„Mały Apokryf”

Skórę na twarzy i rękach miałem poparzoną. Przypomniałem sobie, że kiedy szukałem środka nasennego dla Harey (śmiałbym się teraz z mojej naiwności, gdybym tylko mógł), zauważyłem w apteczce słoik maści przeciw oparzeniom, poszedłem więc do siebie. Otwarłem drzwi i w czerwonym świetle zachodu zobaczyłem, że w fotelu, przy którym klęczała przedtem Harey, ktoś siedzi. Strach sparaliżował mnie, targnąłem się panicznie wstecz, by rzucić się do ucieczki; trwało to ułamek sekundy. Siedzący podniósł głowę. To był Snaut. Z nogą założoną na nogę, odwrócony do mnie tyłem (wciąż nosił te same popalone odczynnikami, płócienne spodnie) przeglądał jakieś papiery. Cały ich plik leżał obok na stoliku. Na mój widok odłożył wszystkie i jakąś chwilę przypatrywał mi się, zasępiony, ponad opuszczonymi na koniec nosa okularami.

Bez słowa podszedłem do umywalni, wyjąłem z apteczki półpłynną maść i zacząłem smarować nią najbardziej poparzone miejsca na czole i policzkach. Szczęśliwie nie bardzo opuchłem, oczy zaś dzięki temu, że mocno zacisnąłem powieki, ocalały. Kilka większych bąbli na skroni i policzku nakłułem sterylną igłą do zastrzyków i wycisnąłem z nich surowiczy płyn. Potem przykleiłem sobie na twarz dwa płaty zwilżonej gazy. Przez cały czas Snaut przyglądał mi się uważnie. Ignorowałem to. Kiedy wreszcie zakończyłem te zabiegi (a twarz paliła mnie coraz mocniej), siadłem na drugim fotelu. Pierwej musiałem zdjąć z niego sukienkę Harey. Była to zupełnie zwyczajna sukienka, poza historią z zapięciem, którego nie było.

Snaut, z rękami złożonymi na spiczastym kolanie, śledził krytycznie moje ruchy.

– No jak, utniemy sobie pogawędkę? - odezwał się, kiedy usiadłem.

Nie odpowiedziałem, przyciskając płat gazy, który zaczął obsuwać się po policzku.

– Mieliśmy gości, co?

– Tak - odparłem sucho. Nie miałem najmniejszej ochoty dostrajać się do jego tonu.

– I pozbyliśmy się? No, no, impetycznie się do tego zabrałeś.

Dotknął wciąż łuszczącej się skóry na czole. Pokazywały się na nim różowe plamy świeżego naskórka. Wpatrywałem się w nie zbaraniały. Dlaczego dotąd tak zwana opalenizna Snauta i Sartoriusa nie dała mi do myślenia? Przez cały czas myślałem, że to ze słońca - a przecież nikt się nie opala na Solaris…

– Ale zacząłeś chyba skromnie? - mówił, nie zważając na błysk nagłego zrozumienia, które mnie oświeciło. - Różne tam, narcotica, venena, wolna amerykanka - co?

– Czego chcesz? Możemy porozmawiać na równych prawach. Jeżeli chce ci się błaznować, to lepiej idź.

– Czasem jest się błaznem mimo woli - powiedział. Podniósł na mnie przymrużone oczy.

– Nie wmówisz mi, że nie użyłeś sznura ani młotka? A kałamarzem nie ciskałeś czasem jak Luter? Nie? Ej - wykrzywił się - to z ciebie prawdziwy chwat! Nawet umywalnia cała, w ogóle nie próbowałeś roztrzaskać głowy, nic, pokoju wcale nie zdemolowałeś, tylko tak od razu, szast prast, zapakowałeś, wystrzeliłeś, i kwita?!

Popatrzał na zegarek.

– Jakieś dwie, a może i trzy godziny powinniśmy wobec tego mieć - zakończył. Patrzał na mnie, patrzał z nieprzyjemnym uśmiechem, aż podjął:

– Więc powiadasz, że masz mnie za świnię?

– Za skończoną świnię - przytwierdziłem dobitnie.

– Tak? A uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział? Uwierzyłbyś choć w jedno słóweczko?

Milczałem.

– Gibarianowi wydarzyło się to pierwszemu - ciągnął, wciąż z tym fałszywym uśmieszkiem. - Zamknął się w swojej kabinie i rozmawiał tylko przez drzwi. A my, domyślasz się, cośmy orzekli? Wiedziałem, ale wolałem milczeć.

– No jasne. Uznaliśmy, że oszalał. Powiedział nam coś niecoś przez drzwi, ale nie wszystko. Domyślasz się może nawet, dlaczego zataił, kto u niego jest? No, już przecież wiesz: suum cuiąue. Ale to był prawdziwy badacz. Zażądał, żebyśmy mu dali szansę.

– Jaką szansę?

– No próbował, przypuszczam, jakoś to zaklasyfikować, dojść z tym do ładu, rozstrzygnąć, pracował w nocy. Wiesz, co robił? Na pewno wiesz!

– Te obliczenia - powiedziałem. - W szufladzie. W radiostacji. To on?

– Tak. Ale wtedy nic jeszcze o tym nie wiedziałem.

– Jak długo to trwało?

– Gościna? Chyba tydzień. Rozmowy przez drzwi. No, co się tam działo. Myśleliśmy, że ma halucynacje i jest pobudzony motorycznie. Dawałem mu skopolaminę.

– Jak to… jemu!?

– No tak. Brał, ale nie dla siebie. Eksperymentował. Tak to szło.

– - A wy…?

– My? W trzecim dniu postanowiliśmy dostać się do niego, wyłamać drzwi, jeżeli nie da się inaczej, z zacności chcieliśmy go leczyć.

– A… to dlatego! - wyrwało mi się.

_ Tak

– I tam… w tej szafie…

– Tak, kochany chłopcze. Tak. Nie wiedział, że tymczasem i nas też nawiedzili goście. I już nie mogliśmy się nim zajmować. Nie wiedział o tym. Teraz to… to już jest pewną… rutyną.

Powiedział to tak cicho, że ostatniego słowa domyśliłem się raczej, aniżeli je usłyszałem.

– Czekaj, nie rozumiem - powiedziałem. - Więc jakże, przecież musieliście słyszeć. Sam mówiłeś, żeście podsłuchiwali. Musieliście słyszeć dwa głosy, a zatem…

– Nie. Tylko jego głos, a jeśli nawet były tam niezrozumiałe szmery, to chyba rozumiesz, że wszystkie przypisywaliśmy jemu…

– Tylko jego…? Ależ… czemu?

