Leżałem na wznak, z jej głową na ramieniu, bez jednej myśli. Ciemność wypełniająca pokój zaludniała się. Słyszałem kroki. Ściany znikały. Coś piętrzyło się nade mną, coraz wyższe, bez granic. Przenikany na wylot, obejmowany bez dotyku, zastygłem w ciemności, czułem jej przejrzystość, ostrą, wypierającą powietrze. Bardzo daleko ”słyszałem serce. Skupiłem całą uwagę, resztę sił na oczekiwaniu agonii. Nie przychodziła. Wciąż tylko malałem, a niewidzialne niebo, niewidzialne horyzonty, przestrzeń, pozbawiona kształtów, chmur, gwiazd, cofając się i olbrzymiejąc czyniła mnie swoim środkiem, usiłowałem wczołgać się w to, na czym leżałem, ale pode mną nie było już nic i mrok niczego już nie osłaniał. Zacisnąłem ręce, zakryłem nimi twarz. Nie miałem jej już. Palce przeszły na wylot, chciałem krzyczeć, wyć…
Pokój był błękitnoszary. Sprzęty, półki, naroża ścian wywiedzione jakby szerokimi, matowymi pociągnięciami, tylko okonturowane, bez własnej barwy. Najjaśniejsza, perłowa biel w ciszy za oknem. Ciało miałem mokre od potu, spojrzałem w bok, patrzała na mnie.
– Ścierpło ci ramię?
– Co?
Uniosła głowę. Oczy miała tej samej barwy co pokój, szare, świetliste między czarnymi rzęsami. Poczułem ciepło jej szeptu, zanim zrozumiałem słowa.
– Nie. A, tak.
Położyłem rękę na jej barku. Dotyk mrowił. Powoli przygarnąłem ją drugą ręką.
– Miałeś zły sen.
– Sen? Tak, sen. A ty nie spałaś?
– Nie wiem. Może nie. Nie jestem śpiąca. Ale ty śpij. Czemu tak patrzysz?
Przymknąłem oczy. Czułem drobne, miarowe bicie jej serca, tam gdzie wolniej uderzało moje. Rekwizyt - pomyślałem. Ale nie dziwiło mnie nic, nawet własna obojętność. Strach i rozpacz miałem już poza sobą. Byłem dalej, o, tak daleko nie był jeszcze nikt. Ustami dotknąłem jej szyi, zeszedłem w dół, w małe, gładkie jak wnętrze muszelki zagłębienie między ścięgnami. I tu biło tętno.
Podniosłem się na łokciu. Żadnych zórz, żadnej miękkości świtu, horyzont obejmowała elektrycznie błękitna łuna, pierwszy promień przeszedł przez pokój jak strzał, wszystko zagrało refleksami, rozłamały się tęczowe odbicia w lustrze, w klamkach, w niklowych rurach, zdawało się, że światło uderza każdą napotkaną płaszczyznę, jakby się chciało wyzwolić, rozsadzić ciasne pomieszczenie. Już nie można było patrzeć. Odwróciłem się. Źrenice
Harey zmalały. Szare tęczówki uniosły się ku mojej twarzy.
– Czy to już czas na dzień? - spytała matowym głosem. Był to jakby pół sen, pół jawa.
– Tu jest tak zawsze, kochanie.
– A my?
– Co my?
– Długo tu będziemy?
Chciało mi się śmiać. Ale kiedy niewyraźny odgłos wyrwał mi się z piersi, nie był podobny do śmiechu.
– Myślę, że dosyć długo. Nie chcesz?
Powieki jej nie drgały. Patrzała na mnie uważnie. Czy mrugała? Nie byłem pewien. Podciągnęła koc i na jej ramieniu zaróżowiło się małe, trójkątne znamię.
– Dlaczego tak patrzysz?
– Bo jesteś piękna.
Uśmiechnęła się. Ale to była tylko uprzejmość, podziękowanie za komplement.
– Naprawdę? Bo patrzysz, jakbyś… jakbym…
– Co?
– Jakbyś czegoś szukał.
– Opowiadasz!
– Nie, jakbyś myślał, że coś mi jest albo że nie powiedziałam ci czegoś.
– Ależ skąd.
– Jeżeli się tak wypierasz, to na pewno. Ale jak chcesz.
