CZĘŚĆ DRUGA

Życiorys Tyrana w wielu punktach pozostaje jeszcze tajemnicą. Źródła przepadły, a wiele spośród osób, które go poznały, zginęło podczas Wielkiej Zimowej Bitwy, kładącej kres jego panowaniu. Historia, którą zamierzam odtworzyć, jest zatem fragmentaryczna i niezbyt jasna. Nawet czterdziestoletni okres jego panowania pozostaje mroczną epoką i nie mamy na jej temat dokładnych informacji. Wiadomo niezbicie, że urodził się w Krainie Nocy. Równie pewne wydaje się też, że w którymś momencie udało mu się wstąpić do Rady Czarodziejów — tak wynika ze spisów z tamtych lat. Skądinąd jedyną powszechnie znaną cechą charakterystyczną był jego wygląd: miał postać nie więcej niż dwunastoletniego dziecka, co było rezultatem nie do końca wyjaśnionej kary. Wiemy także, że w ciągu czterdziestu lat w porażający sposób udało mu się zagarnąć prawie cały Świat Wynurzony. Kiedy zamierzał podbić również Krainę Morza i Słońca, został powstrzymany przez oddziały Wolnych Krain pod dowództwem Nihal. Niewiele z kolei można powiedzieć o jego celach i o organizacji, jaką zamierzał ostatecznie nadać swemu królestwu. Niektórzy twierdzą, że pragnął jedynie samej władzy, a inni — że dążył wyłącznie do destrukcji. Niektórzy wysuwają przypuszczenia, że to raczej wypaczona miłość do Świata Wynurzonego doprowadziła go do szaleństwa. Wśród takiego natłoku hipotez nie potrafię wyróżnić tej jedynej, odpowiadającej prawdzie; należy pogodzić się z faktem, że prawda umarła wraz z nim.

Therya z Krainy Słońca

Opowieści z mrocznego wieku

13. Mistrz

Przeszłość IV

Dubhe widzi, jak dym powoli pochłania tę postać. Jeszcze chwila i mężczyzna całkiem zniknie, jego brązowy płaszcz jest już nie więcej niż kolorową plamą na tle brudnej bieli otaczającej wioskę. Jej wybawca. Dubhe rzuca się ku drzwiom. Idzie za nim, nie wiedząc, dlaczego. Podąża w pewnej odległości, upuściwszy czerwone jabłko, po które weszła do tamtego domu.

Poza wioską dym rzednie, a powietrze przybiera swój zwykły zapach: zapach, który teraz jest dla niej prawie znajomy, zapach czegoś dobrego i czystego. Zapach tego człowieka.

Boi się go, nie może zaprzeczyć. Dlatego nie podchodzi zbyt blisko, pozostaje w pewnej odległości. Ale człowiek, którego postanowiła śledzić, nie jest zwykłą osobą. Czuje to.

Zachód słońca barwi ziemię kwaśnym odcieniem żółci. Niskie chmury znaczą linię między słońcem a niebem. Mężczyzna zatrzymuje się, odwraca. Dubhe chowa się za drzewo. — Wiem, że tam jesteś.

Dubhe milczy, ale oddycha głęboko. Nie czuje już jego obecności boi się, że sobie poszedł, że zostawił ją samą. Wychyla się zza drzewa. Nic. Trawa. Potem jakaś dłoń ląduje na jej ramieniu i dziewczynka wzdryga się, błyskawicznie się odwraca i celuje sztyletem. To on.

— Powiedziałem ci, żebyś poszła na północ, jeżeli nie masz domu.

Dubhe trzyma wyciągnięty przed siebie sztylet. Jej umysł jest pusty, kołacze się w nim tylko jedna, obezwładniająca myśl.

Nie zostawiaj mnie samej.

— Nie mogę zabrać cię ze sobą i wierz mi, tak będzie lepiej dla ciebie. Przestań za mną iść albo cię zabiję.

Nie zostawiaj mnie samej.

Mężczyzna po raz drugi odwraca się i odchodzi. Dubhe patrzy na lekko odstający na plecach płaszcz. Potem znów zaczyna za nim iść.

Nocą mężczyzna robi postój w lesie. Nie rozpala żadnego ogniska. Zresztą jest bardzo gorąco, a na niebie widnieje wspaniały księżyc. Dubhe patrzy w jego stronę przez kilka chwil. Jest pełny, chłodny i gigantyczny.

Mężczyzna je trochę suszonego mięsa, ale nie zdejmuje kaptura. Nie ściąga go nigdy. Dubhe patrzy z pożądaniem na to mięso, a jej żołądek się skręca. Poszła do wioski, aby zdobyć jedzenie, ale jej się nie udało. A teraz jest głodna. Chciałaby podejść do tego człowieka i coś wyżebrać, ale brakuje jej odwagi. Tak więc zostaje na swoim miejscu i czeka, aż on zaśnie.

Mężczyzna nie odsłania twarzy nawet we śnie. Ale Dubhe nie może spać. Dręczy ją głód.

Pójdę tam i wezmę tylko kawałek, malutki kawałek. Potrafię zachowywać się bardzo cicho. Nawet się nie zorientuje.

Jest rozdarta pomiędzy wdzięcznością dla swojego wybawcy a szarpiącym jej wnętrzności głodem. W końcu zwycięża głód. Robi tak, jak wtedy, kiedy bawiła się ze swoimi przyjaciółmi w Selvie, tylko tym razem zabawa jest naprawdę poważna. Kładzie się na brzuchu i pełznie po trawie. Stara się robić jak najmniej hałasu, nie wiedząc, że wobec mężczyzny, z którym ma do czynienia, jej wysiłki są całkowicie zbędne.

Dociera do celu. Są tu dwa pakunki: jeden to pewnego rodzaju drewniana skrzynka, mężczyzna musi ją zwykle nosić na plecach pod płaszczem, bo Dubhe nie zauważyła jej wcześniej. Drugi to płócienny worek; Dubhe otwiera go i wobec uwalniających się zapachów czuje, że słabnie. Jest tu suszone mięso, ale też orzechy, mała gomółka sera, twardy chleb, flaszeczka wina. Korci ją, żeby wziąć wszystko, ale zadowala się kawałkiem sera byle jak uciętym sztyletem.

Oczy mężczyzny w ciemności są otwarte i czujne.

Dubhe śledzi go dalej — od momentu, kiedy wstaje, przez cały dzień.

W porze obiadowej mężczyzna zatrzymuje się nad brzegiem potoku i obmywa twarz lodowatą wodą, ale nawet teraz Dubhe nie może zobaczyć jego oblicza. Zaczyna być ciekawa. Jedząc spokojnie swój kawałek chleba, człowiek nagle wyciąga ser odkrawa kawałek i rzuca w listowie.

— To dla ciebie.

Dubhe podskakuje. Przecież nie robiła hałasu. Nie myślała, że ją usłyszał.

Mężczyzna nie dodaje nic więcej. W ciszy przeżuwa, nie podnosząc nawet głowy.

Dubhe z impetem rzuca się na ser i pochłania go kilkoma wygłodniałymi kęsami.

On rzuca jej jeszcze kawałek mięsa, tak jak to się robi ze zwierzętami. Dubhe wbija weń zęby.

Mężczyzna na nią nie patrzy. Zachowuje się tak, jakby jej nie było, po czym podnosi się i podejmuje wędrówkę.

Spragniona Dubhe pije z potoku, ale wzrok ma utkwiony w nim.

Nagle wie, że nigdy więcej nie może go opuścić.

Idzie za nim przez trzy dni. Zawsze trzyma się raczej daleko, ale nigdy tak, aby stracić go z oczu. Śpi i je razem z nim.

Przy każdym posiłku mężczyzna pozornie ją ignoruje, ale zawsze w końcu rzuca jej coś do jedzenia. Wydaje się, że jej nie chce, ale i nie odrzuca jej. Nie zmienia kroku, aby ją zgubić, ani nie biega między drzewami, żeby zmylić ślady.

Dubhe ze swej strony nie myśli o niczym. Nie ma żadnego powodu do myślenia. Musi iść za tym człowiekiem, bo to on, oraz dlatego, że ją uratował.

O zachodzie trzeciego dnia zbliżają się do jakiegoś obozowiska. Wygląda na bardzo duże. Widać tylko zewnętrzną drewnianą palisadę, ale jest ona znacznie większa niż ta z obozu Rina.

Dubhe jest zmęczona. Będąc z Rinem odbudowała nieco swoje siły, ale teraz jest wykończona. Mężczyzna nigdy się nie zatrzymuje, idzie nieprzerwanie. Dubhe opuszcza wzrok na ziemię, na wpół spaloną słońcem trawę, a kiedy podnosi oczy, już go nie ma. Mężczyzna zniknął. Rozgląda się wokół, szuka go. Od razu chce jej się płakać.

To niemożliwe.

Nagle jakaś dłoń zakrywa jej twarz i chłód ostrza opiera się o jej gardło. W tej chwili wszystko się zatrzymuje.

To mężczyzna szepcze jej do ucha, a jego ciepły oddech łaskocze jej policzek.

— Tu kończy się twoja podróż. Wiesz, kim jestem? Wiesz? Jestem zabójcą, a ty nie możesz dłużej za mną iść. Idź umrzeć, gdzie ci się podoba. Jeżeli jeszcze raz zobaczę, że depczesz mi po piętach, zabiję cię, jasne?

Dubhe nie wie, co odpowiedzieć. Ale jej serce jest spokojne. To on. Nie zgubiła go. To on. I nie boi się jego chłodnego głosu, jego ręki, która zaciśnięta na jej ustach nie drży, ani jego sztyletu. To on, więc ona nie jest już sama.

— Idź sobie — szepcze jej wreszcie i znika. Naprawdę.

Po jednej stronie obozowiska są zarośla, niezbyt oddalone Dubhe idzie tam instynktownie. Zrozumiała, że tutaj nigdy nie można przebywać na otwartej przestrzeni. Powiedział jej to Rin. Mężczyzny nie widać od momentu, kiedy jej zagroził, ale Dubhe się nie martwi. Jest z nim nierozerwalnie związana. Nigdy go nie straci. Należy do niego.

Siada na skraju lasu, pomiędzy drzewami. Jest głodna, ale wie, że mężczyzna jej coś zostawił. Ma ciężką kieszeń, w środku coś musi być. Wsuwa tam dłoń i wyciąga to, co znajduje. To, co pozostało z sera. Dubhe uśmiecha się. Po tak długim czasie znowu potrafi się uśmiechać.

Nie porzucił mnie i nigdy nie porzuci.

Noc jest późna, a księżyc prawie w pełni. Brakuje mu tylko cienkiego czarnego sierpa połkniętego przez noc. Dubhe patrzy na niego przez chwilę i czuje coś w rodzaju odległego spokoju, czarnego sierpa połkniętego przez noc. Dubhe patrzy przesz chwilę i czuje coś w rodzaju odległego spokoju, który ją ogrzewa. słyszy głosy. Szmery pochodzące z głębi lasku. Zbliża się ostrożnie, podążając za dźwiękami.

— Spóźniłeś się. Powiedziałeś, że to będzie wczoraj.

— Najważniejsze, że tu jestem, nie? Dubhe staje za drzewem i wychyla się.

Tak!

To on i jego płaszcz. Obok niego żołnierz z długim mieczem u boku.

— A więc? Dowody? — Masz pieniądze? Żołnierz coś wyciąga.

— Chyba nie sądzisz, że dam ci je, zanim dostanę dowody.

Teraz kolej na mężczyznę. Wyciąga drewniany pojemnik, otwiera go. Po równinie rozchodzi się odór nie do zniesienia i Dubhe widzi coś strasznego. Głowę mężczyzny z półprzymkniętymi oczami. Zabójca, powiedział mężczyzna. Oto, co miał na myśli. Przerażona przykłada rękę do ust.

Żołnierz też unosi dłoń do ust i tłumi odruch wymiotny.

— To jest dowód, teraz twoja kolej — mówi mężczyzna. Żołnierz milczy przez chwilę, gładzi się po brodzie, udając zamyślenie.

— To nie on — konkluduje.

— Nie próbuj mnie przechytrzyć.

Głos mężczyzny wibruje nutą groźby, ale żołnierz chyba jej nie wychwycił.

— To nie on, jestem tego pewien. Nie dostaniesz pieniędzy.

Mężczyzna nie rusza się z miejsca.

— Igrasz z ogniem.

Żołnierz śmieje się nerwowo.

Dubhe czuje, że coś jest nie tak. Przez przypadek patrzy w prawo, za mężczyznę, i widzi nagły błysk. To ostrze oświetlone księżycem.

Zaczyna wrzeszczeć.

Ile ma tchu w piersiach, a teraz ma go wiele. Gardło odblokowuje się, język rozwiązuje. Nie może mówić, ale krzyczy.

Mężczyzna jest bardzo szybki. Odwraca się i pochyla. Ostrze chwyta tylko skrawek kaptura, który opada mu na ramiona.

— Przeklęta dziewucha! — wrzeszczy żołnierz, ale wszystko dzieje się błyskawicznie.

Mężczyzna wyciąga sztylet i wbija go w pierś napastnika, który zaszedł go od tyłu. Ten pada bez słowa skargi.

Mężczyzna odwraca się, jeszcze pochylony, i podnosi dłonie do piersi. W tym czasie żołnierz dobył swojej broni i przystępuje do ataku. W ciemności słychać szelest i żołnierz osuwa się, jęcząc. Próbuje się zebrać, podejmuje rozpaczliwy szturm. Na nią.

Dubhe widzi, jak rusza ku niej z przekrwionymi oczami. Miecz przesuwa się przed nią w obszernym kręgu. Zaciska powieki. Ból. W ramieniu. Otwiera oczy.

Mężczyzna trzyma stopę opartą na ramieniu przygwożdżonego do ziemi żołnierza.

Po raz pierwszy słychać, jak dyszy.

— Co by ci przyszło z zabicia jej?

Nie daje mu czasu na odpowiedź. Zanurza miecz w plecach. Żołnierz nie żyje.

Dubhe odwraca wzrok. „Zamknij oczy”, powiedział jej ten mężczyzna za pierwszym razem.

Osuwa się do siadu. Coś ciepłego spływa jej z ramienia. Żeby nie patrzeć na martwego żołnierza, podnosi wzrok na mężczyznę.

Po tak długim okresie śledzenia go, wreszcie po raz pierwszy widzi jego twarz. Jest młody, jeszcze młodszy niż jej ojciec. Ma czerwonawe włosy, które luźnymi lokami okalają mu twarz, opadając niemal na ramiona. Głębokie niebieskie oczy i surowa twarz, nieogolona broda. Dubhe nie może oderwać od niego spojrzenia, jednocześnie czując, że jej wzrok stopniowo słabnie, a intensywny i rozdzierający ból przeszywa jej ramię.

Mężczyzna przygląda się małej. Siedzi oparta o drzewo. Ocaliła mu życie. Ona, mały pasożyt, któremu pomógł. Jest ranna w ramię i patrzy na niego tak, jak robią psy. Ale widziała jego twarz, a przecież na to zabójca nie może sobie pozwolić. Nikt z tych, którzy zobaczyli jego twarz, nie przeżył i tak musi być również z nią — nieważne, że to dziecko.

Bierze jeden z noży do rzucania, wystarczy na miękką szyję dziewczynki. Kiedy się zbliża, ona się nie boi, mężczyzna to czuje. Zaraz zemdleje, ale się nie boi. Patrzy na niego oczami, które mówią wszystko. Pomóż mi. O to go prosi. Robi zamach ręką, po czym się zatrzymuje. Dziewczynka zamknęła oczy. Zemdlała.

Do licha, to dlatego zostawiłem Gildię…

Mężczyzna pochyla się nad nią, bada jej puls. Poprosiła go o pomoc i on jej pomoże.

Dubhe dochodzi do siebie, kiedy słońce pali ją w twarz. Może to ciepło ją budzi, a może kołysanie, które czuje całe jej ciało. Słony zapach, ten co zawsze, i mocne ramiona zaciśnięte na jej brzuchu.

Tato…

Potem wymiotuje. Osoba, która trzyma ją na ramieniu, gwałtownie stawia ją na ziemi. Dubhe już nie może, jest wykończona.

Ktoś wchodzi w pole jej widzenia: to on, mężczyzna. Patrzy na nią. Jego twarz nic nie wyraża, ale już sam jego widok rozgrzewa Dubhe serce.

— Jak tam?

Dubhe wzrusza ramionami.

Mężczyzna daje jej pić. Ona najpierw płucze usta, a potem pije tylko jest w stanie. Jest jej piekielnie gorąco, a myśli kłębią się jak oszalałe. Jedyną pewną rzeczą jest to, że on tu jest, więc nie ma się czego bać.

Mężczyzna znów bierze ją na ramiona i podejmuje bieg.

— Pokój dla mnie i mojej córki.

— Nie chcę problemów.

— Nie będziesz ich miał.

— Zawsze byliśmy szanującym się lokalem, żadnych włóczęgów.

— Dziewczynka jest chora. Daj mi pokój, mam pieniądze. Metaliczne brzęknięcie na ladzie.

— Ja tu nie chcę umierających…

Teraz chrzęst ostrza, błyskawicznie wyślizgującego się z pochwy, a potem inny odgłos, kiedy wbija się w drewno.

— Daj mi ten pokój, a nie będziesz miał problemów.

— Na… na górze… pierwsze… piętro.

Drzwi skrzypią. Dubhe udaje się dostrzec miły pokoik, nawet z kilkoma kwiatkami w wazonie, ale jest zmieszana, czuje się oszołomiona.

Mężczyzna układa ją na łóżku, a świeżość lnu i kołder wywołują jej uśmiech. Zapach czystości, zapach domu.

Dubhe poddaje się temu nowemu uczuciu dobrobytu. Ramię boli ją przeraźliwie i mimo że jest jej ciepło, ma dreszcze. Przez przymknięte powieki widzi krzątającego się mężczyznę. Grzebie w torbie, a potem coś wyciąga, wkłada do ust i żwawo przeżuwa.

Podchodzi do niej i delikatnie wyciąga spod kołdry jej ranne ramię. Dubhe widzi, że jest ono przewiązane szorstkim kawałkiem czerwonego od krwi materiału. Kiedy mężczyzna odwija bandaż, Dubhe krzyczy. Strasznie ją boli.

— Ciii, ciii… to nie potrwa długo — mówi niewyraźnym głosem.

Pod bandażem jest rozległe rozcięcie. Wypełnione zastygłą i świeżą krwią, z postrzępionymi krawędziami i bardzo głębokie. Dubhe zaczyna płakać.

Umrę… i tak strasznie mnie boli…

Mężczyzna wyjmuje z ust dziwną zieloną papkę i pewnymi siebie ruchami zaczyna rozsmarowywać ją na ranie. Na początku boli i Dubhe tłumi okrzyk, ale potem czuje świeżość i ulgę.

— Wytrzymaj — mruczy mężczyzna. — W końcu jesteś bardzo odważną dziewczynką, prawda? Ten drań zranił cię mieczem, rozcięcie to nic, zobaczysz, że się zagoi.

Dubhe uśmiecha się. Jeżeli on tak mówi, to musi być prawda.

Mężczyzna bandażuje ją ciasno, co wywołuje kilka drobnych jęków. Potem zabieg się kończy, a Dubhe czuje się wyczerpana. Oczy same jej się zamykają, a umysł podąża za dziwnymi myślami. Na krawędzi snu dochodzi do niej uspokajający głos:

— Odpocznij sobie.

Przez parę dni Dubhe i mężczyzna zostają w zajeździe. Jego nie ma prawie nigdy, z reguły wraca późną nocą, ale nie jest to problemem, bo Dubhe przesypia niemal całe dnie. Zaraz po przyjściu mężczyzna zawsze zmienia jej opatrunek. Za każdym razem boli mniej niż poprzednio. Stan rany też się poprawia; to brzydkie rozdarcie, ale już nie krwawi.

Mężczyzna nie mówi do niej wiele, dopytuje się tylko o zdrowie.

— Dzisiaj lepiej?

Jego głos nigdy nie jest serdeczny czy zasmucony. Ton jest zawsze zimny i wyrachowany, tak jak wszystkie jego gesty. Mężczyzna cały czas chodzi z zakrytą głową i kaptur zdejmuje tylko wieczorem, przy niej.

Dubhe patrzy, jak porusza się po pokoju, i myśli, że przypomina jej kota. Jest zamknięty w sobie, jak to zwierzę, i elegancki, dokładnie tak, jak tego wieczoru, kiedy padł ofiarą zasadzki. Nie zrobił nawet jednego zbędnego gestu, wyglądało to tak, jakby wykonywał od dawna znany taniec. I tak było z każdym jego ruchem.

Ma ze sobą wiele rodzajów broni. Prawie całe wieczory spędza na ich polerowaniu. Są tam noże, łuk, który nosi zawsze pod płaszczem razem z lekkim kołczanem wypełnionym kilkoma strzałami, a potem seria igieł, których używa do dmuchawki.

Ze wszystkich rodzajów broni mężczyzny Dubhe najbardziej podziwia sztylet. Ma on czarną, rzeźbioną rękojeść ze spiralnym motywem przypominającym węża z pyskiem otwartym przy gardzie, prostej i białej jak ostrze ze świecącej stali. Już sam jego widok wzbudza lęk, a jeszcze bardziej śmiercionośny wydaje się kiedy mężczyzna trzyma go w dłoni. Często wieczorem używa go, kiedy trenuje. Wykonuje pośrodku pokoju dziwne ćwiczenia i przeszywa pustkę ostrzem. Jego zwinne kroki wydają na drewnianej posadzce ledwo słyszalny odgłos.

Pewnego wieczoru sztylet jest splamiony krwią. Jej metaliczny i przenikliwy zapach wypełnia pokój, a Dubhe czuje mdłości Mężczyzna rozumie to i uśmiecha się z pewną nutką smutku.

— Człowiek przyzwyczaja się do tego, kiedy zabija, ale ty nie wiesz, co to znaczy.

Wyruszają wieczorem. Dubhe już poprzedniego dnia zrozumiała, że szybko się stąd wyniosą, kiedy mężczyzna po raz pierwszy zmusił ją do wstania. To nie było miłe. Okropnie kręciło jej się w głowie i wydawało się, że nogi nie są w stanie jej udźwignąć, ale on był nieubłagany. Podtrzymywał ją, kiedy niemal upadła na ziemię, ale nie zachęcał jej ani nie wyszeptał ani jednego słowa wsparcia. Po prostu zmusił ją do utrzymania się na nogach.

Mężczyzna zbiera swoich kilka rzeczy, po czym wręcza jej jakieś zawiniątko.

Dubhe otwiera je. Stary i wyblakły brązowy płaszcz.

— Ja nie mogę zostać rozpoznany, nie chcę też, żeby ktoś zapamiętał twoją twarz. Kiedy będziemy podróżować, będziesz go mieć na sobie i nigdy nie zdejmiesz kaptura, dopóki nie będziemy pewni, że jesteśmy sami.

Dubhe kiwa głową i po raz pierwszy wkłada płaszcz.

Długo wędrują, głównie w nocy, i jak najrzadziej śpią w gospodach. Odpoczywają, obozując pod gwiazdami. Zresztą jest pełnia lata, Dubhe czuje to w łagodności powietrza.

Czasami, kiedy patrzy w niebo, powraca myślą do wieczorów, które spędzała ze swoim ojcem czy z przyjaciółmi. Wydają się jej niezmiernie dalekie i w stosunku do tych wspomnień nie odczuwa nic szczególnego. Wszystko otoczone jest mgłą. Zadaje sobie pytanie, kim był Mathon, jak mogła go kochać. Z tego uczucia nic już nie zostało.

Kiedy w jej głowie pojawiają się te myśli, odwraca się do mężczyzny, patrzy, jak lekko śpi, owinięty płaszczem. Dubhe czuje, że ten człowiek jest teraz wszystkim, co ma.

Z każdym dniem zapach ziemi, którą przemierzają, staje się stopniowo coraz bardziej przenikliwy, aż wreszcie całkowicie wypełnia powietrze, jest delikatny i jakby znajomy.

— Jesteśmy na miejscu — mówi spokojnie mężczyzna.

Podróż trwała dziesięć dni z koniecznymi postojami i Dubhe jest dość zmęczona. Ciekawi ją jednak, gdzie się znajduje. Kroki mężczyzny stały się mniej pospieszne.

Jego dom. Jesteśmy w jego domu — mówi do siebie Dubhe.

Okolica jest raczej opustoszała. Mimo lata niebo ma kolor ołowiu, jest nabrzmiałe wilgocią i deszczem. Nad wszystkim ciąży warstwa upału, a krajobraz wokół nich złożony jest prawie wyłącznie z usypanych przez wiatr wydm. Tu i tam sterczą kępki wysokich traw o przygaszonym zielonym kolorze.

Potem otwiera się przed nią nieoczekiwany widok, coś niezmierzonego, strasznego i wspaniałego. Długi pas drobnego piasku, który wpada do nieskończonej przestrzeni w kolorze ochry. Jak okiem sięgnąć aż po horyzont — woda, woda poruszana wiatrem, załamująca się na piasku wielkimi falami białymi od piany Z jednej strony, prawie na granicy między piaskiem a morzem, stoi podniszczona chatka ze słomianym dachem i ścianami z sześciennych głazów. Mężczyzna kieruje się w tamtą stronę, ale nie Dubhe.

Dubhe biegnie po plaży, wiatr smaga jej twarz. Pędzi do wody. Zatrzymuje się w odległości kilku metrów i patrzy na nią jak zaczarowana. Zapach, który czuła przez całą drogę, teraz jest bardzo silny. To woń tego nieskończonego bezmiaru wody, czegoś, czego umysł nie może ogarnąć. Nigdy nie widziała niczego podobnego ani tym bardziej czegoś, co wzbudzałoby w niej tak wielki lęk.

Fale, wysokie na dwa metry, są najpotężniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek miała okazję zobaczyć. Dubhe obserwuje to widowisko z mieszaniną bojaźni i zachwytu.

Dłoń opadająca na jej ramię zaskakuje ją. Jak zawsze mężczyzna bezszelestnie podszedł do niej od tyłu i nawet nie wyczuła jego obecności.

— Co to jest? — mruczy Dubhe.

— Ocean, mój dom — odpowiada człowiek.

Wieczorem Dubhe nieoczekiwanie zamienia się w rwącą rzekę. Zupełnie tak, jakby chciała nadrobić długie dni milczenia. Mężczyzna przygotował pieczone mięso i stopiony ser, i na widok smakowitej kolacji zastawionej na spartańskim stole Dubhe zaczyna mówić.

Mężczyzna pyta ją po prostu o imię, a Dubhe zaczyna. Opowiada mu wszystko, nie zatrzymując się nawet na chwilę, o swoim życiu w Selvie, już tak odległej, potem znajduje nawet odwagę i mówi mu o Gornarze i o tym, jak go zabiła. Nie potrafi niczego przemilczeć. A potem życie podczas tamtych dni spędzonych w lesie, krótka przerwa w obozowisku, noc jego zniszczenia, aż wreszcie dzień, w którym się poznali.

Wydaje się, że mężczyzna nawet nie słucha, ale dla Dubhe nie ma to znaczenia, liczy się tylko mówienie.

Kiedy wreszcie milknie, jest późna noc. Na stole resztki kolacji. Mężczyzna powoli pali fajkę. Tytoń to nowy zapach dla Dubhe; w Selvie nie znała nikogo, kto by palił.

Po kilku sekundach mężczyzna uśmiecha się gorzko.

— Dużo mówisz — zauważa z pewną irytacją. Potem poważnieje. — Uciekam z miejsca, gdzie dorastają tacy jak ty i gdzie robią z nich takich jak ja.

Dubhe nie rozumie.

Mężczyzna zaciąga się jeszcze raz, po czym podejmuje wątek:

— Ten, kto tak jak ty zabija w młodości, jest predestynowany, przeznaczony do zabójstwa. Od chwili, kiedy po raz pierwszy przelewa czyjąś krew, jego droga jest naznaczona: nie może zrobić nic innego, tylko poświęcić się mordowaniu. To jego nieuniknione przeznaczenie. Ale zwykli ludzie nie mogą tego zrozumieć; dla zwykłych ludzi tacy jak ja i ty są zagrożeniem. To dlatego cię wygnali. Nawet twoja matka i twój ojciec nienawidzą cię, bo siła która jest w tobie, siła, która popchnęła cię do zabicia twojego przyjaciela, przeraża ich.

Dubhe patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Nie wie, co powiedzieć. A przecież tym razem doskonale rozumie, co ten człowiek do niej mówi. To coś strasznego. Coś, o czym już sama myślała. Jest zatem zła, to dlatego ją wygnali. Urodziła się zła, bogowie tego chcieli i nic nie może odmienić tej strasznej prawdy.

A więc?

Patrzy na mężczyznę i ma nadzieję, że powie on coś, co rozwieje jej obawy. Ale on dalej spokojnie pali.

— Tak mówią wielbiciele Thenaara — dodaje, i w jego głosie słychać nutkę pogardy. — Ty zaś możesz w to wierzyć lub nie.

— A ty w to wierzysz? — pyta Dubhe z wahaniem.

— Ja w nic nie wierzę.

Dym skręca się w powolne spirale wzdłuż belek chatki.

— Ja jestem zabójcą. Zabójca żyje z morderstw i w samotności. Pomogłem ci, bo ocaliłaś mi życie, więc ci się odpłaciłem. Ale nie mogę wlec ze sobą głupiej dziewczynki. Dam ci czas na dojście do zdrowia, a potem będziesz musiała odejść. Każdy idzie swoją drogą. Moja jest drogą samotną. Ty musisz znaleźć swoją.

Mężczyzna opróżnia fajkę. Następnie wstaje i wychodzi do swojego pokoju, zgasiwszy świecę.

14. W czeluściach Domu

Dubhe obudziła się w półcieniu. Leżała na brzuchu na raczej niewygodnym łóżku przykrytym pościelą z surowego lnu i skórami wydzielającymi odrzucający smród.

Przeraźliwie bolała ją głowa i czuła się oszołomiona. Dokładnie jednak pamiętała to, co się działo, zanim zemdlała. Rytuał ból.

Tym razem też żyję.

Obróciła się z wysiłkiem. Znajdowała się w obszernej, wykutej w skale sali; wysoko na suficie umieszczony był zwykły szyb dostarczający powietrze, a na ścianach zawieszone były pochodnie z brązu. Światła było mało. Dojrzała inne łóżka, ale nie miała ani siły, ani ochoty patrzeć, czy są pełne, czy puste. To musiało być coś w rodzaju infirmerii, izby chorych.

— Dzień dobry.

Młody i świeży głos kobiecy zaskoczył ją. Odwróciła głowę i zobaczyła siedzącą przy jej łóżku dziewczynę. Była niewiele starsza od niej i ubrana zgodnie z modą Zabójców. Miała na sobie czarną koszulę z szerokimi rękawami i skórzany gorset. Giemzowe, dość obcisłe spodnie też były czarne i włożone w wysokie buty. W jej stroju były tylko dwa kolorowe akcenty: posrebrzany pas i krwistoczerwone guziki gorsetu.

Dziewczyna była bladą blondynką o kręconych włosach. Miała delikatne piegi wokół nosa i długie, smukłe dłonie.

— Kim jesteś? — zapytała Dubhe.

— Strażniczką, która nauczy cię życia Zwycięskich. Mam na imię Rekla, ale dla ciebie jestem po prostu twoją Strażniczką.

Nauczycielka zatem.

Taka młoda…

Co to za miejsce?

— Infirmeria. Przyprowadzili cię tu po twojej inicjacji. Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni spodni ampułkę i podsunęła jej pod nos.

— Widzisz to?

Dubhe nie tylko widziała, ale i rozpoznawała. Był to ostatni obraz jaki zarejestrowały jej oczy przed zapadnięciem się w ciemność: Yeshol dał jej pić z tej ampułki.

— Tak się składa, że jestem Strażniczką Trucizn.

Strażniczka Trucizn, kolejne dość wysokie stanowisko, może nawet zbyt wysokie, jak na dziewczynę, która wyglądała na mniej niż dwadzieścia lat.

— To jest lekarstwo na twoją klątwę, ten płyn jest cienką linią oddzielającą cię od szaleństwa.

Uśmiechnęła się prawie szczerze. Dubhe natychmiast poczuła, że jej nienawidzi.

— Tylko ja tutaj znam jego recepturę i jedynie ja mam prawo ją trzymać. I tylko dzięki temu Bestia nie zabije cię w przyszłości. Dam ci jedną buteleczkę tygodniowo, nie więcej, i zawsze tylko mnie będziesz mogła prosić o kolejną. Wyłącznie od mojej niepodważalnej decyzji zależy, czy ci ją dam, czy nie.

Dubhe zgrzytnęła zębami.

— Grozisz mi?

Uśmiech nie znikł z warg Rekli.

— Ależ skąd. Podaję ci tylko warunki twojego przebywania tutaj, warunki, które uzgodniłaś z Najwyższym Strażnikiem, zanim poświęciłaś swoje życie Thenaarowi. Przypominam ci też, że jesteś uczennicą: nie wolno ci traktować mnie z taką poufałością. Dubhe była zbyt zmęczona, aby odpowiedzieć, a zresztą jej umysł był jeszcze przyćmiony po rytuale inicjacji. Niespodziewanie w jej głowie zaczęły wynurzać się strzępki wspomnień.

— Czy zawsze tak będzie? — spytała. — Czy będę się źle czuła za każdym razem, kiedy dostanę eliksir?

— Czujesz się źle, bo klątwa została pobudzona, a nie przez moją miksturę. Nie bój się, będziesz w stanie wypełniać swoje obowiązki Zwycięskiej.

Rekla odłożyła buteleczkę i znowu spojrzała na Dubhe.

