Rozdział czternasty

Nocą przeszła burza.

Wyspawszy się w sianie na stryszku stodoły, wyruszyli wczesnym świtem, o chłodnym, choć słonecznym poranku. Trzymając się wytyczonej ścieżki, przeszli przez grądy, przez bagniste rojsty i podmokłe łąki. Po godzinie forsownego marszu dotarli do zabudowań.

— Wiaterna — wskazał Addario Bach. - To jest przystań, o której mówiłem.

Doszli nad rzekę, owiał ich ożywczy wiatr. Weszli na drewniany pomost. Rzeka tworzyła tu rozległe rozlewisko, wielkie jak jezioro, niemal nie znać było prądu, biegnącego gdzieś dalej. Z brzegu zwieszały się do wody gałęzie wierzb, łóz i olszyn. Wszędzie pływało, wydając różne odgłosy, ptactwo wodne: kaczki, cyranki, rożeńce, nury i perkozy. Wkomponowując się w pejzaż i nie płosząc całego tego pierzastego tałatajstwa, po wodzie sunął z gracją stateczek. Jednomasztowy, z jednym wielkim żaglem z tyłu i kilkoma trójkątnymi z przodu.

— Słusznie ktoś kiedyś powiedział — rzekł Addario Bach, wpatrzony w zjawisko. - Że to trzy najpiękniejsze widoki na świecie. Okręt pod pełnymi żaglami, koń w galopie i ta, no… naga kobieta w łóżku.

— Kobieta w tańcu — uśmiechnął się lekko wiedźmin. - W tańcu, Addario.

— Niech będzie — zgodził się krasnolud — że naga w tańcu. A ten okręcik, ha, przyznasz, niebrzydko prezentuje się na wodzie.

— To nie jest okręcik, tylko stateczek.

— To jest slup — skorygował, podchodząc, tęgawy jegomość w łosiowym kubraku. -Slup, moi panowie. Co łatwo poznać po ożaglowaniu. Duży grotżagiel gaflowy, sztaksel i dwa kliwry na forsztagach. Klasyka.

Stateczek — slup — zbliżył się do pomostu na tyle, by mogli podziwiać galion na dziobie. Rzeźba, miast standardowej cycatej kobiety, syreny, smoka bądź morskiego węża, wyobrażała łysego starca z haczykowatym nosem.

— Cholera — burknął pod nosem Addario Bach. - Prorok uwziął się na nas czy jak?

— Sześćdziesiąt cztery stopy długości — opisywał dalej niski jegomość głosem pełnym dumy. - Łączna powierzchnia żagli trzy tysiące trzysta stóp. To jest, moi panowie, «Prorok Lebioda», nowoczesny slup typu kovirskiego, zbudowany w stoczni novigradzkiej, zwodowany niecały rok temu.

— Znany, jak widzimy — chrząknął Addario Bach — jest wam ów slup. Dużo o nim wiecie.

— Wiem o nim wszystko, albowiem jestem jego właścicielem. Widzicie banderę na flagsztoku? Widnieje na niej rękawiczka. To godło mojej firmy. Panowie pozwolą: jestem Kevenard van Vliet, przedsiębiorca branży białoskórniczej.

— Radziśmy poznać — krasnolud potrząsnął podaną mu prawicą mierząc przedsiębiorcę bacznym spojrzeniem. - I gratulujemy stateczku, bo piękny i chybki. Aż dziw, że tutaj, w Wiaternej, na rozlewisku, na uboczu od głównego pontarskiego farwateru. Dziw też, że statek na wodzie, a wy, właściciel, na lądzie, na pustkowiu. Czyżby jakieś kłopoty?

— Ależ nie, nie, żadnych kłopotów — zarzekł się przedsiębiorca branży białoskórniczej, w ocenie Geralta za szybko i za przesadnie. - Zapasy tu uzupełniamy, nic więcej. A na pustkowie, cóż, nie chęć, lecz trudna konieczność nas zawiodła. Bo gdy na ratunek spieszysz, nie zważasz, którędy droga. A nasza ekspedycja ratunkowa…

— Panie van Vliet — przerwał, podchodząc, jeden z typów, pod których krokami zadygotał nagle pomost. - Nie wchodźcie w szczegóły. Nie widzi mi się, by one panów interesowały. Ani interesować powinny.

