O, do diabła. Jedną ręką nie jest łatwo. Lekko balansując z powodu uszkodzonego ramienia, Klinga rzuciła ostatnią naręcz gałęzi na płótno szałasu w chwili, gdy w oddali zahuczał pierwszy grzmot.
Do licha! Boli!
Klinga mimo woli zgięła się wpół. Ból klatki piersiowej był nie do wytrzymania. Znów rozległ się grzmot, tym razem bliżej. Skończyła na czas i była przekonana, że niezbyt wcześnie; oczekiwała deszczu. Gdy się wyprostowała, nie miała wątpliwości, że była również gotowa na spoczynek.
Szałas był jednocześnie lepszy i gorszy od poprzedniego; zbudowali go również w upadłym drzewie, ale to drzewo runęło niedawno. Poszarpane drewno pnia odcinało się jasno od zieleni, dlatego je zauważyła. I chociaż pień jeszcze nie spróchniał od wewnątrz, padające drzewo pociągnęło za sobą sąsiednie i pomiędzy dwoma leżącymi kolosami utworzyła się trójkątna przestrzeń z drewnianymi “ścianami” wysokości człowieka. Rozciągnięte nad nimi płótno stanowiło dach; gałęzie rzucone na niego maskowały szałas. Barykada z krzaków zagradzała wejście i mogli pozwolić sobie dziś na luksus rozniecenia małego ogniska. Gałązki leżące na spadłych liściach tworzyły miękką jak materac, uginającą się podłogę, najwygodniejszą ze wszystkiego, na czym spali od wypadku.
Gdyby tylko znalazła w apteczce coś, co złagodzi te cholerne ukąszenia!
Zagrzmiało, tym razem nad jej głową. Zbierając gałęzie, wystraszyła wiele małych zwierząt: myszy, jaszczurek, węży i żab. Złapała i zabiła tyle, ile mogła, więc dziś i Tad, i ona będą mieli dodatkową kolację. Jako pojedyncze okazy zwierzątka nie były szczególnie okazałe, ale nazbierała ich pełną torbę, wystarczająco, aby uzupełnić dietę Tada. Ona prawdopodobnie wybierze i sprawi ze dwa węże, aby dodać trochę smaku do sucharów, ale reszta znajdzie się w żołądku Tada.
Ona zadowoli się owadami, bo znalazła larwy korników, które znała, mrówcze jaja i świerszcze; mogła to wszystko przełknąć pod warunkiem, że będzie najpierw upieczone. Kiedy uczyli ją sztuki przetrwania, nigdy nie sądziła, że zastosuje wykłady w praktyce!
Tyle mojej zemsty: skoro robaki mnie jedzą, ja zjem robaki! Owady były zbyt małe, aby nasycić Tada, więc przypadły jej na kolację.
Tad był w szałasie, gdzie układał rzeczy, i dziękowała Gwiaździstookiej, że jego magia wróciła na tyle, aby mógł rozniecać ogień. Z pomocą magii nawet najświeższe, najbardziej mokre drzewo mogło służyć jako opał. Bez niej nie mieliby żadnego ognia, a na myśl o jedzeniu robaków na surowo czuła mdłości.
Wolałabym głodować. Jeśli bardziej zgłodnieję, przemyślę to, ale nie teraz.
Ich szałas znalazł się na przecince, przez którą było widać niebo. Kiedy tu dotarli, było szare od ciężkich chmur i ciemniało coraz bardziej, gdyż nieunikniona popołudniowa burza zbierała siły. Czy to tylko jej wyobraźnia, czy te burze zaczynały się coraz wcześniej?
Stanęła w miejscu, patrząc na chmury, a ciemna szarość była przerywana od czasu do czasu białymi kontrapunktami błyskawic, po których następował grzmot. Gdy niebo szarzało, światło ciemniało, kradnąc kolor liściom, łagodząc kontury cieni, malując przecinkę na granatowo. Białe światło zalało nagle całe miejsce, nie tylko chmury. Błyskawica rozpaliła się na pochmurnym niebie, a grzmot zabrzmiał tuż nad głową. Klinga podskoczyła, wrzasnęła, uraziła się w ramię i zaczęła przeklinać.
Znieruchomiała, czekając, aż ból zelżeje. Powinnam się już do tego przyzwyczaić. Ale się nie przyzwyczaiła; za każdym razem, gdy ruszyła barkiem, ból przeszywał jej ramię i szyję. Nie polepszało się. Miała tylko nadzieję, że powodem jest jej niecierpliwość, a nie fakt, że ramię się nie zrastało.
Dwa oddechy po błyskawicy lunął deszcz, jak zwykle potokiem. Wyciągnęła zdrowe ramię i odchyliła głowę do tyłu, pozwalając, by słodka zimna woda zmyła z niej cały nagromadzony pot i brud; otworzyła usta i piła świeży, czysty płyn. Ugasił pragnienie i nie pachniał ciepłą skórą. Kiedy deszcz zmył z niej pot i ochłodła, ukąszenia owadów przestały swędzić.
Stojąc pomiędzy dwoma pniami, czuła się wystarczająco bezpieczna, aby rozkoszować się kąpielą; do pełnego szczęścia brakowało jej tylko mydła. Ale umyła się porządnie, używając wody, a po wyjściu z kąpieli zawsze łagodniała. Stała tak w ulewie, dopóki ciemnozielone plamy na tunice nie zbladły jak wszystkie inne, dopóki nie było jej równie zimno, co przed chwilą gorąco, dopóki nabrzmiałe bąble po ugryzieniach nie wystąpiły na jej zimnych bladych ramionach i przestała się nimi martwić. W takim deszczu było coś radosnego i pierwotnego; ulewy w Białym Gryfie były zawsze zbyt zimne i groźne, by się nimi cieszyć; od dziecka była tym rozczarowana. Ale tutaj nie istniało niebezpieczeństwo, że uderzy w nią piorun, ponieważ wszystko wokół znacznie ją przewyższało, a stanie na deszczu tak gwałtownym, że dosłownie zapierał dech w piersiach, oszałamiało. Prawie zapominała w nim o bólu i o niebezpieczeństwie.
Czy tak się czuje Tad, gdy lata? Jeśli tak, zazdroszczę mu. Czy tak się czujesz, kiedy nie ma nikogo w pobliżu, nie siedzisz w jaskini, wiodą cię żywioły? Gdy jesteś sobą, żywym stworzeniem, a nie Potomstwem? Czy to jest chwila, dla której warto żyć?
Dopiero kiedy była tak zziębnięta, że zaczęła drżeć, schyliła głowę i zanurkowała pod dach z gałęzi.
Przepchnęła się przez krzak i niemal cofnęła z powrotem na deszcz, bo szałas był pełen gryzącego w oczy dymu.
– A to co? – spytała, kaszląc, i machając ręką, padła na ziemię, gdzie powietrze było nieco czystsze.
– Przepraszam – usprawiedliwił się Tad. – Usiłuję pozbyć, się robaków i z szałasu, i ze mnie. Dym działa; wykończyłem niepożądanych lokatorów.
– Mnie prawie też – mruknęła, czołgając się ku niemu. Dla podkreślenia jej wypowiedzi rozległ się grzmot. – Podejrzewam, że warto, skoro twoje świece dymne mają nam zapewnić spoczynek. – Roześmiała się. – Ale gdybym wiedziała, jak odpowiesz na moje życzenie znalezienia czegoś na robaki, pomyślałabym dwa razy, zanim otworzyłam usta!
Uśmiechnął się do niej, szeroko otwierając dziób.
– Nie pamiętasz ulubionego przysłowia Żurawia: “Uważaj, o co prosisz, bo…”?
– Wiem, wiem – warknęła.
Tad podjadał od czasu do czasu i niemal opróżnił torbę, ale zachował dla niej dwa największe węże, choć wcale nie były takie duże, jak się spodziewała, nie dłuższe od jej ramienia. Jeden był brązowy, drugi zielony, a w przyciemnionym świetle oba połyskiwały na pomarańczowo. Tad uważnie przesunął żar na jedną stronę, a potem dorzucił drewna do ogniska.
Z jego pomocą oskórowała węże i ułożyła je, wraz z larwami, jajami i świerszczami, na ostrzu saperki i położyła ją na żarzących się węglach. Nie wydzielały specjalnego aromatu, ale robaki upiekły się szybko, a Klinga była naprawdę głodna. Delikatnie zdjęła je z saperki i zjadła, próbując nie myśleć o tym, co robi. Nie były najgorsze; mogła sobie niemal wyobrazić, że zjadała pieczone ziarno, gdyby nie zwracała uwagi na kształty.
Węże były lepsze i pomogły przepchnąć suchary. Tad w tym czasie wystawił na zewnątrz suszone mięso, aby namokło; kiedy zmiękło na tyle, aby mógł je zjeść, połknął je bez specjalnej przyjemności.
– Kto obejmuje pierwszą wartę, ty czy ja? – zapytał. Postawiła rondel z wodą na ogniu, by przygotować maść na siniaki, a potem dodała do niej kilka znanych leśnych roślin łagodzących podrażnienia gardła. Jeśli przynosiły ulgę podrażnionym gardłom, mogły ułagodzić ból ukąszeń.
