieście Wolnego Handlu, o pokoju, w którym mogliby mieć swój udział imigranci z Trzech Statków. A nazwisko Tenira nie jest mi obce. Wiele razy zaopatrywałem ich statek w solone ryby. Nie ma co, w tej rodzinie wychowują się porządni ludzie. – Rzadki zacisnął usta i chwilę się zastanawiał. – Zrobię to – stwierdził stanowczo.

– Nie mam ci się jak odpłacić – powiedziała szybko Ronika.

– Nie przypominam sobie, bym cię prosił o jakąkolwiek zapłatę. – Rzadki był szorstki w obejściu, ale życzliwy. – Nie ma chyba takiej zapłaty, która byłaby warta narażenia na ryzyko mojej córki – dodał. – Poza moim własnym wyczuciem, co powinienem zrobić bez względu na ryzyko.

– Mnie to nie wadzi, tato – wtrąciła cicho Ekke. – Niech ta pani napisze wiadomość. Sama ją zaniosę do Teniry.

Na szerokiej twarzy Rzadkiego pojawił się dziwny uśmiech.

– Tak sądziłem, że może zechcesz to zrobić.

Ronika zauważyła, że nagle stała się dla Ekke „panią”. Co dziwne, poczuła, że jej to uwłacza.

– Nie mam nawet kawałka papieru ani odrobiny atramentu – powiedziała cicho.

– Mamy i jedno, i drugie. To, że pochodzimy z Trzech Statków, nie znaczy, że nie potrafimy pisać – rzekła Ekke.

W jej głosie pojawiła się cierpka nuta. Wstała energicznie i przyniosła Ronice kartkę papieru, pióro i atrament. Ronika umoczyła pióro i znieruchomiała.

– Muszę starannie to sformułować – powiedziała ni to do siebie, ni do Rache. – Muszę nie tylko poprosić go o pomoc, ale i powiadomić o sprawach dotyczących całego Miasta Wolnego Handlu, o sprawach, które muszą szybko dotrzeć do wielu uszu.

– Jednak nie zaproponowałaś, że podzielisz się nimi tutaj – zauważyła Ekke.

– Masz rację – zgodziła się pokornie Ronika. Odłożyła pióro i podniosła wzrok na dziewczynę. – Nie bardzo wiem, co mogą oznaczać moje wieści, ale obawiam, się, że dotyczą nas wszystkich. Satrapa zaginął. Został przewieziony dla bezpieczeństwa w górę rzeki, do Deszczowych Ostępów. Wszyscy wiedzą, że do tej rzeki może wpłynąć tylko żywostatek. Wydawało się, że tam satrapa nie będzie musiał się bać żadnej zdrady ze strony Nowych Kupców czy mieszkańców Krainy Miedzi.

– W rzeczy samej. Mógł go tam zawieźć tylko Kupiec z Miasta Wolnego Handlu.

– Ekke! – skarcił ją ojciec. – Mów dalej – zwrócił się do Roniki, marszcząc brwi.

– Było trzęsienie ziemi. Wiem niewiele więcej ponad to, że wyrządziło wielkie szkody i że satrapa zaginął. Teraz są wieści, że widziano go w łódce płynącej w dół rzeki. Z moją wnuczką, Słodką. Niektórzy się obawiają, że nastawiła go przeciwko Pierwszym Kupcom. Że jest zdrajczynią i że przekonała go, że jeśli chce uniknąć niebezpieczeństwa, musi opuścić swe schronienie.

– A jaka jest prawda? – zapytał Rzadki.

Ronika pokręciła głową.

– Nie wiem. Słowa, które podsłuchałam, nie były przeznaczone dla mnie; nie mogłam o nic zapytać. Usłyszałam coś o groźbie ataku ze strony jamailliańskiej floty, ale nie wiem, czy to zagrożenie jest realne, czy hipotetyczne. A jeśli chodzi o moją wnuczkę… – Przez moment czuła ucisk w gardle. Nagle ogarnął ją strach, przed którym poprzednio się obroniła. Z trudem odetchnęła i ciągnęła z udawanym spokojem: – Nie wiadomo, czy satrapa i towarzyszące mu osoby przeżyły. Woda w rzece mogła przeżreć ich łódkę albo sama łódka mogła się wywrócić. Nikt nie wie, gdzie oni są. A jeśli satrapa zaginął, to obawiam się, że bez względu na okoliczności wciągnie nas to w wojnę. Z Jamaillią i może Krainą Miedzi. Albo może tylko w wojnę domową Pierwszych Kupców z Nowymi.

– A Trzy Statki jak zwykle znajdą się pośrodku konfliktu – zauważyła kwaśno Ekke. – Cóż, jest jak jest. Napisz ten swój list, pani, a ja go doręczę. Wydaje mi się, że tę wiadomość bezpieczniej jest rozgłosić niż trzymać w tajemnicy.

– Szybko zrozumiałaś, co tu jest najważniejsze – zgodziła się Ronika.

Ujęła pióro i ponownie zanurzyła je w atramencie. Kiedy jednak przyłożyła jego czubek do papieru, myślała nie tylko o tym, jakie słowa sprowadziłyby tu Graga najszybciej, ale jak trudno będzie zbudować trwały pokój w Mieście Wolnego Handlu. O wiele trudniej niż początkowo sądziła. Czubek pióra szybko się poruszał po szorstkim papierze.

ROZDZIAŁ 11

CIAŁA I DUSZE

Światło brzasku odbijało się od wody o wiele za mocno. Szorstki materiał spodni Prawego obcierał jego wrażliwą skórę. Chłopiec nie był w stanie znieść dotyku koszuli. Teraz już mógł samodzielnie stać i chodzić, ale przy najmniejszym wysiłku kręciło mu się w głowie. Nawet pokuśtykanie na fordek przyprawiało go o mocne bicie serca. Kiedy odbywał tę powolną podróż, marynarze pracujący na pokładzie przystawali, by się mu poprzyglądać, a potem z fałszywą serdecznością gratulowali mu powrotu do zdrowia. Mam tyle blizn, że na ich widok wzdrygnąłby się nawet pirat, myślał Prawy. Załoga szczerze życzyła mu wszystkiego dobrego. Teraz naprawdę stał się jej członkiem.

Wszedł po krótkiej drabince na fordek, na każdym stopniu stawiając obie stopy. Bał się zetknięcia z szarym i pozbawionym życia galionem, lecz kiedy dotarł do relingu i spojrzał na odnowione kolory figury, serce mu podskoczyło.

– „Vivacia”! – powitał ją radośnie.

Odwróciła się do niego powoli, omiatając czarną grzywą włosów nagie ramiona. Uśmiechnęła się do niego. Nad jej czerwonymi ustami lśniło wirujące złoto smoczych oczu.

Wpatrywał się w nią z przerażeniem. Zupełnie jakby widział ukochaną twarz ożywioną przez demona.

– Co jej zrobiłaś? Gdzie ona jest?

Głos mu się łamał. Mocno zacisnął dłonie na relingu, jakby chciał wydusić ze smoczycy prawdę.

– Gdzie kto jest? – zapytała chłodno.

Zamrugała. Jej oczy zmieniły barwę na zieloną, a potem znów na złotą. Czy Prawy przez chwilę dostrzegł wyglądającą przez nie Vivacię? Oczy smoczycy wirowały powoli i szyderczo, a jej szkarłatne wargi wygięły się w kuszącym uśmiechu.

Odetchnął i postarał się mówić spokojnie.

– „Vivacia” – powtórzył. – Gdzie ona teraz jest? Więzisz ją w sobie? Czy może ją zniszczyłaś?

