ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tad syczał przez rzekę na stado wyrs. Wyrsy obnażyły swe groźne kły i też syczały. Nie zamierzały znikać. Tad odniósł wrażenie, że go drażniły, podpuszczając do magicznego uderzenia.

Jasne, że podpuszczały. Nie miały powodu, aby sądzić, że przez rzekę może do nich dotrzeć coś innego niż magia i bardzo chciały, aby jej użył.

Więcej żarcia, głupi gryfie! Daj nam coś, co nam doda sił i ma być smaczne!

Sprawdził już kilka rzeczy w ich zapasach. Kamień zmieniony w lampę magiczną i zapalniczka przestały działać; gdyby potrzebował dowodu, że właśnie te stworzenia wyssały całą magię zgondoli i wszystkiego innego, miał go na dłoni.

Ciekawe, co ojciec by zrobił w takiej sytuacji? Ale Skan pewnie nigdy by się w taką sytuację nie wpakował. A jego rozwiązanie niekoniecznie byłoby dobre… ponieważ na pewno byłaby to na wpół samobójcza, bezpośrednia akcja wymagająca wielkiego wysiłku, do którego Tad po prostu nie był zdolny. Prawdę mówiąc, Skan słynął z siły, a nie pomysłowości.

Nie, Tad, tylko nie ty: teraz sam się porównujesz z ojcem. Prawdziwe pytanie nie brzmi, co zrobiłby mój ojciec, tylko: co ja mam zrobić w tej sytuacji!

Stanął wysoko na zadnich łapach i wydał z siebie ryk wojenny, prezentując wyrsom otwarty dziób i przednie szpony. Przestały syczeć, śledziły go uważnie; z większym szacunkiem, pomyślał. Miał nadzieję.

– Wolałabym, żebyś tego nie robił. – Klinga wynurzyła się z jaskini, gdzie drzemała; miała włosy w nieładzie i wykrzywione usta. – Nie jest miło budzić się, myśląc, że twój partner zaraz ruszy do śmiertelnego boju.

– Nie podobały im się moje szpony – odparł, starając się nie przepraszać zanadto. – Miałem nadzieję, że je trochę zastraszę.

Patrzył na wyrsy, które nie zatrzymywały się na dłużej niż mgnienie oka. Cały czas ruszały się, skakały, kładły, wiły, turlały nad, przed i pod sobą. Nigdy nie widział stworzeń tak pełnych energii i gotowych do jej użycia. Zupełnie jakby nie mogły stać dłużej niż przez jedno uderzenie serca.

Wynurzyły się z krzaków, gdy mgła opadła i zaczął się deszcz; jeśli deszcz im przeszkadzał, nie dały tego po sobie poznać.

Ale dlaczego miałby im przeszkadzać? Było to jego przypuszczenie, a nie odczytanie myśli krążących w tych wężowych łbach. Nie miały ani futra, ani piór, które mogły przemoknąć i zmatowieć. Ich łuski w deszczu nabierały blasku.

– Raczej, że nie wyglądają na zastraszone – wytknęła mu Klinga. Zmarszczyła czoło i studiowała wyrsy zmrużonymi oczami. – Z drugiej zaś strony, to skuteczna strategia obronna, czyż nie?

Tad popatrzył na lśniące ciała prześladowców, ich ruchy i błyski. Wzory, jakie tworzyły, splatając się i rozplatając jak koronki.

– Tak? Trzymają się wszystkie w jednym miejscu. Łatwiej ci będzie w nie uderzyć? – Przyglądał im się, a potem nagle potrząsnął głową, uświadamiając sobie, że ciągły ruch stworzeń wprawiał go w trans. Rzucił spojrzenie Klindze. Podniosła brew i przytaknęła.

– Tylko nie zaśnij, dobrze? – zapytała, uśmiechając się paskudnie, co natychmiast zaalarmowało Tada. Widział już wcześniej ten uśmiech i wiedział, co oznaczał. Kłopoty, zazwyczaj dla innych. – Cóż, przekonajmy się, czy potrafimy wykorzystać tę ich przebiegłość, co ty na to? Stój tutaj, z łaski swojej i wyglądaj imponująco. Muszę im zapewnić jakąś rozrywkę.

Wróciła do jaskini. Wyrsy kontynuowały swój hipnotyzujący taniec pod nosem Tada, który liczył do dziesięciu i odwracał wzrok, chroniąc się przed urokiem.

– Padnij. – Usłyszał z tyłu spokojny rozkaz.

Rzucił się na ziemię, a ołowiany pocisk przeleciał tam, gdzie przed chwilą była jego głowa. Jedna z wyrs na drugim brzegu zawyła i ugryzła drugą. Ta się odgryzła; Tad miał wrażenie, że była jednocześnie zaskoczona i obrażona nieoczekiwanym atakiem. Pleciony wzór się splątał, gdy dwie antagonistki zaczęły na siebie warczeć.

Kolejny pocisk przeleciał przez rzekę i trzecia wyrsa zasyczała, dołączając do kłębowiska. Było to więcej, niż mogła ścierpieć reszta i ze stada zrobił się kłąb wściekłych wyrs, który nie miał w sobie nic wdzięcznego, skoordynowanego ani hipnotyzującego. Większość zaangażowała się w bójkę, oprócz jednej, która odskoczyła od syczącego stada. Stworzenie wycofało się powoli, mierząc inne wzrokiem pełnym zaskoczenia, a trzeci pocisk Klingi trafił je prosto w łeb. Padło gdzie stało, a reszta nadal kłóciła się, wyła i gryzła.

Klinga stanęła przed jaskinią i z satysfakcją gapiła się na wyrsy.

– Chciałabym wiedzieć, jak zgodne jest to stadko. Zastanawiam się też, ile czasu zajmie im skojarzenie broni miotającej z nami; wątpię, aby kiedykolwiek coś takiego widziały albo doświadczyły.

W tejże chwili z krzaków wynurzyło się kolejne stworzenie i wydało z siebie wrzask, który był częściowo sykiem, częściowo groźnym pomrukiem. Reakcja była natychmiastowa i zaskakująca: reszta w mgnieniu oka przestała walczyć i padła na ziemię, płaszcząc się. Wyrsa zignorowała je i podeszła do powalonej przez Klingę, obwąchując ją, a potem szturchając, aby pomóc jej podnieść się na drżące łapy.

– Właśnie pojawił się przewodnik stada – powiedział Tad.

Nowa wyrsa odwróciła głowę i spojrzała na niego. Trupiobiałe oczy sparaliżowały go, przykuwając do miejsca wbrew woli, a wyrsa bezgłośnie wyszczerzyła zęby. Jej oczy lśniły mętnie, powodując, że myśli gryfa spowolniały.

Czuł się jak ptak przed wężem: niezdolny do ruchu, nawet by ratować życie. Czuł potworne, zimne przerażenie, spływające do stóp. W tejże chwili Klinga stanęła przed nim i zmierzyła przewodnika stada nad wyraz złym spojrzeniem. Jasnym, spokojnym głosem zasugerowała, aby wyrsa wykonała kilka wybitnie nieprawdopodobnych, niezwykle wymagających fizycznie i z punktu widzenia biologii raczej bezużytecznych aktów, w których udział brały: jej matka, kilka sprzętów gospodarstwa domowego oraz zdechła ryba.

Tad zamrugał, odzyskując rozum, gdy wyrsa spuściła z niego wzrok. Nie miał pojęcia, że edukacja Klingi była aż tak liberalna!

Wyrsa raczej nie zrozumiała słów, ale ton był jasny. Cofnęła się, jakby zamierzała podjąć wyzwanie, skacząc przez rzekę – albo wskoczyć do rzeki i przebyć ją wpław. – A Klinga wypuściła kolejny pocisk z procy.

Ten walnął przewodnika stada prosto w pysk, łamiąc mu ząb z mokrym chrupnięciem. Stworzenie wydało z siebie dziwaczny odgłos syczącego wycia, który Tad słyszał już wtedy, gdy jedna wpadła w paści. Obróciła się i skierowała ku innym, w bezładzie odwodząc ich od brzegu. Sekundę później już ich nie było.

Klinga wetknęła procę w kieszeń i w zamyśleniu potarła potłuczone ramię.

– Nie wiem, czy to był dobry, czy zły pomysł. Już nie będziemy w stanie poszczuć ich na siebie. Ale przynajmniej wiedzą, że oprócz magii mamy coś, czym możemy zaatakować!

– A ty niewątpliwie zaimponowałaś przewodnikowi – stwierdził Tad, przechylając głowę.

Uśmiechnęła się blado.

– Tylko pokazałam, kto jest najwredniejszą suką w dolinie – odparła radośnie. – Czyżbyś nie zauważył, że przewodnik to samica?

– Eee, tego, właściwie nie. – Poczuł, jak czerwienią mu się nozdrza ze wstydu, że rzucony na niego urok nie pozwolił mu dostrzec rzeczy tak oczywistej. – Nie jest w moim typie.

Klinga wyszczerzyła zęby.

– Zaczynam się zastanawiać, czy fakt, że tu żeruje, ma mniej wspólnego z tym, że zabiliśmy jej szczeniaka, a więcej z jej zauroczeniem twoją osobą. Czy też twoim wspaniałym… wyposażeniem. – W jej oczach zamigotał złośliwy płomyk.

Czy o tym wie, czy nie, wraca do zdrowia. Zastanawiam się tylko, czy nie powinienem sam jej czegoś złamać, żeby mieć trochę spokoju.

Kaszlnął.

– Nie sądzę – odparł, czerwieniąc się jeszcze bardziej.

– Nie? – Mimo to Klinga zmieniła temat; to nie było miejsce i czas, by z niego kpić, ale miał przeczucie, że gdy już wyjdą cało z tej historii, nie zapomni o tym incydencie ani swoich insynuacjach. – Wiesz – ciągnęła – gdybyśmy mieli szansę wyeliminowania jej, stado mogłoby się rozpaść. Albo spędziłyby co najmniej tyle czasu walcząc o przywództwo, co tropiąc nas.

Podrapał się w zamyśleniu po głowie. Miała rację.

– Musimy je widzieć, aby wybrać jedną wyrsę – rzekł. – A w pułapki wpadają najmniej doświadczone, nie na odwrót. Ale teraz rozumiem, dlaczego są takie natrętne i uparte.

– Aha. Dostaliśmy jedno z jej dzieci. – Klinga usiadła na podłodze jaskini i wpatrzyła się w krzaki na drugim brzegu rzeki. Poszedł w jej ślady i dojrzał lekkie poruszenie gałązki. Ponieważ nie było wiatru, skoncentrował się na tym miejscu i dojrzał ciemną lśniącą skórę, zanim stworzenie znów drgnęło.

– Interesujące. – Klinga obgryzała paznokieć, mierząc krzak wzrokiem spod zmrużonych powiek. – Nie sądzę, aby znów nam się zaprezentowały na otwartej przestrzeni. Szybko się uczą.

Tak szybko? Imponujące, ale przypomniał sobie, co Aubri mówił o inteligencji zbiorowej. Jeśli było ich więcej, niż tych kilka, znaczyło to, że razem stado posiadało inteligencję równą makaarowej, a to niemało.

Niezależnie od tego, co twierdzi ojciec.