– Wolałabym czuwać później – odparła. – Mam nadzieję, że to mazidło pozwoli mi zasnąć bez zdzierania z siebie skóry, ale z pewnością przestanie działać przed świtem. Skoro i tak ma mnie swędzić, wolę nie spać i się kontrolować.
Przytaknął.
– Dym podziałał równie dobrze jak mrowisko i insekty przestaną nas niepokoić. Czuję się teraz dość ożywiony. Idź spać, dopóki możesz zasnąć.
Jej ubranie i włosy już wyschły, ale tylko gryfia odznaka była tak nieskalana, jak wtedy, gdy wyruszali. Poplamione szorty i tunika były w kilku miejscach podarte, a obrąbki zaczynały się strzępić. Wyglądam jak włóczęga - pomyślała żałośnie. Mam nadzieję, że Ikala nie przyłączył się do ekipy poszukiwawczej… Och, to śmieszne. Nie oczekiwałby przecież, abym wyglądała jak dama, a ja byłabym tak szczęśliwa, widząc ratowników, że myśl o ubraniu nawet by mi nie zaświtała w głowie!
Tad pomógł jej owinąć bandaże nasączone maścią wokół najgorszych skaleczeń i posmarować ugryzienia na tyle, na ile pozwalały mu duże szponiaste dłonie. Na początku myślała, że próby złagodzenia pieczenia znów poszły na marne, ale gdy mikstura wyschła, zauważyła, że swędzenie ustało, przynajmniej na chwilę. Troskliwa opieka gryfa przyniosła ulgę jej delikatnemu ciału.
Tad spojrzał na nią, strosząc pióra potargane przez deszcz, z pytaniem w oczach.
Odetchnęła z ulgą.
– Działa – powiedziała. – Będę musiała zrobić zapas i nieść w bukłaku. Jeśli ciągle będę się smarować, stawanie w miejscu nie doprowadzi mnie do obłędu.
Tad zachichotał.
– To dobrze. Teraz tylko będziemy musieli znaleźć coś, co odstraszy owady bez doprowadzania nas do obłędu zapachem!
Klinga przestała przejmować się swędzeniem, obrzuciła Tada krytycznym spojrzeniem i bez ostrzeżenia pomacała jego mostek, wielką kość na piersi, którą gryfy odziedziczyły po ptakach; mostek pierwszy zdradzał chorobę, wystając coraz bardziej, gdy gryf lub ptak nie dojadały.
Był trochę ostrzejszy, a otaczające go mięśnie skurczyły się nieco. Ktoś mało uważny nie dojrzałby tego, ale Tad był jej partnerem i miała za zadanie dbać o niego ze wszystkich sił.
– Trochę schudłeś – rzekła z namysłem. – Nie za dużo, ale to wina albo ograniczenia jedzenia, albo tego, że się kurujesz. Albo jednego i drugiego.
– Albo tego, że rozwijam mięśnie nóg, a mięśnie skrzydeł zaczynają zanikać, bo ich nie używam – dodał. – W życiu tyle nie chodziłem. Jeszcze trochę i zacznę wyglądać jak koń pociągowy, a nie jastrząb.
Obrzuciła go sceptycznym spojrzeniem, skrzyżowała nogi i oparła podbródek na zdrowej dłoni.
– Chciałaby m znaleźć rzekę – rzekła nerwowo. – Nieważne, co nas ściga, gdybyśmy mieli rzekę, moglibyśmy łowić ryby; dostałbyś porządne jedzenie. Nawet jeśli coś nas ściga i odstrasza zwierzynę, wątpię, aby ryby bały się naziemnego drapieżcy. – Rzeka zdawała się teraz ucieleśniać obietnicę wszystkiego: jedzenia, schronienia i ratunku. Być może zbyt wiele sobie obiecywała po strumyczku, ale miała przed sobą cel, na którym mogła się skoncentrować.
Westchnął ciężko i podrapał w ugryzione ucho.
– Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy w stosunku do rzeki i urwiska – wyznał. – A taki las jest mi zupełnie obcy. Gdyby to miejsce bardziej przypominało dom, znalazłbym rzekę, ale nie mogę dojrzeć nieba, aściółka ma tutaj dziesięć lub dwanaście warstw…
– Wiem i nie mam do ciebie pretensji – zapewniła go szybko. – Skąd możesz znać taki las? Nigdy tu nie trenowaliśmy. Myśleliśmy, że lecimy na założony posterunek, gdzie było schronienie, ogród, spiżarnia i broń.
– Przede wszystkim spiżarnia – powiedział Tad ochryple, jakby nagła myśl o jedzeniu wywołała tęsknotę za domem. Pomasował gardło i przełknął. Ostatnio nałykał się zbyt wiele powietrza i nie wychodziło mu to na zdrowie.
Zmarszczyła czoło, sfrustrowana.
– Jestem pewna, że wokół nas rośnie wiele jadalnych rzeczy, ale ich nie znam! Korzenie, pędy, liście, które ty też mógłbyś jeść! – Machnęła bezradnie ręką. – Nie możemy pozwolić sobie na luksus eksperymentowania, ponieważ nie możemy zachorować. Tylko tubylec wiedziałby, jak sobie poradzić w takim miejscu.
– Tubylec, na przykład Ikala? – zapytał Tad złośliwie i zaśmiał się, gdy Klinga spąsowiała. – Żałuję, że go tu nie ma.
– Ja też… – zaczęła, chcąc szybko zmienić temat.
– Pewnie z kilku powodów! – judził, nie dając jej sposobności zmiany tematu i przypominając dawnego Tada. – To nie twoja wina; przystojny z niego facet i dobrze się sprawiał na szkoleniu. Byłoby dobrze lepiej go poznać.
– Chyba tak – odparła zaniepokojona. Tad ponad wszystko uwielbiał mieszać się w życie uczuciowe innych. – Gdybyśmy mieli okazję porozmawiania z nim o takich lasach, pewnie radzilibyśmy sobie lepiej.
Zauważył, co próbowała zrobić.
– Ejże, Klinga! – przymilił się. – Nie rób ze mnie głupka! Jestem twoim partnerem czy nie? Czy partner nie powinien wiedzieć, kto ci się podoba? – Rzucił jej chytre spojrzenie z ukosa. – Wiem, że ty mu się podobasz. To oczywiste, jeśli się przyjrzysz.
– A ty się przypatrywałeś, co? – warknęła, nie próbując zająć go czymś poważniejszym. Roześmiał się.
– Mam cię przecież pilnować, nie? Byłabyś szczęśliwsza, mając przyjaciela, z którym dzieliłabyś hm… przyjemne chwile, a ja wiem, że byłoby łatwiej z tobą pracować, gdybyś była szczęśliwsza. – Przekrzywił komicznie głowę.
– O, wielkie dzięki – rzekła sarkastycznie. – Teraz gadasz jak moi rodzice. Nie mogą się doczekać, kiedy się… zdecyduję.
Pójść z kimś do łóżka – pomyślała kwaśno. Tad o tym wie. I nie powinien mówić tak jak oni! Wie, co o tym myślę!
– Mają obsesję na tym punkcie, bo większość życia spędzili, korzystając z przyjemności zmysłowych. Uważają je za źródło wszelkiego szczęścia, nawet jeśli ktoś robi dziwne, niespotykane rzeczy! Nie zależy mi, żebyś się z kimś przespała. Chcę tylko, żebyś była zadowolona z życia – tłumaczył Tad. – On jest obiecujący. Przystojny, inteligentny i na tyle otwarty, że nie nakaże ci żyć według zwyczajów Haighlei. Ma poczucie humoru, a to ważne. A ponieważ wychowano go na księcia, wie, że musisz skoncentrować się na obowiązkach, a nie poświęcać niewolniczo dla mężczyzny. Jak uważasz?
Klinga zmierzyła partnera ostrym, twardym spojrzeniem, nie potwierdzając i nie zaprzeczając.
– Swatasz mnie – oskarżyła go. – Nie próbuj zaprzeczać; już widziałam twoje swatanie, zachowujesz się jak doświadczona swatka! Chcesz, żeby wszyscy się z kimś związali i żyli może nie długo i szczęśliwie, ale na pewno przyjemnie!
– Oczywiście! – odparł. – A dlaczego nie?
Warknęła.
– Bo… bo to mieszanie się w cudze życie! Powtarzam, słyszę te nonsensy od moich rodziców i mam dość! Dlaczego muszę ich wysłuchiwać od ciebie?
Parsknął tylko.
– Jestem twoim partnerem, muszę wiedzieć o takich sprawach i muszę ci pomóc w osiągnięciu tego, czego pragniesz i potrzebujesz, nawet jeśli sama nie wiesz, czego chcesz! Ja opowiedziałbym tobie o tego typu problemach i oczekiwał pomocy. Oboje musimy wiedzieć, czy zdarzy się coś, co nas wytrąci z równowagi emocjonalnej, ponieważ wpłynie to na wykonywanie naszych zadań. Przyznaj, że mam rację!
Znów warknęła, ale po chwili bardzo opornie przyznała mu rację. Partnerstwo wśród Srebrzystych było tak bliskie jak małżeństwo, a partnerzy mieli sobie ufać i współpracować, na służbie i poza nią.