– Ach, Prawy. Niemądry chłopiec. Biedny, niemądry chłopiec. – Westchnęła, jakby go żałowała, a potem spojrzała na wodę. – Ona nigdy nie istniała. Nie rozumiesz? Była tylko skorupą, kłębkiem wspomnień, które usiłowali mi narzucić twoi przodkowie. Ona nie była prawdziwa. W rezultacie nigdzie nie istnieje, nie jest uwięziona we mnie ani zniszczona. Jest jak sen, który mi się przyśnił, i stanowi moją część chyba w takim sensie, w jakim sny stanowią część śniącego. „Vivacia” odeszła. Wszystko, co należało do niej, należy teraz do mnie. Łącznie z tobą. – Ostatnie trzy słowa wymówiła ostrym tonem. Po chwili znów się uśmiechnęła i dodała ciepło: – Ale darujmy sobie takie błahe pogwarki. Powiedz mi, jak się dzisiaj czujesz? Wyglądasz o wiele lepiej. Chociaż sądzę, że aby wyglądać gorzej niż ostatnio, musiałbyś być martwy.

Prawy nie oponował. Widział swoje odbicie w lusterku Bystrego. Po chłopcu, który chciał być kapłanem, nie zostało śladu. To, co rozpoczął jego ojciec amputacją palca i tatuażem na twarzy, on sam doprowadził do końca. Twarz, dłonie i ręce pokrywały mu czerwone, różowe i białe plamy. W niektórych miejscach skóra mogła się zagoić, opalić i wyglądać prawie normalnie. Lecz na dłoni, policzku i wzdłuż linii włosów była biała, napięta i lśniąca. Prawdopodobnie już zawsze będzie tak wyglądać. Postanowił się tym nie martwić. Nie miał czasu przejmować się teraz sobą.

Galion odwrócił się od Prawego, by popatrzeć na rozciągające się przed nimi wyspy.

Niedługo dopłyną do skalistych płycizn i górskich grzbietów, rozrzuconych w zdradliwym przesmyku między Ostatnią Wyspą i Wyspą Ochronną.

– Ach, lecz ja mogłabym ci pokazać, jak wyleczyć te blizny. Ta wiedza jest ukryta w zakamarkach twego umysłu, nieznana ci. Biedactwo, masz tylko pamięć twoich piętnastu krótkich lat. Sięgnij do mnie. Pokażę ci, jak się uzdrowić.

– Nie.

Roześmiała się.

– Ach, rozumiem. To tak wyrażasz lojalność wobec „Vivacii”. Nie pozwalając na kontakt naszych umysłów. Marny hołd, ale zapewne najlepszy, na jaki cię stać. Mogłabym cię zmusić. Znam cię jak nikt inny. – Przez chwilę Prawy czuł obecność jej umysłu splątanego ze swoim. Nie sięgnęła ku niemu, lecz raczej pozwoliła mu wyczuć, że już tam jest. A potem przygasiła tę swoją świadomość jego istnienia. – Ale skoro wolisz pozostać oszpecony…

Nie zadała sobie trudu dokończenia myśli.

Pożerała go tęsknota. Pamiętał ogromne zadowolenie ze świadomego kierowania procesem uzdrawiania swego ciała, kiedy spał w smoczycy. Znów rozbudzony i czujny, nie umiał zapaść się w swojej świadomości na tyle głęboko, by osiągnąć takie panowanie nad sobą. Czy smoczyca mogłaby nauczyć go robić to na zawołanie? Pragnienie tej wiedzy wykraczało daleko poza uwolnienie od bólu i wygładzenie ostatnich blizn. Czy mogłaby mu pokazać, jak pozbyć się z twarzy tatuażu? Nauczyć go regeneracji utraconego palca? A gdyby się już nauczył tej umiejętności, to czy mógłby jej używać dla innych? Stanowiłoby to odsłonięcie wielkiej tajemnicy. Przez całe życie Prawy miłował wiedzę, miłował jej zdobywanie. Smoczyca nie mogłaby wybrać lepszej przynęty.

– Jakim mógłbyś być uzdrowicielem. Zastanów się. Mogłabym namówić Bystrego, by cię zwolnił. Mógłbyś wrócić do swego klasztoru, do swojej prostej i dającej zadowolenie służby Sa. Mógłbyś odzyskać swoje dawne życie. Mógłbyś z czystym sumieniem służyć swemu bogu. Skoro „Vivacia” odeszła, twoja obecność właściwie nie jest już tu potrzebna.

Niemal go przekonała. Prawy czuł, jak jego serce szybuje, unoszone jej słowami, lecz ostatnie zdanie boleśnie sprowadziło go z powrotem. „Skoro»Vivacia«odeszła”. Dokąd odeszła?

– Chcesz, żebym odszedł. Dlaczego?

Zerknęła na niego wirującymi, złotymi oczyma.

– Dlaczego pytasz? Czy nie o tym marzyłeś od czasu, gdy zostałeś zmuszony do wejścia na statek? Czyż stale nie dręczyłeś tym „Vivacii”? „Gdyby nie ty, ojciec nie oderwałby mnie od kapłaństwa”. Co się stało, że nie chcesz po prostu wziąć tego, czego pragniesz, i odejść?

Zastanawiał się przez chwilę.

– Może to, czego naprawdę pragnę, nie wiąże się z moim odejściem. – Przyjrzał się jej uważnie. – Myślę, że przedstawiasz mi to w zbyt atrakcyjnych barwach. Zadaję sobie zatem pytanie, co zyskasz przez moje odejście? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to myśl, że w jakiś sposób osłabi to „Vivacię” w tobie. Może, jeśli mnie tu nie będzie, podda się i będzie spokojna. Sa jeden wie, że całym sercem wyrywam się do niej. Może ona też za mną tęskni. Dopóki żyję i tu jestem, żyje jakaś część „Vivacii”. Boisz się, że moja obecność znów ją wywoła? Stoczyłaś ciężką walkę, by ją pokonać. Niemal wciągnęła cię w śmierć. Nie miałaś nad nią wielkiej przewagi.

Nabierał coraz większej pewności.

– Sama raz powiedziałaś, że jesteśmy we troje mocno spleceni; śmierć któregokolwiek z nas naraziłaby na niebezpieczeństwo pozostałą dwójkę. „Vivacia” wciąż żyje w tobie, a wszystko, co żyje, pochodzi od boga. Mój obowiązek wobec Sa jest tu, podobnie jak mój obowiązek wobec „Vivacii”. Nie porzucę jej tak łatwo. Jeśli uzdrowienie przez ciebie oznacza porzucenie „Vivacii”, to odmawiam uzdrowienia. Pozostanę pokryty bliznami. Mówię to tobie i wiem, że ona też to słyszy. Nie porzucę jej.

– Głupi chłopiec. – Galion ostentacyjnie podrapał się po karku. – Jakiś ty dramatyczny! Jaki poruszający! To znaczy, gdyby było tu cokolwiek do poruszenia. Noś zatem swoje blizny jako żałosny hołd dla kogoś, kto nigdy nie istniał. Niech będą ostatnim śladem jej istnienia. Czy chcę, żebyś odszedł? Tak, a powodem jest to, że wolę Bystrego. Jest lepszym partnerem dla moich ambicji. Tak, chcę, żeby Bystry został moim partnerem.

– Chcesz, prawda? – odezwała się Etta chłodnym, cichym głosem.

Prawy się wzdrygnął, ale figura na dziobie wydawała się jedynie rozbawiona.

