Tłumaczyli: Tadeusz Gosk, Witold Jabłoński
Przez mgłę zapomnienia, osnuwającą świadomość, przebiła się muzyka. „Nie śpij! Obojętność to zwycięstwo Czarnej Entropii!..” Słowa znanej arii przebudziły nawykowe asocjacje pamięciowe, pociągając za sobą ich nieskończony łańcuch.
Wszystko wracało do życia. Ogromny statek wciąż dygotał, lecz mechanizmy automatyczne nieustannie kontynuowały pracę. Smugi energii wokół każdego z trzech kołpaków ochronnych przestały wirować. W parę sekund kołpaki, przypominające duże ule z matowo zielonego metalu, zatrzymały się w położeniu wyjściowym i momentalnie jednocześnie uniosły się w górę, by zniknąć w otworach sufitu wśród plątaniny śrub, belek poprzecznych i kabli.
W głębokich fotelach, otoczonych pierścieniami, które stanowiły podstawę niewidocznych teraz kołpaków, spoczywali nieruchomo dwaj ludzie. Trzeci podniósł ostrożnie ociężałą głowę i lekko potrząsnął ciemnymi włosami. Wydobywając się z głębiny wygodnej izolacji, usiadł i pochylił do przodu, by odczytać dane ze wskaźników. Zapełniały w większości rozświetloną płytę pochyłego pulpitu, rozciągającego się wokół całego pomieszczenia w odległości pół metra od foteli.
— Wyszliśmy z pulsacji! — rozległ się głos emanujący pewnością siebie. — Znowu obudziłeś się wcześniej od innych. Kari? Wzorowy stan zdrowia astronauty!
Kari Ram, elektrotechnik i astronawigator gwiazdolotu „Tellur”, odwrócił się szybko, napotykając jeszcze trochę zmętniało spojrzenie komandora.
Mut Ang, dźwignąwszy się z wysiłkiem, westchnął z ulgą, stając nad pulpitem.
— Dwadzieścia cztery parseki… Minęliśmy gwiazdę. Nowe przybory zawsze są niedokładne… a może raczej źle się nimi posługujemy… Można wyłączyć muzykę. Tej się zbudził!
Kari Ram usłyszał w ciszy, jaka nastała, nierówny oddech budzącego się kolegi.
Centralne stanowisko dowodzenia przypominało sporą okrągłą salę, ukrytą bezpiecznie w trzewiach gigantycznego statku. Powyżej tablic rozdzielczych i hermetycznych włazów obiegał pomieszczenie niebieskawy ekran, obrazujący cały pierścień. Z przodu, na centralnej osi statku, na ekranie znajdowało się wycięcie, w którym mieścił się przezroczysty jak kryształ dysk lokalizatora, wysokości dwóch rosłych ludzi. Potężny dysk jak gdyby zlewał się z przestrzenią kosmiczną i odbijając się w ognikach aparatów wyglądał jak czarny diament.
Mut Ang zrobił nieuchwytny ruch i w tym momencie trzej ludzie znajdujący się w centrum dowodzenia prawie jednakowym gestem zakryli oczy. Z lewej strony ekranu zabłysło kolosalne pomarańczowe słońce. Jego świecenie było trudne do zniesienia mimo słaniających filtrów.
Mut Ang pokręcił głową.
— Jeszcze trochę, a przemknęlibyśmy przez koronę słoneczną. Nie będę bardziej korygować kursu. Znacznie bezpieczniej przelecieć bokiem.
— To właśnie jest straszne w nowych gwiazdolotach pulsacyjnych — odpowiedział z głębi fotela Tej Eron, zastępca komendanta i główny astrofizyk. — Robimy wyliczenia, a potem statek pędzi na oślep, jak pocisk w ciemności. My także jesteśmy ślepi i martwi wewnątrz ochronnych pól energii. Nie podoba mi się ten sposób podróżowania w kosmosie, choć jest najszybszy z tych, jakie wymyśliła ludzkość.
— Dwadzieścia cztery parseki! — zawołał Mut Ang.
— Dla nas były jak mgnienie oka…
— Senne mgnienie, podobne do śmierci — zaoponował posępnie Tej Eron — a tymczasem na Ziemi…
— Lepiej nie myśleć o tym — wtrącił Kari Ram — że na Ziemi przeszło tymczasem siedemdziesiąt osiem łat. Wielu przyjaciół i bliskich już zmarło lub bardzo się zmieniło… A co będzie, gdy…
— To nieuchronne w każdej dalekiej podróży, bez względu na rodzaj gwiazdolotu — powiedział spokojnie komandor. — Na „Tellurze” czas mija wyjątkowo szybko. I choć lecimy dalej od innych, wrócimy prawie w tym samym czasie.
Tej Eron przybliżył twarz do ekranu komputera pokładowego.
— Wszystko przebiega bez zarzutu — ocenił kilka minut później. — To Cor Serpentis, czyli jak zwali ją dawni astronomowie arabscy, Unukalhai, Serce Węża, ponieważ gwiazda ta znajduje się pośrodku długiego gwiazdozbioru.
— A gdzie jej najbliższy sąsiad? — spytał Kari Ram.
— Ukryty za główną gwiazdą. Widzicie widmo gwiazdowe K0. Od naszej strony wygląda to jak zaćmienie.
— Rozwinąć tarcze wszystkich urządzeń odbiorczych! — rozkazał komendant.
Otaczała ich bezdenna czerń kosmosu. Zdawała się tym głębsza, że z lewej i z tyłu płonęło pomarańczowo-złotym ogniem Serce Węża, przyćmiewając wszystkie gwiazdy na Drodze Mlecznej. Tylko poniżej, jakby z nią konkurując, jaśniała białym płomieniem inna gwiazda.
— Epsilon Węża jest bardzo blisko — stwierdził gromko Kari Ram.
Młody astronawigator chciał zasłużyć na pochwałę komendanta, lecz Mut Ang spoglądał milcząco na prawo, gdzie wyodrębniała się czystym białym światłem odległa, jasna gwiazda.
— Poleciał tam mój poprzedni gwiazdolot „Słońce” — podjął powoli komandor, wyczuwając za plecami oczekujące milczenie — ku nowym, nieznanym planetom…
— To, zatem Alphecca w Koronie Północnej?
— Tak, Ram, lub jeśli wolisz nazwę europejską, Gemma… No, czas się wziąć do roboty!
— Zbudzić pozostałych? — spytał z gotowością Tej Eron.
— Po co? Zrobimy jedną lub dwie pulsacje, jeśli przekonamy się, że mamy wolną drogę — odparł Mut Ang. — Włączcie optyczne i radioteleskopy i sprawdźcie ustawienia komputerów. Tej, uruchom silniki jądrowe. Na razie będziemy lecieć na nich. Daj przyspieszenie!
— Do sześciu siódmych prędkości światła?
W odpowiedzi na milczące skinienie komandora Tej Eron wykonał wszystkie niezbędne czynności.
Gwiazdolot nawet nie drgnął, chociaż oślepiające, tęczowe płomienie zabłysły w całym polu widzenia ekranów i przesłoniły słabiej świecące gwiazdy w dole Drogi Mlecznej. Pomiędzy nimi było też ziemskie Słońce.
— Mamy parę godzin, zanim przyrządy zakończą obserwacje i czterokrotną weryfikację programu — powiedział Mut Ang. — Trzeba coś zjeść, a potem każdy może trochę indywidualnie odpocząć. Zmienię Kariego.
Astronauci opuścili centrum dowodzenia. Kari Ram przesiadł się do obrotowego fotela pośrodku pulpitu. Astronawigator wyłączył ekrany rufowe i płomienie silników rakietowych zniknęły.
Żar Cor Serpentis migotał jaskrawymi poblaskami na szybkach przyrządów pomiarowych. Dysk przedniego lokalizatora pozostawał czarną, bezdenną studnią, to jednak nie peszyło, lecz cieszyło nawigatora.
Wyliczenia, które zajęły sześć lat najtęższym ludzkim umysłom i ziemskim automatom badawczym, okazały się bezbłędne.
Właśnie tutaj, w szeroki pas przestrzenny, wolny od gwiezdnych skupisk i ciemnych obłoków, skierowany został „Tellur”, pierwszy ziemski gwiazdolot pulsacyjny. Ten typ gwiazdolotów, przemierzający zeroprzestrzeń, powinien dotrzeć do najdalszych głębin Galaktyki, dalej niż wcześniejsze, jądrowo-rakietowe gwiazdoloty anamezonowe, latające z szybkością pięciu szóstych i sześciu siódmych prędkości światła.
Statki pulsacyjne działały na zasadzie kompresji czasowej i były tysiąc razy szybsze. Ich niebezpieczna strona polegała na tym, że nie można było kierować statkiem w momencie pulsacji. Ludzie mogli znieść pulsację tylko w stanie głębokiego snu, otoczeni polem magnetycznym. „Tellur” poruszał się jakby zrywami, za każdym razem badając dokładnie, czy ma wolną drogę do następnej pulsacji.
Statek powinien był przejść obok Węża w prawie wolnej od gwiazd przestrzeni najwyższych szerokości Galaktyki do gwiazdozbioru Herkulesa, ku jego gwiździe węgłowej.
Załogę „Tellura” wysłano w ten niewiarygodnie daleki rejs, by zbadała zagadkowe procesy zmian w strukturze materii nietypowych dla gwiazdy węglowej i bardzo ważnych dla ziemskiej energetyki. Podejrzewano, że gwiazda była połączona z ciemną chmurą w formie wirującego elektromagnetycznego dysku, zwróconego w stronę Ziemi wąską krawędzią. Uczeni oczekiwali, że załoga zaobserwuje powtórkę z historii tworzenia się naszego systemu planetarnego, stosunkowo niedaleko od Słońca.
„Niedaleko”, czyli sto dziesięć parseków lub trzysta pięćdziesiąt lat świetlnych…
Kari Ram sprawdził przyrządy kontrolne. Wskazywały, że wszystkie systemy łączności statku działają poprawnie. Młody astronauta pogrążył się w rozmyślaniach.
Hen daleko, w odległości siedemdziesięciu ośmiu lat świetlnych została Ziemia, piękna, przebudowana przez ludzkość do szczęśliwego życia i natchnionej pracy twórczej. W bezklasowym społeczeństwie każdy człowiek dobrze znał swoją planetę. Nie tylko jej zakłady przemysłowe, kopalnie, plantacje i morskie połowy, instytuty badawcze i naukowe, muzea i rezerwaty, ale też miłe sercu zakątki do wypoczynku i złączenia z ukochaną osobą.
I z tego wspaniałego świata człowiek, stawiający sobie wysokie wymagania, wędrował wciąż dalej w lodowate kosmiczne bezdnie, w pogoni za nową wiedzą, ułatwiającą rozwiązać tajemnice przyrody, niepoddającej się bez oporu. Coraz bardziej oddalał się od Księżyca, zalanego zabójczym ultrafioletowym promieniowaniem słonecznym, poprzez gorącą i jałową Wenus z oceanami ropy, lepką smolistą glebą i wiecznymi mgłami, poprzez zimny, pokryty piaskami Mars z zaledwie kiełkującym życiem pod powierzchnią. Ledwie rozpoczęło się poznawanie Jowisza, gdy nowe statki dotarły do najbliższych gwiazd. Gwiazdoloty odwiedziły Alfę i Proximę Centaura, Gwiazdę Barnarda, Syriusza, gwiazdy Eridanu, a nawet Tau Kita. Oczywiście nie same gwiazdy, lecz ich planety lub najbliższe okolice, jeśli były jak podwójny Syriusz pozbawione systemów planetarnych.
Międzygwiezdne statki Ziemian nie dotarły jeszcze jednak do planet, gdzie wytworzyłyby się wyższe formy życia i egzystowałyby podobne do ludzi istoty myślące.
Z dalekich kosmicznych otchłani fale radiowe przynosiły sygnały od zamieszkanych światów; niekiedy docierały one po tysiącu łat od momentu nadania. Ludzkość uczyła się odczytywać owe przekazy i zaczęła uświadamiać sobie, jaki ocean wiedzy, techniki i sztuki wiruje między zasiedlonymi światami naszej Galaktyki. Światami jeszcze nieodwiedzonymi. A cóż powiedzieć o innych galaktykach, które dzieliły miliony lat świetlnych odległości!.. Wywoływało to jednak jeszcze większą determinację, by dotrzeć do planet zamieszkanych przez istoty nawet niepodobne do Ziemian, lecz także posiadających mądrze urządzone, prawidłowo rozwinięte społeczeństwa, w których każdy ma swoją cząstkę szczęścia, zależną głównie od stopnia panowania nad przyrodą. Zresztą wiadomo było, że większość mieszkańców innych planet przypomina ludzi. Prawa życiowego rozwoju były jednorodne nie tylko w naszej Galaktyce, ale i w całej znanej części Kosmosu.
Gwiazdolot pulsacyjny, najnowsze osiągnięcie ziemskiego geniuszu, umożliwiał odpowiedź na wezwania z odległych światów. Jeśli lot „Tellura okaże się sukcesem, wówczas… Tyle że jak wszystko w życiu, każde nowy wynalazek ma zawsze dwie strony.
— I to jest ta druga strona… — Zamyślony Kari Ram nie zauważył, że wypowiedział na głos ostatnie słowa.
Usłyszał nagłe za plecami mile brzmiący i mocny głos Muta Anga:
Druga strona miłości,
Choć szeroka i głęboka jak morze.
Dusi cię w ciasnej komorze.
Nie umkniesz temu, co masz we krwi!
Kari Ram wzdrygnął się.
— Nie wiedziałem, że pasjonujesz się także dawną muzyką — rzekł z uśmiechem komandor gwiazdolotu. — Ten romans ma blisko pięćset lat!
— Nic o tym nie wiem! — odparł astronawigator. — Myślałem o naszym gwiazdolocie. I o tym, kiedy wrócimy…
Komendant spoważniał.
— Dokonaliśmy dopiero pierwszej pulsacji, a ty już myślisz o powrocie?
— Ależ skąd! Inaczej dlaczego chciałbym dołączyć do załogi gwiazdolotu? Wyobraziłem sobie… że przecież wrócimy na Ziemię po siedmiuset latach i nawet uwzględniając podwojenie ludzkiego życia, również prawnuki naszych braci i sióstr dawno będą już martwe…
— Nie wiedziałeś tego wcześniej?
— Wiedziałem oczywiście — ciągnął uparcie Ram — ale przyszło mi coś innego do głowy.
— Rozumiem. Pozorna bezużyteczność naszego lotu?
— Tak! Zanim wynaleziono i zbudowano „Tellura”, zwykłe rakietowe gwiazdoloty poleciały na Fomalhaut, Kapellę i Arktura. Pierwsza ekspedycja oczekiwana jest za dwa lata, bo już minęło pięćdziesiąt. Z Kapelli i Arktura statki powrócą za czterdzieści, pięćziesiąt lat, do tamtych gwiazd jest dwanaście i czternaście parseków. Obecnie buduje się statki pulsacyjne, które mogą dotrzeć do Arktura dzięki jednej pulsacji. W czasie, jakiego potrzebujemy na nasz lot, ludzie ostatecznie pokonają czasoprzestrzeń. Tak więc nasze ziemskie statki przylecą znacznie szybciej, a my wrócimy z całą furą przestarzałych i niepotrzebnych informacji…
— Odeszliśmy z Ziemi, jak odchodzą zmarli — odpowiedział powoli Mut Ang — i wrócimy zatrzymani w rozwoju z przeżytkami przeszłości.
— Właśnie o tym myślałem!
— Masz rację i zarazem głęboko się mylisz. Rozwój nauki i nawarstwianie doświadczeń powinny być nieprzerwane. Inaczej naruszone zostaną prawa postępu, które zawsze są nierównomierne i sprzeczne.