– Nie wiem. Mam, co prawda, pewną teorię na ten temat. Ale myślę, że nie warto się z nią spieszyć, tym bardziej że wyjaśniając to i owo, nie pomaga. Tak. Ale ty musiałeś zobaczyć coś już wczoraj, inaczej wziąłbyś nas obu za wariatów?

– Myślałem, że sam zwariowałem.

– Ach, tak? I nikogo nie widziałeś?

– Widziałem.

– Kogo?!

Jego grymas nie był już uśmieszkiem. Przypatrywałem mu się długo, nim odpowiedziałem:

– Tę… czarną…

Nie odezwał się, ale całe jego skurczone i pochylone do przodu ciało nieznacznie się rozluźniło.

– Mogłeś mnie jednak ostrzec - zacząłem, już z mniejszym przekonaniem.

– Ostrzegłem cię przecież.

– W jaki sposób!

– W jedyny możliwy. Zrozum, nie wiedziałem, kto to będzie! Tego nikt nie wiedział, nie można tego wiedzieć…

– Słuchaj, Snaut, parę pytań. Ty znasz to… od jakiegoś czasu. Czy ta… to… co się z nią stanie?

– Chodzi ci o to, czy wróci?

– Tak.

– Wróci i nie wróci.

– Co to znaczy?

– Wróci taka jak na początku… pierwszej wizyty. Po prostu nie będzie nic wiedzieć, albo, żeby być ścisłym, będzie się zachowywać tak, jakby tego wszystkiego, co wyczyniałeś, aby się jej pozbyć, nigdy nie było. Jeżeli nie zmusisz jej do tego sytuacją, to nie będzie agresywna.. - Jaką sytuacją?

– To zależy od okoliczności.

– Snaut!

– O co ci chodzi?

– Nie możemy sobie pozwolić na luksus zatajania!

– To nie jest luksus - przerwał mi sucho. - Kelvin, mam wrażenie, że ty wciąż jeszcze nie rozumiesz… albo, czekaj!

Oczy mu zabłysły.

– Czy możesz powiedzieć, kto tu był?

Przełknąłem ślinę. Opuściłem głowę. Nie chciałem na niego patrzeć. Wolałbym, żeby to był ktoś inny, nie on. Ale nie miałem wyboru. Płat gazy odkleił się i upadł mi na rękę. Wzdrygnąłem się od śliskiego dotknięcia.

– Kobieta, którą… Nie dokończyłem.

– Zabiła się. Zrobiła sobie… zastrzyknęła… Czekał.

– Popełniła samobójstwo…? - spytał, widząc, że milczę.

– Tak.

– To wszystko? Milczałem.

– To nie może być wszystko… Podniosłem szybko głowę. Nie patrzał na mnie.

– Skąd wiesz? Nie odpowiedział.

– Dobrze - powiedziałem. Oblizałem wargi. - Pokłóciliśmy się. A właściwie nie. To ja jej powiedziałem, wiesz, jak się mówi w gniewie. Zabrałem manatki i wyniosłem się, dała mi do zrozumienia, nie powiedziała tego wprost, ale jak się z kimś żyje latami, to nie jest potrzebne… Byłem pewny, że tylko tak mówi - że bałaby się to zrobić i to… też jej powiedziałem. Na drugi dzień przypomniałem sobie, że zostawiłem w szufladzie te… zastrzyki; wiedziała o nich - przyniosłem je z laboratorium, były mi potrzebne - powiedziałem jej wtedy, jakie jest działanie. Przestraszyłem się i chciałem po nie pójść, ale potem pomyślałem, że to by wyglądało, jak gdybym wziął jej słowa serio, i… zostawiłem to tak, ale na trzeci dzień jednak poszedłem, to nie dawało mi spokoju. Już… kiedy przyszedłem, już nie żyła.

– Ach, ty niewinny chłopcze…

Poderwało mnie. Ale kiedy spojrzałem na niego, zrozumiałem, że nie kpi. Zobaczyłem go jakby pierwszy raz. Twarz miał szarą, niewypowiedziane zmęczenie leżało w głębokich bruzdach policzków, wyglądał jak człowiek ciężko chory.

– Dlaczego tak mówisz? - spytałem, dziwnie onieśmielony.

– Dlatego, bo ta historia jest tragiczna. Nie, nie - dodał szybko, widząc, że się poruszyłem - wciąż nie rozumiesz. Oczywiście, możesz to najciężej przeżywać, mieć się nawet za zabójcę, ale… to nie jest najgorsze.

– Co ty mówisz! - powiedziałem szyderczo.

– Cieszę się, że mi nie wierzysz, naprawdę. To, co się stało, może być straszne, ale najstraszniejsze jest to, co się… nie stało. Nigdy.

– Nie rozumiem… - powiedziałem słabo. Naprawdę nic nie rozumiałem. Pokiwał głową.

– Człowiek normalny - powiedział. - Co to jest człowiek normalny? Taki, co nigdy nie popełnił niczego ohydnego? Tak, ale czy nigdy o tym nie pomyślał? A może nie pomyślał nawet, tylko w nim coś pomyślało, wyroiło się, dziesięć albo trzydzieści lat temu, może obronił się przed tym i zapomniał, i nie lękał się tego, bo wiedział, że nigdy nie wprowadziłby tego w czyn. Tak, a teraz wyobraź sobie, że naraz, w pełnym dniu, wśród innych ludzi, spotyka TO ucieleśnione, przykute do siebie, niezniszczalne, co wtedy? Co masz wtedy? Milczałem.

– Stację - powiedział cicho. - Masz wtedy Stację Solaris.

– Ale… co to w końcu może być? - powiedziałem z wahaniem - nie jesteś przecież zbrodniarzem ani Sartorius…

– Ale ty jesteś przecież psychologiem, Kelvin! - przerwał mi niecierpliwie. - Któż nie miał kiedyś takiego snu? Rojenia? Pomyśl o… o fetyszyście, który zakochał się, bo ja wiem, w kawałku brudnej bielizny, który, ryzykując skórą, zdobywa groźbą i prośbą ten swój najdroższy, wstrętny łach, to musi być zabawne, co? Który jednocześnie brzydzi się obiektu swej pożądliwości i szaleje za nim i gotów jest narazić dla niego życie dorównując, być może, uczuciom Romea dla Julii… Takie rzeczy się zdarzają. Prawda, ale rozumiesz chyba, że muszą też istnieć rzeczy… sytuacje… takie, że nikt nie odważył się ich urzeczywistnić, poza swoją myślą, w jakiejś jednej chwili oszołomienia, upadku, szaleństwa, nazwij to, jak chcesz. Po czym słowo staje się ciałem. To wszystko.

– To… wszystko - powtórzyłem bezsensownie, drewnianym głosem. W głowie mi huczało. - Ale, ale Stacja? Co ma z tym Stacja?