– Tak jak niewątpliwie ty też – mruknęła. Omiotła Ettę wzrokiem i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Smoczyca całą uwagę skupiła na Etcie. – Podejdź bliżej, moja droga. Czy to jedwab z Veranii? Ależ on cię rozpieszcza. A może rozpieszcza siebie, pokazując w ten sposób wszystkim swój skarb. W tym kolorze lśnisz niczym cenny klejnot w egzotycznej oprawie.

Etta niemal z zażenowaniem uniosła rękę, by dotknąć jedwabnej koszuli w głębokim odcieniu błękitu. Przez jej twarz przemknął wyraz niepewności.

– Nie wiem, gdzie utkano ten materiał. Ale koszulę dostałam od Bystrego.

– Jestem niemal pewna, że patrzymy na verański jedwab. Najdelikatniejszy ze wszystkich, ale Bystry niewątpliwie nie ofiarowałby ci nic pośledniejszego. Kiedy przebywałam w moim właściwym ciele, oczywiście nie potrzebowałam tkanin. Moja cudowna skóra błyszczała i lśniła piękniej od wszystkiego, co mogłyby stworzyć ludzkie ręce. Mimo to znam się trochę na jedwabiu. Tylko w Veranii umiano wytwarzać ten odcień smoczego błękitu. – Przechyliła głowę w stronę Etty. – Nawet ci w nim do twarzy. Twoja cera lubi jaskrawe kolory. Bystry słusznie obwiesza cię srebrem, a nie złotem. Srebro na tobie lśni, a złoto byłoby jedynie ciepłe.

Etta dotknęła bransolet na przegubie. Policzki zapłonęły jej głębszym rumieńcem. Zbliżyła się do relingu. Spojrzała smoczycy w oczy i przez chwilę wydawały się oczarowane sobą nawzajem. Prawy czuł się z tego wyłączony. Ku swemu zdumieniu poczuł dreszcz zazdrości. Nie wiedział, czy nie chce dzielić z Ettą „Vivacii”, czy nie chce, by Etta zadawała się ze smoczycą.

Etta potrząsnęła głową, jakby chciała zrzucić z siebie urok. Zafalowały jej lśniące, czarne włosy. Spojrzała na Prawego i lekko zmarszczyła brwi.

– Nie powinieneś przebywać na słońcu i wietrze. Schodzi ci od tego skóra na ciele, które się nie wygoiło. Przynajmniej jeszcze jeden dzień powinieneś zostać w swojej kajucie.

Prawy spojrzał na nią uważnie. Coś tu było nie tak. Etta zwykle nie okazywała mu takiej troski. Spodziewałby się raczej, że kazałaby mu się hartować, a nie powoli wracać do zdrowia. Usiłował zajrzeć jej w oczy, ale patrzyła obok niego, unikając jego wzroku.

Smoczyca była bardziej obcesowa.

– Chciałaby porozmawiać ze mną na osobności. Odejdź, Prawy.

Chłopak zlekceważył rozkaz smoczycy i zwrócił się do Etty:

– Nie wierzyłbym za bardzo w to, co mówi. Nie usłyszeliśmy jeszcze prawdy na temat „Vivacii”. Legendy mówią o licznych niebezpieczeństwach, jakie sprowadza rozmowa ze smokiem. Powie ci to, co chcesz usłyszeć…

Raptem znów znalazła się w nim. Tym razem odczuł jej obecność jako fizyczną dolegliwość. Serce na moment przestało mu bić, a potem ruszyło nierównym rytmem. Na czoło Prawego wystąpił pot. Nie mógł swobodnie odetchnąć.

– Biedny chłopiec – powiedziała smoczyca. – Zobacz, jak się chwieje, Etto. Zupełnie nie jest dzisiaj sobą. Odejdź, Prawy – powtórzyła. – Odpocznij. Już.

– Bądź ostrożna – udało mu się wykrztusić do Etty. – Nie pozwól jej…

Ogarnęła go słabość. Zrobiło mu się niedobrze; bał się odezwać, żeby nie zwymiotować. Czuł, że zaraz zemdleje. Dzień zrobił się nagle boleśnie jasny. Zakrył ręką oczy i ruszył chwiejnie do drabinki. Ciemność. Potrzebował ciemności, ciszy i spokoju. Potrzeba ta zdominowała wszystko inne.

Wszystkie te dolegliwości ustąpiły dopiero wtedy, kiedy znalazł się na własnej koi. Zastąpił je strach. Mogła mu zrobić coś takiego w każdej chwili. Mogła go uzdrowić albo zabić. Jak mógł pomóc „Vivacii”, skoro smoczyca ma nad nim taką władzę? Spróbował znaleźć pociechę w modlitwie, ale zawładnęło nim straszne zmęczenie i Prawy zapadł w głęboki sen.


* * *

Etta patrzyła za nim, kręcąc głową.

– Spójrz na niego. Ledwie się trzyma na nogach. Mówiłam mu, że potrzebuje odpoczynku. A zeszłego wieczoru wypił o wiele za dużo. – Poszukała wzrokiem oczu galionu. Wirowały jak roztopione złoto, piękne i fascynujące. – Kim jesteś? – Pytanie było bardziej zuchwałe, niż się czuła. – Nie jesteś „Vivacią”. Ona nigdy nie powiedziała mi nic miłego. Jej jedynym pragnieniem było pozbycie się mnie, żeby mieć Bystrego dla siebie.

Pełne czerwone usta statku wygięły się w szerszym uśmiechu.

– Nareszcie. Powinnam była wiedzieć, że pierwszą rozsądną osobą, z którą będę rozmawiać, okaże się ktoś mojej niegdysiejszej płci. Nie. Nie jestem „Vivacią”. Nie chcę też się ciebie pozbyć ani odebrać ci Bystrego. Pomyśl o mężczyźnie, jakim jest Bystry. Nie musi być między nami rywalizacji. Potrzebuje nas obu do spełnienia swoich ambicji. Staniemy się sobie bliższe niż siostry. Dobrze. Wymyślę jakieś imię, którym mogłabyś mnie nazywać. – Smoczyca zwęziła złote oczy, a potem jej uśmiech się poszerzył. – Błyskawica. Może być Błyskawica.

– Błyskawica?

– Jednym z moich najwcześniejszych imion w starodawnym języku mogłoby być „Poczęta w Czasie Burzy w Momencie Rozbłysku Błyskawicy”. Ale wy żyjecie krótko i skracacie każde życiowe doświadczenie w nadziei, że je zrozumiecie. Połamałabyś sobie język na tylu słowach. Możesz więc nazywać mnie Błyskawicą.

– Nie masz prawdziwego imienia? – ośmieliła się zapytać Etta.

Błyskawica odrzuciła w tył głowę i roześmiała się.

– Jakbym ci je mogła wyjawić. No, kobieto, aby oczarować Bystrego, musisz być bardziej przebiegła. Będziesz musiała wymyślić coś lepszego, niż po prostu z niewinną miną pytać o moje tajemnice. – Na jej wyrzeźbionej twarzy pojawił się na chwilę wyraz skupienia. – Sternik! – zawołał galion. – Dwa rumby w prawo od dziobu kanał się pogłębia i jest bardziej sprzyjający prąd. Poprowadź nas tamtędy.

Przy sterze był Yol. Bez słowa zakręcił kołem. Etta zmarszczyła brwi. Co by o tym pomyślał Bystry? Kiedyś powiedział załodze, że każdy mający wachtę powinien słuchać komend statku tak samo, jak jego. Ale to było przed tą przemianą. Kiedy statek zmienił kurs, Etta poczuła, że posuwa się po wodzie szybciej i płynniej. Uniosła twarz, by wyraźniej poczuć wiatr na policzkach, i przebiegła wzrokiem horyzont. Bystry powiedział, że płyną do Łupigrodu, ale to nie powstrzyma go przed polowaniem po drodze. Prawy odzyskiwał siły; nie trzeba było się śpieszyć do uzdrowiciela. Właściwie uzdrowiciel niewiele mógłby dla niego zrobić. Chłopak będzie miał blizny do końca życia.