— Będę twoim cieniem przez wiele dni. Nie wiesz nic o kulcie Thenaara z wyjątkiem tego, co powiedział ci Strażnik Inicjantów. Jest wiele innych rzeczy, które musisz wiedzieć; musisz też wytrenować swoje osłabione przez przywary Przegrywających ciało w technikach Zwycięskich. Ale na wszystko jest czas.

Uśmiechnęła się znowu. Często to robiła.

— Dzisiejszy dzień możesz poświęcić na odpoczynek; wieczorem zaprowadzę cię do twoich pokojów i rozpoczniesz życie Zwycięskiej.

Podniosła się, po czym pochyliła się nad Dubhe.

— Odpocznij — powiedziała, ale ton jej głosu był dziwny, a kiedy Dubhe spojrzała jej w oczy, dostrzegła w nich błysk nikczemności.

Rekla wróciła do niej wieczorem. Dubhe cały dzień przysypiała; jednak o ile jej ciało wypoczęło, nie mogła powiedzieć tego samego o swoim umyśle.

Jej sen był lekki i niespokojny, dręczony wizjami.

Rekla podeszła do łóżka znowu uśmiechnięta.

— Czujesz się gotowa?

Dubhe przytaknęła. Wolałaby zostać tam jeszcze trochę, ale nie mogła odsuwać momentu stawienia czoła decyzji, którą podjęła. Zeszła z łóżka.

Rekla podała jej zawiniątko.

— Tu są twoje ubrania.

Dubhe wzięła je do ręki. Były identyczne jak strój Strażniczki, jedynie guziki gorseciku były czarne, a nie czerwone.

— Yeshol…

Kobieta natychmiast ją uciszyła.

— Jak śmiesz — powiedziała, a jej twarz stała się nagle surowa. — Nikt z nas nie jest godzien wypowiadać imienia Najwyższego Strażnika, a już ty najmniej ze wszystkich. Zdarza ci się to pierwszy raz, więc będę wyrozumiała, ale jeżeli jeszcze raz przyłapię cię z tym imieniem na ustach, każę cię ukarać. Dla nas wszystkich jest to Jego Ekscelencja. Dubhe skrzywiła się.

— Jego Ekscelencja powiedział mi, że dostanę mój sztylet.

— Dostaniesz go w swoim pokoju. Teraz się ubieraj.

Znowu szły przez wąskie tunele i korytarze. Rekla bez żadnego wahania obierała jeden za drugim, a Dubhe starała się zapamiętać wszystkie zakręty, jakie mijały. Było to jednak trudne. Jedynym elementem, jaki mógłby pomóc w orientacji, był odór krwi. Przesycał każdy kąt, ale czasami był silniejszy, a czasami słabszy. Był to ulotny ślad, ale Dubhe, tak jak nauczył ją Mistrz, zawsze ćwiczyła również i węch. Dziwiła się, że zapach ten wywołuje w niej tylko mdłości, a nie pobudza Bestii. Oczywiście, czuła się niespokojna, jakby coś w niej miało zaraz eksplodować, ale była pewna, że jest w stanie się kontrolować.

A zatem twoje trucizny działają, przeklęta.

Wreszcie Rekla się zatrzymała.

— Tutaj mieszkają Zwycięscy.

Dubhe była zdumiona; wyobrażała sobie, że ludzie ci śpią w jakimś wspólnym dormitorium, a tutaj okazało się, że mają wręcz oddzielne pokoje.

Rekla wyciągnęła stary, zardzewiały klucz i włożyła go do zamka. Drzwi otworzyły się. Strażniczka zatrzymała się w progu i pokazała jej klucz.

— To jest twoja kwatera, a to twój klucz. Ale Strażnik Cel ma klucz, który otwiera wszystkie drzwi, więc może wejść, kiedy chce.

Kobieta weszła, a Dubhe za nią. Pokój był nadzwyczaj mały. Nie miał żadnego okna poza tradycyjnym niewielkim otworem prowadzącym na zewnątrz, zakończonym w głębi małym szklanym okienkiem, które można było zamknąć w razie deszczu, czy śniegu. W rogu — mała wnęka z wszechobecnym posążkiem Thenaara z czarnego kryształu. Przy ścianie stało stare i zniszczone drewniane łóżko. Na nim trochę byle jak rzuconej słomy, poduszka. złożona i gotowa do użytku pościel i koce. W nogach łóżka ustawiono mahoniową ławę skrzyniową, na której Dubhe zobaczyła błyszczący sztylet. Yeshol nie kłamał. Obok sztyletu stał dzbanek prosty gliniany kubek i wielka klepsydra z ciemnego drewna.

— To jest twój pokój. W skrzyni są ubrania na zmianę.

Dubhe podeszła do skrzyni i przypięła sztylet do pasa.

Pamiętaj, jesteś tu gościem. Pewnego dnia stąd odejdziesz.

— No już, idziemy.

Rekla wyszła z pokoju, a Dubhe podążyła za nią. Znów przemierzyły szereg przenikniętych zapachem krwi korytarzy. Po kilku minutach dotarły do obszernego salonu.

— Tutaj jadają Zwycięscy: przychodzi się tu w pierwszej godzinie po świcie, w południe i godzinę po zachodzie słońca. Przysługują nam te trzy posiłki, ani mniej, ani więcej.

Była to prostokątna sala pełna ciemnych ławek ustawionych porządnie wokół hebanowych stołów. Przy długiej ścianie mieściło się coś w rodzaju ambony podtrzymywanej przez zniekształcony posąg cyklopa.

— Musimy się pospieszyć, do posiłku została niecała godzina.

Rekla przyspieszyła kroku, a Dubhe prawie straciła ją z oczu, tak szybko i pewnie poruszała się wśród korytarzy.

— Dzisiaj po kolacji dam ci plan tego miejsca. W ciągu dwóch dni będziesz musiała się nauczyć lokalizacji wszystkich pomieszczeń, czy wyrażam się jasno?

Dubhe nie odpowiedziała, ograniczyła się do podążania za nią.

Dotarły do schodów, zeszły po nich i znalazły się w obszernej okrągłej, całkowicie pustej sali. W ścianie otwierała się seria czarnych jak smoła drzwi.

— Tam są sale treningowe. Ja będę cię uczyć wszystkiego o kulcie, ale ćwiczenia będziesz wykonywać pod okiem innego Strażnika.

Rekla szybko ruszyła przez sale. W niektórych stały manekiny, w innych tarcze i rozmaite cele. Wszystkie ściany poobwieszane były wszelkimi rodzajami broni: łukami, dmuchawkami, sztyletami o różnych kształtach. Dubhe zobaczyła tam również wiele mieczy, a była to broń, którą ledwie znała, ponieważ Mistrz zawsze mówił jej, że mordercy jest ona zbędna.

W wielkim pośpiechu przemierzyły z powrotem drogę. Którą dopiero co przeszły, a kiedy znajdowały się na schodach, ponury dzwon wybił dwa razy.

— To sygnał kolacji. Są cztery uderzenia: za czwartym drzwi się zamykają i nikt nie może już wejść.

Sala była już pełna i na pierwszy rzut oka Dubhe oszacowała, że w środku znajduje się przynajmniej jakieś dwieście osób. Dwustu najbardziej niebezpiecznych zabójców Świata Wynurzonego, dwustu zabójców, którzy nagle stali się jej kolegami. Byli tam mężczyźni i kobiety oraz dość znaczna grupa dzieci siedzących przy oddzielnym stole, ubranych w czarne tuniki i pilnowanych przez jakąś dziesiątkę odzianych na czerwono kobiet.

— Chodź za mną.

Rekla i Dubhe zajęły miejsca przy końcu jednego ze stołów, a kiedy Dubhe usiadła, poczuła na sobie kilka zainteresowanych spojrzeń. Wytrzymała je pewnie. Nie zamierzała dać się traktować jako ciekawostka. Szybko przestano przyglądać się jej natarczywie.

— Nie powinnam tu z tobą być — wymruczała Rekla. — Strażnicy jedzą razem przy tamtym stole. — Wskazała na oddzieloną część, gdzie siedzieli inni mężczyźni i kobiety, z takimi jak ona kolorowymi guzikami przy gorsetach. — Ale jesteś nowa i zostałaś mi powierzona. Thenaar wybaczy mi to niewielkie odstępstwo od reguł.

Lekki szmer wypełniał salę, ale ucichł nagle, kiedy tylko przy ambonie ukazała się czerwona sylwetka. Dubhe rozpoznała ją od razu. Był to Yeshol.

Jednocześnie w głębi sali pojawiły się byle jak ubrane i bose postacie o podkrążonych oczach i pokrytych głębokimi bruzdami twarzach ludzi cierpiących głód i pracę ponad siły. Jedni trzymali w rękach wielkie garnki, inni zaś nieśli gliniane talerze i sztućce, które zaczęli rozkładać przed każdym stołownikiem.

Rekla ponownie zwróciła się do niej i szepnęła jej na ucho:

— To Postulanci. Przychodzą do świątyni modlić się za swoich bliskich i oczekują na ofiarę; niektórzy z nich to dzieci, przyjaciele lub krewni poświęceni przez Postulantów dla otrzymania tego, o co prosili Thenaara, a inni to dzieci różnych zabitych przez Przegranych.

Niewolnicy — powiedziała do siebie Dubhe. Tak jak i ona. Jedynym powodem, dla którego nie znajdowała się wśród nich była po pierwsze ochrona Mistrza, a po drugie zabójstwo dokonane przez nią w wieku ośmiu lat, które w oczach Gildii czyniło z niej wybraną.

Wychudzony i smutny chłopczyk podał jej miskę, łyżkę i nóż Dubhe na kilka sekund napotkała jego spojrzenie, ale chłopiec szybko odszedł.

Nadeszła kolej na osoby z garnkami; każdemu stołownikowi nalano trochę czerwonawej cieczy śmierdzącej kapustą, jednocześnie kładąc przy każdym kawałek suchego chleba orzechowego. Dubhe miała niemiłe wrażenie, że obsługują ich duchy. Pomyślała o kobiecie, której lamenty widziała za pierwszym razem, kiedy weszła do sanktuarium. Może ona też tu była.

Kiedy zakończyło się rozdawanie posiłku, w sali nikt już nie mówił. Wtedy w powietrzu uniosły się wyraźne słowa Yeshola, wypowiedziane potężnym i ożywianym czymś w rodzaju ledwie, powstrzymywanego mistycznego zapału głosem, dokładnie jak w dzień inicjacji.

— Złóżmy dziękczynienie Thenaarowi za ten długi dzień pracy, a jeszcze bardziej za dar tej sprzyjającej zabójstwom ciemności, tak drogiej Jego Dzieciom.

Audytorium odpowiedziało jednym głosem.

— Krew do krwi, ciało do ciała, niech będzie chwała imieniu Thenaara.

Dubhe czuła, jak brzęczy jej w uszach. Yeshol podjął przemowę.

— Nastały szczęśliwe czasy: dołączyła do nas nowa adeptka, Zwycięska, która przez długie lata umykała przed swoim przeznaczeniem, ale wreszcie powróciła do Thenaara. Dzisiaj siedzi wśród nas i własnym życiem załata wreszcie rozdarcie, jakie wiele lat temu powstało w naszej wspólnocie przez odejście Sarnka, który, postanowił poświęcić się sprawie Przegranych.

Dubhe podniosła na Yeshola ogniste spojrzenie. Była pewna, że mężczyzna ją zobaczył, bo przez kilka chwil na nią patrzył, ale jak zawsze go to nie wzruszyło.

— Teraz Sarnek nie żyje, a pamięć o jego haniebnej postawie została starta z powierzchni ziemi. Dubhe przybywa do nas i rekompensuje nam to, co odjęto nam w przeszłości.

Z widowni podniósł się aplauz. Dubhe trzymała oczy przyklejone do talerza. Wybór, którego dokonała, coraz bardziej jej ciążył, ale wspomnienie Bestii rozszarpującej jej pierś, aby się wydostać, było silniejsze niż kiedykolwiek.

— I wreszcie, nadchodzi czas. Długo usychaliśmy na wygnaniu w tym miejscu, z dala od naszego prawdziwego Domu. Ale ja poprzysiągłem, że nie umrę, zanim nie ujrzę triumfu Thenaara, i tak będzie. Pamiętajcie o tym, nadchodzi czas.

Tym razem z widowni podniósł się okrzyk radości. Dubhe cały czas patrzyła w swoją zupę. Nie interesowały jej te szaleństwa. Starała się tylko odizolować od tego zgromadzenia jak mogła najbardziej.

— A teraz jedzcie w oczekiwaniu na dzień poświęcony Thenaarowi.

Ponad dwieście łyżek zaczęło jednocześnie uderzać o gliniane miski. Nie było słychać innego odgłosu.

Dubhe patrzyła przez kilka chwil na ciecz. Nie miała najmniejszej ochoty na jedzenie. Zapach krwi wypełniał jej nozdrza również i tutaj.

— No co, nie jesz? — skarciła ją Rekla.

Dopiero wtedy Dubhe podniosła łyżkę i zaczęła połykać zupę. Robiła to z obrzydzeniem, ale się przemogła. Po raz kolejny powiedziała sobie, że musi wypić swój kielich do końca.

Kolacja zakończyła się po godzinie z okładem. Znowu słudzy sprzątnęli brudne naczynia. Mieli puste oczy i poruszali się mechanicznie.

— Nie ma powodu, aby patrzeć na Przegranych Postulantów, nie zasługują na twoje spojrzenie — ostrzegła ją kwaśno Rekla.

Dubhe odwróciła wzrok. Czuła, że te twarze w dziwny sposób ją pociągają. Podczas wojny widziała wielu takich, jak oni.

Twarze ofiar są zawsze takie same, wszędzie.

Przypomniała sobie siebie samą jako dziecko.

Rekla już się ruszyła, więc Dubhe zmuszona była przyspieszyć kroku, aby ją dogonić.

— Pamiętasz drogę?

— Dwa razy to mało, żeby zapamiętać tak skomplikowaną trasę.

Na twarz Rekli wypełzł drwiący uśmiech.

— Zwycięski nie potrzebuje niepotrzebnych powtórzeń. Zwycięski zapamiętuje trasę po jednym razie. Nie będzie z tobą łatwo, dziewczynko…

— Nie lekceważ mnie: ja w Świecie Wynurzonym przynajmniej wyrobiłam sobie sławę jako złodziejka. Twojego imienia nikt nie pamięta.

Dubhe ledwo zdążyła skończyć zdanie, kiedy kobieta rzuciła ją na ścianę, wykręcając jej ramię na plecy i przyciskając swój nóż do jej krtani. Dubhe poczuła irytację, którą szybko stłumił mocny ból ramienia.

Ta kobieta ma błyskawiczne odruchy…

W półcieniu korytarza, o włos od jej ucha zadźwięczał nabrzmiały gniewem głos Rekli.

— Jestem twoją Strażniczką, nie ośmielaj się więcej mówić do mnie tym tonem, albo cię zarżnę i ofiaruję twoją krew Thenaarowi. To, że Yeshol cię wybrał, nie daje ci praw do niczego.

Puściła ją nagle, rzucając na ziemię. Dubhe leżała na zimnej posadzce korytarza.

— Pamiętaj, że jestem Strażniczką Trucizn i kwestia twojego przeżycia leży w moich rękach. Nie dostaniesz flakonika, klątwa cię rozerwie. A teraz wstań.

Dubhe zacisnęła palce na nierównościach podłoża. Była przepełniona złością, ale nic nie mogła zrobić. Podniosła się i z opuszczoną głową poszła za kobietą.

Szybko dotarły do pokoju. Rekla otworzyła go, po czym wręczyła jej klucze oraz plan.

— Jutro rano przyjdę cię obudzić. Do tego czasu masz znać na pamięć połowę obszaru Domu. Uśmiechnęła się dziko, a Dubhe wydarła jej z rąk kartkę.

— Nie wątp… — syknęła.

— Nie wątpię — Strach może wiele, a zapewniam cię, że jeżeli nie będziesz wypełniać moich rozkazów, zakosztujesz strachu we wszystkich jego formach.

Odwróciła się i odeszła, nie czekając na odpowiedź.

Dubhe została sama na progu.

Weszła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Duszny zapach chwycił ją za gardło. Nie było żadnej ucieczki z tego zatopionego w czeluściach ziemi miejsca, ani okna, aby mogła przyglądać się niebu i marzyć o niemożliwej wolności.

Nie dostaną mojej duszy, powtarzała sobie nieustannie, aby dodać sobie sił. Ale tam, w drżącym świetle jedynej świecy, jaką wolno jej było mieć, nawet to zdanie wydawało się pozbawione sensu.

Straciłam moją duszę wiele lat temu.

Usiadła ze złością na łóżku i rozłożyła gęsto wypełniony napisami i czarnymi symbolami plan. Wysoko nad nią zimno połyskiwała czerwona gwiazda jej więzienia.

15. Pod okiem Thenaara

Dubhe przebudziła się nagle. Ktoś gwałtownie pukał do drzwi. Chwilę zajęło jej zorientowanie się w miękkiej ciemności pokoiku. Podniosła oczy, zobaczyła szyb i przypomniała sobie. Gildia. Uświadomiła sobie też, kto to puka: Rekla, która przyszła na poranną lekcję.

— Już idę — wybełkotała i zeszła z łóżka.

Wzięła ubrania i otworzyła drzwi. Ciemność przecięło świetliste ostrze, które zadrapało jej pierś. Dubhe błyskawicznie wyciągnęła sztylet.

— Zwariowałaś czy co? — wrzasnęła.

Tamta przystawiła jej broń do gardła. Miecz.

— Masz być punktualna. Zapowiedziałam ci, że jeśli nie będziesz robić tego, co ci powiem — ukarzę cię.

Dubhe przez kilka chwil stała w pozycji obronnej z wyciągniętym ostrzem.

— Schowaj to — syknęła Strażniczka Trucizn.

Dubhe posłuchała.

Kobieta spojrzała na nią z pogardą.

— Musisz się umyć. Chodź za mną.

Przemierzyły zwykłą krętą drogę, ale tym razem Dubhe wiedziała już, gdzie idą. Nocna nauka okazała się owocna, teraz rozpoznawała poszczególne chodniki, chociaż nigdy w nich nie była. Zuchwale stanęła u boku Rekli. Kobieta uśmiechnęła się szyderczo.

— Wypełniłaś tylko swój obowiązek.

Doprowadziła ją do term. Dubhe widziała je wcześniej wyrysowane na planie. Znajdowały się obok sal ćwiczeń i były zasilane podziemnym źródłem ciepłej wody. Dom nie był bardzo oddalony od Krainy Ognia, którą cechowała obecność wielkiej liczby wulkanów; najwyraźniej Thal, największy wulkan tej ziemi sięgał swoim ognistym oddechem aż tutaj, ogrzewając źródła.

Termy były wielkim, okrągłym salonem, jak wszystkie pomieszczenia tego miejsca topornie wyciosanym w skale. W rogu królował wielki posąg Thenaara z czarnego kryształu.

Znowu, podobnie jak w Wielkiej Sali, gdzie odbyła się inicjacja, u jego stóp znajdowała się inna postać, mniejsza. Tym razem Dubhe udało się przyjrzeć jej wyraźniej. Było to rzeczywiście dziecko, ale jego twarz miała wyraz pełen powagi zabarwionej smutkiem, przez co wydawało się ono dorosłym w miniaturze. Twarz ta była niepokojąco piękna, a kręcone włosy były wyrzeźbione z taką maestrią, że wydawały się miękkie i lśniące. Po obu stronach głowy spod włosów wystawało coś spiczastego, czego Dubhe nie potrafiła bliżej zidentyfikować. Dziecko miało na sobie opadającą aż do stóp tunikę z szerokim kołnierzem, a jego ramiona były otwarte, jak gdyby chciały objąć całą salę.

Dubhe zdumiała się i zaczęła się zastanawiać, kogo może przedstawiać ta rzeźba.

Salę prawie w całości zajmował obszerny basen z ciepłą wodą, której opary wypełniały całe pomieszczenie. Z kilku monstrualnych twarzy porozmieszczanych wzdłuż ścian wypływały strumienie wody. W środku przebywało dużo ludzi, zarówno mężczyzn, jak i kobiet.

— Tym razem ja cię przyprowadziłam, ale od tej chwili, zanim staniesz przed moim obliczem, sama będziesz tutaj przychodzić, aby się umyć. Zobaczymy się w refektarzu przy pierwszym uderzeniu dzwonu — powiedziała Rekla i odeszła. Dubhe spojrzała na rojące się w basenie ciała i wydały jej się one larwami żywiącymi się ciemnością. Wszyscy ludzie byli bladzi, dzięki ćwiczeniom mieli gibkie ciała i robili wrażenie identycznych.

Dziewczyna rozebrała się pospiesznie, odłożyła swoje ubranie w jednej z wnęk specjalnie w tym celu wyżłobionych w skale, po czym wskoczyła do wody i dłuższy czas spędziła pod powierzchnią. Ciepło wprawiło ją w odrętwienie. Nagle przypomniała sobie poranki w Krainie Słońca, kiedy chodziła się myć do Ciemnego Źródła. Tam woda była lodowata i wzmacniająca, i już sam jej chłód sprawiał, że czuła się czysta.

Trochę popływała, chociaż okazało się to trudne z uwagi na to bezsensowne ciepło, po czym stanęła pod strumieniem jednej z kaskad. Koło niej znajdował się mężczyzna. Zerknął na nią, ale zdała sobie sprawę, że robi to bez złych intencji. Patrzył na nią tak, jak się spogląda na innego człowieka, a w jego oczach była tylko ciekawość dla nowo przybyłej. Dubhe jednak poczuła się zawstydzona. Przemierzyła basen z powrotem, wyszła i wytarła się. Kiedy zapięła ostatni z guzików kamizeli, dzwon zabrzmiał po raz pierwszy. Nawet gdyby nie uczyła się tak dokładnie planu, nie byłoby jej trudno znaleźć drogę do refektarza. Wszyscy szli w tamtym kierunku i wystarczyło podążyć za rzeką ludzi, aby dotrzeć do obszernej sali.

Tym razem na stołach już leżało to, co trzeba: kawałek czarnego chleba i miska mleka.

Wszyscy zajęli swoje miejsca, po czym zapadła zwykła cisza. Dubhe spodziewała się, co może zaraz nastąpić: religijność żywi się rytuałami. I rzeczywiście, przy ambonie pojawił się Yeshol.

— Prośmy Thenaara, aby podarował nam długi dzień pracy, na którego zakończenie będziemy mogli cieszyć się darem ciemności, sprzyjającej zabójstwom i tak drogiej Jego Dzieciom…

Powtórzył inwokację z poprzedniego wieczoru i po raz kolejny audytorium odparło jednym głosem:

— Krew do krwi, ciało do ciała, niech będzie chwała imieniu Thenaara.

Yeshol wydawał się zadowolony.

— Jedzcie. Jedzcie i posilajcie się.

Wszyscy rzucili się na to, co mieli przed sobą. Dubhe szybko wypiła mleko i w kilku kęsach pochłonęła chleb.

— No i co teraz? — zapytała, kiedy skończyła.

Rekla miała jeszcze przed sobą połowę swojego mleka.

— No i nie wyglądasz na zabójczynię. Nikt nie nauczył cię cierpliwości?

— Rzeczywiście, jestem złodziejką.

Rekla uśmiechnęła się drwiąco.

— Jesteś Dzieckiem Śmierci i to jest twoje przeznaczenie. — Zamilkła na chwilę, tylko po to, aby zdenerwować Dubhe. — Naucz się rozróżniać, kiedy jest czas na oczekiwanie, a kiedy na działanie.

Po śniadaniu poszły do świątyni. Była milcząca i ponura, jak zawsze. Rozbrzmiewała dźwiękami wiatru i deszczu: na zewnątrz musiała szaleć burza z prawdziwego zdarzenia. Dubhe wsłuchała się w te odgłosy. W czeluściach ziemi mieszkała dopiero nieco ponad tydzień, ale już tęskniła za wszystkim, co było na zewnątrz. Już prawie pomyślała, żeby wyjść, zaledwie na ułamek chwili, aby nacieszyć się deszczem i chłoszczącym twarz wiatrem, ale natychmiast porzuciła tę myśl. Rekla już klęczała przed ołtarzem.

— Uklęknij.

— Ja nie wierzę w Thenaara.

Nie rozumiała, dlaczego to robi. Yeshol wyraził się jasno: życie tutaj oznaczało przystosowanie się do kultu, a życie w Gildii było jedynym sposobem na uniknięcie straszliwej śmierci. A jednak nie chciała. W jakiś sposób Mistrz zakazywał jej tego.

Rekla odwróciła się powoli.

— Każdy twój niepotrzebny akt buntu, każde twoje zbędne słowo oznacza cierpienie. Ty teraz nie zdajesz sobie z tego sprawy, bo jesteś napełniona eliksirem, ale przypomnij sobie wieczór swojej inicjacji i swoje własne nieludzkie wrzaski. Przeżyjesz to jeszcze raz, Dubhe, jeżeli nie uklękniesz.

Dubhe zacisnęła pięści, ale uklękła. Wspomnienie Bestii prześladowało ją i uniemożliwiało jej twardą odmowę.

— Ja nie mam żadnego interesu, żebyś tu z nami była. Dla mnie jesteś i pozostaniesz Przegraną, bo jak taka się zachowujesz. Ale Jego Ekscelencja w ciebie wierzy, a on jest wyobrażeniem Thenaara na ziemi, przynajmniej dopóki nie wróci Syn Umiłowany Jeżeli nie podrzynam ci gardła tu i teraz, to tylko ze względu na moją wiarę, wiedz o tym.

— A jeżeli ja cię nie zabijam, to tylko ze względu na eliksir — odcięła się Dubhe.

Rekla uśmiechnęła się spod oka.

Nauczyła ją modlitwy.

— Potężny Thenaarze, bogu błyskawicy i ostrza, panie krwi, oświeć moją drogę, abym mógł dokonać zabójstwa i ofiarować Ci krew Przegranego.

Rekla wyjaśniła jej, że to właśnie recytuje Zabójca przed misją, i kazała jej powtórzyć.

Dubhe musiała zaczerpnąć powietrza. Coś wewnątrz niej uniemożliwiało jej powtórzenie tego głupiego zaklęcia. Przemogła się i udało jej się to zrobić, ale wygłosiła modlitwę tonem tak poirytowanym i pełnym nienawiści, że Rekla natychmiast się zasępiła. W odróżnieniu od Yeshola, ta kobieta była bardziej uwrażliwiona na bluźnierstwo, ale choć w jej oczach zapłonęły ognie, nic nie zrobiła.

Dubhe zaczynała rozumieć, jak daleko może się posunąć. Była tylko jedna osoba, która mogła ją zabić, i był to Yeshol, który uknuł spisek, aby mieć ją w swoich szeregach. Przy Rekli mogła jeszcze pozwolić sobie na jakieś małe radości.

Kiedy skończyła, podniosły się i usiadły w jednej z ławek. Rekla zaczęła ją kształcić. Wiele rzeczy Dubhe już wiedziała; niektóre pamiętała, bo Ghaan mówił jej o nich podczas długich dni oczyszczenia, inne znała, bo były to pogłoski krążące wśród ludzi, inne jeszcze zdradził jej Mistrz. Rekla zaczęła od opowieści o dzieciach. Thenaar jest bogiem okrutnym, kochającym śmierć, ale przede wszystkim jest bogiem, który wybiera: po jednej stronie stoją jego wybrańcy — Zwycięscy, a po drugiej Przegrani. Przegrani to zwykli ludzie: ci, którzy nigdy nie zabili albo uczynili to podczas wojny, z woli innych; są oni niegodni Thenaara. On ich nienawidzi i pragnie zgnieść, ponieważ są owocem ohydnego aktu twórczego innych bogów, mających zbyt łagodne serce. Zwycięscy są mordercami, Zabójcami Gildii.

— My nie jesteśmy jak żołnierze, którzy zabijają innych z powodu nienawiści, ani nawet nie jak normalni zawodowi zabójcy, którzy mordują dla pieniędzy i sprzedają szlachetną sztukę zabójstwa za kawałek chleba — mówiła Rekla z błyszczącymi oczami. — My zabijamy na chwałę Thenaara, uwalniamy świat od Przegranych, aby pewnego dnia nadszedł Jego Czas: świat, w którym będą żyć tylko stworzenia przez niego wielbione, my — Zwycięscy, lepszy świat.

Dubhe powstrzymała uśmiech. Gildia, która zabija dla lepszego świata… A przecież Yeshol kazał sobie dawać pieniądze za korzystanie z usług swoich Zwycięskich, a przez ręce Gildii przepływały niesamowite ilości pieniędzy!

Prawda była taka, że życie na tym świecie nie było nic warte, a Dubhe zrozumiała to już od momentu, kiedy została wygnana ze swojego domu, a własny ojciec jej nie ocalił.

Rekla opowiadała dalej. Zwycięskich wyznacza los: to ci, którzy zabili w młodym wieku. Dzieci urodzone przez kobiety umierające przy porodzie albo ludzie tacy jak ona, którzy zabijają przyjaciela podczas zabawy, albo dzieci, które zabijają świadomie, ot tak, bez powodu.

Dubhe pokręciła leciutko głową. To nie było z powodu Thenaara. Czuła to. Gornar nie umarł z powodu Thenaara. To się stało, bo takie było przeznaczenie, nic poza tym. I tak w milczeniu słuchała opowieści, ale w nią nie uwierzyła. Będzie słuchała dalej, przez wszystkie następne dni, ale na pewno w nic nie będzie wierzyć, tak jak zawsze.

Ja nie jestem taka jak oni i nigdy taka nie będę.

Po obiedzie Dubhe miała godzinę wolnego.

— Potem pójdziemy do sali ćwiczeń, a nie można dobrze trenować z pełnym żołądkiem.

Rekla dała jej gruby, oprawiony w czarną skórę tom z ciężkimi zardzewiałymi ćwiekami.

— Chcę, żebyś do jutra przeczytała przynajmniej połowę — powiedziała, po czym odeszła, znikając w ciemności korytarzy.

Dubhe nie miała najmniejszej ochoty krążyć po domu. W końcu zamknęła się w swoim pokoju, gdzie spędziła nudną godzinę, czytając niektóre fragmenty z książki. Był to sekretny tekst dla inicjantów na temat organizacji społecznej Domu. Dubhe nigdy nie sądziła, że Gildia może mieć tak złożoną strukturę: przypuszczała, że istnieje jakiś podział obowiązków, ale nie miała pojęcia, ile kast i klas było koniecznych, aby pozwolić pracować i żyć sekcie takiej jak ta, liczącej kilkaset osób.

Odkryła, że było wielu Strażników o stopniu Rekli: strażnicy nadzorujący kuchnie, ofiary, zajmujący się nowicjuszami, salami ćwiczeń czy czystością świątyni. Setki stanowisk.

Dowiedziała się także, iż Gildia miała swoje odgałęzienia również poza Domem. Swoją działalność prowadziła za pośrednictwem ludzi, którzy nie byli w pełni wtajemniczeni, ale w jakiś sposób pozwalali jej rozszerzyć zasięg swych macek na cały Świat Wynurzony. Byli to w większości kapłani w tajemnicy wyznający ten kult, jak również wielu czarodziejów. Znalazła tu nawet ich listę. Dubhe sporo umieszczonych na niej osób znała, ale nikogo z nich nigdy by o coś takiego nie podejrzewała. Wielu zajmowało stanowiska doradców królów i hrabiów. Wiedziała, że Gildia jest potężna, ale nie sądziła, że aż tak.

Upłynięcie godziny zasygnalizowała jej klepsydra. Odczuta to niemal jako uwolnienie i z ulgą udała się wreszcie do sali ćwiczeń.

Kiedy tam weszła, z trudem ją rozpoznała. Pomieszczenia poprzedniego wieczoru puste i na wpół ciemne, teraz były jasne prawie jak w dzień za sprawą wielkich trójnogów z brązu, wydzielających lekki, owocowy aromat. Zapach potu był jednak bardzo silny i mieszał się z wonią krwi. Dubhe poczuła lekki zawrót głowy, ale szybko jej przeszło. Znalazła czekającą na nią Reklę.

Sale były pełne ludzi, głównie dzieci i młodzieży, zarówno chłopców, jak i dziewcząt. Przebywały tam też bardzo małe dzieci. Wszyscy pogrążeni byli w najprzeróżniejszych ćwiczeniach, mających na celu wzmocnienie i wydłużenie mięśni, trenowanie równowagi czy zdolności koncentracji. Niektórzy ćwiczyli użycie broni, inni walczyli gołymi rękami, próbowali różnych chwytów i uczyli się, w jakich miejscach ciało ludzkie jest najbardziej czułe. Inni uwijali się wokół manekinów. Mieli twarze skoncentrowane na wysiłku i całkiem brakowało im tej żywości, jaką pamiętała u siebie w dzieciństwie. Byli to dorośli pozamykani w drobnych ciałkach. Niespodziewanie przyszła jej na myśl statua obok posągu Thenaara, dziwne dziecko z twarzą dorosłego.

Idąc za Reklą, przemierzyła kilka sal. Wszystkie wypełnione były dziećmi i nastolatkami.

— Gdyby to zależało ode mnie, zatrzymałabym cię tutaj, z młodzieżą w twoim wieku, ale Jego Ekscelencja jest przekonany, że jesteś warta więcej.

Wreszcie dotarły do pomieszczeń, gdzie ćwiczyli dorośli. Wszyscy mieli płynne, zwinne ruchy i trenowali samodzielnie. Dubhe powiedziała sobie, że co prawda nie jest to Ciemne Źródło, przy którym tak przyjemnie się ćwiczyło, ale przynajmniej będzie miała gdzie szukać koncentracji i wrócić nieco do siebie, odnaleźć trochę samotności.

Rekla jednak zdecydowanym krokiem podeszła do stojącego na uboczu mężczyzny. Opierał się o ścianę, a w dłoni trzymał coś w rodzaju szpicruty. Był wysoki i wychudzony, szczupły aż do przesady. Jego ogolona głowa lśniła w intensywnym świetle padającym z trójnogów. Miał spłaszczoną twarz, zakrzywiony nos, szerokie i cienkie usta, niewyraźnie zarysowany podbródek.