Za rozpłomienionymi szybami rodził się martwy, błękitny upał. Osłaniając oczy ręką poszukałem okularów. Leżały na stole. Ukląkłem na łóżku, nałożyłem je i zobaczyłem jej odbicie w lustrze. Oczekiwała czegoś. Kiedy znowu położyłem się obok niej, uśmiechnęła się.
– A dla mnie? Nagle zrozumiałem.
– Okulary?
Wstałem i zacząłem szperać po szufladach, na stoliku pod oknem. Znalazłem dwie pary, obie zbyt wielkie. Podałem jej. Wypróbowała jedne i drugie. Opadały jej do połowy nosa.
Z przeciągłym zgrzytem poczęły zasuwać się pokrywy okien. Chwila i we wnętrzu Stacji, która jak żółw schowała się w swojej skorupie, zapanowała noc. Po omacku zdjąłem jej szkła i razem ze swoimi położyłem pod łóżkiem.
– Co będziemy robili? - spytała.
– To, co się robi w nocy: spać.
– Kris.
– Co?
– Może zrobię ci nowy okład.
– Nie, nie trzeba. Nie trzeba… kochanie.
Kiedy to powiedziałem, sam nie rozumiałem, czy udaję, ale naraz w ciemności objąłem na oślep jej smukłe plecy i czując ich drżenie, uwierzyłem w nią. Zresztą nie wiem. Wydało mi się nagle, że to ja ją oszukuję, a nie ona mnie, bo jest tylko sobą.
Zasypiałem potem jeszcze kilka razy i wciąż z drzemki wyrywał mnie skurcz, łomocące serce uspokajało się powoli, przyciskałem ją do siebie, śmiertelnie znużony, badawczo dotykała mojej twarzy, czoła, bardzo ostrożnie, sprawdzając, czy nie mam gorączki. To była Harey. Innej, prawdziwszej nie mogło być.
Po tej myśli coś odmieniło się we mnie. Przestałem walczyć. Prawie natychmiast usnąłem.
Obudziło mnie delikatne dotknięcie. Czoło objął miły chłód. Leżałem z twarzą okrytą czymś wilgotnym i miękkim, co uniosło się wolno, zajrzałem w pochyloną nade mną twarz Harey. Obiema rękami wyciskała nadmiar płynu z gazy do porcelanowej miseczki. Obok stała flaszka z płynem przeciw oparzeniom. Uśmiechnęła się do mnie.
– Ależ masz sen - powiedziała i kładąc na powrót gazę: - Czy to boli?
– Nie.
Poruszyłem skórą czoła. Rzeczywiście, oparzenia nie dawały mi się teraz we znaki. Harey siedziała na brzegu łóżka, otulona w męski płaszcz kąpielowy, biały w pomarańczowe pasy, czarne włosy rozsypały się na kołnierzu. Rękawy podwinęła wysoko do łokci, żeby nie przeszkadzały. Odczuwałem niesamowity głód, chyba od dwudziestu godzin nie miałem nic w ustach. Kiedy Harey ukończyła zabiegi przy mojej twarzy, wstałem. Wzrok mój padł raptem na dwie leżące obok siebie całkiem jednakowe białe sukienki z czerwonymi guzikami, pierwszą, którą pomogłem jej zdjąć, nacinając dekolt, i drugą, w której przyszła wczoraj. Tym razem ona sama rozpruła szew nożyczkami. Mówiła, że pewno się zamek zaciął.
Te dwie jednakowe sukienki były najstraszniejsze ze wszystkiego, co dotąd przeżyłem. Harey krzątała się przy szafce z lekarstwami, robiąc w niej porządki. Ukradkiem odwróciłem się od niej i ugryzłem się do krwi w pięść. Patrząc wciąż na te dwie sukienki - czy też raczej jedną i tę samą, powtórzoną dwa razy - zacząłem cofać się ku drzwiom. Woda ciekła wciąż z kranu, hałasując. Otworzyłem drzwi, wymknąłem się cicho na korytarz i zamknąłem je ostrożnie. Słyszałem słaby szmer płynącej wody i brzękanie flaszek, nagle ten odgłos ustał. W korytarzu płonęły podłużne lampy sufitowe, niewyraźna plama odbitego światła leżała na powierzchni drzwi, u których czekałem z zaciśniętymi szczękami. Trzymałem klamkę, choć nie spodziewałem się, żebym ją potrafił utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie omal nie wyrwało mi jej z ręki, ale drzwi nie otwarły się, zadygotały tylko i zaczęły przeraźliwie trzeszczeć. Puściłem osłupiały klamkę i cofnąłem się, z drzwiami działo się coś nieprawdopodobnego, ich gładka plastykowa płyta gięła się, jakby wtłaczana od mojej strony w głąb, do pokoju. Emalia zaczęła odpryskiwać drobnymi okruchami, obnażając stal futryny, która napinała się coraz bardziej. Nagle zrozumiałem: zamiast pchnąć drzwi, które odmykały się do korytarza, usiłowała je otworzyć, ciągnąc do siebie. Refleks światła wykrzywił się na białej tafli jak we wklęsłym lustrze, rozległo się potężne chrupnięcie i jednolita, do ostateczności wygięta tafla trzasła. Równocześnie klamka, wyrwana z osady, wleciała do pokoju. W otworze pokazały się natychmiast zakrwawione ręce i zostawiając czerwone ślady na lakierze ciągnęły dalej - płyta drzwi złamała się na dwoje, zwisła skośnie z zawiasów i pomarańczowo-biały stwór o zsiniałej martwej twarzy rzucił mi się na pierś zanosząc się od łkań.