– Ty chyba udajesz - mruknął. Patrzał na mnie badawczo. - Przecież wciąż mówię o Solaris, tylko o Solaris, o niczym innym. Nie moja wina, jeśli to się tak drastycznie różni od twoich oczekiwań. Zresztą przeżyłeś już dość, żeby przynajmniej wysłuchać mnie do końca.

Wyruszamy w kosmos, przygotowani na wszystko, to znaczy, na samotność, na walkę, męczeństwo i śmierć. Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie wszystko, a nasza gotowość okazuje się pozą. Wcale nie chcemy zdobywać kosmosu, chcemy tylko rozszerzyć Ziemię do jego granic. Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Jesteśmy humanitarni i szlachetni, nie chcemy podbijać innych ras, chcemy tylko przekazać im nasze wartości i w zamian przejąć ich dziedzictwo. Mamy się za rycerzy świętego Kontaktu. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Nie wiemy, co począć z innymi światami. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy. Chcemy znaleźć własny, wyidealizowany obraz; to mają być globy, cywilizacje doskonalsze od naszej, w innych spodziewamy się znowu znaleźć wizerunek naszej prymitywnej przeszłości. Tymczasem po drugiej stronie jest coś, czego nie przyjmujemy, przed czym się bronimy, a przecież nie przywieźliśmy z Ziemi samego tylko destylatu cnót, bohaterskiego posągu Człowieka! Przylecieliśmy tu tacy, jacy jesteśmy naprawdę, a kiedy druga strona ukazuje nam tę prawdę - tę jej część, którą przemilczamy - nie możemy się z tym zgodzić!

– Więc co to jest? - spytałem, wysłuchawszy go cierpliwie.

– To, czegośmy chcieli: kontakt z inną cywilizacją. Mamy go, ten kontakt! Wyolbrzymiona jak pod mikroskopem nasza własna, monstrualna brzydota, nasze błazeństwo i wstyd!!!

W jego głosie drżała wściekłość.

– Uważasz zatem, że to… ocean? Że to on? Ale po co? Mniejsza już w tej chwili o mechanizm, ale na miłość boską, po co?! Czy myślisz serio, że chce się z nami bawić? Albo karać nas?! To jest dopiero prymitywna demonologia! Planeta opanowana przez bardzo wielkiego diabła, który dla zaspokojenia swojej żyłki szatańskiego humoru podsuwa członkom naukowej ekspedycji succuby! Sam chyba nie wierzysz w tak skończony idiotyzm?!

– Ten diabeł wcale nie jest taki głupi - mruknął przez zęby. Spojrzałem na niego zaskoczony. Przyszło mi do głowy, że w końcu mógł się załamać nerwowo, nawet jeśli tego, co działo się na Stacji, nie tłumaczyło szaleństwo. Psychoza reaktywna…? - przemknęło mi jeszcze, kiedy nie wydając prawie głosu zaczął się cichutko śmiać.

– Stawiasz mi diagnozę? Poczekaj jeszcze. W gruncie rzeczy doświadczyłeś tego w tak łagodnej formie, że dalej nic nie wiesz!

– Aha. Diabeł ulitował się nade mną - rzuciłem. Rozmowa zaczynała mnie nużyć,

– Czego właściwie chcesz? Żebym ci powiedział, jakie plany knuje przeciw nam x bilionów metamorficznej plazmy? Być może żadnych.

– Jak to żadnych? - spytałem osłupiały. Snaut wciąż się uśmiechał.

– Powinieneś wiedzieć, że nauka zajmuje się tylko tym, jak się coś dzieje, a nie dlaczego się coś dzieje. Jak? No, zaczęło się to w osiem czy dziewięć dni po tym rentgenowskim eksperymencie. Może ocean odpowiedział na promieniowanie jakimś innym promieniowaniem, może wysondował nim nasze mózgi i wydobył z nich pewne psychiczne otorbienia.

– Otorbienia?

To zaczęło mnie interesować.

– No tak, procesy oderwane od. reszty, zamknięte w sobie, stłumione, zamurowane, jakies zapalne ogniska pamięci. Potraktował je jako receptę, jako plan konstrukcyjny… przecież wiesz, jak bardzo są do siebie podobne asymetryczne kryształy chromozomów i tych nukleinowych połączeń cerebrozydów, które stanowią substrat procesów zapamiętywania… Plazma dziedziczna jest przecież plazmą „zapamiętującą”. Więc wyjął to z nas, wynotował, a potem, wiesz, co było potem. Ale dlaczego to zostało zrobione? Bal W każdym razie nie po to, żeby nas zniszczyć. To przyszłoby mu dużo łatwiej. W ogóle - przy takiej swobodzie technologicznej - mógł właściwie wszystko, na przykład popodstawiać nam sobowtórów.

– A! - zawołałem - to dlatego tak się przestraszyłeś pierwszego wieczoru, kiedy przyszedłem!

– Tak. Zresztą - dodał - może to i zrobił. Skąd wiesz, czy jestem naprawdę tym poczciwym starym Szczurem, który przyleciał tu przed dwoma laty…

Zaczął się cicho śmiać, jakby moje osłupienie dawało mu Bóg raczy wiedzieć jaką satysfakcję, ale zaraz przestał.

– Nie, nie - mruknął - i bez tego to jest dosyć… Może różnic jest więcej, ale znam tylko jedną: mnie z tobą można zabić.

– A ich nie?

– Nie radzę ci próbować. Straszne widowisko!

– Niczym?

– Nie wiem. W każdym razie nie trucizną, nożem, strykiem…

– Miotaczem atomowym?

– Spróbowałbyś?

– Nie wiem. Jeśli się wie, że to nie są ludzie.

– Kiedy są w pewnym sensie. Subiektywnie są ludźmi. Nie zdają sobie wcale sprawy ze swego… pochodzenia. Zauważyłeś to chyba?

– Tak. Więc… jak to jest?

– Regenerują w niesłychanym tempie. W niemożliwym tempie, na oczach, mówię ci, i od nowa zaczynają się zachowywać jak… jak…

– Jak co?

– Jak nasze wyobrażenia o nich, te pamięciowe zapisy, według których…

– Tak. To prawda - przytwierdziłem. Nie zważałem na to, że maść spływa mi z poparzonych policzków i kapie mi na ręce.

– Czy Gibarian wiedział…? - spytałem nagle. Popatrzył na mnie uważnie.

– Czy wiedział to, co my?

– Tak.

– Prawie na pewno.

– Skąd wiesz, mówił ci?

– Nie. Ale znalazłem u niego pewną książkę…

– „Mały Apokryf”?! - zawołałem, podrywając się z miejsca.