A to, co uważała za wścibstwo ze strony rodziców, uchodziło Tadowi. Być może dlatego, że był on gryfem, nie człowiekiem. I choć gryfy rozumowały jak ludzie, Tad nigdy w pełni nie zrozumiał Klingi, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa.
– Dalej, wyznaj partnerowi, co czujesz. – Położył głowę na szponach. – Co myślisz o Ikali?
Deszcz bębnił w dach ich szałasu i przeciekał między gałęziami. Błyskawice oświetlały konary, odbijały się biało w oczach Tada i srebrnej odznace na jej tunice. Jak zwykle, na zewnątrz słychać było tylko deszcz i grzmoty.
Wewnątrz dym wreszcie wywietrzał, a ogień płonął jasno. Była sucha, syta i rozgrzana. Ramię nie bolało za bardzo, siedziała w dobrze ukrytym szałasie pomiędzy dwiema bardzo solidnymi ścianami, na miękkich gałęziach chroniących przed wilgotnym podłożem. Mówiąc krótko, nic nie rozpraszało jej pogmatwanych myśli.
– Chyba sama dobrze nie wiem – wyznała powoli, gdy Tad wbijał w nią ciemne oczy z uporczywością drapieżcy. – Jest bardzo przystojny, bardzo czarujący, inteligentny… ale po prostu nie wiem. Czasami myślę, że lubię go za to, jaki jest, czasami sądzę, że pociąga mnie jego egzotyczność, czasami zaś, że jest jedyną osobą w Białym Gryfie, o której mój ojciec nie wie wszystkiego!
Tad zachichotał bezlitośnie.
– No właśnie. Zauważyłem, że Ikala nigdy nie zatrudniał kestra'chern. Dla Bursztynowego Żurawia musi on być większą zagadką niż dla ciebie.
– To już jakiś postęp – rzekła kwaśno. – Bardzo miło jest w końcu porozmawiać z kimś, kto nie zastanawia się cały czas, czy ojciec opowie mi rzeczy, które on wolałby przede mną ukryć.
– Tak, a jeszcze milszym jest – skomentował Tad – rozmawiać z ojcem, nie zastanawiając się, czy opowie ci rzeczy, których wolałabyś nie wiedzieć. – Klinga potwierdziła, a Tad dorzucił złośliwie: – Nie chadzam do kestra'chern, więc rozmawiając ze mną o swoich uczuciach, jesteś podwójnie pewna, że nie dotrze to do twego ojca. Niech porzucę mój hedonizm, jeśli kłamię.
Klinga uśmiechnęła się wbrew sobie. Taka gryfia przysięga była zdecydowanie wiążąca.
– Kontroluje się – dodała. – Jest bardzo opanowaną osobą. Jak ja.
I prawdę mówiąc, podoba mi się to znacznie bardziej od niekontrolowanych wybuchów namiętności.
Tad kaszlnął.
– A jednak – nawiązał – niektórzy mogą uznać, iż oznacza to chłód uczuciowy.
Parsknęła.
– Wiesz lepiej, pracowałeś z nim. Traci cierpliwość równie często jak inni, tylko tego nie okazuje. A jeśli rozmawiamy o unikaniu kestra'chern…
– No? – Oczy Tada zalśniły rozbawieniem. Znów się zaczerwieniła.
– To nie był… no cóż… czysty. Miał przyjaciółki podczas pobytu tutaj. Tylko nie kestra'chern. Nawet, jeśli to były czysto fizyczne znajomości.
I prawie zazdroszczę Karelee. Wolałabym, aby nie wychwalała pod niebiosa jego umiejętności łóżkowych.
– Tak? – rzucił Tad. – Nie był czysty? Proszę, tak cię interesuje, że się o tym dowiedziałaś!
Kaszlnęła i spróbowała mówić normalnie.
– Wiesz, trudno się nie dowiedzieć. Ludzie gadają. Nie musiałam się dowiadywać, cały czas o tym plotkują. Po prostu byłam w pobliżu i słyszałam. – Podniosła brew, szczęśliwa, że jej twarz pobladła nieco. – Sam masz taki język, że możesz go sobie na motek nawijać!
– Ja? Plotkuję? – zachichotał bezgłośnie i zmrużył oczy. – Ja wolę to nazywać “gromadzeniem wiadomości interpersonalnych” w celu “zarządzania źródłami i nabywcami przyjemności”.
– A ja mówię na to plotki, w których bijesz na głowę staruszki! – odparła. – Jesteś w tym równie niepoprawny, jak w swataniu! Co zaś się tyczy Ikali: jest atrakcyjny, nie zaprzeczam, ale sądzę, że znacznie się przeceniasz, próbując nas związać w jakikolwiek sposób. Sama nawet nie wiem, co czuję, więc jak mogłabym osądzać jego uczucia? A poza tym mamy misję do spełnienia i kiedy się stąd wydostaniemy, czeka nas długa służba na odległym posterunku. O ile nie umrzemy ze wstydu, że trzeba nas było ratować.
Jeśli nas uratują, jeśli się stąd wydostaniemy… Nie wypowiedziana myśl schłodziła powietrze w namiocie i ogień nie mógł ich ogrzać. Wszystkie radosne pomysły zniknęły; próbowała zmienić temat, ale bez skutku. Spojrzała w zadumie przez krzaki. Na dworze ściemniało się i wyglądało na to, że raz jeszcze deszcz skończy się po zmroku.
Może to nie takie źle, jeśli nasi niewidzialni przyjaciele będą trzymać się z dala.
– Cóż – powiedziała z takim optymizmem, na jaki mogła się w tej sytuacji zdobyć, czyli ostrożnym. – Teraz mój mózg pracuje i nigdy w życiu nie zasnę. Leżałabym tylko, myśląc.
Ziewnął szeroko.
– A mnie jest ciepło i jestem śpiący. Zawsze mnie wykańcza słuchanie ludzi wyjaśniających, dlaczego nie będą szczęśliwi. Zmieniamy warty?
Nie czekał na jej odpowiedź, kładąc głowę na szponach. Wzruszyła ramionami.
– Czemu nie – odparła, przesuwając się w bok, aż mogła swobodnie wyglądać przez dziurę między dwiema gałęziami skrywającymi wejście do szałasu. Zapamiętała pozycję wszystkiego w polu widzenia, dopóki światło było na tyle dobre, aby zidentyfikowała przedmioty mimo kurtyny deszczu. Błyskawice pomagały; jeśli skoncentrowała się na pojedynczym punkcie, mogła poczekać, aż kolejna błyskawica pozwoliła jej dojrzeć, co w nim było i przestudiować obraz utrwalony pod powiekami.
Tad był naprawdę zmęczony; w ciągu kilku chwil jego oddech, pogłębił się i zwolnił, a kiedy spojrzała przez ramię, ujrzała, że zamknął oczy. Wróciła na straż, starając się przypomnieć sobie, co robiła, budując szałas.
Próbowała nie brać zbyt wielu gałęzi z jednego miejsca. Układała te, którymi przykryła szałas, tak aby wyglądały jak korona, małego drzewka powalonego przez duże. A wszystkieślady naszego pobytu tutaj powinny spłynąć z deszczem. Żadnego zapachu ani śmieci…
Dym – dym, którego Tad użył do odpędzenia insektów, był bardzo gęsty i smrodliwy i zastanawiała się, czy deszcz zmył jego ślady. A jeśli nie, jak często można było zobaczyć dym w lesie zlewanym codziennie przez burze? Dość często, pomyślała. Na pewno błyskawice ciągle wzniecały małe pożary, które trwały wystarczająco długo, by zadymić las, zanim deszcz je zgasił.
No cóż, już nic nie mogła zrobić ani z dymem, ani z szałasem. Jeśli cokolwiek ich szukało, mogła tylko wierzyć, że zrobiła wszystko, aby ukryć swoją obecność. Zeszłej nocy tropiciele nie mogli ich łatwo znaleźć; miała nadzieję, że dziś okaże się to niemożliwe.
Deszcz zmienił się z ulewy w mżawkę, a potem ledwie kropił. A potem już nie było deszczu, tylko melodyjne spadanie kropli z koron drzew i nocne odgłosy.
Westchnęła z ulgą i sprawdziła ogień. Nie ma sensu, aby płonął zbyt mocno; wewnątrz szałasu panowała odpowiednia temperatura, a mając za ściany dwa pnie drzew, powinna się utrzymać bez specjalnej pomocy ze strony Klingi. Przebudowała ognisko, słuchając nawoływań i pohukiwań z góry, kładąc w ogień świeże drewno i odsuwając żar, aby ukryć poświatę. To powinno podsycić ogień tak, by płonął całą noc bez doglądania. Teraz drewno zapali się wolno, zmieniając się w czerwony bezdymny żar, bez płomienia. Tego właśnie chciała.
Kiedy w szałasie zgasło światło, a Tad stał się tylko wielkim ciemnym kształtem, zwróciła uwagę na to, co działo się wokół.
Nic się nie zmieniło; zwierzęta siedzące w koronach drzew nadal zajmowały się swoimi sprawami, wydając przy tym stosowne dźwięki, a świecące robaczki, które dostrzegła już wcześniej, zaczęły latać w poszyciu. Być może to, co ich śledziło, zdecydowało się dać im spokój.
Nie licz na to - ostrzegła samą siebie. Oczekuj najgorszego. Spodziewaj się, że ciągle…
Coś poruszyło się w ciemności.