Krzewy znów się poruszyły i dojrzał czarne łuski. Skrzyżowanie charta z wężem… Nie mogę sobie wyobrazić nic dziwaczniejszego. Ale Klinga powiedziałaby pewnie, że mam ograniczoną wyobraźnię. Ciekawe, jak widzą tymi niezwykłymi oczami i czy widzą w nocy? Czy ta biała błona chroni gaiki oczne przed słońcem? Czy widzą magię? Albo ją czują?

– Zastanawiam się, jak nas oceniają – powiedział głośno. Klinga rzuciła mu ostre spojrzenie.

– Sądzę, że ja wydawałam im się niegroźna, dopóki nie dostały z procy – odparła. – Ale podejrzewam, że ty przypominasz chodzącą ucztę. W końcu masz naturę magiczną, co jest dla nich raczej oczywiste.

– Uważasz, że to mnie uważają za łup, nie ciebie? – wykrztusił. Przytaknęła.

– Pewnie za coś, co warto jakiś czas utrzymać przy życiu, aby żywić się twoją magią. Tyle pewnie już wykoncypowały.

O tym nie pomyślał.

I wcale nie poczuł się lepiej.


Bursztynowy Żuraw stał przy dowódcy i wykręcał wodę z warkocza. Czekał, aż facet powie coś oświecającego. Mgła kłębiła się wokół i zatapiała wszystko w bieli.

– Chciałbym wiedzieć, co tu się działo – wymamrotał Regin, gapiąc się na przemoczone kukły upchnięte na gałęzi. – Nie ma śladu z obozowiska; Srebrzyści chcieli je ukryć. Ale nie ma śladu, aby coś ich ścigało. A teraz znajdujemy to. – Ziemia pod drzewem była zryta, podobnie jak kora na pniu, ale nie zakrwawiona. Znaleźli jedne zastawione sidła, ale bez śladu łupu. Mogli przeoczyć to miejsce, myśląc, że to jakieś leśne zwierzę zaznaczało swe terytorium.

Gdyby na drzewie nie tkwiły kukły w kształcie gryfa i człowieka.

To niczego nie wyjaśnia.

– Mogli wpaść na jakiegoś dużego drapieżnika – zasugerował Żuraw. – Tylko dlatego, że nie widzimy śladu myśliwego, nie znaczy, że nie są śledzeni. Dlatego mogli starać się zacierać trop. Może to był podstawowy powód, dla którego opuścili obóz.

To był pierwszy ślad po dzieciach, na jaki się natknęli, idąc ku rzece. Bursztynowy Żuraw uznał go za dobry omen, gdyż świadczył, że para wojowników tu dotarła i ich zespół szedł dobrą drogą. I podpowiadał, że byli na tyle zdrowi, aby podjąć wędrówkę.

– Może. Ale dlaczego kukły? – Regin obszedł pień, oglądając go uważnie ze wszystkich stron. – Większość leśnych drapieżców poluje, kierując się węchem, a nawet w tym deszczu trop stąd do miejsca noclegu powinien być na tyle świeży, aby nas poprowadzić. Zastanawiam się, jakie wyciągnąć z tego wnioski.

– Nie wiem, nie jestem myśliwym – przyznał Bursztynowy Żuraw i zamilkł.

W przeciwieństwie do Skana.

– Cokolwiek zryło to miejsce, jest zwierzęciem albo przynajmniej nie używa broni i narzędzi – rzekł. – Możliwe, że Klinga i Tad wkroczyli na jego terytorium i zrobili kukły, aby czymś je zająć, aż oni się spokojnie oddalą.

– Może. – Regin potrząsnął głową. – Cokolwiek to było, nie rozpoznaję śladów, ale to mnie nie dziwi. Niewiele rozpoznałem w tym ciemnym lesie, odkąd do niego wkroczyliśmy. Zaczynam się zastanawiać, jak może tu przeżyć cokolwiek bez skrzeli.

Wzruszył ramionami i ruszył w kierunku rzeki. Bursztynowy Żuraw podążył za nim, ale Skan został jeszcze chwilę, zanim dogonił resztę, nim zniknęli we mgle.

– Nie podoba mi się to – wymruczał z lękiem, zajmując miejsce u boku Żurawia. – Po prostu mi się nie podoba. Coś było nie w porządku, ale za diabła nie wiem co.

– Nie znam się na tyle na polowaniu, aby ci służyć pomocą – odparł przyjaciel. Powtarzał sobie, że dzieciom na pewno nic się nie stało. Niezależnie od tego, jak imponujące ślady zostawiło na pniu to stworzenie, dzieci uniknęły jego szczęk. – Wiem tylko, że to, co zostawiło ślady, musi być wielkości konia i gdyby mnie goniło coś tak dużego, nie spałbym na ziemi. Może umieścili kukły na drzewie i wspięli się na inne?

O ile, oczywiście, są w stanie wspinać się na drzewa. Ale jak umieściliby kukły na gałęzi?

– Iluzja! – powiedział nagle Skan, podnosząc głowę. – Tak! Nie ma iluzji ani jej śladów na tych kukłach. Tad nie jest potężnym magiem, ale na tyle dobrym, by nakładać iluzje, a gdybym ja robił kukłę, starałbym się ją jak najbardziej do siebie upodobnić! Dlaczego nie nałożył iluzji?

– Bo nie mógł – odparł bezsilnie Żuraw. – Jeśli energię magiczną wyssało z koszyka i innych przedmiotów, mogło równie dobrze wyssać ją z niego i być może jeszcze nie odzyskał jej na tyle, aby rzucać jakiekolwiek zaklęcia.

– Och. – Skan poczuł się urażony, ale w końcu przyznał Żurawiowi rację. Ten się ucieszył i znalazł jeszcze jedno wyjaśnienie.

Tad nie może rzucić prostego zaklęcia, bo jest ciężko ranny.

Z drugiej strony kukły były tak przemoczone, że mogły tkwić na gałęzi od paru dni, co znaczyło, że dzieci, jak na dwoje rannych, poruszały się szybko. Co z kolei sugerowało, że nie były ranne zbyt ciężko.

Wolał nie myśleć, jak pozbawienie energii magicznej mogło wpłynąć na Tada w bardziej subtelny sposób. Czy przypominało ranę, z której sączy się krew? Czy zakłócało zdolność korzystania z magii? A jeśli Tad już nie był magiem? Gryfy były magiczne, aby czynić dobro, bo Urtho nie stworzyłby ich inaczej. I chociaż Mag Ciszy popełnił wiele błędów, gryfy uważano za jego arcydzieła. Magia gromadziła się w ich ciałach z każdym oddechem i uderzeniem skrzydeł. Stabilizowała funkcje życiowe, oczyszczała organy wewnętrzne, pomagała latać. Bursztynowy Żuraw nie wiedział, co by się stało, gdyby gryfa pozbawiono magii na dłużej; czy przypominałoby to zatrucie, podagrę, czy miałoby znacznie gorsze skutki, na przykład szaleństwo?

Grupa ratunkowa poruszała się w ciasnej gromadzie, aby nie zgubić się we mgle. Przynajmniej idziemy dobrą ścieżką; dzieci na pewno tędy szły - przypomniał sobie Bursztynowy Żuraw. Prą naprzód, myślą, planują. Jeśli mają kłopoty, rzeka jest dla nich najlepszym miejscem. Jest tam jedzenie, które łatwo schwytać, może jaskinie. Robią, co należy, szczególnie jeśli muszą stawić czoło dużym drapieżcom.

Może dlatego ratownicy nie natknęli się na duże zwierzęta. Próbowali przesłać wiadomości telesonem, aby dwie inne grupy też ruszyły ku rzece. Mag Filix sądził, że przesłał wszystko, ale ponieważ nie mógł polegać na lokalnych magicznych źródłach, nie był pewien szczegółów. Jednak czy dzieci ruszyłyby na północ, czy na południe, natknęły się na rzekę, więc ktoś powinien je znaleźć. Oni kierowali się na północ, głównie dlatego, że Ikala przeczesywał teren poniżej, również idąc w tym kierunku.

Ta przeklęta mgła. Bardziej mnie denerwuje niż deszcz! Jeśli kiedykolwiek wszyscy z tego wyjdziemy, przysięgam, przenigdy nie opuszczę miasta. Chyba żeby odwiedzić inne miasto. Moim skromnym zdaniem, możecie sobie wziąć tę waszą szkołę przetrwania i wsadzić w tyłek. Nigdy nie zapomniał uciążliwej przeprawy do Białego Gryfa i aż za dobrze wiedział, jak będzie wyglądała ta misja. Sądził, że był przygotowany. Jeden problem: zapomniałem, że nie jestem już taki sprawny jak kiedyś. Judeth i Aubri nie zgłosili się do przeprawy przez las i teraz rozumiem dlaczego. Pewnie uważają mnie za głupca, zmuszającego się do dotrzymania kroku ratownikom, próbującego udawać młodzika. Może pozwolenie na tę wyprawę było zemstą Judeth za szantaż!

Ale Klinga nie była córką Judeth ani Tad synem Aubriego.

Mimo wszystko wolę już tu być. Przynajmniej wiem, że działam. Zhaneel i Zimowa Łania muszą się czuć tak samo, inaczej nie nalegałyby na udział w wyprawie.

Mgła nie tylko działała mu na nerwy; miał wrażenie, że widzi kręcące się wokół nich cienie. Czuł na sobie spojrzenia i kątem oka widział skradające się kształty. Oczywiście, to była bzdura, wyobraźnia zaczynała pracować ale…

– Żuraw – szepnął ostrożnie Skan. – Jesteśmy śledzeni. Nie wiem przez co, ale coś tam jest. Mogę to wyczuć we mgle i widziałem kilka ruszających się cieni.

– Jesteś pewien? – zapytał Regin, który zasygnalizował postój i podszedł, słysząc szept Skana. – Bern uważa, że też dostrzegł ruch…

– Mnie też dolicz, bo widziałem duże cienie, poruszające się po bokach i za nami – powiedział Żuraw. – Czy to może być to, co zorało ziemię?

– Jeśli tak, nie będę go zachęcał do zaatakowania nas w tej mgle – odparł Regin. – Nie sądzę, aby zaatakowało, dopóki i jesteśmy pewni siebie.

– Większość wielkich drapieżników nie rzuca się na grupy – dodał Bern. – Lubią pojedynczy łup, nie stada.

Żuraw musiał mieć niepewną minę, bo Regin poklepał go po plecach, co prawdopodobnie miało być pocieszeniem, a Żuraw omal się nie zakrztusił.

– Jesteśmy zbyt liczni, by nas atakować – rzekł pewnie Regin. – I nie jesteśmy ranni. Nie obchodzi mnie, że jesteśmy śledzeni, dopóki to stworzenie się na nas nie rzuci, a nie zrobi tego. Jestem pewien.

Bursztynowy Żuraw odzyskał oddech i wzruszył ramionami. – Ty tu dowodzisz – odparł, zachowując dla siebie swoje wątpliwości.

Regin uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: “no właśnie”, ale mądrze nic nie powiedział i nakazał dalszy marsz.