Wyobraź sobie, że pradawni badacze przyrody, którzy wydają się nam naiwni, zaczęliby oczekiwać, powiedzmy, wynalezienia dzisiejszych mikroskopów kwantowych albo rolnicy i budowniczowie zamierzchłych wieków, zlewający ziemię swym potem, zaczęli czekać na automatyczne maszyny… wtedy nie wyszliby ze swoich ziemianek, żywiąc się ochłapami wydzielanymi przez przyrodę!
Kari Ram roześmiał się dźwięcznie. Mut Ang kontynuował bez uśmiechu:
— Zostaliśmy wyznaczeni, by spełnić swój obowiązek, jak każdy inny członek społeczności. Po to, byśmy jako pierwsi dotknęli niepoznanych jeszcze głębin kosmosu, umarliśmy na siedemset lat. Ci, co zostali na Ziemi, by cieszyć się wszelkimi radościami tamtejszego życia, nigdy nie doświadczą niezwykłych odczuć człowieka penetrującego tajemnice rozwoju Wszechświata. To wszystko. A powrót… Niepotrzebnie bawiasz się przyszłości. Na każdym etapie swej historii ludzkość w jakimś stopniu wracała do przeszłości, bez względu na ogólny postęp, zgodnie z prawem rozwoju spiralnego. Każde stulecie miało swoje niepowtarzalne właściwości, a wraz z nimi wspólne wszystkim cechy… Kto wie, może ta odrobina wiedzy, jaką dostarczymy na naszą planetę, posłuży nowemu wzlotowi nauki i ulepszeniu ludzkiego życia. My sami wrócimy z głębokiej przeszłości, lecz przyniesiemy nowym ludziom nasze życia i serca oddane postępowi.
Czy wrócimy jako obcy? Czy może okazać się obcym ktoś, kto służy ludzkości ze wszystkich sił? Na istotę człowieka składa się przecież nie tylko suma jego wiedzy, ale także skomplikowana amplituda uczuć i w tym na pewno nie okażemy się, doświadczywszy trudów dalekiej podróży kosmicznej, gorsi od ludzi przyszłości… — Mut Ang zamilkł i dokończył po chwili zupełnie innym, żartobliwym tonem: — Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie ciekawe będzie zajrzeć w przyszłość i choćby dla tego jednego…
— …Warto tymczasem umrzeć dla Ziemi! — dokończył za niego Kari Ram.
Komandor „Tellura” skinął głową.
— Weź kąpiel i zjedz coś, bo wkrótce będzie następna pulsacja! Dlaczego wróciłeś, Tej?
Zastępca komendanta wzruszył ramionami.
— Chciałbym szybciej poznać kurs wytyczony przez komputery. Mogę pana zastąpić.
I bez zbytecznych słów wcisnął guzik pośrodku pulpitu. Wklęsły wypolerowany daszek odskoczył bezdźwięcznie i z wnętrza przyrządu uniosła się skręcona spiralnie, srebrzyście metalowa listwa. Przeszywał ją na wskroś cienki czarny rdzeń wyznaczający kurs statku. Drobniutkie ogniki płonęły na spirali jak drogocenne klejnoty, gwiazdy różnych klas widmowych, które mijał na swojej drodze „Tellur”. Strzałki niezliczonych cyferblatów rozpoczęły istny korowód niemal świadomych ruchów. To maszyny cyfrowe wyrównywały prostą linie ostatniej pulsacji w taki sposób, żeby wytyczyć ją możliwie najdalej od gwiazd, ciemnych chmur i kłębów świetlistego gazu, które mogły ukrywać nieznane jeszcze ciała niebieskie.
Zajęty pracą Tej Eron nie zauważył, że parę godzin minęło w zupełnej ciszy. Ogromny gwiazdolot kontynuował podróż w czarnej próżni. Koledzy astrofizyka czekali milcząco, siedząc na półokrągłej kanapie w pobliżu masywnej, potrójnej grodzi, odseparowującej stanowisko dowodzenia od innych pomieszczeń statku.
Radośnie brzęczące dzwoneczki zasygnalizowały zakończenie wyliczeń. Komendant gwiazdolotu podszedł powoli do pulpitu.
— Świetnie! Druga pulsacja może być prawie dwa razy dłuższa od poprzedniej…
— Nie. Mamy tutaj trzydziestoprocentową niedokładność! — Tej wskazał koniuszek czarnego rdzenia, ledwie zauważalnie wibrujący w takt drgań powiązanych z nim strzałek.
— Słusznie, dokładna długość to pięćdziesiąt siedem parseków. Jeśli odrzucimy pięć jako granicę możliwego błędu, pozostanie pięćdziesiąt dwa. Proszę przygotować pulsację.
Znowu uruchomiły się wszystkie niezliczone mechanizmy i łącza na statku. Mut Ang skomunikował się z kajutami, gdzie znajdowało się pogrążonych we śnie pięcioro pozostałych członków załogi „Tellura.
Automaty kontroli fizjologicznej meldowały, że organizmy uśpionych funkcjonują normalnie. Komendant włączył poła ochronne wokół pomieszczeń mieszkalnych statku. Czerwone smugi przebiegły przez matowe panele po lewej stronie, strumienie gazu w ukrytych za nimi rurkach.
— Już czas? — spytał komendanta lekko nachmurzony Tej Eron.
Tamten kiwnął głową. Trzej dyżurujący zagłębili się milcząc w głębokie fotele, zabezpieczając swą pozycję poduszkami powietrznymi. Kiedy wszystko zostało zapięte na ostatni haczyk, każdy z nich wydobył z lewego podłokietnika gotową do użycia strzykawkę kroplówki.
— No, to za sto pięćdziesiąt lat ziemskiego życia! — powiedział Kari Ram, przykładając urządzenie do odsłoniętego przedramienia.
Mut Ang spojrzał nań czujnie. Oczy młodzieńca błyszczały lekką ironią, typową dla zdrowego, w pełni zrównoważonego człowieka. Komendant odczekał, aż jego podwładni odchylą się w fotelach i zamkną oczy, by zapaść w całkowitą nieświadomość. Wcisnął dźwignie na niewielkim panelu u kolana. Bezgłośnie i nieodwracalnie jak fatum masywne kołpaki spłynęły z sufitu. Minutę później Mut Ang włączył roboty zawiadujące pulsacją i polem ochronnym. Pod kołpakiem, w słabym świetle niebieskawej lampki komendant odczytał dane kontrolne i dopiero wtedy sam zapadł w sen…
Gwiazdolot wyszedł z czwartej pulsacji. Teraz tajemnicza gwiazda, będąca celem lotu, urosła po prawej, „północnej” stronie ekranów do rozmiarów Słońca widzianego z Merkurego.
Kolosalna gwiazda z rzadkiej grupy ciemnych, węglowych została poddana dokładnej lustracji. „Tellur” leciał z szybkością podświetlną w odległości poniżej czterech parseków od gigantycznej przyćmionej gwiazdy KNT-8008, ledwie widocznej z Ziemi nawet przez najmocniejsze teleskopy. Podobne gwiazdy, których średnica wahała się od stu pięćdziesięciu do stu siedemdziesięciu kilometrów, porównywalna z naszym Słońcem, charakteryzowały się obfitością węgła w składzie atmosfery. W temperaturze około dwóch, trzech tysięcy stopni atomy węgła łączyły się w osobne łańcuszki molekularne po trzy atomy w każdym. Atmosfera posiadająca takie molekuły tłumiła fioletową poświatę widma, toteż światło gwiazdy było stosunkowo słabe w porównaniu z jej rozmiarem.
Jądra gigantów węgłowych, rozgrzane do stu milionów stopni, były potężnymi generatorami neutronów i przetwarzały lekkie pierwiastki w ciężkie i prawie post-uranowe, włącznie z Kalifornią i Rosją, jak nazwano najcięższy z pierwiastków o wadze atomowej 401, wynaleziony czterysta łat temu. Uczeni uważali, że gwiazdy węgłowe były fabrykami ciężkich pierwiastków Wszechświata. Rozsiewały owe pierwiastki w próżni podczas periodycznych wybuchów. Wzbogacenie składu chemicznego naszej Galaktyki zawdzięczaliśmy więc funkcjonowaniu ciemnych gigantów węglowych.
Gwiazdolot pulsacyjny umożliwił wreszcie ludzkości ujrzeć z bliska gwiazdy węglowe, zrozumieć istotę zachodzących na nich procesów przetwarzania materii, których ziemscy fizycy nie zdołali jeszcze do końca rozgryźć.
Załoga gwiazdolotu przebudziła się i każdy zajął się tymi badaniami, dla których umarł dla Ziemi na siedemset łat. Ruch statku wydawał się teraz bardzo powolny, ale nie było potrzeby go przyspieszać.
„Tellur” leciał lekko odchylony ku południowemu krańcowi gwiazdy węglowej, aby utrzymać ekran lokaizatora poza jej poświatą. Jej czarne zwierciadło pozostawało zaćmione całymi tygodniami, miesiącami, łatami. „Tellur”, a raczej według identyfikacji ziemskiej floty kosmicznej „IF-1 (Zet-685)”, pierwszy gwiazdolot nowego typu łub sześćset osiemdziesiąty piąty z wszystkich zarejestrowanych statków, nie był tak duży jak podświetlne gwiazdoloty dalekiego zasięgu. Przestano je produkować całkiem niedawno, od chwili wynalezienia gwiazdolotów pulsacyjnych.
Tamte kolosalne statki mogły pomieścić załogi liczące dwieście osób, gdzie wymiana pokoleniowa ułatwiała dowolnie głęboką penetrację przestrzeni międzygwiezdnych.
Z każdym powrotem takiego gwiazdolotu na Ziemi pojawiało się parę dziesiątek wychodźców z innych czasów, przedstawicieli odległej przeszłości. I choć stopień rozwoju tych ostańców przeszłości był stosunkowo wysoki, zwykłe nowe czasy były dla nich obce, toteż udziałem kosmicznych tułaczy stawały się nierzadko głęboka melancholia i wyobcowanie.
Obecnie gwiazdoloty pulsacyjne mogły przenosić łudzi jeszcze dalej. Minie jeszcze trochę czasu według miary astronautów i na Ziemi zaczną pojawiać się tysiącletnie Matuzalemy. Ci, którzy udadzą się w długi rejs do innych galaktyk, wrócą na rodzimą planetę miliony lat później. Była to odwrotna strona medalu dalekich podróży kosmicznych, zdradliwa bariera, stworzona przez przyrodę dla jej upartych synów. Załogi nowych gwiazdolotów liczyły góra osiem osób. Tym podróżnikom w niezmierzone kosmiczne dale i jednocześnie w przyszłość, w odróżnieniu od uprzednich przepisów, które do tego zachęcały, zabroniono płodzenia dzieci podczas podróży.
I chociaż „Tellur” był mniejszy od swych poprzedników, wciąż jednak był to wielki statek, w którym nieliczna załoga rozlokowała się całkiem wygodnie.
Przebudzenie z długiego snu wyzwoliło, jak zwykle, przypływ energii życiowej. Załogę stanowili przeważnie ludzie młodzi, toteż większość wolnego czasu spędzali w sali gimnastycznej.
Wymyślali dla siebie najtrudniejsze ćwiczenia, fantastyczne tańce lub założywszy oporowe pasy i obręcze na przeguby i kostki wyprawiali karkołomne sztuczki w części antygrawitacyjnej pomieszczenia.
Lubili także pływać w dużym basenie ze świecącą, jonizowaną wodą, zachowującą przepyszny lazur Morza Śródziemnego, kolebki ziemskich cywilizacji.
Kari zrzucił roboczy kombinezon i skierował się w stronę basenu, gdy zatrzymał go wesoły głosik:
— Pomóż mi. Kari! Bez ciebie nijak nie wychodzi ten obrót.
Wysoka chemiczka, Tajna Dan, ubrana w krótką tunikę z zielonej, korespondującej z barwą jej oczu, połyskliwej tkaniny, była najweselszą i najmłodszą uczestniczką ekspedycji. Nie raz peszyła spokojnego Kariego swą nieskrępowaną bezpośredniością, lecz taniec lubił tak samo jak Tajna, urodzona tancerka.
Podszedł do niej z uśmiechem.
Z wysokiego pomostu nad basenem po lewej stronie pozdrowiła go Afra Dewi, biolożka wyprawy. Starannie upięła masę swych czarnych włosów przed ćwiczeniami na trapezie. Przybliżył się ku niej, stąpając ostrożnie po siatce ze sprężystej masy plastycznej, Tej Eron, wyciągając za plecami dziewczyny muskularną, silną rękę. Rozkołysawszy się w takt poruszeń drążka, Afra odchyliła się do tyłu, wspierając na tej naturalnej podpórce. Zamarli oboje na sekundę, smukli, silni i pewni, o gładkich skórach, jakie daje człowiekowi tylko zdrowe życie na powietrzu i słońcu. Ledwie uchwytnym poruszeniem młoda kobieta wygięła się jeszcze mocniej, zrobiła pełny obrót wokół dłoni zastępcy komendanta i oboje pofrunęli nad salą, spleceni jak w tańcu.
— On wszystko zapomniał! — zapiszczała Tajna Dan, zakrywając oczy mechanika koniuszkami ciepłych paluszków.
— Czy to nie piękne? — odpowiedział tamten pytaniem i przyciągnął ku siebie dziewczynę w pierwszym tanecznym kroku, wchodząc w rytm tła dźwiękowego.
Kari i Tajna byli najlepszymi tancerzami na statku. Tylko oni potrafili poddać się bez reszty melodii i rytmice, wyłączając wszelkie inne myśli i uczucia. Unosząc się w świecie tańca Kari nie odczuwał niczego poza przyjemnością wspólnych, zgodnych poruszeń. Dłoń dziewczyny, spoczywająca na jego ramieniu, była mocna i czuła. Zielone oczy pociemniały.
— Ty i twoje imię stanowicie jedność — szepnął Kari. -Przypomniałem sobie, że „tajna” w starej mowie oznacza coś niewiadomego, nieodgadnionego.
— Pocieszyłeś mnie — odparła bez uśmiechu. — Zawsze myślałam, że wszystkie „tajne” pozostały jedynie w kosmosie, a na naszej Ziemi nie ma już żadnych. Ludzie ich nie mają. Wszyscy jesteśmy prości, jaśni i czyści!
— Żałujesz tego?
— Nigdy. Chciałabym jednak spotkać takiego człowieka z dawnych czasów, zmuszonego ukrywać swoje marzenia i uczucia przed nieprzyjaznym otoczeniem, hartować je, czynić je niezłomnymi, pełnymi niewiarygodnej mocy.
— Aha, rozumiem! Nie myślałem jednak o ludziach, lecz o niewyjaśnionych tajnikach… Jak w dawnych powieściach; wszędzie tajemnicze ruiny, nieznane głębiny, nieosiągalne wyżyny, a w jeszcze wcześniejszych zaczarowane, przeklęte i władające tajemnymi mocami rośliny, źródła, ukryte ścieżki czy domy.
— Tak, Kari! Fajnie byłoby tutaj w gwiazdolocie znaleźć sekretne miejsca i tajne przejścia.
— Które wiodłyby do nieznanych pomieszczeń, gdzie skrywałoby się…
— Co takiego?
— Nie wiem — przyznał mechanik z wahaniem i zamilkł.
Tajna jednak już wciągnęła się w grę i nadąsana pociągnęła go za rękaw. Kari podążył za nią. Wyszli z sali gimnastycznej do oświetlonego bocznymi lampami korytarza. Wskaźniki wibracji migotały miarowo i mętnie, jakby ściany statku zmagały się z przemożnym snem.