Gdyby nie to, że ten widok sparaliżował mnie, byłbym chyba próbował uciec. Harey łapała konwulsyjnie oddech, bijąc głową w mój bark, aż latały jej rozburzone włosy. Kiedy objąłem ją, poczułem, że leci mi przez ręce. Zaniosłem ją do pokoju, przecisnąwszy się obok strzaskanego skrzydła drzwi, i położyłem na łóżku. Paznokcie miała ociekłe krwią i połamane. Kiedy odwróciła rękę, zobaczyłem obdarte do żywego mięsa wnętrze dłoni. Spojrzałem jej w twarz, otwarte oczy patrzały przeze mnie, pozbawione wyrazu.
– Harey!
Odpowiedziała nieartykułowanym mruknięciem.
Zbliżyłem palec do jej oka. Powieka zamknęła się. Podszedłem do szafki z lekarstwami. Łóżko skrzypnęło. Odwróciłem się. Siędziała wyprostowana, patrząc ze strachem na skrwawione ręce.
– Kris - jęknęła - ja… ja… co mi się stało?
– Skaleczyłaś się wyłamując drzwi - powiedziałem sucho. Miałem coś w wargach, zwłaszcza w dolnej, jakby po niej mrówki chodziły. Zacisnąłem ją zębami.
Harey patrzała chwilę na zwisające luźno z futryny zębate kawały plastyku i wróciła oczami do mnie. Podbródek zadrgał jej, widziałem wysiłek, z jakim usiłowała opanować lęk.
Pociąłem płaty gazy, wyjąłem z szafki zasypkę na rany i wróciłem do łóżka. Wszystko, co niosłem, wysunęło mi się raptem z opuszczonych rąk, szklany słoiczek z żelatynową błoną pękł, ale nie pochyliłem się nawet. Nie był już potrzebny.
Podniosłem jej rękę. Zaschła krew otaczała jeszcze cienkimi obramowaniami paznokcie, ale zmiażdżenia znikły, a wnętrze dłoni zasklepiała jaśniejsza od otoczenia, młoda, różowa skóra. Blizna ta bladła zresztą nieomal w oczach.
Usiadłem, pogładziłem ją po twarzy i spróbowałem się do niej uśmiechnąć, nie mogę powiedzieć, żeby mi się to udało.
– Czemu to zrobiłaś, Harey?
– Nie. To… ja?
Oczami wskazała na drzwi.
– Tak. Nie pamiętasz?
– Nie. To znaczy, zobaczyłam, że cię nie ma, przestraszyłam się bardzo i…
– I co?
– Zaczęłam cię szukać, pomyślałam, że może jesteś w łazience…
Teraz dopiero zauważyłem, że szafa, odsunięta na bok, ukazuje wejście do łazienki.
– A potem?
– Pobiegłam do drzwi.
– I co?
– Nie pamiętam. Coś musiało się stać?
– Co?
– Nie wiem.
– A co pamiętasz? Co było potem?
– Siedziałam tu, na łóżku.
– A tego, jak cię przyniosłem, nie pamiętasz?
Wahała się. Kąciki ust opuściły się w dół, twarz miała napiętą.
– Zdaje się. Może. Sama nie wiem. Opuściła nogi na podłogę i wstała. Podeszła do strzaskanych drzwi.
– Kris!
