Wracał korytarzem pełnym podarunków upchanych tak, jak w zwykłych ludzkich domostwach gromadzi się rupiecie na strychu.
Odcinek taśmy nie dawał mu spokoju — mały skrawek stwierdzający, że choć później trafiał raz po raz, pierwszy strzał na wzgórzu okazał się niecelny. Rzadko pudłował. Został wyszkolony do takiego strzelania, gdzie nie wiadomo było, co za moment nastąpi i trzeba było kierować się zasadą „zabij albo zginiesz”, którą dobrze poznał podczas niezliczonych wypadów w strefę rażenia. Pocieszał się, że może nie przykładał się ostatnio jak należy. Właściwie nie miał powodu starać się, gdyż strzelanie stanowiło jedynie rozrywkę, a codzienne spacery z bronią odbywał wyłącznie z przyzwyczajenia. Nosił karabin, tak jak inni ludzie nosili laskę lub parasol. Kiedy na początku wychodził na spacer, inny to był karabin i inne czasy. Wtedy nikogo nie dziwiła broń na spacerze. Ale teraz było inaczej; uśmiechając się w myślach, wyobraził sobie, jaką sensację musiał wzbudzać, nosząc karabin.
Na końcu korytarza widać było czarny kufer pod dolną półką; choć stał przysunięty do ściany, wystawał na dobre pół metra.
Enoch minął go wolnym krokiem i nagle się obejrzał. Uświadomił sobie, że przecież ten kufer należał do Mglistego. Spadek po istocie z gwiazd, której wykradzione ciało dziś wieczorem miało spocząć znów w swoim grobie.
Podszedł do półek i oparł karabin o ścianę. Pochylając się, wyciągnął kufer.
Przeglądał już poprzednio zawartość, zanim umieścił kufer w podziemiu, ale wtedy nie interesowało go to. Teraz nagle obudziła się w nim ciekawość.
Ostrożnie uniósł wieko i odchylił je do tyłu, aż oparło się o półki. Przykucnął nad otwartym kufrem i na początek, nie dotykając niczego, dokonał przeglądu górnej warstwy jego zawartości.
W kufrze znajdował się połyskujący płaszcz, starannie złożony — chyba rodzaj uroczystej szaty, ale tego Enoch nie był całkiem pewien. Na wierzchu leżała maleńka buteleczka, migocząca refleksami światła, jak gdyby ktoś wydrążył wielki brylant i zrobił z niego flakonik. Obok płaszcza spoczywało grono ciemnofioletowych, matowych kulek; do złudzenia przypominały zapas piłek tenisowych sklejonych w kształt kuli. Ale było to tylko złudzenie; Enoch przypomniał sobie, że za pierwszym razem, zachwycony kulami, uniósł je i zobaczył, że nie są wcale sklejone, lecz swobodnie poruszają się, nie wychodząc jednak poza obręb kuli. Żadna kulka nie dała się oderwać, choćby ją ciągnąć z całych sił. Przemieszczała się swobodnie wśród innych jakby płynąc. Można było poruszyć każdą kulkę lub wszystkie naraz, a całe grono i tak nie zmieniłoby kształtu. Enoch podejrzewał, że to jakiś kalkulator, potem jednak porzucił tę myśl — kule były identyczne i w żaden sposób nie można ich było odróżnić. W każdym razie ludzkim okiem. Czy Mglisty potrafił je rozróżnić? A jeśli to był kalkulator, to jakiego rodzaju? Matematyczny? Moralny? Filozoficzny? Ale czy ktoś słyszał o kalkulatorze do celów moralności czy filozofii? Albo raczej: kto z ludzi w ogóle o czymś takim słyszał? To musiało być najprawdopodobniej coś zupełnie innego. Może jakaś gra — jakiś pasjans dla samotnych?