Kiedy tylko Rekla się do niego zbliżyła, porzucił pozycję, w jakiej się znajdował, a która miała w sobie coś obraźliwie zuchwałego, i opuścił ramiona wzdłuż boków. Były nienaturalnie długie. Nie patrzył żadnej z obu kobiet w oczy, ale pochylił głowę, taksując je spod oka. Jego głos doskonale odpowiadał jego wyglądowi: był lepki i cienki, prawie piskliwy.

— Witaj, Rekla. To nowy nabytek, jak mniemam — przeniósł spojrzenie na Dubhe. Jego oczy były czarne, dwie mroczne studnie, ruchliwe i umykające.

Rekla ograniczyła się do kiwnięcia głową. Zdawało się, że traktuje go z pewną zarozumiałością i źle skrywanym obrzydzeniem.

— Jego Ekscelencja pragnie, abyś dzisiaj wypróbował jej umiejętności i zdał mu relację.

— Jak Jego Ekscelencja sobie życzy — odpowiedział mężczyzna z niemal drwiącym ukłonem. Nie wydawał się żarliwy jak Rekla Powodowało nim coś innego, a nie fanatyzm, jak innymi. Strażniczka Trucizn obróciła się na pięcie i odeszła. Dubhe została sama przed tym mężczyzną. On długo się w nią wpatrywał. Niechętnie pozwoliła mu na siebie patrzeć i poczuła silną tęsknotę za swoim płaszczem. Nie była przyzwyczajona do chodzenia bez niego, z odkrytą twarzą i ciałem.

— Ja jestem Sherva, Strażnik Sali Ćwiczeń. Twoje imię?

— Nie znasz go? — spytała Dubhe. Mężczyzna przywołał na twarz koślawy uśmiech.

— Chcę je usłyszeć z twoich ust.

Dubhe zadowoliła go.

— Ciało zabójcy wiele o nim mówi, a twoje jest dobrze wyćwiczone w technikach wymagających zwinności i skrytości. To dobrze. Nie masz jednak wprawy w zabójstwie gołymi rękami a miecz jest ci praktycznie nieznany. Dobrze strzelasz z łuku, ale tylko jedną ręką, i wolisz sztylet. To też dobrze, bo Zwycięscy pragną krwi, a sztylet jest umiłowaną bronią Thenaara.

— Nie zaimponowałeś mi.

— Nie było to moim zamiarem. Od jak dawna nie praktykujesz?

Koszmar nabierał nowego wymiaru.

— Nigdy nie praktykowałam. Zostałam tylko przeszkolona. Sherva pogładził się po brodzie, omiatając ją krytycznym spojrzeniem.

— Jasne… ty jesteś złodziejką, prawda?

Dubhe przytaknęła, prawie z ulgą.

— Jak dawno zakończyło się twoje szkolenie?

— Dwa lata temu.

— I do tamtego momentu asystowałaś Sarnkowi, prawda? Ale nie tylko. Przez te dwa lata dalej ćwiczyłaś się w technikach, których on cię nauczył. Zabójca bez krwi, morderca bez ofiar.

Dubhe nie wiedziała, co powiedzieć. Po sztywności Rekli rozmowa z tym mężczyzną wydała jej się o wiele bardziej interesująca. Było w nim coś chorego, jak we wszystkim tu w środku, ale również coś fascynującego.

— Tak czy inaczej — podsumował — z pewnością nie wystarczy spojrzeć na twoje ciało, żeby mieć pewność, co umiesz robić. Trzeba to sprawdzić w praktyce.

Ruszył się, a Dubhe poszła za nim. Jego kroki nie wydawały żadnych odgłosów. Jego ruchy miały płynność, której Dubhe nigdy u nikogo nie widziała, nawet u zwierząt. Miała wrażenie, że powietrze otwiera się przed nim, po czym zamyka za nim bez ruchu. Nawet sprawne zmysły Dubhe nie potrafiły wyczuć żadnego śladu jego przejścia.

— Nie dziw się tak — rzucił Sherva, nie odwracając się, jakby czytał w jej myślach. — Moja zwinność to owoc wielu lat treningu i jest już moją specjalnością.

Dubhe zaczynała czuć do tego człowieka dziwną sympatię.

Dotarli do zakurzonego i ciemniejszego niż inne pomieszczenia leżącego z dala od zgiełku największej sali. Było ono dość małe, ale niczego w nim nie brakowało: znajdowały się tu manekiny i wszelkiego rodzaju broń. Sherva wlał oleju do lampy, po czym zapalił ją rozżarzoną głownią.

— Jak możesz się domyślić, zazwyczaj zajmuję się dziećmi, ale Yeshol chce, abym dzisiaj, jak i w przyszłości, poświęcił się tobie, Dubhe zdumiała się prostotą, z jaką mężczyzna wypowiedział imię Najwyższego Strażnika.

— Człowiek trenuje przez całe życie, a poza tym są techniki, których nie znasz. Popracujemy nad nimi. Pod pewnymi względami Dubhe czuła się, jakby znowu była małą dziewczynką. Trenowanie i nauka nowych technik były czymś, co zawsze bardzo lubiła.

— Nie zabiłaś nikogo jako płatny morderca? — zapytał znienacka.

— Nie — odpowiedziała sucho Dubhe. Jej myśli powędrowały do jej pierwszego morderstwa.

Sherva patrzył na nią spod oka z uśmiechem jak zawsze oślizgłym i nikczemnym.

— A może tak. W sumie nie interesuje mnie to. Jeżeli to zrobiłaś, uczyniłaś to dla pieniędzy, a nie zabija się dla pieniędzy nie zabija się z żadnego innego powodu, jak tylko dla zabijania samego w sobie.

— Rekla tak nie uważa. I Yeshol też nie. Zabija się dla Thenaara, tak mówią.

Dyskusja obrała ciekawy kierunek i Dubhe chciała ją pogłębić.

— Ja aspiruję do osiągnięcia doskonałości techniki. Być może jest to mój sposób na służbę Thenaarowi. A teraz koniec z pogaduszkami. Pokaż mi, co potrafisz.

To było jak powrót do dzieciństwa. Musiała pokazać, ile jest warta, próbując sił z różnymi rodzajami broni, udając zasadzki, pokazując swoją zwinność w ćwiczeniach i akrobacjach. Sherva był skąpy w komentarzach i przez cały czas zachował milczenie, ale Dubhe uznała, że zrobiła na nim dobre wrażenie zarówno w próbie łuku, jak i ze sztyletem. Wydawał się też zadowolony z jej zwinności. Gorzej poszło jej z mieczem. Dubhe wiedziała, że mężczyzna miał słuszność, kiedy mówił o jej umiejętnościach, po prostu na nią patrząc. Zresztą jej mięśnie mówiły same za siebie, zdawała sobie z tego sprawę.

Kiedy przyszło do pokazania technik zabijania gołymi rękami, Sherva ją zaskoczył.

— Tym razem żadnych kukieł, spróbuj ze mną. Dubhe przez kilka chwil stała zdumiona.

— Mogę ci zrobić krzywdę. Mistrz wiele mnie nauczył.

— Rób, co ci powiedziałem, i basta.

Dubhe westchnęła i postanowiła działać na poważnie.

Próbowała wszystkiego: złamać mu kręg szyjny, udusić go rękami i nogami, a nawet użyła pięści. Jednak on był nienaturalnie zwinny i zdawał się wyślizgiwać z jej rąk jak piskorz. Za każdym razem, kiedy już była pewna, że trzyma go w mocnym uchwycie, on się uwalniał. Wydawało się, że ma naruszone wszystkie stawy, bo był w stanie wyciągać z nich ręce i nogi, a także zginać je pod niemożliwymi kątami. Dubhe ani razu nie udało się wpędzić go w kłopoty, a nawet nie zrobiła mu siniaka. Pod koniec próby ona była zadyszana, a Sherva oddychał w zwykłym tempie.

— To czary… — wymruczała Dubhe.

Sherva uśmiechnął się złośliwie.

— Też ale nie tylko. To jest zakazane lekarstwo, ćwiczenie i ból, i ty też możesz taka być za kilka lat. Chcesz?

Dubhe nie wiedziała. Nie wstąpiła tam, aby robić postępy i stawać się doskonałym zabójcą. Wolała nawet nie myśleć o tym, że będzie musiała zabijać, i to zawodowo. Była tam tylko po to, aby przeżyć, sprzedała swoje ciało, aby nie wpadło w szpony Bestii.

— Ty jesteś nauczycielem — odpowiedziała.

Sherva rozmyślał przez kilka chwil, po czym odezwał się:

— Podtrzymuję to, co powiedziałem wcześniej. Musisz nauczyć się posługiwać mieczem, a twoja zwinność, chociaż wspaniała, może się jeszcze poprawić. Musisz nauczyć się technik ataku bez broni. No i oczywiście tego, czego najbardziej chce Yeshol: musisz nauczyć się rytuału zabójstwa Gildii.

Spędzili tam jeszcze godzinę. Sherva nie marnował czasu i zadawał jej bolesne ćwiczenia na rozluźnienie stawów. Mistrz też kazał jej takie wykonywać, a Dubhe zastanawiała się, czy to nie Sherva go ich nauczył, i kusiło ją, aby go o to zapytać. Ćwiczenia Mistrza nie były jednak tak zaawansowane i bolesne. Sherva doprowadzał ją do granic możliwości, do granicy złamania, po czym następowało wycofanie. W jakiś sposób było to jednak przyjemne. Mięśnie napinały się, stawy trzeszczały. Przy trudach ciała, w bólu, niknęło przerażenie i poczucie dręczącego niepokoju, i Dubhe znowu była wolna. Kiedy przerwali, chociaż każdy pojedynczy mięsień bolał ją do szaleństwa, wydawało jej się, że odzyskała nieco spokoju ducha.

16. Tak, Mistrzu!

Przeszłość V

Chata mężczyzny jest mała, tak jak wszystkie domy, które Dubhe do tej pory znała. Zaledwie dwa pokoje, zawieszone na krawędzi linii wody. W pierwszym jest kominek i stół, a drugi dziewczynka widziała tylko przelotnie zza drzwi. To pomieszczenie, w którym śpi mężczyzna, i dla Dubhe jest to trochę jak pokój mamy i taty w Selvie, miejsce dziwne i tajemnicze, gdzie nie może wejść.

Mężczyzna położył na ziemi trochę słomy i dał jej pościel. Dubhe nie kładzie się od razu. Przez dłuższy czas nie wstaje od stołu, przy którym siedzi po ciemku. Z pokoju obok nie dochodzi żaden dźwięk. Tak jakby jego tam nie było, ale jego słowa pozostały zawieszone nad stołem, wokół niej.

Ten, kto tak jak ty zabija w młodości, jest predestynowany, przeznaczony do zabójstwa.

Trwa lato, ale jest zimno. Na zewnątrz panuje ogłuszający hałas. Wiatr sprawia, że belki dachowe skrzypią, jakby zaraz miały się zerwać, ale to przede wszystkim nieustający huk morza niepokoi Dubhe.

Zaczyna się trząść i chce jej się płakać. To właśnie w takich chwilach, jak ta, szła do swojego ojca, a on, na wpół zaspany, zawsze znajdował sposób, aby ją pocieszyć. Cokolwiek jej powiedział, zawsze w końcu wracała do łóżka pogodniejsza.

Wreszcie wstaje z krzesła.

Pójdę do niego, obudzę go, a on mi powie, że wszystko będzie dobrze. Tylko chwileczka i będę spokojna.

Nie idzie jednak do niego. Automatycznie bierze płaszcz, wkłada go na siebie i kieruje się w stronę drzwi. Chwilę zajmuje jej ich otwarcie, bo wiatr na zewnątrz jest silny i dociska je do framugi. Dubhe udaje się wreszcie zwyciężyć, ale z wielkim trudem.

Zaraz po wyjściu opada ją piasek i zaczynają piec oczy. Przez kilka sekund paniki czuje się całkowicie ślepa z powodu ciemności i uderzającego ją po twarzy piachu. Potem się przyzwyczaja.

Wszystko jest bardzo ciemne, ale nad nią wisi jeszcze ubywający księżyc otoczony orszakiem szybko biegnących chmur. Dziewczynka idzie mimo wiatru, z wysiłkiem zatapiając stopy w piasku, i kieruje się w stronę oceanu, który wzbudza w niej taki strach.

Czuje, że już stanowczo zbyt długo ucieka od siebie samej i przede wszystkim od Gornara. Jest tym zmęczona. Idzie więc do linii wody i zatrzymuje się tam, gdzie stała kilka godzin wcześniej, kiedy tylko przybyli. Fale są wysokie i z wściekłością uderzają o piasek, woda wyciąga swoje macki, pożerając szerokie kawałki plaży, a kiedy się cofa, wydaje się dłonią spadającego człowieka albo umierającego, który czepia się nawet leżących na drodze kamyczków, byle tylko przeżyć. To woda czarna, ciemna, i Dubhe mówi sobie, że przypomina krew. Dziwi się jasności piany na tle tego całego atramentu. Wydaje się ożywiana jakimś rodzajem czarów, bo połyskuje, chociaż ciemność jest naprawdę gęsta. Patrzy jak zaczarowana.

Morze grzmi, jest silne, ale niesie ze sobą coś tak delikatnego jak pianka…

Siada na plaży i już się nie boi.

Mężczyzna budzi się i od razu czuje, że coś jest inaczej.

Ta smarkula…

To lata treningu w czeluściach ziemi uczyniły go tak bystrym wobec świata, tak wyostrzyły jego zmysły. Wystarcza mu najmniejszy szczegół i od razu rozumie, co jest nie tak. Ta umiejętność ocaliła mu życie niezliczoną ilość razy. Jednak nie lubi jej. Prowadzi go to znów do Gildii, do lat, które chciałby wymazać ze swojej pamięci.

Podnosi się i widzi puste legowisko. Prawie ma nadzieję, że sobie poszła. Zresztą poprzedniego wieczoru z całą pewnością nie był dla niej czuły. Fakt, że powiedział jej tylko prawdę. Nie żyją w czasach, kiedy dzieci mogą długo pozostać nieświadome. Mówi sobie, że w końcu wyświadczył jej przysługę. Im prędzej wejdzie w kontakt z rzeczywistością, tym lepiej.

Chociaż chce czuć się zadowolony, że jej nie znalazł, prawie nieświadomie szuka jej śladów. Nie ma płaszcza, w wejściu znajdują się ślady piasku.

Czego, u diabła, szukam? Odeszła i to najlepsze, co mogła zrobić. Jeden kłopot mniej.

Wychodzi. Mówi sobie, że chce zaczerpnąć nieco powietrza, ale w głębi duszy wie, że tak nie jest.

Przeciąga się w wejściu i wdycha gęste od jodu powietrze. Jest piękny dzień, czysty dzięki silnemu wiatrowi z poprzedniego wieczoru. Niebo jest bez skazy, a słońce grzeje mocno. Pełnia lata, ale bez duszących upałów. To dlatego właśnie ma dom nad brzegiem morza.

Rozgląda się wokół z roztargnieniem i dostrzega ją. Punkcik na piasku.

Zbliża się powoli. Dziewczynka jest owinięta płaszczem, opuszczony kaptur zakrywa prawie całą jej twarz, nogi obejmuje ramionami. Kiedy podchodzi bliżej, widzi, że pogrążona jest we śnie. Zastanawia się, co tutaj robi i dlaczego spędziła noc pod gołym niebem, zwłaszcza przy tym strasznym wietrze i o krok od fal, mimo słońca wciąż jeszcze gwałtownych. Naprawdę jednak wie. Ta dziewczynka jest do niego bardziej podobna, niż myśli.

Kusi go, aby obudzić ją kopnięciem, ale z jakiegoś niejasnego dla niego powodu woli przy niej ukucnąć. Ma zmarszczone czoło i poważny, skupiony wyraz twarzy.

Potrząsa ją za ramię nieco niezgrabnie, a ona budzi się z drgnieniem. Nie zdążyła jeszcze oprzytomnieć, a już ściska w dłoniach sztylet.

Urodzona zabójczyni… — zauważa mężczyzna.

Jej oczy, początkowo przerażone, prędko wypełniają się ulgą.

— Tutaj spędziłaś noc?

Rumieni się.

— Chciałam popatrzeć na ocean, a potem zasnęłam.

Mężczyzna podnosi się.

— Jak chcesz, przygotowuję śniadanie.

Odwraca się i nie czeka na nią. Wie, że nie ma takiej potrzeby. Nagle, kiedy słyszy nieskładne szuranie dziewczynki po piasku, ogarnia go dziwna melancholia. Coś się zaczęło tej nocy — coś, co nie przyniesie nic dobrego ani jemu, ani jej. Po raz pierwszy kusi go, aby uwierzyć w przeznaczenie.

Mężczyzna dotrzymuje słowa. Powiedział, że da jej czas, aby wydobrzała, i tak też jest. Nie pospiesza jej, pozwala jej zostać w domu. Co jakiś czas ogląda ranę, już prawie całkiem zabliźnioną, i przygotowuje dziewczynce jedzenie. Gdyby nie ogłuszająca cisza między nimi, byłoby prawie tak jak w Selvie.

Mężczyzna prawie nigdy się nie odzywa. Od kilku dni zaś wygląda bardziej ponuro. Nie ma już tego pewnego siebie wyrazu twarzy, jak podczas podróży. Wydaje się więdnąć w bezczynności i długie godziny spędza, leżąc na łóżku i paląc fajkę. Zaniedbuje też swoje ćwiczenia, co bardzo dziwi Dubhe. Zawsze miała wrażenie, że są dla niego ważne, a poza tym lubiła patrzeć na elegancję jego ruchów. W tańcu sztyletu jest coś, co ją pociąga. Mówi sobie, że chciałaby się nauczyć.

— Nie trenujesz? — pyta go pewnego razu, znajdując wreszcie odwagę, aby znów otworzyć przy nim usta.

Mężczyzna siedzi przy stole z fajką w ustach.

— A co ty o tym wiesz?

— W podróży to robiłeś.

— Czekam.

Tak. Ona też czeka, chociaż nie bardzo wie, na co. Już nie na swojego ojca, jak kiedyś. Czeka na coś innego, czego nie potrafi określić.

— A na co czekasz?

— Na pracę. A tymczasem odpoczywam. Tak czy inaczej, ciebie to nie dotyczy.

Dubhe cichnie. Mieszkają razem od niedawna, ale uczy się poznawać jego sposób zachowania. Kiedy staje się taki gburowaty, dziewczynka woli milczeć i wycofać się do kącika, aby się mu przyglądać.

Pewnego dnia rozlega się pukanie do drzwi. Dubhe podskakuje. Już prawie zaczynała wierzyć, że ich dwójka mieszka samotnie na krawędzi świata — tej, o której czasami rozmawiała ze swoimi przyjaciółmi.

„Świat Wynurzony oparty jest na czymś w rodzaju stołu a wokół wszystkich Ośmiu Krain biegnie krawędź” — mówił Gornar.

„To dziecinna bzdura — orzekała prawie zawsze Pat. — Mama powiedziała mi, że na zachodzie jest wielka rzeka, a na wschodzie pustynia”.

Gornar potrząsał głową: „Mówią ci tak, żeby cię nie przestraszyć. Tak naprawdę wokół nic nie ma, tylko krawędzie, a tam mieszkają pustelnicy i czarodzieje, ot tak, zawieszeni nad otchłanią.

„A Nihal i Sennar, którzy polecieli za Saar?”.

„Odeszli w pustkę, tam, dokąd odchodzą zmęczeni bohaterowie”.

Dubhe nie potrafiła powiedzieć, czy naprawdę w to wierzy, ale to miejsce wydawało jej się właśnie tym, o którym mówił Gornar. Czasami wyobrażała sobie nawet, że inni ludzie już nie istnieją, że w tym miejscu żyje już tylko ona i ten mężczyzna, którego imienia nawet nie znała.

Kiedy tylko mężczyzna słyszy pukanie, wkłada płaszcz, a Dubhe wykorzystuje to, żeby iść otworzyć. Mężczyzna odsuwa ją niezgrabnie.

— To nie do ciebie — mówi jej. Otwiera drzwi, a w progu pojawia się coś, co od razu wzbudza w Dubhe lęk. To spłaszczona twarz z nieproporcjonalnym nosem i wielkimi, popękanymi od upału wargami. Przybysz ma długie, bardzo czarne włosy; jego broda i wąsy również są bardzo długie. Czoło ma wysokie i pełne zmarszczek, a małe oczy przypominają świńskie. Ta straszna głowa osadzona jest na nie mniej groteskowym ciele: jest ono nie wyższe niż połowa jej gospodarza, ma bardzo długi korpus, a nóżki krępe i krótkie. Dubhe instynktownie chowa się za mężczyzną. A on jeszcze mocniej przyciska ją do swojego ciała.

— Kim jesteś?

— Czy ty jesteś zabójcą?

Głos gościa jest ochrypły, głęboki i mroczny. Dubhe ściska w palcach płaszcz mężczyzny.

— Wejdź.

Mężczyzna odwraca się i wypycha Dubhe na zewnątrz, po czym przymyka drzwi i mówi do niej:

— Ty nie możesz słuchać.

— Ale ten człowiek…

— To nie człowiek, to gnom.

Dubhe niewiele o nich wie. Tylko tyle, że mieszkają na Południu, wśród całkiem czarnych gór i wulkanów. Słyszała głównie o Idzie — zdrajcy, straszliwym gnomie, który wielokrotnie próbował zabić ich dobrego króla. Teraz boi się jeszcze bardziej.

— Idź nad morze — mówi człowiek — i nie wracaj, dopóki cię nie zawołam.

Po czym odwraca się i zostawia ją na zewnątrz.

Dubhe znowu jest sama, przed drzwiami. Z ciężkim sercem i łzami, które cisną się jej do oczu, wypełnia polecenie i siada na brzegu morza. Czuje się wykluczona i boi się o mężczyznę.

Wieczorem mężczyzna znów jest aktywny. Po kolacji wyciąga swoją broń i zaczyna ją polerować. Dubhe siedzi i patrzy na niego. Zawsze lubiła oglądać ludzi robiących strzały. Głównie z powodu piór, a na stole leży ich teraz wiele; mężczyzna ostrym nożem przycina je do odpowiednich rozmiarów.

— Mogę wziąć jedno?

Mężczyzna pozwala.

— Kim był ten gnom?

— Tym, na co czekałem.

— Czyli?

— Praca, Dubhe. Ten gnom mieszka w Randarze, niezbyt daleko stąd, i jego córka została zamordowana. Chce, abym zabił tego, kto to zrobił.

Dubhe milczy przez kilka chwil. Potem decyduje się.

— Ty tym się w życiu zajmujesz? Zabijasz?

Mężczyzna przytakuje, nie przerywając pracy.

— Trochę tak jak żołnierz…

— Żołnierz zabija na wojnie. Razem z wieloma innymi ludźmi, którzy zabijają. Rozumiesz różnicę?

Dubhe przytakuje.

— Ja staję za plecami ludzi w ich domu, w ich łóżku. Wtedy, kiedy są pewni, że nic nie może im się zdarzyć.

Dubhe czuje dreszcz.

— Mówili mi, że zabijanie to coś brzydkiego. Dlatego mnie wygnali.

— To prawda.

— No to dlaczego to robisz?

Mężczyzna uśmiecha się sarkastycznie.

— To moja praca. Nie umiem robić niczego innego. Nauczyli mnie tego, kiedy byłem jeszcze młodszy niż ty. Urodziłem się pośród zabójców.

Dubhe bawi się piórem, przesuwając je między palcami.

— Ile tym razem płaci ci gnom?

Mężczyzna zatrzymuje się, patrzy na nią.

— A co cię to obchodzi?

Dubhe opuszcza wzrok i rumieni się.

— Tak tylko…

Mężczyzna podejmuje zajęcie, wydaje się prawie poirytowany.

— Dwieście nautili.

To moneta, której nie zna.

— To dużo?

Mężczyzna prycha.

— Równowartość trzystu karoli. Dubhe dziwi się…

— To naprawdę dużo…

Cały czas obraca pióro w palcach.

— A kiedy go zabijesz?

Mężczyzna ciska gwałtownie ostrzem o stół, tak mocno, że Dubhe aż podskakuje.

— Przestań zadawać pytania. Moja praca nie powinna ci w ogóle interesować. Wbij to sobie do głowy raz na zawsze: jesteś tutaj tak długo, dopóki całkiem nie Wydobrzejesz. W dniu, kiedy dostanę porządną pracę i sobie pójdę, ty też odejdziesz. Wyrywa jej z rąk pióro i zaczyna je strugać. Żadne z nich już nic nie mówi, ale Dubhe dalej przygląda się mężczyźnie spod oka, szpiegując jego ruchy.

Pewnego dnia będę taka, jak on.

Mężczyzna wyrusza. Mówi, że nie będzie go przez dwa lub trzy dni.

— Chcę iść z tobą.

— Idę pracować, to nie jest wycieczka dla przyjemności.

— Byłam z tobą, kiedy pracowałeś, a nawet ci pomogłam.

— Zostaniesz tutaj i kropka.

Dubhe się dąsa. Nie ma najmniejszej ochoty na przebywanie w samotności. Była sama już nawet zbyt długo, a teraz, kiedy wreszcie kogoś znalazła, za nic na świecie nie chce pozwolić mu odejść. Mężczyzna jest jednak nieugięty.

— W tych dniach będą moje urodziny…

To prawda. Pierwsze urodziny jej nowego życia.

— A dlaczego miałoby mnie to interesować?

Mężczyzna wyrusza nocą, a Dubhe zostaje w chatce. Zostawił jej wszystko, czego może potrzebować. Ma jedzenie, chleb i ser, ale też trochę suszonego mięsa i owoców, nic, co wymagałoby gotowania, bo nie ufa jej na tyle, żeby pozwolić jej na samodzielne używanie kominka. Ma też maść na ranę, która jest już prawie tylko czerwonym znakiem na ramieniu.

Naprawdę niczego jej do życia nie brakuje. Ale dom jest bez niego pusty. Bez mężczyzny, który pali fajkę, bez jego broni, bez jego wieczornych ćwiczeń ten dom jest pusty, opuszczony.

Przez trzy dni czeka na niego w udręce i znowu pojawiają się jej dawne strachy. W nocy powracają koszmary: twarz Gornara i jego oczy po raz kolejny zaczęły odradzać się w twarzach wielu zmarłych, których widziała w ostatnich czasach.

W dzień schodzi do morza, patrzy na nie, a kilka razy się kąpie. Woda strasznie ją pociąga i Dubhe lubi czuć, jak fale ciągną ją w górę i w dół. Chciałaby, żeby on tam był i na nią patrzył.

Ale o zachodzie słońca samotność jej ciąży. Znowu cisza jest wieczną towarzyszką dni, które wloką się nie do zniesienia. Znowu wszystko pozbawione jest sensu i zredukowane do minimum jak w lesie.

Dubhe już wie, jeszcze zanim jest w stanie to zrozumieć. Ta świadomość ją poraża. Jej domem jest ten mężczyzna, a jej droga, — każda droga, jaką on obierze. Ona do niego należy i nigdy nie pozwoli mu się odpędzić. Wyzdrowiała, teraz to wie, a kiedy on wróci, jeżeli kiedykolwiek wróci, prawdopodobnie powie jej, żeby sobie poszła. Ona tego nie zrobi. A jeżeli ją wygna, ona zacznie go śledzić.

Po tak długim czasie wreszcie znowu ma swoje miejsce.

Mężczyzna wraca w nocy i cicho otwiera drzwi, ale Dubhe słyszy go od razu, podobnie jak natychmiast nabiera pewności, że to nie może być nikt inny, tylko on.

Podnosi się z legowiska i staje przed drzwiami.

On zatrzymuje się w progu. Jest tylko czarnym kształtem rysującym się w słabym świetle księżyca, ale dla Dubhe jest to sylwetka, co do której nie może się pomylić.

— Jest późno, śpij.

— Nie zostawiaj mnie już więcej samej. Wypowiedzenie tego wiele ją kosztowało i jest to zdanie, które wymaga odpowiedzi. Która nie pada. Mężczyzna wchodzi do środka przymyka drzwi, po czym idzie do swojego pokoju i zamyka się w nim.

Dubhe i tak jest zadowolona. On wrócił, a ona teraz też wie, co ma robić.

Przez kilka dni sprawy toczą się po staremu. Mężczyzna wygląda na spokojniejszego niż wcześniej, ale jest odpychający i milczący jak zawsze, Dubhe nawet ma wrażenie, że jej unika. Stara się być pomocna, chociaż jeszcze niewiele potrafi. Kiedy była w Selvie jej matka ciągle się złościła, bo dziewczynka nigdy nie pomagała jej w domowych obowiązkach.

Porządkuje legowisko, trochę zamiata pokój i próbuje pomóc mężczyźnie, kiedy ten przygotowuje posiłki. On jednak zdaje się nie dostrzegać jej wysiłków i prowadzi swoje życie jak dotychczas. Czasami znika i nie mówi jej, dokąd idzie, ale wraca w ciągu dnia i przynosi ze sobą coś do jedzenia. Za każdym razem, kiedy Dubhe widzi, że on wychodzi, boi się, że mógłby już więcej nie wrócić.

Prawdziwy dramat rozpoczyna się wieczorem. Zresztą jest to jedyny moment w ciągu dnia, kiedy nierozmawianie staje się prawie niemożliwe. Mężczyzna ma w ustach fajkę i siedzi zamyślony z jednej strony stołu. Dubhe właśnie skończyła starannie myć i odkładać talerze, których użyli, a teraz i ona siada i wygląda na zewnątrz, na spokojne morze.

— Wydaje mi się, że lepiej się czujesz…

Dubhe natychmiast pojmuje, dokąd ma doprowadzić ta rozmowa.

— No nie wiem, jeszcze czasami mnie boli. Mężczyzna opróżnia fajkę. Nie wydaje się zły, jak przy innych okazjach, tylko raczej zmęczony.

— Trzymałem cię tu ze mną, żebyś wyzdrowiała, i pomogłem ci tamtej nocy i potem, bo ocaliłaś mi życie. Wiesz o tym, prawda?

Dubhe przytakuje i czuje, że tym razem nie da rady nie płakać.

— Praca poszła dobrze, ale nie mogę zostać tu na miejscu, dużo dłużej. To raczej Kraina Skał jest dobrym terenem. Mnożą się intrygi, wiatr się zmienia.

Dubhe nie rozumie, co mężczyzna ma na myśli, nie chce nic wiedzieć o wojnach i innych głupich rzeczach świata możnych. Pojmuje tylko jedno: on mówi jej, że to koniec.

— Kraina Skał jest teraz niebezpieczna. Nie możesz pójść ze mną.

Dubhe prowadzi palec po rysunku drewna na stole. Cisza jest ciężka jak ołów.

— Jutro zabiorę swoje rzeczy i się rozdzielimy.

— Ja nie mam dokąd pójść.

— Przeżyłaś sama w lesie. Zobaczysz, że uda ci się znaleźć dla siebie jakieś miejsce, a może ja coś dla ciebie znajdę. Ale musisz o mnie zapomnieć, jakbyśmy się nigdy nie poznali. Nikt z żywych, z wyjątkiem ciebie, nigdy nie widział mojej twarzy. Ty jesteś jedyną osobą i powinienem cię za to zabić. Ale nie mogę… Zapomnij o mnie i o naszym spotkaniu. Tak będzie lepiej, również dla ciebie.

— Nie będzie lepiej! Jak możesz mówić, że będzie lepiej? Wypędzili mnie z mojego domu, widziałam wojnę i zabiłam! Nigdy nie będę miała dokąd pójść!

Dubhe zerwała się na nogi i krzyczy ze łzami w oczach. Mężczyzna nie szuka jej spojrzenia, trzyma wzrok wbity w ziemię.

— Zabójca nie może mieć z nikim żadnych związków. Nie ma żadnych uczuć ani przyjaciół, co najwyżej sprzymierzeńców lub uczniów, ale to nie w moim przypadku. Jesteś dla mnie ciężarem.

Mogę ci pomagać, jak przez te ostatnie dni. Nie widziałeś, jak mi dobrze idzie? Mogę nauczyć się wszystkiego, czego potrzebujesz, pomagać ci na tysiąc sposobów…

Mężczyzna potrząsa głową.

— Nie chcę nikogo przy sobie, a już na pewno nie małej dziewczynki.

— Ja już nie jestem małą dziewczynką…

Dubhe błaga. Czas dowieść, jak silna jest jej determinacja, jak naprawdę głębokie jest jej przywiązanie i uczucie do tego człowieka.

— Ze mną nie ma nic innego poza śmiercią, dlaczego nie chcesz tego pojąć? Nie widziałaś, co robię, aby się utrzymać? I już zawsze tak będzie; jeżeli zostałabyś ze mną, w końcu ty też zaczęłabyś zabijać, tak nie może być.

— Ale ja już zabiłam, a ty powiedziałeś, że nawet moi rodzice mnie nienawidzą. I rzeczywiście, zostawili mnie, mój ojciec nie przyszedł mnie szukać. Ty jesteś wszystkim, co mam, i jeżeli mnie porzucisz — umrę, wiem o tym.

Mężczyzna wstaje. Dalej na nią nie patrzy.

— Dlaczego na mnie nie patrzysz, dlaczego? Nie będę ci przeszkadzać, przysięgam! Będę dobra i grzeczna, i nigdy nie będziesz miał powodów, żeby na mnie narzekać!

Mężczyzna odwraca się i idzie w kierunku swojego pokoju.

— Jutro się pożegnamy, nie mam już nic do dodania.

Mężczyzna nie może zasnąć. Już przygotował te kilka rzeczy, które weźmie ze sobą w podróż, i czuje się zmęczony, spragniony snu. Ale sen nie przychodzi. Słyszy smarkulę za ścianą i przeklina swoje wyostrzone zmysły. Ona szlocha. Nie jest to jednak płacz dziecka, to nie kapryszenie. Płacze z gniewem, tłumiąc łkanie, jak dorośli.