Ująłem ją z tyłu za ramiona. Drżała. Nagle odwróciła się, szukała moich oczu.
– Kris - szeptała - Kris.
– Uspokój się.
– Kris, jeżeli, Kris, czy ja mam epilepsję? Epilepsja, dobry Boże! Chciało mi się śmiać.
– Gdzie tam, kochanie. Po prostu drzwi, wiesz, tu są takie, no, takie drzwi…
Opuściliśmy pokój, kiedy zewnętrzny pancerz z przeciągłym zgrzytem odsłonił okna, ukazując zapadającą w ocean słoneczną tarczę.
Skierowałem się do małego pomieszczenia kuchennego w przeciwnym końcu korytarza. Gospodarowaliśmy wspólnie z Harey, przetrząsając szafki i lodówki. Rychło zauważyłem, że nie bardzo dawała sobie radę z gotowaniem i niewiele więcej potrafiła, aniżeli otwierać puszki konserw, to znaczy tyle co i ja. Pochłonąłem zawartość dwu takich puszek i wypiłem niezliczoną ilość filiżanek kawy. Harey także jadła, ale tak, jak jedzą czasem dzieci, nie chcąc robić przykrości dorosłym, nawet nie z przymusem, ale mechanicznie i obojętnie.
Poszliśmy potem do małego pomieszczenia operacyjnego obok radiostacji; miałem pewien plan. Powiedziałem, że chcę ją na wszelki wypadek zbadać, usadowiłem na rozkładanym fotelu i wydobyłem ze sterylizatora strzykawkę i igły. Wiedziałem, gdzie się co znajduje, prawie na pamięć, tak wymusztrowano nas w treningowej kopii Stacji, na Ziemi. Pobrałem kroplę krwi z jej palca, zrobiłem rozmaz, wysuszyłem w ekshaustorze i opyliłem go jonami srebra w wysokiej próżni.
Rzeczowość tej roboty działała uspokajająco. Harey, spoczywając na poduszkach rozłożonego krzesła, rozglądała się po zatłoczonym aparatami wnętrzu operacyjnej.
Ciszę przerwał urywany brzęczyk wewnętrznego telefonu. Podniosłem słuchawkę.
– Kelvin - powiedziałem. Nie spuszczałem oka z Harey, która od jakiegoś czasu była apatyczna, jakby wyczerpana przeżyciami ostatnich godzin.
– Jesteś w operacyjnej? Nareszcie! - usłyszałem jakby westchnienie ulgi.
Mówił Snaut. Czekałem ze słuchawką przyciśniętą do ucha.
– Masz „gościa”, co?
– Tak.
– I jesteś zajęty?
– Tak…
– Takie badanie, hm?
– A co? Chcesz zagrać partyjkę szachów?
– Daj spokój, Kelvin. Sartorius chce się z tobą widzieć. To znaczy, z nami.
– To nowość - odparłem zaskoczony. - A co z… - urwałem i dokończyłem:
– Czy jest sam?
– Nie. Źle się wyraziłem. On chce porozmawiać z nami. Połączymy się w trójkę wizofonem, tylko ekrany się przesłoni.
– Ach tak? To dlaczego wprost do mnie nie zatelefonował? Wstydzi się?
– Coś w tym rodzaju - burknął niewyraźnie Snaut. - Więc jak?
– Chodzi o to, żebyśmy się umówili? Powiedzmy, za godzinę. Dobrze?
– Dobrze.
Widziałem go w ekranie, samą twarz, nie
większą od dłoni. Przez chwilę, naznaczoną leciutkim szumem prądu, patrzał mi badawczo w oczy.
Na koniec odezwał się z pewnym wahaniem:
– Jak ci się żyje?
– Znośnie. A tobie jak?
– Przypuszczam, że trochę gorzej niż tobie. Czy mógłbym…
– Chcesz przyjść do mnie? - domyśliłem się. Spojrzałem przez ramię na Harey. Przechyliła głowę przez poduszkę i leżała z nogą założoną na nogę, podrzucając gestem bezwiednego znudzenia srebrzystą kulkę, którą kończył się łańcuszek u poręczy fotela.
– Zostaw to, słyszysz? Zostaw, ty! - dobiegł mnie podniesiony głos Snauta. Zobaczyłem w ekranie jego profil. Reszty nie słyszałem, zakrył ręką mikrofon, ale widziałem jego poruszające się usta.
