Zaprawdę, wiedźmin wiele mi zawdzięczał. Co dzień, to więcej.
Wizyta u Pyrala Pratta w Rawelinie, zakończona, jak wiecie, burzliwie i krwawo, przyniosła jednak i pewne profity. Geralt wpadł na trop złodzieja swych mieczy. Moją poniekąd to zasługą bom to ja, dzięki memu sprytowi, do Rawelinu Geralta pokierował. A nazajutrz to ja, nikt inny, Geralta w nową broń wyposażyłem. Nie mogłem patrzeć, jak chodzi bezbronny. Powiecie, że wiedźmin nie bywa bezbronny nigdy? Że to wyćwiczony w każdym rodzaju walki mutant, od normalnego człeka dwa razy silniejszy i dziesięć razy szybszy? Który trzech uzbrojonych drabów klepką dębową bednarską w mig na ziemi rozciąga? Że na domiar magią włada, swymi Znakami, które bronią są całkiem nielichą? Prawda. Ale co miecz, to miecz. W kółko mi powtarzał, że bez miecza jak goły się czuje. Więc go w miecz wyposażyłem.
Pratt, jak już wiecie, wywdzięczył się nam obu z wiedźminem finansowo, niezbyt hojnie, ale zawsze. Nazajutrz z rana, jak mi Geralt zlecił, pospieszyłem z czekiem do filii Giancardich. Dałem czek do inkasa.
Stoję, rozglądam się. I widzę, że ktoś bacznie mi się przygląda. Niewiasta, niestara, ale też i nie młódka, w odzieniu gustownym i eleganckim. Niedziwny mi damski zachwycony wzrok, mą męską i drapieżną urodę wiele kobiet znajduje nieodpartą.
Niewiasta podchodzi nagle, przedstawia się jako Etna Asider i rzecze, że mnie zna. Też mi sensacja, wszyscy mnie znają sława wyprzedza mnie, dokądkolwiek zmierzam.
— Wieść mnie doszła — mówi — o złej przygodzie, która spotkała twego druha, panie poeto, wiedźmina Geralta z Rivii. Wiem, że broń utracił i że nowa mu pilnie potrzebna. Wiem też, jak trudno o dobry miecz. Tak się składa, że ja takim mieczem dysponuję. Po mężu nieboszczyku, miejcie bogowie łaskę dla duszy jego. Jak raz do banku zachodzę, by miecz ów spieniężyć, bo co wdowie po mieczu? Bank miecz wycenił i chce przyjąć go w komis. Mnie wszelako grosz gotowy potrzebny pilnie, bo mi mus nieboszczyka długi popłacić, inaczej zagryzą mnie wierzyciele. Tedy…
Po tych słowach bierze niewiasta pokrowiec z adamaszku i miecz zeń odwija. Cudo, powiadam wam. Lekki jak piórko. Pochwa gustowna i elegancka, rękojeść ze skóry jaszczurczej, jelec złocony, w głowicy jaspis jak gołębie jajo. Dobywam z pochwy i oczom nie wierzę. Na klindze, tuż nad jelcem, punca o kształcie słońca. A zaraz dalej inskrypcja: «Nie dobywaj bez przyczyny, nie chowaj bez honoru». Znaczy, głownia kuta w Nilfgaardzie, w Viroledzie, mieście kuźniami mieczniczymi na świat cały słynącym. Dotykam ostrza opuszkiem kciuka — jak ta brzytwa, mówię wam.
Żem nie w ciemię bity, nic po sobie poznać nie daję, obojętnie patrzę, jak się bankowi klerkowie uwijają a jakaś babina mosiężne klamki poleruje.
— Bank Giancardich — rzecze wdówka — miecz wycenił na dwieście koron. W komisie. Jeśli jednak za gotówkę do ręki, oddam za sto pięćdziesiąt.
— Ho, ho — ja na to. - Sto pięćdziesiąt to worek pieniędzy. Za tyle to dom można kupić. Jeśli mały. I na przedmieściu.