– Masz oczy łowcy – zauważyła z zadowoleniem Błyskawica. Kręciła swą wielką głową, także omiatając wzrokiem horyzont. – Mogłybyśmy dobrze razem polować, my dwie.

Po plecach Etty przebiegł dreszcz.

– Czy takich słów nie powinien usłyszeć raczej Bystry niż ja?

– Samiec? – zapytała Błyskawica ze śmiechem leciutko zabarwionym pogardą. – Wiemy, jacy są samcy. Smok poluje, by napełnić własny brzuch. Kiedy królowa wzbija się w powietrze i szuka ofiary, robi to dla zachowania rasy. To my wiemy całym naszym ciałem, że taki jest cel każdego naszego ruchu. Przedłużyć gatunek.

Dłoń Etty powędrowała ku jej płaskiemu brzuchowi. Nawet w ubraniu wyczuwała maleńką nierówność amuletu w kształcie czaszki przymocowanego do kółka w jej pępku. Podobnie jak galion, amulet został wyrzeźbiony z czarodrzewu. Jego celem była ochrona przed poczęciem. Nosiła go od lat, od czasu, kiedy jako nastolatka została prostytutką. Teraz już powinien się wydawać jej częścią. A mimo to od niedawna zaczął ją uwierać i drażnić, tak fizycznie, jak i psychicznie. Od kiedy znalazła figurkę niemowlęcia na Plaży Skarbów i nieopatrznie wzięła ją ze sobą, zaczęła słyszeć, jak jej własne ciało domaga się dziecka.

– Zdejmij go – zaproponowała Błyskawica.

Etta znieruchomiała.

– Skąd o nim wiesz? – wysyczała.

Smoczyca nawet na nią nie zerknęła, zajęta wpatrywaniem się w otwarte morze.

– Och, proszę cię! Mam nos. Wyczuwam jego zapach. Zdejmij go. Wykorzystywanie go w takim celu nie oznacza szacunku ani wobec kogoś, kogo stanowił niegdyś część, ani wobec ciebie.

Na myśl o tym, że amulet stanowił kiedyś część smoka, Ettę nagle przebiegły ciarki. Bardzo chciała go zdjąć.

– Najpierw muszę porozmawiać z Bystrym – powiedziała. – Powie mi, kiedy będzie gotowy na to, żebyśmy mieli dziecko.

– Nigdy – rzekła stanowczo Błyskawica.

– Co?

– Nigdy nie czekaj z taką decyzją na samca. To ty jesteś królową. Ty decydujesz. Samcy nie są stworzeni do takich decyzji. Widziałam to wiele razy. Każą czekać na dni pełne słońca, bogactwa i obfitości. Tyle że dla samca nic nie jest wystarczające, a obfitość nigdy nie zostaje osiągnięta. Królowa wie, że kiedy czasy są najtrudniejsze, a zwierzyny jest najmniej, to wtedy trzeba najbardziej się troszczyć o przedłużenie gatunku. Niektóre sprawy nie podlegają decyzji samców. – Uniosła rękę i odgarnęła włosy. Posłała Etcie niespodziewanie bardzo ludzki, ufny uśmiech. – Jeszcze się nie przyzwyczaiłam do włosów. Fascynują mnie.

Etta mimowolnie się uśmiechnęła. Przechyliła się przez reling. Od dawna już nie rozmawiała z kobietą, a co dopiero z kobietą tak bezpośrednią, jak ona sama.

– Bystry nie jest taki jak inni mężczyźni – rzekła.

– Obie to wiemy. Wybrałaś dobrego samca. Ale na co się to zda, jeśli na tym koniec? Zdejmij amulet, Etto. Nie czekaj, żeby sam cię o to poprosił. Rozejrzyj się. Czy mówi każdemu z osobna, że nadszedł czas spełnienia obowiązku? Oczywiście, że nie. Gdyby musiał to robić, równie dobrze mógłby wszystko robić sam. To człowiek, który oczekuje, że inni będą myśleć za siebie. Pójdę o zakład. Czy nie wspominał ci już, że potrzebuje dziedzica?

Etta pomyślała o słowach, które wypowiedział, kiedy pokazała mu rzeźbę niemowlęcia.

– Wspominał – odparła cicho.

– No, proszę. Chcesz czekać, aż wyda ci rozkaz? Wstydź się. Żadna samica nie powinna czekać na rozkaz samca w kwestii tego, co jest naszym zadaniem. To ty powinnaś mówić mu takie rzeczy. Zdejmij go, królowo.

Królowa. Etta wiedziała, że dla smoczycy to słowo oznacza tylko samicę. Samice smoków były królowymi, jak koty. Kiedy jednak Błyskawica wypowiedziała to słowo, przywołało ono Etcie na myśl znaczenie, nad którym ledwie śmiała się zastanawiać. Gdyby Bystry miał zostać Królem Wysp Pirackich, to kim zostałaby ona? Może tylko jego kobietą. Ale gdyby urodziła mu dziecko, to wtedy na pewno…

Skarciła się za takie ambicje, ale jej dłoń wsunęła się pod jedwabną koszulę i dotknęła brzucha. Amulecik z czarodrzewu w kształcie ludzkiej czaszki był nawleczony na srebrne kółko, zamykane na haczyk i pętelkę. Zacisnęła na nim palce i otworzyła. Wysunęła je, uważając na haczyk, i położyła na dłoni. Czaszka uśmiechała się do niej. Etta zadrżała.

– Daj mi to – poprosiła cicho Błyskawica.

Etta nie chciała się zastanawiać. Wyciągnęła rękę, a kiedy Błyskawica sięgnęła do tyłu, upuściła amulet na dłoń statku. Srebrny drucik błyszczał w słońcu. Po chwili Błyskawica zwinęła dłoń i przycisnęła ją do ust. Po chwili, ze śmiechem pokazała Etcie pustą dłoń.

– Zniknął! – stwierdziła i w tej chwili decyzja stała się nieodwracalna.

– Co ja powiem Bystremu? – zapytała Etta.

– Zupełnie nic – odpowiedział jej beztrosko statek. – Zupełnie nic.


* * *

Kłębowisko robiło się coraz większe, aż stało się najliczniejszą grupą węży deklarujących posłuszeństwo jednemu osobnikowi, z jaką zetknęła się Szarpia. Czasami rozdzielały się w poszukiwaniu pożywienia, lecz co wieczór zbierały się znowu razem. Do Kieresza przybywały węże wszelkich rozmiarów, w różnych kolorach i w rozmaitym stanie. Nie wszystkie potrafiły sobie przypomnieć umiejętność mowy, a niektóre były całkowicie zdziczałe. Inne miały blizny świadczące o jakichś dawnych wypadkach lub jątrzące się rany, poniesione w spotkaniach z wrogo nastawionymi statkami. Niektóre ze zdziczałych węży przerażały Szarpię swoją zdolnością przekraczania wszelkich granic przyzwoitego zachowania. Kilka z nich, jak ten upiorny biały wąż, sprawiały jej ból mękami, które cierpiały. Szczególnie ów biały sprawiał wrażenie zapiekłego w milczeniu przez swój gniew. Mimo to wszystkie podążały za Kiereszem. Kiedy gromadziły się na noc, przytwierdzone do dna, tworzyły falujące pole, przywodzące Szarpii na myśl zagon krasnorostów.