– Tak. A skąd ty o tym możesz wiedzieć? - zapytał z nagłym niepokojem, zagłębiając źrenice w mojej twarzy. Wykonałem przeczący ruch głową.

– Spokojnie - powiedziałem. - Widzisz przecież, że jestem oparzony i wcale nie regeneruję. W kabinie był list do mnie.

– Co ty mówisz?! List? Co w nim było?

– Niewiele. Właściwie notatka, nie list. Referencje bibliograficzne do aneksu solaryjskiego, do tego „Apokryfu”. Co to jest?

– Stara rzecz. Możliwe, że ma z tym coś wspólnego. Masz.

Wyciągnął z kieszeni oprawny w skórę, wytarty na rogach, cienki tomik i podał mi go.

– A Sartorius…? - rzuciłem chowając książkę.

– Co Sartorius? Każdy zachowuje się w takiej sytuacji, jak… potrafi. On usiłuje być normalny - u niego to znaczy oficjalny.

– No, wiesz!

– Ależ tak. Byłem z nim raz w sytuacji, mniejsza o szczegóły, dość że zostało nam na ośmiu pięćset kilogramów tlenu. Jeden po drugim rzucaliśmy codzienne zajęcia, pod koniec wszyscy chodziliśmy brodaci, on jeden się golił, czyścił buciki, to taki człowiek. Naturalnie, cokolwiek zrobi teraz, będzie udawaniem, komedią albo zbrodnią.

– Zbrodnią?

– A więc nie zbrodnią. Musimy wymyślić na to jakieś nowe słowo. Na przykład, odrzutowy rozwód”. Lepiej brzmi?

– Jesteś nadzwyczaj dowcipny - powiedziałem.

– Wolałbyś, żebym płakał? Zaproponuj coś.

– Ach, daj mi spokój.

– Nie, mówię serio: wiesz teraz mniej więcej tyle, co ja. Masz jakiś plan?

– Dobry jesteś! Nie wiem, co pocznę, kiedy…- znowu się zjawi, musi się zjawić?

– Raczej tak.

– Którędy właściwie dostają się do środka, przecież Stacja jest hermetyczna. Może pancerz…

Pokręcił przecząco głowa.

– Pancerz jest w porządku. Pojęcia nie mam jak, najczęściej mamy gości po przebudzeniu, a w końcu trzeba od czasu do czasu spać.

– Jakieś zamknięcie?

– Pomaga na krótko. Pozostają środki, no, wiesz, jakie. Wstał. I ja wstałem.

– Słuchaj no, Snaut… Chodzi ci o likwidację Stacji, tylko chcesz, żeby to wyszło ode mnie?

Potrząsnął głową.

– To nie jest takie proste. Naturalnie, zawsze możemy uciec, choćby na Sateloid, i stamtąd nadać SOS. Potraktują nas, rozumie się, jak szaleńców - jakieś sanatorium na Ziemi, aż do czasu, kiedy wszystko ładnie odwołamy - zdarzają się przecież wypadki zbiorowego obłąkania na takich izolowanych

placówkach… To nie byłoby może najgorsze. Ogród, spokój, białe pokoiki, przechadzki z pielęgniarzami…

Mówił całkiem serio, z rękami w kieszeniach, wpatrzony nie widzącymi oczami w kąt pokoju. Czerwone słońce zniknęło już za horyzontem i grzywiaste fale stopiły się w atramentową pustynię. Niebo płonęło. Nad tym dwubarwnym krajobrazem, niewypowiedzianie ponurym, płynęły chmury o liliowych obrzeżach.

– Więc chcesz uciekać? Czy nie? Jeszcze nie? Uśmiechnął się.

– Niezłomny zdobywco… nie zakosztowałeś jeszcze tego, bobyś tak nie nalegał. Nie chodzi o to, co chcę, tylko o to, co jest możliwe.

– Co?

– Tego właśnie nie wiem.

– Więc zostajemy tu? Myślisz, że znajdzie się środek…

Popatrzał na mnie, chuderlawy, z łuszczącą się skórą twarzy, porytej bruzdami.

– Kto wie. Może to się opłaci - powiedział wreszcie. - O nim nie dowiemy się raczej nic, ale może o nas…

Odwrócił się, podniósł swoje papiery i wyszedł. Chciałem go zatrzymać, ale otwarte usta nie wydały głosu. Nie było nic do zrobienia; mogłem tylko czekać. Podszedłem do okna i patrzyłem na krwawoczarny ocean, prawie go nie widząc. Przyszło mi na myśl, że mógłbym zamknąć się w którejś z rakiet na lotnisku, ale nie myślałem tego serio, było to zbyt głupie; prędzej czy później musiałbym przecież wyjść. Usiadłem przy oknie i wyjąłem książkę, którą dał mi Snaut. Światło było jeszcze wystarczające, zaróżowiło stronice, cały pokój gorzał czerwienią. Były to - zebrane przez niejakiego Ottona Ravintzera, magistra filozofii - artykuły i prace o niedwuznacznej na ogół wartości. Każdej nauce towarzyszy zawsze jakaś pseudonauka, jej dziwaczne wykoszlawienie w umysłach pewnego typu; astronomia ma swego karykaturzystę w astrologii, chemia miała ją kiedyś w alchemii, zrozumiałe więc, że narodzinom solarystyki towarzyszyła istna eksplozja myślowych dziwolągów; książkę Ravintzera wypełniała tego właśnie rodzaju strawa duchowa, poprzedzona zresztą - trzeba lojalnie dodać - wstępem jego pióra, w którym dystansował się od owego panopticum. Uważał po prostu, nie bez racji, że taki zbiór może stanowić cenny dokument czasu, zarówno dla historyka, jak i dla psychologa nauki.

Raport Bertona zajmował w książce poczesne miejsce. Składał się z kilku części. Pierwszą stanowił odpis jego książki pokładowej, bardzo lakoniczny.

Od godziny czternastej do szesnastej czterdzieści umownego czasu ekspedycji zapiski były lakoniczne i negatywne.

Wysokość 1000 - albo 1200 - albo 800 metrów - niczego nie zaobserwowano - ocean pusty. Powtarzało się to kilka razy.

Potem o 16.40: Podnosi się czerwona mgła. Widoczność 700 metrów. Ocean pusty.

17.00: Mgła gęstnieje, cisza, widoczność 400 metrów, z przejaśnieniami. Schodzę na 200.

17.20: Jestem we mgle. Wysokość 200. Widoczność 20-40 metrów. Cisza. Wchodzę na 400.

17.45: Wysokość 500. Ławica mgły po horyzont. We mgle - lejowate otwory, przez które przeciera się powierzchnia oceanu. Coś się w nich dzieje. Próbuję wejść w jeden z tych lejów.