Mężczyzna ze złością przewraca się w łóżku. Chciałby móc o tym nie myśleć, ale nie może. Czuje ją, jakby była klinem wbijającym mu się w skronie, i odbiera jej strach, taki obecny i prawdziwy, strach utraty wszystkiego, a z tym wszystkim również i siebie samej. Rozumie aż za dobrze, że to on przywrócił jej głos, że ocalił ją nie tylko od tamtego mężczyzny i od śmierci, ale i od szaleństwa. Dlatego nie jest w stanie już go zostawić. A on może nawet potrafiłby znieść jej obecność, tak, może nawet byłby zadowolony, widząc ją zawsze w pobliżu, podskakującą i szczęśliwą. Radość, na którą nie może sobie pozwolić. A poza tym, może dalej zabijać tylko, jeżeli nikt inny go nie widzi, jeżeli nie ma nikogo, z kim mógłby dzielić ciężar win. Jej obecność przy nim oznaczałaby zawsze pamięć o życiu, które często niszczył, albo jeszcze gorzej: o latach w Gildii i tej, którą musiał opuścić, a która teraz nie żyje.

Nie może, nie może. Myśląc to, znowu gwałtownie się przewraca, a skrzypienie łóżka na moment tłumi płacz Dubhe.

Dubhe przygotowała mu śniadanie. Ciepłe mleko i czarny chleb. Jak każdego ranka. Ale kiedy on wychodzi ze swojego pokoju, jest już ubrany do wyjścia. Zwyczajny stary płaszcz, ten w którym zobaczyła go po raz pierwszy, drewniana skrzynka i worek podróżny. Twarz znów ukryta jest pod kapturem.

— Nie będę jadł. Wyruszam od razu.

— No to ja też nie będę.

Dubhe bierze swój płaszcz z krzesła i wkłada go, opuszczając kaptur na twarz.

— Już na ten temat rozmawialiśmy.

— Ty powiedziałeś, że zabójca nie ma przyjaciół. Ja nie jestem twoją przyjaciółką i nigdy nią nie będę i wiem też, że skoro jestem taka mała, nie mogę być twoim sojusznikiem. Wobec tego będę twoją uczennicą.

Mężczyzna kręci głową.

— Nie chcę nikogo uczyć.

— Ale ja chcę się nauczyć. W dniu, kiedy odezwałam się do ciebie po raz pierwszy, opowiedziałeś mi historię o dzieciach, które zabijają. Spytałam cię, czy w to wierzysz, i powiedziałeś, że w nic nie wierzysz. Ja natomiast tak. I chcę, żebyś nauczył mnie, jak zostać zabójcą.

Mężczyzna siada, odkrywa twarz, a ten widok prawie ją przeraża. Jest blady. Opiera czoło o stół. Nie ma w sobie nic z silnego i pewnego siebie mężczyzny, którego Dubhe zna. Podnosi głowę i wbija w jej twarz wzrok podszyty tak głębokim smutkiem, że dziewczynka prawie żałuje tego, co powiedziała.

— Nie zostawiam cię dlatego, że cię nie chcę, tylko po to, aby oszczędzić ci okropnej drogi. Nie możesz tego pojąć?

Dubhe podchodzi do niego i po raz pierwszy od początku znajomości dotyka go. Kładzie dłoń na jego ramieniu i patrzy na niego z powagą.

— Ocaliłeś mi życie i ja należę do ciebie. Bez ciebie nie mam gdzie się podziać. Chcę iść z tobą i uczyć się od ciebie. Nie ma dla mnie nic straszniejszego, niż bycie samą. Samotność jest gorsza niż bycie zabójcą.

— Mówisz tak, bo nie wiesz.

Dubhe składa dłonie na stole i kładzie na nich głowę.

— Proszę cię, Mistrzu, przyjmij mnie jako swoją uczennicę. Mężczyzna patrzy na nią długo, potem opiera dłoń na jej głowie. Kiedy wreszcie się odzywa, jego głos jest niski, ochrypły i pełny smutku.

— Weź swoje rzeczy, idziemy.

Dubhe podnosi głowę i uśmiecha się szczęśliwa. Przez moment jej twarz wydaje się tak radosna i niewinna, jak kiedyś.

— Tak, Mistrzu!

17. Prorok dziecko

Dubhe nie było łatwo przystosować się do nowego życia To było silniejsze od niej; wszystko w Gildii ją odrzucało. Nie cierpiała zapachu krwi, którym przesycony był cały Dom, nie tolerowała Zwycięskich, tak nieprawdopodobnie identycznych jeden z drugim, z tymi zgaszonymi oczami, które rozpalały się tylko w zapale modlitwy; nienawidziła samej modlitwy, monotonnej i powtarzanej do oszołomienia. Było to zanegowanie wszystkiego, czego kiedykolwiek nauczył ją Mistrz. Teraz zaczynała rozumieć, dlaczego tak uparcie starał się trzymać ją z daleka od tego miejsca.

Myślała o nim wieczorami, sama w swoim pokoju, podczas tych niewielu godzin całkowitej samotności, które były jej dozwolone. On też mieszkał w tym miejscu i musiał znosić to wszystko, co teraz ona. Ale on się tu urodził i zrobił wszystko, żeby stąd uciec. A ona? Aby żyć, zaprzedała się, oddała swoje ciało tym ludziom, razem ze swoją bronią i umiejętnościami.

Powietrze Domu dusiło ją i wtedy marzyła o ucieczce.

Spróbuję się dowiedzieć, jak się robi eliksir, i ucieknę.

Ale Rekla była o wiele twardszym orzechem do zgryzienia, niż Dubhe myślała.

To wydarzyło się już w pierwszym tygodniu, kiedy Dubhe jeszcze trudno było wejść w kontakt z tym wilgotnym i ciemnym miejscem i czuła się zagubiona, otoczona zaciekawionymi spojrzeniami.

Wszystko zaczęło się bardzo dyskretnie. Obudziła się przeniknięta jakimś rodzajem niejasnego złego samopoczucia, ale nie przywiązała do tego większej wagi. Kiedy tylko wyszła z pokoju, poczuła potężny zawrót głowy. Zapach krwi wydawał jej się bardziej przenikliwy niż zwykle. Oparła się o framugę drzwi i dolegliwości ustąpiły.

W świątyni o poranku wszystko wydawało się iść ku dobremu i Dubhe słuchała bredzenia Rekli ze zwykłym miernym zainteresowaniem Kobieta jednak miała na twarzy wyrysowane coś w rodzaju źle skrywanego uśmiechu i co jakiś czas zerkała na nią spod oka. Wieczorem sytuacja zaczęła się pogarszać. Po zakończeniu ćwiczeń z Shervą, obolała Dubhe poczłapała do term, aby zażyć ożywiającej kąpieli.

Poczuła to w wodzie. Nagły ucisk w piersi. Zatrzymała się przerażona. Było to uczucie mgliste, jeszcze dalekie, ale Dubhe znała je aż nazbyt dobrze. Od razu przyszły jej na myśl obrazy inicjacji, jeszcze bardzo świeże.

W nocy Dubhe bardzo się męczyła. Chociaż okno było otwarte, prześladował ją zapach krwi. Czuła go wszędzie, drażnił jej nozdrza intensywniej niż kiedykolwiek.

Przewracała się w łóżku, ale nic nie mogła poradzić. Powoli ogarniał ją strach.

Bestia powracała. Klątwa nie została stłumiona, efekty eliksiru rozwiewały się.

Chwiejnie podniosła się z łóżka, dotarła do drzwi i otwierając je, upadła na zewnątrz. Cisza była absolutna, a korytarze rozbrzmiewały tylko jej przyduszonym oddechem.

Rekla. Ona wiedziała. Według wszelkiego prawdopodobieństwa była to wręcz jej wina. Dubhe mgliście przypomniała sobie jej z trudem powstrzymywany uśmiech i indagujący wzrok.

Przeklęta wiedźma.

Jej umysł drżał, Bestia szeptała jej do ucha słowa śmierci i nagle Dubhe poczuła się zagubiona w labiryncie zaułków i korytarzy, które tworzyły Dom. Infirmeria. Gdzie jest? A pokój Rekli? Nigdy tam nie była.

Pospiesznymi krokami zaczęła przemierzać korytarze, podczas gdy Bestia dręczyła ją coraz bardziej. Wydawało się niemal, że ściga ją jej szybki i jednocześnie ciężki krok.

Nie taki jak tamtego wieczoru, nie tak, jak tamtego wieczoru…

Symbol na ramieniu był wyraźniejszy niż kiedykolwiek wcześniej i pulsował boleśnie.

Dubhe zaczęła błądzić. Nie mogła przypomnieć sobie drogi. więc szła naprzód siłą bezwładności, biegnąc i potykając się. Jednocześnie zapach krwi stawał się coraz silniejszy, nieznośny, jak dzikie wezwanie, któremu nie będzie w stanie się oprzeć.

Bez skrupułów rzuciła się na najbliższe napotkane drzwi waląc pięściami w drewno. Z trudem zobaczyła osobę, która zza nich wyszła. Po prostu wpadła na nią, czując, że opuszczają ją wszystkie siły.

— Pomocy… — zamruczała Dubhe ochrypłym, jak gdyby nienależącym do niej głosem.

Nie słyszała, co powiedział ten mężczyzna, czy też kobieta, poczuła tylko, że gdzieś ją ciągną, i że towarzyszy jej stłumiony pomruk.

Położyli ją na czymś miękkim i z tego, co Dubhe mogła dostrzec, mimo swojego delirium, zrozumiała, że jest w infirmerii.

Nagle obraz Rekli wypełnił jej całe pole widzenia.

— Co do diabła mi zrobiłaś, przeklęta? — zapytała zduszonym i pełnym cierpienia głosem.

Rekla trzymała ją na wyciągnięcie miecza i uśmiechała się spokojnie.

— Jesteś naprawdę głupia. I nawet ośmieliłaś się do mnie porównywać… Chce mi się śmiać.

Stłumiła ironiczny wybuch śmiechu.

— Nie liczyłaś dni? Minęło ich osiem od inicjacji… a przecież wyraźnie ci mówiłam…

Dubhe zaczynała rozumieć. Eliksir.

Rekla pomachała nim przed nią; niebieskawy i przejrzysty płyn mieszał się w buteleczce jak fatamorgana. Dubhe instynktownie wyciągnęła ręce, ale Rekla podniosła go poza jej zasięg.

— Daj mi to.

— O jeden raz za dużo potraktowałaś mnie bez szacunku, i cały czas to robisz… Uprzedzałam cię, prawda? Dla niegrzecznych dzieci, które nie wypełniają swoich obowiązków, jest odpowiednia kara.

— Daj mi to! — powtórzyła z krzykiem Dubhe. — Źle się czuję, do licha, jeżeli mi tego nie dasz, skończy się to rzezią, wiesz o tym!

Rekla potrząsnęła głową.

— Nie sądzę.

Dubhe rzucała się na legowisku, spadła na ziemię, uderzając się boleśnie i wiła się na posadzce. Rekla unieruchomiła ją tylko jedną stopą. Miała nienaturalną siłę, jak na kobietę o jej posturze.

— Bądź grzeczna.

Zawołała tych samych gigantów, których dziewczyna znała z wieczoru inicjacji, i to oni wyciągnęli ją na zewnątrz.

Dubhe wrzeszczała, ból rozdzierał jej pierś coraz gwałtowniej, a kiedy przemierzała korytarze Domu, dalej i dalej od jego pulsującego serca, zaspani Zabójcy ukazywali się na progach swoich pokojów. Dubhe mierzyła te twarze błagalnym wzrokiem, ale nie znalazła żadnego gestu litości, który mógłby ją wesprzeć w jej upadku, tylko zimną ciekawość.

Cela też była ta sama, Dubhe ją rozpoznała. Panowała tam doskonała cisza, przerywana tylko jej gwałtownym oddechem. Wrzucili ją do środka, przywiązali do posadzki łańcuchami i zamknęli drzwi. A ona została sama ze wszystkimi swoimi demonami.

Z perspektywy czasu Dubhe stwierdziła, że Rekla była w sumie nawet litościwa. Pozwoliła jej gnić w łańcuchach tylko przez jeden — ale za to piekielny dzień. Bestia miotała się i na kilka niekończących się chwil prawie przejęła panowanie nad jej ciałem.

Koszmarne twarze zaludniały gęstą ciemność pokoju, a Dubhe niemal błagała o jakikolwiek koniec, byle tylko uwolnić się od tej męczarni.

Potem weszła Rekla. Dubhe leżała na ziemi, na brzuchu, a kobieta zatrzymała się przy niej z rozstawionymi nogami, aby zdecydowanie nad nią górować.

Nauczyła cię czegoś ta lekcja, tak czy nie?

Wykończona Dubhe patrzyła na nią z nienawiścią.

— Jak możesz robić mi coś takiego? — wyszeptała głosem zachrypniętym od nadmiaru krzyku.

Rekla skrzywiła swoje doskonałe wargi w uśmiechu.

— To nie ja, tylko Thenaar.

Potem znów zrobiła się poważna.

— Od tej chwili będziesz odpowiadała na wezwania podczas posiłków i każdego ranka będziesz modlić się ze mną w świątyni. A co ważniejsze, już nigdy nie ośmielisz się traktować mnie bez odpowiedniego szacunku. Powiedz: „Tak, moja Strażniczko”, a twoja udręka skończy się w sekundę.

Dubhe dalej patrzyła na nią z pogardą. Czuła się upokorzona, ale przede wszystkim pokonana przez zmęczenie i przerażenie. Doprowadzili ją tam, gdzie nie miała już obrony, gdzie czuła się naga i rozebrana przez strach.

Zamknęła oczy i wyrzekła:

— Tak, moja Strażniczko…

Kiedy tylko Dubhe doszła do siebie, próbowała prosić o wyjaśnienia Yeshola. O posłuchanie poprosiła za pośrednictwem Shervy, do tamtej chwili będącego jedyną osobą, z którą udało jej się nawiązać jakikolwiek kontakt podczas długich, spędzonych w milczeniu godzin poświęconych szkoleniu.

O dziwo, Yeshol nie robił problemów, tylko przyjął ją raczej szybko.

Najwyższy Strażnik siedział pochylony nad książkami przy swoim stole, z delikatnymi okularami w złotych oprawach na nosie. Dubhe pokłoniła się, podnosząc dłonie do piersi w pozdrowieniu Zabójców, po czym spojrzała mu w oczy.

Yeshol powoli podniósł wzrok znad tomu, którym się zajmował.

— A więc?

— W umowie nie było tego wszystkiego.

— Czego wszystkiego?

Udawał. I wiedział, że udaje. Bawił się z nią.

— Strażniczka Trucizn odmówiła podania mi eliksiru i zostawiła mnie zamkniętą w celi na cały dzień. Yeshol kiwnął głową.

— Wiem o tym.

— Oddałam wam moje ciało, a wy powiedzieliście, że w zamian mnie wyleczycie. Wydaje mi się, że to, co robicie, wcale do tego nie prowadzi.

Yeshol potrząsnął głową.

— Dubhe, ty należysz do Domu. Całkowicie. Już nie jesteś osobą, która istniała poza tym miejscem: drobną złodziejką, wyszkoloną przez zdrajcę.

Dubhe wzdrygnęła się, ale milczała. Nie miała wystarczająco mocnej pozycji, aby móc sobie pozwolić na dyskusje.

— Jeżeli wydaje ci się, że jesteś jeszcze poza tym miejscem i możesz kierować się prawami rządzącymi światem, jesteś w błędzie. Wybrałaś życie Zwycięskich, a to wiąże się z szeregiem spraw, między innymi z posłuszeństwem Strażnikom i wypełnianiem kultu. W zamian za to będziesz żyła.

— To się nazywa tortura — wymamrotała Dubhe.

Yeshol uczynił zniecierpliwiony gest ręką.

— No to odejdź, tak jak uczynił to Sarnek. Odejdź, a tam na zewnątrz nie przeżyjesz dłużej niż kilka miesięcy, po czym czeka na ciebie śmierć: już wiesz, jaka.

— Dlaczego nie zadowolicie się po prostu moimi usługami?

— Bo my zabijamy dla Thenaara. A ty bez mrugnięcia okiem będziesz robić to wszystko, co ci powiemy, a jeżeli tego nie zrobisz, podobnych nocy, które spędzisz w celi sam na sam z Bestią, będzie wiele.

Dubhe znowu zamilkła, przepełniona gniewem. Jak zawsze, po raz kolejny, stała się niewolnicą.

Jakiś czas potem, pewnego ranka Rekla wezwała ją do siebie.

Strażniczka Trucizn wydawała się dziwnie spięta, ale — podekscytowana. Dla Dubhe był to po prostu kolejny nudny poranek, jak wiele innych, spędzony w towarzystwie osoby, którą pogardzała.

— Dzisiaj zostaniesz dopuszczona do jednej z najgłębszych i najważniejszych tajemnic naszej wiary. Tylko niewielu zna szczegóły naszego kultu, a większość ludzi nie wie, kim jest Thenaar i co to znaczy służyć mu i go wielbić, ale to, co zaraz ci powiem, jest prawdą, którą starannie ukrywamy, jedną z podstaw naszego credo.

Dubhe nadstawiła uszu. Nie, żeby w jakiś sposób interesowało ją przeniknięcie tajemnic sekty, ale im więcej znała szczegółów, tym więcej miała broni, aby walczyć z wpływem, który wywierała na nią Gildia.

Rekla zaczęła opowiadać o Rubirze, Gwieździe Krwi. Dubhe nie miała problemów ze zidentyfikowaniem jej jako gwiazdy. która towarzyszyła jej podczas dni oczyszczenia.

— Czerwona gwiazda ulega zaćmieniu siedem razy w roku — siedem, jak siedem broni Thenaara. Są to Noce Nieobecności, wspomnienie siedmiu dni, podczas których bogowie położyli podwaliny świata Przegranych, kalając doskonałe dzieło Thenaara. To on na początku stworzył Zwycięskich, których jesteśmy potomkami, i świat zamieszkany tylko przez nich. Inni bogowie, ci fałszywi, którym oddają cześć Przegrani, byli zazdrośni o doskonałość tego dzieła i na wszelkie sposoby starali się je zniszczyć. Na siedem dni zakuli więc Thenaara w łańcuchy i dali życie Przegranym. Kiedy Thenaarowi udało się uwolnić, rozpoczął długą wojnę przeciwko innym bogom, toczącą się w czasach nazwanych epoką Chaosu. Jednak nie udało mu się ich zwyciężyć, ponieważ mieli przewagę liczebną. Ponownie zatem skuto go łańcuchami w czeluściach ziemi, tutaj, wiele mil pod naszym dawnym Domem — tym, do którego wreszcie powrócimy, znajdujący się w Wielkiej Krainie. Ale Thenaar zasiał w sercu Zwycięskich ziarno przemocy i zlecił im zadanie przygotowania swojego przyjścia, poprzez oczyszczanie świata z nieczystych owoców zrodzonych z innych bogów. Na znak swojej dobroci w każdym pokoleniu miał przysyłać Dzieci Śmierci: dzieci takie jak ty, aby ród Zwycięskich wzrastał zdrowo, a także pozostawił na niebie Rubirę, aby przypominała Zwycięskim o ich nadziei. Zaćmienie Rubiry jest momentem bólu, dlatego spędzamy tę noc na modlitwie, aby wybłagać odrodzenie Thenaara, a zarazem i Rubiry. Odrodzenie Rubiry pozwoli na następne pięćdziesiąt dni obfitości, w oczekiwaniu na kolejne zaćmienie.

Rekla intensywnie wpatrywała się w Dubhe, milcząc przez chwilę. Potem podjęła temat:

— Byłoby to jednak bardzo niewiele, gdyby całym dziedzictwem Thenaara była tylko Rubira, gdyby jego obietnica sprowadzała się do zwyczajnej gwiazdy. Nie, obietnica Thenaara sięga o wiele, wiele dalej. Zesłał on siedmiu ludzi, po jednym z każdej z siedmiu krain Świata Wynurzonego, siedmiu — jak zaćmienia Rubiry. To oni pojawiali się na kartach historii, przynosząc na ziemię przesłanie Thenaara.

Rekla pokrótce nakreśliła portret każdego z nich.

— Wszystko to znajdziesz w książce, którą ci dałam, i chcę, abyś nauczyła się dokładnie ich biografii.

Dubhe przytaknęła, niezbyt przekonana. Jeżeli to miał być ten wielki sekret Gildii, to się naprawdę rozczarowała…

— Ale najważniejszy z nich to ostatni, ósmy.

Dubhe ocknęła się i nastawiła uszu.

— Przyszedł jako ostatni, aby zamknąć cykl. Nie odpowiada żadnemu zaćmieniu Rubiry, ale przychodzi z ziemi, gdzie wszystko się zaczęło — z Krainy Nocy. I jest powód, dla którego nie jest do niego przypisane żadne zaćmienie: nie przychodzi on, aby ukrywać — on reprezentuje triumf Thenaara, odrodzenie jego i Rubiry, która na wieki i bez zaćmień będzie błyszczeć w świecie Zwycięskich. Dubhe pomyślała o tajemniczej statuetce dziecka. Któremu z ośmiu wielkich ludzi odpowiadało to dziecko? A może to coś innego?

— On jest chorążym Thenaara, jego umiłowanym posłańcem, Wysłanym. Ma na imię Aster.

To imię zabrzmiało w jej uszach złowrogo, ale Dubhe nie potrafiła wytłumaczyć, w jakim sensie.

— To dziecko? — zapytała słabym głosem.

Rekla przytaknęła.

— A jeżeli jesteś sprytna, być może już nawet zrozumiałaś, o kim mówimy.

Dubhe była zmieszana.

— Aster nie tylko rozprzestrzenił słowo Thenaara; Aster, jedyny wśród wielkich osobistości naszego kultu, naprawdę starał się odtworzyć królestwo Zwycięskich, i to nie tak, jak robimy to my poprzez wiele pojedynczych zabójstw, ale za pomocą wielkiego, wyzwalającego holokaustu. To on był naszym przywódcą przez czterdzieści lat, to on był najbardziej bezpośrednim odbiciem Thenaara na ziemi. Długo wierzyliśmy, że nasz czas jest bliski i że Thenaar dotrzymał swojej obietnicy.

Dubhe poczuła, jak delikatny chłód przenika jej kości. Rekla uśmiechnęła się dziko.

— Nie rozumiesz, prawda? To jasno ukazuje, jak daleka jesteś od drogi Zwycięskich. Ale tak czy inaczej, nie możesz nie czuć potęgi, którą emanuje jego postać, nawet kiedy zostaje tylko przywołana w słowach, tak jak właśnie zrobiłam. Czuję, że się boisz. czuję, że pojmujesz całą jego wielkość.

Dubhe ledwo mogła mówić.

— Kto to?

— Tyran.

Słowo to padło w świątyni niczym głaz. W Świecie Wynurzonym nie było nikogo, kto nie bałby się tego imienia bardziej niż czegokolwiek innego. Minęło czterdzieści lat od jego upadku czterdzieści — tyle, ile lat terroru pod jego panowaniem. Wojna, podczas której został obalony, Wielka Wojna, wspominana była jako jeden z najmroczniejszych okresów Świata Wynurzonego. Nihal i Sennar, którzy go pokonali, weszli do historii, a ich posągi znajdowały się na rogach ulic i placów.

— A raczej ten, którego niewykształceni ludzie określali mianem Tyrana z taką natarczywością, że w końcu on sam pogrzebał pod tym epitetem swoje prawdziwe imię: imię, które teraz tylko tacy jak my Zwycięscy, mogą ośmielić się wymówić.

— Nie mówisz chyba serio…

— Tak. Nazywał się Aster i był dzieckiem, właśnie takim, jakie przedstawiają posągi. To jego głupi nieprzyjaciel rzucił na niego taką klątwę, aby na zawsze pozostał w ciele chłopca. Dziecko Śmierci. Rozumiesz, Dubhe? Rozumiesz?

Oczy Rekli błyszczały jak nigdy, rozpalone wewnętrznym ogniem.

— Przez lata walczył, zabijał, masakrował, po kolei podporządkowując sobie królestwa, aby odtworzyć na ziemi królestwo Thenaara. W czeluściach jego pałacu Gildia wzrastała i rozkwitała.

Yeshol był jego prawą ręką.

— Tyran był najgorszym nieszczęściem, jakie kiedykolwiek wydarzyło się w Świecie Wynurzonym… — spróbowała zauważyć Dubhe.

— Milcz! — wrzasnęła Rekla z twarzą ściągniętą gniewem. — Co ty o tym możesz wiedzieć? Tak właśnie mówi plebs, który nic nie rozumie; to są plotki rozsiane przez Nihal i Sennara, którzy go zabili, przeklęci! Prawda jest inna.

Dubhe siedziała przygwożdżona do ławki, zbielałymi kostkami trzymała się krawędzi.

— Nie… wszyscy wiemy, co zrobił… i do czego doprowadził Świat Wynurzony…

Rekla wymierzyła jej policzek.

— Proś o przebaczenie! Proś Thenaara o przebaczenie za to obrzydliwe bluźnierstwo! Aster był świętym tych czasów.

Dubhe otrząsnęła się i podniosła.

— Niestety, Asterowi nie udało się doprowadzić do końca planów Thenaara. Yeshol był przy tym, kiedy upadł, kiedy Nihal zwyciężyła, kiedy Twierdza rozkruszyła się w naszych dłoniach.

Rekla była wzruszona. Musiała otrzeć sobie łzę z kącika oka.

— Ale on powróci — ciągnęła dalej pewnym głosem. — Jego pobyt na tej ziemi był tylko preludium do tego, co się stanie. Powróci, razem z pozostałą Wielką Siódemką, a Thenaar będzie nad nimi górował. Wtedy wszystko będzie tak, jak na początku.

Rekla zatrzymała się, aby zaczerpnąć oddechu.

Dubhe była jak sparaliżowana.

— To jest wielki sekret naszej wiary. Teraz musimy ukrywać go przed głupcami. Ale czas już nadchodzi, a nasza potęga i nasza siła stają się stopniowo coraz większe.

Rekla wróciła na swoje miejsce, usiadła i znowu zamieniła się w dobrze Dubhe znaną, zimną i okrutną kobietę.

— Chcę, żebyś wiedziała wszystko o życiu Siedmiu Wielkich i Astera. Po obiedzie dam ci książkę napisaną własnoręcznie przez Jego Ekscelencję Yeshola. Zbliża się Noc Nieobecności jedno z zaćmień Rubiry, i chcę, żebyś się tego nauczyła do tego czasu.

Podniosła się i już chciała odejść, ale Dubhe pozostawała przykuta do swojego miejsca. Wówczas Rekla zbliżyła się do niej opuściła swą impertynencką, dziewczęcą twarz na wysokość ucha Dubhe i przemówiła szeptem:

— Dubhe, teraz jesteś nasza, bez możliwości ucieczki. Kiedy ktoś z nas poznaje tę prawdę, nie może już odejść…

18. Praca godna Zwycięskiego

Minęły tygodnie, a Dubhe próbowała zapomnieć, a przynajmniej zignorować to, o czym powiedziała jej Rekla. Dopóki nie wymyśli, jak się stąd wydostać i ocalić siebie, należało robić dobrą minę do złej gry.

Usiłowała przekonać samą siebie, że ucieknie, że znajdzie sposób na uratowanie się, może nawet zanim zostanie zmuszona do pracy dla tych ludzi. Na razie starała się nie podporządkowywać ich wierze. Kiedy refektarz wypełniały modlitwy, ona udawała, że je recytuje, ale myślała o czymś innym. Gdy Rekla klękała w świątyni, Dubhe w myślach przeklinała tego boga i jego podłych wyznawców.

Zaczęła prowadzić drobne śledztwa. Poświęciła się przeszukiwaniu Domu, wykradając czas przeznaczony na korzystanie z term i na posiłki. Koniecznie chciała odnaleźć laboratorium Rekli; to był pierwszy krok. Albo spróbować dostać się do jej kwatery.

Rekla jednak była do niej przyklejona jak pasożyt i nawet kiedy nie były razem, Dubhe mogła wyczuć na sobie jej spojrzenie, jakby kobieta ciągle ją szpiegowała. I prawdopodobnie tak właśnie było; Rekla nie była głupia, z pewnością zaczęła się domyślać, że Dubhe coś knuje.

Jednocześnie, aby nie wzbudzać dalszych podejrzeń, dziewczyna starała się być zgodna i sprawiać wrażenie pilnej we wszystkim, co tylko zlecała jej Strażniczka Trucizn. Posłuszeństwo okazywane tej, którą postrzegała jako swojego osobistego nieprzyjaciela, wiele ją kosztowało.

Ja jestem inna i zawsze taka będę.

Długo nie miała żadnych relacji z innymi Zabójcami. Lata samotności uczyniły ją zamkniętą w sobie i generalnie nie odczuwała zainteresowania nikim z tych, których zdarzało jej się spotkać w korytarzach. Byli jej kolegami, niczym więcej, a z przyzwyczajenia była skłonna postrzegać ich jako przeciwników.

Jedyną osobą, na którą patrzyła z pewną ciekawością, był Sherva. Nie, żeby dużo rozmawiali podczas treningów, ale Dubhe uważała, że jest inny niż pozostali. Z jego ust rzadko można było usłyszeć imię Thenaara.

Szkolenie szło raczej dobrze. Dubhe zaczynała dostrzegać pierwsze oznaki poprawy własnych ruchów. Czuła, że staje się zwinniejsza, a nawet cichsza, chociaż jej umiejętności nie były nawet w małym stopniu porównywalne z kunsztem Shervy. Zapoznała się z technikami duszenia, których nie znała, i poprawiła też szermierkę, w której miała tak wiele braków. Zresztą teoria ją bawiła. Liczyła tylko na to, że te nauki będzie musiała wprowadzić w życie jak najpóźniej, a może nawet nigdy. Wiedziała, że ta nadzieja jest absurdalna, ale również ona była sposobem na niepoddawanie się Gildii.

Jednocześnie czuła nieustanne napięcie. Zlecenie mogło nadejść w każdym momencie, a takie oczekiwanie strasznie ją męczyło.

— Dlaczego nie dali mi jeszcze żadnego zadania? — spytała pewnego dnia Shervy.

— Dla nich nie jesteś jeszcze Zwycięską, a dopóki nie poczują, że jesteś jedną z nich, nie pozwolą ci zabijać. Nie wzięli cię wyłącznie dlatego, że mają o tobie dobrą opinię, ale dlatego, że naprawdę uważają cię za Dziecko Śmierci.

— Dlaczego mówisz „oni”? — zapytała Dubhe z zaskoczenia — W Domu zajmujesz wysokie stanowisko, a jednak mówisz o nich, jakbyś ty sam nie był Zwycięskim.

— Już ci powiedziałem, że każdy służy Thenaarowi na swój sposób. Ja nie jestem całkowicie jednym z nich ze względu na mój szczególny sposób gloryfikowania zabójstwa. — Nie sądzę, żeby Yeshol był zadowolony, słysząc, że tak mówisz.

Sherva uśmiechnął się.

— A jednak mnie tu trzyma. Moje usługi są cenniejsze niż moja wiara.

Dubhe zebrała się na odwagę i ciągnęła dalej.

— Powód, dla którego ja się tu znalazłam, jest aż nazbyt oczywisty. Nie rozumiem jednak, dlaczego ty tu jesteś…

Sherva uśmiechnął się ponownie.

— Ponieważ szczyty w dziedzinie zabójstwa znajdują się tutaj, a ja aspiruję do szczytów. A skoro, aby tam dotrzeć, muszę wielbić jakiegoś boga i zmarłego przed czterdziestu laty chłopczyka, to tak robię. Yeshol powiedziałby, że Thenaar tak we mnie działa, chociaż ja nie zdaję sobie z tego sprawy. Ja ci mówię, że tylko tutaj mogę doskonalić moje umiejętności, i dlatego wciąż tu jestem.

Szybko zmienił temat, zupełnie jakby żałował tego niespodziewanego wybuchu szczerości.

— W każdym razie nie sądzę, abyś długo musiała czekać. Ostatnio Rekla nie ma żadnych powodów do narzekania, więc naprawdę myślę, że wkrótce dostaniesz swoje zadanie.

Nie zrozumiał. Nie zrozumiał, że Dubhe wcale się nie niecierpliwiła. Ta rozmowa była jednak bardzo przydatna. Sherva był taki jak ona, ślepy na ten cały przesycający Dom fanatyzm, trzeźwy i wyrachowany, samotna istota poświęcona wyłącznie własnym interesom i dlatego w przyszłości jego przyjaźń mogła okazać się cenna.

Niestety, było tak, jak powiedział Sherva: nie musiała długo czekać na zlecenie.

Pewnego dnia podczas kolacji Yeshol do swojego zwykłego przemówienia dorzucił kilka słów więcej.

— Jutro jest Pierwsza Noc Nieobecności; będziemy ją celebrować przez całą noc, zebrawszy się w świątyni. W szczególności będziemy się modlić za powodzenie najbliższych zadań, do których zostaną zaangażowani nowi uczniowie.

Dubhe natychmiast pojęła, że chodzi o nią. Przygryzła wargi. Zresztą po to tam była, zawsze miała tego świadomość.

Po kolacji Rekla zatrzymała ją.

— Jego Ekscelencja pragnie, abyś później do niego poszła.

Kiedy Dubhe weszła do gabinetu, zorientowała się, że Najwyższy Strażnik nie jest sam. Jakiś mężczyzna stał oparty o ścianę w dość zuchwałej pozycji.

Dziewczyna od razu rozpoznała go jako swojego krajana; miał bursztynową skórę mieszkańców jej ziemi i kruczoczarne włosy jak najstarszy ród Krainy Słońca. Z krótkimi wąsami wyglądał raczej atrakcyjnie. Nie patrzył jej w oczy i po jej wejściu pozostał nieruchomo na swoim miejscu z irytującym uśmiechem wyrytym na twarzy.