Typów, którzy weszli na pomost od strony wioski, było pięciu. Tego, który się odezwał, noszącego słomiany kapelusz, wyróżniała mocno zarysowana, czarna od kilkudniowego zarostu szczęka i duży wysunięty podbródek. Podbródek miał przedziałek, przez co wyglądał jak miniaturowa dupa. Towarzyszył mu wielki drab, istny waligóra, acz z oblicza i spojrzenia bynajmniej nie matoł. Trzeci, przysadzisty i ogorzały, był żeglarzem w każdym calu i szczególe, wliczając wełnianą czapkę i kolczyk w uchu. Dwaj pozostali, ewidentnie majtkowie, dźwigali skrzynki z prowiantem.

— Nie widzi mi się — podjął ten z podbródkiem — by ci panowie, kimkolwiek są, musieli wiedzieć cokolwiek o nas, o tym, co tu robimy, i o inkszych naszych prywatnych dziełach. Ci panowie z pewnością rozumieją, że do naszych prywatnych dzieł nic nikomu, a już zwłaszcza osobom napotkanym przypadkowo i całkiem nieznanym.

— Może nie tak całkiem nieznanym — wtrącił waligóra. - Pana krasnoluda faktycznie nie znam, ale białe włosy waszmość pana zdradzają kim jest. Geralt z Rivii, jak sądzę? Wiedźmin? Nie mylę się?

Robię się popularny, pomyślał Geralt, splatając ręce na piersi. Zbyt popularny. Może ufarbować włosy? Albo ogolić się na łyso, jak Harlan Tzara?

— Wiedźmin! — zachwycił się zauważalnie Kevenard van Vliet. - Prawdziwy wiedźmin! Cóż za traf! Mości panowie! Toć on iście z nieba nam spada!

— Słynny Geralt z Rivii! — powtórzył waligóra. - Mamy fart, że go spotkaliśmy, teraz, w naszej sytuacji. Pomoże nam wykaraskać się…

— Za dużo gadasz, Cobbin — przerwał ten z podbródkiem. - Za szybko i za dużo.

— Co też wy, panie Fysh — parsknął białoskórnik.

— Nie widzicie, jaka się sposobność trafia? Pomoc kogoś takiego, jak wiedźmin…

— Panie van Vliet! Zostawcie to mnie. Większe od was mam obycie w kontaktach z takimi, jak ten tu.

Zapadła cisza, w której typ z podbródkiem mierzył wiedźmina spojrzeniem.

— Geralt z Rivii — powiedział wreszcie. - Pogromca potworów i nadprzyrodzonych istot. Pogromca, rzekłbym, legendarny. Rzekłbym tak, gdybym w legendy wierzył. A gdzież to wasze słynne miecze wiedźmińskie? Nie widzę ich jakoś.

— Nie dziwota — odparł Geralt — że nie widzisz. Bo są niewidzialne. Co to, nie słyszałeś legend o wiedźmińskich mieczach? Postronni nie mogą ich widzieć. Zjawiają się, gdy wypowiem zaklęcie. Gdy zajdzie potrzeba. Jeśli zajdzie. Bo ja i bez mieczy potrafię nieźle przygrzmocić.

— Wierzę na słowo. Jestem Javil Fysh. Prowadzę w Novigradzie firmę świadczącą usługi różne. To mój partner, Petru Cobbin. To zaś pan Pudłorak, kapitan «Proroka Lebiody». I znany wam już szanowny Kevenard van Vliet, statku tego właściciel.

— Obserwuję, wiedźminie — ciągnął Javil Fysh, rozejrzawszy się — że stoisz oto na pomoście w jedynej osadzie w promieniu dwudziestu paru mil. Żeby się stąd wydostać na cywilizowane szlaki, trzeba długo wędrować lasami. Patrzy mi na to, że radziej byś z tego pustkowia odpłynął, zaokrętowawszy się na coś, co się na wodzie unosi. A «Prorok» jak raz żegluje do Novigradu. I może wziąć na pokład pasażerów. Ciebie i twego towarzysza krasnoluda. Pasuje?

— Mówcie dalej, panie Fysh. Słucham was pilnie.

— Stateczek nasz, jak widzisz, to nie byle rzeczna łajba, za rejs nim płacić trza i to nietanio. Nie przerywaj. Byłbyś skłonny wziąć nas pod ochronę swych niewidzialnych mieczy? Możemy twoje cenne wiedźmińskie usługi, znaczy się eskortowanie i ochronę podczas rejsu stąd do samej novigradzkiej redy, z ceną za przejazd skalkulować. Na wieleż tedy, ciekawość, swą wiedźmińską usługę wyliczysz? Geralt popatrzył na niego.