17.52: Widzę rodzaj wiru - wyrzuca żółtą pianę. Okolony ścianą mgły. Wysokość 100. Schodzę na 20.

Na tym kończył się zapis książki pokładowej Bertona. Dalszy ciąg tak zwanego raportu stanowił wyciąg z jego historii choroby, a mówiąc ściślej, był to tekst zeznania podyktowanego przez Bertona, a przerywanego pytaniami członków komisji.

„Berton: Kiedy zeszedłem na trzydzieści metrów, utrzymanie wysokości stało się trudne, bo w tej okrągłej, wolnej od mgły przestrzeni panowały porywiste wiatry. Musiałem przyłożyć się do sterów i dlatego przez jakiś czas - może 10 albo 15 minut - nie wyglądałem z gondoli. Wskutek tego wszedłem niechcący w mgłę, wniósł mnie w nią silny podmuch. Nie była to zwyczajna mgła, ale jak gdyby zawiesina, zdaje się, koloidowa, bo zawlekła mi wszystkie szyby. Z ich oczyszczeniem miałem sporo kłopotu. Była bardzo lepka. Tymczasem zredukowało mi obroty o trzydzieści parę procent wskutek oporów, jakie stawiała śmigłu ta jakaś mgła, tak że zacząłem tracić wysokość. Ponieważ byłem bardzo nisko i obawiałem się, że skapotuję na fali, dałem pełny gaz. Maszyna utrzymała wysokość, ale w górę nie szła. Miałem jeszcze cztery patrony rakietowych przyspieszników. Nie użyłem ich z myślą, że sytuacja może się pogorszyć i będą mi wtedy potrzebne. Przy pełnych obrotach powstała bardzo silna wibracja; domyślałem się, że śmigło oblepia się tą dziwną zawiesiną; na zegarach udźwigu miałem jednak wciąż zero, więc nic na to nie mogłem poradzić. Słońca nie widziałem od chwili, kiedy wszedłem w mgłę, ale w jego kierunku fosforyzowała czerwono. Krążyłem wciąż w nadziei, że w końcu uda mi się wypaść na jedno z tych wolnych od mgły miejsc, i rzeczywiście udało mi się, jakieś pół godziny potem. Wyleciałem na wolną przestrzeń, prawie dokładnie kolistą, o średnicy kilkuset metrów. Jej granicę stanowiła mgła kotłująca się gwałtownie, jakby unoszona silnymi prądami konwekcyjnymi. Dlatego starałem się pozostać możliwie w środku „dziury” - tam powietrze było najspokojniejsze. Zauważyłem wtedy zmianę powierzchni oceanu. Fale prawie zupełnie znikły, a powierzchowna warstwa tej cieczy - tego, z czego jest ocean - stała się półprzeźroczysta, z zadymieniami, które nikły, aż po krótkim czasie nastąpiło zupełne wyklarowanie i mogłem przez warstwę kilkumetrowej chyba grubości patrzeć w głąb. Gromadził się tam jak gdyby żółty szlam, który cienkimi, pionowymi smużkami szedł w górę, a gdy wypływał na wierzch, stawał się szkliście lśniący, zaczynał się burzyć i pienić, i tężał; podobny był wtedy do bardzo gęstego, przypalonego cukrowego syropu. Ten szlam czy śluz zbierał się w grube węzły, wyrastał nad powierzchnię, tworzył kalafiorowate wyniosłości i powoli formował rozmaite kształty. Zaczęło mnie ściągać ku ścianie mgły, więc musiałem przez parę minut parować ten ruch obrotami i sterem, a kiedy mogłem znowu wyjrzeć, na dole, pode mną, zobaczyłem coś, co przypominało ogród. Tak, ogród. Widziałem karłowate drzewka i żywopłoty, i ścieżki, nieprawdziwe - wszystko to było z tej samej substancji, która całkiem już stężała jak żółtawy gips. Tak to wyglądało; powierzchnia lśniła mocno, opuściłem się, jak tylko mogłem, żeby to dokładnie obejrzeć.

Pytanie: Czy te drzewa i inne rośliny, które widziałeś, miały liście?

Odpowiedź Bertona: Nie. To był tylko taki ogólny kształt - jakby model ogrodu. O, tak! Model. Tak to wyglądało. Model, ale chyba naturalnej wielkości. Po chwili wszystko zaczęło pękać i rozłamywać się, przez szczeliny, które były zupełnie czarne, falami wyciskał się na powierzchnię gęsty śluz i zastygał, część ściekała, a część zostawała, i wszystko zaczęło się coraz energiczniej burzyć, okryło się pianą i nic już oprócz niej nie widziałem. Równocześnie mgła zaczęła ściskać mnie ze wszystkich stron, więc zwiększyłem obroty i wyszedłem na 300 metrów.

Pytanie: Czy jesteś zupełnie pewny, że to, co widziałeś, przypominało ogród - i nic innego?

Odpowiedź Bertona: Tak. Dlatego, bo zauważyłem tam rozmaite szczegóły; pamiętam na przykład, że w jednym miejscu stały rzędem jak gdyby kwadratowe pudełka. Później przyszło mi do głowy, że to mogła być pasieka.

Pytanie: Później przyszło ci to do głowy? Ale nie w chwili, kiedy to widziałeś?

Odpowiedź Bertona: Nie, bo to było wszystko jak z gipsu. I widziałem jeszcze inne rzeczy.

Pytanie: Jakie rzeczy?

Odpowiedź Bertona: Nie mogę powiedzieć jakie, bo ich dokładnie nie zdążyłem obejrzeć. Odniosłem wrażenie, że pod kilkoma krzakami leżały jakieś narzędzia, były to podługowate kształty z wystającymi zębami jak gipsowe odlewy małych maszyn ogrodniczych. Ale tego nie jestem całkiem pewny. Tamtego - tak.

Pytanie: Czy nie pomyślałeś, że to halucynacja?

Odpowiedź Bertona: Nie. Myślałem, że to była fatamorgana. O halucynacji nie myślałem, bo czułem się zupełnie dobrze, a także dlatego, że nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem. Kiedy wszedłem na trzysta metrów, mgła była pode mną podziurawiona wgłębieniami, wyglądała zupełnie jak ser. Jedne z tych dziur były puste i widziałem w nich falowanie oceanu, a w innych coś się kotłowało. Zeszedłem w jedno z takich miejsc i na czterdziestu metrach zobaczyłem, że pod powierzchnią oceanu - ale całkiem płytko - leży ściana, jak gdyby ściana bardzo wielkiego budynku; przeświecała jasno poprzez fale i miała szeregi regularnych, prostokątnych otworów, jak okna; a nawet wydało mi się, że w niektórych oknach coś się porusza. Tego nie jestem już całkiem pewny. Ta ściana zaczęła się powoli podnosić i wynurzać z oceanu. Ściekał po niej śluz całymi wodospadami i jakieś śluzowate twory, takie żyłkowane zgęszczenia. Nagle rozłamała się na dwie części i poszła w głąb tak szybko, że natychmiast znikła. Podciągnąłem maszynę jeszcze raz w górę i leciałem tuż nad samą mgłą, że prawie dotykałem jej podwoziem. Zobaczyłem następne puste lejowate miejsce - było chyba kilka razy większe od pierwszego.