Ich liczba wyraźnie podbudowywała ich zaufanie do Kieresza. Ostatnio niemal emanował blaskiem, a fałszywe złociste oczy lśniły na całej długości jego ciała. Dzięki swojej liczebności węże zapewniały sobie wzajemnie to, czego brakło każdemu z osobno. Pocieszały się przechowywanymi przez siebie wspomnieniami; często jakieś słowo czy imię pobudzało pamięć towarzysza.

Jednakże mimo swej liczebności wcale nie były bliżej znalezienia właściwej trasy migracji. Wspólne wspomnienia tylko sprawiały, że wędrówka je bardziej irytowała. Tej nocy Szarpia nie mogła odpocząć. Wyplątała się spośród śpiących pobratymców i zaczęła się unosić w wodzie, patrząc w dół na tworzony z nich żywy las. W tym miejscu było coś drażniąco znajomego, coś kryjącego się tuż poza zasięgiem jej pamięci. Czy już tu kiedyś była?

Sessurea, dzięki długiej znajomości wrażliwy na jej nastroje, dołączył do niej, wijąc się w wodzie. W milczeniu przeczesywali morskie dno. Szeroko otworzyli oczy na nikły księżycowy blask, sięgający na te głębokości. Szarpia przyglądała się ukształtowaniu dna w słabej poświacie, wydzielanej przez węże i drobne formy życia. Coś.

– Masz rację.

To były pierwsze słowa wypowiedziane przez Sessureę. Odłączył się od niej, płynnym ruchem łagodnie zbliżając się do szczególnie nierównego fragmentu podłoża. Powoli obracał głowę. Następnie zaskoczył Szarpię, chwytając raptownie szczękami dużą kępę pierzastych wodorostów. Wyrwał ją, odrzucił, chwycił kolejną kępę i odrzucił znowu.

– Sessureo? – zatrąbiła Szarpia, lecz nie otrzymała odpowiedzi.

Wąż wyrywał i odrzucał kępę wodorostów za kępą. Kiedy Szarpia nabrała pewności, że oszalał, osiadł na dnie i zaczął dziko machać ogonem, przegarniając nagromadzony przez dziesięciolecia muł.

Jej wołanie i dziwne zachowanie Sessurei obudziło niektóre węże. Podpłynęły do Szarpii i razem z nią obserwowały wyczyny towarzysza. Wyrwał jeszcze kilka kęp wodorostów i znów zaczął się miotać na dnie.

– Co on robi? – zapytał smukły błękitny wąż.

– Nie wiem – odparła żałośnie Szarpia.

Sessurea przerwał swoje szaleńcze skręty równie gwałtownie, jak je rozpoczął, i szybko podpłynął w górę do obserwatorów. Zatoczył koło, a potem z podnieceniem oplótł Szarpię.

– Spójrz. Miałaś rację. Musisz chwilkę zaczekać, aż muł opadnie. O, widzisz?

Przez jakiś czas widziała jedynie unoszący się osad. Sessurei brakło tchu; wachlował z podniecenia skrzelami. Chwilę później błękitny wąż obok Szarpii nagle zatrąbił:

– To strażnik! Ale nie może go być tutaj, w Krainie Obfitości. To nie w porządku!

Szarpia wytrzeszczyła oczy, zmieszana. Słowa błękitnego tak nie pasowały do okoliczności, że ich nie rozumiała. Strażnicy to były smoki opiekuńcze. Czy na dnie morza znajdują się jakieś martwe smoki? A potem przed jej oczyma zamazane kształty widniejące wśród wirujących osadów nagle przybrały nową formę. Zobaczyła. To był strażnik, a właściwie strażniczka. Leżała rozciągnięta na boku z jednym skrzydłem uniesionym, a drugim zagrzebanym w mule. Z uniesionej przedniej łapy odpadły trzy szpony. Część ogona dziwnie się unosiła. Posąg pękł przy upadku; tyle było widać. Ale skąd wziął się tu, pod wodą? Niegdyś stał nad miejską bramą Yruranu. A potem dostrzegła leżącą kolumnę. A dalej to chyba było atrium zbudowane przez Desmola Ochoczego dla pomieszczenia wszystkich egzotycznych roślin, które znosili mu jego smoczy przyjaciele z czterech stron świata. A dalej zapadnięta kopuła Świątyni Wody.

– Jest tu całe miasto – zatrąbiła cicho.

Nagle między nimi pojawił się Kieresz.

– Jest tu cała prowincja – poprawił ją. Wszyscy odprowadzili go wzrokiem w dół, ku odsłoniętym pozostałościom świata, które niemal pamiętali. Wił się między nimi, dotykając kolejno charakterystycznych obiektów. – Pływamy tam, gdzie niegdyś lataliśmy.

Wzniósł się powoli ku pozostałym wężom. Całe kłębowisko już się obudziło i obserwowało jego płynne ruchy. Utworzyło żywą, ruchomą kulę z Kiereszem w jej środku. Jego ciało i słowa splatały się w jedno.

– Pragniemy wrócić do domu, do krain, gdzie polowaliśmy i lataliśmy. Obawiam się, że jesteśmy już na miejscu. Kiedy przedtem znajdowaliśmy posąg czy łuk, udawałem, że zawaliło się przypadkiem kilka nadbrzeżnych budynków. Lecz Yruran leżał w głębi lądu. Pod nami leżą zatopione ruiny. – Zatoczył powoli krąg. – To nie było jakieś drobne trzęsienie ziemi. Wszystkie charakterystyczne miejsca zmieniły się nie do poznania. Szukamy rzeki, która ma nas doprowadzić do domu. Obawiam się jednak, że bez przewodnika ze świata nad nami nigdy jej nie znajdziemy. Nie przybył do nas żaden taki przewodnik. Byliśmy na północy i byliśmy na południu, a mimo to nie znaleźliśmy drogi, która by nas przyzywała. Wszystko jest zbyt odmienne; rozproszone wspomnienia, które zebraliśmy, nie są wystarczające. Zgubiliśmy się. Naszą jedyną nadzieją jest teraz Ta, Która Pamięta. A nawet to może nie wystarczyć. Tellur, smukły zielony wąż, ośmielił się sprzeciwić.

– Szukaliśmy kogoś takiego na próżno. Zaczynamy odczuwać znużenie. Jak długo musimy jeszcze wędrować i tęsknić, Kiereszu? Zebrałeś potężne wężowisko, ale mimo że jest nas wielu, jakże nas mało w porównaniu z tym, co było niegdyś. Czy te wszystkie wężowiska, które powinny się teraz roić, zginęły? Czy tylko my zostaliśmy z naszego plemienia? Czy my też musimy zginąć jako wędrowcy? A może nie ma rzeki, domu, do którego możemy wrócić? – wyśpiewywał swój smutek i rozpacz.

Kieresz ich nie okłamywał.

– Możliwe. Może zginiemy i nasz rodzaj nie będzie już istniał. Ostatni raz poszukamy Tej, Która Pamięta, lecz tym razem poświęcimy temu zadaniu wszystkie nasze siły. Znajdziemy przewodnika albo zginiemy.

– A zatem zginiemy.

Głos był zimny i martwy, jakby pękał gruby lód. Do kuli wpłynął biały wąż i zaczął obraźliwie się wić przed Kiereszem. Grzywa Szarpii zjeżyła się z przerażenia. Prowokował Kieresza, by go zabił. Jego bezczelne pozy prosiły się o śmierć. Wszyscy czekali na zapadnięcie wyroku.