– Nie, nie mogę przyjść. Może potem. Więc za godzinę - powiedział szybko i ekran zgasł. Powiesiłem słuchawkę.
– Kto to był? - spytała obojętnie Harey.
– Taki jeden. Snaut. Cybernetyk. Nie znasz go.
– Długo to jeszcze potrwa?
– A co, nudzisz się? - spytałem. Włożyłem pierwszy z serii preparatów do kasety mikroskopu neutrinowego i po kolei wcisnąłem kolorowe gałki wyłączników. Pola siłowe rozbuczały się głucho.
– Rozrywek wiele tu nie ma i jeżeli moje skromne towarzystwo nie wystarczy ci, to będzie krucho - mówiłem, przedłużając z roztargnieniem przerwy między wyrazami, równocześnie ściągnąłem oburącz wielką, czarną głowicę, w której świecił okular mikroskopu, i wcisnąłem oczy w głąb miękkiej gumowej muszli. Harey powiedziała coś, co nie doszło do mnie. Widziałem z góry, w stromym skrócie, ogromną pustynię, zalaną srebrnym blaskiem. Leżały na niej, otoczone niewyraźną mgiełką, jakby potrzaskane i zwietrzałe, płaskie okrąglaki skalne. To były czerwone ciałka. Wyostrzyłem obraz i nie odrywając oczu od okularów wpływałem jak gdyby coraz głębiej w pałające srebrzyście pole widzenia. Równocześnie lewą ręką obracałem korbę regulacyjną stolika, a kiedy leżąca samotnie jak narzutowy głaz krwinka znalazła się na skrzyżowaniu czarnych nici, wzmogłem powiększenie. Obiektyw najeżdżał pozornie na zniekształcony, zapadły pośrodku erytrocyt, który wydawał się już koliskiem skalnego krateru, z czarnymi, ostrymi cieniami we wgłębieniach pierścienistego obrzeża. Obrzeże to, najeżone skrystalizowanymi nalotami jonów srebra, uciekło mi poza granice mikroskopowego pola. Pojawiły się mętne, jakby widziane przez opalizującą wodę, zarysy na wpół stopionych, pogiętych łańcuchów białka. Mając na czarnym skrzyżowaniu jedno zwęźlenie białkowych ruin, popychałem z wolna dźwignię powiększenia dalej, wciąż dalej, lada moment miał ukazać się kres tej podróży w głąb, przypłaszczony cień jednej molekuły wypełniał cały obraz, rozemglił się teraz!
Nic się jednak nie stało. Powinienem był zobaczyć drgające mgiełki atomów, niby galaretowatą trzęsionkę, ale nie było ich. Ekran płonął niepokalanym srebrem. Pchnąłem dźwignię do końca. Buczenie nasiliło się gniewnie, lecz nadal nic nie widziałem. Powtarzający się, brzęczący sygnał dawał mi znać, że aparatura jest przeciążona. Raz jeszcze spojrzałem w srebrną pustkę i wyłączyłem prąd.
Spojrzałem na Harey. Otwierała właśnie usta w ziewnięciu, które zmieniła zręcznie w uśmiech.
– Jak tam ze mną? - spytała.
– Bardzo dobrze - powiedziałem. - Myślę, że… nie może być lepiej.
Wciąż na nią patrzałem, czując znów tę mrówkę w dolnej wardze. Co się właściwie stało? Co to znaczyło? To ciało, z pozoru tak wiotkie i kruche - w istocie niezniszczalne - w ostatecznym swoim dnie okazało się złożone z nicości? Uderzyłem pięścią w cylindryczny korpus mikroskopu. Może jakiś defekt? Może pola nie ogniskują…? Nie, wiedziałem, że aparatura jest sprawna. Zeszedłem po wszystkich szczeblach, komórki, białkowego konglomeratu, molekuły, wszystkie wyglądały dokładnie tak, jak na tysiącach preparatów, które widziałem. Ale ostatni krok w dół prowadził donikąd.
Wziąłem jej krew z żyły i przelałem do miarowego cylindra. Rozdzieliłem ją na porcje i zabrałem się do analizy. Zajęła mi więcej czasu, aniżeli sądziłem, straciłem trochę wprawę. Reakcje były w normie. Wszystkie. Chyba żeby…
Puściłem kroplę stężonego kwasu na czerwony koralik. Zadymiło, kropla poszarzała, pokryła się nalotem brudnej piany. Rozkład. Denaturacja. Dalej, dalej! Sięgnąłem po probówkę. Kiedy odwróciłem się ku tamtej, cienkie szkło omal nie wypadło mi z palców.