Z czasem człowiek mógłby to rozgryźć. Ale teraz Enochowi brakowało czasu i powodów, by rozmyślać nie wiadomo ile nad jednym jedynym przedmiotem, podczas gdy obok znajdowały się setki równie fantastycznych i niezrozumiałych. Kiedy łamałby sobie głowę nad jedną rzeczą, w głębi ducha zawsze podejrzewałby, że poświęca czas czemuś najmniej ważnemu w całym zbiorze.
Był już zmęczony nadmierną ilością okazów.
Sięgnął po migotliwą buteleczkę, leżącą na płaszczu. Gdy ją podniósł, dostrzegł napis wyryty w szkle (diamencie?). Powoli odczytał pismo. Kiedyś, dawno temu, umiał czytać w języku Mglistych; może niezbyt płynnie, ale dawał sobie radę. Lecz już od kilku lat nie używał tego języka i bardzo dużo zapomniał. Powoli brnął od jednego symbolu do drugiego. W wolnym przekładzie napis na buteleczce brzmiał: „Zażywać przy pierwszych objawach”.
Fiolka z lekarstwem! Zażywać przy pierwszych objawach. Objawy pewnie wystąpiły tak gwałtownie i w takim nasileniu, że właściciel fiolki nie był w stanie po nią sięgnąć i zmarł.
Niemal z namaszczeniem Enoch odłożył buteleczkę tam, gdzie leżała — na złożony płaszcz — wpasowując z powrotem w nieuchwytny kontekst przypisanego jej miejsca.
„Tak różni od nas pod wieloma względami — pomyślał — i w tak wielu drobnych sprawach zdumiewająco do nas podobni. Przecież buteleczka z napisem jest odpowiednikiem fiolek, jakie można kupić w każdej aptece, opatrzonych informacjami o sposobie użycia.”
Obok grona kul spoczywało pudełko. Podniósł je. Pudełko zrobione było z drewna; zamykało się na dość prosty zatrzask. Otworzył wieczko i zobaczył znajdujący się w środku połyskujący metalicznie materiał, którego Mgliści używali zamiast papieru.
Ostrożnie uniósł pierwszą stronicę i spostrzegł, że nie jest ona pojedynczą kartką, lecz stanowi początek całości złożonej w harmonijkę. Pod spodem leżały inne tego typu przedmioty, najwyraźniej z tego samego materiału.
Coś było napisane, zatarte i ledwo widoczne. Enoch pochylił się.
Do mojego… przyjaciela (właściwie nie było tam słowa „przyjaciel”, lecz raczej „brat krwi” lub „kolega”, a poprzedzające to słowo przymiotniki miały dla Enocha zupełnie niejasny sens).
Pismo było trudne do odczytania. Częściowo przypominało znormalizowany język pisany, lecz najwyraźniej nosiło cechy osobowości piszącego, z zawijasami i ozdobnikami. Enoch wolno przedzierał się przez fragmenty tekstu, wiele opuszczając, jednak sens większości słów udało mu się uchwycić.
Autor odwiedził jakąś planetę lub może po prostu inne miejsce na swojej planecie (Enoch nie mógł odczytać nazwy tego miejsca). Podczas podróży pełnił jakąś funkcję (niezupełnie jasno określoną), która miała związek z jego nadchodzącą śmiercią.
Enoch w zdumieniu przeczytał to zdanie jeszcze raz. Reszta była dość niejasna, ale akurat ta część zaskakiwała klarownością. Moja śmierć nadchodń — pisał autor i nie istniała możliwość pomyłki w tłumaczeniu. Wszystkie trzy słowa były jednoznaczne. Upraszał swego dobrego przyjaciela (?), by ten postępował podobnie. Stwierdzał, że to pociecha i że trzeba ustąpić z drogi. Żadnych bliższych wyjaśnień. Jedynie spokojne stwierdzenie, że uczynił coś, co musiało być jego zdaniem załatwione przed śmiercią. Jak gdyby wiedział, że śmierć jest już blisko i nie tylko porzucił obawy, lecz niemal zachowywał spokój ducha.