— Z wynajdywaniem czy bez?

- Że jak?

— W waszej propozycji — rzekł spokojnie Geralt — są ukryte kruczki i haczyki. Jeśli sam je będę musiał wynajdywać, policzę drożej. Będzie taniej, jeśli zdecydujecie się na prawdomówność.

— Twoja nieufność — odrzekł zimno Fysh — budzi niejakie podejrzenia. Bo to krętacze wszędy wietrzą krętactwo. Jak to mówią: na złodzieju czapka gore. Chcemy cię wynająć jako eskortę. To proste raczej i pozbawione zawiłości zadanie. Jakież to kruczki mogą się w nim kryć?

— Eskortowanie to bajka. - Geralt nie spuścił wzroku. - Wymyślona od ręki i szyta grubymi nićmi.

— Tak mniemacie?

— Tak mniemam. Bo oto panu rękawicznikowi wymyka się coś o ekspedycji ratunkowej, a ty, panie Fysh, uciszasz go obcesowo. Za chwilę twój współpracownik wygaduje się o sytuacji, z której trzeba się wykaraskać. Jeśli więc mamy współpracować, to bez wykrętów, proszę: co to za ekspedycja i komu na ratunek spieszy? Dlaczego taka sekretna? Z czego trzeba się wykaraskać?

— Wyjaśnimy to — uprzedził Fysha van Vliet. - Wyjaśnimy wam wszystko, panie wiedźminie…

— Ale na pokładzie — przerwał chrapliwie milczący dotąd kapitan Pudłorak. - Nie ma co mitrężyć dłużej przy tej kei. Wiatr sprzyja. Płyńmy stąd, szanowni.

* * *

Złapawszy wiatr w żagle, «Prorok Lebioda» chyżo pomknął po szeroko rozlanych wodach zatoki, biorąc kurs na główny tor wodny, lawirując między wysepkami. Trzeszczały liny, skrzypiał bom, raźno łopotała na flagsztoku bandera z rękawiczką.

Kevenard van Vliet dotrzymał obietnicy. Gdy tylko slup odbił od pomostu w Wiaternej, zwołał zainteresowanych na dziób i przystąpił do wyjaśnień.

— Przedsięwzięta przez nas ekspedycja — zaczął, co i rusz łypiąc na chmurnego Fysha — ma na celu uwolnienie porwanego dziecka. Xymeny de Sepulveda, jedynej córki Briany de Sepulveda. Z pewnością obiło się wam o uszy to nazwisko. Garbarnie futer, warsztaty mokre i wyprawiające, także kuśniernie. Ogromna produkcja roczna, ogromne pieniądze. Jeśli zobaczysz damę w pięknym i drogim futrze, to będzie to z pewnością futro z tego zakładu.

— I to jej córkę uprowadzono. Dla okupu?

— Otóż nie. Nie uwierzycie, ale… Dziewczynkę porwał potwór. Lisica. Znaczy, odmieniaczka. Vixena.

— Macie rację — rzekł wiedźmin zimno. - Nie uwierzę. Lisice, czyli vixeny, dokładniej zaś aguary, porywają wyłącznie dzieci elfów.

— A zgadza się, zgadza, co do joty — warknął Fysh. - Bo choć to rzecz niebywała, największą kuśniernią Novigradu zarządza nieludka. Breainne Diarbhail ap Muigh, elfka czystej krwi. Wdowa po Jakubie de Sepulveda, po którym przejęła cały majątek. Rodzinie nie udało się ani obalić testamentu, ani uznać mieszanego małżeństwa za nieważne, chociaż to wbrew zwyczajowi i prawom boskim…

— Do rzeczy — przerwał Geralt. - Do rzeczy, proszę. Twierdzicie więc, że owa kuśnierka, czystej krwi elfka, zleciła wam odzyskanie porwanej córki?

— Z mańki nas zażywasz? — wykrzywił się Fysh. - Na kłamstwie chcesz przyłapać? Dobrze wiesz, że elfy, jeśli im lisica porwie dzieciaka, nigdy nie próbują go odbić. Krzyżyk na nim stawiają i zapominają o nim. Uważają, że był lisicy przeznaczony.

— Briana de Sepulveda — wpadł w słowo Kevenard van Vliet — też z początku udawała. Rozpaczała, ale po elfiemu, skrycie. Na zewnątrz oblicze kamienne, oczy suche… Va’esse deireadh aep eigean, va’esse eigh faidh’ar, powtarzała, co się po ichniemu wykłada jako…

— Coś się kończy, coś się zaczyna.