Dubhe przyjrzała się jego ubiorowi: zwykły Zabójca, jak ona.

Yeshol uśmiechnął się do niej prawie sympatycznie. Wyraz jego twarzy nie wzbudził zaufania dziewczyny.

— Wyobrażam sobie, że wiesz, dlaczego tu jesteś?

— Postanowiliście skorzystać z moich umiejętności zabójcy. Starała się panować nad napięciem i chyba jej się udało, bo Yeshol znów uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Właśnie. Pojutrze w nocy, pod auspicjami odnowionej Rubiry, otrzymasz zadanie zabicia człowieka z tych ziem. Chodzi o kapłana, na którego Dohor krzywo patrzy, ponieważ długo udawał on jego szpiega, a następnie zdradził go za plecami. Będziesz miała na to tydzień. Po jego upływie musisz przynieść tutaj głowę tego człowieka, abym mógł pokazać ją zleceniodawcy. Nazywa się on Dunat, mieszka w Narbecie i praktykuje w świątyni Raxy.

Dubhe słyszała o nim. Raxa był pomniejszym bogiem, opiekunem handlu i złodziei. Jenna zawsze nosił ukryty pod koszulą jego medalik wotywny, w dodatku skradziony na ulicach Makratu. Kiedyś jej też podarował jeden, ale pewnie gdzieś go zgubiła Kapłan…

Zacisnęła pięści. Wcale jej to się nie podobało.

— Będzie jak zechcecie.

Już miała odejść, kiedy Yeshol ponownie zabrał głos.

— Nie będziesz sama przy tym zadaniu.

Dubhe zamarła.

Yeshol wskazał na mężczyznę, który wreszcie podniósł głowę. Niebieskie oczy. Intensywnie niebieskie oczy, patrzące na nią ironicznie. Nawet nie powiedziałaby, że to ktoś z Gildii.

— Toph będzie towarzyszył ci podczas misji. To świetnie przygotowany Zabójca i będzie umiał wskazać ci najlepszy sposób działania.

Mężczyzna szybko skierował do niej gest pozdrowienia Zabójców, ale Dubhe mu nie odpowiedziała.

— Zostałam wyszkolona tak, aby wiedzieć, jak postępować.

— Teoria to jedno, a praktyka to drugie. Poza tym nie możemy zapominać, że w gruncie rzeczy będzie to twoje pierwsze zabójstwo.

— Będzie, jak chcecie — powtórzyła Dubhe, powstrzymując złość.

Pożegnała się raptownie, po czym ruszyła ku wyjściu. Usłyszała, że Toph za nią idzie.

— Powinieneś poruszać się ciszej — skarciła go.

Odpowiedział stłumionym śmiechem.

— Nie marnuję moich zdolności dla równych mi stopniem.

Dubhe szła dalej w swoją stronę, ale niezrażony Toph podążał za nią.

— Nie uważasz, że powinniśmy umówić się co do szczegółów? — spytał, zatrzymując ją, kiedy już zmęczył się gonieniem jej po korytarzach.

— Wszystko w swoim czasie.

— Czyli jutro.

— A więc jutro.

Wzruszył ramionami.

— Jak chcesz — i puścił ją.

Odeszła, machając ręką.

Toph przyszedł jej zawracać głowę, kiedy ćwiczyła. Właśnie zmagała się z atakiem Shervy, kiedy zobaczyła sylwetkę mężczyzny rysującą się w drzwiach. Tylko jej się przyglądał, ale robił to tak irytująco natrętnie, że Dubhe straciła koncentrację i została rozbrojona.

— Idź do niego, Yeshol mnie uprzedził.

Przeszli do pustej salki ćwiczeń i usiedli na ziemi. Toph zaczął dumnie rozkładać pergaminy wypełnione planami świątyni i notatkami na temat rozkładu dnia i zwyczajów Dunata. Dobrze się przygotował, wiedział naprawdę wszystko. Zabrał jej nawet przyjemność z prowadzenia rozeznania, które w całej tej okropnej historii mogło być jedynym, choć trochę przyjemnym elementem.

— Widzę, że przeanalizowałeś wszystko co do najmniejszego szczegółu.

Toph uśmiechnął się z głupkowato dumnym wyrazem twarzy.

— Zależy mi, aby dobrze służyć Thenaarowi.

— I jaka miałaby być według ciebie moja rola w tym wszystkim? Chcesz mi coś zostawić, czy pragniesz być w tej sztuce primadonną?

Była ironiczna, ale nie do końca. Byłaby to ulga, gdyby rzeczywiście sam wszystko zrobił.

— Najwyższy Strażnik mówi, że to ty musisz zabić. Ja będę ci tylko towarzyszył i wskażę ci, jak to zrobić.

Piastunka.

— To niezbyt godna rola…

Toph znowu się uśmiechnął. Ciągle to robił.

— Gdybyś tylko dobrze się zachowywała w stosunku do Rekli, nie musiałbym plątać ci się pod nogami.

— A ty co o tym wiesz?

— Ja wiem wszystko. Ty jesteś ślepa na Dom, ale Dom cię obserwuje. Wszyscy o tobie wiemy, obserwujemy cię i przyglądamy się, aby zrozumieć, czy jesteś z nami, czy też nie.

— I jestem?

Toph uniósł ramiona.

— Zobaczymy, kiedy zabijesz. Mnie to nie obchodzi. Interesuje mnie tylko Thenaar i to, aby dowieść, że jestem wielkim zabójcą. Toph zebrał wszystkie swoje notatki i wstał.

— Wyruszymy o świcie, przyjdę do twojego pokoju. Miłej ceremonii dziś wieczorem.

I tak nadeszła Noc Nieobecności. Był to pierwszy prawdziwy masowy rytuał w Domu, w którym Dubhe uczestniczyła. Dano jej czarny płaszcz i sztylet. Rekla wytłumaczyła jej, że to podczas Nocy Nieobecności nowi Zabójcy dostają swoją broń. Dubhe wsunęła go do buta, ale już wiedziała, że go nie użyje. Nie mogła rozstać się ze sztyletem, który podarował jej Mistrz: nie było innej broni, której chciałaby używać.

Na krótko przed północą wszyscy zaczęli gromadzić się w świątyni. Wyższa część lewej wieżyczki została zdjęta, dzięki czemu widać było Rubirę. Świątynia wkrótce wypełniła się Zabójcami, a wyprostowany na ołtarzu Yeshol przewodniczył ich modlitwie. Powietrze przesycał zapach kadzidła, od którego Dubhe prawie od razu zaczęły łzawić oczy i kręciło jej się w głowie. Litania, którą recytowali Zwycięscy, była powolna i hipnotyczna, a po krótkim czasie również i ona zaczęła powtarzać ją razem z innymi, kołysząc się lekko i podnosząc dłonie ku niebu.

Potem Yeshol wydał z siebie ostry krzyk i wszyscy razem odwrócili wzrok ku otworowi w suficie. Przy akompaniamencie krzyków Rubira powoli znikła z ich pola widzenia, zostawiając czarne niebo. Wówczas rozpoczęła się główna część rytuału. Każdy Zabójca podchodził do ołtarza ze sztyletem w dłoni i nacinał sobie ramię, pozwalając licznym kroplom krwi spłynąć do miseczki wypełnionej zielonkawym, gęstym płynem. Yeshol mieszał potem krew kilkoma namaszczonymi gestami.

Przyszła jej kolej. Otępiała Dubhe zbliżyła się do ołtarza, trzymając w dłoni sztylet, który dała jej Rekla. Doszła przed Yeshola, podniosła sztylet i opuściła go na ramię. Nagle jej dłoń zatrzymała się w małej odległości od skóry. Wydawało jej się, że ktoś ją powstrzymuje. Litania ciągnęła się dalej w swej rozdzierającej monotonii, a ona próbowała się przemóc. Nie było rady. Coś uniemożliwiało jej zranienie się, coś, czego nie potrafiła przezwyciężyć, i im bardziej próbowała opuścić ostrze, tym bardziej jakieś dziwne, delikatne i niewyraźne uczucie rozprzestrzeniało się w jej wnętrznościach. Dłoń Dubhe zadrżała i w końcu sztylet wypadł jej z ręki.

Yeshol uśmiechał się na widok jej pytającego spojrzenia. Pochylił się i podniósł sztylet. Sam naciął jej ramię i krew wytrysnęła z rany do miski.

Klątwa nie pozwala ci się zranić ani się zabić. Pragnie krwi, ale nie twojej — powiedział jej.

Następnie oddał jej sztylet i kazał wrócić na miejsce. Dubhe uśmiechnęła się gorzko. Nie było ucieczki. Jej jedyną szansą było znalezienie sposobu na wytworzenie eliksiru.

Kiedy Toph zapukał do jej drzwi następnego ranka, Dubhe była już gotowa. Z tobołkiem zarzuconym na ramiona i kapturem płaszcza opuszczonym na twarz, była sylwetką czarniejszą niż noc. Nie zasnęła, z lękiem myśląc o nadchodzącym dniu, kiedy jej wszystkie wysiłki ostatnich dwóch lat miały okazać się daremne. Podczas tych kilku chwil, kiedy udało jej się zdrzemnąć, śnił jej się Mistrz. Nic do niej nie mówił. Po prostu patrzył na nią, a to cierpiące spojrzenie było więcej warte niż tysiąc słów.

— Przed wyjściem trzeba wypełnić rytuał — powiedział Toph, kiedy wchodzili do świątyni.

Głupia modlitwa. Dubhe niechętnie na to przystała. Świątynia była jak zwykle pusta, a posąg Thenaara bardziej imponujący niż kiedykolwiek. Toph gorliwie ukląkł u jego stóp. Dubhe pomodliła się z nim, ale wszystkie jej myśli były skoncentrowane na drzwiach, wielkich hebanowych wrotach znajdujących się za jego plecami. Za każdym razem, kiedy tam była, w ciągu tego z górą miesiąca, patrzyła na nie jako na jedyną, kruchą, a zarazem nietykalną barierę oddzielającą ją od wolności.

Szybko ucięła ostatnie słowa.

— Idziemy powiedziała i podniosła się raptownie.

— Prawdziwy Zabójca — uśmiechnął się ironicznie Toph. — Nie możesz się doczekać zabijania… Zobaczymy, czy dotrzymasz obietnicy.

Dubhe nawet nie słyszała, co on bełkocze. Kiedy szła przez długą i pustą nawę świątyni, odgłos jej marszowego kroku odbijał się od ścian.

Położyła dłonie na drzwiach, popchnęła i wyszła. Był wiatr. W ciemności nocy otoczyła ją feeria zapachów. Lód, woń drewna, zimna. Mech i liście rozkładające się pod śniegiem. Dziwny i tajemniczy zapach jaśniejących roślin, które kwitły również w zimie.

Życie, nareszcie.

Toph wyprzedził ją, skrzypiąc butami po śniegu.

— Znasz drogę? — spytał, odwracając się.

Dubhe nie odpowiedziała. Zaczęła iść.

19. Podróż szkoleniowa

Przeszłość VI

Sytuacja Dubhe staje się coraz trudniejsza. Teraz, kiedy już oficjalnie została uczennicą Mistrza, wszystko jest w pewien sposób inne, czuje to. Mężczyzna zmienił zachowanie w stosunku do niej, jest mniej opiekuńczy niż wcześniej, a może po prostu jest zły z powodu jej decyzji, jej zarozumiałości.

Najpierw, kiedy wędrowali, czekał na nią, dawał jej czas na dogonienie go i w jakiś sposób dopasowywał do niej swój krok. Teraz już nie. Idzie naprzód szybko, a Dubhe ma trudności, żeby za nim nadążyć, do tego stopnia, że czasami musi biec.

Wieczorami zawsze jest zmęczona i wykończona rzuca się obok ognia. On wydaje się wiecznie świeży i wypoczęty. Przyrządza posiłki eleganckimi i oszczędnymi ruchami, jak zawsze.

— Myślałem, że jesteś przyzwyczajona do długich marszów — mówi jej pewnego wieczoru, widząc, jak opada na głaz.

Dubhe uśmiecha się nieśmiało.

— Tak, zanim cię spotkałam, dużo chodziłam, ale nigdy z taką prędkością.

— Musisz zawsze mieć wytrenowane nogi, to dla zabójcy niezwykle ważne.

Dubhe nadstawia uszu: to pierwsza lekcja jej szkolenia.

— Zabójca musi być cichy i błyskawiczny, musi umieć szybko uciekać, a jednocześnie nie dać się usłyszeć.

Dubhe przytakuje poważnie.

Nie chcę więcej słyszeć narzekań na szybkość mojego kroku, jasne? Masz za mną nadążać i tyle, żadnych ale. To tylko kwestia wyćwiczenia.

— Tak, Mistrzu.

Ich dyskusje dotyczą tylko tego i zawsze kończą się w ten sam sposób dźwięcznym: „Tak, Mistrzu”. Dziewczynka często to powtarza. Podoba jej się brzmienie słowa „Mistrz”, ale przede wszystkim podoba jej się poczucie, że do niego należy.

Przez całą drogę Mistrz nie uczy jej niczego szczególnego. Nie robią nic innego, tylko całymi dniami idą w milczeniu. Kiedy o zachodzie słońca zatrzymują się, Dubhe pada wykończona na ziemię i w mgnieniu oka zasypia z tobołkiem ubrań pod głową, Ale jednocześnie każdy dzień jest mniej męczący od poprzedniego, a jej nogi przyzwyczajają się do rytmu marszu.

Dubhe przemierza praktycznie całą drogę, którą już przeszła sama podczas pierwszych dni z dala od Selvy. Mijają okolice, gdzie jeszcze trwa wojna, a to zmusza ich do poruszania się głównie nocą.

Pewnego wieczoru Dubhe orientuje się, że dotarli do rejonu, gdzie znajdował się obóz Rina. Doskonale pamięta to miejsce i ostatnią noc, kiedy je widziała.

— Tu blisko było obozowisko — mówi nagle, po czym ciągnie dalej, opowiadając o Rinie i jego towarzyszach, o okresie, jaki tam spędziła i o tym, jak zginęli.

— Kucharz nigdy nie przyszedł. To było wtedy, kiedy mnie znalazłeś, Mistrzu.

— Wyobrażałem sobie coś w tym stylu — odpowiada jej lakonicznie.

Może dlatego, że gubi się, podążając za wspomnieniami, może dlatego, że obrazy teraźniejszości mieszają się z tamtymi z nocy, kiedy wszyscy zginęli, a może to jeszcze wina wiatru, który zagłusza już i tak ledwo słyszalny odgłos kroków Mistrza. W każdym razie Dubhe nagle czuje, że jest sama. Zatrzymuje się i rozgląda wokół. Ciemność jest prawie całkowita, z wyjątkiem bladej poświaty letniego nieba. Wokół niej tylko gwałtownie szumią liście i skrawek nieba na górze. Mistrza już nie ma.

— Mistrzu?

Wszystko jest tak, jak tamtej nocy. Nagle w jej pamięci wszystko powraca żywe i okropne. Niewiele wcześniej, o zachodzie słońca znów widziała pióropusze dymu podnoszące się ponuro z niziny. Obozowiska, żołnierze, jak ludzie, którzy zabili Rina, jak człowiek, od którego ocalił ją Mistrz.

— Mistrzu?

Nagle wydaje jej się, że słyszy kroki i odgłos kopyt, jak tamtej nocy, szczęk mieczy i zbroi, a w oddali krzyki śmierci.

— Mistrzu, gdzie jesteś, gdzie jesteś?

Jak oszalała biega pośród drzew, raniąc się o krzewy i pokrzywy, które chłoszczą jej ramiona, aż jakaś dłoń chwyta ją brutalnie za ramię i usuwa na bok.

— Czego, u diabła, krzyczysz?

Dubhe poznaje jego zapach, jeszcze zanim słyszy jego glos. Rzuca mu się na pierś, ściska go i płacze.

— Tu są żołnierze, a ja cię zgubiłam.

Mistrz nie obejmuje jej. Nie głaszcze jej po głowie, nie pociesza.

— W okolicy nie ma żadnych żołnierzy, słyszałbym ich — stwierdza w końcu sucho, kiedy Dubhe już tylko szlocha.

Ona podnosi się i ociera łzy.

— Wydawało mi się… wszystko jest tak, jak tamtej nocy…

Twarz Mistrza robi się poważna.

— Popełniłaś bardzo wielką nieostrożność: nie możesz tak sobie wrzeszczeć w miejscu takim, jak to, w sercu nocy.

— Przepraszam, ale ta ciemność…

— Do tej pory szłaś za mną bez problemów. Potrzeba ci koncentracji. Jeżeli mnie zgubiłaś, to tylko dlatego, że zaczęłaś podążać za niepotrzebnymi fantazjami.

Upokorzona Dubhe opuszcza wzrok.

— Twoje szkolenie już się rozpoczęło, nie zapominaj o tym. Twoja decyzja, żeby ze mną iść, niesie ze sobą wiele konsekwencji, nie jesteś już małą dziewczynką, a co ważniejsze: przeszłość to przeszłość, jest za tobą i nie może cię dotknąć. Istnieje tylko teraźniejszość, i tą teraźniejszością jestem ja. Nie chcę już widzieć, jak płaczesz, czy niepotrzebnie narzekasz. Pewnego dnia będziesz zabójcą, a zabójcy nie pozwalają sobie na takie słabości.

”Tak Mistrzu” brzmi tym razem smutno. Dubhe wygania z umysłu i wszystkie wspomnienia tego miejsca, obraz Rina i majestatycznego Liwada, jego smoka. Jednak aby pokonać strach, nie stara się uczynić swojego serca twardym, jak chciałby Mistrz, ale myśli o nim.

Tamte czasy minęły, a teraz, kiedy on jest przy mnie, nie mam się już czego bać.

Dubhe robi postępy. Poruszanie się w ciemności staje się dla niej łatwiejsze. Świat przepełniony jest dźwiękami, a ona uczy się ich słuchać: każdy z nich niesie dla niej jakąś wiadomość. Noc nie jest już mroczna, ale przeniknięta ścieżkami utworzonymi z zapachów i dźwięków, które mieszają się ze sobą.

Jej nogi potrafią teraz zwinnie posuwać się po poszyciu leśnym, czyniąc niewiele hałasu. Już nie parzy się pokrzywami, nie łamie też gałęzi zbyt ciężkim krokiem. Idzie naprzód szybko i pewnie, plecy Mistrza zawsze są przed nią, jak przestroga, a zarazem cel do osiągnięcia.

Mistrz nigdy nie mówi wiele. Prawie zawsze milczy, nawet podczas kolacji, i nigdy nic jej nie tłumaczy. To ona sama zrozumiała, jak nie męczyć się zbytnio podczas marszu, i ona też znalazła sposób, jak orientować się w nocy.

Tak naprawdę nie sądzi, żeby faktycznie interesowało ją zostanie płatnym zabójcą, ale nauka wydaje jej się jedynym sposobem, aby nie umrzeć, aby nie zostać sama, aby móc dalej być z Mistrzem.

— Kiedy nauczysz mnie posługiwać się bronią? — pyta pewnego dnia.

To jeden z ich ostatnich nocnych marszów, bo są już wystarczająco oddaleni od strefy wojny.

Mistrz pozwala sobie na swego rodzaju uśmiech, pierwszy od czasu, kiedy wyruszyli z domu.

— Pierwszą cnotą zabójcy jest cierpliwość. Zabójca jest myśliwym. Polowałaś kiedykolwiek?

Dubhe ogarnia wiele przyjemnych wspomnień.

— Oczywiście! Polowałam na świetliki i z procy na ptaki. Umiem złapać ropuchę gołymi rękami.

Mistrz znowu się uśmiecha.

— To niewiele, ale zawsze coś. Kiedy polujesz, musisz umieć czekać na odpowiedni moment. Ze szkoleniem jest tak samo Przygotowujesz się. Uczysz się używać pierwszej i najważniejszej broni zabójcy.

Oczy Dubhe błyszczą.

— Jakiej?

— Ciała. A to dopiero początek. Będziesz musiała stać się naprawdę doskonała jak broń: nieubłagana, gotowa do uderzenia z zaskoczenia i zdecydowanie.

Dubhe myśli o sztylecie Mistrza, umocowanym tam, przy pasie, w bezpośrednim kontakcie z jego brzuchem. Ona stanie się bronią w jego dłoniach. Sztyletem należącym wyłącznie do niego.

Po pewnym czasie lasy rzedną, a przed oczami wędrowców ukazuje się niezmierzona nizina spalona słońcem. Pustynia ziemi i czarnego piasku, leciutko pofałdowana łagodnymi pagórkami zrównanymi przez jakiś kataklizm, i nicość rozciągająca się. dokąd sięgnąć wzrokiem.

— Co to za miejsce? — pyta Dubhe Mistrza.

Panuje tu totalna pustka i doskonała cisza przerywana jedynie krzykiem kilku kruków w oddali.

— To Wielka Kraina.

Dubhe pamięta. Ta nazwa jest jej dobrze znana. To miejsce, gdzie historia pozostawiła swój znak, wielokrotnie cytowane w opowieściach, które słyszała od dorosłych i starców w Selvie Prawie sto lat wcześniej mieściła ona Enawar, bajeczne i bogate miasto, leżące na dwóch radosnych pagórkach i całkowicie zanurzone w zieleni traw i lasów. Tam znajdowała się siedziba rządu Złotego Wieku w czasach, kiedy wojna była tylko bolesnym wspomnieniem.

Enawar został zrównany z ziemią wraz ze swoim bezcennym księgozbiorem, którego rozproszone fragmenty do dziś przechowywane są niczym relikwie w innych bibliotekach albo w siedzibach królów i dygnitarzy, z bliźniaczymi pałacami — białym i czarnym — jednym dla Rady Czarodziejów, drugim dla Rady Królewskiej, oraz ze wspaniałymi, przebogatymi ogrodami, z fontannami i bajecznymi grami wodnymi.

Mówiono, że tak właśnie zaczęły się Mroczne Lata Tyrana — zniszczeniem Enawaru.

Podczas Mrocznych Lat Wielka Kraina stała się całkowicie poddana Tyranowi, który rozkazał wybudować tam swój potężny pałac, Twierdzę, niezwykle wysoką wieżę z czarnego kryształu. Ponieważ to materialne świadectwo aroganckiego wyzwania wobec bogów było wyższe niż jakakolwiek inna konstrukcja kiedykolwiek wzniesiona w Świecie Wynurzonym, Twierdza była widoczna przynajmniej z jednego miejsca każdej z ziem. Z wieży odchodziło osiem bardzo długich ramion, każde wysunięte w kierunku jednej Krainy — dokładnie tak samo, jak palce Tyrana wyciągnięte, aby mógł pochwycić w swe szpony cały Świat Wynurzony. Twierdza niczym rak wyssała z tego miejsca wszelką żywotną limfę. Żadnych lasów, żadnej trawy; nie uchowały się nawet pagórki, które zrównano, aby zrobić miejsce dla budowli. Z Wielkiej Krainy nie zostało nic poza obszerną pustą równiną, rozdartą w środku przez bryłę Twierdzy.

Potem przyszła Wielka Wojna i Nihal i Sennar zniszczyli Tyrana. Twierdza rozsypała się i rozpadła na równinie, zabierając ze sobą czterdzieści lat terroru i panowania despoty.

Od tamtej pory Wielka Kraina przechodziła różne koleje. Przez jakiś czas, zaraz po Wielkiej Wojnie, kiedy Nihal i Sennar nie opuścili jeszcze Świata Wynurzonego, myślano, aby zostawić ją tak jak jest, wyniszczoną i pełną pozostałości po Twierdzy, aby świat pamiętał o tym, co się wydarzyło. Potem chciano wybudować tu Nowy Enawar, ale również i ten pomysł porzucono. Wówczas terytorium rozdzielono pomiędzy różne krainy zostawiając jedynie wolną część środkową, gdzie odbudowano oba budynki Rady Królewskiej i Rady Czarodziejów. Usunięto cale złomowisko z wyjątkiem tronu, który wystawiono przy wejściu do Pałacu Rady Królewskiej, obok dwóch gigantycznych posągów Nihal i Sennara.

Jeśli chodzi o terytoria przyznane różnym krainom w większości pozostały one martwe. Mimo wysiłków nie udaje się tam doprowadzić do wzrostu żadnych roślin. Ziemie te wydają się nieodwracalnie jałowe. Ludzie jeszcze nazywają je Wielką Krainą, chociaż teraz należą do innych terytoriów. Ich natura jest tak odmienna od pozostałych ziem, że wszędzie są postrzegane jako miejsca obce, należące do dawnej epoki i innego świata.

Mistrz pochyla się, bierze w dłonie garść ziemi. Jest sucha, wysypuje mu się z ręki jak piasek. Potem otwiera dłoń i pokazuje Dubhe jej zawartość.

— Widzisz te czarne odłamki? Tyle zostało z Twierdzy.

Dubhe patrzy na nie wystraszona i pełna podziwu. Ona też bierze garść ziemi i pozwala, aby zostały jej w dłoni tylko kawałki czarnego kryształu. Wkłada je do sakwy, wiszącej u boku jej pasa, pod płaszczem.

— Co chcesz z tym zrobić? To tylko głupie okruchy. Wyrzuć je.

Mistrz wydaje się prawie rozgniewany.

— To historyczne kryształki… Tyle opowiadano mi o Tyranie… Dziwne wrażenie wywołuje na mnie fakt, że mogę trzymać coś, czego on dotykał.

— W Tyranie nie ma nic godnego podziwu, nic! Uważał się za nieśmiertelnego i łudził się, że może według własnego uznania dysponować wszystkim, co istnieje na świecie. Takimi biednymi szaleńcami, jak on, należy tylko gardzić. Wyrzuć to.

Dubhe zamiera w zdumieniu, więc Mistrz siłą wyciąga jej sakwę i gwałtownie ją opróżnia.

Przepraszam, Mistrzu, nie wiedziałam, że źle robię… Mistrz nie odpowiada, ale idzie dalej równym i szybkim krokiem.

Przez całe dni przemierzają tę opuszczoną równinę. Upał jest prawie nieznośny. Wargi Dubhe pierzchną od wiatru i słońca, pękają i krwawią. Kiedy wieczorem rzuca płaszcz przy ognisku, zadaje sobie pytanie, jak pierwszego dnia mogła pragnąć nieść ze sobą kawałki czarnego kryształu. Teraz wciskają jej się pod ubrania, kłują i drażnią jej skórę.

— A to przecież nic w porównaniu z Wielką Pustynią na wschodzie. Jesteś naprawdę do niczego — drwi z niej Mistrz.

Dubhe rumieni się, ale nic nie może na to poradzić.

Dopiero o zachodzie słońca ten ogromny, opustoszały teren rozpala się. Zachody nie kojarzą się Dubhe miło. Wszystkie przywodzą jej na myśl Gornara. Ale w tej absolutnej szarości, którą przemierzają, zachód słońca ma inny sens. Jest jedynym kolorowym momentem w ciągu dnia, rozpala równinę dziwnymi odblaskami. A potem, nagle, kiedy wydaje się, że słońce naprawdę znikło za płaskim horyzontem, często widać pojedynczą błyskawicę. Przez chwilę jest tak, jakby Wielka Kraina ponownie rozkwitała, jakby trawa rozprzestrzeniała się po tej jadowitej równinie, aby chwilę potem wycofać się niczym miraż.

Mistrz widzi, jak Dubhe prawie wzruszona kontempluje niebo, już nieodwracalnie zmierzające ku nocnej ciemności.

— Widziałaś zielony promień, czy tak?

Dubhe otrząsa się.

— Nie wyobraziłam go sobie, prawda?

Mistrz potrząsa głową.

— Nie. Mówią, że tylko dzieci mogą go zobaczyć, bo nie są jeszcze skażone przez zło świata. Mówią, że to nośnik wiadomości Elfów, ich ostatnie przesłanie dla świata, doprowadzone przez Słońce do tego, kto nigdy nie splamił swoich rąk krwią.

Śmieje się cicho i ironicznie. Dubhe czuje, jak przepełnia ją smutek.

— No to dlaczego ja…

— Ja też go widzę — ucina krótko Mistrz. — Widziałem go tutaj, na pustyni, mnóstwo razy i nigdy nic mi nie powiedział. I choćbym nie wiem, ile osób zmasakrował, zielony promień jest tutaj zawsze: czeka na mnie za każdym razem, kiedy przechodzę przez tę ziemię. Pewien mędrzec któregoś razu powiedział mi, że widać go tutaj z powodu czystego powietrza. Gdzie indziej powietrze jest ciężkie i zakrywa promień. To tylko tyle, nic więcej nie ma.

Na pustyni jej szkolenie ulega zmianie. Tym razem Mistrz zadaje jej dziwne ćwiczenia.

— Chcę, żebyś została na straży.

— Czego? Przecież jesteśmy sami…

— Nie dyskutuj z moimi poleceniami, zrób, co ci mówię i basta. Musisz zostać na straży i czuwać przez dwie godziny, dopóki cię nie zawołam. Przysłuchuj się dźwiękom, wszystkim. Biada ci jeżeli zaśniesz.

Jednak za pierwszym razem Dubhe zasypia i budzi ją uderzenie w policzek.

— Nie chciałam, Mistrzu, przebacz mi…

— Koncentracja, Dubhe, koncentracja! Musisz się nauczyć narzucać sobie własną wolę, aby umysł zapanował nad zmęczeniem, nad głodem, czy nad jakimkolwiek innym przesłaniem od twojego ciała, czy to jasne?

Medytacja. Godziny spędzone wśród nocy, często w najgęstszej ciemności, kontemplowanie nicości, bez żadnego punktu, gdzie myśli mogłyby zatrzymać się podczas swojego biegu, bez żadnego oparcia, którego można by się uczepić, aby nie paść ofiarą senności.

— To dlatego, że nie patrzysz uważnie. Nie ma dwóch identycznych chwil, świat nieustannie płynie, przemienia się, zmienia kształt, ale ty jesteś za bardzo rozkojarzona, żeby zdać sobie z tego sprawę. Odgłos wiatru jest jak śpiew, to powolny, to znów gwałtowny. Daleki grzmot. Metaliczne kroki owadów na ziemi. Odłamki czarnego kryształu toczące się w oddali. Naucz się słuchać.

I tak noc po nocy. Uchwycić każdą najmniejszą wibrację. Raczej usłyszeć świat, niż go zobaczyć; stać się z nim jednością.

— Koncentracja idzie w parze z cierpliwością, z umiejętnością czekania. Chodzi o odczytywanie świata jak książki, zespolenie się z nim. Czucie go w kościach i interpretowanie jego sygnałów aż do znalezienia chwili, jedynej, kiedy można skutecznie uderzyć. Oto istota zabójstwa.

Dubhe próbuje, chce się poprawić. Potem nieodmiennie pada i zasypia.

— Wytrzymałam dłużej niż zwykle, przysięgam!

— Wiem, ale dopóki nie osiągniesz celu, nie możesz czuć się zadowolona. Ja nie będę.

Mistrz nigdy nie śpi naprawdę, Dubhe teraz jest tego pewna. Do takiego stopnia wysublimował to ćwiczenie, którego ona nie jest w stanie wykonać, że nawet w półśnie potrafi być w jakimś stopniu świadomy świata. Nawet kiedy przysypia na kilka minut, jego zmysły zawsze pozostają czujne i gotowe. Ona też musi się taka stać, czuje to. W tych dniach zaczyna rozumieć sens szkolenia.

Po jakimś czasie także równina ustępuje i po raz pierwszy od wielu dni spojrzenie, starające się przeniknąć horyzont, napotyka na jakąś przeszkodę. Z daleka wznosi się jasny profil wysokich gór.

— Już prawie doszliśmy. Jeszcze jakieś dziesięć dni i będziemy mogli odpocząć.

To Daress, Góry Północne, wyjaśnia jej Mistrz. Kraina Skał.

— Pełno tu gnomów, niemal tylko one tu mieszkają.

Dubhe przypomina sobie okrutne i niskie indywiduum, które zapukało do ich drzwi jakiś czas wcześniej.

— Wszyscy są tacy? — pyta zaniepokojona.

— Co w tym złego?

Dubhe pochyla czoło. Wstydzi się powiedzieć, że się ich boi.

Wreszcie znów napotykają lasy, teraz drzewa są wszędzie. Na horyzoncie śnieżnobiałe i ostre szczyty gór pokryte śniegiem a u ich stóp dywan z zielonego aksamitu, w którym Dubhe z przyjemnością się zanurza.

Podoba jej się spanie w cieniu drzew, a nawet ćwiczenia, które jej zadaje Mistrz, w lesie wydają się mniej nieprzyjemne, łatwiejsze do wypełnienia.

Pewnego razu udaje jej się nie zasnąć przez pełne dwie godziny zalecone przez Mistrza, a kiedy on się budzi, natychmiast go atakuje:

— Udało się, udało mi się! Widzisz? Nie śpię!

Mistrz nie rozdrabnia się w pochwałach. Ogranicza się do kiwnięcia głową.

Potem pewnego ranka Dubhe widzi, jak mężczyzna przygotowuje łuk.

— Dziś polujemy.

Dubhe czuje ucisk w sercu. Powracają do niej wspomnienia z Selvy, wciąż żywe i obecne.

— Chodź za mną.

Krążą po lesie, ale Mistrz od razu coś krytykuje.

— Robisz za dużo hałasu, w ten sposób zwierzęta uciekną.

Zaczajają się, czekają, wsłuchują się w odgłosy, których Dubhe nie potrafi uchwycić, obserwują szczegóły, które jej umykają.

Jej ojciec nigdy nie polował. Jej matka kupowała dziczyznę, a czasami dostawała ją od jakiejś przyjaciółki. Jej rodzina była wieśniacza i Dubhe nie ma w polowaniu doświadczenia. Dlatego nie rozumie.