Żuraw nadal czuł na sobie uporczywe spojrzenie i rozmyślał o stworzeniach wielkości konia i proporcjonalnych do wzrostu pazurach, takich, co rozorały ziemię na głębokość dłoni. Czy dla takiego zwierza siedmiu ludzi i gryf wyglądało aż tak groźnie? A jeśli było ich więcej? Sposób, w jaki zryto ziemię, sugerował, że było ich kilka.

– Nie spodoba ci się to – szepnął Skan; szept gryfa był tak subtelny i cichy jak normalny ludzki głos. Gryf rozejrzał się. – Żuraw, wydaje mi się, że jesteśmy otoczeni.

Kark Bursztynowego Żurawia zesztywniał, a on zadrżał. Właśnie przestał ufać pewności Regina.

W tejże chwili Regin zasygnalizował kolejny postój, a Bern szepnął mu coś do ucha.

Dowódca spojrzał na Skana.

– Bern mówi, że jesteśmy otoczeni. Jesteśmy?

– Tak sądzę – odparł Skan bezbarwnie. – I nie sądzę, aby te stworzenia były tylko ciekawskie. I nie sądzę, aby pozwoliły nam iść dalej bez walki.

Twarz Regina pociemniała, jakby Skan rzucił mu wyzwanie, ale zanim odpowiedział, spojrzał na otaczającą ich mgłę.

– Generał zawsze powtarza, że najlepszą obroną jest atak – warknął. – Ale nie ma sensu pakować strzał w coś, czego nie widzimy. Stracimy amunicję i nic nie zyskamy.

– Deszcz się zacznie, gdy tylko podniesie się mgła – rzekł Bern. – Nadal nie będziemy widzieć, co to jest, a z mokrej cięciwy się nie strzeli.

Regin spojrzał na Filixa.

– Czy możesz dowiedzieć się, co nas śledzi? Odstraszyć to? Nie chcę tracić czasu, który możemy przeznaczyć na szukanie Srebrnej Klingi i Tadritha.

Mag wzruszył ramionami.

– Może. Spróbuję. Najlepiej, jeśli spróbuję jednego unieruchomić, abyśmy mogli się mu przyjrzeć. Nie muszę widzieć zwierzęcia, aby je unieruchomić, tylko wiedzieć, gdzie jest.

Dowódca rozłożył ręce, udzielając zgody.

– Ty jesteś magiem. Spróbuj, zobaczymy, co się stanie.

Bursztynowy Żuraw otworzył usta, aby się sprzeciwić, ale zaraz je zamknął; w końcu co on wiedział? Nic o drapieżcach czy polowaniu. Jeśli ich prześladowcy byli tylko ciekawscy, oszołomienie jednego nie zaszkodzi; jeśli zamierzali zjeść ratowników na obiad, nagłe powalenie jednego z nich mogło ich odstraszyć. Przynajmniej tak mu się wydawało. A gdy łowcy odzyskają odwagę, ratownicy będą już daleko.

Skan otworzył dziób, a Żuraw pomyślał, że gryf się sprzeciwi, jednak było już za późno. Filix coś dojrzał, albo tak mu się zdawało, i wypuścił zaklęcie.

Ale nie takiego rezultatu się spodziewali.

Ciemny kształt we mgle zapłonął nagle – Bursztynowy Żuraw poczuł dziwne mdłości – a Skan i Filix zaczęli kląć jak szewcy.

– Co? – przeciął Regin, spoglądając na nich. – Co?

– Pochłonęło moje zaklęcie – zaczął Filix, ale Skan mu przerwał, powiewając telesonem, który zwisał mu z szyi.

– Zeżarło teleson! – ryknął. – Cholera! To coś strąciło Klingę i Tada, a wy właśnie daliście mu to, czego chciało!


Skan był zadowolony, że zawiadomili inne grupy o znalezieniu śladów dzieci, zanim teleson stał się zwykłym kawałkiem złomu. Gdy rozbijali obóz, jasne było, że stworzenia nie tylko wchłonięty teleson, pozbawiając go energii magicznej, ale też wyssały energię ze wszystkich magicznych przedmiotów, jakie grupa posiadała.

Dlaczego czekały tak długo, stało się przedmiotem sporu. Może zbierały się na odwagę; może czekały, aż przyłączą się do nich inne. Może stworzenia nie pokazywały się, dopóki czymś ich nie sprowokowano.

– To nie była moja wina! – powtarzał Filix. – Skąd miałem wiedzieć?

Nie mógł wiedzieć, że przyczyną kłopotów były jakieś dziwaczne zwierzęta, ale skoro wiedział, że coś na tym terenie zjadało magię, Skanowi wydawało się, że rzucanie wokół zaklęciami było zdecydowanie złym pomysłem. Właśnie miał zamiar to powiedzieć, kiedy Filix użył pierwszego.

A teraz grupa poszukiwawcza musiała sobie radzić z jego efektami. Krótko mówiąc, stawiać namioty, używając wyciętych masztów i lin; rozpalać ogień hubką i krzesiwem, a poza tym nagle pojawiły się inne problemy, prawdopodobnie zagrażające życiu i zdrowiu.

Skoro dziwne i przypuszczalnie wrogie stwory, które ich śledziły, już nabrały apetytu, mogą zrobić sobie z nich posiłek.

Namioty chroniły przed deszczem, ale nie były już suche. I nie odstraszały robaków. Skan zastanawiał się, ile czasu zajmie Reginowi domyślenie się, że wodoodporność i owadobójczość też były uwarunkowane magicznie. Na pewno niewiele, domyśli się tego po pierwszym posiłku złożonym z przemoczonego zapluskwionego chleba!

Dwa namioty miały wspólny płócienny przedsionek: brakowało mu podłogi i jednej ściany, ale chronił ogień. Usiedli w namiotach wokół ognia, odrzucając klapy. Regin zwołał naradę o zmroku. Deszcz walił w płótno, ale Regin zdołał go przekrzyczeć.

– Idzie nam dobrze – oznajmił, gdy wszyscy zgromadzili się w czteroosobowych namiotach; przynajmniej nie kapało im na głowy. – Nie mamy się czym martwić. Płótno chroni nas przed deszczem, ogień się pali, mamy też kompas, który, dzięki bogom, nie jest magiczny. Znaleźliśmy rzekę i tylko kwestią czasu jest, kiedy my lub inna grupa natknie się na zaginionych Srebrzystych. Jeśli odnajdą ich inni, spróbują nas powiadomić, zrozumieją, co się stało, gdy nie połączą się z naszym telesonem, i będą nas szukać. Jeśli my ich znajdziemy, ruszymy wzdłuż rzeki, aż wpadniemy na resztę i wrócimy do bazy. Nie ma problemu.

Skan się z tym nie zgadzał, ale to Regin dowodził, a podkopywanie autorytetu dowódcy, gdy inni go potrzebowali, było kiepską zagrywką.

To nie wojna. I teraz wiemy, że złodzieje magii to jakieś dziwne dzikie zwierzęta, a nie wrogie wojsko. Jeśli będziemy ostrożni, wyjdziemy cało i z dziećmi. Przynajmniej tak sobie powtarzał.

– Wyznaczam podwójną wartę dziś w nocy; czterech i czterech, podzielcie się, magowie czuwają po dwie zmiany. – Regin rozejrzał się w poszukiwaniu ochotników i znalazł ich, zanim Skan czy Żuraw podnieśli ręce.

Skan nie miał zamiaru się zgłaszać, ale Filix najwyraźniej chciał wynagrodzić błąd, który kosztował ich utratę magii, więc wyglądało to tak, jakby ubiegł gryfa. Skan zastanawiał się, dlaczego młodzieniec się zgłaszał; nie był wojownikiem, a rzucanie magią w coś, co się magią żywiło, nie przypadło gryfowi do gustu. Nie rzucę ani jednego zaklęcia, dopóki się nie pozbędziemy zagrożenia - postanowił. Jeśli żywią się magią, magia je wzmacnia. Im są silniejsze, tym bardziej prawdopodobny jest ich atak.

No cóż, Filix mógł przynajmniej użyć łuku, skoro natura nie wyposażyła go jak gryfa.

Powinien sobie poradzić, o ile najpierw pomyśli. Chciał wziąć Filixa na stronę i ostrzec, ale wcześniejsze próby na wiele się nie zdały. Filix uważał, że Skan przesadza. Jednym z największych problemów z młodymi magami, którzy pojawili się po kataklizmie, było to, iż uważali magię za środek na wszystko. Musieli się dopiero nauczyć, że magia była po prostu narzędziem, bez którego można się było obejść. Narzędziem wygodnym, ale cóż z tego? Śnieżna Gwiazda powinien ich zmuszać do spędzenia roku bez magii.

Regin skinął głową z satysfakcją.

– Dobrze. Ustawcie warty wokół obozu; nie ma sensu strzec dużego terenu. Jeśli coś wam wyjdzie na strzał, strzelajcie; może jeśli utrudnimy życie tym stworom, przestraszą się i dadzą nam spokój.

A może sprowokujesz ich atak! Skan przypomniał sobie, że to nie on dowodzi i trzymał dziób zamknięty na kłódkę. Zdecydował jednak, że będzie spał między Żurawiem a ścianą namiotu, i to na jedno oko.

Udało mu się odzyskać nawyki z czasów wojen, gdy nerwy działały mimo snu, i położył się. Według niego Regin traktował całą sprawę zbyt lekko i był zbyt pewien, że “oni” to tylko dziwne leśne zwierzęta. I był tak dumny, że zabrał ze sobą przedmioty, które mogły zastąpić wszystkie magiczne rzeczy, że Skan miał ochotę przyłożyć mu w łeb.

Nie o zapasy tu chodzi! - wzdychał, kładąc się tak, aby jak najlepiej chronić Żurawia w razie ataku. Chodzi o to, że kręci się tutaj coś, co zżera magię i ma wrogie zamiary! Na co się zdadzą nasze zapasy, jeśli to coś zdecyduje, że podziwianie nas z daleka mu nie starcza?

Deszcz ustał. Ogień zgasł i jedynym źródłem światła był żar. Gdy tylko hałasy w obozie umilkły, stworzenia pokazały, że nie przeraża ich ośmioosobowy oddział.

Skan obudził się, słysząc odgłos padającego ciała, po którym nastąpiły przekleństwa i świst cięciwy. Nie Filix jednak strzelał: mag leżał tuż obok Skana, rozpaczliwie łapiąc oddech.

Trójka nie pełniąca warty zerwała się, ale Skan już stał, gotowy do walki. Chwilę później Regin wciągnął do namiotu półprzytomnego maga.

– Co się stało? – zapytał ostro Skan, gdy dwóch wojowników wybiegło, zostawiając w namiocie gryfa, Żurawia i Regina z poszkodowanym magiem. Żuraw pochylił się nad młodzieńcem i zaczął go badać.

Dowódca potrząsnął głową.

– Nie wiem – wyznał, blady i zszokowany w świetle zapalonej przez Bursztynowego Żurawia lampy. – Zobaczył coś i chyba chciał uderzyć magią, szeptał coś o zasłonach, a potem po prostu padł. Strzeliłem do czegoś, co się ruszało, ale raczej nie trafiłem.

– Został pozbawiony magii – powiedział płasko Bursztynowy Żuraw, patrząc na nich i trzymając dłoń na czole Filixa. – Widziałem to raz czy dwa na wojnie, gdy magowie się przemęczyli.