Następny fragment (w tekście nie było akapitów) opowiadał o kimś, kogo autor spotkał, oraz o treści rozmowy na temat zupełnie niezrozumiały dla Enocha — Enoch zagubił się w nie znanej mu terminologii.
A potem: Jestem głęboko poruszony miernotą (niekompetencją? nieudolnością? słabością?) ostatniego strażnika… (tu widniał tajemniczy symbol, który można było przetłumaczyć jako „Talizman”). Ponieważ… (tu słowo, które w kontekście mogło znaczyć: „przez długi czas”) od śmierci ostatniego strażnika źle obchodzono się z Talizmanem. Tak było ponad wszelką wątpliwość… (znów termin oznaczający długi czas) odkądprawdziwego… (wrażliwego?) powołano do spełnienia misji Wypróbowano wielu, lecz żaden się nie nadawał, więc Galaktyka straciła swój bliski związek z podstawą porządku życia. My tutaj w… (świątyni? sanktuarium?) żywimy poważne obawy, iż wobec braku odpowiedniego łącznika pomiędzy ludźmi i… (tu kilka nieczytelnych słów) Galaktykę ogarnie chaos (i jeszcze jedna linijka, której Enoch nie zdołał odczytać).
Następne zdanie dotyczyło nowego tematu: realizacji planów jakiegoś festiwalu kulturalnego, którego zasady były dla Enocha co najmniej mgliste.
Powoli złożył list i umieścił go z powrotem w pudełku. Czuł się trochę nieswojo, jak gdyby wścibiał nos w cudzą przyjaźń. „My tutaj w świątyni…” — pisał autor listu. Być może był jednym z Mglistych mistyków i zwracał się do swego starego przyjaciela filozofa. Całkiem możliwe, że ten sam mistyk był też autorem pozostałych listów, które tak wiele znaczyły dla starego Mglistego, że brał je ze sobą w podróż.
Enochowi wydawało się, że poczuł powiew wiatru na plecach; nie tyle może powiew, co raczej dziwne poruszenie i chłód w powietrzu.
Spojrzał do tyłu w głąb korytarza, nic jednak nie dostrzegł.
Ruch powietrza ustał, jeśli nie był tylko złudzeniem. Coś pojawiło się i znikło. „Jak duch” — pomyślał Enoch.
Mieszkańcy Wegi XXI znali moment śmierci starca i wszystkie okoliczności z tym związane. Wiedzieli także o zniknięciu ciała. A list tchnął spokojem — spokojem, który nie była w stanie odczuwać większość ludzi.
Czy to możliwe, że Mgliści wiedzieli więcej o życiu i śmierci, lecz wszystkiego nie wyjawiali? Być może zapisano wiedzę o tym i oddano do depozytu gdzieś albo komuś w Galaktyce.
„Czy jest na to odpowiedź?” — rozmyślał Enoch. Siedząc w kucki, doszedł do wniosku, że chyba tak. Ktoś już wiedział, czemu służyło życie i znał jego przeznaczenie. Ta myśl napełniała otuchą, dziwną otuchą wynikającą z wiary w to, że jakaś inteligencja być może rozwiązała zagadkowe równanie wszechświata. Tajemnicze równanie wiązało się w jakiś sposób z siłą duchową, która była jakby idealistycznym bratem czasu, przestrzeni i wszystkich podstawowych elementów, tworzących wszechświat.
Usiłował wyobrazić sobie odczucia kogoś, kto wszedł w kontakt z ową siłą — i nie potrafił. Nie miał nawet pewności, czy istoty obcujące z nią umiałyby opisać swoje wrażenia słowami. To było chyba niemożliwe. Przecież ktoś, kto przez całe życie obcował z czasem i przestrzenią, nie mógł również oddać tego, co dla niego one znaczyły i jak je postrzegał.