— Patrz na mnie uważnie — mówi Mistrz, a ona wykonuje to polecenie. Naśladuje go, ale sens jej umyka.

— Za czym konkretnie idziemy? — szepcze.

Za śladami — ucina krótko mężczyzna i pokazuje jej coś na ziemi.

Dubhe je rozpoznaje. Blisko lasów Selvy też takie były. Ślady jelonka. Kiedyś nawet jednego widziała.

— Nie jest daleko.

Kucają, pełzają po ziemi. — Słyszysz go? — głos Mistrza nie jest głośniejszy od szeptu.

— Nie.

— Skoncentruj się.

Dubhe zamyka oczy, dokładnie tak, jak robi wieczorem, kiedy ma wykonywać ćwiczenia. Wówczas cisza przemawia do niej, a rytmiczny szelest kopytek w gęstwinie teraz wydaje jej się oczywisty.

— Tak!

Mistrz szorstko kładzie jej dłoń na ustach.

— Nie wrzeszcz, głupia!

Prześlizgują się dalej, potem Mistrz się podnosi. Wskazuje na coś w gąszczu.

Jelonek. Wydaje się czymś zaniepokojony i rozgląda się wokół z nastawionymi uszami. Dubhe myśli, że jest bardzo ładny. Już nie pamiętała, że te zwierzęta są tak piękne i doskonałe.

Mistrz zachowuje się tak cicho, że Dubhe nawet go nie słyszy. Jelonek tymczasem chyba się uspokoił, bo zaczyna jeść, pochyliwszy szyję.

Dubhe odwraca się i widzi, że Mistrz jest gotowy. Skoncentrowany i skupiony wyraz twarzy, naciągnięty łuk i założona strzała. Jego ramiona są nieruchome, a cięciwa napięta do granic możliwości.

— Mistrzu, czy ty chcesz…

Nie zdążyła skończyć. Strzała odrywa się od łuku, cięciwa lekko jęczy. W ciszy lasu gwałtownie rozbrzmiewa odgłos upadającego jelonka. Dubhe widzi, jak zwierzątko się rzuca, słyszy, jak popiskuje, i stoi jak wryta w miejscu, przejęta zgrozą.

— No co? Rusz się, to kolacja, Mistrz rusza naprzód, schyla się, ale Dubhe za nim nie idzie, — Powiedziałem ci, żebyś tu przyszła! — powtarza mężczyzna, a Dubhe przyspiesza kroku, aby do niego dołączyć. Pochylony nad jelonkiem Mistrz już wyciągnął nóż.

— Jeżeli nie jest jeszcze martwy, musisz dobić go nożem. Oprzyj ostrze na szyi i zrób jedno zdecydowane cięcie, rozumiesz?

Mistrz pokazuje to gestem, a Dubhe czuje, jak tysiące małych dreszczy przebiegają jej po plecach. Przytakuje.

— Zrób to.

— Słucham?

Mistrz wręcza jej sztylet.

— Ty go zabij.

Jelonek miota się, porusza nogami, ale coraz słabiej. Oddycha z wysiłkiem, cierpi i jest przerażony.

— Nigdy nie używałam sztyletu.

— Ale już zabiłaś, tak? I nie chodziło wtedy o zwierzę, ale o chłopca.

Dubhe wzdryga się, jakby uderzono ją w policzek.

— Tak, ale…

— Chodzi o to samo. A poza tym nie widzisz, że cierpi? I tak umrze.

— Ja…

— Zrób to!

Głos Mistrza przypomina ryk, a Dubhe podskakuje. Łzy podchodzą jej do oczu, a jednak jej dłoń bierze sztylet. Na rękojeści czuje ciepło dłoni Mistrza.

— Przestań płakać i zrób, co musisz. Powiedziałaś, że chcesz zostać moją uczennicą, czy tak? No więc zabójca zabija. Zabić albo umrzeć, Dubhe! Tacy jak my mają tylko jeden wybór. A ty zaczniesz od tego zwierzęcia.

Dubhe pociąga nosem, stara się otrzeć sobie łzy, ale nic to nie daje. Jelonek patrzy na nią oczami przepełnionymi bólem i przerażeniem, i miota się, nadaremnie próbując ucieczki. Sztylet w jej dłoni trzęsie się.

— Rusz się albo sobie pójdę i przysięgam ci, że już nigdy więcej mnie nie zobaczysz.

Dubhe szlocha, ale zbliża się do zwierzątka. Łzy zaciemniają jej widok, więc nie widzi dobrze głowy jelonka. Czuje tylko, że miota się spazmatycznie pod uchwytem jej palców. Opiera drżące ostrze. Zamyka oczy.

— Otwórz te przeklęte oczy i wbij ostrze!

— Mistrzu, proszę…

— Wykonaj!

Dubhe krzycząc z zamkniętymi oczami, czyni to, co musi, a kiedy tylko czuje, jak krew zalewa jej rękę, puszcza zwierzę i rzuca się do ucieczki.

Mistrz chwyta ją i ściska, nic nie mówiąc.

Chociaż Dubhe została przez niego zmuszona do zrobienia czegoś strasznego, nie nienawidzi go, ale opiera głowę na jego piersi, a jego ciepło i spokojny oddech uspokajają ją. Mistrz wciąż milczy, ale jest tam z nią.

Dubhe nie chciała patrzeć, jak przygotowywał mięso jelonka. Jest głodna, ale pozostaje w oddaleniu nawet wtedy, kiedy pod wieczór w powietrzu rozchodzi się wyborny zapach mięsa.

— Nic innego nie ma, opłaca ci się jeść — mówi Mistrz.

Dubhe z obrzydzeniem patrzy na kawałek mięsa.

— Mówię to dla twojego dobra.

Mistrz jest milczący. Wydaje się prawie przygnębiony.

— Nie powinnaś była zamykać oczu.

— Przebacz mi, Mistrzu, ale to było straszne… ja… przypomniałam sobie Gornara… tego chłopca… co wtedy… tego od wypadku… i wtedy… on na mnie patrzył, a jego oczy…

Mistrz wzdycha.

— Ta praca nie jest dla ciebie. To nie twoja droga.

Dubhe podnosi się nagle.

— Dlaczego tak mówisz? To nieprawda! Staram się, nauczyłam się wielu rzeczy i… podobają mi się, bardzo!

Mistrz patrzy na nią ze smutkiem.

— To niedobrze, żeby mała dziewczynka uczyła się takich rzeczy, a fakt, że nie chciałaś tego zrobić, że nie chciałaś zabić jelonka, jest normalny. Nie jest natomiast normalne, żebyś była ze mną, żebyś ze mną szła.

— Ja chcę być zabójcą! Chcę być taka jak ty!

— To ja nie chcę, żebyś była taka jak ja.

Mistrz patrzy w żar, a Dubhe czuje jego ból, przeraża ją to i wzrusza.

— To było dla zdobycia pożywienia, wiem o tym. Widziałam jak w mojej wiosce zabija się świnie, i nie było inaczej niż teraz Pewnego dnia sama bym to zrobiła. Byłam głupia.

Mistrz dalej patrzy w ogień, wydaje się nieobecny, ale Dubhe wie, że jej słucha.

— Od tej chwili obiecuję ci, że będę silniejsza i będę robić to, co mi powiesz. Już nigdy nie będziesz musiał się za mnie wstydzić.

Mistrz uśmiecha się.

— Ja się wcale nie wstydzę.

Dubhe odwzajemnia uśmiech. Czuje ulgę. Niepewną ręką bierze kawałek mięsa, który wcześniej podawał jej Mistrz. Zdecydowanym ruchem podnosi go do ust i odrywa zębami wielki kęs. Jest dobre, a chociaż napawa ją wstrętem, dziewczynka zmusza się, żeby go przełknąć, i patrzy na Mistrza. Nie potrafi rozszyfrować jego spojrzenia, które przenika ją do głębi i przeszywa na wylot.

20. Stary kapłan

Wszystko było przykryte śniegiem, a przenikliwe zimno wciskało się pod szaty, szukając najmniejszego nawet skrawka skóry, który mogłoby zażarcie zaatakować. Koszula, którą miała na sobie Dubhe, ledwie starczała, aby nie zamarznąć, i gdyby nie płaszcz, nie dałaby rady iść naprzód.

Ona i Toph przez cały dzień szli w milczeniu. Nie, żeby Toph nie próbował jej zaczepiać.

— Mało jesteśmy rozmowni, nieprawdaż? — zaczął po raz kolejny mężczyzna w porze obiadowej.

— Nigdy w życiu zbyt wiele nie mówiłam — podsumowała Dubhe.

— To źle. To nadaje ci ponury wygląd, a to nic dobrego dla dziewczynki, a już zwłaszcza dla takiej uroczej, jak ty.

— Nie popełniaj tego błędu i nie oceniaj mnie zbyt nisko. Nie jestem dziewczynką.

Toph uniósł dłonie do góry.

W porze obiadu podzielili się małą gomółką sera i bochenkiem chleba. Żołądek Dubhe był całkiem ściśnięty, więc zjadła bardzo mało. Toph zalał wszystko obfitą dawką wina. Z tego, co Dubhe wiedziała, nadużywanie alkoholu nie było w Gildii mile widziane i zwróciła mu na to uwagę.

Toph Wzruszył ramionami:

— Pierwsze morderstwo popełniłem, kiedy byłem kompletnie spity. Mój nauczyciel tak mi nagadał, że od tamtej pory nauczyłem się miarkować, ale zapewniam cię, że kiedy jego zabijałem byłem całkowicie trzeźwy.

Zaśmiał się prostacko, a Dubhe zrobiło się niedobrze i wbiła spojrzenie w ziemię. Słyszała już, że Zwycięscy zabijają swoich nauczycieli, kiedy ci stają się zbyt starzy i zmęczeni, ale ani Mistrz, ani Rekla nigdy nie mówili jej o tym w sposób wyraźny.

— A ty? — podjął nie zniechęcony Toph. — Ty wstąpiłaś do Gildii, bo zabiłaś jako dziecko, prawda? Jesteś Dzieckiem Śmierci…

Opowiedz.

— Nie jest to coś, o czym bym chętnie mówiła.

Toph stał się dziwnie poważny.

— Co ty, do diabla, mówisz? Do licha, powinnaś być z tego dumna! Przecież właśnie to kwalifikuje cię jako Zwycięską i gdyby nie to, przez całe życie byłabyś Przegraną, dorabiając sobie drobnymi kradzieżami.

Dubhe spojrzała mu lodowato w oczy.

— Znasz Amantę?

— Tego, co popadł w niełaskę? Dawnego pupilka Dohora z Krainy Słońca?

Dubhe przytaknęła.

— To ja przetrzepałam jego dom, a po nim przyszła kolej na Thevorna, którego też z pewnością znasz. To właśnie moje „drobne kradzieże” — wzruszyła lekceważąco ramionami.

— A więc to zabójstwo w dzieciństwie? — podjął Toph.

— To był wypadek. Mój przyjaciel. Biliśmy się, a on uderzył głową.

— Czyli dziecko.

Toph znowu się zaśmiał.

Wcześnie podjęli marsz, a wieczorem przybyli w okolice jakiejś wioski, nie bardzo odległej od Narbetu, stolicy Krainy Nocy. Tam znaleźli nędzną, prawie całkiem pustą gospodę — całe szczęście bo pogoda się zepsuła i rozszalała się prawdziwa burza.

Jedli kolację, przyciszonym głosem prowadząc dyskusję o czekającym ich przedsięwzięciu i o ich obiekcie. Dubhe brała w niej udział wbrew sobie. Nie mogła się doczekać, kiedy ta przeklęta historia się skończy. Toph przybrał pozę konspiratora i nachylił się ku niej, aby nie usłyszał ich gospodarz i inni wędrowcy znajdujący się w gospodzie. — Jak sądzisz, komu jest posłuszny Nerla, ten durny syn kapłana Berli?

Nerla był obecnym władcą Krainy Nocy. Prawdziwy król, Rewar został stracony trzydzieści siedem lat wcześniej, pod koniec wojny z Dohorem. Nerla był młodzieńcem bez charakteru i nie było tajemnicą, że stał za nim Dohor. Zresztą Dohor stał prawie za wszystkimi obecnymi władcami, z wyjątkiem panujących w jeszcze wolnych Krainach Morza i Wody. Postać Dohora była o wiele mniej dramatyczna niż Tyrana: podczas gdy ten ostatni robił wokół siebie wiele hałasu i bez zbytnich ceregieli podbił jedna po drugiej wszystkie Osiem Krain, Dohor sprawiał wrażenie osoby dystyngowanej, stającej w obronie pokoju.

Pierwszym jego ruchem było poślubienie królowej Krainy Słońca, Sulany. Następnie, kiedy Rewar najechał na Krainę Dni, Dohor w mig pochwycił nadarzającą się okazję. W ciągu pięciu lat zmusił Rewara do uległości. Kraina Nocy stała się pierwszym protektoratem Krainy Słońca. Potem nadeszła kolej na Krainę Dni, z której Rewar zdążył już wysiedlić Famminów. Najtwardszym orzechem do zgryzienia była Kraina Ognia. Ido, jego dawny mistrz, oraz królowa Krainy Ognia, Aires, oskarżyli go o prześladowanie Famminów, co było jak najbardziej słuszne. Jednak dzięki przekupstwom i różnym przyjaźniom Dohorowi udało się przekonać Radę, że to Aires i Ido knuli przeciw niemu i całemu Światowi Wynurzonemu. Królowa została zdjęta z tronu, władzę powierzono kolejnemu potulnemu królowi, Ido został wyrzucony w niesławie z Zakonu, a Dohor zajął stanowisko Najwyższego Generała. W tym momencie historia wydawała się dramatycznie łatwa do przewidzenia. Czasy były ciężkie i potrzebowano silnego przewodnictwa; któż mógł być lepszy niż Dohor — bohater, Najwyższy Generał, który nawet Radę ocalił przed nikczemnym planem perfidnego Ida? Po pięciu latach wojny Kraina Ognia dostała się pod wspólny protektorat Krainy Skał i Krainy Słońca. Nastąpiło jeszcze pięć lat oporu prowadzonego przez Ido, ale wszystko ustało wraz z wejściem do gry Forry. Mówiono, że wojna zakończyła się bezsensowną krwawą rzezią. Ostatnim aktem była wojna przeciwko Krainie Skał, w której zginął Gahar, przez lata wierny sprzymierzeniec Dohora. w ten sposób w ciągu czterdziestu lat ambitny i bardzo młody Jeździec Smoka zgromadził w swoich rękach prawie cały Świat Wynurzony, w każdej krainie zachowując pozory wolności, zezwalając im na niezależną administrację i własnego panującego. Jego ostatnią troską były jeszcze ziemie Przymierza Wód, łączącego dawne terytoria Krain Wody i Morza, dotychczas całkowicie wolne.

— Dobrze wiem, że faktycznie należą do Dohora — odpowiedziała Dubhe.

— A zatem do nas — podsumował Toph.

Dubhe była zdumiona. Krążyły takie pogłoski, ale nikt nie uważał, aby mogły być one prawdziwe. Dohor z pewnością nie był porządnym człowiekiem, ale sprzymierzyć się z Gildią… Nawet Mistrz nigdy jej o tym nie wspomniał podczas długich i nudnych wykładów o intrygach ożywiających owe czterdzieści lat wewnętrznych walk, jakie nastąpiły po Wielkiej Wojnie.

— Co masz na myśli?

— Niemało przysług oddaliśmy Jego Wysokości, a on potrafił je nam sowicie wynagrodzić.

— Ale… do jakiego stopnia?

Toph potrząsnął głową.

— Takie rzeczy wie tylko Yeshol.

Wyruszyli z gospody bardzo wcześnie. Pogoda była brzydka, a burzę z poprzedniego dnia zastąpiło zdradzieckie prószenie wilgotnego śniegu moczącego płaszcze.

Dubhe była całkowicie pogrążona we własnych myślach. To miało nastąpić tego wieczoru, a ona się bała. Tak naprawdę nigdy nie zabiła z zimną krwią. Nauczono ją tego, jasne, pamiętała każde słowo Mistrza, jakie wypowiadał do niej podczas ćwiczeń, ale nigdy żadnego z nich nie wprowadziła w życie. A poza tym przecież przysięgała i to na wszystko, co kiedykolwiek miała najdroższego. To wszystko właśnie miało się roztopić niczym śnieg w słońcu. Ogarnął ją niezmierzony smutek i lęk.

Około południa Toph ją szturchnął.

No, Dubhe, jesteśmy w domu: to wielka Asteria. Dubhe spojrzała na niego spod oka. Nikt już tak nie nazywał tego miasta. To Tyran narzucił mu tę nazwę, ale po jego porażce miastu przywrócono jego dawne miano: Narbet. To pod tą nazwą znała je Dubhe.

Popatrzyła na rozległe, poszczerbione mury, porośnięte pnączami o mlecznych kwiatach, teraz okrytych cienkim welonem śniegu. Rok po roku miasto upadało coraz bardziej. Coraz liczniejsze wyrwy w murach, coraz gęstszy rysunek atakujących roślin wspinających się po kwadratowych głazach, ale przede wszystkim coraz bardziej zaniedbani i smętni wartownicy przed wrotami.

— Kim jesteście? — spytał jeden z nich, opuszczając włócznię.

— Dwójką posłańców z Krainy Słońca — Toph był na to pytanie przygotowany: odsunął płaszcz, aby pokazać im pergamin, który wzięli ze sobą w tym celu.

— Tak, tak… dobrze… przechodźcie…

Miasto otworzyło się przed nimi w milczeniu. Narbet zawsze taki był: miejsce pełne żebraków po obu stronach ulic i siedziba najbardziej nieprawdopodobnych interesów, gdzie targi były nagie i smutne, a w sklepach brakowało niemal wszystkiego. Jedzenia było niewiele, po pierwsze dlatego, iż Kraina Nocy od zawsze potrzebowała magii, aby uprawiać nigdy niecałowaną przez słońce ziemię, a poza tym te niewielkie plony, które zbierano, były przekazywane na front, szlachcie Krainy Słońca albo przeznaczano je dla szlachty lokalnej. Domy bogaczy niczym kwiaty wykwitały pośród pustyni chałupek, stanowiących typowy pejzaż miasta. Były to siedziby otoczone nader rozległymi ogrodami, bogatymi w rzeźby i polichromowane stiuki. Bogactwo kapało z każdej cegły. Kulminacją tej orgii ostentacji był majestatyczny pałac Nerli — króla. Był to dawny pałac królewski, przywrócony do przepychu swoich najlepszych czasów. Nerla kazał dobudować do niego nowe skrzydło, a przede wszystkim bardzo wysoką wieżę, na którą wszyscy patrzyli złym okiem, bo zbytnio przypominała Twierdzę.

Dubhe obserwowała te wszystkie pałace i cały ten luksus swoim zwykłym, pozbawionym złudzeń spojrzeniem. Uważała, że wszystko to stanowi obelgę dla ubóstwa tej ziemi. Kiedyś nawet wytknęła to Mistrzowi, gwałtownie buntując się przeciwko takiemu stanowi rzeczy.

„Dlaczego ludzie się nie burzą?”.

„Świat podzielony jest na silnych i słabych. My w każdym razie służymy bogatym, jesteśmy wykonawcami zleceń pochodzących z najciemniejszych stron systemu: to oczywiste, że z nimi nie walczymy”.

Dubhe przeniosła wzrok z wielkich i pięknych pałaców na miasto ubogich. Składały się na nie również imponujące budowle, kiedyś z pewnością bardzo piękne, ale teraz naruszone przez czas i zaniedbania. Stare arystokratyczne pałace możnych i wpływowych postaci stały się przytułkami dla ubogich, którzy ze wsi przybywali szukać szczęścia w mieście, prawie zawsze bez sukcesu. Pomiędzy budynkami niedawno sklecono drewniane chatki, ubogie tawerny i lazarety, w których szukali schronienia chorzy i niedożywieni.

Toph i Dubhe zjedli obiad w oberży niewiele lepszej niż inne. a po posiłku dziewczyna poprosiła, żeby zostawił ją samą.

— Ale po co? — spytał zdziwiony Toph.

— Każdy ma swoje metody. Ja potrzebuję skoncentrować się przed pracą.

Toph wzruszył ramionami.

— Zobaczymy się tu na kolacji.

Dubhe szukała bardzo konkretnego miejsca — miejsca, gdzie kiedyś była ze swoim Mistrzem. Była to jeszcze inna gospoda, już całkowicie opuszczona. Tak, to tam chciała iść. Weszła do środka i błądziła po różnych pomieszczeniach, dopóki nie dotarła do owego pokoju, który kilka lat wcześniej dzieliła z Mistrzem. Usiadła na podłodze i zamyśliła się, jak to miała w zwyczaju. Przypomniała sobie słowa, które zostawił jej Mistrz.

”Powiedziałem ci to wiele lat temu, kiedy się spotkaliśmy. To nie dla ciebie, Dubhe. Popatrz, co stało się ze mną, i zmień drogę. Zapomnij o mnie i o tym, czego cię nauczyłem, i żyj inaczej. A jeżeli nie chcesz zrobić tego dla siebie, zrób to dla mnie i za moje poświęcenie”.

Zamknęła oczy i przywołała w myślach tę sylwetkę dobrze zbudowanego mężczyzny o mocno zarysowanych barkach i wytrenowanym ciele.

Dubhe podniosła dłonie do twarzy.

Co ja robię?

Nie miała jednak wyboru. Prawdopodobnie wszystko zostało postanowione wiele lat wcześniej, kiedy nad brzegiem rzeki ścisnęła w palcach włosy Gornara i uderzyła jego głową o kamienie. Jej droga została wtedy nakreślona i nic nie mogła na to poradzić.

— Nie wydaje mi się, żebyś była w dobrej formie… — zauważył Toph podczas kolacji w ich oberży. — Masz czerwone oczy.

Dubhe szybko opuściła wzrok.

— To z zimna. Zostanę sama tutaj, w swoim pokoju, do czasu naszego spotkania przed świątynią.

— Nie radzę ci brać antidotum na krótko przed wykonaniem zadania. Rekla powiedziała mi, że najlepiej by było, gdybyś wypiła je z wyprzedzeniem, inaczej nie da efektu.

— Dasz mi je, kiedy tylko skończymy — powiedziała zdecydowanie Dubhe.

Kiedy dzwon osławionej wieży pałacu wybił ostatni ton, Dubhe była gotowa. Wzięła głęboki oddech i postarała się oczyścić umysł. Nie było to jednak łatwe. Rzuciła ostatnie spojrzenie na swoją broń. Nagle sztylet przestał już być pamiątką po Mistrzu, ale stał się orężem, którego wkrótce miała użyć na poważnie.

Otulona płaszczem ruszyła ulicami Narbetu. Śnieg przestał padać, teraz w zaułkach hulał mroźny wiatr. Dziewczyna szła powoli, a jej kroki tłumił ubity śnieg; przepełniała ją lodowata determinacja. Dopiero kiedy na horyzoncie dostrzegła zarys świątyni, jej serce zatrzepotało gwałtownie.

Kler Krainy Nocy był raczej bogaty, ale to akurat była świątynia trzeciej kategorii, mała i na wpół rozsypująca się. Dubhe potrząsnęła głową.

Toph czekał na nią w zaułku.

— Punktualna. Świetnie.

Widać było, że jest podekscytowany, ale jako profesjonalista potrafił zapanować nad podnieceniem.

— Sama wszystko zrobisz, ja będę tylko szedł za tobą.

Delikatnie otworzyli drzwi i weszli do środka. Przez kilka chwil wiatr zawodził w pomieszczeniu, potem zaś drzwi się zamknęły i powróciła cisza.

Wnętrze świątyni idealnie odpowiadało temu, co było widać na zewnątrz. Była to po prostu prostokątna sala o niskim stropie, z dziesiątką rozstawionych w bezładzie, zakurzonych ławek oraz na wpół połamanym, ale bardzo lśniącym ołtarzem. Najwyraźniej Dunat wypełniał rytuały również pod nieobecność wiernych.

Stojący za ołtarzem posąg przedstawiający Raxę był bardzo prosty; drewniana rzeźba przedstawiała mężczyznę trzymającego w dłoniach kij i woreczek monet. Tu i tam widać było odpryski wyblakłego lakieru.

Dubhe powiedziała sobie, że ów Dunat prawdopodobnie jest tylko zwykłym nieszczęśnikiem. Z pewnością nie kimś, kto zasługuje na śmierć.

— Do dzieła. Czy nie mówiłaś, że nie ma czasu? — skarcił ją cicho Toph.

Dubhe skoncentrowała się, ale mimo to poruszała się ociężale, jakby na zwolnionych obrotach. Nie chciała, nie chciała tego robić.

Mimo gęstej ciemności dotykiem znalazła drzwi, których szukała. Były na wpół spleśniałe i spęczniałe od wilgoci. Użyła noża, aby delikatnie je uchylić, i udało jej się przy tym zrobić jak najmniej hałasu. Weszła ostrożnie, trzymając w dłoni sztylet. Za drzwiami znajdowało się skromne pomieszczenie, oświetlone jedną tylko świecą: pokoik ze zgrzebnym siennikiem i małym ołtarzykiem umieszczonym w rogu. Stała tam miniaturowa wersja posągu Raxy, a przed nią klęczał Dunat. Niespokojnym głosem mruczał nieprzerwaną modlitwę. Miał na sobie tylko koszulę nocną, na której biel opadały jego rzadkie, białawe włosy starego zaniedbanego człowieka.

Strach, szalony strach. Dubhe czuła go bardzo silnie. Ten człowiek siedział, co się wkrótce stanie, wyobrażał to sobie i szukał pocieszenia w tej rozpaczliwej modlitwie, którą bełkotał półgłosem.

Nie mogę, do licha, nie mogę!

Sztylet zadrżał jej w dłoni i upadł.

— Na co czekasz? — zamruczał ze złością Toph.

Dunat musiał coś usłyszeć, bo nagle odwrócił się i z oczami pełnymi przerażenia wrzasnął wibrującym głosem „Nie!”, jednocześnie podrywając się na nogi i szukając ucieczki.

Dubhe usłyszała, jak stojący za nią Toph przystępuje do akcji, i zobaczyła, jak nóż wbija się w nogę starca, który upadł na ziemię we łzach.

— Zabij go! — ryknął Toph.

W jej sercu odległy głos Bestii odpowiedział identycznym rykiem i to dodało jej sił. Ciało zadziałało samo, odpowiadając na to dawne wezwanie, które pogrzebała w swoim sercu i które Bestia wydobyła na świat. Podeszła do Dunata, chwyciła jego głowę i skręciła ją jednym ruchem. Mężczyzna zamilkł nagle, a Dubhe nie była w stanie rozluźnić chwytu. Jej oczy utkwione były w ołtarz i posąg, które splamiła krew wypływająca z uda starca.

Zrobiłam to. To już koniec.

Czuła się odrętwiała. Kiedy wreszcie udało jej się wypuścić starca i podnieść wzrok, to, co zobaczyła, zmroziło ją. W progu stała dziewczyna. Nieruchoma, z podniesionymi do białej twarzy rękami, z otwartymi ustami, niezdolna do wypowiedzenia słowa. Była w koszuli nocnej. Może to ordynans świątynny, o którym Toph nie dowiedział się w czasie swojego rozeznania. Kto wie. Była młoda, jak ona. i patrzyła na nią, jak się patrzy na potwory.

Nie…

Toph rzucił się błyskawicznie, dziewczyna zrobiła to samo. Próbowała przekroczyć próg, usiłowała krzyczeć. Toph złapał ją za włosy — długie, rozpuszczone na ramiona, i pociągnął gwałtownie, aż upadła na ziemię. Krzyknęła.

Dubhe ruszyła się, chciała stanąć pomiędzy Tophem a dziewczyną, aby udaremnić mu… Ale chłopak był szybszy. Jednym ruchem wyciągnął sztylet i wymierzył dziewczynie cios w gardło.

— Co za piekielna noc… wszystko idzie źle.

Białe, otwarte oczy. Oczy bez spojrzenia. Oczy oskarżające Dubhe tym razem spojrzała w otchłań. Jej życie było tam na dnie.

Ręką ścisnęła Topha za szyję i cisnęła nim o ścianę.

— Dlaczego ją zabiłeś?

Nie była sobą, oszalała ze złości tak, że nie zdawała sobie sprawy z głupoty swego pytania.

— Zabierz tę przeklętą rękę, bo cię zabiję.

Dubhe puściła go. Brakowało jej powietrza. Toph wymierzył jej głośny policzek.

Złość wyparowała. Teraz Dubhe czuła się jakby uszło z niej życie.

Toph uspokoił się i po tym wybuchu gniewu spojrzał na nią z większym zrozumieniem.

— Tym lepiej: będzie więcej krwi dla Thenaara.

Dubhe poczuła, że kręci jej się w głowie.

— Można wiedzieć, co z tobą? Powinnaś być zadowolona…A poza tym, już zdarzyło ci się zabijać.

Aż zbyt wiele razy. Ale nigdy tak, nigdy w taki sposób!

Teraz trzeba dopełnić rytuałów, rusz się — powiedział Toph. Dubhe zamknęła oczy. Wszystko nagle stało się zbyt żywe, nie do zniesienia.

Toph podszedł do ciała dziewczyny, po czym wyjął szklany flakonik zawierający zieloną ciecz.

— Teraz ja wykonam rytuał na niej, po czym ty powtórzysz to samo na twojej ofierze.

Wyciągnął sztylet i zdecydowanym ruchem przebił pierś dziewczyny.

— Teraz wlewasz krew do buteleczki… — zrobił to z uwagą — a potem powtarzasz modlitwę: „Dla Thenaara, Ojca Zwycięskich, w oczekiwaniu na Jego dzień”. A na koniec trochę wypijasz.

Podniósł buteleczkę do ust i napił się, czyniąc to niemal z zachłannością. Dubhe poczuła, jak jej żołądek protestuje, ale jednocześnie w głębi tych mdłości było coś, co trzepotało radośnie, coś, co rozpoznawało się w tym makabrycznym rytuale.

Bestia.

Toph podsunął jej flaszeczkę.

— Teraz ty.

Uśmiechał się do niej. Potworny uśmiech.

Dubhe wzięła ją. Podeszła do trupa starca. Wyciągnęła sztylet.

Przypomniała sobie słowa Mistrza.

„Przebijanie ciał zmarłych, profanowanie ich szczątków jest aktem bestialskim, niezgodnym z regułami zabójstwa. Zabójca uderza, a kiedy ofiara jest martwa, sprawa jest zakończona. Okaleczanie trupa oznacza rozładowanie własnej złości i sadyzmu. To wszystko jest przeciwne temu, co robi płatny zabójca”.

Ale nie mogła tego uniknąć. Z daleka Bestia podnosiła swój głos.

Zresztą teraz ja też już jestem Bestią.

Dubhe powtórzyła to, co zrobił Toph. Napełniła flakonik krwią kapłana.

— Wypij łyk i napełnij ją ponownie. Popatrzyła na buteleczkę.

To pokarm Bestii, wiesz, że tego chcesz, bo to ty jesteś Bestię.

Zbliżyła usta do flaszeczki, a Bestia zakrzyknęła.

Zawahała się.

Nie mogę…

Zawahała się jeszcze przez chwilę.

Potem raptownie, nie pijąc, oddała buteleczkę Tophowi.

— Chodźmy stąd.

Nawet nie zaczekała na jego odpowiedź. Owinęła się płaszczem i przeszła przez drzwi. Przebiegła przez świątynię i wypadła na zewnątrz, gdzie uderzył ją lodowaty podmuch wiatru. Oczy i umysł miała przepełnione obrazem tamtego pokoju, starca jeszcze pochylonego przed ołtarzem i młodej dziewczyny na ziemi, obydwojga w morzu krwi. Dziewczyna niewiele starsza od niej, dziewczynka bez żadnej winy. Szła naprzód, nie widząc nic innego, wiatr ją ogłuszał. Ledwo słyszała wołający ją głos, głos pełen złości, a potem prawie zaniepokojony.

21. Misja samobójcza

Drzwi do Rady Wód były zaryglowane, a Lonerin wpatrywał się w nie, wykręcając sobie dłonie. Nie pierwszy raz asystował przy posiedzeniu Rady. Zresztą, pozycja ucznia czarodzieja z Krainy Morza oznaczała niemal automatyczne zaangażowanie w ruch oporu przeciw Dohorowi. Ale tym razem było inaczej, tym razem napięcie w powietrzu było namacalne.

— Powiedz, czy nie siedzą tam już za długo?

Theana, siedząca obok niego smukła, jasnowłosa dziewczyna, była zmartwiona tak samo jak on, albo i bardziej.

— W końcu sytuacja jest dramatyczna.

— Ale wyjdziemy z tego, Lonerin? A jeżeli to koniec?

Lonerin zrobił niecierpliwy ruch. Lubił Theanę; mimo że była od niego bardziej zaawansowana w szkoleniu, często czuła się niepewna, a on ją uspokajał. Teraz jednak nie mógł znieść jej rozdygotania.

— Denerwowanie się tutaj nie ma najmniejszego sensu, możemy tylko czekać — powiedział szorstko.

Theana zamilkła udręczona, zalękniona i znowu cisza zapadła w poczekalni. Było ich tam wielu. Wszyscy ci, którzy nie należeli do Rady, ale którzy w jakiś sposób związani byli z ruchem oporu.

Zresztą były powody do niepokoju. Jeden z najlepszych szpiegów, któremu udało się przeniknąć do bliskich Gildii środowisk, zginął nagłą śmiercią wkrótce po wysłaniu Radzie dramatycznego sprawozdania pełnego mrocznych zapowiedzi.

Zawartość owego raportu nie została całkiem rozpowszechniona, ale z pewnością chodziło o coś bardzo poważnego, o jakieś ostateczne posunięcie planowane przez Dohora.