Tylko kształt, zawirowanie cienia, ale wiedziała, że tam nie było cienia, szczególnie ruchomego. Ocknęła się natychmiast. Cokolwiek to było, było duże. Większe od oswojonego lwa, którego widziała w menażerii Shalamana. Znała odległość między krzakami z dokładnością do pół palca i wiedziała, jak wysokie było młode drzewko. Głowa cienia byłaby nieco wyżej od mojej, pomyślała, choć wydało jej się, że dostrzegła bardzo długą, smukłą szyję; pierś na moment zasłoniła krzak, a inny krzew nadal zasłaniał zad. Mogłoby to być zwierzę wielkości konia, może odrobinę mniejsze. Nie wiedziała, jakiej jest budowy, ale płynność ruchów i to, że stworzenie tak dobrze wtopiło się w cienie, sugerowało, że raczej delikatnej.
Jej pole widzenia było wąskie, ograniczone przez dwa pnie, ale po chwili, koncentrując się, wiedziała, że stworzeń na zewnątrz było więcej. Jeden cień ruszał się, gdy drugi zamierał; ruchy w dali sugerowały, że albo były niezwykle szybkie, albo stało tam trzecie stworzenie.
Na pewno co najmniej dwa. Ale chyba nie wiedzą, Że tu jesteśmy.
Pierwszy cień zniknął nagle z pola widzenia; sekundę później noc rozdarł mrożący krew w żyłach okrzyk.
Serce podeszło Klindze do gardła i poczuła się, jakby wpadła do lodowatej wody. Tad tylko sapnął przez sen. Ze wszystkich sił starała się nie ruszać. Miała wrażenie, że cienie posiadały niezwykle ostre zmysły i gdyby się poruszyła, nawet pod osłoną krzewów, dojrzałyby ruch lub go usłyszały.
Zapadła cisza i Klinga spróbowała uspokoić się trochę. Dobrze, że już wcześniej słyszała wrzask mordowanego królika, inaczej pomyślałaby, że to stworzenie właśnie uśmierciło dziecko.
Teraz, jakby mieszkańcy lasu dopiero dostrzegli obecność cieni, w koronach drzew zapadła cisza. Tylko owady i żaby niewzruszenie brzęczały i rechotały tak spokojnie jak przed chwilą.
Mrugnęła i w tej samej chwili cienie zniknęły, przynajmniej z jej pola widzenia.
Nie odetchnęła jednak z ulgą. Cisza dookoła podpowiadała jej, że one ciągle tam były, a ona nie miała zamiaru zdradzić swej pozycji.
Mogę tylko oczekiwać, że nie przyjdzie im do łba spacerować po belkach nad moją głową.
Dreszcz ją przeszedł na samą myśl. Włosy na karku zjeżyły się jej, gdy wyobraziła sobie jedno z tych stworzeń węszące wśród gałęzi tworzących dach. Między nią a tymi myśliwymi była tylko warstwa płótna i kupa liści. Gdyby jeden z nich podszedł bliżej, żadne gałęzie ani sok z liści nie ukryłyby ich zapachu. Na pewno sama woń ognia wskazałaby ich kryjówkę…
Ale zakładam, że stworzenie jest inteligentne i połączyłoby ogień z nami, że na nas poluje, a może po prostu wkroczyliśmy na jego teren? Nie widzieliśmy wielkich drapieżników ani nawet ich śladów; może to po prostu lokalna odmiana lwa?
A jednak… coś w sposobie jego poruszania się sugerowało inteligencję i działanie z rozmysłem. Może to jej wyobraźnia, ale równie dobrze mogła to być prawda. Ruszało się ostrożnie, ale gdy już się poruszyło, to szybko i pewnie. To wskazywało na coś, co albo posiadało niezwykły refleks, albo dokładnie wiedziało, co chce zrobić.
W żadnym wypadku nie należało podejmować ryzyka po tak groźnym ostrzeżeniu. Te zwierzęta na pewno były myśliwymi, drapieżnikami, a wszystko, co mieszkało w koronach drzew, znało te bestie i bało się ich.
Nawet jeśli są one tutejszym odpowiednikiem lwa, nadal są wielkie, mięsożerne i polują. Nie mam zamiaru wpisać się w ich kartę dań.
Zaświtała jej nowa myśl: a co, jeśli mieli do czynienia nie z jednym, a dwoma wrogami? Jednym, który strącił ich z nieba, i drugim, który ich ścigał? W takim wypadku możliwości były dwie: cienie to tylko dzikie stworzenia, nie mające nic wspólnego z ich upadkiem, albo sprzymierzeńcy tego, który ich strącił. W drugim wypadku mogły stanowić odpowiednik sfory psów, tropiącej ich dla jakiegoś nieznanego pana.
Nie było to coś nowego. Niejeden Urtho tworzył żywe stworzenia. Ma'ar też to robił i inni, którzy nie uczestniczyli w wojnach. Zdolność tworzenia nowych gatunków była symbolem prestiżu albo symbolem posiadania zdolności przerastających zwykłego adepta. Wśród wyższych magów było kilku, którzy tworzyli nowe zwierzęta stulecia przed wojną z Ma'arem.
To dawało kolejną możliwość: maga polującego na inne inteligentne istoty, który wybrał ich jako następny łup. Ścigający byli jego sforą…
Ma'ar był jednym z takich i słyszała opowieści o innych, pochodzących z jej ludu i Haighlei. To właśnie było powodem, dla którego Haighlei zastrzegli magię wyłącznie dla kapłanów; opowiadali sobie legendę o sadystycznym potężnym magu, który sprowadzał ludzi do swej posiadłości i polował na nich jak na sarny. Odważny młody kapłan przeczuwał, co się święci i pozwolił się porwać, stając się agentem wśród ścian chronionych zaklęciami, kanałem dla magii, która zniszczyła tyrana.
Tak przynajmniej głosiła legenda.
Znów poczuła dreszcze i ledwie się powstrzymała przed nerwowym przegarnięciem włosów. Jej wyobraźnia się rozszalała. Nigdy nie miała problemów z wymyślaniem kłopotów. Przyjmijmy więc, że jeden z neutralnych magów przybył tu przed kataklizmem, by się ukryć. Nawet jeśli nie był równy Urtho, mógł posiadać zwierzęta łańcuchowe i ptaki, które ostrzegały go, gdy ktoś się zbliżał. Haighlei nigdy nie podróżowali przez terytoria obcych w grupach mniejszych niż dziesięcioosobowe, z kapłanem, ale on musiałby tylko siedzieć cicho, dopóki nie przeszli. Dopóki by na niego nie wpadli, nie znaleźliby go. A potem mógł sobie do woli polować na pojedyncze sztuki.
Ta hipoteza miała jeden słaby punkt: nie zgłaszano, że ktoś tu kiedyś zaginął. Gdyby ktoś zaginął tutaj, prócz jakiegoś Haighlei tak antyspołecznego, że odciął się od rodziny i klanu i sam ruszył w dżunglę, na pewno byłoby zamieszanie. Drwale, odkrywcy, traperzy, myśliwi – oni wszyscy mówili przyjaciołom, sąsiadom i współpracownikom, dokąd się udają, jaką drogą i kiedy powinni wrócić. Szczególnie zaś, gdy zapuszczali się w nie zbadane strony; gdyby coś się stało, inni organizowaliby jak najszybciej ekspedycję ratunkową.
Pewnie było paru pustelników Haighlei, którzy poszli w dżunglę i zniknęli, ale nie tylu, aby zapewnić maniakalnemu, polującemu na ludzi magowi regularną rozrywkę.
No dobra, w porządku, może przybył tu, by uciec przed konfliktami. Może chciał, żeby mu dano spokój i sprowadził nas na ziemię, abyśmy nie odkryli jego obecności?
Ta hipoteza miała tyle sensu, co pierwsza. Inni już tędy przechodzili; lecieli dokładnie tą samą trasą. Dlaczego oni nie zostali strąceni?
Bo byliśmy jedyną gryfio-ludzką parą?
A co z Aubrim i Judeth?
A niech to. Powinnam opowiadać baśnie.
Porzuciła ten pomysł. Stwarzał wiele komplikacji, a jak zwykle, im hipoteza bardziej skomplikowana, tym bardziej nieprawdopodobna.
Trzymaj się dwóch najlepszych hipotez. Proste odpowiedzi są najlepsze i najbardziej prawdopodobne. Pierwsza: natknęliśmy się na przypadkową… rzecz… która nas strąciła, i teraz musimy się wystrzegać tutejszych drapieżców, którzy nas ścigają, bo jesteśmy ranni i wyglądamy na łatwy łup. Druga: coś nas pozbawiło magii celowo, z jakiegoś powodu i teraz na nas poluje. A pierwsza jest bardziej prawdopodobna od drugiej.
Co nie znaczyło, że byli w mniejszym niebezpieczeństwie. Lwy i wilki znane były z tego, że ścigały ranną zdobycz całymi dniami, czekając, aż zdechnie. I jeśli nie myliła się co do wielkości stworzeń, odgadując ich wielkość na podstawie cieni, dorównywały Tadowi, co czyniło je niebywale groźnymi. Jeśli cienie wiedziały, że ona i Tad byli ranni, mogły ich uznać za“ranną zdobycz”.