Uświadomił sobie, że Ulisses nie wyjawił mu całej prawdy Talizmanie. Powiedział tylko, że Talizman zaginął i nie służy już Galaktyce, ale nie wspomniał o długich latach, gdy moc chwałę Talizmanu przyćmiewała nieudolność strażnika, nie potrafiącego zapewnić właściwej więzi między ludźmi i siłą duchową. Przez cały czas za sprawą owej nieudolności postępował rozpad galaktycznego braterstwa. Zła sytuacja nie sięgała korzeniami, jak się wydawało mieszkańcom Galaktyki, ostatnich lat; sięgała o wiele głębiej w przeszłość.
Enoch zatrzasnął wieczko i włożył pudełko do kufra. Postanowił, że kiedyś, gdy odzyska jasność myślenia i bieg wydarzeń przestanie go trapić, gdy osłabnie poczucie winy spowodowane własnym wścibstwem, zdobędzie fachowe i dokładne tłumaczenie listów. Był przekonany, że w ten sposób lepiej zrozumie intrygującą osobowość Mglistych. Będzie mógł trafniej ocenić ich człowieczeństwo — człowieczeństwo nie w znaczeniu przynależności do rodzaju ludzkiego, lecz jako pewne zasady leżące u podstaw wszystkich idei reprezentowanych przez daną społeczność; podobnie jak człowieczeństwo, w wąskim znaczeniu, które determinuje ludzką myśl.
Ujął wieko kufra, by je zamknąć, i zawahał się.
Postanowił, że kiedyś to uczyni. A jeśli nigdy? Warunki w stacji wpłynęły na sposób jego myślenia. Wydawało mu się, że zapewne będzie kiedyś. Czekała go nieskończona ilość dni, miał przed sobą mnóstwo czasu. Ludzkie pojęcie przemijania zostało odkształcone wbrew zasadom zdrowego rozsądku — mógł więc spokojnie patrzeć w przyszłość: w głąb długiej, prawie nieskończonej alei czasu. Ale przecież teraz mógł to być już koniec. Czas pobiegnie swoim torem. Jeżeli przyjdzie mu opuścić stację, urwie się pochód przyszłych dni.
Pchnął wieko z powrotem w tył, aż oparło się o półki. Sięgnął do kufra, wydobył pudełko i postawił obok, na posadzce. Postanowił zanieść je na górę i dołączyć do rzeczy, które zamierzał wywieźć natychmiast po otrzymaniu nakazu opuszczenia stacji.
Czy odejdzie? Chyba znał już odpowiedź. Czyżby podjął najtrudniejszą decyzję? A może sama wkradła się do jego świadomości i dlatego był pewien?
Decyzja pociągała za sobą następną. Jeżeli opuści stację, straci prawo do wystąpienia do Galaktyki Centralnej z prośbą o wyleczenie Ziemian z choroby wojny.
„Reprezentujesz Ziemię — powiedział mu Ulisses. — Tylko ty możesz być jej przedstawicielem.”
Ale czy naprawdę mógł reprezentować Ziemię? Czy istotnie był przedstawicielem ludzkości? Był człowiekiem dziewiętnastego wieku, jak więc miał reprezentować wiek dwudziesty? Z każdym pokoleniem zmieniało się przecież oblicze ludzkości. Na dodatek żył od prawie stu lat w odosobnieniu i w specyficznych warunkach.
Klęcząc rozmyślał o sobie ze strachem i odrobiną litości, niepewny, czy istotnie pozostał człowiekiem, czy też nieświadomie wchłonął taką mieszaninę nieziemskich poglądów — przez stałe obcowanie z nimi — że stał się dziwną hybrydą, wynaturzonym galaktycznym mieszańcem.
Powoli opuścił wieko i docisnął je. Następnie wsunął kufer pod półki.
Wetknął pudełko z listami pod pachę i wstał. Sięgnął po karabin i ruszył w stronę schodów.