Pamiętam; z powodu rozkazów niekompetentnego dowódcy.

– Różnica tkwi w tym, że Filix się nie przemęczył, a wyczerpało go coś innego niż zaklęcia – ciągnął Żuraw. – Podejrzewam, że te stworzenia były w stanie użyć jego poprzedniego zaklęcia, aby przebić się przez tarczę, a potem wszystko z niego wyciągnęły, jak z telesonu. I pewnie jak z koszyka Tadritha i Srebrnej Klingi.

– Głupi skur… – Regin ugryzł się w język. – Wydobrzeje?

– Może. Prawdopodobnie. O ile nie da temu czemuś kolejnej szansy na osuszenie źródła magii. – Żuraw wyglądał na złego i Skan go rozumiał. – Zrobię dla niego, co w mojej mocy, ale powinieneś wiedzieć,że to niedużo. Sama Cinnabar wiele by tu nie poradziła. Potrzebuje odpoczynku, odpoczynku i jeszcze raz odpoczynku. Następne kilka dni będziemy go nosić. Najprawdopodobniej do jutra nie odzyska przytomności i kilka dni będzie cierpiał na najgorszą migrenę w życiu.

– No cóż, na tej warcie będzie o jednego mniej. – Regin znów potrząsnął głową. – Głupi… – Spojrzał na Skana, który wyprostował się z godnością.

– Ja mam na tyle rozumu, aby nie próbować magii – odparł na nieme oskarżenie. – Użyję metod bezpośrednich do obrony tego obozu, jeśli coś nas zaatakuje.

Ten idiota myślał, że jeśli postawi tarcze, będzie bezpieczny - parskał Skan. Po cóż pamiętać, że tarcze są same w sobie magiczne? I ponieważ stawiasz je, wykorzystując własną moc, łączą się bezpośrednio z twoją energią magiczną. Pewnie uważał, że nie trzeba rzucać skomplikowanych zaklęć i uznał tarczę za remedium na wszystko…

Rezultat był natychmiastowy i łatwy do przewidzenia. Wciągnął Żurawia do namiotu, w którym próbowali spać.

– Zostajemy tu – oznajmił mu. – Zostaw Filixa z Reginem w drugim namiocie.

– Pod opieką tylko jednego człowieka? – zdziwił się Bursztynowy Żuraw. Skan potrząsnął głową.

– A czy to ważne? – odparł. – Nic dla niego nie zrobisz, a jeśli coś na nas zaszarżuje, będziemy mieli ważniejsze rzeczy na głowie niż obronę nieprzytomnego maga.

Tak brzmiały twarde, okrutne prawdy wojenne. To była wojna, nawet jeśli Regin jeszcze sobie tego nie uświadomił.

Żuraw o tym wiedział; wykrzywił się, ale nie protestował. Zdawał sobie sprawę, że dla nich dwóch najważniejsze było odnalezienie dzieci. A poza tym wiedział wszystko o ograniczaniu strat.

I całe szczęście, bo kilka chwil później nastąpił drugi atak.

Nie było ostrzeżenia. Nawet nie zdmuchnęli latarni ani nie położyli się spać. Deszcz musiał zagłuszyć zbliżające się odgłosy, ponieważ nic za ścianami namiotu nie wskazywało na to, że nadchodzi niebezpieczeństwo. Skan usłyszał tylko, że Bern najpierw krzyknął ostrzegawczo, potem zawył, a coś ciemnego rozdarło płótno namiotu, wywracając lampę; przez moment panowała ciemność, potem zapaliła się rozlana oliwa. Skan pchnął Żurawia na ziemię i stanął nad nim, uderzając na oślep.

Świat poza namiotem przestał dla niego istnieć, skoncentrował się na zawirowaniach powietrza, odgłosach, ruchu i tym, co widział w świetle płonącego oleju. Jego szpony kilkakrotnie natrafiły na coś przypominającego wężową łuskę, rozorały ją do mięsa i zacisnęły się, wyrywając kawałki ciała. Przeciwnicy zasyczeli tylko i wypadli przez dziurę w płótnie, jakby zaskoczyła ich wściekła obrona. Walka nie trwała długo, bo Skan się nie zmęczył, ba, nawet się porządnie nie rozgrzał, gdy napastnicy zniknęli, przemykając się bezgłośnie wśród deszczu.

Jeszcze chwilę stał nad Żurawiem; kestra'chern miał swoje powody, aby się nie ruszać. Kiedy wreszcie wykonał jakiś ruch, zdusił krańcem materaca płonącą oliwę i wyprostował lampę.

– Poszli sobie? – zapytał spokojnie spomiędzy Skanowych nóg.

– Tak sądzę – odparł gryf, potrząsając głową, aby powrócić do rzeczywistości. Dopiero wtedy usłyszał jęki rannych i Berna wołającego go po imieniu.

– Jesteśmy tutaj! – odpowiedział Żuraw, zapalając lampę od tlącego się rogu materaca. – Chyba nic nam nie jest.

– Innym się niestety nie udało – odparł ponuro zwiadowca, jęcząc i kaszląc. – Możesz wyjść i mi pomóc? Jeśli odwinę ten gałgan z nogi, wykrwawię się na śmierć.

Żuraw zaklął, złapał apteczkę i wypadł przez poszarpaną ścianę namiotu. Skan podążył wolno za im.

Kiedy zapalili latarnie, aby Żuraw mógł opatrzyć rany i zaczęli szukać reszty, odkryli, że Regin i Filix zostali zabici. Zginęli na miejscu. Bursztynowy Żuraw wyciągnął rękę ku zwłokom i napotkał same strzępy. Przynajmniej zginęli szybko. Niewiele z nich zostało. Krew rozlała się wszędzie i trudno było powiedzieć, do kogo należały poszczególne członki.

Skan szybko wyszedł z namiotu, przypominając sobie o ofiarach Hadanelitha.

I Ma'ara…

Powinienem się uodpornić, ale może widziałem zbyt wiele śmierci, zbyt wiele cierpienia. Może nie jestem tak twardy, jak sądziłem, nawet po tylu latach. Myślenie o ograniczeniu strat to jedno, a tracenie ludzi w ten sposób to drugie. Złapano nas nie przygotowanych, mimo mych tak zwanych lekcji doświadczenia.

Bursztynowy Żuraw został w namiocie dłużej, a gdy wyszedł, zaskoczył Skana skupionym wyrazem twarzy. Kiedy dwóch ludzi szybko zawijało szczątki w pozostałości namiotu, odciągnął Skana na bok.

– Czy te stworzenia to zwierzęta, czy nie? – zapytał.

Skan zamrugał.

– Na pewno walczą jak zwierzęta – odparł ostrożnie. – Niezwykle przebiegłe drapieżniki. Nie mają broni, tylko pazury i zęby, i… i szybkość. Nie widziałem czegoś tak szybkiego, odkąd zdechł ostatni makaar. Agresywni drapieżcy; nic dziwnego, że widzieliśmy tu tylko małe zwierzęta. Musieli spustoszyć las przynajmniej ze zwierząt naziemnych. – Potrząsnął głową. – Powinniśmy się tego domyślić i przypuszczać, że zaatakują nas dla pożywienia. Muszą wariować z głodu; na królikach, wężach i robakach długo nie pociągną, nie przy takim wzroście.

Żuraw przytaknął, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi.

– W takim razie powiedz mi: dlaczego nie odciągnęły łupu, aby go zjeść? Dlaczego nie próbowały zabić pozostałych?

Skan otworzył dziób, by odpowiedzieć, i zamknął go z łoskotem.

– Może im nie smakujemy? – zasugerował nieśmiało.

– Może. Ale to jakoś nie powstrzymuje lwów przed ludożerstwem, gdy głodują. Shalaman nas tego nauczył, pamiętasz. – Żuraw przygryzł wargę. – Mam przeczucie, że te stworzenia coś planują. I nie zamierzają pozwolić nam się wymknąć. Skan, one są znacznie gorsze, niż się nam wydaje.

– Według mnie są po prostu wygłodzonymi drapieżnikami – parsknął Skan. – Ale wiem, o co ci chodzi.

Nie miał jednak czasu, by o tym myśleć, bo Bern, który objął dowództwo, zarządził, że nie będzie już odpoczynku tej nocy.

Czas do świtu spędzili, siedząc w kręgu plecami do siebie, patrząc na las z bronią w dłoniach.

To była długa, zimna i przerażająca noc. Za każdym razem, gdy z liścia spadała kropla, ktoś podskakiwał. Za każdym razem, gdy cień zdawał się ruszać, byli gotowi walczyć na śmierć i życie. Skan nigdy nie przeżył bardziej przerażającej nocy, nawet w czasie wojny, i modlił się, aby nigdy więcej nie było mu to dane. Przełęcz Stelvi była letnim porankiem w porównaniu z nie kończącym się oczekiwaniem w zimnie i deszczu. Nie wiedział, jak Bursztynowy Żuraw to przetrzymał; wystarczyło, że miał świadomość, iż w razie potrzeby sam ujdzie z życiem, lecąc ku koronom drzew. Nawet podczas walki miał jakieś szansę. Ale Żuraw nie mógł uciec i nie był wojownikiem, a Skan wiedział, że na jego miejscu umarłby ze strachu.

Kiedy tylko pod drzewami zrobiło się jasno, Bern nakazał wymarsz ku rzece, którą słyszeli całą noc. Ku rzece grożącej wylaniem, ryczącej u ich stóp, na której drugim brzegu było tylko urwisko i skrawek ścieżki.

– Wy dwaj nie jesteście żołnierzami, więc przeprawcie się przez rzekę i przygotujcie przeprawę dla nas – rozkazał Bern Skanowi i Żurawiowi. Skan popatrzył na wezbrane, grzmiące wody i zaczął poważnie myśleć o tym, żeby się zbuntować.

Ale Bursztynowy Żuraw wziął zwój liny ze szczątków obozu i kazał mu iść za sobą ku nadbrzeżnym skałom. Tam zadzierzgnął prowizoryczną uprząż, a Bern i reszta wpatrywali się nerwowo w las, dzierżąc łuki i noże. Niedługo podniesie się mgła i gdy napastnicy powrócą, oblężeni ratownicy nie dostrzegą ich, dopóki nie będzie za późno.

Żuraw, ekspert od lin i węzłów, ruszał się znacznie szybciej, niż Skan uznał za możliwe w tych okolicznościach. Jego palce tylko śmigały, wiążąc uprząż, z której nie można było się wyplątać, nie niszcząc połowy węzłów. Czterem rannym wojownikom musiało się jednak wydawać, że robił to wolno jak żółw. Upewnił się nawet, że uprząż pasowała na jego plecak – bezcenny plecak, w którym ukrył resztki apteczki, olej i lampkę.

– Pośpiesz się! – krzyknął Bern rozdrażnionym tonem. Żuraw go zignorował i obrócił się do Skana.

– Nie możesz mnie przenieść, ale możesz przeciągnąć mnie przez wodę – rzekł. – Z tych pasów się nie wyślizgnę.