Pod warstewką brudnej szumowiny na samym dnie probówki znowu narastała warstewka ciemnej czerwieni. Krew, spalona kwasem, odtwarzała się! To był nonsens! To było niemożliwe!
– Kris! - usłyszałem jakby z wielkiej dali. - Telefon, Kris!
– Co? A tak, dziękuję. Telefon brzęczał już od dawna, teraz to dopiero usłyszałem.
– Kelvin - podniosłem słuchawkę.
– Snaut. Przełączyłem linię, tak że słyszymy się równocześnie we trzech.
– Witam pana, doktorze Kelvin - rozległ się wysoki, nosowy głos Sartoriusa. Brzmiał tak, jakby jego właściciel wstępował na niebezpiecznie uginające się podium, podejrzliwy, czujny i zewnętrznie opanowany.
– Moje uszanowanie panu doktorowi - odparłem. Chciało mi się śmiać, ale nie byłem pewny, czy przyczyny tej wesołości są mi dostatecznie jasne, abym mógł jej pofolgować. Z kogo w końcu miałem się śmiać? Trzymałem coś w ręku: probówkę z krwią. Potrząsnąłem nią. Skrzepła już. Może to sprzed chwili było tylko złudzeniem? Może mi się tylko wydało?
– Chciałem kolegom przedstawić pewne kwestie związane z… e… fantomami - słyszałem i nie słyszałem jednocześnie Sartoriusa. Jakby dobijał mi się do świadomości. Broniłem się przed tym głosem, wciąż wpatrzony w probówkę ze skrzepłą krwią.
– Nazwijmy je tworami F - poddał szybko Snaut.
– A doskonale.
Pośrodku ekranu ciemniała pionowa linia na znak, że odbieram jednocześnie dwa kanały - po obu jej stronach powinny się były znajdować twarze moich rozmówców. Szkło było jednak ciemne i tylko wąska obwódka pałania wzdłuż ramki świadczyła, że aparatura działa, lecz ekrany są czymś zasłonięte.
– Każdy z nas przeprowadzał rozmaite badania… - znów ta sama ostrożność w nosowym głosie mówiącego. Chwila ciszy. - Może połączymy najpierw nasze wiadomości, a potem mógłbym wypowiedzieć to, do czego doszedłem osobiście… Może pan pierwszy, doktorze Kelvin…
– Ja? - powiedziałem. Nagle poczułem wzrok Harey. Położyłem probówkę na stole, tak że potoczyła się pod stojaki szkła, i usiadłem na wysokim trójnogu, przyciągnąwszy go sobie stopą. W pierwszej chwili chciałem się wymówić, ale niespodzianie dla samego siebie rzekłem:
– Dobrze. Małe konwersatorium? Dobrze! Zrobiłem tyle co nic, ale mogę mówić. Jeden preparat histologiczny i parę reakcji, mikroreakcji. Odniosłem wrażenie, że…
Do tego momentu pojęcia nie miałem, co powiedzieć. Raptem, jakby się coś we mnie otwarło.
– Wszystko jest w normie, ale to kamuflaż. Maska. Jest to w jakimś sensie superkopia: odtworzenie, dokładniejsze od oryginału. To znaczy, że tam, gdzie u człowieka napotykamy kres ziarnistości, kres podzielności strukturalnej, tutaj prowadzi dalsza droga dzięki zastosowaniu budulca podatomowego!
– Zaraz. Zaraz. Jak pan to rozumie? - indagował Sartorius. Snaut nie odzywał się. A może to jego przyspieszony oddech rozbrzmiewał w słuchawce? Harey popatrzyła w moją stronę. Zorientowałem się we własnym podnieceniu, ostatnie słowa niemal wykrzyczałem. Ochłonąwszy, zgarbiłem się na moim niewygodnym zydlu i zamknąłem oczy. Jak to wyrazić?
– Ostatecznym elementem konstrukcyjnym naszych ciał są atomy. Przypuszczam, że twory F są zbudowane z jednostek mniejszych od zwykłych atomów. Daleko mniejszych.
– Z mezonów…? - podsunął Sartorius. Nie był wcale zaskoczony.
– Nie, nie z mezonów… Mezony dałyby się dostrzec. Rozdzielczość tej aparatury tu, u mnie, na dole, sięga dziesięciu do minus dwudziestej Angstroema. Prawda? Ale nic nie widać, do końca. Więc nie mezony. Chyba raczej neutrina.