— Właśnie. Ale to nic, jeno głupie elfie gadanie, nic się nie kończy, co i dlaczego ma się kończyć? Briana z dawien dawna żyje wśród ludzi, wedle naszych praw i obyczajów, to już tylko z krwi nieludka, a w sercu już bez mała człowiek. Elfie wierzenia i zabobony silne są, prawda, Briana może innym elfom na pokaz taka spokojna, ale skrycie za córką tęskni, oczywistym to jest. Dałaby wszystko, by jedynaczkę odzyskać, lisica czy nie lisica… Prawiście, panie wiedźminie, nie prosiła o nic, nie wyglądała pomocy. Mimo to pomóc postanowiliśmy, na rozpacz patrzeć nie mogąc. Cała gildia kupiecka solidarnie zrzuciła się i ekspedycję sfinansowała. Ja ofiarowałem «Proroka» i własny udział, podobnie uczynił pan kupiec Parlaghy, którego wnet poznacie. Ale że my ludzie interesu, a nie żadni łowcy przygód, zwróciliśmy się o pomoc do imć Javila Fysha, znanego nam jako człek łebski i obrotny, ryzyka się nie bojący, w trudnych imprezach bywały, wiedzą i doświadczeniem słynący…

— Doświadczeniem słynący imć Fysh — Geralt spojrzał na pomienionego — omieszkał zaś poinformować was, że ekspedycja ratunkowa nie ma sensu i z góry skazana jest na niepowodzenie. Widzę dwa wyjaśnienia. Pierwsze: imć Fysh pojęcia nie ma, w co was wpakował. Drugie, bardziej prawdopodobne: imć Fysh zainkasował zaliczkę, na tyle dużą by trochę powodzić was po manowcach i wrócić z niczym.

— Nadto prędko oskarżenia rzucacie! — Kevenard van Vliet gestem powstrzymał Fysha, rwącego się do wściekłej repliki. - Prędcyście też porażkę wieszczyć. A my, kupcy, myślimy zawsze pozytywnie…

— Chwali się wam takie myślenie. Ale w tym przypadku nie pomoże.

— Bo?

— Dziecka, które porwała aguara — wyjaśnił Geralt spokojnie — odzyskać się już nie da. To absolutnie niemożliwe. I nie chodzi nawet o to, że dziecka się nie odnajdzie, bo lisice wiodą niezwykle skryty tryb życia. Nie chodzi nawet o to, że aguara odebrać sobie dziecka nie pozwoli, a nie jest to przeciwnik, którego można w walce lekceważyć, tak w lisiej, jak i człekokształtnej postaci. Rzecz w tym, że porwane dziecko przestaje być dzieckiem. W porwanych przez lisice dziewczynkach zachodzą zmiany. Przekształcają się i same stają lisicami. Aguary nie rozmnażają się. Zachowują gatunek, porywając i przekształcając dzieci elfów.

— Ich lisi gatunek — dorwał się wreszcie do głosu Fysh — winien sczeznąć. Sczeznąć winny wszystkie te wilkołaki. Lisice, prawda to, ludziom w paradę rzadko włażą. Porywają tylko elfie szczenięta i tylko elfom szkodzą, co samo w sobie jest dobre, bo im więcej krzywdy się dzieje nieludziom, tym większa dla prawdziwych ludzi korzyść. Ale lisice to monstra, a monstra trzeba wygubić, sprawić, by sczezły, by cały ich ród sczezł. Ty wszak z tego właśnie żyjesz, wiedźminie, do tego się przyczyniasz. To i nam, tuszę, nie będziesz miał za złe, że się do zagłady monstrów przykładamy. Próżne jednak, widzi mi się, są te dywagacje. Chciałeś wyjaśnień, dostałeś je. Wiesz już, do czego masz być wynajęty i przed kim… Przed czym masz nas bronić.

— Wyjaśnienia wasze — ocenił spokojnie Geralt — mętne są, bez urazy, niczym mocz z zainfekowanego pęcherza. A szlachetność celu waszej ekspedycji wątpliwa jak cnota panienki rankiem po wiejskim festynie. Ale to wasza sprawa. Moją sprawą jest pouczyć was, że jedyny sposób obrony przed aguarą to trzymać się od aguary z daleka. Panie van Vliet?