Zawołał ptak; inny mu odpowiedział. Jakby ten ostrożny dźwięk miał za zadanie sprawdzić bezpieczeństwo czy powiedzieć innym zwierzętom, że zagrożenie na razie zniknęło, bo las znów ożył.
Westchnęła i rozluźniła się. Rzuciła śpiącemu towarzyszowi krzywe spojrzenie.
Przespał całe zamieszanie.
Tad ziewnął i przeciągnął się mrużąc oczy w przytłumionym świetle. Kiedy Klinga zbudziła go na wartę, wyglądała na zmęczoną, ale należało się tego spodziewać. Wyglądała też na zdenerwowaną, ale w takiej sytuacji kto by nie był zestresowany? On też się denerwował na wartach. Nerwowy strażnik to żywy strażnik; ci rozluźnieni mieli krótkie epitafia.
– Widziałam na zewnątrz coś, co pewnie sprawia, że tak często zapada tu cisza – rzuciła. – Były całkiem duże i myślę, że dwa, jeśli nie więcej. Widziałam jednak tylko cień. Jeden z nich złapał królika i wszystkie ptaki i ssaki na drzewach zamilkły na długo.
To tłumaczy nerwowość i fakt, że jest zmęczona. Nerwy człowieka zżerają, a ona nie czuła się najlepiej, zaczynając wartę.
– Aha. – Wyjrzał w ciemność, ale nic nie zobaczył, a kilka tutejszych stworzeń zachowywało się jak na festiwalu piosenki. – Jeśli cisza oznacza, że na zewnątrz jest coś, czego powinniśmy się obawiać, powiem: śpij w spokoju do świtu. Dziwne, że to przespałem. Pewnie byłem bardziej zmęczony, niż mi się zdawało albo lekarstwo jest silniejsze, niż przypuszczałem.
Zaśmiała się głucho.
– Powiem ci tyle: włosy stanęły mi dęba. To stworzenie jest szybkie, bardzo szybkie i nie słyszałam ani trzasku gałązek, ani szumu liści. Ten, którego widziałam, był wielkości konia, co czyniłoby go wyjątkowo groźnym drapieżcą. Może to moja wyobraźnia, ale zachowywał się raczej inteligentnie.
– Tak samo jak wielkie koty, gdy polują – przypomniał jej. – Wszystko działa na swój sposób inteligentnie. Wypij lekarstwo i idź spać. Rano zobaczymy, co tam jest. Przed deszczem zastawiłem sidła…
Znów się zaśmiała.
– Nie licz, że cokolwiek zostało. Myślę, że wszystko zabrały. Pewnie to w sidłach cienie naszły królika.
Westchnął.
– Prawdopodobnie, ale warto było. Po tym, jak obrabowały sidła, poznamy ich inteligencję. Jeśli po prostu schwytały zwierzę i zeżarły, są inteligentne jak przeciętny lew.
– Racja. – Ułożyła się wygodnie z tyłu szałasu; był pewien, że dopóki w koronach drzew rozlegał się wrzask, Klinga będzie spała. Materac z gałązek i liści, który zrobił, był bardzo wygodny. Mając podparte ramię i odciążony obojczyk, nie będzie odczuwała tak wielkiego bólu.
Nie chciał mówić o tym wcześniej, ale widział już znaki, że coś ich śledziło. Mogło to być cokolwiek, nie dostrzegł też u prześladowców szczególnej inteligencji, tylko czujność i niezwykłą ostrożność. Nie wiedział jednak, czy te stworzenia zaczęły ich śledzić dopiero dzisiaj, czy też podążały za nimi od początku, a dopiero teraz odważyły się wejść w ich pole widzenia. Na pewno pasowało to do opisu zwierzęcia, jakie dziś widziała Klinga.
Tyle wiedział na pewno. Oczywiście, niewiele miało to wspólnego z wytworami jego wyobraźni.
Jego wyobraźnia podpowiadała mu, że te nocne obserwacje dowodziły tego, czego się cały czas obawiał: że byli śledzeni w konkretnym celu. Pytanie brzmiało teraz: czy cel był prosty – zabić i zjeść – czy bardziej złożony. Jeśli prosty, stworzenia były zwykłymi drapieżnikami, z którymi można sobie poradzić. Jeśli jednak oczekiwały czegoś więcej – jeśli jego wyobraźnia się nie myliła i miały one coś wspólnego z ich wypadkiem – wtedy on i Klinga wpadli w tarapaty.
Tak niezwykła ostrożność połączona z ciekawością, jaką okazywały te “cienie”, nie przypominała zachowań znanych mu drapieżców. Zwykle wielkie drapieżniki trzymały się z dala od rzeczy nieznanych, od czasu do czasu tylko się przyglądając. W wypadku gdy nieznany obiekt pozostawał na terytorium drapieżnika, ten powoli zbliżał się, aby go zbadać.
Drapieżcy są bardzo nerwowi i strachliwi. Mają wielu rywali i zazwyczaj zabijają wielkie zwierzęta tylko wtedy, gdy łup jest stary, chory, bardzo młody albo ranny. Unikają łupu, który może walczyć, bo drapieżca nie może sobie pozwolić na obrażenia. Sam dobrze wiem, że mięsożerność słono kosztuje. Jeśli obiad może ci uciec, na dogonienie go i zabicie stracisz wiele energii. Wegetarianom jest łatwiej. Ich obiad się nie rusza, a oni tylko podchodzą i otwierają mordy.
Drapieżcy, którzy ich śledzili, nie zachowywali się normalnie; gryf i człowiek byli obcy, mogli stanowić zagrożenie, więc nie było powodu, aby za nimi podążać. Szczerze mówiąc, wszystko przemawiało za unikaniem ich – chyba że on i Klinga sprawiali wrażenie “starych, chorych, bardzo młodych lub rannych” albo stali się dla ścigających rozpoznawalni.
Albo terytorium tych stworzeń było tak wielkie, że on i Klinga nadal się na nim znajdowali, albo były one czymś niezwykłym.
A nie wierzył, że skoro jedno z nich zabiło i zjadło królika, nie zaatakuje Klingi lub jego. Wilki żywiły się myszami, ale nie wahały się zabić jelenia. Jeśli już o to chodzi, to sam dziś jadł myszy! Nie, łup drapieżnika dzisiejszej nocy niczego nie dowodził. Coś wielkości konia bez problemu uznałoby gryfa za porządny posiłek. Najlepsi drapieżcy często zabijali zwierzęta większe od nich samych; jedyny wyjątek stanowiły ptaki, które nie zabijały niczego, z czym nie mogłyby odlecieć, zazwyczaj ich łup ważył co najmniej o połowę mniej niż sam ptak. Jedynymi orłami porywającymi jagnięta były więź-ptaki Kaled'a'in, posiadające wymaganą siłę skrzydeł i masę mięśni; porywały te jagnięta na życzenie swych towarzyszy.
Chyba będziemy musieli zastawiać na noc pułapki wokół obozowiska - zdecydował niechętnie. Nawet jeśli te stwory uciekną, jest szansa, że zawahają się przed zaatakowaniem nas, jeśli przestraszymy albo zranimy jednego. Jeśli nie są więcej niż zwierzętami, zranienie jednego z nich sprawi, że odechce im się nas na obiadek.
Musieli jednak liczyć się z tym, że zranienie lub przestraszenie jednego z cieni mogło sprowokować atak.
Jeśli je rozwścieczymy, będziemy pewni, że są inteligentne na tyle, aby skojarzyć pułapkę poza obozem z ludźmi w obozie i że dlatego domagają się odwetu za obrażenia.
Czuł, że Klinga myliła się w jednym punkcie; był zupełnie pewien, że widziane przez nią zwierzęta doskonale zdawały sobie sprawę z obecności i położenia szałasu. Sądziły też pewnie,że nie zostaną dostrzeżone. Musiały mieć bardzo wrażliwe zmysły, aby polować w nocy, a ich węch najwyraźniej nie został oszukany przez woń soku roślinnego, którym się natarli. Musiały wyczuć dym. Niezależnie od tego, jak dobrze ukryty był ogień, na pewno można go było dostrzec w ciemnym lesie. Te stworzenia wiedziały dokładnie, gdzie znajdował się obóz; Tada podnosił na duchu jedynie fakt, że nie otoczyły ich i nie zaczęły atakować. Ani nie runęły na obóz zaskakując mieszkańców.
Nie czują się gotowe na konfrontację z nami. Mam nadzieję, że są jedynie ciekawskie.
Hałas był doskonałym sygnałem; wskazywał, że cienie polowały gdzie indziej.
A przynajmniej taką mam nadzieję. Mam nadzieję, że nadrzewni lepiej widzą te bestie niż my.
Takie sytuacje przyprawiały gryfa o ból głowy.
Poczekajmy do rana, a potem dopilnuję, żebyśmy byli ostrożniejsi. A poza tym wysilę się i dam z siebie wszystko, bo na piechotę jestem wolniejszy. Może ich zgubimy. Może znajdziemy rzekę i zatrzemy zapach iślad. A jeśli jutro znów nas będą śledzić, może uda się nam znaleźć sposób, aby je zniechęcić.
Może konie zaczną latać. Może natkną się na zagubione miasto pełne gryfic potrzebujących faceta, a może wszystko było tylko złym snem.