Przywiązał koniec liny do drzewa na brzegu, nie mówiąc nic więcej, ale jego plan był dla Skana jasny. Żuraw mógł swobodnie pływać w uprzęży, ale mógł też zostać przeniesiony, co miał zrobić Skan, przefruwając nad rzeką. Gdy już dostaną się na drugi brzeg, kestra'chern przywiąże linę do głazu czy skały, a reszta zanurkuje i przeprawi się do niego.

O ile, oczywiście, na drugiej stronie nie było więcej tych stworzeń, czekających na nich.

Jeśli Żurawiowi przeszło to przez myśl, nie wahał się; gdy tylko zawiązał linę, skoczył do rzeki, zanim jeszcze Skan uchwycił koniec przytwierdzony do uprzęży. Wybity z równowagi, zmagał się przez moment z prądem, a potem wzbił się w powietrze.

Bursztynowy Żuraw zanurzył się raz, a potem złapał rytm.

– W lesie jest bardziej mokro, niż tutaj! – zawołał.

Skan był bardzo szczęśliwy, że Żuraw dobrze pływa i zaśmiał się nawet z jego dowcipu. Jego przyjaciel trzymał głowę nad wodą, więc jedynym zadaniem Skana było przeciągnięcie go na drugi brzeg.

Jedynym! To jak przeciąganie liny z tabunem perszeronów!

W kilka chwil stało się jasne, że zadanie było znacznie trudniejsze, niż się wydawało. Nie byli nawet jard od brzegu, a Skan już chciał zrezygnować.

Mozolnie uderzał skrzydłami, mięśnie pleców i klatki piersiowej paliły z bólu, gdy mierzył się z prądem i ciężarem Żurawia. W dole Bursztynowy Żuraw walczył z prądem, który chciał go znieść i od czasu do czasu przegrywał. Ale doskonalił umiejętności pływackie w oceanie u stóp Białego Gryfa, więc połączonymi siłami swymi i Skana zawsze zdołał wystawić głowę na powierzchnię i zaczerpnąć powietrza. Dziesięć uderzeń serca później już byli spóźnieni.

– Szybciej! – ryknął Bern głosem wysokim ze strachu. – Nadchodzą!

Skan zignorował go, wkładając całą siłę w machanie skrzydłami. Żuraw nie za dobrze sobie radził; podstępny prąd ciągnął go w dół, a wynurzanie się zajmowało mu coraz więcej czasu.

Byli w połowie rzeki, gdy za nimi rozległy się odgłosy walki; urywane okrzyki i wrzaski poniosły się po rzece. Postarał się je też zignorować.

Świat zawęził się do twarzy przyjaciela w wodzie, liny w przednich szponach, bólu w udręczonym ciele i odległego brzegu.

Czuł bolesne kłucie w płucach i potworny ból mięśni nóg, wywołany ciągnięciem Żurawia. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą, jak kilka razy w przeszłości, gdy przecenił swe możliwości.

Brzeg był tylko o kilka metrów, ale on stracił już energię, wyczerpał się i był na skraju załamania.

Nie uda mu się. Mógł puścić linę i ratować się albo obaj utoną.

Nie! Nie podda się, gdy cel był tak blisko!

Dalej, gryfie. Jeśli on potrafi, ty też. Tworzycie zespól, pamiętasz? Ufa, że nie pozwolisz mu utonąć.

Pomyśl, co zrobiłaby ci Zimowa Łania, pomyśl, co zrobiłby Gesten!

Bursztynowy Żuraw był z tobą cale życie, gryfie, cale twe życie. Miał twoje wnętrzności na dłoniach i twoją krew we włosach, składając cię na powrót w całość. Nie zostawił cię, nie mógłby tego zrobić

Z jego wnętrza popłynęła siła i z wrzaskiem, który był jednocześnie okrzykiem wojennym i jękiem bólu, dotarł do brzegu.

Schwycił go pazurami, siadając z gracją zestrzelonej kaczki i lądując do połowy w wodzie. Warcząc, chwycił linę w dziób i wyciągnął ich obu, szpon po szponie, na bezpieczny brzeg.

Chciał tam leżeć i dyszeć, ale na drugim brzegu zostało czterech ludzi. Pozbierał się jakoś i stanął na drżących nogach, a Żuraw podniósł się na czworaki i obaj zwrócili się ku drugiej stronie rzeki.

Zobaczyli tylko porwane liście, koniec liny zwisający z drzewa, do którego Żuraw ją przywiązał, wykwity czerwieni, które nie przypominały kwiatów – i pusty brzeg. Patrzyli, dysząc i opierając się o siebie, dopóki nie podniosła się mgła, pokrywając wszystko mleczną białością.

Zostali sami. Odkrycie drogi na drugi brzeg nie zajmie napastnikom dużo czasu, chyba że zrobili sobie przerwę – na posiłek.

Przez chwilę był pokonany, nieczuły, zmrożony szokiem. Ale przeżył zbyt wiele potyczek i stracił zbyt wielu towarzyszy broni, by ulec paraliżującemu bólowi.

Rozpaczać będziesz później, poszukajmy schronienia!

Żuraw spojrzał na niego zza zasłony włosów, zbitych w mokry kołtun; jego ubranie było podarte, ale w oczach miał nadzieję. Przez chwilę Skan się bał, że przyjaciel zwariował.

– Klinga… – zaczął mężczyzna ochryple, a potem zakaszlał, wyrzucając z płuc sporą ilość wody. Skan zwinął szpony w pięść i uderzał go po plecach, dopóki Żuraw nie przestał kaszleć i nakazał mu przestać.

– Klinga – zaczął znów głosem niewiele lepszym. Wzniósł oczy i pokazał na północ. – Jest tam. Czuję ją. Przysięgam, Skan!

Wspólnym wysiłkiem dźwignęli się na nogi i pokuśtykali na północ po śliskich kamieniach i mokrej glinie leżącej na brzegu. Na północ – gdzie musiały być ich dzieci.


Tad obejrzał ostatnią pułapkę, nie mając nadziei, że coś w nią wpadło. Pierwsza wyrsa, którą zabili, była też ostatnią; żadna z pułapek nie zadziałała ponownie. Wydawało się, że wyrsy znajdowały prawdziwą przyjemność w uruchamianiu pustych paści.

Jak na razie nie odważyły się spowodować ostatniej lawiny, którą on i Klinga mogli uruchomić z jaskini. Podejrzewał, że była to tylko kwestia czasu. Z drugiej strony nie można było rozbroić pułapki, nie spuszczając jej sobie na głowę, więc mieli równe szansę.

Jak się spodziewał, sidła były puste. Zdecydował, że lina przyda się gdzie indziej i zabrał ją ze sobą. Jednak szkoda, że nic się nie złapało. Był kłębkiem nerwów i obawiał się,że wyrsy były w stanie wciąż pozbawiać go energii magicznej, ponieważ znajdowały się tak blisko. Nie odważył się postawić tarcz; tarcze też były magiczne i na pewno zostałyby pożarte.

Kiedy znaleźli jaskinię, sądził, że rzeka i wodospad skutecznie zagłuszą kroki zbliżających się stworzeń, ale ku swemu zaskoczeniu odkrył, że się mylił. W niewielkim stopniu przyzwyczaił się do ciągłego ryku i był w stanie rozróżnić inne dźwięki.

Ale ostatnim odgłosem, jakiego się spodziewał, był hałas czyniony przez kogoś – kogoś dwunogiego – wspinającego się po skałach z szybkością niemal samobójczą. I dyszącego.

A już na pewno nie idącego wprost na Tada.

To nie były wyrsy, chyba że wyrsy nagle zaczęły nosić buty!

Ledwie miał czas na zarejestrowanie i rozpoznanie dźwięków, nim stanął oko w oko z ich źródłem. Nie słyszał drugiego, ponieważ ten leciał. Tadrith podniósł głowę i ujrzał wspaniałą, groźną sylwetkę Czarnego Gryfa.

– Tato! – wrzasnął z ulgą i zaskoczeniem. – Bursztynowy Żuraw!

– Nie ma czasu! – wydyszał Skandranon, a Bursztynowy Żuraw przemknął obok Tada. – Biegnij! Ścigają nas!

Nie musiał pytać, co ich ścigało. Skan wylądował ciężko i odwrócił się, by kryć Żurawia. Tad skoczył ku niemu. Jeśli wąskiej ścieżki broniły dwa gryfy, nie było mowy, aby jakakolwiek wyrsa nią przeszła! Ale spróbowały.

Mgła była gęsta jak zsiadłe mleko, a wyrsy zmieniły się w kłąb ostrych kłów i pazurów, starających się ich dosięgnąć. Jednak tylko dwie naraz mogły stawić czoło Skanowi i Tadowi, więc ich taktyka została poważnie osłabiona. Były szybkie, ale gryfy się wycofywały, krok po kroku, usuwając się z zasięgu szponów i kłów.

Krok po kroku. Ostrożnie, bo jeśli poślizgniesz się, skończysz w ich pazurach. Dzięki Urtho za cztery nogi. Dotarli do kamiennej barykady przy wejściu do jaskini, a wtedy do akcji wkroczyły posiłki.

– Padnij! – rozległ się znajomy rozkaz. On i ojciec padli, a nad ich głowami świsnęły kamienie i brzęczące jak złe osy sztylety. Oba trafiły w cel, jeden ze śmiertelnym skutkiem. Wyrsa na brzegu dostała w gardło, zagulgotała i wpadła do rzeki, gdzie porwał ją prąd. Druga miała szczęście: dostała w łapę, ale wydała z siebie syczące wycie i zniknęła we mgle. Skan i Tad wykorzystali przerwę i wpełzli do jaskini.

Tam wstali, gotowi na kolejne starcie, ale wyrsy najwidoczniej miały już dość.

Tad usiadł, oddychając ciężko, jego serce waliło; ojciec był bardziej zmęczony, więc padł jak długi, dysząc z otwartym dziobem.

– Zawsze wiedziałem, że te noże do rzucania kiedyś się przydadzą – stwierdził Bursztynowy Żuraw.

Nie przypominał Bursztynowego Żurawia, którego Tad znał całe życie. Jego długie włosy zmieniły się w splątany przemoczony kołtun; ubranie było poplamione, podarte, zabłocone i ubrudzone sadzą. Jego plecak wcale nie wyglądał lepiej. Talię Żurawia opinał pas, skrywający długi nóż, sakwę i dziwną pochwę, w której mieściły się maleńkie płaskie noże, takie jak te, które gwizdnęły Tadowi nad głową.

– Tak, ale… musiałeś… nauczyć się nimi… rzucać! – odparł Skan, dysząc. – Ty i te twoje… okazje!

– To była okazja! – zaprotestował Żuraw. – Tuzin za cenę jednego dużego noża, na który mnie namawiałeś!

– Ale wiedziałeś, jak się posługiwać… zwykłym nożem!

Klinga przyniosła ojcu i Skandranonowi bukłaki z wodą, a potem oceniła ich stan.

– Raczej nie zapytam, co się stało z resztą grupy – rzekła cicho. – Jestem pewna, że wiem.


Mała lampa oliwna rzucała ciepłe światło na Bursztynowego Żurawia i jego pacjentkę. Klinga siedziała u stóp ojca, który badał jej ramię, a gryfy strzegły wylotu jaskini.