Lecz Kieresz się powstrzymał. Sam zaczął rysować ruchami ciała większy wzór, ogarniający obelgi białego i zakazujące innym podejmowania działań przeciwko niemu. Nic nie mówił, chociaż grzywa mu się zjeżyła i zaczęła wydzielać bladą smugę toksyn. Cisza i trucizny utworzyły wokół białego węża sieć. Jego ruchy stały się wolniejsze, a w końcu całkowicie znieruchomiał. Kieresz nie zadał mu żadnych pytań, a mimo to biały odpowiedział gniewnie:

– Bo rozmawiałem z Tą, Która Pamięta. Byłem dziki i bezrozumny, podobny do tych niemych zwierząt, które podążają za tobą. Lecz ona mnie schwyciła, mocno trzymała i wmuszała mi swoje wspomnienia, aż się nimi dławiłem. – Zatoczył gwałtownie krąg, jakby chciał zaatakować samego siebie. Wirował coraz szybciej. – Jej wspomnienia były trucizną! Trucizną! Bardziej toksyczną od jakiejkolwiek substancji, którą wydzieliła grzywa. Kiedy przypominam sobie, kim byliśmy, kim powinniśmy być teraz i porównuję z tym, kim się staliśmy… duszę się. Chciałbym wypluć to obrzydliwe życie, którego wciąż się trzymamy!

Kieresz nie przerywał milczącego, falującego tańca. Jego ruchy tworzyły barierę między białym i zasłuchanymi w bezruchu wężami.

– Za późno. – Biały wyraźnie odtrąbiał każde słowo. – Minęło zbyt wiele pór roku. Nasza pora przemiany nadeszła i minęła dziesiątki razy. Wspomnienia Tej, Która Pamięta dotyczą dawno minionego świata! Nawet gdybyśmy odnaleźli rzekę prowadzącą do terenów, na których smoki przędły kokony, nikt nam nie pomoże ich uprząść. Wszyscy zginęli. – Zaczął mówić szybciej; jego słowa płynęły niczym pędząca rzeka. – Nie czekają żadni rodzice, by wpleść wspomnienia w kokony. Po metamorfozie okazalibyśmy się równie nieświadomi, jak przed nią. Dała mi swoje wspomnienia i mówię wam, nie były wystarczające! Niewiele tu rozpoznaję, a to, co pamiętam, nie znajduje się na swoim miejscu. Jeśli jesteśmy skazani na zagładę, to lepiej straćmy przed śmiercią głosy i zmysły. Jej wspomnienia nie są warte bólu, jaki noszę w sobie.

Jego nastroszona grzywa wypuściła nagle chmurę toksyn. Zanurzył w nich pysk.

Kieresz uderzył tak szybko, jakby atakował ofiarę. Omotał białego i odciągnął go od jego własnej trucizny, błyskając złocistymi oczyma.

– Dosyć! – ryknął. Jego słowa były pełne gniewu, lecz głos był go pozbawiony. – Jesteś tylko jeden! Nie możesz podejmować decyzji za całe kłębowisko albo za całą rasę. Masz obowiązek do wypełnienia i wypełnisz go, zanim odbierzesz sobie głupie, bezsensowne życie. – Kieresz uwolnił chmurę własnych toksyn. Gniewnie wirujące szkarłatne oczy białego węża zwolniły, zmatowiały i stały się rdzawoczerwone. Pod działaniem toksyn jego szczęki rozwarły się leniwie. – Zaprowadzisz nas do Tej, Która Pamięta – powiedział łagodnie przywódca. – Już wchłonęliśmy nieco wspomnień od srebrnego dostawcy. Jeśli trzeba, możemy przejąć więcej. Razem z tym, co uzyskamy od Tej, Która Pamięta może nam to wystarczyć. – Po chwili dodał niechętnie: – Jaki mamy wybór?


* * *

Bystry balansował przed lusterkiem, odwracając twarz z boku na bok. Na jego włosach i przyciętej brodzie lśniła warstewka olejku cytrynowego. Wąsy zakręcały mu się elegancko, lecz bez ostentacji. Na torsie i przy mankietach ciemnoniebieskiej kurty pieniła się nieskazitelna biała koronka. Nawet skórzana obejma jego kikuta została wypolerowana na wysoki połysk. Z uszu zwieszały mu się ciężkie srebrne kolczyki. Pomyślał, że wygląda jak mężczyzna wybierający się w konkury. W pewnym sensie tak było.

Po rozmowie ze statkiem nie spał dobrze w nocy. Jego przeklęty amulet nie pozwalał mu zasnąć, szepcząc, chichocząc i namawiając do przyjęcia warunków smoczycy. Najbardziej denerwowało Bystrego to namawianie. Czy może odważyć się zaufać tej przeklętej rzeźbie? Czy może odważyć się ją zignorować? Rzucał się i przewracał, a kiedy do jego łóżka przyszła Etta, do snu nie mógł go nawet ukołysać delikatny masaż szyi i pleców. W końcu Bystry zapadł w drzemkę, kiedy na niebie zaczął szarzeć świt. Kapitan się obudził z postanowieniem, że przekona statek do siebie. Tym razem nie będzie musiał przynajmniej pokonywać jego przywiązania do Prawego.

Niewiele wiedział o smokach, skupił się więc na tym, co wiedział. To była samica. Przygładzi więc pióra, przyniesie jej dary i zobaczy, co dzięki temu zyska. Zadowolony ze swego wyglądu, odwrócił się do łóżka i przyjrzał zgromadzonym skarbom. Pas ze srebrnych kółek ozdobiony lapis lazuli sprezentuje jej jako bransoletę. Jeśli jej się spodoba, to ma dwie srebrne bransolety, które można przerobić na kolczyki. Etcie nie będzie ich brakowało. We flaszy o grubych ściankach znajdował się olejek z wisterii. Zapewne miał dotrzeć do jakiejś perfumerii w Krainie Miedzi. Bystry nie miał pojęcia, jakie inne zmysłowe drobiazgi mogłyby ucieszyć smoczycę. Jeśli te skarby jej nie poruszą, pomyśli o innych sposobach. Ale ją zdobędzie. Włożył prezenty do aksamitnego mieszka i zawiesił go sobie u pasa. Najlepiej poruszało mu się, gdy miał wolne ręce. Nie chciał sprawić na niej wrażenia, że jest niezdarny.

Na korytarzyku przed kajutą natknął się na Ettę z naręczem czystej pościeli. Otaksowała go wzrokiem, tak że poczuł się niemal urażony, ale aprobata wyzierająca z jej oczu upewniła go, że dobrze się przygotował.

– No, no – zauważyła niemal zalotnie i leciutko się uśmiechnęła.

– Idę porozmawiać ze statkiem – oznajmił szorstko Bystry. – Niech nikt nam nie przeszkadza.

– Natychmiast to rozgłoszę – zgodziła się Etta. A potem ośmieliła się dodać z szerszym uśmiechem: – Mądrze zrobiłeś, tak się ubrawszy. To się jej spodoba.

– A cóż ty możesz wiedzieć o takich sprawach? – powiedział, mijając ją.

– Rozmawiałam z nią dziś rano. Była wobec mnie niezwykle uprzejma i otwarcie mówiła o swoim podziwie dla ciebie. Niech zobaczy, że ty też ją podziwiasz; to połechce jej próżność. Może i jest smoczycą, ale jest w niej dość kobiecości, byśmy się rozumiały. – Po chwili Etta dodała: – Mówi, że mamy ją nazywać Błyskawicą. To imię dobrze do niej pasuje. Bije z niej światło i moc.

Bystry stanął i odwrócił się do Etty.