Dziewczyna zrobiła parę prędkich, bezszelestnych kroków i zamarła. Cień smutku przemknął po jej twarzy tak szybko, że Kari nie był pewien, czy rzeczywiście zobaczył tę oznakę słabości duchowej. Nieznane uczucie boleśnie go ugodziło. Znów ujął rękę Tajny.
— Chodźmy do biblioteki. Zostały jeszcze dwie godziny do mojej zmiany.
Dziewczyna posłusznie skierowała się w stronę centrum statku.
Biblioteka albo sala wspólnych zajęć mieściła się bezpośrednio za centralnym ośrodkiem sterowania, jak na wszystkich gwiazdolotach. Kari i Tajna otworzyli hermetyczne drzwi trzeciego poprzecznego korytarza i wyszli na dwuskrzydłową elipsę luku głównego przejścia. Gdy Kari nastąpił na brązową płytkę, ciężkie skrzydła rozsunęły się bezdźwięcznie i młodzi ludzie usłyszeli silny, wibrujący dźwięk. Tajna uścisnęła radośnie pałce chłopaka.
— Mut Ang!
Oboje wśliznęli się do biblioteki. Rozproszone światło zdawało się kłębić jak dym pod matowym stropem. Dwóch łudzi zasiadało w głębokich fotelach między półkami filmoteki, skrywając się w cieniu zagłębień. Tajna dostrzegła lekarza Swieta Sima i kanciastą sylwetkę Jasa Tina, inżyniera urządzeń pulsacyjnych, marzącego o czymś z zamkniętymi oczami. Po lewej stronie, pod gładki mi muszlami urządzeń akustycznych, pochylał się nad srebrzystym pudłem EMFS sam komendant „Tellura”.
EMFS, elektromagnetyczny fortepian skrzypcowy, dawno zastąpił stary, strojony na wysokie tony fortepian, zachowując jego bogatą skalę tonacji, wzbogaconą o skrzypcowe brzmienie. Wzmacniacze dźwięku w tym instrumencie mogły nadać mu wstrząsającą moc w odpowiednim momencie.
Mut Ang nie zauważył wchodzących. Pochylił się lekko do przodu, unosząc twarz ku romboidalnym panelom na suficie. Pianista grał tak samo jak na dawnym fortepianie przebierając palcami po klawiaturze, choć wywoływał dźwięk nie za pomocą młoteczka uderzającego o strunę, lecz dzięki delikatnym impulsom elektronicznym, przypominającym fale mózgowe.
Splecione harmonijnie tematy jedności Ziemi i Kosmosu zaczęły się rozwijać i rozprzestrzeniać. Kontrast motywów spokojnego smutku i odległego głośnego grzmotu narastały i przybierały na sile, przerywane dźwięcznymi nutami, brzmiącymi jak krzyki rozpaczy. Nagle zamilkł miarowo dotychczas rozwijany temat melodyczny. Odgłos gwałtownego zderzenia był druzgoczący i wszystko rozsypało się w lawinę dysonansów, ześlizgujących się jakby w toń ciemnego jeziora w niestrojnych żalach nieodwracalnej straty.
Nieoczekiwanie pod palcami Anga pojawiły się jasne i czyste dźwięki przejrzystej radości, która zmagała się z cichym smutkiem akompaniamentu.
Do biblioteki bezszelestnie wśliznęła się Afra Dewi w białym kitlu. Swiet Sim, lekarz pokładowy, zaczął dawać jakieś znaki komendantowi. Mut Ang wstał i wtedy cisza pokonała kaskadę dźwięków, jak szybko zapadająca noc tropikalna pokonuje wieczorny żar.
Lekarz i komandor opuścili salę, odprowadzani zaniepokojonymi spojrzeniami słuchaczy. Drugi z dyżurujących astronawigatorów dostał nagłego ataku wyrostka robaczkowego. Najwidoczniej nie dopełnił całkiem zasad przygotowania zdrowotnego do podróży kosmicznej. Swiet Sim poprosił komendanta o pozwolenie przeprowadzenia natychmiastowej operacji.
Mut Ang wyraził wątpliwość. Współczesna medycyna, dająca możliwość regulowania impulsami nerwowymi ludzkiego organizmu jak w urządzeniach elektronicznych, mogła uśmierzyć liczne przypadłości.
Jednak lekarz pokładowy upierał się przy swoim.
Wyjaśnił, że u chorego pozostanie niezagojone do końca ognisko zapalne, które może wybuchnąć nowym zarzewiem wobec ogromnych przeciążeń fizjologicznych, jakim podlegali astronauci.
Astronawigator spoczywał na szerokim stole operacyjnym, oplątany siecią czujników impulsywnych.
Trzydzieści sześć urządzeń kontrolowało stan organizmu. W przyćmionym świetle pomieszczenia zamigotał miarowo i słabo zadźwięczał aparat hipnotyzujący.
Swiet omiótł wzrokiem urządzenia i kiwnął głową w stronę Afry Dewi, swej asystentki. Każdy członek załogi „Tellura łączył kilka profesji.
Afra przysunęła przezroczysty sześcian. W niebieskawej cieczy znajdował się segmentowy aparat, przypominający skolopendrę olbrzymią. Afra wydobyła aparat z cieczy i z drugiego naczynia wyjęła stożkowatą tulejkę z podłączonymi do niej cienkimi przewodami i rurkami. Lekki trzask przycisku sprawił, że metalowa skolopendra poruszyła się, wydając ledwie słyszalne brzęczenie.
Swiet Sim skinął głową i aparat zniknął w otwartych ustach astronawigatora, nie zaburzając jego spokojnego oddechu. Włączył się półprzezroczysty ekran, ustawiony ukośnie nad brzuchem Chorego. Mut Ang przysunął się bliżej. W zielonkawej poświacie ciemne kontury wnętrzności były dobrze widoczne, tak samo jak sunący po nich segmentowy aparat. Nastąpił lekki rozbłysk, gdy urządzenie przekazało impuls zapartemu mięśniowi zwieracza żołądka i przeniknęło do dwunastnicy, a następnie zaczęło pełznąć po skomplikowanych zwojach cienkich jelit. Chwilę później tępo zakończony łeb skolopendry dotarł do wyrostka robaczkowego.
Właśnie ten obszar zapalny sprawiał największe byłe i pod naciskiem przyrządu spazmatyczne skurcze kiszek tak się nasiliły, że trzeba było zastosować leki uspakajające. Po paru minutach maszyna analityczna ujawniła przyczynę niedomagania: przypadkowe zatkanie wyrostka; ustaliła charakter zapalenia i zaproponowała konieczny zestaw antybiotyków oraz środków antybakteryjnych. Segmentowy aparat wypuścił długie, giętkie czułki i wgłębił się nimi w narząd.
Ropa została odessana, zalegające wewnątrz ziarnka piasku usunięte. Pozostało go tylko solidnie przepłukać roztworami biologicznymi, szyb ko gojącymi powłokę wyrostka i samą ślepą kiszkę. Chory spał spokojnie, podczas gdy w jego wnętrznościach pracowało przedziwne, sterowane automatycznie narzędzie. Gdy operacja skończyła się, lekarz wyciągnął przyrząd.
Komendant „Tellura” odzyskał spokój. Jaka by nie była wielka potęga medycyny, mimo wszystko czasem nieprzewidziane reakcje organizmu, (których wykrycie u milionów indywidualnych przypadków zdawało się niewykonalne), sprawiały niespodziewane komplikacje, niegroźne w ogromnych planetarnych instytutach medycznych, lecz niebezpieczne dla niewielkiej wyprawy.
Nic się nie stało. Mut Ang wrócił do fortepianu skrzypcowego w opustoszałej bibliotece. Komendant nie miał ochoty grać, zatopił się więc w przemyśleniach.
Niejeden raz komandor powracał myślami do kwestii przyszłego szczęścia.
Czwarta wyprawa w kosmos… Nigdy jednak nie spodziewał się dokonać tak ogromnego skoku w czasoprzestrzeni. Siedemset łat! Przy tej dynamice życia, nieustannym postępie dokonań, odkryć, przy tych horyzontach wiedzy, jakie już osiągnięto na Ziemi!
Trudno to porównywać, lecz siedemset łat znaczyło niewiele w epokach dawnych cywilizacji, kiedy rozwój społeczeństw, nieprzyspieszany nauką ani koniecznością, ukierunkowany był jedynie na coraz większe rozprzestrzenianie się ludzkości i zasiedlanie jeszcze niezajętych obszarów planety. Czas wydawał się niezmierzony i wszelkie zmiany upływały powoli, jak czasem lodowce na wyspach Arktyki i Antarktydy. Ludzie przez miliony lat szukali pożywienia, zabijali zwierzęta i siebie nawzajem.
Całe stulecia nikły jakby w pustej bezczynności.
Cóż znaczyło jedno ludzkie życie, cóż sto albo tysiąc lat?
Mut Ang pomyślał niemal ze strachem: Jak poczuliby się ludzie dawnego świata, gdyby mogli ogarnąć zawczasu powolność ówczesnych procesów społecznych i zrozumieć, że wyzysk, niesprawiedliwość i społeczny nieład będą trwać na Ziemi jeszcze tak wiele wieków? Gdyby cofnąć się o siedemset lat w starożytnym Egipcie, popadło— by się w ten sam niewolniczy system z jeszcze gorszym uciskiem; w tysiącletnich Chinach wciąż w te same wojny między cesarskimi dynastiami; w Europie zaś z początków religijnej nocy średniowiecza przeskoczyć o tyle lat wprzód, znaczyło wpaść prosto w wir stosów inkwizycji i orgię rozpasanej ciemnoty.
Obecnie jednak spojrzenie w przyszłość poprzez nasycone zmianami, ulepszeniami i zdobyczami nauki siedem stuleci przyprawiało o zawrót głowy, wywołany zachłanną ciekawością nowych, fantastycznych przeobrażeń.
I jeśli prawdziwe szczęście dają dążenia, nowości, przemiany, kto może być szczęśliwszy niż on i jego towarzysze? To wszystko jednak nie takie proste! Natura człowieka jest dwoista, jak otaczający i tworzący ją świat. Wraz z determinacją ciągłych zmian, zawsze nam żal przeszłości, ściślej tego, co w niej było najlepsze, odfiltrowane przez naszą pamięć i co wcześniej tworzyło wyobrażenie o dawnych złotych wiekach.
Mimowolnie szukali ludzie czegoś dobrego w przeszłości, marzyli o jej powrocie i tylko silni duchem mogli przewidzieć, przeczuć postęp nieuchronnego przyszłego oświecenia i ulepszenia ludzkiego życia. Od tamtych czasów w ludzkiej duszy gnieździ się głęboko żal za minionym, nostalgia za nieodwracalnie utraconym, uczucie melancholii ogarniające nas wobec ruin i innych zabytków dawnej historii ludzkości. Owa tęsknota za przeszłością przede wszystkim odzywała się w ludziach starszych, dojrzałych, przepełniając smutkiem każdego myślącego i wrażliwego człowieka.
Mut Ang wstał od instrumentu i przeciągnął swe silne ciało.
Tak, wszystko to opisano jasno i ciekawie w utworach historycznych. Czego może obawiać się młodzież gwiazdolotu, dokonując skoku w przyszłość? Samotności, nieobecności bliskich? Sławetne osamotnienie człowieka przeniesionego w przyszłość wielekroć omawiano i opisywano w starych powieściach. Zawsze wyobrażano je sobie jako nieobecność bliskich, krewnych, choć rodziny stanowiły niewielkie grupy ludzi, powiązanych często tylko formalnymi więzami krwi.
Teraz jednak, gdy bliźnim był każdy człowiek, kiedy nie było już żadnych granic ani konwenansów utrudniających międzyludzkie kontakty we wszystkich zakątkach planety?!
My, ludzie z „Telluru”, utraciliśmy wszystkich swoich bliskich na Ziemi. Lecz w nadchodzącej przyszłości czekają na nas nie mniej bliscy, pokrewni nam lu dzie, którzy będą wiedzieć i czuć jeszcze więcej i moc niej, niż utraceni na zawsze nam współcześni — oto jakimi słowami powinien podzielić się komendant z młodymi ludźmi ze swojej załogi.
W centralnym stanowisku sterowania Tej Eron ustanowił ulubiony dla nich porządek wieczoru. Tylko najpotrzebniejsze lampy paliły się przygaszone i dzięki temu okrągłe pomieszczenie wydawało się bardziej przytulne w panującym półmroku. Zastępca komendanta nucił prostą melodię, zajmując się nieustanną obserwacją wyników. Podróż gwiazdolotu zbliżała się do końca i należało dzisiaj obrócić statek w stronę gwiazdozbioru Wężownika, żeby przejść obok obserwowanej gwiazdy węglowej. Nadmierne przy bliżenie do niej byłoby niebezpieczne. Promieniowanie wzrosło na tyle, że przy podświetlnej prędkości statku mogło sprowadzić nań straszne, nieodwracalne porażenie.
Tej Eron obejrzał się, wyczuwając czyjąś obecność za plecami.
Mut Ang pochylił się nad ramieniem zastępcy, odczytując zsumowane wyliczenia wskaźników w kwadratowych okienkach dolnego rzędu. Tej zerknął pytająco na dowódcę, ten zaś kiwnął głową. Poddając się ledwie widocznym ruchom palców asystenta, w całym statku rozległy się sygnały ostrzegawcze i zadźwięczał metalicznie komunikat:
— Uwaga, wszyscy!
Mut sięgnął po mikrofon, wiedząc, że we wszystkich pomieszczeniach statku ludzie zastygli, odruchowo zwracając się w stronę ukrytych głośników. Człowiek nie odwykł jeszcze patrzeć w stronę źródła dźwięku, gdy chciał zachować pełne skupienie.
— Uwaga, wszyscy! — powtórzył Mut Ang. — Statek rozpocznie hamowanie za piętnaście minut. Wszyscy oprócz dyżurujących powinni spoczywać w swoich kajutach. Pierwsza faza hamowania skończy się za osiemnaście godzin, druga faza, przy sześciu „g”, trwać będzie sześć dób. Obrót statku nastąpi po sygnałach NP, Niebezpieczeństwa Porażenia. To wszystko!
Osiemnaście godzin później komendant wstał z fotela i przezwyciężając typowe przy hamowaniu bóle w krzyżu i potylicy, oznajmił że zamierza udać się na spoczynek i przespać całe sześć dób hamowania.
Reszta załogi „Tellura” nie mogła się teraz oderwać od przyrządów, obserwując ostatnie wyniki badań gwiazdy węglowej.
Tej Eron spojrzał posępnie za oddalającym się dowódcą. Każde udoskonalenie zwiększało solidność i moc gwiazdolotów. Trudno było porównać potęgę „Tellura” ze skorupami pływającymi po ziemskich morzach, nazywanymi od wieków statkami. A jednak gwiazdolot był też zaledwie łupiną w bezdennej głębi próżni… Zawsze pewniej, gdy komendant czuwa podczas manewru.
Kari Ram o mało nie podskoczył z zaskoczenia, usłyszawszy wesoły śmiech Muta Anga. Parę dni wcześniej cała załoga była zaniepokojona na wieść o nagłej chorobie komendanta. Tylko lekarz miał wstęp do jego kajuty, a wszyscy mimowolnie zaniżali głos, przechodząc koło gładkich drzwi, szczelnie zamkniętych, jak podczas awarii. Tej Eron zmuszony był sam wykonać wszystkie zaplanowane działania: obrót statku, nowy rozpęd, by jak najszybciej oddalić się od strefy promieniowania gwiazdy węgłowej i rozpocząć powrotną pulsację w stronę Słońca. Zastępca szedł razem z dowódcą, uśmiechając się z rezerwą. Okazało się, że komendant w porozumieniu z lekarzem, celowo odsunął się od dowodzenia, by dać możliwość Tejowi samodzielnego przeprowadzenia operacji bez niczyjej pomocy. Zastępca nie przyznałby się za żadne skarby do swoich wątpliwości przed obrotem, lecz czynił wyrzuty komandorowi za zdenerwowanie całej załogi.