– Dobrze się spisałaś przy skrzydle Tada – mruknął Bursztynowy Żuraw. – Szkoda, że on się nie popisał przy twoim obojczyku.

To wyjaśniało, dlaczego ramię ciągle ją rwało.

– Nie będziesz musiał go ponownie łamać, prawda? – zapytała, próbując nie jęczeć. Poklepał ją pocieszająco po zdrowym ramieniu; zadziwiające, ile mógł zdziałać taki zwykły gest.

– Nie, zwłaszcza, że nigdy go nie złożono. Jestem zdumiony, że zdołałaś tyle zdziałać. – Położył czubki palców na kości. – Możliwe, że na początku był tylko pęknięty, nie złamany, a gdzieś po drodze dokończyłaś dzieła. Nie ruszaj się przez chwilę, będzie bolało.

Próbowała się nie garbić, aby nie pogarszać sprawy. Poczuła, jak jego palce się napięły, usłyszała chrupnięcie i zobaczyła wszystkie gwiazdy.

Kiedy odzyskała wzrok, nadal siedziała wyprostowana, a ojciec trzymał dłonie na jej ramionach. Oparła się o skałę, która służyła mu za stołek, i słabo otarła łzy z oczu.

– Nie ruszaj się jeszcze – ostrzegł. – Dawno tego nie robiłem i wyszedłem z wprawy.

Posłuchała i poczuła, jak rozgrzewa się miejsce złamania. Ból zniknął, zmieniając się w lekkie mrowienie.

Zapomniałam, że posiada pewne zdolności. Za mato, aby nadal być uzdrowicielem, ale radził sobie w czasie wojen. Jego rodzina szkoliła go przecież na uzdrowiciela, ale empatia zaczęła zawadzać. Na wojnie radził sobie bardzo dobrze nawet z gryfami.

Bursztynowy Żuraw puścił jej ramiona i westchnął.

– Przepraszam, serduszko, nie mogę zrobić tyle, ile bym chciał.

To i tak więcej, niż oczekiwała przed ich przybyciem!

– Świetnie sobie poradziłeś, tato, wierz mi. Mam nadzieję, że zachowałeś coś dla Tada – odparła. – Zwłaszcza tym bardziej, że podczas wojny specjalizowałeś się w leczeniu gryfów!

– Owszem – odparł, a Klinga obróciła się, by na niego spojrzeć. Odgarnął włosy z oczu i wykrzywił się. – Wznowię seans, jak tylko odzyskam siły. Ale nigdy nie zostałem porządnym uzdrowicielem, a przyspieszanie zrastania kości jest trudne i nigdy go nie opanowałem. Może gdybym w młodości otrzymał porządne wykształcenie…

– Wtedy byłbyś uzdrowicielem, Cinnabar związałaby się z tobą, nie z Tamsinem, a mnie by tu nie było – przerwała. – Kocham cię takim, jakim jesteś, tato. Nie zmieniłabym niczego.

I nagle zrozumiała, że naprawdę tak czuła, po raz pierwszy od dzieciństwa.

Wiedziała, że musiał się otworzyć, aby uzdrawiać; poczuł to i jego oczy napełniły się łzami.

Chciał to ode mnie usłyszeć tak bardzo, jak ja pragnęłam jego aprobaty! - pomyślała, zaskoczona. Jak mogłam być tak ślepa, myśląc, że tylko dziecko mogło oczekiwać aprobaty od ojca… jaka głupia byłam. Ojciec też potrzebuje aprobaty swego dziecka.

– Klingo… – zaczął. Nie pozwoliła mu dokończyć. Wyciągnęła do niego ramiona i objęli się, płacząc.

On puścił ją pierwszy; nieelegancko wytarł nos wierzchem ręki i uśmiechnął się słabo.

– Jesteśmy parą sentymentalnych idiotów… – zaczął.

– Nie, jesteście parą rozsądnych idiotów, o ile to nie sprzeczność sama w sobie – wtrącił Skan. – Jeśli chcecie znać moje zdanie, to za długo z tym zwlekaliście. A jeśli nie chcecie i tak wam powiem, bo mam rację, jak zwykle zresztą. Żuraw, do czego ona jest zdolna?

– Wzmocniłem i złożyłem kość – odparł Żuraw, patrząc na Klingę. – I usunąłem ból. Nie proponowałbym walki wręcz, ale na pewno możesz rzucać oszczepem, używać procy i wymachiwać mieczem. Żadnych tarcz, przykro mi bardzo; z tym twoje ramię sobie nie poradzi.

– Nie mamy tarcz, więc to nie ma znaczenia – odparła sucho. – Ani łuków; skoncentrowaliśmy się na zabraniu rzeczy, których mogliśmy używać.

– Cóż. Potrafię zrobić oszczep, o ile wiesz, jak się nim posługiwać – westchnął Żuraw. – To powiększy twój zasięg. Powinno się tu znaleźć trochę prostego drewna.

Wie, jak zrobić broń? Ukryła zaskoczenie i przytaknęła.

– Zgadzam się na jedno i drugie, a teraz Tad mnie zastąpi, żebyś mógł również na nim wypróbować swą wolę.

Prawie powiedziała “magię”, ale ugryzła się w język. Skoro wyrsy nie pokazały się, gdy ojciec zaczął leczyć, nie żywiły się mocą uzdrawiającą. I całe szczęście. Prawdopodobnie była ona zbyt delikatna i miała zbyt mały zasięg, aby wyczuć ją z daleka.

Wstała, chwyciła oszczep dwiema rękami, zachwycając się brakiem bólu i uśmiechnęła się z przyjemnością, ważąc w dłoniach dobrą broń. Tad cofnął się ku tyłowi, a ona zajęła miejsce u boku Skana.

– Czym są te koszmary? – zapytał Skan. – Macie jakieś pojęcie?

– Tad sądzi, że to jakiś rodzaj wyrs, może zmienionych przez burze magiczne – odparła. – Są wielkości konia, czarne i pewnie już wiecie, że pożerają magię.

– Aż za dobrze – warknął Skan.

– Aby jednak nie miały przewagi, straciły trujące szpony i zęby jadowe. Nie sądzę, żeby spróbowały znów nas wprawić w trans, ale kiedy zaczną się wić, mogą cię zahipnotyzować, jeśli nie będziesz uważał.

– Wyrsy, na które polowałem, robiły to znacznie lepiej – stwierdził Skan, obserwując drżące krzaki na drugim brzegu. – Straciły dwie cechy i zyskały jedną. Mogło być gorzej. Jedno zadrapanie i chorowałeś przez tydzień. Mówię o tych wielkości psa. Te wielkości konia wyprawiłyby cię na tamten świat samym dotknięciem.

– To chyba dobra wiadomość – westchnęła. – Sądzę, że to stadko młodych, wodzone przez samicę, chyba ich matkę. Nie wiemy, ile ich jest, na pewno o dwa mniej niż na początku. Nie wiem, czy widziałeś, ale tato jedną zabił; Tad zabił jedną dwa dni temu, wykorzystując lawinę. Problemem jest to, że nie wejdą dwa razy w tę samą pułapkę.

– Wyrsa wielkości konia – zamruczał Skan i potrząsnął głową. – Straszne. Wolałbym makaara. Zastanawiam się, jakie i jeszcze urocze niespodzianki zgotowały nam burze magiczne?

Wzruszyła ramionami.

– Teraz liczy się tylko ta. Jest jasne jak słońce, że te bydlaki się mnożą, i to szybko, więc jeśli się ich nie pozbędziemy, pewnego dnia zaczną szukać żarcia w pobliżu naszego domu. – Spojrzała na Skana. – A co się stało z waszą grupą, chociaż chyba się domyślam.

Skandranon opowiedział tak krótko, jak mógł. Nie znała zbyt dobrze tych Srebrzystych oprócz Berna, który uczył ją tropienia, ale uderzyło ją, że wszyscy zachowywali się głupio i niezwykle arogancko. Czy dlatego, że nie napotkali kłopotów bezpośrednio po wylądowaniu, założyli, że nic złego nie mogło ich spotkać?

– Między nami, słonko – powiedział Skan cicho. – Obawiam się, że Regin był idiotą. Podejrzewam, że założył, iż ponieważ jesteś żółtodziobem, prawdopodobnie rannym, a do tego kobietą, twoje kłopoty spowodowało coś, na co on ledwo zwróciłby uwagę. Na początku uważał, ale gdy nie pojawił się mag renegat ani uzbrojona po zęby armia, zaczął działać, jakby był na ćwiczeniach.

Postarała się nie myśleć źle o zmarłych.

– No cóż, nie jesteśmy zbyt doświadczeni i mógł założyć, że wpadliśmy w panikę – stwierdziła. – Jednak walnęłabym Filixa w łeb i związała w chwili, gdy znaleźliście wrak i dowiedzieliście się, że coś tutaj pochłania magię. Dlaczego przyciągać uwagę?

– Dobre pytanie – odparł Skan. – Szkoda, że tak nie postąpiłem. – Ponury wyraz twarzy zastąpił słowa; w oczach odbijały się jego myśli. Czy też odezwała się jej empatia? Gdybym tak zrobił, nadal by żyli. Powinienem wcześniej objąć dowództwo.

Skupiła się na wylocie jaskini, ponieważ źle się czuła, gdy Czarny Gryf przyznawał się przed nią do słabości, nawet milcząco. Choć czuła się też dumna… Nie zrobiłby tego, gdyby nie uważał jej za dorosłą i równą sobie.

– Wszystko sprowadza się do jednego – rzekła ponuro. – Nikt nam nie pomoże, musimy radzić sobie sami. Nie możemy nikogo ostrzec, a to, co przytrafiło się wam, może przytrafić się reszcie, chyba, że są sprytniejsi od Regina.

– Och, to się samo przez się rozumie, najbliższa grupa jest dowodzona przez Ikalę – odparł Skan raczej złośliwie.

Zacisnęła dłonie na oszczepie, a jej serce przyspieszyło rytm. Ikala - jeśli ktoś ma mnie uratować…

Potrząsnęła głową: to nie był sentymentalny romans Haighlei.

– Nadal są w niebezpieczeństwie, a my nie możemy ich ostrzec – powtórzyła. – Pamiętaj, te bestie robią się sprytniejsze z każdym naszym posunięciem! Podejrzewam, że sprytu przybywa im za każdym razem, kiedy chłoną magię. Nie sądzę, aby pochodziły stąd, więc Ikala o ich nie wie. Naszą najlepszą szansą na przetrwanie byłoby wyeliminowanie wszystkich bestii, zanim inni na nie wpadną. Jeśli naprawdę robią się coraz wredniejsze po każdym posiłku, niedługo wszyscy będą mieli kłopoty. A z tego, co wiemy, jeśli rzeczywiście dzielą się inteligencją, jak twierdził Aubri, mogą też dzielić się siłą. Im ich mniej, tym są silniejsze.

Bała się, że Skan uznają za idiotkę, skoro myślała, że w czwórkę poradzą sobie z całym stadem wyrs, i to nie mając porządnej broni, ale on przytaknął.

– Słyszałeś, Żuraw? – zawołał.

– Każde słowo i zgadzam się – padła odpowiedź. – Samo myślenie, że nam się uda, graniczy z szaleństwem, ale przywykliśmy do angażowania się w szaleńczo ryzykowne przedsięwzięcia, prawda, ptaszydło?