— Tak?

— Wracajcie do domu. Ekspedycja jest bezsensowna, czas zdać sobie z tego sprawę i jej zaniechać. Tyle mogę wam poradzić jako wiedźmin. Porada jest gratis.

— Ale wy nie wysiądziecie, prawda? — wybąkał van Vliet, pobladły nieco. — Panie wiedźminie? Zostaniecie z nami? A gdyby co… A gdyby co zaszło, będziecie nas bronić? Zgódźcie się… Na bogów, zgódźcie…

— Zgodzi się, zgodzi — parsknął Fysh. - Popłynie z nami. Bo kto inszy go z tej głuszy zabierze? Nie panikujcie, panie van Vliet. Nie ma się czego bać.

— Akurat, nie ma! — wrzasnął białoskórnik. - Dobrzyście sobie! Wplątaliście nas w kabałę, a ninie zucha gracie? Ja chcę zdrów i cały do Novigradu dopłynąć! Musi nas ktoś bronić, teraz, gdyśmy w kłopocie… Gdy grozi nam…

— Nic nam nie grozi. Nie trwóżcie się jak baba. Idźcie pod pokład, jak wasz kompan Parlaghy. Napijcie się tam we dwu rumu, wnet wam kuraż wróci.

Kevenard van Vliet poczerwieniał, potem pobladł. Potem odnalazł wzrokiem Geralta.

— Dość kluczenia — powiedział dobitnie, ale spokojnie. - Czas prawdę wyznać. Panie wiedźminie, my tę młodą liszkę już mamy. Jest w achterpiku. Pan Parlaghy jej strzeże.

Geralt pokręcił głową.

— Nie do wiary. Odebraliście aguarze córkę kuśnierki? Małą Xymenę? Fysh splunął przez burtę. Van Vliet podrapał się w ciemię.

— Inaczej wyszło — wybąkał wreszcie. - Omyłkowo popadła nam inna… Też liszka, ale inna… I przez całkiem inną vixenę porwana. Pan Fysh ją odkupił… Od wojaków, którzy dziewkę lisicy skradli podstępem. Zrazu myśleliśmy, że to Xymena, ino że odmieniona… Ale Xymenie było siedem i jasna była, tej będzie pod dwanaście i ciemnowłosa…

— Choć to nie ta, co trzeba — Fysh uprzedził wiedźmina — ale zabraliśmy. Po co ma elfi pomiot na jeszcze gorsze monstrum wyrosnąć? A w Novigradzie można będzie sprzedać toto do zwierzyńca, w końcu osobliwość, dzikuska, na wpół liszka, w lesie przez lisicę chowana… Menażeria jak nic sypnie groszem…

Wiedźmin odwrócił się do niego plecami.

— Panie kapitanie, ster do brzegu!

— Wolnego, wolnego — zawarczał Fysh. - Trzymaj kurs, Pudłorak. Nie ty tu wydajesz komendy, wiedźminie.

— Panie van Vliet — Geralt zignorował go — apeluję do waszego rozsądku. Dziewczynkę należy natychmiast uwolnić i wysadzić na brzeg. W przeciwnym razie będziecie zgubieni. Aguara nie porzuci dziecka. A już z pewnością podąża waszym śladem. Jedyny sposób na powstrzymanie jej to oddanie dziewczynki.

— Nie słuchajcie go — powiedział Fysh. - Nie dajcie się straszyć. Płyniemy rzeką, szerokim plosem. Co nam może jakiś lis zrobić?

— I wiedźmina mamy do ochrony — dorzucił kpiąco Petru Cobbin. - W niewidzialne miecze zbrojnego! Sławny Geralt z Rivii przecie przed byle lisicą nie zdrefi!

— Sam nie wiem, sam nie wiem — wybąkał białoskórnik, wodząc oczami od Fysha do Geralta i Pudłoraka. - Panie Geralcie? W Novigradzie nie pożałuję wam nagrody, zapłacę za trud z nawiązką… Jeśli tylko nas obronicie…

— Obronię, a jakże. W jedyny możliwy sposób. Kapitanie, do brzegu.

— Ani się waż! - Fysh pobladł. - Ani kroku do achterpiku, bo pożałujesz! Cobbin! Petru Cobbin chciał capnąć Geralta za kołnierz, ale nie zdołał, bo do akcji wkroczył spokojny dotąd i małomówny Addario Bach. Krasnolud potężnie kopnął Cobbina w zgięcie kolana. Cobbin runął na klęczki. Addario Bach doskoczył, z rozmachem grzmotnął go pięścią w nerkę, poprawił w bok głowy. Waligóra zwalił się na pokład.