Mut Ang usprawiedliwiał się żartobliwie i zapewniał Erona o całkowitym bezpieczeństwie gwiazdolotu w próżni kosmicznej. Przyrządy nie mogły się omylić, czterokrotne sprawdzanie każdego wyliczenia wykluczało możliwość niedokładności. Pasy asteroid i meteorytów wokół gwiazdy nie znajdowały się w strefie napromieniowania.
— Czyżby niczego więcej się pan nie spodziewał? — zapytał ostrożnie Kari Ram.
— Przypadkowy błąd jest zawsze oczywiście możliwy, lecz wielkie kosmiczne prawo, zwane zasadą uśrednienia jest po naszej stronie. Możemy być pewni, że tutaj w pustym zakątku kosmosu nie znajdziemy już niczego nowego. Cofniemy się trochę i polecimy sprawdzonym szlakiem w kierunku Słońca, obok Serca Węża… Już parę dni zmierzamy w stronę Wężownika. Teraz będzie szybciej!
— Jakie to dziwne: nie odczuwam ani krzty radości z dobrze wykonanej pracy, która usprawiedliwiałaby naszą śmierć na siedemset lat dla Ziemi — rzekł zadumany Kari. — Tak, wiem: dziesiątki tysięcy obserwacji, miliony obliczeń, zdjęć, notatek… Dzięki nim może odkryją na Ziemi nowe tajniki materii… Ale jakie to wszystko znikome i mało znaczące! Zaledwie zarodki przyszłości, nic więcej!
— A ile lat walki, trudu i śmierci musiała znieść ludzkość, a do tego tryliony pokoleń zwierząt na błędnej drodze historycznego rozwoju dla takich zarodków przyszłości! — sprzeciwił się Tej z zapałem.
— Tak podpowiada rozum. W uczuciach liczy się dla mnie pojedynczy człowiek, jedyna rozumna siła w kosmosie, która może wykorzystać żywiołowy rozwój materii i zawładnąć nim. My, ludzie, jesteśmy tak bardzo samotni! Mamy pewność istnienia innych zamieszkanych światów, ale żadna istota myśląca jeszcze nie spotkała się oko w oko z Ziemianami! Ile marzeń, baśni, książek, pieśni, obrazów zawierało przeczucie takiego wielkiego spotkania, które nigdy nie nastąpiło! Nie spełniło się wielkie, śmiałe i dalekowzroczne marzenie człowieka, zrodzone przed wiekami, gdy skończyła się religijna ślepota!
— Ślepota! — wtrącił Mut Ang. — A czy wiesz, jak nasi niedawni przodkowie, już w dobie pierwszych lotów kosmicznych, wyobrażali sobie realizację tego wielkiego marzenia? Wojenne starcie, bestialskie niszczenie statków, wzajemne unicestwianie się od pierwszego spotkania.
— Niemożliwe! — zareagowali gorąco Kari i Tej.
— Nasi współcześni pisarze nie lubią pisać o mrocznym okresie schyłku kapitalizmu — zripostował Mut Ang. — Wiecie jednak z lekcji historii, że ludzkość przeszła w swoim czasie punkt krytyczny rozwoju.
— O tak! — podchwycił Kari. — Kiedy ludzkości objawiła się możność opanowania materii i kosmosu, a formy rozwoju społecznego pozostawały wciąż archaiczne i postęp wiedzy o społeczeństwie także odstawał od zdobyczy nauki.
— Prawie ścisła definicja. Masz dobrą pamięć, Kari! Ujmując rzecz inaczej: kosmiczna wiedza i potęga znalazły się w konflikcie z prymitywną ideologią egoistycznego indywidualizmu. Zdrowie i przyszłość społeczeństwa parę łat wahały się na szałach losu, dopóki nie zwyciężyło nowe i ludzkość zjednoczyła się w jedną rodzinę w bezklasowej społeczności… W kapitalistycznej połowie świata nie widziano nowych dróg i uważano swoją sytuację za niezmienną i niewzruszoną, nawet przewidując nieuchronność wojny i samozniszczenia.
— Jak mogli nazywać to marzeniami? — spytał Kari z krzywym uśmiechem.
— A jednak tak nazywali.
— Być może punkty krytyczne przechodzi każda cywilizacja wszędzie tam, gdzie powstaje ludzkość na planetach innych układów słonecznych — powiedział powoli Tej Eron, rzucając bystre spojrzenie na górne cyferblaty urządzeń pomiarowych. — Znamy już dwie niezamieszkane planety z wodą, atmosferą ze szczątkowym tlenem, gdzie wiatry wzdymają tylko zwały martwych piasków i fale równie martwych mórz. Nasze statki sfotografowały…
— Nie — sprzeciwił się, kręcąc głową Kari Ram. — Nie mogę uwierzyć, żeby ludzie, którzy poznali bezkres kosmosu i potęgę nauki, mogli…
— Posługiwać się jak zwierzęta tylko prostą logiką? A przecież dawne społeczeństwo rozwijało się żywiołowo, bez uprzedniego planowania, które cechuje wyższe formy ustrojowe, stworzone przez człowieka. Ludzki rozum, charakter myślenia także znajdował się w pierwotnym stadium rozwoju prostej lub matematycznej logiki, odzwierciedlającej prawa rozwoju materii i przyrody z bezpośrednich obserwacji. Gdy nawarstwiły się historyczne doświadczenia ludzkości i poznano stopnie rozwoju otaczającego ją świata, pojawiła się dialektyka jako wyższa forma rozumowania. Człowiek poznał dwoistość zjawisk przyrodniczych i własnego istnienia. Zrozumiał, że z jednej strony jako indywidualność jest mikrym mgnieniem życia, jak kropla oceanu lub malutka iskierka, gasnąca na wietrze. A z drugiej strony jest wielki jak Wszechświat, ogarniając go rozumem i uczuciem w całej nieskończoności czasu i przestrzeni.
Komendant gwiazdolotu zamilkł i zaczął przechadzać się zamyślony przed swoimi podkomendnymi. Na ich młodych twarzach pojawił się wyraz natężonej uwagi. Mut Ang pierwszy naruszył ciszę.
— W mojej kolekcji historycznych książko-filmów jest jedna bardzo typowa dla tamtych czasów. Nie przetłumaczyła jej maszyna, lecz historyk. Sani Czen, zmarły w ubiegłym stuleciu.
Uśmiechnął się, widząc zachłanną ciekawość młodych ludzi i wyszedł do korytarza segmentu dziobowego.
— Nigdy nie będę prawdziwym komendantem! — westchnął z ubolewaniem Tej Eron. — To niemożliwe wiedzieć tyle, ile wie nasz Mut Ang.
— Kiedyś powiedział przy mnie, że jest złym dowódcą z powodu nazbyt szerokich horyzontów zainteresowań — odparł Kari, sadowiąc się w fotelu dyżurnego nawigatora.
Tej spojrzał ze zdziwieniem na kolegę. Obaj milczeli, nie zakłócając cichego świergotu urządzeń pokładowych. Ogromny statek, osiągając maksymalną prędkość, pewnie wycelował w wyznaczony kwadrat w bezpiecznej odległości od gwiazdy węglowej, gdzie tonęły w głębokiej czerni próżni słabe światełka odległych galaktyk, czterech gwiezdnych wysp. Były tak bardzo daleko, że światło bijące od nich zamierało bezradnie w ludzkich oczach, cudownym mechanizmie, któremu wystarczało dostrzec parę kwantów całości.
Nagle coś się zmieniło. Na ekranie wielkiego lokalizatora rozbłysła i zakołysała się świetlista kropka.
Rozległ się przenikliwy dźwięk, zapierający dech astronautom.
Tej Eron bez wahania dał sygnał alarmowy, wzywający komendanta i nakazujący pozostałym członkom załogi zająć miejsca awaryjne.
Mut Ang wbiegł do sterowni i dwoma skokami znalazł się przy pulpicie. Czarne lustro lokalizatora ożyło. Niczym w bezdennym jeziorze pływała w nim maleńka kulka światła, okrągła, o wyraźnych brzegach. Toczyła się w górę i w dół, powoli spełzając na prawo. Astronauci zdziwili się, że roboty chroniące statek przed zderzeniem z meteorami nie zareagowały.
Czyżby na ekranie nie odbijał się ich własny promień namierzający, lecz cudzy?!
Gwiazdolot szedł dalej wyznaczonym kursem i świetlna kropka dygotała teraz w prawym dolnym kwadracie. Domysł wywołał dreszcz na plecach Muta Anga, przygryzienie warg Teja Erona i kurczowe zaciśnięcie palców na krawędzi pulpitu Kari’ego Rama.
Coś niebywałego leciało im na spotkanie, wypuszczając promień lokalizacyjny, podobny do tego, jaki zarzucał daleko przed siebie „Tellur”.
Tak desperackie pragnienie, by domysł okazał się prawdą, żeby z bezrozumnego wzlotu nadziei nie runąć w przepaść rozczarowania, setki razy przytrafiło się ziemskim astronautom, toteż komandor zamarł, obawiając się uronić choćby słowo. Jego obawa udzieliła się jak gdyby tym, którzy byli przed nim.
Świecąca kropka na ekranie zgasła, zapaliła się znowu i zamigotała w odstępach po cztery i dwa rozbłyski. Tak regularna przeplatanka mogła zrodzić się tylko dzięki jedynej sile we Wszechświecie, w ludzkiej myśli.
Nie było już wątpliwości, naprzeciwko nich leciał inny gwiazdolot.
Tutaj, w bezmiernej dali kosmicznej, pierwszy raz nawiedzonej przez ziemski statek, mógł to być jedynie gwiazdolot z innego świata, którejś z planet odległej gwiazdy.
Promień lokalizatora „Tellura” także się stał przerywany. Kari Ram przesłał parę sygnałów umownego kodu świetlnego. Wydawało się kompletnie niewiarygodne, że tam, przed nimi, takie proste naciśnięcia guzika ukazują na ekranie nieznanego statku regularną sygnalizację.
Głos Muta Anga w głośnikach statku zdradzał jego napięcie.
— Słuchajcie wszyscy! Leci nam na spotkanie obcy statek! Schodzimy z kursu i rozpoczynamy nieprzewidziane hamowanie. Przerwać wszystkie prace! Nieprzewidziane hamowanie! Pozostać na swoich miejscach!
Nie należało tracić ani sekundy. Jeśli spotkany statek szedł mniej więcej z taką samą prędkością jak „Tellur”, szybkość zbliżenia gwiazdolotów była bliska świetlnej, osiągając dwieście dziewięćdziesiąt pięć kilometrów na sekundę. Lokalizator dawał ludziom do dyspozycji zaledwie kilka sekund. Podczas gdy Mut Ang mówił do mikrofonu. Tej Eron szepnął coś do Kariego. Blady z emocji młodzieniec zrozumiał wpół słowa i wykonał odpowiednie manipulacje na pulpicie lokalizatora.
— Świetnie! — zawołał komendant, widząc jak na ekranie kontrolnym promień zakreślił strzałę, wygiął ją na lewo, potem do tyłu i skręcił się w spiralę.
Minęło nie więcej, niż dziesięć sekund. Na ekranie przemknął błyszczący zarys strzałki, wygiął się w prawą stronę czarnego kręgu i również zakręcił spiralnie. Westchnienie, prawie jęk ulgi wydobyło się jednocześnie z ust obecnych w centrum sterowania. Ci nieznani przybysze, lecący im na spotkanie z tajemniczych głębin przestrzeni kosmicznej, zrozumieli! Rychło w czas!
Rozdzwoniły się kolizyjne systemy alarmowe. Teraz już nie promień obcego lokalizatora, ale ostry kontur statku ukazał się na głównym ekranie. Tej Eron błyskawicznie wyłączył autopilota i własnoręcznie wykonał minimalny skręt w lewo. Dźwięk ucichł i zgasło czarne jezioro ekranu. Ludzie ledwie zdążyli zauważyć świetlisty zarys prawej burty, przemykający na podglądowym lokalizatorze. Statki minęły się z niewyobrażalną szybkością i rozeszły w swoje strony.
Minie kilka dni, zanim znów się spotkają. Nic straconego. Oba gwiazdoloty wyhamują, zawrócą na trasie ustalonej przez maszyny i przybliżą się znowu do miejsca spotkania.
— Słuchajcie wszyscy! Zaczynamy specjalne hamowanie! Sygnalizować gotowość sektorami! — komenderował przez mikrofon Mut Ang.
Zielone lampki gotowości sektorów zapalały się nad wygaszonymi indykatorami silnikowych wskaźników. Silniki statku umilkły. Cały gwiazdolot zamarł w oczekiwaniu. Komendant ogarnął wzrokiem stanowisko sterowania i milcząco skinął głową w stronę foteli, wliczając także robota zawiadującego hamowaniem.
Podwładni widzieli, jak nachmurzony pochylił się nad podziałką programową i przesunął główny zacisk na cyfrę 8.
Przełknięcie pigułki obniżającej ciśnienie, zagłębienie się w fotelu i uruchomienie robota zajęło mu tylko parę sekund.
Gwiazdolot zawisł odczuwalnie w próżni. Tak dawniej potykały się w polu wierzchowce, a jeźdźcy spadali z nich na złamanie karku. Gigantyczny statek stanął jakby dęba, a jego „jeźdźcy” zapadli w głąb hydraulicznych foteli i lekkie zamroczenie.
Prawie cała załoga „Tellura” zebrała się w bibliotece. Tylko jeden dyżurujący nadzorował przyrządy OES, zabezpieczające elektroniczne połączenia urządzeń pokładowych. „Tellur” zawrócił po wyhamowaniu, lecz zdążył oddalić się od miejsca spotkania ponad dziesięć miliardów kilometrów. Gwiazdolot leciał powoli, na jednej dwunastej maksymalnej prędkości, a tymczasem komputery nieustannie sprawdzały i korygowały kurs.
Trzeba było ponownie odnaleźć niedostrzegalną kropkę w nieogarnionym kosmosie, a w niej jeszcze drobniejszy pyłek, jakim był obcy gwiazdolot. Osiem dób oznaczało trudne do zniesienia oczekiwanie. Jeśli wszystkie obliczenia i ruch statku nie spowodują nadmiernego odchylenia, jeśli tamci nieznani także się nie pomylą i władają statkiem na przybliżonym poziomie technicznym, gwiazdoloty spotkają się na tyle blisko, żeby wyszukać się wzajemnie w ciemności promieniami lokalizatorów.
Pierwszy raz w historii człowiek zetknie się z braćmi w myśleniu, mocach i dążeniach. Z tymi, których istnienie dawno już zostało przewidziane, dowiedzione i potwierdzone za pomocą nieograniczonego ludzkiego rozumu. Monstrualna przepaść czasoprzestrzenna, dzieląca zamieszkane światy, do tej pory wydawała się nieprzebyta. Oto jednak Ziemianie podadzą dłoń innym myślącym istotom kosmicznym, a po nich pójdą jeszcze dalej, ku nowym braciom z kolejnych planet. Łańcuch myśli i trudu utworzy się w kosmicznej próżni jako ostateczne zwycięstwo nad żywiołowymi siłami natury.