Już z daleka zobaczyłem coś pływającego, wydało mi się, ponieważ było to jasne, prawie białe, że to jest skafander Fechnera, tym bardziej że kształt przypominał człowieka. Zrobiłem zwrot maszyną, bardzo gwałtowny, bałem się, że mogę minąć to miejsce i już go nie odnajdę; ta postać z lekka uniosła się wtedy i wyglądało, jak gdyby pływała czy też stała po pas w fali. Spieszyłem się i zeszedłem tak nisko, że poczułem uderzenie podwozia o coś miękkiego, o grzbiet fali, przypuszczam, bo była w tym miejscu spora. Ten człowiek, tak, to był człowiek, nie miał na sobie skafandra. Mimo to się poruszał. Pytanie: Czy zobaczyłeś jego twarz? Odpowiedź Bertona: Tak. Pytanie: Kto to był? Odpowiedź Bertona: To było dziecko. Pytanie: Jakie dziecko? Czy widziałeś je kiedyś w życiu gdziekolwiek?

Odpowiedź Bertona: Nie. Nigdy. W każdym razie nie przypominam sobie. Zresztą, jak tylko się zbliżyłem - dzieliło mnie od niego ze czterdzieści metrów, może trochę więcej - zorientowałem się, że jest w nim coś niedobrego. Pytanie: Co przez to rozumiesz? Odpowiedź Bertona: Zaraz powiem. Nie wiedziałem najpierw, co to jest. Dopiero po chwili zorientowałem się: było nadzwyczaj wielkie. Olbrzymie to jeszcze mało powiedziane. Miało bodaj że cztery metry. Pamiętam dokładnie, że kiedy uderzyłem podwoziem o falę, jego twarz znajdowała się nieco powyżej mojej, a chociaż siedziałem w kabinie, to jednak musiałem znajdować się ze trzy metry nad powierzchnią oceanu.

Pytanie: Jeżeli było takie wielkie, to skąd wiedziałeś, że to dziecko?

Odpowiedź Bertona: Bo to było bardzo małe dziecko.

Pytanie: Nie uważasz, Berton, że twoja odpowiedź jest nielogiczna?

Odpowiedź Bertona: Nie. Wcale nie. Bo widziałem jego twarz. A zresztą proporcje ciała były dziecięce. Wyglądało mi na… prawie na niemowlę. Nie, to przesada. Może miało dwa albo trzy lata. Miało czarne włosy i niebieskie oczy, ogromne! I było nagie. Zupełnie nagie; jak nowo narodzone. Było, mokre, a raczej śliskie, skóra tak mu błyszczała.

Ten widok okropnie na mnie podziałał. Już nie wierzyłem w żadną fatamorganę. Widziałem je zbyt dokładnie. Unosiło się i opadało zgodnie z ruchem fali, ale niezależnie od tego poruszało się, to było wstrętne!

Pytanie: Dlaczego? Co takiego robiło?

Odpowiedź Bertona: Wyglądało, no, jak w jakimś muzeum, jak lalka, ale jak żywa lalka. Otwierało i zamykało usta i wykonywało rozmaite ruchy, wstrętne. Tak, bo to nie były jego ruchy.

Pytanie: Jak to rozumiesz?

Odpowiedź Bertona: Nie zbliżyłem się do niego bardziej niż na kilkanaście metrów, dwadzieścia może będzie najwłaściwszą oceną

Ale powiedziałem już, jakie było olbrzymie, i dzięki temu widziałem je nadzwyczaj dokładnie. Oczy mu błyszczały i w ogóle sprawiało wrażenie żywego dziecka, tylko te ruchy, tak jakby ktoś próbował… jakby ktoś je wypróbowywał…

Pytanie: Postaraj się wyjaśnić bliżej, co to znaczy.

Odpowiedź Bertona: Nie wiem, czy mi się uda. Odniosłem takie wrażenie. To było intuicyjne. Nie zastanawiałem się nad tym. Te ruchy były nienaturalne.

Pytanie: Czy chcesz powiedzieć, że, dajmy na to, ręce poruszały się tak, jak nie mogą się poruszać ludzkie ręce ze względu na ograniczenia ruchomości w stawach?

Odpowiedź Bertona: Nie. Wcale nie. Tylko… te ruchy nie miały żadnego sensu. Każdy ruch coś znaczy na ogół, służy do czegoś…

Pytanie: Tak uważasz? Ruchy niemowlęcia nie muszą nic znaczyć.

Odpowiedź Bertona: Wiem o tym. Ale ruchy niemowlęcia są bezładne, nie skoordynowane. Uogólnione. A te były, a, wiem! Były metodyczne. Odbywały się po kolei, grupami i seriami. Jak gdyby ktoś chciał zbadać, co to dziecko jest w stanie zrobić rękami, a co torsem i ustami, z twarzą było najgorzej, przypuszczam, że dlatego, bo twarz najwięcej wyraża, a ta była, jak twarz… nie, nie umiem tego nazwać. Była żywa, tak, ale jednak nie była ludzka. To znaczy rysy jak najbardziej, i oczy, i cera, i wszystko, ale wyraz, mimika nie.

Pytanie: Czy to były grymasy? Czy wiesz, jak wygląda twarz człowieka w ataku epileptycznym?

Odpowiedź Bertona: Tak. Widziałem taki atak. Rozumiem. Nie, to było coś innego. W epilepsji są skurcze i drgawki, a to były ruchy najzupełniej płynne i ciągłe, zgrabne, czy jak by powiedzieć, melodyjne. Nie mam innego określenia. A znów twarz, z twarzą było to samo. Twarz nie może wyglądać tak, żeby jedna połowa była wesoła, a druga smutna, żeby jedna jej część groziła albo bała się, a druga triumfowała czy coś w tym rodzaju; ale z tym dzieckiem tak właśnie było. Poza tym te wszystkie ruchy i gra mimiczna odbywały się z niesłychaną szybkością. Ja tam byłem bardzo krótko. Może dziesięć sekund. Nie wiem nawet, czy dziesięć.