— Ach, panie Jaskier — załamuje niewiasta ręce, łzę roni. - Drwicie ze mnie. Okrutny z waści człek, by tak wdowę wykorzystywać. Alemć ja w potrzasku, tedy niech wam będzie: za sto.
I tym to sposobem, drodzy moi, problem wiedźmina rozwiązałem.
Mknę «Pod Kraba i Belonę», Geralt już tam siedzi, nad jajecznicą z bekonem, ha, pewnie u ryżej wiedźmy na śniadanie znowu był serek i szczypiorek. Podchodzę i — trach! — miecz na stół. Aż go zatkało. Łyżkę rzucił, broń z pochwy wyciąga, ogląda. Twarz ma jak z kamienia. Alem przywykł do jego mutacji, wiem, że się go emocje nie imają. Choćby nie wiem, jak był zachwycony i szczęśliwy, poznać po sobie nie da.
— Ileś za to dał?
Chciałem odrzec, że nie jego interes, ale w porę przypomniałem sobie, że to jego własnymi pieniędzmi płaciłem. Więc się przyznałem. On rękę mi uścisnął, słowa nie powiedział, twarzy wyrazu nie zmienił. Taki już jest. Prosty, ale szczery.
I mówi mi, że wyjeżdża. Sam.
— Chciałbym — uprzedził me protesty — byś został w Kerack. I miał tu oczy i uszy otwarte.
Opowiedział, co się wczoraj przydarzyło, o swej nocnej rozmowie z księciem Egmundem. I cały czas viroledańskim mieczem się bawił, jak dziecko zabawką nową.
— Nie planuję — podsumował — księciu służyć. Ani uczestniczyć w sierpniowych królewskich godach w charakterze straży przybocznej. Egmund i twój kuzyn pewni są, że złodzieja moich mieczy wkrótce schwytają. Nie podzielam ich optymizmu. I to mi w zasadzie jest na rękę. Mając moje miecze, Egmund miałby na mnie haka. Wolę dopaść złodzieja sam, w Novigradzie, w lipcu, przed aukcją u Borsodych. Odzyskam miecze i więcej nie pokażę się w Kerack. Ty zaś, Jaskier, trzymaj gębę na kłódkę. O tym, co powiedział nam Pratt, nikt nie może się dowiedzieć. Nikt. Twego kuzyna instygatora wliczając.
Przysiągłem, że milczał będę jak grób. On zaś patrzył na mnie dziwnie. Zupełnie, jakby nie dowierzał.
— A że różnie może być — podjął — muszę mieć plan rezerwowy. Chciałbym wtedy jak najwięcej wiedzieć o Egmundzie i o jego rodzeństwie, o wszystkich możliwych pretendentach do tronu, o samym królu, o całej królewskiej rodzince. Chciałbym wiedzieć, co zamierzają i co knują. Kto trzyma z kim, jakie frakcje są tu czynne i tak dalej. Jasne?
— Lytty Neyd — ja na to — angażować w to nie chcesz, jak wnioskuję. I uważam, że słusznie. Rudowłosa piękność ma z pewnością doskonałe rozeznanie w interesujących cię sprawach, ale z tutejsza, monarchią zbyt wiele ją wiąże, by zdecydowała się na podwójną lojalność, to raz. Dwa, nie uświadamiaj jej, że wnet znikniesz i więcej się nie pojawisz. Bo reakcja może być gwałtowna. Czarodziejki, jak już zdążyłeś wypraktykować, nie lubią gdy ktoś znika.
— Względem reszty — przyrzekłem — możesz na mnie liczyć. Będę miał uszy i oczy w pogotowiu i wycelowane tam, gdzie trzeba. A tutejszą królewską rodzinkę już poznałem i plotek też nasłuchałem się dość. Miłościwie tu panujący Belohun dopracował się licznej progenitury. Żony zmieniał dość często i łatwo, gdy tylko upatrzył sobie nową stara wygodnie żegnała padół, dziwnym losu zrządzeniem zapadając nagle na niemoc, wobec której medycyna okazywała się bezsilną. Tym sposobem król ma na dzień dzisiejszy czterech legalnych synów, każdy z innej matki. Bezliku córek nie liczę, jako że do tronu pretendować nie mogą. Nie liczę też bękartów. Warto jednak nadmienić, że wszystkie znaczące stanowiska i urzędy w Kerack obsadzone są przez małżonków córek, kuzyn Ferrant jest wyjątkiem. A nieślubni synowie rządzą handlem i przemysłem.