Lonerin dobrze pamiętał szpiega. Był to młody czarodziej, niegdyś uczeń tego samego nauczyciela, co on, i przez jakiś czas nawet się spotykali. Aramon, tak się nazywał. Często pomagał mu przy różnych zaklęciach, które nie wchodziły mu do głowy Ten pulchny chłopak o twarzy niewyrośniętego dziecka był bardzo bystry, a przede wszystkim nadzwyczaj uzdolniony w dziedzinie sztuki magicznej.

Zabójcy pozwolili im znaleźć jego ciało w pobliskich zaroślach, z poderżniętym gardłem.

Lonerin zacisnął zęby. Z pewnością była to Gildia. Wszyscy wiedzieli, że Aramon prowadził rozpoznanie w tej sprawie. Przypomniał sobie, że kilka dni wcześniej mistrz Folwar wypytywał go o Gildię.

— Ty znasz ją najlepiej z nas wszystkich. Lonerin wzdrygnął się.

— Chodziło o moją matkę, mistrzu…

— Ale może ona ci coś powiedziała…

— Byłem bardzo mały.

— Rozumiem twój ból, Lonerinie, ale kiedy przyszedłeś do mnie, powiedziałeś, że chciałbyś, aby to twoje cierpienie mogło przynieść owoce, aby mogło stać się czymś pożytecznym… Teraz nadszedł odpowiedni moment.

Lonerin zorientował się, że tak zacisnął dłonie, aż zbielały mu knykcie. Ze złością zdał sobie sprawę, że wspomnienie matki wciąż wywołuje w nim zbyt silny gniew.

— Popatrz!

Głos Theany przerwał potok jego myśli i skłonił go do skierowania wzroku na drzwi do Sali Rady. Powoli się otwierały.

W świetle, które przebijało się ze środka, zobaczył króla i czarodziejów zgromadzonych wokół wielkiego kamiennego stołu. Jego udręczony nauczyciel, siedzący po przeciwnej stronie sali, prawie osunął się na swoim fotelu.

Ordynans, który otworzył drzwi, zwrócił się teraz do oczekujących:

— Możecie wejść. Wszyscy obecni starali się zachować pewną godność, ale nie potrafili powstrzymać się przed bezładnym wtargnięciem do środka.

— Widzę, że jesteście wymęczeni — zwrócił się Lonerin do swojego mistrza.

Starzec sprawiał wrażenie skrajnie kruchego. Jego dłonie były kościste, a skóra tak przezroczysta, że przebijała spod niej siatka żył; na chudej czaszce rosło niewiele już długich do ramion, białych włosów. Jego ciało spoczywało luźno na wysokim fotelu wyposażonym w parę drewnianych kół.

Z wielkim wysiłkiem odwrócił się do swojego ucznia, popatrzył na niego niebieskimi, niesamowicie głębokimi oczami i uśmiechnął się do niego łagodnie.

— Jestem tylko trochę zmęczony, Lonerinie, nic poza tym. Było ciężko — powiedział Folwar.

Chłopak położył mu dłoń na ramieniu, a staruszek ją uścisnął. Lonerin nagle poczuł się spokojny. Teraz dowie się prawdy.

Kiedy wszyscy zajmowali miejsca w wielkiej okrągłej sali, Lonerin rozejrzał się wokół. Szybko znalazł osobę, której szukał — tego, który wzbudzał jego pełen podziw — Ido. Siedział on w kącie, w swoim zwykłym wojennym stroju, który nosił stale, nawet poza polem bitwy: stary i wyblakły skórzany pancerz, zawsze przymocowany u boku miecz, na ramionach prosty płaszcz z kapturem na wpół opuszczonym na twarz, ale nie na tyle, aby całkiem przysłonić upiorną biel blizny przebiegającej przez połowę lewej strony twarzy. Lonerin długo na niego patrzył. Był to bohater dawnych czasów, jak sam często siebie określał, „weteran niezdolny do nadążania za światem”, legendarna postać wyjęta z historii, których chłopak uwielbiał słuchać. Chociaż Ido miał ponad sto lat, wiek słuszny nawet jak na gnoma, wcale nie wyglądał staro. Gdyby nie dziesiątki małych zmarszczek znaczących jego twarz i biel długich włosów, wydawałby się jeszcze w pełni sil, dzięki ciału pełnemu wigoru oraz spojrzeniu, które każdego potrafiło przewiercić na wylot. Ponad czterdzieści lat temu był mistrzem Nihal i osobiście brał udział w walce przeciw Tyranowi, dla którego w jeszcze odleglejszych czasach nawet walczył i dopiero potem sprzymierzył się z Wolnymi Krainami. Po Wielkiej Wojnie długo piastował też stanowisko Najwyższego Generała, zanim Dohor rzucił się na podbój Świata Wynurzonego.

Rozmyślania Lonerina zostały przerwane przez Dafne. Obecna władczyni Marchii Lasów, wnuczka owej Astrei, która oddała życie podczas Wielkiej Wojny, podniosła się, aby przemówić. Lonerin przez chwilę pomyślał, że jeżeli coś dobrego mogło narodzić się z tej kolejnej wojny, to byłoby to ponowne zjednoczenie Krainy Wody, teraz podzielonej na należącą do ludzi Marchię Bagien i Marchię Lasów — zamieszkiwaną przez nimfy.

Nimfa podniosła dłoń, aby zarządzić ciszę.

Była blada i przezroczysta, jakby stworzona została z czystej wody, i lekka jak powietrze, a jednak piękna urodą pozaziemską i bulwersującą. Bladość jej ciała przechodziła w przejrzystość wody w jej falujących wokół głowy włosach.

— Rada podjęła decyzje — powiedziała głosem przypominającym dźwięk fletu, powtarzając rytualne słowa — i przedstawi je teraz komitetowi Przymierza Wód.

Zrobiła krótką pauzę, po czym ciągnęła:

— Jak już zapewne wiecie, straciliśmy naszego brata Aramona. Zanim został sprzedany Gildii, przesłał nam ostatni raport na temat tego, co odkrył na terytorium Krainy Nocy. Jego słowa są bardzo niejasne, nakreślone w pośpiechu. Pozwalają nam się jednak domyślać, że rzeczywiście — jak już podejrzewaliśmy — istnieje sojusz między Gildią i Dohorem.

Przez salę przebiegł pomruk zdumienia i niepokoju.

— Już sam ten fakt jest bardzo niepokojący, zważywszy na władzę, jaką Gildia ma już nad większą częścią Świata Wynurzonego. Jednak sytuacja staje się jeszcze bardziej niepokojąca: Aramon pisze, że słyszał o jakimś gigantycznym rytuale, który miałaby przeprowadzić sekta, o czymś bardzo wielkim. Wspomniał mu o tym jeden z Zabójców, z którym Aramon rozmawiał. W swoim ostatnim sprawozdaniu napisał, że Zabójca mówił o „końcu czasów” i ”przyjściu Thenaara”…

Prawie wszyscy poruszyli się niespokojnie; Lonerin zauważył, że Ido wygląda na niewzruszonego. Siedział na miejscu, swoim jedynym okiem wpatrując się w Dafne.

— Wiemy o podróżach Dohora do Krainy Nocy, ale to nie musi o niczym świadczyć. Jednocześnie dostajemy wiadomości o dziwnych ruchach w Wielkiej Krainie i o poszukiwaniach ksiąg prowadzonych przez zaufanych ludzi Dohora na targach i w bibliotekach. Coś się szykuje, a takie raptowne zniknięcie Aramona każe obawiać się najgorszego.

Na słuchaczy opadła grobowa cisza.

— W obliczu tak niepokojących znaków Rada postanowiła, że trzeba będzie przeprowadzić jeszcze głębsze dochodzenie. Za wskazówką generała Ido nasze następne poszukiwania będą skierowane bezpośrednio do wnętrza Gildii.

Tym razem Ido poruszył się i dał znak Dafne, która natychmiast usiadła. Teraz on się podniósł. Jego ochrypły głos wypełnił salę.

— Skoro propozycja wyszła ode mnie, to spokojnie sam mogę wam o tym powiedzieć. Naszym prawdziwym problemem jest Gildia.

— Ale nikt z nas nie wie, gdzie ona się znajduje — zauważył jakiś głos.

— Wiemy jednak, jakie oblicze pokazuje ludziom: ową zagubioną w Krainie Nocy świątynię — odparł Ido z przekonaniem. — To stamtąd musimy rozpocząć. Tam przeprowadzić poszukiwania.

— Już to robiliśmy, a do niczego nie doszliśmy — zauważyła ta sama osoba, co wcześniej.

— Powiedzmy sobie szczerze, przez cały ten czas nie docenialiśmy Gildii — ciągnął dalej Ido. — Byliśmy tam, obserwowaliśmy, jak załatwia własne interesy, jak rozwija się niczym przeklęty rak. Teraz jednak nadeszła pora, aby przyjrzeć się jej jeszcze uważniej.

— Co zatem proponujesz?

— Plan podzielony na dwie fazy: odszukanie bazy Gildii i znalezienie sposobu, aby się tam dostać, oraz przeniknięcie do jej wnętrza.

— Z całym szacunkiem, który jest wam należny, generale — rzucił z głębi sali jeden z dowódców. — Uważam, że przeniknięcie do Gildii jest zupełnie niemożliwe. To sekta zamknięta, oni nie przyjmują ludzi z zewnątrz.

— Są jeszcze Postulanci — zabrał głos Lonerin.

Przemówił odruchowo i poczuł drgnienie serca, kiedy zobaczył, że Ido utkwił w nim swoje oko.

— To znaczy? — spytał generał.

Lonerin odczekał chwilę, czując mocny uścisk dłoni mistrza.

— Niewielu o tym wie. Głównie my, mieszkańcy Krainy Nocy i kilku innych desperatów. Kiedy ktoś ma jakąś prośbę do bogów i wyczerpał już wszystkie możliwości, zwraca się do Czarnego Boga, do Thenaara, jak nazywany jest w moich stronach. Tylko że wielu z tych, którzy tam poszli, potem już nie wraca…

Cisza stała się cięższa.

— A zatem? Po co nam kolejny martwy szpieg? A poza tym skąd mamy wiedzieć, czy to Gildia ich zabiera? — zapytał ten sam dowódca, który przeciwstawiał się Idowi.

— Generał powiedział, że świątynia jest fasadą Gildii, tak? No więc ja też tak sądzę, wiem o tym.

— To bardzo interesujące… — powiedział Ido i Lonerin poczuł się mile połechtany.

— Co zatem proponujesz… Jak się nazywasz? — spytał Ido.

— Lonerin. Jestem uczniem mistrza Folwara.

— Dobrze, Lonerinie, co zatem proponujesz?

— Aby ktoś poszedł jako Postulant do świątyni Czarnego Boga. Postulanci biorą udział w rytuałach Gildii, tak przynajmniej mówi się w moich stronach. Oni wezmą tego człowieka i zaprowadzą go do kryjówki.

— Przypuśćmy nawet, że Gildia przyjmuje owych Postulantów — odezwał się Asthay, członek Rady pochodzący z Krainy Morza. — Kto nas zapewni, że zabierają ich do swojego gniazda? A nawet jeżeli ich tam prowadzą, skąd możemy wiedzieć, że nie zabija się ich od razu? Toż to samobójstwo.

— Wiem że tak nie jest — Lonerin poczuł, jak zimny pot pokrywa jego czoło.

— Ale skąd, na boga?

— Bo… bo poznałem pewnego Postulanta i widziałem jego… ciało… po… po jakimś czasie… długim… po tym, jak wszedł do środka.

Mężczyzna zamilkł, a wraz z nim całe audytorium.

— Ja nie znam ich rytów i nie chcę ich znać. Ale Postulanci zostają przy życiu… przynajmniej przez jakiś czas. Wszyscy jednak znikają w przeciągu roku. W naszych okolicach… czasami… znajdowaliśmy ciała… — Starał się nie myśleć o tamtym ciele, które widział i którego wspomnienie do tej pory przepełniało go ślepym strachem.

To Ido przerwał milczenie.

— Być może to i samobójstwo, ale my jesteśmy zdesperowani. Jeżeli miałaby to być misja ochotnicza, to ja nie znajduję w tym nic złego. W latach, kiedy byłem bywalcem tysięcy pól bitew, robiłem i gorsze rzeczy. Niestety, czasami trzeba podjąć ryzyko.

Lonerin milczał. Nie chciał w tym momencie powiedzieć nic niewłaściwego. Pozwolić zakwitnąć własnemu bólowi… Powód, dla którego wybrał drogę magii… I oto nadarza się okazja.

Ido ciągnął dalej:

— Ja bym poszedł, ale moja twarz jest zbyt znana, a Dohor oddałby swoje ramię lub nogę, aby móc własnoręcznie posiekać mnie na kawałki. Nie przydałbym się na nic. Potrzeba nam kogoś, o czyim istnieniu Gildia nic nie wie, nowej twarzy dla Donora i jego ludzi. Ochotnika.

Wszyscy wstrzymali oddech, a Ido przemierzył salę spojrzeniem.

— Nie jest to decyzja łatwa, jestem tego świadomy, i dlatego daję wam czas. Ktokolwiek zechce wziąć na siebie ciężar tego zadania niech do końca tygodnia przyjdzie do jednego z członków Rady i go o tym powiadomi. Zamykam posiedzenie.

Najtrudniej było zapukać do tych drzwi. Lonerin wielokrotnie widział Ida podczas wszystkich posiedzeń, przy których asystował, ale nigdy nie miał odwagi, by do niego podejść ani by z nim porozmawiać. Teraz czuł, jak trzęsą mu się nogi. Zwlekał kilka chwil, po czym podniósł pięść.

— Czyżbyś mnie szukał?

Lonerin podskoczył i odwrócił się gwałtownie. Ido stał za nim.

— Ja…

— Poszedłem się przejść. Zbyt wiele czasu w moim życiu spędziłem pod ziemią, a ten cholerny pałac odbiera mi oddech.

Minął Lonerina i otworzył drzwi.

— Wejdź. Spodziewałem się, że to ty przyjdziesz.

Pokój był dość skromny. Ido rozsiadł się za stołem, wskazując Lonerinowi krzesło.

— Przyszedłeś tu, aby zaoferować się jako szpieg? Lonerin przytaknął.

— Znam Gildię lepiej niż ktokolwiek inny.

Ido nadstawił uszu i oparł łokcie na stole, wychylając się w kierunku chłopca.

— Tak wyczułem. Wyjaśnij mi wszystko.

— Poznałem jednego Postulanta. Wiem, jak to się robi. I znam świątynię. Dobrze. Byłem tam wielokrotnie.

— Jak to?

Lonerin poczuł się zażenowany.

— Dla tego Postulanta, którego znałem… Bo… ona zabierała mnie ze sobą, dopóki jej nie wzięli.

— Mówisz, że Postulanci umierają?

— Tak.

— Skąd wiesz?

Lonerin odczekał chwilę, zanim otworzył usta.

— Jest zbiorowy grób… niedaleko świątyni… a tam… ciała… po jakimś czasie… zależy…

Ido oparł się na krześle.

— A dlaczego chcesz tam iść właśnie ty?

— Żeby się przydać! Do tej pory niewiele zrobiłem i…

— Kim był Postulant, którego poznałeś? — spytał nieoczekiwanie Ido.

Lonerin wzdrygnął się.

— Moja matka — szepnął.

Ido podniósł się i podszedł do ognia.

— Nie wydajesz mi się najodpowiedniejszą osobą do tego zadania. Lonerin odwrócił się.

— a to dlaczego?

— Ponieważ twoja matka umarła z winy Gildii.

— To wszystko nie ma nic do rzeczy!

— Ach nie? Nie wydaje mi się. My tu nie potrzebujemy męczennika ani mściciela.

— Nie, ja nie…

Ido spojrzał na niego z uśmiechem.

— Posłuchaj… Lonerinie, jesteś młody i przepełniony szalonymi myślami o heroizmie, co więcej, podsycanymi przez delikatną sprawę twojej matki, ale zapewniam cię, że nie warto umierać w taki sposób.

Lonerin opuścił głowę.

— Tak, jasne, to wszystko związane jest z moją matką, nie może być inaczej, ale w inny sposób, niż wam się wydaje. Oczywiście, tkwi we mnie pokusa zemsty, ale staram się ją zwalczyć i to od zawsze, od kiedy tamto się stało. Dlatego obrałem drogę magii i oddałem się na służbę mistrzowi Folwarowi i tej Radzie. Teraz jednak uważam, że mogę zrobić więcej; że to, co było strasznym epizodem w historii mojego życia, mogę przekształcić w coś pożytecznego. Widziałem moją matkę w tamtej świątyni, widziałem ludzi, którzy ją zabrali, widziałem, jak to się robi, i mógłbym to zrobić jeszcze raz. Może inni też potrafiliby to zrobić, gdybym ich nauczył, ale dlaczego nie wykorzystać bezpośrednio mnie? Któż lepiej niż osoba, która widziała, może dać sobie radę z tym zadaniem?

Ido znowu się uśmiechnął.

— Przywodzisz mi na myśl piękne czasy… Minione lata… osoby, które kochałem…

Lonerin nie odpuścił.

— Dajcie mi tę szansę…

Ido westchnął.

— Jutro pójdziemy przed Radę. Nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko twojej osobie, ale ty staraj się być przekonujący, tak jak byłeś dla mnie. — Puścił do niego oko.

I Lonerin był. Powtórzył przed Radą to, co powiedział gnomowi, a jego nauczyciel patrzył na niego nieprzeniknionym spojrzeniem.

Kiedy usiadł, Dafne przyglądała mu się przez jakiś czas.

— Folwar, co ty o tym myślisz? — spytała w końcu.

Słaby głos starca rozbrzmiał dziwną pewnością.

— On już jest czarodziejem, a jego zdolności magiczne są znaczne. Z drugiej strony, od dawna pracuje dla Przymierza Wód, asystując mi i wykonując drugorzędne zadania. Był w kontakcie z Gildią i to jest bardzo ważne, a poza tym jest to młodzieniec bardzo zdeterminowany. Nie mam żadnych zastrzeżeń co do jego decyzji, poza tymi, które dyktuje mi głębokie uczucie, jakie do niego żywię.

Lonerin uśmiechnął się, a mistrz odwzajemnił uśmiech ze smutkiem.

— A ty, Ido? Ido przez chwilę gładził ręką brodę.

— Uważam, że się nadaje ze względu na jego znajomość Gildii oraz na powodujące nim cele, które uważam za bardzo wzniosłe. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że uda mu się wykonać to zadanie i powróci do nas żywy.

— Dobrze, Lonerinie — powiedziała powoli Dafne. — Teraz wyjdź i daj Radzie czas na rozważenie sprawy.

Lonerin wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po drugiej stronie zwykły tłum, a w pierwszym rzędzie Theana.

— To prawda?

Była zdenerwowana: złożone na piersi dłonie, oczy bliskie łez.

Lorinen nie wiedział, co powiedzieć. W ciągu tych lat nauki i znajomości wiele wspólnie przeżyli i coś ich łączyło — coś, co Theana z pewnością uważała za więcej niż przyjaźń. A jednak nic jej nie powiedział. Wziął ją delikatnie za ramiona i zabrał w bardziej odosobnione miejsce.

— Tak — wymruczał.

Theana od razu się rozpłakała.

— Jak mogłeś… i dlaczego mi nie powiedziałeś? Dlaczego?

Lonerin poczuł, jak coś ściska mu wnętrzności.

— Ja…

— Czy kiedykolwiek pomyślałeś, że mógłbyś nie wrócić? Pomyślałeś o tym? A ta cała nienawiść, jaką czujesz do tamtego miejsca? Zastanowiłeś się nad tym?

— Nienawiść nie ma z tym nic wspólnego.

— A o mnie, o mnie pomyślałeś? Och, Lonerinie…

Powoli oparła się na jego piersi i zaczęła szlochać. Niespiesznie, tłumiąc jęki na tkaninie jego tuniki. Lonerin nigdy jej takiej nie widział. Wyglądało to tak, jakby z niepewnej dziewczyny nagle przeobraziła się w kobietę.

To ból sprawia, ból uczynił tak i ze mną wiele lat temu.

Łagodnie pogładził ją po głowie, złożył na jej włosach delikatny pocałunek, ale ona nie uspokajała się.

— Ja nie chcę umrzeć — wyszeptał Lonerin. — Nie myśl, że chcę się poświęcić. Jeżeli to robię, to dlatego, że wierzę w siebie i w swoje umiejętności.

Drzwi otworzyły się nagle i ten krótki moment wspólnoty między dwójką młodych został przerwany.

Lonerin popatrzył na salę za drzwiami i kiedy tylko Dafne go zawołała, wszedł.

— Lonerin… — błagała Theana. Ucałował jej ręce.

— Wrócę. — I poszedł wysłuchać swojego przeznaczenia.

Wyruszył z Laodamei, stolicy Krainy Wody, następnego dnia.

— Będę czekał na twoje magiczne sprawozdania. Tylko pamiętaj, mają być częste. Ale przede wszystkim, Lonerinie, nie rozdrabniaj się. Aprobuję to, co zrobiłeś, i sądzę, że możesz wyjść z tego cało, ale nie wolno ci się zagubić, rozumiesz mnie?

Lonerin popatrzył na Folwara wzruszony.

— Nie zrobię tego, mistrzu, nie zrobię. Wy nauczyliście mnie mojej drogi.

W tobołku na plecach miał trochę prowiantu na drogę i ubranie. To wszystko planował porzucić w pobliżu świątyni, aby lepiej odegrać swą rolę. Tylko w saszetce zaszytej pod szatą skrywał kamienie do przekazywania magicznych wiadomości. W środku coś jeszcze. Pukiel włosów.

— Weź to — powiedziała Theana cała we łzach. Obcięła całkiem swoje jasne włosy. — Uczyniłam ślub.

Lonerin poczuł się prawie zawstydzony. Nie był przygotowany na taką scenę.

— Ja…

— Weź to, a ja będę trochę pewniejsza twojego powrotu.

Zacisnął saszetkę gwałtownie w dłoni. Gdyby miało mu się nie udać, może wiele stracić. Kolejny powód, aby nie dać się pokonać pragnieniu zemsty.

— Wrócę — powiedział zdecydowanie.

Wrócę i może dla nas coś jeszcze będzie.

Rzuciła mu się na szyję i łzami zmoczyła tunikę.

Lonerin przycisnął ją do siebie.

Pocałunek, który złożyła mu na ustach, był czysty i słodki. A on jej na to pozwolił, zmieszany i ukontentowany, z dziwnym zamętem w sercu.

Teraz, przemierzając konno pierwsze mile długiej podróży w kierunku świątyni Czarnego Boga, myślał właśnie o tym.

Wrócę za wszelką cenę.

22. Zabójstwo w lesie

Przeszłość VII

Dubhe i Mistrz zatrzymali się niedaleko Czarnych Gór. Stolica Krainy Skał, Reptha, nie jest odległa.

— Położona jest w górach, wkrótce tam pójdziemy — tam jest praca.

Mistrz musiał już być w tych okolicach, bo dokładnie wie, jak się poruszać, a po przybyciu do miasta od razu znaleźli zakwaterowanie.

Ich nowy dom jest wykuty w skale, dokładnie tak samo, jak domy w Reptha, i prawdopodobnie musiał być od dawna opuszczony, bo wewnątrz, wśród wyblakłych ścian, znajduje się tylko kilka pokrytych pleśnią mebli.

Dubhe patrzy na wszystko z uwagą. Ta nowa kwatera nie ma nic wspólnego z domem w Selvie i dziewczynka zdaje sobie sprawę, jak bardzo oddaliła się od wioski i od tamtego życia.

— Oczekuję, że będziesz zajmować się tym miejscem — mówi chłodno Mistrz. — W końcu jesteś kobietą i te sprawy należą do ciebie.

— Nie martw się, zaufaj mi — mówi Dubhe, chociaż w głębi serca przeklina siebie, że nigdy nie słuchała matki, kiedy ta mówiła jej, żeby bardziej zainteresowała się pracami domowymi. Ale nauczy się i da z siebie wszystko.

Początki są trudne i absorbujące, i Dubhe z trudem znosi nowy rytm życia.

Kiedy kończy zajmować się domem, nawet do późnej nocy wykonuje swoje ćwiczenia. Mistrz zaczął ją uczyć naprawdę, jest nieugięty i surowy, i w żadnym wypadku nie lituje się nad nią.

— To nie zabawa, musisz się przyłożyć — mówi, kiedy ją karci.

Snu jest zawsze za mało, a poranna pobudka to dramat. Dubhe stara się być od razu aktywna i myje się lodowatą wodą, dokładnie tak, jak robiła w Selvie. Ale tutaj wszystko jest inne łącznie z klimatem. W Krainie Skał lato jest krótkie i po kilku gwałtownych ulewach dotkliwy chłód zapowiada przybycie jesieni. Dubhe oczywiście nie potrzebuje wiele, aby się rozchorować.

Mistrz kuruje ją z oddaniem, ale nigdy się zbytnio nie rozczula. Ogranicza się do tego, co jest ściśle niezbędne dla jej wyzdrowienia, nic poza tym.

— Nigdy nie byłaś w górach? — pyta, przygotowując jeden ze swoich ziołowych okładów.

Dubhe potrząsa głową, a przez twarz Mistrza przebiega cień uśmiechu.

— Tu nie jest tak, jak w twojej wiosce: tu jesteśmy wysoko, a zima nadchodzi wcześniej. Musisz nauczyć się dobrze okrywać i nie narażać się na zmarznięcie. Tak czy inaczej, przyzwyczaisz się.

Kiedy tylko Dubhe jest w stanie stanąć na nogi, Mistrz podejmuje trening i niedługo potem postanawia iść do Reptha, pulsującego serca regionu, według niego najlepszego miejsca na znalezienie pracy.

Od roku Dohor stracił zaufanie do Gahara, króla Krainy Skał. i pragnie definitywnie zawładnąć jego królestwem. W konsekwencji stolica stała się miejscem intryg i ciemnych interesów, gdzie zabójcy mają łatwe życie.

Miasto nie jest bardzo odległe od ich domu — aby tam dotrzeć, wystarcza pół dnia drogi — i otwiera się w wąskiej stromej dolinie po drugiej stronie górskiego grzbietu. Dubhe po przyjściu tam zauważa, że prawie wszystkie domy pomalowane są na żywy czerwony kolor, ale w murach niektórych z nich widać żyły czarnego kryształu, który w całym Świecie Wynurzonym tylko tutaj przenika do skał. Rzeczywiście, niewiele dalej znajduje się kopalnia, która rozwinęła się w latach Tyrana i która jest czynna do tej pory. W wietrzne dni z ziemi podnosi się czarny pył, który uderza w ulice miasta i wciska się pod ubrania. Kiedy tak się dzieje, ludzie zamykają się w domach, ponieważ jest to bolesne. Wówczas atmosfera robi się złowroga, całe powietrze wokół staje się ciemne i pył przesłania zachód słońca.

Dubhe potrzebuje trochę czasu, aby przyzwyczaić się do tych wszystkich gnomów, których napotykają na swej drodze. Za pierwszym razem, kiedy ich widzi, jest strwożona i czepia się płaszcza Mistrza. On odsuwa ją oschle.

— Nie zachowuj się jak dziecko. Raczej walcz ze swoimi lękami.

W Reptha mieszkają też ludzie, ale po drodze spotyka się przede wszystkim owych niskich i drobiących ludzików, bardzo owłosionych i z gęstą brodą. Natomiast kobiety gnomów nie są takie straszne. Dubhe jeszcze ich nie widziała, ale mówi się, że mają niezwykłe proporcje, inne niż mężczyźni, i że nie są takie okrutne, jak ich towarzysze. Wieść niesie nawet, że niektóre z nich są naprawdę bardzo piękne.

Na pierwszy rzut oka Dubhe ocenia Reptha jako miejsce ogromne i dziwaczne. Dziewczynka nigdy praktycznie nie widziała nic poza lasami i wioskami, więc teraz miasto wydaje jej się czymś w rodzaju niekończącej się puszczy z domami zamiast drzew. Są one tak liczne, że wyglądają, jakby stały spiętrzone jedne na drugich, a ulice są zaledwie wąskimi i krętymi zaułkami.

Dubhe jest jednocześnie zafascynowana i przestraszona. Wyraźnie wyczuwa powiew spisku i intryg wdzierający się w te zakątki i dochodzący aż do pałacu. Reptha jest tylko z pozoru spokojnym i pracowitym miastem, jest tego pewna, a fakt, że Mistrz zabronił jej iść do pałacu, oznacza, że istnieje ku temu jakiś konkretny powód.

— Jest to miejsce, w którym Gildia robi interesy. My musimy trzymać się z daleka od pałacu i zadowolić się drobniejszymi pracami.

Pewnego dnia Dubhe pyta go o powody tylu tajemnic i Mistrz, nie bez pewnej niechęci, opowiada jej o Gildii. Dubhe zauważa, że mówi o niej z nutą lęku i bardzo ją to przejmuje. Historia Gildii jest złożonym systemem intryg i rytów, rozpalających jej żarliwą wyobraźnię, zwłaszcza kiedy dowiaduje się, że Gildia ma swoją siedzibę pod ziemią.

— To tam mnie wyszkolili — kończy Mistrz prawie niedbale.

Dubhe przez chwilę patrzy na niego ze strachem.

— A dlaczego odszedłeś?

— To cię nie dotyczy — ucina krotko. Przez kilka sekund milczy, po czym dodaje: — Gildia to coś, o czym lepiej mówić niewiele, a w każdym razie nie wspominam jej z przyjemnością. Jej członkowie to nie ludzie, tylko bestie. Jeżeli ci o tym powiedziałem, to wyłącznie dlatego, abyś się ich strzegła. Życie poza Gildią wcale nie jest łatwe, zawsze to oni dostają najlepsze prace. Należy nauczyć się wynajdować nisze, gdzie można się wcisnąć. Dlatego nas samodzielnych zabójców, jest tak niewielu. Ale najważniejsze to nie mieszać się w ich interesy i nie stawać im na drodze. Utrudnianie im czegokolwiek oznacza śmierć, i to najgorszą z możliwych.

Po pierwszych wyprawach do Reptha rozpoczyna się prawdziwa praca i sytuacja Dubhe się zmienia.

— Przez czas trwania szkolenia będziesz moją asystentką — mówi pewnego wieczoru Mistrz, a Dubhe czuje, jak serce rośnie jej z dumy.

— Będziesz mi towarzyszyć w negocjowaniu zleceń, przygotowywać mi broń, a kiedy staniesz się sprawniejsza, zaczniesz chodzić ze mną. Będziesz moim cieniem.

Lekcje o broni rozpoczynają się, kiedy tylko nadchodzi zima. Na razie są to nauki głównie teoretyczne, a Dubhe właściwie uważa je za nudne. Jak zbudowany jest sztylet, jak go się naprawia, to samo jeśli chodzi o łuk, strzały, dmuchawki i lassa. Interesują ją tylko trucizny. Dubhe nie tylko wie, jak wygląda wiele z roślin, o których Mistrz wspomina podczas lekcji, ale także zna ich zastosowanie.

Jest zafascynowana botaniką, bawi ją destylowanie i mieszanie substancji.

— Cóż trucizna to broń dla początkujących, ale jeżeli tak ci się podoba…

Dubhe rumieni się.

— To jest ciekawe…

— No to ucz się, ile tylko chcesz, na pewno nie przyniesie ci to szkody.

Jest tak zainteresowana, że Mistrz podarowuje jej książkę przyniesioną z Reptha, a dziewczynka każdego wieczoru zachłannie studiuje jej zawartość przy świetle świecy.

Po wyjaśnieniach dotyczących broni Mistrz uczy ją jej utrzymania i od tego momentu to zawsze Dubhe poleruje sztylety, naciąga łuk, a nawet przygotowuje strzały.

Wszystkie nauki chłonie niczym gąbka. Pojmuje wagę spokoju, zimnej krwi i stopniowo bolesny supeł ściskający jej wnętrzności rozluźnia się. Czas pielgrzymowania bez celu, okres strachu i porzucenia chyba się skończył. Teraz ma dom, a wkrótce będzie miała również zapewnioną pracę.

W środku zimy Mistrz po raz pierwszy każe jej naprawdę zabić.

Kiedy to czyni, Dubhe aż podskakuje. Przypomina sobie białe oczy Gornara i odkrywa, że szaleńczo się boi. Ale w głębi duszy jest też podekscytowana. Chce udowodnić Mistrzowi, że nauczyła się wszystkich lekcji, że fakt, iż za nim poszła, nie był kaprysem. W pewnym sensie chce mu podziękować za to jego dziwne i milczące oddanie.

— Nie rób takiej miny — mówi Mistrz, jakby czytał jej w myślach. — Nie musisz nikogo zabijać. Chodzi o polowanie: nauczysz się, że człowiek i zwierzę są bardzo podobni, kiedy walczą o przetrwanie.

I Tak Dubhe zaczyna oswajać się z krwią. Jest połowa zimy, góry są. pobielone kołdrą śniegu, a powietrze jest lodowate. Widać niewiele zwierząt, dlatego zadanie zlecone jej przez Mistrza jest tym bardziej skomplikowane.

Pierwsze kilka razy wychodzą razem, prawie zawsze o zachodzie słońca lub nocą, i często wszystko sprowadza się do szukania śladów lub do niezliczonych zasadzek w pozycji leżącej.

— Mistrzu, zwierząt jest zbyt mało…

— Gdyby to było łatwe, nawet bym cię o to nie prosił. to jest szkolenie, Dubhe, to normalne, że jest trudne i męczące.

Pierwszą ofiarą Dubhe jest zając. Dziewczynka od niedawna zaczęła oswajać się z łukiem i nie ma szczególnie precyzyjnego oka, chociaż Mistrz kazał jej trenować za domem strzelanie do celu przez długie godziny. Łuk jest twardy, a ona ledwo jest w stanie go naciągnąć.

— Dobrze ci to zrobi na mięśnie — brzmi komentarz Mistrza.