Pytanie: I chcesz powiedzieć, żeś to wszystko zdążył zobaczyć w tak krótkim czasie? Zresztą, skąd wiesz, jak długo to trwało, czy sprawdziłeś to na zegarku?

Odpowiedź Bertona: Nie. Nie sprawdzałem na zegarku, ale latam od szesnastu lat. W moim zawodzie musi się oceniać czas z dokładnością do sekundy, mam na myśli chwile, chodzi o refleks. To jest potrzebne przy lądowaniu. Pilot, który nie potrafi bez względu na okoliczności zorientować się, czy jakieś zjawisko trwa pięć sekund czy dziesięć, nigdy nie będzie wiele wart. Tak samo jest z obserwacją. Człowiek się tego uczy z latami, chwytać wszystko w jak najkrótszym czasie. Pytanie: Czy to już wszystko, co widziałeś? Odpowiedź Bertona: Nie. Ale reszty nie pamiętam tak dokładnie. Przypuszczam, że dawka była dla mnie zbyt silna. Miałem jak gdyby zakorkowany mózg. Mgła zaczęła się schodzić i musiałem iść w górę. Musiałem, ale nie pamiętam, jak ani kiedy to zrobiłem. Pierwszy raz w życiu o mało nie skapotowałem. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem porządnie utrzymać steru. Zdaje się, że krzyczałem coś i wywoływałem Bazę, chociaż wiedziałem, że nie ma łączności.

Pytanie: Czy próbowałeś wtedy wrócić? Odpowiedź Bertona: Nie. Bo w końcu, kiedy wylazłem na pułap, pomyślałem, że może w którejś z tych dziur jest Fechner. Ja wiem, to brzmi bezsensownie. Mimo to tak myślałem. Skoro dzieją się takie rzeczy - pomyślałem - to może i Fechnera uda mi się znaleźć. Dlatego postanowiłem wchodzić w tyle dziur mgły, w ile się tylko da. Ale za trzecim razem, kiedy wyszedłem w górę, po tym, co zobaczyłem, zrozumiałem, że nie dam rady. Nie mogłem. Muszę powiedzieć, to zresztą jest wiadome. Dostałem mdłości i wymiotowałem w gondoli. Nie wiedziałem dotychczas, co to znaczy. Nigdy nie miałem nudności. Pytanie: To był objaw zatrucia, Berton. Odpowiedź Bertona: Możliwe. Nie wiem.

Ale tego, co zobaczyłem za trzecim razem, nie wymyśliłem, tego nie spowodowało zatrucie. Pytanie: Skąd możesz o tym wiedzieć? Odpowiedź Bertona: To nie była halucynacja. Halucynacja to jest przecież to, co wytwarza mój własny mózg, nie? Pytanie: Tak.

Odpowiedź Bertona: No właśnie. A tego nie mógł wytworzyć. Nigdy w to nie uwierzę. Nie byłby do tego zdolny.

Pytanie: Powiedz raczej, co to było, dobrze? Odpowiedź Bertona: Najpierw muszę się dowiedzieć, jak zostanie potraktowane to, co dotychczas powiedziałem. Pytanie: Jakie to ma znaczenie? Odpowiedź Bertona: Dla mnie - zasadnicze. Powiedziałem, że zobaczyłem coś, czego nie zapomnę już nigdy. Jeżeli komisja uzna, że to, co powiedziałem, jest chociaż w jednym procencie prawdopodobne, tak że należy rozpocząć odpowiednie badania tego oceanu, myślę, w tym kierunku, to powiem wszystko. Ale jeżeli to ma być przez komisję uznane za jakieś moje majaczenia, nie powiem nic. Pytanie: Dlaczego?

Odpowiedź Bertona: Bo treść moich halucynacji, chociażby wołała o pomstę do nieba, jest moją prywatną sprawą. Natomiast treść moich doświadczeń na Solaris - nie.

Pytanie: Czy to ma znaczyć, że odmawiasz wszelkich dalszych odpowiedzi aż do powzięcia decyzji przez właściwe organy ekspedycji?

Bo chyba rozumiesz, że komisja nie jest upoważniona do powzięcia natychmiastowej decyzji.

Odpowiedź Bertona: Tak jest.” Na tym kończył się pierwszy protokół. Był jeszcze fragment drugiego, spisanego w jedenaście dni później.

„Przewodniczący:…biorąc to wszystko pod uwagę, komisja złożona z trzech lekarzy, trzech biologów, jednego fizyka, jednego inżyniera-mechanika i zastępcy kierownika wyprawy, doszła do przekonania, że przedstawione przez Bertona wypadki stanowią treść halucynatorycznego zespołu, przebiegającego pod wpływem zatrucia atmosferą planety, z objawami pomrocznymi, którym towarzyszyło pobudzenie asocjacyjnych stref kory mózgowej, i że tym wypadkom w rzeczywistości nic lub prawie nic nie odpowiadało.

Berton: Przepraszam. Co to znaczy ”nic lub - prawie nic”? Co to jest ”prawie nic”? Jakie to jest wielkie?

Przewodn.: Jeszcze nie skończyłem. Osobno zaprotokołowane zostało votum separatum doktora fizyki Archibalda Messengera, który oświadczył, że to, co opowiedział Berton, mogło, w jego mniemaniu, zdarzyć się w rzeczywistości i godne jest sumiennego zbadania. To wszystko.

Berton: Powtarzam pytanie sprzed chwili.

Przewodn.: Sprawa jest prosta. ”Prawie

nic” oznacza, że pewne zjawiska realne mogły zapoczątkować twoje halucynacje, Berton. Najnormalniejszy człowiek może podczas wietrznej nocy wziąć poruszający się krzak za jakąś postać. Cóż dopiero na obcej planecie, kiedy umysł obserwatora znajduje się pod wpływem trucizny. To ci nie uchybia, Berton. Jaka jest w związku z powyższym twoja decyzja?

Berton: Pragnąłbym się pierwej dowiedzieć, jakie są konsekwencje tego votum separatum doktora Messengera?

Przewodn.: Praktycznie żadne. To znaczy, że badania w tym kierunku nie zostaną podjęte.

Berton: Czy to, co mówimy, jest protokołowane?

Przewodn.: Tak.