Tad obejrzał pozostałości swych sideł, wyrwanych z ziemi i poplątanych, jakby ktoś im się przyjrzał, a potem upuścił. Przypominały bardzo śmieci na przymusowym lądowisku, które tak starannie przeszukano.
– Jak cię ostrzegałam, tutaj nasi przyjaciele znaleźli królika – stwierdziła Klinga z rezygnacją. – Widzisz?
Zauważył już kilka kępek sierści i krew na liściach.
– Powinienem się spodziewać, że nic nie pogardzi królikiem złapanym w sidła – westchnął. – Wygląda na to, że nie znalazły innych sideł ani żadnych królików. Ale jeżeli tak, to wszystkie króliki podzieliły ten sam los.
Cienie przynajmniej nie szukały innych sideł. Czy rzeczywiście? Obejrzały te, które zostały wyrwane; czy poszukały innych, znalazły je i zostawiły, kiedy już poznały sposób ich zastawienia?
Czy też zdecydowanie przeceniał ich inteligencję?
Z żałością popatrzył na kępkę futerka. Nie dość, że za mną łażą, to jeszcze zżerają mi śniadanie. Wspominał tęsknie smak królika i zrezygnowany zdecydował się na suszone mięso bez smaku, ale Klinga, która pierwsza ruszyła na inspekcję, miała dla niego niespodziankę.
– Może twoje sidła nie zadziałały, ale moja proca i owszem – rzekła z uśmieszkiem. Wyciągnęła sporego królika z torby na biodrze, a Tadowi na sam widok stworzenia pociekła ślinka.
– Dziękuję – powiedział, starając się ze wszystkich sił nie wyrwać jej łupu z ręki. Wziął go grzecznie, ale głód nie pozwolił mu na więcej. Na szczęście przyzwyczaiła się do widoku jedzącego gryfa, bo jego burczący żołądek uniemożliwił udanie się w ustronne miejsce na śniadanie. Pożarł królika w mgnieniu oka.
– A ty? – zapytał chwilę później, kiedy królik był jedynie wspomnieniem i przyjemnym wypełnieniem gryfiego żołądka.
Przynajmniej udało mi się zachować maniery i nie pytać, kiedy mi królicze łapy wystają z dzioba.
– A ja wezmę sobie trochę twojego suszonego mięsa – odparła. – Mogę jeść w marszu. Spakujmy się i wynośmy stąd; nie chcę tu zostawać ani chwili dłużej niż to konieczne.
– Zgadzam się – potwierdził. – Szczególnie po ostatniej nocy. Jeśli nam szczęście dopisze, znajdziemy rzekę dziś lub jutro.
Zwierzęta nadrzewne ucichły raz jeszcze podczas jego warty, ale niczego nie widział. To sprawiło, że poczuł się dziwnie: nastroszył pióra i zaczął się zastanawiać, czy wielki cień zdecydował się odbyć spacer po pniu i zajść Tada od tyłu. Nie zorientowałby się, dopóki napastnik nie runąłby na niego, łamiąc gałęzie i drąc płótno…
Ale nie runął, a wrzaski bardzo szybko znów się podniosły i trwały do świtu. Klinga zrobiła kolejną porcję ziołowego mazidła i wlała ją do bukłaka, spryskawszy się najpierw szczodrze. Miał nadzieję, że lekarstwo podziała równie dobrze w upalny dzień, co w chłodną noc.
Starał się zgubić ślad, kiedy Klinga prowadziła. Tym razem poprowadził kilka fałszywych, ślepych tropów, jeden kierując nawet na drzewo. Zastanowił się; jeśli mieliby problem ze znalezieniem noclegu, może powinni wspiąć się na drzewo…
O nie. Klinga nie może się wspinać z unieruchomioną ręką. Tyle o dobrym pomyśle. Prawdopodobnie mógłbym ją wciągnąć na sznurze, ale ryzyko zranienia jej byłoby zbyt wielkie.
Znów mieli szczęście. Późnym popołudniem natknęli się na kolejne dobre miejsce na biwak. Było to zwalone drzewo, które miało pod pniem wykopaną głęboką norę. Tego, kto ją wykopał, nie było w domu i najwyraźniej zmienił adres jakiś czas temu. Nora miała jednak mieszkańców, zbyt małych, aby mogli ją sami wykopać, i Tad z Klingą schwytali całą pięcioosobową rodzinę. Nie był pewien, co to za zwierzątka: wyglądały jak bobry bez ogona. Nie miał pojęcia, do jakiego gatunku należały, ale nie obchodziło go to. Miały zęby gryzoni i to mu wystarczało. Gryzonie były jadalne.
Był to uśmiech losu, bo Klinga nie miała szczęścia z procą; królik, którego upolowała mu na śniadanie, był jedyną zdobyczą tego dnia. Namierzyła kilka, ale chybiła. Była tak załamana, że musiał ją zapewniać, iż nic się nie stało.
Z jego pomocą roznieciła ogień przed norą. Kiedy budowała porządne ognisko, powiększył wykop. Jego szpony nie nadawały się do kopania, ale był zdeterminowany, a ziemia miękka. Kiedy skończył, zrozumiał, że będzie im ciasno, ale sobie poradzą. Aby nie siedzieli na gołej ziemi, rzucił na dno gałęzie i ułożył wokół nory niewysoki wał, aby deszczówka nie spływała dośrodka. Zapalił pochodnię i okadził wnętrze w celu odpędzenia nieproszonych gości, a potem poszedł zerwać winorośl, aby zakryć wejście. Klinga upiekła swoją część łupu, zrobiła lekarstwo, a potem wygasiła ogień i zakopała popiół, starając się zniszczyć ślady, które przetrwałyby ulewę. Podobnie jak w wydrążonym pniu, w norze nie było miejsca na ognisko. Dopóki nory nie zalało, nie potrzebowali ognia.
Dlaczego potrzeba i zachcianka tak się od siebie różnią?
Kiedy Klinga skończyła sprzątać, on już czekał na posiłek; wzięła winorośl, niezgrabnie splatając ją ręką i nogami w szorstką matę, którą mogli rzucić na norę. Na koniec zerwała liście z rośliny pieprzowej i wplotła je w matę, aby zabić zapach.
Kiedy tylko zacznie się deszcz, wczołgają się do nory i nakryją matą. Zostaną w niej do świtu. Według niego był to najsłabszy z dotychczasowych biwaków, ale miał na to radę.
Chociaż Klinga nie mogła się wspinać, Tad mógł, a ponieważ ledwo mieścili się w norze bez plecaków, wpadł na pewien pomysł.
– Co masz zamiar z nimi zrobić? – spytała, kiedy tłumoki nabrały kształtu. – Nikt się na to nie nabierze.
– Nie, jeśli zostaną na ziemi, ale jeśli umieścimy je tam? – wskazał na korony drzew. – Zamierzam zabrać plecaki na gałąź i tam je przywiązać. Może nasi tropiciele zobaczą te kukły i stwierdzą,że nie warto się wysilać. O ile, oczywiście, nie potrafią się wspinać.
Ale nie wydaje mi się, że potrafią, chociaż zwierzęta nadrzewne się ich boją. Sądzę, Że są zbyt duże; nadrzewny drapieżca musi być odpowiedniej wielkości, aby wspinać się i polować, a one są zdecydowanie za wielkie.
– Jeśli naprawdę chcesz, możesz spróbować. – Nie wyglądała na przekonaną, ale nie oponowała zbytnio przeciw umieszczeniu bagaży gdzie indziej. Choć drzewo, które miał na oku, w porównaniu z innymi było karłowate, nie palił się do wspinaczki i trząsł się, nawet nie kłócąc z Klingą.
Wbijając cztery pary szponów bojowych w drewno i pełznąc po pniu jak robak, powoli przesuwał się do przodu. To rozruszało kolejne mięśnie i obudziło ból w złamanym skrzydle, i gdy dotarł do miejsca odpowiedniego, aby umieścić tam plecaki i kukły, cieszył się, że teraz będzie się zsuwał. Nie spieszyło mu się do poranka i zdejmowania plecaków!
Wziął ze sobą linę zamiast pakunków. Kiedy już usiadł bezpiecznie, spuścił ją, a Klinga przywiązała do niej plecak tak mocno, jak mogła jedną ręką. Kiedy go wciągnął i umocował, rzucił linę. Drugi plecak ruszył w górę, a za nim dwie kukły.
A teraz jeśli nastąpi katastrofa, Klinga ma linę, dzięki której może uciec. Jeśli będzie czas na ucieczkę, ja się tu wdrapię i ją podciągnę. Może.
Zabezpieczenie plecaków nie zajęło mu wiele czasu, ale gałąź nie była najlepsza, a w takim miejscu nie chciał spędzać nocy. Plecaki nie mokły w czasie burzy, ale kukły i owszem. Gdyby to oni tu tkwili, byłby to ich najbardziej mokry i niewygodny nocleg.
Zszedł cal po calu; nie wątpił, że Klinga miała cały czas interesujący widok. Puścił pień w chwili, gdy wiedział, że wyląduje bezpiecznie.
– Zrobione! – powiedział żywiej i radośniej, niż zamierzał. – Mamy czas, żeby zastawić parę pułapek, zanim zacznie się deszcz!