— I co z tego, że duży? — Krasnolud powiódł spojrzeniem po pozostałych. - Robi tylko większy huk, gdy pada.

Fysh trzymał dłoń na trzonku noża, ale cofnął ją gdy Addario Bach na niego spojrzał. Van Vliet stał z otwartą gębą. Podobnie jak kapitan Pudłorak i reszta załogi. Petru Cobbin zastękał i oderwał czoło od desek pokładu.

— Leż, gdzie leżysz — poradził mu krasnolud. - Nie zaimponujesz mi ani tuszą ani tatuażem ze Sturefors. Robiłem już dużą krzywdę większym od ciebie i bywalcom cięższych więzień. Nie próbuj więc wstawać. Rób swoje, Geralt.

— Gdybyście mieli jakieś wątpliwości — zwrócił się do reszty — to ja i wiedźmin właśnie ratujemy wam wszystkim życie. Panie kapitanie, do brzegu. I łódkę na wodę.

Wiedźmin zszedł schodkami zejściówki, szarpnął jedne, potem drugie drzwiczki. I zamarł. Za jego plecami Addario Bach zaklął. Fysh też zaklął. Van Vliet jęknął.

Leżąca bezwładnie na koi chuda dziewczynka miała szkliste oczy. Była półnaga, od pasa w dół obnażona całkowicie, z rozrzuconymi obscenicznie nogami. Szyję miała skręconą w sposób nienaturalny. I jeszcze bardziej obsceniczny.

— Panie Parlaghy… — wydusił z siebie van Vliet. - Co pan… Co pan uczynił? Siedzący nad dziewczynką łysy osobnik spojrzał na nich. Poruszył głową tak, jakby ich nie widział, jakby usiłował odszukać miejsce, z którego dobiegł go głos białoskórnika.

— Panie Parlaghy!

— Krzyczała… — zamamrotał osobnik, trzęsąc podwójnym podbródkiem i zionąc alkoholem. - Zaczęła krzyczeć…

— Panie Parlaghy…

— Chciałem uciszyć… Chciałem tylko uciszyć.

— Zabiłżeś ją pan — stwierdził fakt Fysh. - Zwyczajnie żeś pan ją zabił!

Van Vliet oburącz złapał się za głowę.

— I co teraz?

— Teraz — wyjaśnił mu rzeczowo krasnolud — to mamy zamaszyście przejebane.

* * *

— Nie ma, mówię, żadnych powodów do obaw! — Fysh palnął pięścią w reling. -Jesteśmy na rzece, na plosie. Brzegi daleko. Jeśli nawet, co wątpliwe, lisica podąża naszym śladem, to na wodzie nam nie zagrozi.

— Panie wiedźminie? — lękliwie uniósł wzrok van Vliet. - Co wy na to?

— Aguara podąża naszym śladem — powtórzył cierpliwie Geralt. - Wątpliwości rzecz ta nie ulega. Jeśli coś jest wątpliwe, to tym czymś jest wiedza pana Fysha, którego w związku z powyższym prosiłbym o zachowanie milczenia. Rzecz ma się, panie van Vliet, następująco: gdybyśmy uwolnili młodą lisicę i zostawili ją na lądzie, byłaby szansa, że aguara nam odpuści. Stało się jednak to, co się stało. I teraz naszym jedynym ratunkiem jest ucieczka. To cud, że aguara nie dopadła was wcześniej, zaiste, sprawdza się, że głupi ma szczęście. Ale dłużej kusić losu nie sposób. Wszystkie żagle w górę, kapitanie. Ile ich tam pan ma.

— Można — ocenił wolno Pudłorak — postawić jeszcze marsel. Wiatr sprzyja…

— Gdyby zaś… - urwał van Vliet. - Panie wiedźminie? Będziecie nas bronić?

— Będę szczery, panie van Vliet. Najchętniej zostawiłbym was. Razem z tym Parlaghym, na samo wspomnienie którego flaki mi się wywracają. Który tam na dole zapija się w sztok nad trupem dziecka, które zamordował.

— Też bym się ku temu skłaniał — wtrącił, patrząc w górę, Addario Bach. - Albowiem, parafrazując słowa pana Fysha o nieludziach: im więcej krzywdy dzieje się idiotom, tym większa korzyść dla rozumnych.