– Jasne! – wyszczerzył się Skandranon.

Ale Żuraw jeszcze nie skończył.

– A co więcej, obawiam się, że to dziedziczne. Mam rację, Tad?

Odpowiedziało mu głębokie westchnienie.

– Obawiam się, że tak – mruknął zrezygnowany gryf. – Jaki ojciec, taki syn.

Skan mrugnął do Klingi.

– Po pierwsze, dysponujemy czterema wspaniałymi umysłami i czterema ciałami. Gdyby dodać wasze połamane kości i nasze obolałe stawy, otrzymalibyśmy pewnie tylko dwie sprawne osoby, ale nie szkodzi. Mogło być gorzej!

Klindze przemknęły przez głowę te gorsze scenariusze i przytaknęła. Oczywiście, mogło być lepiej…

– Skoro więc ci dwaj z tyłu zajmują się składaniem Tada do kupy, pozwól mi złączyć siły mego podstępnego starego umysłu z siłami twego młodego i odpornego i może uda się nam wymyślić jakąś sprytną taktykę. – Uśmiechnął się do niej, a Klinga, ku swemu zaskoczeniu, odpowiedziała uśmiechem.

– Tak – powiedział Tad z jaskini. – To cała broń, jaką mamy.

– Klinga? – Jej ojciec był zaskoczony. – Wydawało mi się, że mówiłaś, że nie macie łuku.

– Mówiłam! – Zostawiła Skana i podeszła do ognia, gdzie ku swemu zdumieniu zobaczyła krótki łuk i kołczan pełen strzał. – A to skąd się wzięło?

– Niosłem go w plecaku – przyznał pokornie Tad. – Wiem, że zabroniłaś mi go brać, bo nie mogłaś go użyć, ale, nie wiem, myślałem, że może naciągniesz go stopami, a poza tym mogłaś go użyć do rozpalenia ognia.

– Ona nie może go użyć, ale ja i owszem – rzekł Bursztynowy Żuraw. Spojrzał na Skana i Tada. – Wy dwaj, ruszajcie się i zastawcie pułapki przed zachodem słońca; przygotujemy się na atak.

Zapowiadało się oblężenie; Klinga miała tylko nadzieję, że zastawiane pułapki zdziesiątkują wyrsy, aby mogli poradzić sobie z resztą. Jeśli stara wyrsa tak się piekliła po stracie jednego szczeniaka, co się stanie, gdy straci ich więcej?

Tad i Skan zamierzali założyć specjalne pojedyncze pułapki, i to teraz, gdy wyrsy nadal były daleko. Wiedzieli, że nie ma ich w pobliżu, ponieważ Klinga i ojciec użyli empatii, by je zlokalizować.

Przynętą i spustem był kawałek magii, utrzymujący pułapkę. Dlatego gryfy nad nimi pracowały: były silniejsze od Klingi i jej ojca. Kiedy wyrsy połkną magię wiążącą wszystko razem, zwalą się na nie paści, przeszyją je zaostrzone kawałki drewna, sidła owiną im się wokół nóg, a kamienie na brzegu rzeki runą w dół, porywając wyrsy ze sobą. Aby pułapka była bardziej skuteczna, z góry ruszy kolejna lawina i zmiecie ze ścieżki wszystko, co się rusza.

Potrzebowali całego swego sprytu; kawałek magii musiał być tak mały, aby wyrsa wyczuła go dopiero, gdy na nim stanie. Inaczej wchłonęłaby go z oddali, uruchamiając pustą pułapkę.

W tym czasie Klinga z ojcem gromadzili broń, przygotowując się do oblężenia.

Musimy to zrobić teraz - powtarzała sobie. Wyrsy pozbawiają magii Tada i zrobią to samo ze Skanem. Im więcej jedzą, tym są silniejsze. Musimy je zmusić do zaatakowania, zanim się przygotują i tak je rozwścieczyć, że będą działać instynktownie, nie myśląc. Jeśli poczekamy, kolejna grupa wpadnie prosto na nie…

Kolejna grupa, czyli Ikala i Keenath – a myśl, że któremuś z nich mogło coś grozić, wzbudzała w niej dziką furię i wolę natychmiastowego działania.

Oszczepy; długie i krótkie, surowe, które robił Bursztynowy Żuraw, utwardzając ich końce w ogniu. To była jej broń, oszczepy i nóż, który był tylko kilka cali krótszy od miecza. Bursztynowy Żuraw wziął hak, nóż i sztyleciki. Miała też procę, której mogła użyć w każdej chwili.

Nie było tego wiele, ale wszystko przygotowane do użycia. Kiedy podzieliła broń na dwie części, dla niej i dla ojca, usiadła przy ogniu, aby pomóc mu z oszczepami. On je ostrzył, ona utwardzała w ogniu, aż skończył im się stosik drewna. Wzięła z ogniska jedną żagiew, a on je zgasił.

Ruszyła na tyły jaskini i rozpaliła tam nowe potężne ognisko, które miało oszukać wyrsy, aby myślały, że obrońcy znajdowali się dalej, niż w rzeczywistości. Wokół zgromadziła najbardziej mokre drewno. Zanim się zajęło, musiało wyschnąć i sądziła, że dobrze obliczyła, ile czasu jej to zajmie.

Szkoda, że ta jaskinia jest stabilna - pomyślała z żalem. Miło byłoby wpędzić je do środka, a potem zwalić na nie sufit.

Chociaż właściwie to zamierzali uczynić.

Pomogła ojcu zawlec resztę drewna ku wejściu do jaskini i ułożyć je wzdłuż barykady. Było go dużo więcej, niż pamiętała. Tad się napracował!

Lepiej, żeby to zadziałało, inaczej za jednym zamachem pozbędziemy się wszystkich zapasów. Co nam zawsze powtarzała Judeth? Nigdy nie rzucaj we wroga mieczem? Mam nadzieję, że nie rzucamy.

Ale ostrożność nie zda im się na wiele.

Dziwne, że młodzi byli ostrożni, a starzy ryzykują wszystko.

Raz na jakiś czas ona lub ojciec przystawali, zamykali oczy i otwierali się na wyrsy, aby sprawdzić, gdzie przebywały. Teraz wypadło na Bursztynowego Żurawia, który skrócił poszukiwania, włożył do ust dwa palce i zagwizdał przeraźliwie, wzywając gryfy. Skan nadleciał, a za nim przygalopował Tad.

Światło dzienne zaczęło już blednąc, zmieniając się w noc, a oni zajęli pozycje. Klinga poprosiła Gwiaździstooką, aby wszystko poszło zgodnie z planem…

Gwiaździstooką pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, a ci, którzy dobrze planują, nie potrzebują jej pomocy. Nie zapominaj o tym, Klingo. Jeśli nie dałaś z siebie wszystkiego, nie ma co liczyć, że Bogini ci pomoże.

Kucnęła za zasłoną z kamieni i krzaków, z dala od bezpiecznego schronienia, i czekała, dzierżąc jeden oszczep w prawej, trzy w lewej ręce i miała tylko nadzieję, że nie spudłuje. Nie musiała zadawać śmiertelnego ciosu; trafiona ofiara i tak wpadnie do rzeki. Nie mogły się ukryć, nawet w ciemności, bo nie było zupełnie ciemno. Skan zrobił szybki wypad na drugi brzeg i wrócił ze spróchniałym, świecącym pniem. Za każdym razem, kiedy znikał kawałek próchna, miała rzucać.

Zaplanowali wszystko, teraz musiała czekać…

Nigdy nie byłam dobra w czekaniu!

Siedziała cicho, starając się nie podskakiwać z niecierpliwości, i nasłuchiwała.


Skan miał nad wszystkimi przewagę: wiedział, gdzie znajdowały się pułapki, ponieważ wyczuwał energię magiczną. I wiedział, kiedy zostaną uruchomione. W innych okolicznościach te kawałeczki magii, które z Tadem poświęcili, zniknęłyby zagłuszone przez szum energetyczny, ale skoro nic ich nie zakłócało, lśniły jak ognisko w mroku.

Spiął się, kiedy pierwszy zniknął.

To była pętla…

Żałował, że nie ma empatycznych zdolności Żurawia. Chciał wiedzieć, czy coś wpadło w pułapkę.

Postarali się zastawić różne sidła, chociaż może szczeniaki będą się poruszać powoli i tak łakomie rzucą się na magię, że nie skojarzą jej z pułapkami.

W następnej są strzałki, które powinny wykończyć kilka z nich, a reszta będzie ostrożniejsza.

Strzały, ukryte w krzakach, były tak daleko od spustu, że wyrsy na pewno nie wpadną na to, że same je uruchomiły.

Właśnie! W jego umyśle zapaliło się kolejne światełko.

Zostały jeszcze dwie.

Jedna pułapka z góry, jedna z, przodu. Pierwsza zabita jedno stworzenie, druga kilka. Żadnego wzorca, żadnego namacalnego spustu.

Kolejna pułapka znów zabijała jedną sztukę i zastawiono ją na ziemi. Sidła. Poczuł, jak napięły mu się mięśnie klatki piersiowej, gdy obserwował iskierkę i czekał, aż szczeniaki nabiorą odwagi. Wiedział, że on i Tad byli nie do wykrycia; zużyli prawie całą energię magiczną, zastawiając pułapki. Nic nie odciągało zwierząt od przynęty.

Czas wlókł się niemiłosiernie i Skan zaczął się zastanawiać, czy Tad nie przesadził. Czyżby zniechęcił szczeniaki? Czy strata kilku towarzyszy rozwścieczy je wystarczająco?

Klinga i Bursztynowy Żuraw znali odpowiedź, ale tylko wtedy, gdy uwolnili zdolności empatyczne.

Gdy już niemal się poddał i zaczął wstawać, prawie się demaskując, trzecia iskierka zniknęła.

Szybko przykucnął z powrotem.

Wszyscy usłyszeli, a raczej poczuli, ostatnią pułapkę. Była to ta, która na początku miała spust w jaskini. Kiedy lawina runęła, nie tylko pociągnęła za sobą kilka wyrs, ale, niestety, poszerzyła, półkę przed jaskinią. Jednak nic nie mogli na to poradzić…

Skały pod nim zadrżały, gdy wyrsy zwolniły ostatni spust i nie musiał być empatą, aby wiedzieć, że wpadły w szał. W przeciwieństwie do dotychczas wydawanych odgłosów, ich gniewne wrzaski świdrowały uszy i były słyszalne mimo wodospadu.

Więcej niż cztery. Jednak zbyt późno było na zmiany w planie. Rycząc, runął w dół, wprost na kark ostatniej wyrsy.

Rzuciła głową i wbiła mu zęby w ramię, tuż pod złączeniem skrzydła. Stłumił jęk bólu, wbijając dziób w kark stworzenia.

Wyrsa nie puszczała, ale on też nie. Próbowała go zrzucić, ale mocno wbił szpony w jej plecy i zad. Zdesperowana przetoczyła się po ziemi, zatapiając zęby aż po kość. Wzrok Skana znów się zaćmił, ale zagłębiał dziób, rozrywając ciało stwora. Zgiął głowę, tnąc swym zakrzywionym, potężnym dziobem skórę, mięśnie i kości.