Jęknęła, myśląc o tak ciężkiej pracy, ale przytaknęła. Oboje wiedzieli, że im więcej rozrywek zapewnią myśliwym, tym lepiej.
Im więcej wyzwań rzucimy ich inteligencji, tym więcej się o nich dowiemy.
Pozwolił jej jednak prowadzić, aby nie widziała, jak uważnie stąpał. Jego strach znów rósł.
Gdy deszcz zaczął padać, wszystkie ich pułapki były na miejscach, rozmieszczone wokół drzewa, a nie wykrotu, aby uwiarygodnić kukły na gałęziach. On i Klinga ruszyli do szałasu, gdy spadły pierwsze krople, jednak dziewczyna, jak to miała w zwyczaju, została na zewnątrz tak długo, aż przemokła do suchej nitki.
Kiedy wczołgała się do szałasu, była kompletnie mokra, ale ponieważ położył na ziemi gałęzie, woda przeciekała między nimi i wsiąkała w piasek. Nie było wiele miejsca, a gdy naciągnął matę z winorośli na wejście, przestrzeni zupełnie zabrakło. Wiercąc się niemiłosiernie, zdołała namaścić ich oboje smarowidłem na siniaki i pluskwy. Gorzki zapach go mdlił, ale uznał, że przeżyje. Z pomocą niebios zbliżali się do rzeki i jutro będzie mógł to wszystko z siebie zmyć, a nie zeskrobać.
Specjalnie zrobili wejście tak małe, że Tad ledwo się wciskał do środka. Oznaczało to, że Klinga była jedyną osobą zdolną pełnić wartę, bo on kulił się z tyłu i ledwo co widział. Huknął grzmot i deszcz rozpadał się o kilka łokci od ich nosów. Spojrzeli na siebie w półmroku.
– Nie ma sensu stać na warcie – zaryzykował. – Znaczy jedno z nas powinno się postarać nie zasnąć na wypadek, gdyby coś usłyszało, ale naprawdę nie ma sensu wyglądać na zewnątrz. Przedobrzyliśmy z tą matą; nic nie widzę.
– A ja niewiele więcej – przyznała. – Jesteś śpiący? Masz lepsze uszy; jeśli weźmiesz drugą zmianę, ja obejmę pierwszą.
– Pewnie, że jestem śpiący, mam pełen żołądek – parsknął, nie zdradzając, że jeśli teraz nie zaśnie, zesztywniałe mięśnie uniemożliwią mu jakikolwiek odpoczynek. Oczekiwał, że obudzi się dokładnie wtedy, kiedy Klinga będzie śpiąca. Jego otarty grzbiet i bolące nogi na pewno nie pozwolą mu zaspać.
Tak też się stało. Gdy się ocknął, Klindze kleiły się oczy od ciepła i miękkości owiniętego wokół niej gryfa. Zasnęła niemal natychmiast, a on starał się rozluźnić mięśnie, aby nie dostać skurczów. To już wystarczało, aby nie zasnął, a pozycja, którą przyjął, nie była zbyt wygodna dla złamanego skrzydła. Nie nadwerężała go, ale było zgięte pod niewłaściwym kątem. Raz niemal jęknął z bólu, ale udało mu się tylko syknąć.
Był więc trzeźwy i świadomy, gdy w koronach drzew zaległa cisza, sygnalizująca przybycie cienistych łowców.
Ze wszystkich nocy ta najbardziej go zdenerwowała i przeraziła. Był niemal ślepy, a oboje kulili się w nie zabezpieczonej dziurze w ziemi. Gdyby coś ich znalazło i naprawdę zamierzało dopaść, wykopałoby ich z łatwością.
Wytężając słuch, nie usłyszał żadnego ruchu za matą winorośli. Miał nadzieję, że jeśli coś ich usłyszało, wzięło oddechy i poruszenia za dźwięki małych gryzoni niewartych uwagi i żałował, że nie było tu tylnego wejścia, którym mogli zwiać.
Szkoda, że o tym nie pomyślałem i go nie wykopałem. Lepiej byśmy na tym wyszli niż na zastawianiu pułapek.
Czas dłużył się nieznośnie i Tad stał się niezwykle wrażliwy na każdy dźwięk. Gdy zamknęły się paści, zabrzmiało to jak grom.
I usłyszał niezwykły okrzyk bólu.
Nie był to jęk, a na pewno nie krzyk. Łączył w sobie wycie i syk, a Tad nigdy czegoś podobnego nie słyszał. Wystraszył się, bo nie mógł sobie wyobrazić, jakie stworzenie wydało z siebie taki dźwięk. Umilkł tak szybko, że Tad zaczął się zastanawiać, czy zabili to stworzenie.
Być może, ale nie na pewno, chyba że nasz przyjaciel miał kosmicznego pecha.
Potem usłyszał więcej: kolejny łomot, miażdżenie i rozrywanie, urwane szuranie, i znowu syk. A potem nic. Okrył się gęsią skórką.
Cisza. Tada zaczął boleć zaciśnięty z całych sił dziób i napięte mięśnie, a potem, kiedy się tego zupełnie nie spodziewał, odezwały się głosy wokół.
Czekał, drżąc z napięcia, aż przez korony drzew zaczęło się przesączać blade światło dnia. Gdy już nie mógł wytrzymać, szturchnął Klingę w kark.
Ocknęła się natychmiast, sięgając po nóż.
– Pułapka się zamknęła – szepnął. – Myślę, że coś mamy. Nie wiem, czy to jeden z nich i czy ciągle tam jest. Nawet jeśli jest, raczej już zdechł.
Przytaknęła i przechyliła głowę, słuchając odgłosów lasu.
– Teraz możemy już chyba bezpiecznie wyjść – rzekła. – Gotowy?
– Na ile to możliwe. – Omawiali to zeszłej nocy: Klinga miała wypaść na zewnątrz z nożem w ręce, na wypadek gdyby coś na nich czekało, a Tad miał podążyć za nią. Zeszłej nocy plan zdawał się absolutnie racjonalny i odpowiedni. Teraz, gryf kiedy był jednym wielkim skurczem mięśni, wątpił, czy uda mu się nawet wyczołgać.
Wydobyła nóż i obróciła się. Wrzeszcząc, odrzuciła matę i skoczyła – niechcący kopiąc go prosto w żołądek.
Jego okrzyk bitewny został zdławiony w zarodku. Zamiast mrożącego krew w żyłach ryku zdołał wydobyć z siebie żałosny pisk, zadziwiająco podobny do beczenia. Ale udało mu się wyskoczyć za nią, jeśli nie pędem, to przynajmniej szybko.
Z ulgą zauważył, że nic na nich nie czekało.
– Przepraszam – mruknęła. – Stopa mi się obsunęła.
Co mógł rzec?
– Zdarza się – rzucił od niechcenia. Nie wyszło mu to najlepiej, ale był pewien, że nie obwiniała go za brak wykwintnych manier. – Chodźmy sprawdzić pułapkę.
Kiedy się do niej zbliżali, zrozumieli, że będzie pusta, bo okrywające ją liście leżały rozrzucone wokół. W pułapce było tylko trochę krwi na palach.
– Naznaczyliśmy go – stwierdziła Klinga, przykucając, aby lepiej się przyjrzeć. – Chyba nie zrobiliśmy mu wielkiej krzywdy. Szrama albo drobne cięcie. Może złamana kość. Trochę oberwał.
Wstała i spojrzała w stronę drzewa, na którym ukryli kukły.
– Sprawdźmy, jak na nie zareagowali.
Kiedy dotarli do pnia, zobaczyli w końcu, do czego są zdolni – ich prześladowcy i co mogli uczynić.
Natrętni. I… pewnie źli. Ale nie głupio natrętni.
Na pniu widniały głębokie zadrapania, dwa razy wyżej niż głowa Klingi. Kukły podziałały i myśliwi nie mogli się oprzeć, chęci dopadnięcia czegoś na widoku.
Albo tak się wściekli, kiedy jeden z nich wpadł w pułapkę, że postanowili nas dopaść niezależnie od obiektywnych przeszkód.
Tyle wiedzieli; drapieżcy potrafili skakać, ale nie mogli się wspinać, co znaczyło, że nie należą do kotowatych. Ziemia u stóp pnia była zryta pazurami i albo prześladowcy drapali ją z wściekłości, albo skakali, chcąc ściągnąć łup z drzewa.
Sam pień niewiele ucierpiał; próbowali kilka razy, ale nie wysilali się na próżno, choć do utraty sił.
Znaczyło to, że byli na tyle inteligentni, aby zdać sobie sprawę z własnych ograniczeń.
Albo na tyle inteligentni, aby rozpoznać kukły. W tym przypadku mogli też dojść do wniosku, że przyjdziemy po bagaże niezależnie od tego, gdzie się schowaliśmy.
I jeśli to gniew był przyczyną ataku, nie trwał długo.
Klinga rozejrzała się, drżąc, jakby jej myśli biegły tym samym torem.
– Ściągajmy plecaki i zmykajmy stąd – rzuciła. – Szybko. Wcześniej nie pokazywali się za dnia, ale to nie znaczy, że teraz też tak będzie. Mogliśmy ich zachęcić.