– Co doprowadziło do zawarcia tego nowego sojuszu? – zapytał.

Etta przekrzywiła głowę i zamyśliła się.

– Ona jest teraz inna. Więcej nie mogę powiedzieć. – Uśmiechnęła się. – Chyba mnie lubi. Powiedziała, że mogłybyśmy być jak siostry.

Bystry miał nadzieję, że udało mu się ukryć zaskoczenie.

– Tak powiedziała?

Dziwka stała z pościelą przyciśniętą do piersi i się uśmiechała.

– Powiedziała, że do spełnienia twoich ambicji trzeba nas dwóch.

– Ach – powiedział Bystry, odwrócił się i odszedł, stukając protezą.

Statek ją zdobył. Ot, tak, kilkoma uprzejmymi słowami? Nie wydawało mu się to prawdopodobne. Etta nie była kobietą, która łatwo ulega naciskom. Co zaproponowała jej smoczyca? Władzę? Bogactwo? Lecz nawet bardziej naglącym pytaniem było „dlaczego”. Dlaczego smoczyca chciała się sprzymierzyć z dziwką?

Stwierdził, że się śpieszy, i z rozmysłem zwolnił kroku. Nie powinien się z nią spotykać w pośpiechu. Trzeba się uspokoić. Zabiegać o jej względy powoli. Przekonać ją do siebie, a wtedy jej przyjaźń z Ettą nie będzie stanowiła zagrożenia.

Kiedy tylko wyszedł na pokład, wyczuł zmianę. Wysoko w olinowaniu marynarze zmieniali żagle, przerzucając się żartami. Yol wydał kolejny rozkaz i ludzie rzucili się go wykonać. Jeden z nich pośliznął się, ale złapał muskularną ręką za linę. Roześmiał się i podciągnął wyżej. Galion wydał okrzyk zachwytu nad jego sprawnością. W jednej chwili Bystry zrozumiał, że marynarz wcale się nie pośliznął. Popisywał się przed galionem. Smoczyca sprawiła, że cała załoga demonstrowała przed nią swoje umiejętności. Chcieli zwrócić na siebie jej uwagę jak uczniowie.

– Co zrobiłaś, że tak się zachowują? – zapytał ją na powitanie. Roześmiała się ciepło i zerknęła na niego ponad nagim ramieniem.

– Tak niewiele trzeba, by ich oczarować. Uśmiech, słowo, zachęta, by postawili żagiel jeszcze szybciej. Odrobina uwagi, bardzo mała odrobina uwagi, i już rywalizują o więcej.

– Jestem zaskoczony, że raczysz ich uznawać za godnych twojej uwagi. Zeszłej nocy wydawało mi się, że nie znosisz ludzi.

– Obiecałam im polowanie przed jutrzejszym zachodem słońca. Ale tylko jeśli będą umieli dopasować swoje umiejętności do moich zmysłów. Niedaleko stąd znajduje się statek handlowy. Wiezie przyprawy z Wysp Mangardorskich. Jeśli będą dobrze wybierać żagle, wkrótce go dogonimy.

A zatem wydawało się, że zaakceptowała swoje nowe ciało. Bystry postanowił tego nie komentować.

– Widzisz ten statek za horyzontem?

– Nie muszę. Wiatr przyniósł mi jego zapach. Goździki i drewno sandałowe, hasjański pieprz i laski kimori. Zapach samej Wyspy Mangardorskiej; tylko statek z bogatym ładunkiem mógłby przywieźć takie wonie tak daleko na północ. Wkrótce powinniśmy go zobaczyć.

– Naprawdę masz tak wyczulony węch?

Wargi galionu wygięły się w uśmiechu.

– Ofiara nie jest tak daleko. Przemieszcza się między tamtymi wyspami. Gdybyś miał wzrok tak bystry jak ja, mógłbyś ją dostrzec. – Uśmiech zniknął z twarzy galionu. – Znam te wody jako statek. Jako smokowi są mi obce. Od czasu, kiedy ostatnio wzbiłam się w powietrze, wszystko bardzo się zmieniło. To znajoma okolica, a zarazem obca. – Figura zmarszczyła brwi. – Znasz Wyspy Mangardorskie?

Bystry wzruszył ramionami.

– Znam Skały Mangardorskie. Są niebezpieczne we mgle, a przy odpływie są na tyle odsłonięte, że mogą rozpruć dno każdego statku, który się odważy podpłynąć blisko nich.

Po jego słowach zapadła długa, pełna napięcia cisza.

– A więc tak – odezwała się w końcu smoczyca. – Albo podniósł się poziom oceanów świata, albo ziemie, które znałam, zatonęły. Ciekawe, co zostało z mojego domu. – Przerwała na chwilę. – A mimo to Wyspa Innego Ludu, jak ją nazywasz, wygląda na bardzo mało zmienioną. Zatem część mojego świata jest nienaruszona. To dla mnie zagadka, którą będę mogła rozwiązać dopiero po powrocie do domu.

– Do domu? – Bystry starał się, by to pytanie zabrzmiało niedbale. – A gdzie on jest?

– Dom to ewentualność. Nie kłopocz się tym teraz.

Smoczyca się uśmiechała, lecz w jej głosie zabrzmiał chłód.

– Czy mógłby być tym, co zechcesz? – Bystry nie ustępował.

– Być może. Albo i nie. Powiem ci. Przecież nie słyszałam, żebyś się zgodził na moje warunki.

Ostrożnie, ostrożnie.

– Nie lubię działać pochopnie. Nadal chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej.

Roześmiała się.

– Ależ mamy niemądry temat rozmowy. Zgadzasz się. Bo w życiu, które musimy dzielić, masz nawet mniejszy wybór ode mnie. Co się w nim kryje dla nas obojga, jeśli nie my? Przynosisz mi podarki, prawda? To bardziej właściwe niż sądzisz. Lecz nawet nie zaczekam, aż mi je pokażesz, i wyjawię ci, że stanowię o wiele większy skarb, niż wyobrażałeś sobie, że kiedykolwiek zdobędziesz. Niech twoje marzenia przerosną te, Bystry, które miałeś do tej pory. Marz o statku, który może wezwać z głębi wód węże do pomocy. Mogę im rozkazywać. Co chciałbyś, żeby zrobiły? Zatrzymały statek i go splądrowały? Odprowadziły inny statek w jakieś bezpieczne miejsce? Przeprowadziły cię przez mgłę? Strzegły portu w twoim mieście przed tymi, którzy mogliby mu zagrozić? Snuj wielkie marzenia, Bystry, a nawet jeszcze większe. A potem przyjmij moje warunki.

Odchrząknął. Zaschło mu w ustach.

– Sięgasz zbyt daleko – rzekł zuchwale. – Czego możesz chcieć, co mogę ofiarować ci wartego twojej propozycji?

Parsknęła śmiechem.

– Powiem ci, jeśli sam tego nie dostrzegasz. Jesteś oddechem mego ciała, Bystry. Poruszam się dzięki tobie i twojej załodze. Jeśli muszę być uwięziona wewnątrz tego kadłuba, to muszę mieć zuchwałego kapitana, który da mi skrzydła, nawet jeśli są tylko z płótna. Potrzebuję kapitana, który zna radość polowania i rozumie dążenie do władzy. Potrzebuję cię, Bystry. Zgódź się. – Jej głos ścichł i zmiękł. – Zgódź się.

Odetchnął.

– Zgadzam się.

Odrzuciła głowę i się roześmiała. Zupełnie jakby zabiły dzwony. Wydawało się, że sam wiatr dmucha mocniej, podniecony tym dźwiękiem.