Kręgosłup… musiał złamać kręgosłup.


Bursztynowy Żuraw stał na skalnej półce i szył z łuku do wyrs, które miały pecha i weszły w zasięg jego strzał. Natarł strzały fosforyzującą pleśnią, więc gdy jedna utkwiła w celu, miał ułatwione zadanie. Gdy wyrsy się zbliżały, walczył z emocjami, ale teraz, gdy doszło do starcia, czuł dziwny spokój. Skoncentrował się na ciemnym kształcie, najeżonym świecącymi strzałami;świat ograniczył się do trafienia kolejnym pociskiem w cel. Prędzej czy później strzał okaże się śmiertelny.

I rzeczywiście, stworzenie zwinęło się na krawędzi rzeki, zawisło nad nią i wpadło do wody.

Wybrał kolejny cel i zaczął strzelać.


Tad był na tyle blisko ojca, aby zobaczyć, w jakie tarapaty wpadł Skan. Nie trzymał się planu – wypadł z kryjówki i wbił dziób w gardło wyrsy, przytrzymując ją szponami. Coś gorącego i smakującego zgnilizną zalało mu język, a wyrsa padła pod ciężarem Skana.

Puścił, plując, aby pozbyć się smaku wyrsiej krwi, a Skan wyswobodził się ze szczęk i pokuśtykał w bok. Tad chronił go, tnąc pazurami zbliżające się wyrsy.

A potem, w jednej chwili, ojciec stanął u jego boku,

– Dobra robota! – wrzasnął Skan. – Jestem twoim dłużnikiem!

– Zajmij się tą po lewej! – odwrzasnął Tad, przyjemnie połechtany i pełen nowej energii.

– Jeśli ty zajmiesz się tą po prawej! – rzucił Skan i spadł na nowy cel.

Tad zrobił to samo, jakby powtarzali ten manewr od lat.


Broń Klingi nie nadawała się do szybkiego strzelania i musiała wybierać cel uważniej niż ojciec. Miał więcej strzał; ona tylko kilka oszczepów, a nie wszystkie latały prosto.

Ale gdy już trafiały w cel, robiły dużo szkód. Widziała trzy wyrsy wpadające do rzeki i zraniła dwie dalsze, wystawiając je na cel gryfom.

Kiedy skończyły jej się krótkie oszczepy, zobaczyła i wyczuła to, na co wszyscy czekali. Suka zaganiała swe młode do jaskini, którą opuścili ludzie i gryfy, zapewne chcąc odwrócić sytuację, atakując z miejsca, które stanowiło ich bastion.

– Wchodzi! – krzyknęła Klinga. Chwyciła dłuższy z dwóch oszczepów i skoczyła na ziemię. Chwilę później dołączyli do niej ojciec, Tad i Skan, stając w półokręgu, aby uniemożliwić wyrsom ucieczkę.

Szczeniaki miały dość; ich czarne sylwetki rysowały się na tle ognia płonącego w jaskini. Trzy z nich zgromadziły się wokół matki; nie lubiły ognia, ale nie miały zamiaru stawić czoła ludziom i gryfom.

Suka jednak nie zamierzała rezygnować. Skakała po jaskini, nie wystawiając się na cel, i syczała na młode. Klinga miała wrażenie, że zamierzała je rozpędzić. Ona i Bursztynowy Żurawruszyli ku jaskini. Według ich teorii suka, widząc dwoje najsłabszych przeciwników, powinna zrobić dokładnie to, czego po niej oczekiwali.

– Próbuje zmusić je do ataku! – krzyknął Bursztynowy Żuraw. – Przygotować się!

Klinga oparła koniec oszczepu o ścianę, wbrew wszystkiemu licząc, że nie będzie musiała go używać…

– Teraz! – wrzasnął Żuraw, gdy szczeniaki ruszyły na barykadę.

Tad i Skan użyli resztek swej energii magicznej i małym, zwykłym zaklęciem zapalili nasączone olejem drewno.

Ponieważ w jaskini płonęło ognisko, w kominie był dobry ciąg. Płomienie skoczyły i połączyły się z ogniem z tyłu. Jaskinia stałą się piekarnikiem, a wyrsy pieczenia.

Suka obróciła się i naparła na barykadę naprzeciw Klingi. Jej trupiobiałe oczy lśniły wściekle, a Klinga czuła jej olbrzymią nienawiść, nawet się nie używając empatii.

Bursztynowy Żuraw upuścił oszczep; pochylił się i schwycił za głowę. Kolana się pod nim ugięły i padł na ziemię.

Bez wahania Klinga podniosła oszczep, wymierzyła i rzuciła.

Wbił się w pierś wyrsie, która parła naprzód, wrzeszcząc. Skoczyła w powietrze, a ponieważ górowała teraz nad nimi, Klinga była pewna, że przebije się przez barykadę. Dziewczyna słyszała bicie własnego serca i wrzask wyrsy zagłuszający wszystko.

Wyrsa nie przesadziła barykady. Oszczep wystawał jej z piersi, wbity niemal do końca. Ruszyła chwiejnie w przód; jej łapy ugięły się i padła, wpychając oszczep jeszcze głębiej.

Klinga przysiadła i sięgnęła po nóż, ale nie mogła oderwać oczu od czarnej wyrsy czołgającej się w tył, prosto w płomienie.


– Wygraliśmy – powtórzył Tad po raz setny. Deszcz zmywał krew wyrs z kamieni, a on wbił szpony w kolejnego trupa i wrzucił go do rzeki. Klinga miała nadzieję, że ryby się nie otrują.

Kiedy płomienie zgasły, weszli do jaskini, aby zobaczyć, co zostało. Niewiele dało się rozpoznać, ale zabrali czaszki zwęglonych wyrs, aby je oczyścić. Rodziny zabitych przez nie ludzi miały prawo do czaszek, aby odprawić rytuał zemsty podczas ceremonii pogrzebowych. Oczyszczanie nie należało do przyjemności. Skały w jaskini były przyjemnie ciepłe i dwóch wyczerpanych ojców padło na podłogę i zasnęło.

W tym czasie ona i Tad wyszli na deszcz, aby posprzątać bałagan.

– Ta jest ostatnia, dzięki bogom – powiedziała Klinga, wlokąc bezgłowe ciało ku rzece. Tad i ona wrzucili je do wody i ruszyli do jaskini.

– Żuraw smaży dla ciebie ryby – powitał ich Skan, gdy przeleźli przez barykadę. Zhaneel to by się nie spodobało. Przy okazji, obie grupy ratunkowe są na tyle blisko, aby myślmówić ze mną, więc nie będziemy już musieli jeść ryb.

Serce Klingi podskoczyło z radości, a jej gardło się zacisnęło, gdy uświadomiła sobie, jak blisko musieli być inni zeszłej nocy.

Mogli wejść w taką samą pułapkę, jak nasi ojcowie - pomyślała trzeźwo. Przez cały wieczór zastanawiała się, czy postąpili słusznie, stawiając wszystko na jedną kartę. Teraz wiedziała, że tak.

– Kiedy tu będą? – zapytał Tad, kiedy Klinga wzięła rybę, uśmiechając się w podzięce.

– Pewnie jutro. Klinga, twoja matka jest przerażona. Tad, twoja matka i brat już by tu lecieli, gdyby nie padało. – Skan uśmiechnął się. – Przyrzekłem, że postaramy się nie rozpuścić przed ich przybyciem.

– Dobre posunięcie – stwierdziła Klinga. – Powiedziałeś im coś więcej prócz tego, że jesteśmy bezpieczni?

Skan zamknął dziób i spuścił głowę.

– Przyznaję, powiedziałem im wszystko, kiedy byli na tyle daleko, aby wasze matki nie rozerwały nas żywcem za nadstawianie karku. – Kaszlnął. – Znam moją Zhaneel i podejrzewam, że Zimowa Łania zareaguje identycznie. Zanim do nas dotrą, zmęczą się na tyle, aby się cieszyć, że jesteśmy cali, i pewnie zapomną, że sami pokonaliśmy wszystkie wyrsy.

Bursztynowy Żuraw jęknął.

– Może Zhaneel, ale Zimowa Łania na pewno nie – rzekł. – Nigdy mi nie wybaczy, że zachowałem się jak kąpany w gorącej wodzie młodzik i stałem na kamiennej półce w nocy, strzelając do tych przeklętych potworów! A przy okazji dodam, że właściwie szło mi całkiem dobrze.

Klinga poklepała go po kolanie i uśmiechnęła się pełna miłości.

– Nie bój się, tato – powiedziała z uczuciem. – Obronię cię.


Po raz pierwszy od wielu dni, jeśli nie tygodni, Tad leżał na półce skalnej i wygrzewał się na słońcu. Deszcz w końcu osłabł i choć mgła pojawiła się jak zwykle, po niej wyjrzało słońce. Pora deszczowa już przemijała.

Tad wrzasnął radośnie i zeskoczył z półki, by pogalopować na spotkanie bratu. Keeth wylądował na świeżej plaży przed jaskinią; chwilę później rzucił się bratu w ramiona, odstawiając gryfią wersję poklepywania po plecach, a obie matki zza zakrętu wyłoniły się.

Klinga też zeskoczyła z półki i pomknęła ku matce, a Bursztynowy Żuraw deptał jej po piętach. Tad uśmiechnął się do brata, kiedy Srebrzysta przytuliła się do matki, roniąc łzy. Wreszcie zachowywała się jak każdy normalny człowiek!

Po radosnym powitaniu, gdy Zimowa Łania otarła łzy, zza zakrętu wyszła druga grupa. Klinga urwała w pół zdania i skoczyła ku dowódcy.

Ikala wyglądał na zaskoczonego, ale niezmiernie uradowanego, kiedy Klinga rzuciła mu się na szyję i tylko ekspert mógł stwierdzić, kto kogo pierwszy pocałował.

Tad rzucił okiem na Bursztynowego Żurawia i Zimową Łanię: wyglądali na zaskoczonych, ale wkrótce zaskoczenie ustąpiło miejsca zadowoleniu.

Najprawdopodobniej. W końcu spełniło się ich życzenie!

– A to co? – wyjąkał Keeth. – W życiu się tak nie zachowywała!

Tad roześmiał się.

– To dość skomplikowane, ale chyba jestem w stanie to wyjaśnić. Żuraw uważają teraz za człowieka, a nie tylko i wyłącznie za swoje dziecko. A ona, no cóż, ona wie, kim jest; nie odbiciem Żurawia czy swej matki i nie musi już tak bardzo się starać, by się od nich odróżnić. Jest… jest wolna, wolna i może być sobą.

– A ty? – zapytał Keeth.

– Kiedy zobaczyłem ojca w akcji, nie mam nic przeciwko byciu synem Czarnego Gryfa. Walczył u mego boku i wie, że ma prawo być ze mnie naprawdę dumny. A gdy wieść się rozniesie, zobaczymy, jak sobie poradzi z byciem“ojcem dzielnego Srebrzystego”. Sprawiedliwości stało się zadość.

Keeth wyszczerzył zęby w uśmiechu i oparł się o brata.

– To da nam trochę spokoju i wolności.

Wolność - pomyślał Tad z zadowoleniem. To jest najważniejsze.

Загрузка...