Wiedźmin, baczę, słucha pilnie.
— Czterech synów z prawego łoża — opowiadam dalej — to w kolejności starszeństwa pierworodny, imienia nie znam, na dworze nie wolno go wymieniać, po kłótni z ojcem wyjechał i ślad po nim zaginął, nikt go więcej nie widział. Drugi, Elmer, to trzymany w zamknięciu umysłowo chory pijak, niby jest to tajemnica stanu, ale w Kerack zna ją każdy. Realnymi pretendentami są Egmund i Xander. Nienawidzą się, a Belohun sprytnie to rozgrywa, obu trzyma w stałej niepewności, w kwestii sukcesji potrafi też nieraz ostentacyjnie faworyzować i mamić obietnicami któregoś z bękartów. Teraz zaś szepcze się po kątach, że przyrzekł koronę synowi urodzonemu z nowej żonki, tej właśnie, którą oficjalnie poślubi w Lammas.
— Ja i kuzyn Ferrant — mówię dalej — sądzimy jednak, że są to obiecanki-cacanki, za pomocą których stary chrzan myśli nakłonić młódeczkę do łóżkowych zapałów. Że Egmund i Xander są jedynymi realnymi dziedzicami tronu. A jeśli będzie to wymagało coup d’état, to w wykonaniu któregoś z tych dwu. Obu poznałem, poprzez kuzyna. Obaj są… takie wrażenie odniosłem… śliscy jak gówno w majonezie. Jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Geralt potwierdził, że wie, że sam odniósł takie wrażenie, rozmawiając z Egmundem, tylko nie umiał tego równie pięknie ująć w słowa. Po czym zamyślił się głęboko.
— Wrócę niebawem — mówi wreszcie. - A ty tu działaj i miej baczenie na sprawy.
— Nim się pożegnamy — ja na to — bądź druhem, opowiedz mi co nieco o uczennicy twojej magiczki. Tej przylizanej. To prawdziwy pączek róży, krzynkę nad nim popracować, a rozkwitnie przecudnie. Umyśliłem więc, że to ja się poświęcę…
Jemu zaś twarz się zmieniła. I jak nie gruchnie pięścią w stół, aż kufle podskoczyły.
- Łapy od Mozaik z daleka, grajku — tak on do mnie, bez krzty respektu. - Wybij ją sobie z głowy. Nie wiesz, że uczennicom czarodziejek surowo zabrania się nawet najniewinniejszych flirtów? Za najmniejsze takie przewinienie Koral uzna ją za niegodną uczenia i odeśle do szkoły, a to dla uczennicy straszna kompromitacja i utrata twarzy, słyszałem o samobójstwach na tym tle. A z Koral nie ma żartów. Nie ma poczucia humoru.
Miałem chęć poradzić mu, by spróbował połaskotać jej kurzym piórkiem rowek w tyłku, zabieg taki rozwesela nawet największe ponuraczki. Alem zmilczał, bo go znam. Nie znosi, by nieoględnie mówić o jego kobietach. Nawet tych na jedną noc. Zakląłem się więc na honor, że cnotę przylizanej adeptki z porządku dziennego skreślę i nawet umizgać się nie będę.
— Jeśli aż tak cię sparło — on na to, poweselawszy, na odchodnym — to wiedz, że poznałem w tutejszym sądzie jedną panią adwokat. Wyglądała na chętną. Do niej posuń w koperczaki.
Dobre sobie. Że niby co, mam dymać wymiar sprawiedliwości? Z drugiej jednak strony…