— Zostawiłbym Parlaghy’ego i was na łaskę aguary. Ale kodeks mi zabrania. Wiedźmiński kodeks nie pozwala mi działać wedle własnej chęci. Nie wolno mi porzucić zagrożonych śmiercią.

— Wiedźmińska szlachetność! - parsknął Fysh. - Jakby się o waszych łotrostwach nie słyszało! Ale pomysł, by uciekać chyżo, popieram. Stawiaj wszystkie szmaty, Pudłorak, wypłyń na tor wodny i wiejmy co sił!

Kapitan wydał rozkazy, majtkowie zakrzątali się wokół takielunku. Sam Pudłorak podążył na dziób, po chwili namysłu Geralt i krasnolud dołączyli doń. Van Vliet, Fysh i Cobbin kłócili się na achterdeku.

— Panie Pudłorak?

— Aha?

— Skąd wzięła się nazwa statku? I ten dość nietypowy galion? Chodziło o pozyskanie kapłanów jako sponsorów?

— Slup zwodowano jako «Meluzynę» — wzruszył ramionami kapitan. - Z pasującym do nazwy i cieszącym oko galionem. Potem zmieniono jedno i drugie. Jedni mówili, że właśnie owo sponsorowanie było na rzeczy. Inni, że novigradzcy kapłani jegomość van Vlieta co i rusz w herezji i bluźnierstwie obwiniali, więc chciał wleźć im do… Chciał się im przypodobać.

«Prorok Lebioda» pruł fale dziobem.

— Geralt?

— Co, Addario?

— Ta lisica… Czyli aguara… Z tego, co słyszałem, może zmieniać postać. Może objawić się jako kobieta, ale może też przybrać postać lisa. Czyli tak, jak wilkołak?

— Inaczej. Wilkołaki, niedźwiedziołaki, szczurołaki i im podobne są teriantropami, ludźmi zdolnymi do przeobrażenia się w zwierzę. Aguara to anterion. Zwierzę, a raczej istota potrafiąca przybrać postać człowieka.

— A jej moce? Słyszałem niesłychane historie… Aguara podobno zdolna jest…

— Mam nadzieję — przerwał wiedźmin — dotrzeć do Novigradu, zanim aguara pokaże nam, do czego jest zdolna.

— A jeśli…

— Lepiej, gdyby obyło się bez jeśli. Zerwał się wiatr. Załopotały żagle.

— Niebo ciemnieje — wskazał Addario Bach. - I chyba daleki grom dosłyszałem. Słuch nie mylił krasnoluda. Minęło zaledwie kilka chwil, a zagrzmiało ponownie.

Tym razem usłyszeli wszyscy.

— Nadciąga nawałnica! — wrzasnął Pudłorak. - Na otwartym plosie wywali nas stępką do góry! Musimy uciekać, skryć się, osłonić od wiatru! Do żagli, chłopcy!

Odepchnął sternika, sam przejął ster.

— Trzymać się! Trzymać się wszyscy!

Niebo nad prawym brzegiem zrobiło się ciemnogranatowe. Z nagła spadł wicher, targnął lasem na nadrzecznej skarpie, zakotłował nim. Korony większych drzew zaszamotały się, mniejsze wpół się zgięły pod naporem. Poleciała kurzawa liści i całych gałęzi, nawet wielkich konarów. Błysnęło oślepiająco, w tym samym niemal momencie rozległ się przenikliwy trzask gromu. Po nim, niemal natychmiast, gruchnął drugi grom. I trzeci.

W następnej chwili, sygnalizowany wcześniejszym narastającym szumem, lunął deszcz. Zza ściany wody przestali widzieć cokolwiek. «Prorok Lebioda» kołysał się i tańczył na falach, co i rusz zaliczając ostre przechyły. Do tego wszystkiego trzeszczał. Trzeszczała, jak się wydało Geraltowi, każda deska. Każda deska żyła też własnym życiem i poruszała się, jak się zdawało, całkiem niezależnie od innych. Zachodziła obawa, że slup po prostu się rozleci. Wiedźmin powtarzał sobie, że to niemożliwe, że konstrukcja statku uwzględnia żeglugę po wodach nawet bardziej wzburzonych, że są w końcu na rzece, nie na oceanie. Powtarzał to sobie, wypluwał wodę i kurczowo trzymał się lin.