Maleńkie kulki żywego śluzu musiały roić się przez miliardy lat w ciepłych zakątkach morskich zatok, a kolejne setki milionów lat formowały się z nich bardziej złożone istoty, które w końcu wyszły na brzeg.
W pełnej zależności od warunków otoczenia, w ciągłej walce o byt i przedłużenie gatunku upłynęły im jeszcze miliony stuleci, dopóki nie rozwinął się większy mózg, najlepsze narzędzie do poszukiwania pożywienia i walki o przetrwanie.
Tempo rozwoju życiowego uległo wówczas przyspieszeniu, walka o byt przybrała ostrzejsze formy, zaostrzyła się także selekcja naturalna. Ofiary, ofiary, ofiary… pożerani roślinożercy, zdychające z głodu drapieżniki, ginące słabsze osobniki, chorowite łub starzejące się, zabite w walce o samice, w obronie młodych lub w żywiołowych kataklizmach.
Tak było w ciągu całej ślepej drogi ewolucji, dopóki w ciężkich warunkach epoki lodowcowej daleki potomek małpy za pomocą trudu myślowego nie przeniknął sensu zwierzęcego szukania pożywienia. Stał ię człowiekiem, zrozumiawszy większy pożytek z kolektywnej współpracy, wynikającej z przemyślenia doświadczeń.
Po tej przemianie upłynęło jednak jeszcze wiele tysiącleci, wypełnionych wojnami i cierpieniem, głodem i ciskiem, niewiedzą i nadzieją na lepsze jutro.
Potomkowie nie zawiedli swoich przodków: lepsze utro nadeszło. Ludzkość zjednoczona w społeczeństwie bezklasowym, wyzwolona z pęt strachu i wyzysku, wzniosła się na niezwykłe wyżyny nauki i sztuki. Osiągalne okazało się też to, co było najtrudniejsze: opanowanie przestrzeni kosmicznej. I w końcu cała trudna droga ludzkiej historii, ogromne nawarstwienie wiedzy i ciężkiej pracy zaowocowało wynalezieniem gwiazdolotu dalekiego zasięgu „Tellur”, rzuconego w głęboką otchłań Galaktyki. Wierzchołek rozwoju materii na Ziemi i w całym systemie słonecznym spotka się teraz z drugim wierzchołkiem, zapewne równie ciężkiej drogi, trwającej miliardy łat na drugim krańcu Wszechświata.
Takie przemyślenia, w takiej czy innej formie, przenikały każdego członka załogi. Poczucie wielkiej odpowiedzialności za tę chwilę zmusiło do zachowania powagi nawet młodziutką Tajnę. Czy niewielka grupka przedstawicieli wielomiliardowej ziemskiej społeczności godnie będzie reprezentować jej dokonania, trud, doskonałość fizyczną, rozum i męstwo?
Jak należy się przygotować na nadchodzące spotkanie? Pamiętając wciąż o wielkiej i krwawej walce ludzkości o wolność ducha i ciała!
Najważniejsza, najbardziej pasjonująca i tajemnicza wydawała się kwestia, jacy są ci, co idą nam na spotkanie? Czy z ziemskiego punktu widzenia wydadzą się straszni lub piękni?
Głos zabrała Afra Dewi.
Młoda kobieta, wyglądająca jeszcze powabniej w nerwowym uniesieniu, podnosiła często wzrok na obraz nad drzwiami. Wykonana trójwymiarowymi farbami spora panorama Gór Księżycowych w Afryce Równikowej, z porażającym kontrastem ponurych lesistych zboczy i świetlistego skalnego grzebienia jakby odzwierciedlała jej myśli.
Afra mówiła, iż ludzkość dawno odcięła się od rozprzestrzenianych dawniej teorii, że istoty myślące mogą przybierać jakąkolwiek postać i mieć różnorodną budowę. Przeżytki religijnych przesądów zmuszały nawet poważnych uczonych do dopuszczania nierozważnie, że istota myśląca może rozwijać się w różnorakim kształcie, jak dawni bogowie, objawiający się w różnych wcieleniach. Przede wszystkim wygląd człowieka, jedynej istoty na świecie posiadającej myślący mózg, oczywiście nie był przypadkowy i odpowiadał najlepiej zdolnościom przystosowawczym, zapewniającym ogromny przyrost zwojów mózgowych i nadzwyczajną aktywność systemu nerwowego.
Nasze pojęcia urody ludzkiej i ogólnie piękna wytworzyły się na podstawie tysiącletnich doświadczeń, bezwiednego postrzegania konstrukcyjnej celowości i doskonałego przystosowania do tego czy innego działania. Oto dlaczego piękne są dla nas potężne maszyny, fale morskie, drzewa i konie, chociaż wszystkie mocno różnią się od wyglądu człowieka. Sam człowiek, jeszcze w stadium zwierzęcym otrzymał błogosławiony dar roz woju mózgu wybawiając się od konieczności wąskiej specjalizacji i przysposobienia tylko do jednego sposobu życia, jak u większości zwierząt.
Nogi człowieka nie nadają się do nieprzerwanego biegu po twardej, a tym bardziej grząskiej glebie, a jednak umożliwiają mu szybkie przemieszczanie się, pomagają wspinać się na drzewa i wędrować po górach. Ludzka ręka jest najbardziej uniwersalnym organem, którym można wykonywać miliony czynności i właśnie ona uczyniła pierwotnego zwierza człowiekiem.
Człowiek jeszcze we wczesnych stadiach swego formowania rozwinął się jako uniwersalny organizm, przystosowany do rozmaitych warunków. Wraz z przejściem do życia społecznego wielofunkcyjność ludzkiego organizmu stała się jeszcze bogatsza i różnorodna wraz z działalnością. Piękno człowieka w porównaniu z innymi, najbardziej funkcjonalnie zbudowanymi stworzeniami polega przede wszystkim na perfekcyjności i uniwersalności przeznaczenia, wzmocnionej i ulepszonej rozumnym działaniem i duchową edukacją.
— Istota myśląca z innego świata, która podróżuje w kosmosie, musiała także osiągnąć doskonałość i uniwersalność, musi zatem być piękna! Nie mogą istnieć żadne myślące potwory, grzyboludzie czy głowonogi! Nie wiem, jak to wygląda w rzeczywistości, czy spotkamy się ze zbieżnością formy lub urody w jakimś innym zakresie, lecz jest to nieuniknione! — zakończyła swój wywód Afra Dewi.
— Podoba mi się ta teoria — poparł biolożkę Tej Eron. — Tylko że…
— Rozumiem — przerwała mu Afra. — Nawet niewielkie odchylenia od typowego wyglądu wydają się ułomnością, a wielość takich odchyleń może być bardzo duża. Przecież nieznaczne odstępstwa od normy: brak nosa, powiek, ust na ludzkiej twarzy spowodowane kontuzją jawią się nam jako zeszpecenia, tym straszniejsze, że dokonane na ogólnej ludzkiej podstawie. Koński pysk lub psia mordka dość mocno odróżniają się od ludzkiego oblicza, tym niemniej nie wydają nam się szpetne, przeciwnie, całkiem ładne.
Dzieje się tak dlatego, że jest w nich piękno celowości, podczas gdy na okaleczonej twarzy ludzkiej została naruszona harmonia…
— To znaczy, że jeśli nawet ich wygląd będzie znacznie różnił się od naszego, nie wydadzą nam się potworni? A jeśli jest podobny naszemu, ale z rogami i ryjkami? — Nie ustępował Tej.
— Rogi nie są potrzebne istocie myślącej, dlatego nie będzie ich miała. Nos może być wydłużony i w kształcie ryjka, chociaż przy obecności rąk, ryjek też nie jest potrzebny. Może to być szczególny przypadek, niekonieczny warunek budowy istoty myślącej.
Wszystko to tworzy się historycznie, w rezultacie selekcji naturalnej, warunkowane prawidłowością pewnej średniej z mnogości odchyleń. Wszędzie, w każdym pięknie występuje wszechstronna celowość. Nie spodziewam się więc spotkać rogatych ani ryjkowatych poczwar w tamtym gwiazdolocie. Nie może ich tam być! Tylko niższe formy życia są wielce różnorodne, im są wyższe, tym bardziej do siebie podobne. Paleontologia ukazuje nam, w jak sztywne ramy wepchnął wyższe organizmy rozwój ewolucyjny. Pomyślcie o setkach przypadków pełnej zewnętrznej zbieżności u wyższych kręgowców z dowolnych podtypów, torbaczy i łożyskowców.
— Zwyciężyłaś! — zgodził się z nią Tej, spoglądając na innych nie bez dumy z mądrości koleżanki.
Nieoczekiwanie zaoponował Kari Ram, pokraśniały lekko od młodzieńczego zażenowania. Powiedział, że obce formy istnienia, nawet dysponujące w pełni ludzką i piękną powłoką, ciałem, mogą okazać się odległe od łudzi pod względem intelektu, swoich wyobrażeń o świecie i życiu. Będąc tak odmienni, mogą się stać okrutnymi i przerażającymi wrogami.
Wtedy stanął w obronie biolożki Mut Ang.
— Niedawno właśnie o tym myślałem — oznajmił komendant — i zrozumiałem, że na wyższym stopniu rozwoju między istotami myślącymi nie może zaistnieć żadne nieporozumienie. Myślenie człowieka i jego rozsądek warunkują prawa logicznego rozwoju otaczającego go świata i całego kosmosu. W tym sensie człowiek jest mikrokosmosem. Myślenie podporządkowane jest prawom wszechświata, które są wszędzie jednakowe. Myśl, gdziekolwiek się nie pojawi, nieuchronnie będzie zawierać w swojej osnowie matematyczną i dialektyczną logikę. Nie może być żadnego „innego”, całkiem niepodobnego do naszego, myślenia, tak jak człowiek nie może istnieć bez społeczności oraz przyrody…
Radosne okrzyki zagłuszyły ostatnie słowa komandora.
— Nie za głośno? — spytał z lekką dezaprobatą Mut Ang.
— Nie — sprzeciwiła się śmiało Afra Dewi. — Zgodność myśli w dużej grupie łudzi zawsze jest zachwycająca. Jest rękojmią lojalności i wzajemnego wsparcia… zwłaszcza jeśli służą różnym gałęziom nauki.
— Masz na myśli biologię i nauki społeczne? — spytał milczący dotychczas Jas Tin, jak zwykłe przesiadujący w wygodnym kącie kanapy.
— Tak! Niezwykle jasno wynika z całej historii ziemskiej ludzkości uporczywe dążenie do wzajemnego porozumienia wraz z postępem kultury i poszerzaniem horyzontów. Im wyższy był poziom kultury, tym łatwiej było przedstawicielom różnych narodów i ras w ramach bezklasowego społeczeństwa zrozumieć siebie nawzajem, tym jaskrawiej jawił się wspólny cel budowania nowego życia, konieczność zjednoczenia, początkowo tylko niektórych krajów, a potem całej ludności planety. Obecnie na tym poziomie rozwoju, jaki osiągnęli Ziemianie i bez wątpienia również ci, którzy idą nam na spotkanie… — Afra zamilkła na moment i dokończyła: — Bądźcie przygotowani na spotkanie przyjaciół.
— Tak to wygląda — przytaknął Mut Ang — że dwie różne planety zdolne do lotów kosmicznych łatwiej się dogadają, niż dwa dzikie plemiona z tej samej planety!
— A co z nieuchronnością wojny, również w kosmosie, o której byli przekonani nasi przodkowie nawet na dość wysokim poziomie kultury? — spytał Kari Ram.
— Gdzie ta świetna książka, którą nam pan obiecał[1] — przypomniał Tej Eron — o dwóch statkach kosmicznych, które przy pierwszym spotkaniu chciały unicestwić jeden drugiego?
Komendant ponownie udał się do swojej kabiny.
Tym razem nic mu nie przeszkodziło, wrócił więc po chwili z maleńką ośmioramienną gwiazdką mikrofilmu i wsunął ją do czytnika. Fantazja dawnego amerykańskiego autora zainteresowała wszystkich astronautów.
Szalone myśli komendanta załoga uznała za niepodważalne prawdy. Spotkanie dwóch niezależnie zaistniałych cywilizacji powinno, w mniemaniu dowódcy, nieuchronnie doprowadzić do podbicia jednej przez drugą, posiadającą potężniejsze uzbrojenie. Spotkanie w kosmosie mogło być tylko handlowe albo wojenne, żadne inne nie przychodziło autorowi do głowy.
Szybko wyjaśniło się, że kosmici są bardzo podobni do Ziemian, choć widzą jedynie w podczerwieni, a porozumiewają się za pomocą fal radiowych, tym niemniej ludzie szybko zrozumieli język obcych oraz ich myśli. Komendant obcego gwiazdolotu miał równie ubogą wiedzę socjologiczną jak ziemski. Też łamał sobie głowę, jak i ujść żywym z fatalnego położenia i nie zniszczyć ziemskiego statku.
Długo oczekiwane wspaniałe wydarzenie, pierwsze spotkanie dwóch odmiennych ludzkości, mogło zakończyć się straszną katastrofą. Statki wisiały w próżni w odległości około tysiąca mil od siebie i prowadziły przez ponad dwa tygodnie rokowania za pomocą robota w kształcie kulistej kapsuły.
Obaj dowódcy zapewniali się nawzajem o pokojowych zamiarach, jednocześnie sobie nie ufając. Położenie stałoby się beznadziejne, gdyby nie główny bohater opowieści, młody astrofizyk. Skrywając pod ubraniem niezwykłe silną bombę, odwiedził z dowódcą obcy statek. Obaj przedstawili ultimatum, by się wymienić statkami. Część załogi czarnego gwiazdolotu miała przejść na pokład ziemskiego, a część Ziemian na obcy, uprzednio rozbroiwszy wszystkie działa do kruszenia meteorytów, nauczywszy się sterowania różnymi systemami i przeniósłszy swoje mienie. Tymczasem dwaj bohaterowie z bombami zostaną na pokładzie kosmitów, by w razie jakiegoś podstępu wysadzić ich statek. Komendant obcego statku przystał na te warunki. Wymiana załóg i rozbrojenie statków przeszły pomyślnie. Czarny gwiazdolot z ludźmi, a ziemski z kosmitami na pokładzie pospiesznie oddaliły się z miejsca spotkania, znikając w słabym świetle gazu mgławicowego…
Bibliotekę wypełnił harbider wielu głosów. Już w trakcie czytania niejeden z młodych astronautów wykazywał oznaki zniecierpliwionych, nie— zgody, sprzeciwu. Zaczęli teraz mówić jednocześnie, przekrzykując jeden drugiego. Wszyscy zwracali się do komendanta, jakby to on odpowiadał za treść starej noweli, wydobytej z mroków zapomnienia.
Większość zwracała uwagę na niezgodność czasu akcji z psychologią postaci. Skoro gwiazdolot mógł oddalić się od Ziemi na odległość trzech tysięcy lat świetlnych zaledwie w trzy miesiące, to czas, w którym rozgrywa się opowieść powinien być znacznie późniejszy od współczesnego. Nikt jeszcze nie osiągnął takich głębi kosmosu. Lecz myśli i zachowania Ziemian niczym nie różnią się od przyjętych w epoce kapitalizmu, wiele wieków wcześniejszej! Wytykano też sporo błędów czysto technicznych, w rodzaju nieprawdopodobnie szybkiego hamowania gwiazdolotów lub porozumiewania się myślowego falami radiowymi. Jeśli tamta planeta, jak to ukazano w opowiadaniu, posiadała atmosferę podobnej gęstości jak ziemska, nieunikniony był rozwój słuchu jak u łudzi. Wymagało to znacznie mniejszej utraty energii, niż przesyłanie fał radiowych czy komunikowanie się bioprądami. Niewiarygodne było także tak szybkie rozszyfrowanie mowy kosmitów, na tyle dokładne, że mogło zostać zapisane w maszynie tłumaczącej…
Tej Eron zauważył ubogie obrazowanie kosmosu w utworze, tym dziwniejsze, że dawny wybitny uczony Ciołkowski parę dziesięcioleci przed tym, gdy napisano tę opowieść, uprzedzał ludzkość, że kosmos jest znacznie bardziej skomplikowany, niż się nam wydawało. Na przekór myślicielom dialektykom niektórzy uczeni uważali, że znaleźli się niemal u źródeł poznania.