Berton: Wobec tego chciałbym powiedzieć, że według mego przekonania komisja uchybiła nie mnie - ja się tu nie liczę - ale duchowi tej wyprawy. Zgodnie z tym, co powiedziałem za pierwszym razem, na dalsze pytania nie odpowiem. Przewodn.: Czy to wszystko? Berton: Tak. Ale chciałbym się zobaczyć z doktorem Messengerem. Czy to możliwe? Przewodn.: Naturalnie.” Na tym kończył się drugi protokół. Na dole kartki umieszczona była drobnym drukiem nota głosząca, że dr Messenger odbył następnego dnia blisko trzygodzinną poufną rozmowę z Bertonem, po czym zwrócił się do Rady Ekspedycji, domagając się ponownie podjęcia badań nad zeznaniami pilota. Twierdził, że przemawiają za tym nowe, dodatkowe dane, których dostarczył mu Berton, ale które ujawnić będzie mógł dopiero po powzięciu przez Radę pozytywnej decyzji. Rada w osobach Shannahana, Timolisa i Trahiera wypowiedziała się co do tego wniosku negatywnie, na czym sprawę zamknięto. Książka zawierała jeszcze fotokopię jednej strony listu, znalezionego w pośmiertnych papierach Messengera. Był to prawdopodobnie brulion; Ravintzerowi nie udało się stwierdzić, czy ów list został wysłany, ani też, jakie były jego konsekwencje.

„…jej piramidalna tępota” - zaczynał się tekst. „W trosce o swój autorytet Rada, a mówiąc konkretnie Shannahan i Timolis (bo głos Trahiera się nie liczy) odrzucili moje żądania. Zwracam się teraz bezpośrednio do Instytutu, ale rozumiesz sam, że to tylko bezsilny protest. Związany słowem, nie mogę Ci niestety przekazać tego, co powiedział mi Berton. Na decyzję Rady wpłynęło oczywiście to, że z rewelacją przyszedł człowiek bez jakiegokolwiek naukowego stopnia, chociaż niejeden badacz mógłby pozazdrościć temu pilotowi przytomności umysłu i talentu obserwacyjnego. Podaj mi, proszę, nast. dane odwrotną pocztą:

1) życiorys Fechnera z uwzględnieniem jego dzieciństwa,

2) wszystko, co tylko wiesz o jego rodziniei rodzinnych sprawach; podobno osierocił małe dziecko,

3) topografię miejscowości, w której się wychował.

Pragnąłbym Ci jeszcze powiedzieć, co o tym wszystkim sądzę. Jak wiesz, w jakiś czas po wyruszeniu Fechnera i Carucciego w centrum czerwonego słońca powstała plama, która swym korpuskularnym promieniowaniem zniweczyła łączność radiową, i to według danych Sateloidu, głównie na południowej półkuli, tj. tam, gdzie znajdowała się nasza Baza. Fechner i Carrucci oddalili się - ze wszystkich grup badawczych - najbardziej od Bazy.

Tak gęstej uporczywie spoczywającej mgły przy zupełnej ciszy nie zaobserwowaliśmy aż do dnia katastrofy przez cały czas pobytu na planecie.

Sądzę, że to, co widział Berton, było częścią ”operacji człowiek”, dokonanej przez tego lepkiego potwora. Właściwym źródłem wszelkich tworów, dostrzeżonych przez Bertona, był Fechner - jego mózg, w trakcie jakiejś dla nas niepojętej ”sekcji psychicznej; szło tu o eksperymentalne odtworzenie, o rekonstrukcję niektórych (najtrwalszych zapewne) śladów jego pamięci.

Wiem, że to brzmi fantastycznie, wiem, że mogę się mylić. Proszę cię więc o pomoc; znajduję się obecnie na Alaryku i tam będę oczekiwał twej odpowiedzi.

Twój A.”

Ledwo mogłem czytać, tak ciemno się zrobiło, książka w moim ręku poszarzała, na koniec druk jął się rozsypywać w oczach, ale pusta część kartki świadczyła, że doszedłem do końca tej historii, którą w świetle własnych przeżyć uznałem za bardzo prawdopodobną. Odwróciłem się ku oknu. Stał w nim głęboki fiolet, nad horyzontem tlało jeszcze kilka obłoków, jak dogasający węgiel. Ocean, okryty ciemnością, był niewidzialny. Słyszałem słaby furkot papierowych pasków nad wentylatorami. Nagrzane powietrze o słabym smaku ozonu stało martwe. Bezwzględna cisza wypełniała całą Stację. Pomyślałem, że w naszej decyzji - pozostania - nie było nic bohaterskiego. Okres heroicznych zmagań planetarnych, śmiałych wypraw, przeraźliwych zgonów, jak choćby pierwszej ofiary oceanu Fechnera, dawno już się zamknął. Nie obchodziło mnie już prawie, kto jest „gościem” Snauta czy Sartoriusa. Po jakimś czasie, pomyślałem, przestaniemy się wstydzić i odosabniać. Jeżeli nie będziemy się mogli pozbyć „gości”, to się do nich przyzwyczaimy i będziemy z nimi żyli, a jeśli ich Twórca odmieni reguły gry, przystosujemy się i do nowych, chociaż przez jakiś czas będziemy brykać, ciskać się, a może nawet ten lub ów popełni samobójstwo, ale w końcu i ów przyszły stan dojdzie do swej równowagi. Pokój wypełniała ciemność coraz bardziej podobna do ziemskiej. Już tylko białe kształty umywalni i lustra rozwidniały mrok. Wstałem, po omacku odnalazłem kłąb waty na półce, omyłem zwilżonym tamponem twarz i położyłem się na wznak na łóżku. Gdzieś nade mną, podobny do trzepotania ćmy, unosił się i cichł furkot u wentylatora. Nie widziałem nawet okna, wszystko objęła czerń, smużka nie wiadomo skąd płynącej poświaty wisiała przede mną, nie wiem, czy na ścianie, czy daleko, w głębi zaokiennej pustyni. Przypomniałem sobie, jak przeraził mnie poprzedniego wieczoru pusty wzrok solaryjskiej przestrzeni i omal się nie uśmiechnąłem. Nie bałem się go. Niczego się nie bałem. Zbliżyłem do oczu przegub ręki. Fosforycznym wianuszkiem cyfr zaświeciła tarcza zegarka. Za godzinę miało wzejść błękitne słońce. Rozkoszowałem się panującą ciemnością, oddychałem głęboko, pusty, wyswobodzony z wszelkich myśli.

W pewnej chwili, kiedy się poruszyłem, poczułem przylegający do biodra płaski kształt magnetofonu. Prawda. Gibarian. Jego głos utrwalony w szpulach. Nawet mi na myśl nie przyszło wskrzesić go, wysłuchać. To było wszystko, co mogłem dla niego zrobić. Wyjąłem magnetofon, żeby go schować pod łóżkiem. Usłyszałem szelest i słabe skrzypnięcie otwierających się drzwi.

– Kris…? - rozległ się cichy, bliski szeptu głos. - Jesteś tu, Kris? Tak ciemno.

– To nic - powiedziałem. - Nie bój się. Chodź tu.

Загрузка...