– Jak pan to sobie wyobraża? Bo przecież konglomeraty neutrinowe nie są trwałe…
– Nie wiem. Nie jestem fizykiem. Być może, stabilizuje je jakieś pole siłowe. Nie znam się na tym. W każdym razie, jeżeli jest tak, jak mówię, to budulec stanowią cząstki około dziesięć tysięcy razy mniejsze od atomów. Ale to nie jest wszystko! Gdyby molekuły białka i komórki były zbudowane bezpośrednio z tych „mikroatomów”, to musiałyby być odpowiednio mniejsze. I krwinki też, i fermenty, wszystko, ale tak nie jest. Z tego wynika, że wszystkie białka, komórki, jądra komórkowe są tylko maską! Rzeczywista struktura, odpowiedzialna za funkcjonowanie „gościa”, ukryta jest głębiej.
– Ależ, Kelvin! - krzyknął prawie Snaut. Urwałem przerażony. Powiedziałem „gościa”?! Tak, ale Harey nie słyszała tego. Zresztą nie zrozumiałaby. Patrzyła w okno, opierając głowę na ręce, jej mały, czysty profil rysował się na purpurowej zorzy. Słuchawka milczała. Słyszałem tylko dalekie oddechy.
– Coś w tym jest - mruknięcie Snauta.
– Tak, możliwe - dodał Sartorius - tylko mamy ten szkopuł, że ocean nie jest zbudowany z tych hipotetycznych cząstek Kelvina. Zbudowany jest ze zwykłych.
– Może potrafi syntetyzować i takie - zauważyłem. Poczułem nagłą apatię. Ta rozmowa nie była nawet śmieszna. Była niepotrzebna.
– Ale to by wyjaśniało tę niezwykłą wytrzymałość - mruknął Snaut. - I tempo regeneracji. Może nawet źródło energetyczne znajduje się tam, w głębi, nie muszą przecież jeść…
– Proszę o głos - odezwał się Sartorius. Nie cierpiałem go. Gdybyż przynajmniej nie wypadał z narzuconej sobie roli!
– Chcę poruszyć kwestię motywacji. Motywacji pojawienia się tworów F. Rozbiłbym ją tak: co to są twory F? To nie są osoby ani kopie określonych osób, tylko zmaterializowane projekcje tego, co na temat danej osoby zawiera nasz mózg.
Trafność tego określenia uderzyła mnie. Ten Sartorius, jakkolwiek antypatyczny, nie był jednak głupi.
– To dobre - wtrąciłem. - To wyjaśnia nawet, dlaczego pojawiły się oso… twory takie, a nie inne. Wybrane zostały ślady pamięci najtrwalsze, najbardziej izolowane od wszystkich innych, chociaż, naturalnie, żaden taki ślad nie może być całkowicie odosobniony i w trakcie „kopiowania” go zostały, mogły zostać zagarnięte resztki innych śladów, znajdujące się przypadkiem w pobliżu, wskutek czego przybysz wykazuje czasem większą wiedzę, aniżeli mogła ją posiadać autentyczna osoba, której ma być powtórzeniem…
– Kelvin! - odezwał się znowu Snaut. Uderzyło mnie, że tylko on obruszał się na moje nieostrożne słowa. Sartorius zdawał się ich nie obawiać. Czyżby to znaczyło, że jego „gość” z natury jest mniej bystry od „gościa” Snauta? Przez sekundę wyroił mi się obraz jakiegoś karzełkowatego kretyna, którego ma u boku uczony doktor Sartorius.
– Owszem, zauważyliśmy to - odpowiedział on właśnie. - Teraz, co się tyczy motywacji pojawienia tworów F… Pierwsza, naturalna niejako, jest myśl o przeprowadzonym na nas eksperymencie. Byłby to jednak eksperyment raczej… lichy. Jeżeli robimy doświadczenie, to uczymy się na rezultatach, przede wszystkim na błędach, tak że w jego powtórzenia wprowadzamy poprawki… Tymczasem o tym nie ma nawet mowy. Te same twory F pojawiają się na nowo… nie korygowane… nie uzbrojone dodatkowo przeciw naszym… próbom pozbycia się ich…
– Jednym słowem, nie ma tu pętli działania z korygującym sprzężeniem zwrotnym, jak by to określił doktor Snaut - zauważyłem. - I co z tego wynika?