Minęły stulecia i wiele odkryć niezwykle skomplikowało nasze wyobrażenie o wzajemnej zależności różnych zjawisk, a tym samym jak gdyby spowolniło poznawanie kosmosu. Równocześnie nauka odkryła ogromny krąg dróg obejścia złożonych problemów i wyzwań technicznych. Dobrym przykładem był wynalazek statków pulsacyjnych, prześcigających zwykłe sposoby przemieszczania się. Właśnie w tym przełamaniu rzekomych granic logiki matematycznej objawiła się potęga przyszłości. Autor Pierwszego kontaktu nawet nie przeczuł nieograniczonej wiedzy, ukrytej w prostych sformułowaniach wielkich dialektyków jego czasów.
— Nikt nie zwrócił uwagi na jeszcze jedną okoliczność — odezwał się w tym momencie milkliwy zwykle Jas Tin. — Oryginał napisano po angielsku. Wszystkie nazwy, przezwiska i żartobliwe wyrażenia pozostały w wersji angielskiej. To niełatwe! Jako amator lingwista studiowałem proces powstawania pierwszego języka światowego. Język angielski był w przeszłości najbardziej rozpowszechniony. Pisarz odzwierciedlił jak w lustrze niedorzeczną wiarę w niezmienność, a raczej nieskończoną trwałość form ustrojowych. Powolny rozwój starożytnego systemu niewolniczego lub epoki feudalnej, wymuszone wielowiekowe cierpienia dawnych ludów były uznawane mylnie za stabilną cechę stosunków międzyludzkich we wszystkich formach: języków, religii i w końcu także ostatniego żywiołowego ustroju kapitalistycznego. Groźna nierówność społeczna schyłku kapitalizmu wydawała się czymś niezmiennym. Angielski już wtedy był archaicznym przeżytkiem, ponieważ zawierały się w nim właściwie dwa języki: pisany i fonetyczny, toteż był kompletnie bezużyteczny dla maszyn tłumaczących. Zdumiewające, że autor nie uświadamiał sobie, iż język zmienia się tym mocniej i szybciej, im prędzej następuje transformacja stosunków międzyludzkich i obrazu świata! Na wpół zapomniany starożytny sanskryt okazał się najbardziej logicznie skonstruowany i dlatego stał się podstawą dla języka pośredniego maszyn tłumaczących. Minęło trochę czasu i z języka pośredniego uformował się pierwszy język powszechny dla naszej planety, podlegający od tamtych czasów jeszcze wielu przeobrażeniom. Zachodnie języki nie przetrwały próby czasu. Podobnie wy— szły z użycia imiona, pochodzące ze starych religijnych podań i dawno martwych języków.
— Jas Tin trafił w sedno — włączył się do rozmowy Mut Ang. — Znacznie gorsze niż niewiedza naukowa czy niewłaściwa metodyka są zacofanie i upór w zachowaniu tych form ustroju społecznego, które nie miały racji bytu nawet w oczach współczesnych. Podstawą takiego konserwatyzmu, z wyjątkiem przypadków zwykłej ignorancji, była oczywiście interesowność w zachowaniu tych form ustrojowych, które zapewniały swoim obrońcom lepsze życie niż większości łudzi.
Skoro tak, co ich obchodziły losy ludzkości i całej planety, jej zapasów energetycznych i zdrowia mieszkańców!
— Nierozumne zużywanie paliw kopalnych, lasów, wyjałowienie rzek i gruntów, niebezpieczne eksperymenty z różnymi rodzajami broni atomowej, wszystko to, razem wzięte, określało działania i postrzeganie świata tych, co starali się za wszelką cenę zachować umierające i odchodzące w przeszłość formy, powiększając tylko strach i cierpienie większości łudzi. Właśnie z tego wyrastała toksyczna sieć specjalnych przywilejów, wymysłów o wyższości danej grupy, klasy lub rasy ludzkiej nad innymi, usprawiedliwianie wojny i przemocy, wszystkiego, co w dawnych czasach zostało nazwane faszyzmem, Zwykłe towarzyszyły temu waśnie nacjonalistyczne.
— Grupa uprzywilejowanych będzie nieuchronnie hamować rozwój, starając się, by wszystko zostało po staremu, a pokrzywdzona część społeczeństwa będzie wałczyć z tym jarzmem dla polepszenia swojego bytu. Im silniejsze było uciemiężenie ze strony grupy uprzywilejowanych, tym większy narastał sprzeciw i zaostrzały się formy wałki, powodując obustronne okrucieństwo, a co za tym idzie, obniżając poziom ludzkiej moralności. Przenieście to z walki klas w jednym kraju na ogólną walkę uprzywilejowanych i uciskanych. Przypomnijcie sobie historyczną walkę krajów nowego socjalistycznego społeczeństwa ze starymi krajami kapitalistycznymi, a zrozumiecie przy czyny narodzenia się ideologii wojennej, propagandy niezbędnej wojny, wiecznej i rozprzestrzeniającej się także w kosmosie. Widzę w tym serce zła, jadowitego węża, który jakby się nie ukrywał, zawsze ukąsi, dlatego że nie może się inaczej zachować. Przypomnijcie sobie, jakim niedobrym, ognistożółtym światłem płonęła gwiazda, którą mijaliśmy w drodze do celu…
— Serce Węża! — krzyknęła Tajna.
— Serce Węża! W sercu twórczości obrońców starego porządku, propagujących niezbywalność wojny i kapitalizmu, kryło się serce jadowitego gada.
— A zatem nasze obawy to również pozostałości wężowego serca, odziedziczonego po przodkach! — stwierdził poważnie i smutno Kari Ram. — Ja zaś jestem najbardziej ze wszystkich nas wężowaty, bo wciąż mam obawy… łub wątpliwości, by tak rzec.
— Kari! — zawołała Tajna karcąco.
Tamten kontynuował jednak uparcie:
— Komandor ciekawie opowiadał nam o śmiertelnych kryzysach wyższych cywilizacji. Zna my wszyscy wymarłe planety, na których zniszczono życie dlatego, że ludzkość nie zdołała sobie poradzić z niebezpieczeństwem wojny atomowej, stworzyć nowego społeczeństwa na naukowych podstawach i na zawsze położyć kres groźbie samozniszczenia, wyrwać to serce węża! Wiemy, że nasza planeta ledwie uniknęła podobnego losu. Gdyby w Rosji nie powstało pierwsze państwo socjalistyczne, zapoczątkowując wielkie zmiany w życiu planety, rozkwitł by na niej faszyzm, a wraz z nim niszczące wojny jądrowe! A co, jeśli tamci — rzekł młody astronawigator, wskazując w stronę, z której oczekiwano przybycia obcego gwiazdolotu — nie przeszli jeszcze punktu krytycznego?
— To wykluczone. Kari — odparł spokojnie Mut Ang. — Istnieje pewna analogia między tworzeniem wyższych form życia i wyższych form ustrojowych.
Człowiek mógł się rozwijać tylko w stabilnych, długotrwałe sprzyjających warunkach przyrody. Nie znaczy to, że zmiany nie następowały, przeciwnie, były stosunkowo silne, ale tylko wobec człowieka, a nie całej natury. Katastrofy i nieustanne wstrząsy nie pozwoliłyby się rozwinąć istocie myślącej. Tak samo wyższa forma społeczeństwa, które zdołało osiągnąć kosmos, zbudować gwiazdoloty, przeniknąć w bezdenną otchłań próżni, mogła dokonać tego wszystkiego tylko w stabilnych warunkach ludzkiego bytowania i oczywiście, bez katastrofalnych kapitalistycznych wojen…
Nie, ci co pędzą nam na spotkanie, przeszli także przez punkt krytyczny, również cierpieli i ginęli, dopóki nie zbudowali prawdziwie mądrego ustroju!
— Wydaje mi się, że jest jakaś instynktowna mądrość w historii cywilizacji różnych planet — powiedział z płonącymi oczyma Tej Eron. — Ludzkość nie może podbić kosmosu, dopóki nie osiągnie wyższej formy życia, bez wojen, z wysoką odpowiedzialnością każdego człowieka za wszystkich swoich współbraci!
— Wznosząc się na wyższy stopień społeczeństwa komunistycznego, ludzkość opanowała kosmiczne moce i mogło się to dokonać tylko na jednej drodze, innej drogi nie ma! — zawołał Kari. — I nie jest to dane żadnej innej ludzkości, jeśli tak nazwiemy wyższą zorganizowaną formę życia istot myślących.
— My i nasze statki jesteśmy dłońmi ziemskiej ludzkości wyciągniętymi ku gwiazdom — odpowiedział poważnie Mut Ang. — I te dłonie są czyste! Ale to nie może być tylko naszą właściwością! Wkrótce uściśniemy tak samo czystą i silną dłoń!
Młodzież nie zdołała się powstrzymać i nagrodziła konkluzję dowódcy triumfalnymi okrzykami, ale nawet starsi, bardziej powściągliwie objawiający uczucia, byli wyraźnie wzruszeni przemową Muta Anga.
Gdzieś przed nimi, wciąż jeszcze potwornie daleko, leciał im na spotkanie gwiazdolot z obcej planety odległej gwiazdy. Ziemianie po raz pierwszy po miliardach łat rozwoju na własnej planecie mieli zetknąć się z drugimi… również ludźmi. Nic dziwnego, że astronauci, z trudem opanowywali gorączkowe podniecenie.
Udanie się na spoczynek i trwanie w pojedynkę w gorączce oczekiwania okazało się niemożliwe. Mut Ang, wyliczywszy czas spotkania gwiazdolotów, nakazał Swietowi Simowi wydać wszystkim środki uspokajające.
— Powinniśmy — ucinał twardo protesty — spotkać swoich współbraci w najlepszej kondycji ducha i ciała. Czeka nas jeszcze ogromna praca: zrozumieć tamtych i opowiedzieć jak najlepiej o sobie. Pobrać ich wiedzę i przekazać własną! — Komendant zmarszczył brwi. — Nigdy jeszcze tak się nie obawiałem swojej nieumiejętności i niekompetencji. — Obawa zmieniła wyraz spokojnej zwykle twarzy komendant, zaciśnięte palce zbielały.
Astronauci być może dopiero teraz odczuli, jaką odpowiedzialność nakłada na każdego to niebywałe spotkanie. Bez sprzeciwu przyjęli pigułki i rozeszli się.
Mut Ang pozostawił tylko na posterunku Karlego, później zawahał się, omiatając wzrokiem potężną sylwetkę Teja Erona i milczącym gestem polecił mu także pozostać w sterowni. Z westchnieniem zmęczenia komendant wyciągnął się w fotelu, pochylił głowę i zakrył twarz dłońmi.
Tej i Kari milczeli, obawiając się przeszkodzić komendantowi w rozmyślaniach. Gwiazdolot leciał bardzo wolno, dwieście tysięcy kilometrów na godzinę, z tak zwaną tangensową prędkością, używaną przy wkraczaniu do Strefy Roche’a jakiegokolwiek ciała niebieskiego. Roboty kierujące statkiem utrzymywały go na ściśle wytyczonej trasie. Nadchodził czas, by zobaczyć promień lokalizatora obcego statku i to, że wciąż był niewidoczny powodowało coraz większą nerwowość Teja Erona.
Mut Ang rozprostował się z wesołym i zarazem nieco smutnym uśmiechem, dobrze znanym całej załodze.
Zjaw się, daleki przyjacielu, na upragnionym progu…
Tej zasępił się, wpatrując w nieprzeniknioną ciemność przedniego ekranu. Piosenka nucona przez dowódcę, wydała mu się niestosowna w tak ważnym momencie. Kari podchwycił jednak wesołą przyśpiewkę, zerkając z ukosa na ponurego kolegę.
— Spróbuj pomachać naszym promieniem, Kari — rzekł nagle Mut Ang, przerywając śpiew — po dwa stopnie w każdą stronę i na krzyż!
Tej zaczerwienił się z lekka. Nie wpadł na tak prosty pomysł, a tymczasem karcił dowódcę w myślach!
Minęły dwie godziny. Kari wyobrażał sobie, jak promień ich lokalizatora tam, w kolosalnej dali, ślizga się na lewo, na prawo, w górę i w dół, przebiegając za każdym zamachem setki tysięcy kilometrów mrocznej próżni. Takie wymachiwanie „chorągiewką sygnalizacyjną” przewyższały najbujniejsze fantazje ze starych ziemskich baśni o olbrzymach.
Tej Eron zagłębił się w obserwowaniu otoczenia.
Myśli płynęły powoli, nie wyzwalając emocji. Tej przypomniał sobie, jak po odlocie z Ziemi nie opuszczało go uczucie dziwnego wyobcowania.
Zapewne takie uczucie nieobce było ludziom pierwotnym, wrażenie kompletnego chaosu, brak jakichkolwiek powiązań i trosk o jutro. Prawdopodobnie podobne odczucia mieli ludzie podczas wielkich katastrof, jak wojny czy przewroty społeczne. Dla Teja to, co minęło i pozostało na Ziemi, odeszło bezpowrotnie na zawsze; niewiadoma przyszłość oddzielona została przepaścią setek łat, po których mogło ich czekać tylko wszystko nowe. Dlatego też nie mogli mieć żadnych planów, projektów, uczuć ani życzeń wobec tego, co było przed nimi. Chcieli tylko zanieść tam nową wiedzę, wydobytą z głębin kosmosu. Naprzód, wciąż tylko naprzód! I nagle stało się coś takiego, co przesłoniło oczekiwanie nowej ziemi i troski zastępcy komendanta.
Mut Ang próbował wyobrazić sobie życie toczące się na idącym naprzeciw statku. Wyobrażał i jego mieszkańców podobne do ziemskiego statku i Ziemian z pokrewnymi uczuciami. Przekonał się, że łatwiej wydumać sobie obcych o niewiarygodnych formach życia, niż podporządkować fantazję surowym prawom, o których tak sugestywnie mówiła Afra Dewi.
Jeszcze nim uniósł głowę, wyczuł nagłe napięcie podkomendnych związane z pojawieniem się sygnału na ekranie lokalizatora. Nie zdążył zobaczyć świetlistej kropki, bo szybko zniknęła, ledwie mignąwszy na czarnym błyszczącym dysku. Dzwonek sygnalny ledwie brzęknął. Astronauci poderwali się i pochylili nad pulpitami, starając się instynktownie przybliżyć do ekranów. Migawkowe pojawienie się błyszczącej kropki mogło oznaczać wiele rzeczy. Obcy gwiazdolot ruszył im na spotkanie, a nie ukrył się w głębi kosmosu. Statkiem kierują nie mniej myślące istoty, które potrafią wytyczyć kurs powrotny wystarczająco szybko i dokładnie, a w tej chwili szukają swoim promieniem „Tellura” na ogromnej przestrzeni.
Dwie niewyobrażalnie maleńki kropki, zatopione w nieobjętym mroku, szukają siebie nawzajem… I w tej chwili dwa wielkie światy, pełne energii i wiedzy, stykają się sterowanymi wiązkami fal świetlnych. Kari przesunął promień głównego lokalizatora z podziałki 1488 na 375. Jeszcze, jeszcze trochę… Świetlista kropka wróciła, znikła, znowu mignęła na czarnym zwierciadle, odprowadzana zamierającym sygnałem dźwiękowym.