Wdrapał się na drzewo szybciej, niż było to możliwe kilka chwil temu i tym razem nie zwracał uwagi na obolałe mięśnie. Nie musiał martwić się linami, co znacznie uprościło sprawę. Rozwiązał plecaki i opuścił je na dół na linie, którą przywiązał je do pnia, zostawiając kukły wśród gałęzi. Jeśli myśliwi nabrali się na nie, mogli znów przypiąć się do pnia, dając jemu i Klindze czas na ucieczkę.
Zsunął się w dół dwa razy szybciej. Podskakiwał za każdym razem, kiedy słyszał coś niezwykłego. Im szybciej stąd umkną, tym lepiej. Zatrzymali się na chwilę, aby zwinąć linę i załadować na siebie plecaki, i ruszyli w drogę, nawet nie jedząc śniadania.
Nie był głodny i podejrzewał, że Klinga też nie. Żołądek miał ściśnięty z nerwów, a w głowie dzwoniły mu stare gryfie przysłowia o tym, że syty gryf to gryf, który nie może latać.
I tak nie mogę latać, ale lepiej walczyć i uciekać z pustym żołądkiem!
Był ledwie świt, a poranna mgła jeszcze się nie podniosła. Cały świat przypominał szaroniebieską akwarelę pełną kształtów i kolumn znikających w białych oparach. Tym lepiej, bo nie musieli chować się pod drzewami, mgła ukryje ich przed prześladowcami. Mieli szczęście, bo pogoda im sprzyjała, a ponieważ i tak kierowali się kompasem, nie słońcem, mgła im nie przeszkadzała.
Sama mgła była dziwnie gorzka i nie przypominała oparów znad morza, do których Tad przywykł. Powietrze wydawało się cięższe i gęstsze, ale złożył to na karb wyobraźni. Mgła skraplała się na piórach i co rusz się otrzepywał, aby nie przemoknąć. Biedna Klinga tego nie potrafiła; jej włosy były mokre i pewnie trzęsłaby się z zimna, gdyby nie szli tak szybko.
Złapał się na rozmyślaniu, kim byli ich prześladowcy. Te historie o Ma'arze i wszystkich bestiach, które stworzył - co to właściwie było? Ojciec mówił,że większość stworzeń była kopiami dzieł Urtho…
Makaary były analogiami gryfów; czy istniały analogie hertasi i kyree? Tervardi i dyheli były tworami ewolucji i Ma'ar pewnie nie zawracał sobie głowy poprawianiem ich, bo po co? Chociaż – dlaczego nie? Ma'ar nigdy nie powstrzymał się przed zrobieniem czegoś, co potwierdzało jego siłę.
Stworzył lodowe kaczory i bazyliszki, ale te nie naśladowały niczego wymyślonego przez Urtho, jak twierdził mój ojciec. Były też mniejsze zwierzaki, ale nie pamiętam, aby cokolwiek dorównywało wielkością myśliwym. Nielotne makaary? A po co, skoro na ziemi makaar byłby tak samo bezbronny jak ja? Te cienie nie są analogiami hertasi, bo poruszały się na czterech, nie dwóch łapach.
Czy jeszcze ktoś zaangażowany w Wojny Magów stworzył czworonożne drapieżniki wielkości konia?
Nikt nigdy nie gadał wiele na temat stworzeń magicznych. Może Śnieżna Gwiazda coś wie, ale raczej nie mogę go teraz zapytać.
Nadstawiał uszu i wbijał wzrok w plecy Klingi. We mgle przypominała ducha i musiał się jej trzymać. Jej bladobeżowe ubranie zlewało się z mgłą, ale jego pióra nie były gorsze. Chociaż raz łowcy mieliby kłopoty z dostrzeżeniem ich.
Cokolwiek nas ściga, jest sprytne, bardzo sprytne. Nie oszukały ich moje fałszywe ślady i albo odpuścili sobie kukły, albo wiedzieli, że są fałszywe. I jeśli na jakiś czas dali sobie spokój, to wcale nie znaczy, że nie domyśla się, co jest grane. Nie znaleźli nas, ale może nie chciało im się szukać? Albo musieli upolować coś na kolację i nie mieli czasu zastanawiać się, gdzie wleźliśmy. Zresztą po co? Wiedzieli, że rano wyleziemy i musieli tylko poczekać, aż ruszymy na szlak, aby złapać nasz trop. Może nawet liczyli, że zostaniemy na biwaku, skoro przetrwaliśmy tam noc.
Pragnął kamiennych ścian wokół; bezpiecznego miejsca, do którego drapieżniki się nie dokopią. Pragnął porządnego źródła jedzenia, którego te bestie nie dogonią. Kiedy już to znajdą, pomyśli, jak zawiadomić nadchodzącą pomoc.
A poza tym chciał ich zobaczyć. Chciał wiedzieć dokładnie, co ich ścigało. Pułapki mogły mu w tym pomóc, o ile ranne albo martwe zwierzę zostanie w pułapce. Tego nikt nie mógł zapewnić.
Uwolnili rannego z paści. To słyszałem w nocy: uwalniali go.
To oznaczało współpracę, czyli inteligencję. Wilki węszyły wokół schwytanego kamrata, czasami pomagały wygryźć się na wolność, ale nie potrafiły usunąć części paści, chyba że przez czysty przypadek po wielu próbach.
Słyszał je wczoraj. Nie trwało długo, zanim uwolniły kumpla. I zrobiły to bez pudła.
Sidła - nie odgryźli łapy czy głowy schwytanego królika, aby zjeść resztę. Rozluźnili pętlę. Potem zabili królika, wyjęli go z sideł, podnieśli je i obejrzeli.
Kolejny dowód na inteligencję i zdolność manipulowania przedmiotami. Nie potrafił powiedzieć, jak to może zaważyć na ich szansach przeżycia.
Miał wiele obaw. Zastanawiał się, czy Klinga je podzielała. Może powinien przestać ją chronić i zacząć rozmawiać. Może powinien był to zrobić kilka dni temu.
Klinga zatrzymała się pod osłoną gęstego bluszczu.
Czy to jest to, o czym myślę?
Zmarszczyła czoło w napięciu i machnęła na Tada, aby pozostał na miejscu i nie hałasował. Coś brzmiało w oddali, przebijało się przez gwar zwierzaków w koronach drzew i nieustanny świergot ptaków wśród zielono owocującego drzewa… dźwięk…
Tad niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę.
– A może byśmy… – zaczął.
– Zamilknij na sekundę – przerwała i zamknęła oczy, żeby się lepiej skupić. Czy naprawdę o tym myślała? Oddzielała dźwięk od spadających liści, gałązek i nadjedzonych owoców.
– Myślę, że słyszę wodę – powiedziała w końcu. – Chodź! Przestała się kryć i ruszyła jak najszybciej przez poszycie, a Tad deptał jej po piętach. Jeśli rzeczywiście była to długo poszukiwana rzeka, ich bezpieczeństwo zależało od jak najszybszego do niej dotarcia, a nie od chowania się w krzakach. Nad nimi kilka zwierząt warknęło albo wrzasnęło na alarm, ale większość z nich uznała ją i Tada za nieszkodliwych.
Mają prawo, teraz biegniemy, nie skradamy się. Nie polujemy, więc im nie zagrażamy. Małpy nadal obżerały się owocami; to uspokajało, bo znaczyło, że byli jedynymi istotami zakłócającymi spokój. Gdyby coś ich śledziło, w momencie gdy porzucili swoją norę, musiałoby postąpić tak samo, aby dotrzymać im kroku. Wtedy zwierzęta z koron drzew rozdarłyby się na alarm albo umilkły, albo jedno i drugie.
Przez wielką wyrwę między drzewami wpadało światło słoneczne; przeświecało złotozielono przez liście i biało między pniami. Im bliżej byli, tym głośniejszy stawał się szum wody na kamieniach.
Przedarli się przez wspaniały krzak na brzegu rzeki i stanęli na głazach. Klinga chciała krzyczeć z radości, ale ograniczyła się do entuzjastycznego poklepania Tada po ramieniu.
Rzeka u ich stóp była szeroka, ale głęboka tylko w głównym nurcie. Poza tym nad nią leżał klif, którego szukali; u jego stóp widzieli szeroką błotnistą plażę.
Jaskinie, wodospady, nawet uskok, który możemy umocnić. Wszystko się nada!
– Przechodzimy – popędził ją Tad. – Jeśli nas ścigają, będziemy ich mogli widzieć, a woda nas rozdzieli.
Woda nas rozdzieli. Nie mogła sobie wyobrazić lepszej ochrony. Tad miał rację: skoro dzieliła ich tafla wody, na pewno zobaczą, jak tajemniczy łowcy nadchodzą. Jak tylko przejdziemy, poszukamy jaskini.
Po raz pierwszy od czterech dni znajdą suche i porządne miejsce, w którym poczekają na ratunek, miejsce, z którego nie będzie można ich, otoczonych kamiennymi ścianami, a nie płótnem, wykurzyć.
I zobaczą zwierzęta, które ich gonią – o ile odważyły się one dojść tak daleko. Może zrezygnowały? Nie liczyła na to. Ale na pewno większość drapieżników zrezygnowałaby z tak trudnego obiadu.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Zmoczmy się – powiedziała. – I tak oboje potrzebujemy kąpieli!