– Tyle tylko, że jak na eksperyment byłaby to… fuszerka, skądinąd nieprawdopodobna. Ocean jest… precyzyjny. Przejawia się to chociażby w dwuwarstwowej konstrukcji tworów F. Do określonej granicy zachowują się tak, jak zachowywałyby się… rzeczywiste… rzeczywiści…
Nie mógł wybrnąć.
– Oryginały - podpowiedział szybko Snaut.
– Tak, oryginały. Ale kiedy sytuacja przekracza normalne możliwości przeciętnego… e… oryginału, następuje jak gdyby „wyłączenie świadomości” tworu F i przejawia się bezpośrednio inne działanie, nieludzkie…
– To prawda - powiedziałem - ale w ten sposób układamy tylko katalog zachowania się tych… tych tworów i nic więcej. To jest zupełnie jałowe.
– Nie jestem tego taki pewien - zaprotestował Sartorius. Naraz zrozumiałem, czym tak mnie drażnił: nie mówił, ale przemawiał, zupełnie jak na posiedzeniu Instytutu. Widać inaczej nie umiał.
– Tu wchodzi w grę sprawa indywidualności. Ocean jest całkowicie wyzuty z jej pojęcia. Tak musi być. Mnie się wydaje, proszę kolegów, że ta dla nas… e… najdrażliwsza, szokująca strona eksperymentu całkowicie wymyka mu się jako leżąca poza granicami jego pojmowania.
– Pan sądzi, że to nie jest zamierzone…? - spytałem. Twierdzenie to oszołomiło mnie trochę, ale po namyśle przyznałem, że niepodobna go wykluczyć.
– Tak. Nie wierzę w żadną perfidię, złośliwość, chęć najdotkliwszego ugodzenia… jak to czyni kolega Snaut.
– Wcale nie przypisuję mu ludzkich uczuć - po raz pierwszy zabrał głos Snaut - ale może powiesz, jak próbujesz tłumaczyć te ciągłe powroty?
– Może nastawili jakieś urządzenie, które działa w kółko, jak płyta gramofonowa - powiedziałem nie bez ukrytej chętki dokuczenia Sartoriusowi.
– Proszę kolegów, nie rozpraszajmy się - oświadczył nosowym głosem doktor. - To jeszcze nie wszystko, co chciałem powiedzieć. W normalnych warunkach uważałbym składanie nawet tymczasowego doniesienia o stanie mych prac za przedwczesne, ale ze względu na specyficzną sytuację uczynię wyjątek. Mam wrażenie, powtarzam, mam wrażenie, nie więcej na razie, że w przypuszczeniu kolegi Kelvina kryje się słuszność. Mam na myśli jego hipotezę o neutrinowej budowie… Układy takie znamy tylko teoretycznie, nie wiedzieliśmy, że można je stabilizować. Tu otwiera się określona szansa, albowiem zniweczenie tego pola siłowego, które nadaje układowi trwałość… Już od jakiejś chwili zauważyłem, że owa ciemna rzecz, która zasłaniała ekran po stronie Sartoriusa, przesuwa się: u samej góry zajaśniała szczelina i można było zobaczyć coś różowego, co się tam powoli ruszało. Teraz ciemna płaszczyzna obsunęła się nagle.
– Precz! Precz!!! - rozległ się w słuchawce rozdzierający krzyk Sartoriusa. W rozjaśnionym nagle ekranie między mocującymi się z czymś rękami doktora, przyobleczonymi w bufiaste zarękawki, jakich używa się w laboratoriach, zalśnił duży, złocisty, podobny do dysku przedmiot, i wszystko zgasło, nim zdążyłem jeszcze pojąć, że ów złoty krąg jest słomkowym kapeluszem…
– Snaut? - powiedziałem odetchnąwszy głęboko.
– Tak, Kelvin - odpowiedział mi zmęczony głos cybernetyka. Poczułem w tej chwili, że go lubię. Naprawdę wolałem nie wiedzieć, kto mu towarzyszy.
– Na razie mamy dość, co?
– Myślę - odparłem. - Słuchaj, jakbyś mógł, to wpadnij na dół albo do mojej kabiny, dobrze? - dorzuciłem pospiesznie, żeby nie zdążył odwiesić słuchawki.
– Zgoda - powiedział. - Ale nie wiem kiedy.
I na tym zakończyła się problemowa dyskusja.