Mut Ang ustawił wektory lokalizatora i zaczął opisywać spiralę od peryferii do centrum gigantycznego kręgu, który zarysował się w rejonie zbliżającego się gwiazdolotu.
Obcy wykonali analogiczny manewr. Po długich wysiłkach kropka ustabilizowała się w granicach trzeciego kręgu czarnego lustra. Drgała jedynie od wibracji obu statków. Dzwonek alarmowy dźwięczał teraz nieprzerwanie i trzeba go było przyciszyć. Bez wątpienia promień „Tellura” został także wyłowiony przez obcy statek i oba idą sobie na spotkanie, zbliżając się z prędkością nie mniejszą niż czterysta kilometrów na sekundę.
Tej Eron odczytał dane komputerów i ustalił, że statki dzieli odległość około trzech milionów kilometrów. Do spotkania pozostało siedem godzin. W ciągu godziny można było rozpocząć integralne hamowanie, które opóźni spotkanie jeszcze o parę godzin, jeśli obcy gwiazdolot zrobi to samo i jeśli będzie hamował na podobnym poziomie. Być może tamci zatrzymają się szybciej lub znowu trzeba się będzie wzajemnie wymijać, co znów utrudni spotkanie, a ponowne oczekiwanie będzie prawie nie do zniesienia.
Obcy gwiazdolot nie przysporzył jednak zbędnych zmartwień. Zaczął hamować mocniej niż „Tellur, a potem, ustaliwszy tempo spowalniania ziemskiego sta tku, dostosował się do niego. Statki coraz bardziej zbliżały się do siebie. Załoga „Tellura znowu zebrała się w sterowni. Astronauci śledzili, jak na czarnym zwierciadle lokalizatora świetlisty punkt zamienia się w plamkę.
To promień „Tellura”, odbijając się od obcego gwiazdolotu, wrócił do swego statku. Plamka zaczęła przypominać miniaturowy cylinder opasany grubym wałkiem, którego forma w najmniejszym stopniu nie przypominała ziemskiego statku. Jeszcze bliżej i na końcach cylindra pojawiły się kopulaste zgrubienia.
Jaśniejące kontury zarysowały się ostrzej i rozmywały, póki nie dotknęły granic czarnego kręgu.
— Uwaga, wszyscy! Na miejsca! Końcowe hamowanie przy ośmiu „g”!
Fotele hydrauliczne mocno wbiły się w swoje podstawy, ludziom czerwieniało i ciemniało w oczach, a ich twarze pokryły się lepkim potem. „Tellur” zatrzymał się i zawisł w pustce, która nie miała góry ani dołu, stron ani dna, w lodowatej ciemności kosmicznej, sto dwa parseki od rodzimej gwiazdy, złotego Słońca.
Ledwie doszedłszy do siebie po hamowaniu, astronauci włączyli ekrany obserwacyjne i gigantyczny reflektor, niczego jednak nie zobaczyli oprócz jaskrawo świecącej mgły z przodu i po lewej stronie dziobu statku. Reflektor zgasł, a wtedy silne niebieskie światło uderzyło w oczy wszystkich patrzących na ekran, nie dając im możliwości ujrzenia czegokolwiek.
— Włączyć sieć polaryzatora na trzydzieści pięć stopni i filtr świetlny! — polecił Mut Ang.
— Na długość fali sześćset dwieście? — upewnił się Tej Eron.
— Pewnie taka będzie najlepsza!
Polaryzator wygasił błękitną poświatę. Potężny pomarańczowy słup światła przebił gęstą ciemność, zawrócił, zahaczając o skraj jakiegoś uzbrojenia i w końcu oświetlił w całości obcy gwiazdolot.
Statek z dalekich gwiazd znajdował się od nich niespełna parę kilometrów. Takie przybliżenie dobrze świadczyło o pracy zarówno ziemskich jak i obcych astronawigatorów. Z tej odległości trudno było dokładnie ocenić rozmiary gwiazdolotu. Nagle na czubku obcego statku wystrzelił pomarańczowy promień o zbieżnej długości fal, jaką posłużył się „Tellur”. Widocznie kosmici posługiwali się sygnalizacją świetlną podobnie jak Ziemianie, doskonale widoczną w kosmicznej próżni. Promień zabłysnął, znikł, pojawił się ponownie i pozostał w położeniu pionowym, wznosząc się ku nieznanym gwiazdom na skraju Drogi Mlecznej.
Mut Ang przetarł dłonią czoło, co zawsze robił w momencie napięcia myśli.
— To zapewne sygnał — zasugerował ostrożnie Tej Eron.
— Bez wątpienia. Można zrozumieć go następująco: nieruchomy słup światła oznacza „Zostańcie na miejscu, podejdziemy do was”. Spróbujemy odpowiedzieć.
Ziemski gwiazdolot zgasił swój projektor, przełączył filtr na czterysta trzydzieści i powiódł niebieskim promieniem w stronę własnej rufy. Słup światła na obcym statku momentalnie zniknął.
Astronauci czekali wstrzymując oddech. Obcy statek najbardziej przypominał szpulkę; dwa stożki stykające się czubkami. Obudowę jednego ze stożków, najwidoczniej przedniego, przykryto kopułą, na tylnym zaś znajdował się szeroki, przestrzenny lejek. Środek statku otoczony był grubym, słabo świecącym pierścieniem o nieregularnym kształcie. Przez ten pierścień prześwitywały kontury cylindra, łączącego oba wierzchoł ki. Nagle pierścień zgęstniał, zrobił się nieprzejrzysty i zawirował wokół centrum gwiazdolotu niczym koło turbiny. Statek kosmitów zaczął rosnąć na ekranach obserwacyjnych, wypełniając w parę sekund całe pole widoczności. Ziemianie zrozumieli, że mają przed sobą statek co najmniej trzykroć większy od „Tellura.
— Afra, Jas i Kari, za mną do śluzy wyjściowej! Tej, zostaniesz na miejscu. Włączyć planetarny reflektor!
Zapalić oświetlenie lądowiska na lewej burcie! — wydawał rozkazy komendant.
Wezwani astronauci założyli w gorączkowym pośpiechu lekkie skafandry, używane do eksploracji planet i wyjścia ze statku w kosmiczną próżnię w bezpiecznej odległości od śmiercionośnego promieniowania gwiazd.
Mut Ang zlustrował wszystkich dokładnie, sprawdził działanie własnego skafandra i włączył pompy, które błyskawicznie wyssały powietrze ze śluzy. Kiedy wskaźnik rozrzedzenia dotarł do zielonej podziałki, komandor nacisnął kolejno trzy dźwignie. Bezdźwięcznie, jak wszystko, co za chodziło w kosmosie, rozsunęły się na boki płyty ochronne, izolujące warstwę powietrzną pomieszczenia. Odskoczył okrągły daszek luku wyjściowego, a równocześnie gigantyczne podnośniki uniosły w górę podłogę śluzy. Czworo astronautów znalazło się na wysokości czterech metrów nad przednią częścią „Tellura”, na okrągłej, ogrodzonej platformie, tak zwanej „platformie zewnętrznej obserwacji”.
Obcy gwiazdolot w paśmie błękitnych światełek okazał się całkowicie biały. Nie posiadał metalicznej, lustrzanej okrywy, odbijającej wszelkie kosmiczne promienie, jak „Tellur”, lecz matową, porażającą bielą górskiego śniegu. Tylko centralny pierścień emanował wciąż słabym niebieskim światłem.
Gigantyczny kadłub statku wyraźnie zbliżył się do „Tellura”. W warunkach kosmicznej nieważkości oba statki ciążyły ku sobie nawzajem, co potwierdzało, że tamten pochodzący z innego świata nie był zbudowany z antymaterii. „Tellur” wysunął z lewej burty potężne cumy, przypominające ogromne lunety teleskopowe.
Końcówki podpór cumowniczych zaopatrzone były w wałki ze sprężystej masy plastycznej, z warstwą ochronną na wypadek, gdyby coś, o co trzeba byłoby się otrzeć w kosmosie, okazało się być antymaterią. Kopulasty dziób obcego gwiazdolotu przecięła czarna pręga, przypominająca usta rozchylające się w uśmiechu. Wyłonił się z niej taras gęsto ogrodzony cienkimi prętami. W czarnej zapadni poruszyło się coś białego. Trzej towarzyszący Afrze mężczyźni usłyszeli, jak z jej ust wydobył się jęk rozczarowania. Pięć trupio bladych, niezmiernie szerokich postaci pojawiło się na wysuniętej platformie gwiazdolotu. Dorównując wzrostem Ziemianom, byli znacznie obszerniejsi, a ich plecy jeżyły się grzebieniowatymi wypustkami. Zamiast przezroczystych ziemskich hełmów na grubych karkach kosmitów znajdowało się coś w rodzaju zwapniałej muszli, zwróconej wypukłością do tyłu. Z przodu rozchodziły się wachlarzowato sterczące kolce, tworząc daszek, pod którym ledwie połyskiwało czarne szkło.
Pierwsza z pojawiających się białych postaci wykonała energiczny gest, dzięki któremu stało się oczywiste, że obcy mają dwie ręce i dwie nogi. Biały statek zwrócił się dziobem w stronę burty ziemskiego gwiazdolotu i wysunął ponad dwudziestometrową harmonijkę z kawałków czerwonego metalu.
Delikatne sprężyste szturchnięcie i oba statki zetknęły się, lecz na końcówkach rdzeniowych nie pojawiła się oślepiająca błyskawica rozpadu atomowego, zabezpieczonego potężnym polem magnetycznym; struktura materii była taka sama.
Stojący na platformie obserwacyjnej „Tellura usłyszeli w słuchawkach cichy chichot komendanta i spojrzeli po sobie z niedowierzaniem.
— Mam zamiar was pocieszyć, a zwłaszcza Afrę — oznajmił Mut Ang. — Wyobraźcie sobie nas z ich punktu widzenia! Pęcherzykowate kukły z przegubowymi kończynami i wielkimi, okrągłymi głowami… w trzech czwartych pustymi!
Afra zaśmiała się dźwięcznie.
— Najważniejsze, co kryje się wewnątrz skafandrów, bo zewnętrzne pozory mylą!
— Rąk i nóg mają tyle, co my — zauważył Kari.
W tym momencie z białego statku wysunął się i rozwinął wokół metalowego szkieletu pusty rękaw, dotykający obrzeżem „Tellura”. Pierwsza postać na platformie, w której Mut Ang wyczuwał równego mu rangą dowódcę, zaczęła wykonywać dosyć czytelne gesty, przybliżając ku sobie ręce uprzednio wyciągnięte ku „Tellurowi”. Ludzie nie kazali im długo czekać i wysunęli z dolnej części korpusu statku łączącą rurę korytarzową, używaną do przejścia między statkami w próżni. Okrągła galeria „Tellura” była ustawiona wobec białego gwiazdolotu w pozycji wertykalno-eliptycznej. Ziemscy technicy przygotowali prędko przechodni pomost z miękkiego drewna. W mrozie kosmicznym drewno szybko zmieniło swą strukturę molekularną i stało się twardsze niż stał. Tymczasem na mostku obcego statku pojawił się sześcian z czerwonego metalu, z czarną przednią ścianką, ekranem.
Dwie białe postacie pochyliły się nad nim, potem wyprostowały i cofnęły się. Przed oczami Ziemian pojawiła się na ekranie podobizna ludzkiej sylwetki, której korpus podnosił się i opadał rytmicznie. Niewielkie białe strzałki zagłębiały się wewnątrz postaci, a potem wylatywały na zewnątrz.
— Genialnie proste: oddychanie! — zawołała Afra.
— Pokazują nam, jak oddychać w ich atmosferze, ale jak konkretnie?
Jakby w odpowiedzi na jej pytanie, model oddychania znikł z ekranu i pojawił się nowy. Czarny punkt w szarawym, kanciastym obłoczku, bez wątpienia jądro atomu, otoczone cienkimi orbitami świecących kropek, elektronów. Mut Ang poczuł jak ściska go coś w gardle, nie był w stanie wymówić ani słowa.
Na ekranie były już cztery modele: dwa w środku, jeden nad drugim, powiązane grubą białą linią, i dwa boczne, połączone czarnymi strzałkami.
Ziemianie z bijącymi sercami śledzili elektrony.
Niższy, najwidoczniej podstawowy element oceanu, elektron krążący wokół jądra to był wodór. Wyższy, główny warunek istnienia atmosfery i oddychania, dziewięć elektronów wokół jądra: fluor.
— Och! — krzyknęła złowróżbnie Afra. — Fluor!..
— Zwróć uwagę — podjął komendant — że po lewej stronie u góry jest sześć elektronów węgła, a po prawej siedem azotu. I wszystko jasne. Przekaż, by przygotowali analogiczną tablicę naszej atmosfery i naszego metabolizmu. Będzie zasadniczo podobna, tylko zamiast centralnego górnego fluoru mamy osiem elektronów tlenu. Jaka szkoda, jaka wielka szkoda!
Gdy Ziemianie pokazali swoją tablicę, astronauci zauważyli, jak zachwiała się główna postać na mostku i uniosła ku swej muszli dłoń gestem zrozumiałym dla Ziemian. Jak widać dowódcą obcego gwiazdolotu miotały takie same uczucia, tylko znacznie silniejsze.
Ta sama postać przechyliła się przez ogrodzenie mostku i zrobiła szeroki wymach ręką, jakby chciała przewiercić próżnię. Kolczaste wypustki muszli głowowej najeżyły się groźnie w stronę „Tellura”, znajdującego się parę metrów poniżej białego statku. Potem dowódca obcych uniósł obie dłonie i przesunął nimi na pewnej odległości, jakby pokazywał dwie równoległe płaszczyzny.
Mut Ang powtórzył gest tamtego. Wtedy dowódca obcego gwiazdolotu uniósł dłoń ruchem milczącego pozdrowienia, odwrócił się i zniknął w czarnej zapadni. Pozostali poszli za nim.
— My też chodźmy — powiedział Mut Ang, wciskając dźwignię opuszczającą.
Afra nawet nie zdążyła spojrzeć na wspaniałe migotanie gwiazd w czarnej kosmicznej próżni, które zawsze wywoływało u niej twórczy entuzjazm.
Luk zamknął się, zapaliło się oświetlenie pomieszczenia i dał się słyszeć syk pomp, oznaka, że powietrze osiągnęło ziemską gęstość. Astronauci zaczęli zdejmować skafandry.
— Będziemy prowadzić rozmowy, a potem połączymy korytarze? — zapytał Jas Tin komendanta, ledwie zdjął hełm.
— Tak. To właśnie chciał nam powiedzieć dowódca ich gwiazdolotu. Co za pech: na ich planecie gazem życia jest fluor, który dla nas jest śmiertelnie toksyczny! Dla nich tlen jest tak samo zabójczy. Nasze liczne materiały, farby i metale, trwałe w atmosferze tlenowej, mogą ulec zniszczeniu w kontakcie z ich oddechem. Zamiast wody występuje u nich ciekły fluorowy wodór, ten sam beztlenowy kwas, który u nas przeżera szkło i rozpuszcza niemal wszystkie minerały, w których skład wchodzi krzem, łatwo rozpuszczalny w kwasie fluorowodorowym. Dlatego będziemy musieli ustawić przezroczystą barierę, nieprzepuszczającą tlenu, oni zaś barierę z innego tworzywa, zatrzymującą fluor. Chodźcie, trzeba się pospieszyć. Omówimy wszystko podczas budowania przegrody!