Bystry oparł się o reling. Przepełniała go ogromna radość. Ledwie potrafił uwierzyć, że jest o krok od spełnienia wszystkich swoich marzeń. Szukał czegoś, co mógłby powiedzieć.

– Prawy będzie bardzo zawiedziony. Biedny chłopak.

Galion skinął głową i westchnął cicho.

– Zasługuje na odrobinę szczęścia. Odeślemy go z powrotem do jego klasztoru?

– To chyba najmądrzejsze wyjście – zgodził się Bystry. Ukrył zaskoczenie tą propozycją statku. – Ale trudno mi się będzie z nim rozstać. Widok jego zniszczonej urody przeszył mi serce. Był bardzo ładnym młodzieńcem.

– Jestem pewna, że będzie szczęśliwszy w swoim klasztorze. Mnichowi nie bardzo jest potrzebna gładka skóra. Mimo to… uzdrowimy go na pożegnanie? Żeby zawsze pamiętał o tym, jak go ukształtowaliśmy?

Błyskawica błysnęła w uśmiechu białymi zębami.

– To też potrafisz uczynić? – zapytał Bystry z niedowierzaniem.

Statek uśmiechnął się porozumiewawczo.

– To też potrafisz uczynić ty. To o wiele skuteczniejsze, nie sądzisz? Idź do jego kajuty. Połóż na nim dłonie i życz mu zdrowia. Poprowadzę cię co do reszty.


* * *

Prawego ogarnęła dziwna niemoc. Usiłował medytować, lecz jego umysł pogrążał się coraz głębiej w abstrakcyjnej otchłani. Zawieszony w niej, zastanawiał się, co się z nim dzieje. Czy w końcu opanował głębszy stan świadomości? Niejasno zdał sobie sprawę, że otwierają się drzwi.

Poczuł na piersi ręce Bystrego. Spróbował otworzyć oczy, ale nie mógł tego zrobić. Nie mógł się obudzić. Coś go przytrzymywało, jakby wielka, ciężka dłoń. Słyszał jakieś głosy – Bystry o coś pytał, a Etta odpowiadała. Coś cicho powiedział Gankis. Prawy chciał się obudzić, ale im bardziej się szamotał, tym bardziej oddalał się świat. Wyczerpany, unosił się w niebycie. Dosięgły go pasemka świadomości. Z rozpostartej dłoni Bystrego płynęło ciepło. Oblało mu skórę, a potem wsiąkło głęboko w ciało. Bystry mówił coś cicho zachęcającym tonem. Nagle buchnął ogień siły życiowej Prawego. Jego świadomość przyjęła to tak, jakby świeca nagle zapłonęła światłem i ciepłem ogniska. Prawy zaczął dyszeć, jakby biegł pod górę. Serce z trudem nadążało za oddechem. „Przestań”, chciał poprosić Bystrego, lecz nie zdołał wykrztusić żadnych słów. Wykrzyczał swoją prośbę w otaczającą go ciemność.

Słyszał. Słyszał pełne zaskoczenia westchnienia i okrzyki podziwu tych, którzy go obserwowali. Rozpoznawał głosy marynarzy.

– Patrzcie, widać, jak się zmienia!

– Rosną mu nawet włosy!

– To cud. Kapitan go uzdrawia.

Rezerwy jego ciała były beztrosko zużywane; czuł, że akt ten pochłania całe lata jego życia, ale nie mógł się sprzeciwić. Odradzająca się skóra straszliwie swędziała, lecz Prawy nie mógł poruszyć żadnym mięśniem. Nie panował nad własnym ciałem. Udało mu się wydać z głębi gardła jęk. Nikt nie zwrócił uwagi. Uzdrawianie pożerało go od środka. Zabijało go. Świat się oddalał.

Po pewnym czasie uświadomił sobie, że Bystry zdjął z niego dłonie. Bolesne bicie serca osłabło. Ktoś coś mówił w wielkim oddaleniu. W głosie Bystrego brzmiała duma i wyczerpanie.

– Dobrze. Dajcie mu teraz odpocząć. Przez następne kilka dni będzie się prawdopodobnie budził tylko po to, by coś zjeść, a potem znów głęboko zasypiał. Niech nikt się tym nie niepokoi. To konieczny element uzdrawiania. – Prawy słyszał głęboki, chrapliwy oddech pirata. – Ja też muszę odpocząć. To mnie trochę kosztowało, ale on na to zasłużył.


* * *

Bystry obudził się wczesnym wieczorem. Przez jakiś czas leżał nieruchomo, smakując swoją euforię. Sen całkowicie przywrócił mu humor. Prawy został uzdrowiony jego rękoma. Nigdy w życiu nie czuł się tak potężny, jak wtedy, gdy jego dłonie spoczywały na ciele chłopca, którego skórę uzdrawiał swoją wolą. Członkowie jego załogi patrzyli na Bystrego z nabożną czcią. Całe Przeklęte Brzegi mogły teraz należeć do niego. Etta niemal promieniała miłością i podziwem dla niego. Kiedy otworzył oczy i spojrzał na amulet przywiązany do nadgarstka, nawet jego twarzyczka uśmiechała się do niego wilczym uśmiechem. Przez jedną idealnie wyważoną chwilę wszystko w jego świecie było na swoim miejscu.

– Jestem szczęśliwy – powiedział Bystry.

Pokazał w uśmiechu zęby, słysząc takie słowa w swoich ustach.

Wiatr przybierał na sile. Bystry słuchał jego świstu w olinowaniu i się dziwił. Nie widział żadnych oznak zbliżania się sztormu, a statek nie kołysał się pod uderzeniami wiatru. Czy smoczyca miała też moc nad takimi zjawiskami, jak zbliżający się sztorm?

Wstał pośpiesznie, chwycił kulę i wyszedł na pokład. Wiatr był słaby i wiał równo. Nie było widać żadnych chmur burzowych, a fale nadbiegały rytmicznie i miarowo. Mimo wszystko, kiedy tak stał i się rozglądał, w uszach znów zaświszczał mu wzmagający się wiatr.

Ku zdumieniu Bystrego, cała załoga zgromadziła się wokół fordeku. Ludzie rozstąpili się przed nim w pełnym czci milczeniu. Przekuśtykał między nimi i zmusił się do wejścia na pokład dziobowy. Kiedy tam stanął, znów usłyszał wzmagający się wiatr. Tym razem zobaczył, co się dzieje.

Błyskawica śpiewała. Nie widział jej twarzy. Odchyliła głowę w tył tak mocno, że długie włosy spływały po jej plecach. Srebro i lapis lazuli lśniły na tle falujących czarnych loków. Smoczyca śpiewała głosem wiatru przybierającego na sile, a potem fal ciętych wichurą. Jej głos wznosił się od głębokiego poszumu do wysokiego świstu, którego nie mogłoby wydać żadne ludzkie gardło ani usta. To była pieśń wiatru wyśpiewana głosem, tak poruszająca, jak żadna tworzona przez człowieka muzyka. Odzywała się głęboko w sercu Bystrego językiem samego morza i pirat rozpoznał swój język ojczysty.

A potem do głosu galionu dołączył jeszcze jeden głos, wplatając w morską pieśń Błyskawicy czyste nuty. Wszyscy odwrócili głowy. Wszystkie inne ludzkie głosy na pokładzie zamilkły. Pierwszą falę strachu, która ogarnęła Bystrego, zastąpiło zadziwienie. Ona też była piękna jak jego statek. Teraz to widział. Zielono-złocisty wąż wyrastał chwiejnie z głębin, szeroko rozwarłszy szczęki.

Загрузка...