Trudno było ocenić, jak długo to trwało. Wreszcie jednak kołysanie ustało, wiatr przestał szarpać, a burząca wodę nawalna ulewa zelżała, przeszła w deszcz, potem w mżawkę. Zobaczyli wówczas, że manewr Pudłoraka powiódł się. Kapitan zdołał skryć slup za wysoką zalesioną wyspą gdzie nie targała tak nimi wichura. Chmura burzowa, wyglądało, oddalała się już, nawałnica cichła.

Z wody uniosła się mgła.

* * *

Z czapki Pudłoraka, kompletnie przemoczonej, ciekła woda, spływała mu po twarzy. Mimo tego kapitan czapki nie zdejmował. Prawdopodobnie nigdy jej nie zdejmował.

— Do kroćset! — Otarł krople z nosa. - Gdzież nas zagnało? Czy to jakaś odnoga? Albo starorzecze? Woda niemal stoi…

— Nurt jednak nas niesie. - Fysh splunął do wody i obserwował plwocinę. Nie miał już słomianego kapelusza, musiała go porwać wichura.

— Nurt jest słaby, ale niesie — powtórzył. - Jesteśmy w przesmyku między wyspami. Trzymaj kurs, Pudłorak. Musi nas w końcu wynieść na farwater.

— Farwater — kapitan schylił się nad busolą — jest chyba w kierunku północnym. Tedy nam trzeba w prawą odnogę. Nie w lewą lecz w prawą…

— Gdzie ty odnogi widzisz? — spytał Fysh. - Jedna jest droga. Trzymaj kurs, mówię.

— Dopiero co były dwie odnogi — upierał się Pudłorak. - Ale może mi wody do oczu naleciało. Albo to ta mgła. Dobra, niech nas nurt niesie. Tyle tylko…

— Co znowu?

— Busola. Kierunek całkiem nie ten… Nie, nie, jest dobrze. Źle widziałem. Na szkiełko nakapało mi z czapki. Płyniemy.

— Płyńmy.

Mgła na przemian gęstniała i rzedła, wiatr ucichł zupełnie. Zrobiło się bardzo ciepło.

— Woda — odezwał się Pudłorak. - Nie czujecie? Inaczej jakoś śmierdzi. Gdzie my jesteśmy?

Mgła uniosła się, zobaczyli wówczas gęsto zarośnięte brzegi, usłane przegniłymi pniami. Miejsce sosen, jodeł i cisów, porastających wyspy, zajęły krzaczaste brzozy wodne i wysokie, stożkowate u podstawy cypryśniki. Pnie cypryśników oplatały pnącza milinu, ich jaskrawo czerwone kwiaty były jedynym żywym akcentem wśród zgniłozielonej bagiennej roślinności. Woda pokryta była rzęsą i pełna wodorostów, które «Prorok» rozgarniał dziobem i wlókł za sobą niby tren. Toń była mętna i faktycznie wydzielała paskudny, zgniły jakby zapach, z dna unosiły się wielkie bąble. Pudłorak wciąż sam trzymał ster.

— Mogą tu być mielizny — zaniepokoił się nagle. - Hej tam! Jeden z ołowianką na dziób!

Płynęli, niesieni słabym prądem, wciąż wśród bagiennego krajobrazu. I zgniłego smrodu. Majtek na dziobie pokrzykiwał monotonnie, podając głębokość.

— Panie wiedźmin — Pudłorak schylił się nad busolą popukał w szkiełko — spójrz pan na to.

— Na co?

— Myślałżem, że mi szkiełko zaparowało… Ale jeśli igła nie oszalała, to płyniemy na wschód. Znaczy, wracamy. Tam, skąd wyruszyliśmy.

— Przecież to niemożliwe. Niesie nas prąd. Rzeka… Urwał.

Nad wodą zwieszało się olbrzymie, częściowo wykorzenione drzewo. Na jednym z gołych konarów stała kobieta w długiej i obcisłej sukni. Stała bez ruchu, patrząc na nich.

— Ster — powiedział cicho wiedźmin. - Ster, kapitanie. Pod tamten brzeg. Z dala od tego drzewa.

Kobieta znikła. A po konarze przemknął wielki lis, przemknął i skrył się w gąszczu. Zwierz wydawał się czarny, biały był tylko koniec puszystego ogona.

— Znalazła nas. - Addario Bach też zauważył. - Lisica nas znalazła…

— Do kroćset…

— Bądźcie cicho, obaj. Nie siejcie paniki.

Płynęli. Z suchych drzew na brzegach obserwowały ich pelikany.

Загрузка...