Matowoniebieska podłoga komory tłumiącej, oddzielającej część mieszkalną od maszyn „Tellura”, zamieniła się w laboratorium chemiczne. Gruba płyta kryształowo przejrzystej masy plastycznej została odlana z przygotowanych jeszcze na Ziemi materiałów i obecnie utwardzała się, okryta podgrzewającymi derkami. Nieoczekiwana przeszkoda uniemożliwiła bezpośrednie spotkanie ludzi z kosmitami.
Biały statek nie przejawiał jakichkolwiek oznak życia, chociaż obserwatorzy bezustannie śledzili go na ekranach.
W bibliotece „Tellura” wrzała praca. Wszyscy członkowie załogi kopiowali stereo-filmy i zapisy fotomagnetyczne o Ziemi, a także reprodukcje najlepszych dzieł sztuki. Przygotowywano pospiesznie diagramy i rysunki techniczne funkcji matematycznych, schematy siatek krystalicznych substancji, występujących najczęściej na ziemskiej powierzchni, na innych planetach i Słońcu. Regulowali największy stereo-ekran, umieszczając w barierze odpornej na fluor wysokiej jakości głośnik dobrze przekazujący ludzki głos.
Podczas krótkich przerw na jedzenie i odpoczynek astronauci badali niezwykły skład atmosfery ojczyzny napotkanych podróżników kosmicznych.
Obieg substancji zapewniających gwiezdne promieniowanie i umożliwiający istnienie życia oraz dający energię do walki z rozproszeniem tejże, entropią, oczywiście powinien był także u nich odpowiadać ogólnemu schematowi ziemskich przemian. Swobodny gaz aktywny, tlen, fluor czy jakiś inny, mógł gromadzić się w atmosferze tylko w rezultacie życiodajnej produkcji roślinnej. Żyjące istoty przetwarzały tlen lub w tym przypadku fluor, wiążąc go z węglem, podstawowym elementem, z którego zbudowane były ich ciała.
Na obcej planecie powinien być fluorowodorowy ocean. Rozszczepiając z pomocą energii promieniowania swej gwiazdy fluorowodór, jak u nas wodę (tlenek wodoru), rośliny innej planety gromadziły węgiel, wydzielając fluor, którym w syntezie z azotem oddychali ludzie i zwierzęta, czerpiąc energię ze spalania węglowodanów we fluorze. Ludzie i zwierzęta powinni zatem wydychać fluorek węgla i fluorowodór.
Taki metabolizm daje półtora raza większą energię, niż ziemska oparta na tlenie. Nic dziwnego, że posłużył do rozwoju wyższego życia myślącego. Dialektycznie jednak, większa aktywność fluoru w porównaniu z tlenem wymaga także znacznie silniejszej gwiezdnej radiacji. Aby energia promieni była w stanie rozszczepić molekuły fluorowodoru w fotosyntezie roślinnej, potrzebne są nie promienie żółtozielone, jak dla wody, lecz o mocniejszych kwantach, niebieskie łub fioletowe. Było oczywiste, że obce słońce jest niebieską gwiazdą o wysokiej temperaturze.
— Sprzeczność! — wtrącił się do rozmowy Tej Eron, wracający z warsztatu. — Fluorowodór łatwo zamienia się w gaz.
— Tak, w temperaturze plus dwudziestu stopni — odpowiedział Kari, zaglądając do podręcznika.
— A zamarza?
— Przy minus osiemdziesięciu.
— Tak więc ich planeta powinna być zimna! Nie może współistnieć z niebieską gorącą gwiazdą.
— Dlaczego? — sprzeciwił się Jas Tin. — Może być bardzo oddalona od swojej gwiazdy. Oceany mogą znajdować się w wymarłych lub polarnych rejonach planety. Albo…
— Na pewno może być jeszcze dużo takich „albo” — stwierdził Mut Ang. — Jak by nie było, mamy przed oczami gwiazdolot z fluorowej planety, a my wkrótce poznamy szczegółowo ich życie. Najważniejsze jest teraz zrozumieć coś innego: fluor bardzo rzadko występuje we Wszechświecie. Choć ostatnie badania przesunęły go z czterdziestego miejsca, według częstości występowania, na osiemnaste, nasz tlen zajmuje w kosmosie trzecie miejsce według liczby atomów zaraz po wodorze i helu, a za nim następują azot i węgiel.
Według najnowszych obliczeń tlenu jest dwieście tysięcy razy więcej niż fluoru. Może to oznaczać tylko jedno: planet bogatych we fluor jest wyjątkowo mało w kosmosie, a planet z fluorową atmosferą, takich, na których zaistniała odpowiednia roślinność, wydzielająca fluor do atmosfery, jest znikoma ilość, stanowiąc wyjątek od reguły.
— Zrozumiałam teraz gest rozpaczy komendanta ich gwiazdolotu — powiedziała w zamyśleniu Afra Dewi.
— Szukają podobnych sobie i mocno się rozczarowali.
— Skoro tak mocno, to znaczy, że szukają od dawna i ponadto spotykali już życie myślące…
— Które było typowe w naszym rozumieniu, czyli tlenowe — podchwyciła Afra.
— Mogą istnieć też inne rodzaje atmosfery — zaoponował Tej Eron — na przykład chlorowa lub siarkowa albo siarkowodorowa.
— Nie są sprzyjające dla wyższych form życia! — zripostowała triumfalnie Afra. — Wszystkie dają trzy, nawet dziesięć razy mniejszą energię metaboliczną niż tlen, nasz ziemski żywicieli — Oprócz siarkowej — mruknął Jas Tin — która ma energię identyczną z tlenową.
— Masz na myśli atmosferę z siarkowego anhydrytu i siarkowy ocean? — zapytał Mut Ang.
Inżynier potwierdził skinieniem głowy.
— Ale w tym przypadku siarka rozkłada nie tlen, lecz nasz ziemski wodór — rzekła nachmurzona Afra.
— To jest najbardziej powszechny składnik kosmosu? Wątpię by siarka, rzadko występująca we Wszechświecie, mogła być częstym zamiennikiem wodoru. To oczywiste, że taka atmosfera występuje jeszcze rzadziej niż fluorowa.
— Tylko na bardzo ciepłych planetach — odparł Tej, wertując podręcznik — ocean siarkowy będzie ciekły dopiero powyżej stu aż do czterystu stopni.
— Wydaje mi się, że Afra ma rację! — wtrącił dowódca.
— Wszystkie te przypuszczalne atmosfery mogą występować bardzo rzadko w porównaniu z naszą standardową, składającą się z elementów najczęstszych w kosmosie. To nie jest przypadkowe!
— Nic nie jest przypadkowe — potwierdził Jas Tin.
— Niemało jednak przypadków w bezgranicznym kosmosie. Weźmy naszą „standardową” Ziemię. Żarówno na niej, jak i na sąsiednich: Księżycu, Marsie, Wenus, nie brak różnych anomalii, rzadkich we Wszechświecie.
— A jednak można znaleźć powtórzenia takich przypadków w nieskończoności po dziesiątkach lat, stuleciach, może tysiącleciach — rzekł ponuro Mut Ang. — Jeśli długo szukają, rozumiem ich!
— Jak to dobrze, że nasza atmosfera składa się z samych typowych elementów Wszechświata i czeka nas spotkanie z mnóstwem podobnych planet! — powiedziała Afra.
— A za pierwszym razem spotkaliśmy kompletnie niepodobną — odezwał się Tej.
Afra prychnęła i miała się już sprzeciwić, gdy zjawił się chemik pokładowy i zameldował, że tarcza ochronna jest gotowa.
— Ale możemy wejść na pokład ich gwiazdolotu po prostu w skafandrach kosmicznych? — upewnił się Jas Tin.
— Tak samo, jak oni na nasz. Zapewne czekają nas liczne wizyty, lecz zaczniemy znajomość od pokazu — oznajmił komandor.
Astronauci umocowali tarczę na końcu rękawa przejściowego, a białe postacie kosmitów wykonały analogiczną pracę w swoim korytarzu. Potem Ziemianie i obcy spotkali się w próżni, pomagając sobie nawzajem umocnić podpory i pomost przechodni. Pogładzenie rękawa skafandra albo ramienia było przyjaznym gestem jednako zrozumiałym dla obu stron.
Pochylając podobne do rogów wypustki głowowych muszli, obcy próbowali obejrzeć twarze Ziemian przez przydymione szkła hełmów. Jeśli jednak głowy ludzi były stosunkowo dobrze widoczne, to lekko wypukłe przyłbice tamtych, ukryte pod kolcami „muszli”, były kompletnie nieprzeniknione dla wzroku ludzkiego. Tylko nieomylna człowiecza intuicja podpowiadała, że z tej ciemności spoglądają uważne oczy, wytężone, ale życzliwe.
Na zaproszenie do wejścia na pokład „Tellura” białe postacie odpowiedziały odmownymi gestami odpychania. Jeden musnął swój skafander, a potem szybko rozrzucił ręce, jakby na znak rozpadu.
— Boją się o swoje skafandry w atmosferze tlenowej — domyślił się Tej.
— Chcą zacząć, tak jak my, od spotkań w korytarzu — Stwierdził dowódca.
Dwa gwiazdoloty, śnieżnobiały i metalicznie lustrzany, stały się jedną całością, wiszącą nieruchomo w kosmicznej nieskończoności. „Tellur” włączył silne ogrzewacze i jego załoga mogła wejść do rurowatego korytarza w zwykłych roboczych strojach, obcisłych niebieskich kombinezonach z imitacji wełny.
Po przeciwnej stronie galerii paliło się niebieskie światło, przypominające świecenie ziemskich górskich szczytów. Na granicy dwóch odmiennie oświetlonych pomieszczeń przezroczyste przegrody wydawały się akwamarynowe, jak zamarznięta morska woda.
Zupełną ciszę naruszały tylko przyspieszone oddechy przejętych Ziemian. Tej Eron musnął łokciem ramię Afry i poczuł, że młoda kobieta cała drży. Zastępca dowódcy przygarnął mocno do siebie biolożkę i Afra podziękowała mu spojrzeniem.
W głębi korytarza pojawiła się grupa ośmiu obcych… Czy rzeczywiście obcych? Ludzie nie mogli uwierzyć własnym oczom. W głębi duszy każdy oczekiwał czegoś niezwykłego, nigdy niewidzianego. Całkowite podobieństwo do Ziemian graniczyło z cudem.
Takie było tylko pierwsze wrażenie. Im dokładniej Ziemianie się przypatrywali, tym więcej dostrzegali różnic w tym, czego nie przesłaniała ciemna odzież, połączenie krótkich obszernych kurtek z długimi szarawarami, przypominające starodawne ziemskie stroje.
Gdy zgasło niebieskawe światło, włączyło się ziemskie oświetlenie. Przezroczyste ścianki utraciły swą zielonkawą barwę i stały się jasne, prawie niewidzialne. Za tą ledwie widoczną ścianą stali ludzie.
Trudno było uwierzyć, że oddychają powietrzem zabójczym dla Ziemian i kąpią się w morzach ciekłego kwasu! Proporcjonalna budowa ciał i wzrost odpowiadały przeciętnym rozmiarom Ziemian. Skóra miała dziwny, żelaznoszary odcień z wewnętrznym krwawoczerwonym odblaskiem, jaki miewają wypolerowane czerwone hematyty. Szara barwa tego minerału była typowa dla mieszkańców fluorowej planety.
Okrągłe głowy porośnięte były gęstymi, granatowoczarnymi włosami… Najdziwniejsze były jednak ich oczy. Niewiarygodnie duże i wydłużone, mocno skośne, rozciągały się na całą szerokość twarzy, unosząc się zewnętrznymi kącikami ku skroniom, powyżej poziomu oczu Ziemian. Turkusowe białka wydawały się nieproporcjonalnie długie w stosunku do czarnych źrenic i tęczówek.
Odpowiadające rozmiarami i położeniu oczu proste i wyraziste, bardzo czarne brwi stykały się z włosami wysoko na skroniach i prawie stykały się u wąskiej nasady nosa pod dość szerokim kątem. Włosy nad czołem opadały od środka głowy ku skroniom podobnie prostymi liniami, symetrycznie do brwi. Czoło miało dzięki temu kształt rozciągniętego poziomego rombu. Nos był dosyć krótki i niezbyt wydatny, wyposażony w dolne nozdrza podobne do ludzkich. Wąskie usta o fioletowych wargach odsłaniały równe rzędy zębów o podobnej barwie jak białka oczu. Górna połowa twarzy wydawała się bardzo szeroka. Poniżej oczu oblicze zwężało się coraz bardziej aż do ostrego podbródka. Budowa uszu pozostała nierozpoznana, gdyż skronie i ciemię przykryte były u wszystkich obcych złocistymi przepaskami.
Grupa obcych składała się z kobiet i mężczyzn.
Kobiety można było rozpoznać po smukłej szych szyjach, bardziej krągłych policzkach i znacznie gęstszej masie krótko ostrzyżonych włosów. Mężczyźni byli znacznie wyżsi, potężniej zbudowani i mieli szersze szczęki. Ogólnie różnice cech cielesnych odpowiadały ziemskim.
Afra miała wrażenie, że dłonie kosmitów mają tylko po cztery palce. Odpowiadając z grubsza ziemskim proporcjom pałce mieszkańców fluorowej planety jakby nie posiadały stawów, zginały się płynnie, nie ukazując wygiętych kłykci.
Nóg nie można było dojrzeć, a stopy tonęły w miękkiej wykładzinie podłogi. Ubrania w świetle odpowiednim dla ziemskich oczu okazały się ciemnoczerwone, barwy prawie ceglanej.
Im dłużej przyglądali się astronauci, tym mniej wydawał im się dziwny wygląd przybyszów z fluorowej planety. Co więcej, ziemskim ludziom stawała się klarowna swoista, egzotyczna uroda obcych. Jej główną cechą były ogromne oczy, spoglądające ze skupieniem, ale i życzliwością, promieniejące ciepłem mądrości i przyjaźni.
— Co za oczy! — nie wytrzymała Afra. — Z takimi łatwiej być ludźmi, choć i nasze są wspaniałe!
— Dlaczego? — szepnął Tej.
— Im większe oczy, tym większa liczba elementów siatkówki, tym dokładniej mogą przyswoić detale otaczającego je świata.
Tej kiwnął głową na znak zrozumienia.
Jeden z obcych wystąpił naprzód i zrobił zapraszający gest. W tej chwili zgasło ziemskie oświetlenie po tej stronie.
— Och! — krzyknął zmartwiony Mut Ang. — Tego nie przewidziałem!
— Ja to zrobiłem — odparł spokojnie Kari. — Wyłączyłem zwykłe oświetlenie i zapaliłem dwie silne lampy z filtrami czterysta trzydzieści.
— Wyglądamy jak umarlaki — stwierdziła z przykrością Tajna. — Ludzie marnie się prezentują w takim świetle! Patrzcie, wszyscy staliśmy się zieloni, jakby pokryci szlamem.
— Próżne wasze obawy — stwierdził Mut Ang. — Ich spektrum najgłębszej widzialności sięga daleko w aspekt fioletowy, może nawet ultrafiolet. To pozwala dostrzec znacznie więcej szczegółów ciepłoty i odcieni, niż my jesteśmy zdolni postrzegać, choć nie mogę zrozumieć, w jaki sposób.
— Być może wydamy się im bardziej żółtawi, niż jesteśmy — zasugerował z namysłem Tej.
— To znacznie lepsza barwa, niż trupia siność. Rozejrzyjcie się wokół! — gorączkowała się Tajna.
Ziemianie zrobili kilka zdjęć i wsunęli w małą śluzę wysoko czuły odbiornik, pracujący na kryształach osmo. Kosmici przejęli sprzęt i ustawili na trójnogu.