Aby uczynić swoje strzały bardziej śmiercionośnymi i zrekompensować marne osiągnięcia w celowaniu, Dubhe nauczyła się smarować ich czubki trucizną.

— Pozwalam ci na to tylko dlatego, że dopiero zaczynasz, jasne? Trucizna to sztuka początkujących i tchórzliwych. To metoda, do której się ucieka dopiero wtedy, kiedy wszystkie pozostałe zawiodły lub nie mogą zostać użyte.

Trochę czasu zajmuje Dubhe przyjęcie odpowiedniej pozycji, strzały plączą jej się niezgrabnie i musi podjąć dwie próby, aby jedną założyć. Zając nadstawia uszu, zrozumiał.

— Rusz się albo ci ucieknie — szepcze Mistrz.

Dubhe stara się, ale ręka jej się trzęsie, źle wycelowała i strzał w końcu okazuje się za słaby. Zając zostaje tylko draśnięty.

— Nie martw się, nawet taki strzał wystarczy — mówi do niej Mistrz.

Kieruje się do miejsca, gdzie znajduje się zając, a Dubhe idzie za nim. Zwierzątko tam leży. Rozcięcie zaledwie zaczerwieniło sierść na lewej łapie, ale cierpienie ofiary jest wyraźnie widoczne.

Dubhe po raz pierwszy widzi efekty działania swoich trucizn i obraz agonii tego zwierzęcia na zawsze zostaje wyryty w jej umyśle.

Mistrz chyba się zorientował, bo uśmiecha się do niej gorzko.

Gdybyś lepiej wyćwiczyła celność, nie potrzebowałabyś trucizny, a to zwierzę umarłoby od razu.

Zając jest tylko pierwszą z długiej serii ofiar. Początkowy strach powoli przeobraża się w przyjemność z zasadzania się i polowania, a przerażenie na widok krwi słabnie i przychodzi przyzwyczajenie. Pod koniec zimy Mistrz zaczyna zabierać ją ze sobą na spotkania z klientami.

— Jesteś moją prawdziwą asystentką, jasne? Pójdziesz więc ze mną. Zawód zabójcy nie polega jedynie na zabijaniu, ale również na umiejętności szukania pracy i rozmawiania z tym, kto ją zleca.

I tak, mniej więcej raz w tygodniu, Dubhe wkłada płaszcz i razem z Mistrzem kieruje się do Reptha. Klienci prawie zawsze pochodzą z miasta i z reguły chodzi im o osoby w jakiś sposób związane z Dohorem.

Przed jej oczami defilują ludzie zrozpaczeni lub ambitni, przestraszeni lub wypełnieni nienawiścią, a Dubhe nagle zdaje sobie sprawę, że przez wiele lat poznała tylko bezpieczną Selvę. Teraz natomiast weszła w kontakt z ciemną stroną Świata Wynurzonego, ze światem, który wydaje jej się chaotyczny, zdradziecki i niepewny. Traci wiele z pewników, w jakie wierzyła, dobro i zło mieszają się ze sobą i wszystko zdaje się zawrotnie wirować.

Jedynym solidnym punktem jest on, Mistrz.

— Nasza praca nie zna moralności, Dubhe. Oczywiście, obowiązują pewne reguły, ale nie ma dobra i nie ma zła. Istnieje tylko czyste i proste przeżycie, jest sztylet i człowiek do zabicia. Albo to, albo bieda, nasza własna śmierć…

Dubhe słucha i przyswaja sobie jego słowa.

— Wobec klienta trzeba być pewnym i zdecydowanym. Nigdy nie wolno pokazywać twarzy. Zabójca to człowiek, który nie istnieje, nikt nie może znać jego rysów, nawet osoby, które musi zabić. Przy kliencie nie można mieć momentów zawahania i nie należy przystawać na cenę niższą niż ta, którą ustaliłaś. Cena jest taka i nie ma żadnych odstępstw. Twoja postać musi wzbudzać strach, rozumiesz? Tylko wtedy klient ci zaufa.

Mistrz uczy ją nie tylko zawodu, uczy ją życia.

Czasami jednak Dubhe z trudem rozpoznaje samą siebie. Wydaje jej się, że umarła, a potem zmartwychwstała, że przeżyła dwa różne życia. Jedyna nikła nić łącząca ją z jej przeszłością. to Gornar — to on zabił dziewczynkę, która w niej była, i sprawił, że narodziła się morderczyni.

To za pierwszym razem, kiedy Mistrz zabiera ją ze sobą do pracy, Dubhe rzeczywiście pojmuje, że następuje prawdziwy przełom.

Mówi jej to wieczorem, niespodziewanie.

— Jutro pójdziesz ze mną do pracy. Pora, abyś zaczęła być moją asystentką.

Dubhe zastyga z łyżką w połowie drogi. Jej serce jakby się zatrzymało.

— No? Co ci jest?

Stara się opanować.

— Nic, Mistrzu. Świetnie. Jutro.

Tymczasem jednak czuje, jak serce eksploduje jej w piersi, Przyszła chwila, żeby zobaczyć naprawdę, jak się pracuje, a Mistrz chce wręcz, żeby mu asystowała. Jest rozdarta pomiędzy strachem a dumą.

Przez całą noc nie myśli o niczym innym i zastanawia się, co będzie musiała zrobić, jaką rolę odegra.

W ciągu dnia jest spięta i sprawnie poleruje broń, napina łuk, a nawet przygotowuje trucizny.

Wydaje jej się, że pora obiadu nigdy nie nadejdzie, a kiedy wreszcie przychodzi czas, Dubhe ma ściśnięty żołądek. Jest zbyt rozemocjonowana.

— Jedz. Przed pracą zawsze trzeba się dobrze najeść — mówi Mistrz, obserwując ją uważnie.

Dubhe bierze łyżkę i przełyka trochę zupy. Potem zbiera się na odwagę.

Co będziemy dzisiaj robić?

Mistrz uśmiecha się sarkastycznie.

— Masz taką wielką ochotę na zabijanie?

— Nie… to znaczy…

Dubhe rumieni się gwałtownie.

— Ty tylko pójdziesz ze mną i będziesz mnie obserwować. Wydaje mi się, że doszłaś do dobrego poziomu, zarówno w zwinności, jak i w znajomości różnych technik. Czas, abyś zaczęła się przyglądać, jak się naprawdę pracuje.

Dubhe przytakuje. Ze złością łapie się na tym, że czuje niemal ulgę, w końcu to byłoby zbyt wcześnie, mówi do siebie, ale bez zbytniego przekonania.

— Jak to się wszystko odbędzie?

— To będzie zasadzka. Chodzi o orszak kilku osób podążający na południe. Droga, którą będą szli, na pewnym odcinku przebiega przez las i właśnie tam będziemy działać. Pewien punkt tej drogi jest dość zakryty — będzie dla nas w sam raz. Ukryjemy się na drzewach, a ja użyję łuku. Ty po prostu będziesz się przyglądać. Ten człowiek będzie przejeżdżał wczesnym popołudniem, więc już prawie czas.

Dubhe już czuje adrenalinę.

Ostatnią czynnością jest sprawdzenie strzał. Przygotowała je Dubhe, ale Mistrz je jeszcze kontroluje. Obraca nimi w palcach, a dziewczynka czeka na wyrok. W końcu mężczyzna odkłada jedna po drugiej do kołczana.

— Świetna robota, dobrze się spisałaś.

Dubhe czuje, jak rośnie z dumy, i prawie zapomina o strachu. Kiedy wszystko jest gotowe i równo ułożone na stole, Mistrz siada na podłodze i każe Dubhe zrobić to samo. — Przed wykonaniem zadania należy się skoncentrować. Trzeba opróżnić umysł ze wszystkiego: litość, strach i każda inna myśl muszą zniknąć. Ma pozostać tylko determinacja zabójcy. Najważniejsze jest to, żeby sprowadzić swoje istnienie do broni. Być łukiem, być strzałą i nie myśleć o niczym innym. Człowiek, którego mamy zabić, nie jest osobą, zrozumiałaś mnie? Jest niczym. Musisz na niego spojrzeć, jakbyś patrzyła na zwierzę albo coś jeszcze niższego, kawałek drewna lub kamień. Nie myśl o nim, o jego rodzinie czy innych. On już nie żyje.

Dubhe stara się. Zna to ćwiczenie, wykonywała je już przy innych okazjach. Patrzy na siedzącego Mistrza i próbuje go naśladować. Ale jej umysł nie opróżnia się, emocje są zbyt silne.

Mistrz otwiera wreszcie oczy i patrzy na nią. Jest spokojny. Nawet się do niej uśmiecha.

— Nic nie szkodzi, jeżeli za pierwszym razem ci się nie uda. Staje się poważny.

— Ale tylko tym razem. Ona przytakuje.

Zaczajają się na drzewie. Mistrz jest u jej boku, milczący. Ledwo oddycha, porusza się bardzo niewiele.

Z kołczana wyjmuje trzy strzały. To z ostrożności. Dubhe wie o tym. Tak naprawdę do dyspozycji jest tylko jeden strzał. Gdyby jednak znacznie chybił, będzie miał jeszcze możliwość drugiej szansy. Dwie z nich wbija lekko w drewno pod sobą, jedną bierze do ręki. Najpierw sprawdza elastyczność łuku. Naciągnęła go dobrze. Dubhe czuje się dumna ze swej pracy.

Potem czekają. Teraz ona też oddycha cicho, ale jej serce bije jak oszalałe. Może nawet Mistrz je słyszy.

Niespodziewanie on bierze jej dłoń i kładzie sobie na piersi. Dubhe na chwilę się rumieni.

— Czujesz? — mówi, jakby się w niczym nie zorientował. — Czujesz moje serce?

— Tak, Mistrzu.

— Jest spokojne. Kiedy zabijasz, nie możesz pozwolić żadnej emocji, żeby nad tobą zapanowała. To praca. Praca i kropka.

— Tak, Mistrzu. — Dubhe jednak nie potrafi się naprawdę skoncentrować. Jest mocno poruszona tą chwilą fizycznego kontaktu ze swoim Mistrzem, jedną z niewielu, od kiedy się znają, bo Mistrz jest typem raczej nieprzystępnym. Kiedy puszcza jej dłoń zawstydzona Dubhe odrywa ją od jego piersi prawie natychmiast. Myśli o spokojnym biciu jego serca i porównuje je ze swoim własnym zadyszanym sercem, którego nie potrafi utrzymać na uwięzi.

— Skoncentruj się — szepcze do niej Mistrz. — Po prostu słuchaj lasu i jego odgłosów. Słuchaj.

Dubhe skupia się. Teraz jej się udaje. Serce zwalnia, wokół niej wyłaniają się wyraźnie dźwięki.

Dlatego słyszy szurgot koni, kiedy są jeszcze daleko. Mierzy ich kroki, słucha szmeru głosów rozmawiających z roztargnieniem. Łapie się na tym, że o nich myśli. Ci ludzie nawet niczego nie przeczuwają. Ostatnie chwile życia człowieka, a on spędza je na niepotrzebnych dyskusjach. Wybuch śmiechu, może ostatni.

Dubhe marszczy czoło i patrzy na Mistrza. Wydaje się, że jego determinacji nie naruszają tego rodzaju myśli. Jego ręka jest pewna, a wyraz twarzy skoncentrowany. Z elegancją zakłada strzałę i napina łuk.

Rozmowy już są głośne, przełamują jesienny spokój lasu.

— Gdyby tylko potrwało to dłużej…

— Mój panie, będziecie mogli wrócić, kiedy chcecie.

— Wojna źle idzie, Balak, nie sądzę, żebym mógł w przyszłości pozwolić sobie na takie luksusy.

— Ale przecież przynajmniej na ślub waszej siostry — tak.

Plany na przyszłość. Skazane na wieczne niezrealizowane, myśli Dubhe.

Głosy dalej słychać w tle, ale dziewczynka słyszy je słabiej, gwiżdże jej w uszach.

Mężczyzna pojawia się w oddali za listowiem. Dubhe ledwo potrafi dostrzec jego twarz. I oto moment rozciąga się w nieskończoność, do tego stopnia, że zawiera wieczność. Mężczyzna porusza się jakby w zwolnionym tempie i Dubhe ma mnóstwo czasu, aby obserwować to, co się dzieje. Palce prawej dłoni Mistrza nagle puszczają.

Zaklęcie pryska wraz z brzęknięciem wracającej na miejsce cięciwy. Suchy odgłos wydany przez łuk miesza się z wyciem z bólu mężczyzny, z rzężeniem, które już pachnie śmiercią.

Zdziwiona Dubhe widzi, jak mężczyzna niepotrzebnie podnosi dłoń do gardła, krew płynie gwałtownie, jaskrawoczerwona. lepka. On osuwa się na bok i powoli upada, a Dubhe nie potrafi oderwać od tej sceny oczu. Podąża za parabolą jego upadku, towarzyszy jego krótkiej agonii.

— Do licha! — krzyczy jeden z dwóch żołnierzy eskorty, po czym słychać piskliwy odgłos wyciąganego miecza.

Dłoń na jej ramieniu.

— Musimy uciekać, rusz się.

To Mistrz. Jednym susem zeskakują z drzewa, po chwili odzyskują równowagę i uciekają, pędzą przez las jak strzały, nikt ich nie zatrzymuje i nikt ich nie słyszy.

Po wyjściu z lasu przykryci płaszczami idą spokojnie w kierunku domu. Już nie ma się czego obawiać.

Zrobione. Mistrz milczy, a Dubhe znowu jest oszołomiona. Czuje, że powinna coś odczuwać, ale nie bardzo wie, co takiego. Pamięta tylko głos mężczyzny i ulotne pogaduszki, jakie odbył tuż przed śmiercią.

Wieczorem w łóżku wraca do tego myślą. Myśli o pochwałach Mistrza za łuk i strzały, myśli o mężczyźnie, o Gornarze, o wszystkich umarłych, jakich widziała, i o tym, jak niewiele potrzeba, aby zabić człowieka.

Przewraca się w łóżku i nie może zasnąć. Po raz kolejny czuje się zagubiona, rozdarta pomiędzy pożerającymi ją przeciwstawnymi uczuciami.

W końcu zatapia twarz w poduszce i wybucha potokiem łez.

23. Krew ofiarna

Podróż powrotna była prawdziwą ucieczką. Dubhe szła tak szybko, jak tylko potrafiła, pozostawiając Topha daleko za sobą. Co jakiś czas mężczyzna wołał ją poirytowany, ale ona nie zatrzymywała się. Mroczna wściekłość, połączona z głuchym poczuciem winy, kipiała jej w piersiach. Za każdym razem, kiedy zabijała, miała wyrzuty sumienia, ale teraz było inaczej. Może dlatego, że w tej dziewczynie, którą Toph zabił z taką lekkością, odnajdowała samą siebie, a może dlatego, że mieszkająca w niej Bestia radowała się z tego widowiska.

— Przestań tak pędzić! Zatrzymaj się, do licha!

Głos Topha przyprawiał ją o mdłości, a te sumowały się z obrzydzeniem, które już i tak czuła do siebie samej i do całego świata. Oraz do tej przeklętej Gildii, która odebrała jej wolność i godność, i która dzień po dniu spychała ją na dno.

Poczuła, że ktoś chwyta ją gwałtownie.

— Powiedziałem ci, żebyś nie biegła.

Musiała się powstrzymać, aby nie skoczyć mu do gardła.

— Gonią nas, idioto.

Toph ścisnął jej ramię. Zabolało, ale przygryzła sobie wargi, żeby nie krzyczeć.

— Nie ośmielisz się mnie znowu tak nazwać. A teraz zwolnij, bo za tobą nie nadążam.

Dubhe zwolniła kroku, ale uparcie nie podnosiła głowy. Nigdy tak bardzo nie odczuwała własnego zniewolenia, jak teraz.

Znajdowali się już z powrotem w pobliżu Domu. Przez całą drogę Dubhe była bardzo cicha, teraz też milczała. Szła powoli ciężkimi krokami. Długi marsz ją wykończył. Znowu zaczął padać gęsty śnieg.

— Nikomu nic nie powiem o tym, co się stało — wymruczał Toph.

Dubhe odwróciła się i spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Dla mnie też pierwsze zabójstwo nie było łatwe… I chociaż ty już zabijałaś, no wiesz, co innego zabijać samemu, a co innego robić to dla jakiegoś wyższego planu, dla Thenaara. No i Rekla nie dałaby ci eliksiru… A widziałem cię podczas inicjacji… no wiesz… to pewnie nie jest miłe.

Dubhe wbiła wzrok w swoje czarne wysokie buty posuwające się po śniegu.

— No nie jest.

— Rekla jest okropna, wiem o tym — podjął Toph. — Ale to geniusz rozumiesz? Bardzo wiele robi dla Thenaara, dla jego chwały.

Mężczyzna wyciągnął ampułkę z krwią, którą zebrali w wieczór zabójstwa.

— Popatrz na to.

Dubhe uczyniła to niechętnie. Nie miała najmniejszej ochoty na przypominanie sobie tamtego wydarzenia. Zerknęła spod oka, ale od razu zrozumiała. Krew była jeszcze płynna.

— Widzisz? — Toph potrząsnął flakonikiem, a krew zatańczyła w środku. — To ten zielony płyn, który był tam wcześniej: ten sam, którego używamy podczas Nocy Nieobecności albo w basenie u stóp posągu Thenaara. To mikstura jej pomysłu, pozwalająca krwi nie krzepnąć. To dzięki temu krew, którą zebraliśmy, dotrze do basenu w stanie płynnym. Jednocześnie, jeśli trzeba, jest to straszliwa trucizna. Umierasz z upływu krwi.

Dubhe przez chwilę wyobraziła sobie tę straszną śmierć i mocniej otuliła się płaszczem. Ocknęła się w niej dusza botanika, więc w myślach szybko przejrzała znane sobie rośliny o właściwościach przeciwzakrzepowych.

— A to jeszcze nie wszystko. Jak myślisz, ile lat ma Rekla?

Dubhe stanęła, zbita z tropu. Nigdy się nad tym nie zastawała.

— Chyba… jakieś kilka lat więcej niż ja… Toph się uśmiechnął.

— Jest starsza ode mnie… i odkąd pamiętam, zawsze była taka jak teraz… Sam nawet nie wiem, ile ma lat, ale jest jakby… niezmienna.

Dubhe nie wiedziała, co powiedzieć.

— Nikt dobrze nie wie, jak ona to robi, ale z pewnością to jakiś z jej specyfików. Wiem coś o tym, bo była moją nauczycielką, tak jak teraz twoją. A ja… chyba go widziałem. Przypuszczam, że to niebieskawy eliksir, który od czasu do czasu przyjmuje. Daje dziwne efekty. Może się nie zorientowałaś, ale Rekla czasami znika na kilka godzin, rzadziej na kilka dni. Myślę, że źle się czuje. Raz zdarzyło mi się ją widzieć podczas takiego okresu i była… nierozpoznawalna…

Dubhe natychmiast odnotowała tę wiadomość, która mogła jej się przydać podczas planowania ucieczki.

— W jakim sensie nierozpoznawalna?

Toph nagle wydał się mniej skłonny do rozmowy.

— Widziałem ją tylko z daleka… Była przygięta, a jej skóra… jakby odzyskała swoje lata, nagle. Tak, sądzę, że to coś w tym stylu.

— A gdzie ją widziałeś?

— Dlaczego chcesz to wiedzieć?

— Z ciekawości… W końcu to moja nauczycielka, nie?

— Niedaleko sali z basenami, biegła gdzieś w stronę rogu.

Zatem tam musiała szukać. Zdobycie eliksiru było pierwszym krokiem na drodze do ucieczki.

Dubhe zatrzymała się, a razem z nią Toph.

Nagle zarysowała się przed nimi sylwetka świątyni, obszerna i ponura, a jej brązowe drzwi niewyraźnie połyskiwały w ciemności.

Ciężkie wrota otworzyły się, po czym powoli zatrzasnęły za Dubhe i dziewczyna znowu poczuła woń zamknięcia, która stała się już dla niej zapachem Gildii. Z głębi świątyni posąg spoglądał na nią spod brwi. Ale tym razem był tu ktoś jeszcze.

Jakaś osoba tkwiła w jednej z ławek, jak zawsze na klęczkach Postulant. Dubhe natychmiast przypomniała sobie kobietę, którą widziała w dniu, kiedy po raz pierwszy postawiła nogę w tym miejscu, kiedy jeszcze wierzyła, że może uwolnić się od klątwy po prostu grożąc Yesholowi.

Przemierzając nawę razem z Tophem, miała czas, aby przyjrzeć się pochylonej sylwetce. Jej ramiona były wyprostowane i należały do młodej osoby. Jedna z opartych na czarnej posadzce świątyni stóp poruszała się lekko i nerwowo. Złożone dłonie były zaczerwienione od zaschniętej krwi. Przybysz dopełnił rytuału.

Postać mruczała coś cicho, ale Dubhe nie udało się usłyszeć wypowiadanych słów.

Jej twarz zobaczyła tylko przez moment, kiedy ona i Toph kierowali się na tyły posągu.

Jedwabiste czarne włosy, twarz chłopca, który dorósł zbyt szybko, i dziwna, wyprostowana postawa osoby, która nie wyzbyła się całkiem nadziei.

Kiedy tylko przeszła obok niego, chłopiec podniósł lekko głowę i ich spojrzenia się skrzyżowały. Głębokie zielone oczy i kilka malutkich piegów na zaróżowionych policzkach wieśniaka. Jego wzrok wcale nie był przepełniony rozpaczą, lecz żywy i zdecydowany.

Co tu robi ktoś taki jak on? — zastanowiła się Dubhe.

Potem chłopak opuścił głowę i znowu oddał się modlitwie tym razem głośniejszej, bardziej żarliwej. Dubhe cały czas na niego patrzyła, dopóki nie doszli pod posąg Thenaara.

Toph złapał ją za ramię.

— No co? Co się tak patrzysz? To Przegrany, nie jest godny twojego zainteresowania. Pomódl się raczej.

Dubhe przytaknęła roztargniona, uklękła i pomyślała o czymś innym, podczas gdy jej towarzysz powtarzał zwyczajową modlitwę.

Potem wstali.

Chłopak wciąż tam był, w tej samej pozycji, co wcześniej.

Życie powróciło do swojej zwykłej monotonii. Toph dotrzymał słowa i Rekla o niczym się nie dowiedziała. Ustalonego dnia, kiedy były w świątyni na codziennej lekcji, kobieta wyciągnęła zza gorsetu buteleczkę.

— Twój eliksir.

W ten sposób Dubhe oszczędziła sobie cierpień, których doświadczyła w przeszłości, kiedy zdarzyło jej się nieposłuszeństwo.

Przede wszystkim jednak kontynuowała swoje rozpoznanie. Teraz miała już wskazane miejsce, gdzie mogła szukać.

Zaczęła zapisywać wszystko, co już wiedziała o strukturze Domu. Do tej chwili postępowała bez żadnej prawdziwej metody błąkając się nocą tu i ówdzie. Nadszedł czas, aby przestać się wygłupiać i w pełni wykorzystać swoje umiejętności.

Wzięła plan, który Rekla dała jej pierwszego dnia.

W rogu Wielkiej Sali, sali z basenami, nie było nic zaznaczone. Dom zaczynał się i kończył na tym jednym, nieskończenie rozległym piętrze, które miała przed oczami. A jednak coś musiało tam być, może jakieś ukryte drzwi, kto wie…

Na planie nie było zaznaczone laboratorium Rekli, co wskazywało na to, że rysunek nie był kompletny.

Pozostawało zatem zrobić dwie rzeczy: postarać się zrozumieć, co znajduje się w rogu Wielkiej Sali, dokąd biegła Rekla, oraz odnaleźć jej pokój. Najprawdopodobniej obie te kwestie były ze sobą związane.

Dubhe zaczęła od Wielkiej Sali. Za pierwszym razem poszła tam w ciągu dnia, po obiedzie.

Nie było w niej wielu ludzi. Ktoś wlewał owoce swojej pracy do basenu, a z boku kilka osób poruszało się w rytm modlitwy. Dubhe usiadła w rogu.

Sufit musiał być przynajmniej na dwudziestu metrach wysokości i był pokryty stalaktytami. Posadzka była gładka i wypolerowana, ale przy krańcach groty znajdowały się różne powykręcane stalagmity, podnoszące się ku zwisającym z sufitu siostrom.

Wzdłuż ścian były proste siedziska i tam Dubhe znalazła miejsce dla siebie.

Nikt na nią nie patrzył, ale i tak uznała, że ostrożniej będzie udawać modlitwę. Dlatego przymknęła oczy i zaczęła nucić monotonną melodię. Spod półprzymkniętych powiek dalej przyglądała się pomieszczeniu.

Prawie całą przestrzeń sali zajmowały dwa olbrzymie baseny. Były one owalne, a posąg Thenaara moczył jedną stopę w jednym, a drugą w drugim z nich. Był przeogromny i sięgał sufitu W porównaniu z nim statua Astera wydawała się figurą krasnala, chociaż była przynajmniej trzy razy większa niż normalna osoba. Oba posągi stały przy ścianie, która nie była przez to widoczna.

Który dokładnie róg sali miał na myśli Toph?

Głos Rekli przerwał strumień jej myśli.

— Bardzo dobrze. Cieszy mnie, że zastałam cię na modlitwie. Dubhe podskoczyła. Bez żadnego powodu poczuła się nakryta.

— No co? Co to za mina? Dziewczyna szybko postarała się zapanować nad sobą. — Wybacz mi, byłam bardzo skupiona.

Rekla przytaknęła poważnie.

— Grzeczna dziewczynka. Nadchodzi czas i dobrze, że się modlisz.

— Nadchodzi czas na co?

— Dowiesz się w odpowiedniej chwili. Teraz chodź ze mną.

Dubhe wyszła z sali, rzucając jej ostatnie inkwizytorskie spojrzenie.

Wróciła tam w nocy, kiedy panowała zupełna cisza. Korytarze byty niemal całkiem ciemne, a każdy krok zdawał się odbijać od ściany tysiąckrotnym echem. Wydawało jej się, że wszyscy mogą ją usłyszeć.

Nie denerwuj się, nie robisz nic złego… idziesz pomodlić się w Sali, to coś, co wszyscy uważają za chwalebne…

Tym razem nie ograniczyła się do oglądania sali z kąta. Teraz przemierzyła ją całą. Przeszła wzdłuż ścian, okrążyła brzegi basenów. Zapach krwi wywołał w niej mdłości nie do zniesienia, także musiała oprzeć się o ścianę.

Chcesz stąd wyjść czy nie? Dalej!

Podjęła poszukiwania. Ponownie okrążyła baseny, aż do końca, chociaż zimny pot spływał jej po plecach. Nic. Nie było tam innych przejść, ściany były doskonale gładkie. Tylko te trzy korytarze, nic innego. Może nie było żadnego prawdziwego powodu, dla którego Rekla, kiedy efekt eliksiru już się kończył, biegła właśnie w tamtą stronę. Może zgodnie ze swoim fanatyzmem po prostu poszła się pomodlić. Może laboratorium było gdzie indziej.

Nagłe ukłucie zaskoczyło Dubhe. Podniosła dłoń do piersi. Zakręciło jej się w głowie, po czym nowe ukłucie, znów szpony zatopione w jej ciele. Serce zgubiło rytm.

Zrobiła to bez zastanowienia. Odruchowo odsunęła się od basenu. Poczucie ucisku nieco zelżało. Ale nie ślepa trwoga. Wzięła eliksir nie dalej niż trzy dni temu, dlaczego Bestia była już tak silna? Może Rekla dała jej mniejszą dawkę, nic jej nie mówiąc?

Zamknęła oczy i starała się uspokoić.

Wszystko jest w porządku.

I rzeczywiście, szpon się wycofał.

Powoli wróciła do swojego pokoju, zachowując te same środki ostrożności, co w tamtą stronę. Jednak kiedy się położyła, udało jej się zasnąć dopiero po dłuższym czasie. Bestia drzemała, ale wydawała się być niedopuszczalnie blisko.

Niedługo po tej nocy Dom znowu zaczął się ożywiać. Na korytarzach było więcej poruszenia, a Rekla chodziła wręcz rozgorączkowana.

— Nadszedł moment ofiary.

To jedno słowo wystarczyło, aby Dubhe poczuła lód w plecach.

— Co to znaczy? — spytała z wahaniem.

— Krwi w basenie jest niewiele, pewnie zauważyłaś to tamtego dnia, kiedy poszłaś się modlić.

Dubhe kiwnęła słabo głową.

— Czas ofiarować Thenaarowi nową krew i wkrótce wybrany zostanie Postulant. Tym razem to Toph dokona rytuału. Wielki zaszczyt. To będzie jego pierwszy raz.

Dłonie Dubhe zaczęły lekko drżeć. Tym razem nie wytrzyma. Czuła się przepełniona potwornościami, a przecież już wystarczająco trudna dla niej była misja z Tophem.

— Drżysz — zauważyła z pogardą Rekla. — Nie jesteś jeszcze Zwycięską, do tego ci jeszcze daleko… mimo całego zaangażowania, jakie wkładasz w to zadanie. Powinnaś trząść się z radości…

Dubhe utkwiła wzrok w ziemi.

— Za trzy wieczory będzie nów i noc będzie kompletnie ciemna. Wtedy weźmiesz udział w ofierze i zrozumiesz.

Były to trzy niekończące się dni. Dubhe modliła się, aby nigdy nie minęły, aby czas rozciągnął się w nieskończoność, ale choćby nie wiem jak starała się czerpać z każdej chwili, wydłużać godziny, czas wciąż biegł zdecydowanie zbyt szybko.

— Nie jesteś skoncentrowana — zwracał jej uwagę Sherva, marszcząc czoło.

— Przepraszam… — mruczała Dubhe, ale jej głowa była gdzie indziej.

Sherva był jedyną osobą, z którą łączyła ją swego rodzaju zażyłość, jedyną, która w pewnym stopniu wzbudzała jej zaufanie.

— Co wydarzy się w noc nowiu?

Mężczyzna uśmiechnął się gorzko.

— To o to chodzi? To dlatego jesteś rozkojarzona?

Dubhe wykręcała dłonie.

— Jeżeli to wszystko jest dla ciebie tak bardzo nie do zniesienia, musisz nauczyć się postępować tak jak ja. Wyrzuć to ze swojej głowy, wyklucz. Ten dom, ludzi, którzy tu mieszkają, a nawet Thenaara. Niech będą tylko środkami do osiągnięcia twoich celów.

Celów? Jakich celów? Czy ona kiedykolwiek miała cel? A co było nim teraz?

— Ale jeżeli ty też nienawidzisz tego wszystkiego, to dlaczego tu jesteś? — spytała zbolała.

— Bo ja mam cel i nie ma niczego, czego bym nie zrobił, aby go zrealizować. Chcę przekroczyć własne ograniczenia, stać się najlepszy. Poszedłem tam, gdzie była wojna, potem pobierałem nauki u najznakomitszych mistrzów dotąd, aż byłem w stanie ich zabić. A kiedy stałem się tak potężny, że nikt poza ludźmi stąd nie mógł się ze mną równać, wstąpiłem do Gildii jako Dziecko Śmierci. To tu są najlepsi, to tu są ludzie, z którymi muszę się porównywać. I nie interesuje mnie to, jakie bestialstwa popełniają. To wszystko jest poza mną, nie ma znaczenia. A ty, Dubhe — ty, która co chwilę drżysz, która nienawidzisz tego miejsca? Dlaczego tu jesteś?

Dubhe patrzyła w ziemię. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. To, co wyznał jej Sherva, było poza możliwością jej pojmowania i czyniło go nagle bardzo odległym. Nie był fanatykiem, nie, ale może kimś jeszcze gorszym.

— A więc?

— Aby ocalić swoje życie — odpowiedziała instynktownie.

— No więc myśl tylko o tym i wytnij całą resztę. Jeżeli tylko jesteś naprawdę przekonana, że chcesz żyć. Jesteś?

Dubhe popatrzyła na niego skonsternowana.

— Oczywiście…

Sherva uśmiechnął się do niej.

— Dziś już nie ma sensu kontynuować. Możesz wrócić do pokoju na rozmyślania.

Ruszył w kierunku wyjścia.

— Ale co wydarzy się w noc nowiu?

Jej głos zgubił się w pustym pomieszczeniu.

Nów nadszedł zbyt szybko.

— Dzisiaj przez większą część dnia poświęcamy się modlitwie: wszystkie zajęcia zostają zawieszone, nawet nasze lekcje — powiedziała jej Rekla w refektarzu.

Dubhe mieszała w misce z mlekiem, nie znajdując w sobie chęci do picia.

— To będzie dziś wieczorem?

— Właśnie tak.

Dzień minął powoli i przez cały czas Dubhe czuła się jak w transie.

Poranek spędziły w świątyni na modlitwie. Młodzieniec, który zwrócił jej uwagę tamtego wieczoru, kiedy wracała z Tophem, zniknął: ciekawe, czy przyjęto go do grona Postulantów, czy też odgoniono. Ławki były wypełnione owiniętymi w czarne płaszcze ludźmi. Wszyscy poruszali się równocześnie, powoli kołysząc głowami w rytm modlitwy. Morze głów niczym łuski jednego ciała. Litania wypełniała powietrze, gęsta i porywająca, deformując kontury rzeczy. Dubhe jak zawsze zajęła miejsce koło Rekli.

— Módl się — zarządziła kobieta, a Dubhe po prostu usłuchała. Toph nie był razem z innymi. Siedział przed ołtarzem obok Yeshola.

— Składa dziękczynienie za wzniosłe zadanie, jakie przypadło mu w udziale od losu, i modli się, aby Thenaar dał mu siłę — mruknęła Rekla.

W połowie popołudnia Strażniczka Trucizn dała jej zwykłą buteleczkę, tym razem wypełnioną bardziej niż zwykle.

Dubhe wzięła ją do ręki i spojrzała pytająco.

— Będziesz tego potrzebowała. Bestia kocha nasze rytuały.

Na twarzy Rekli pojawił się nikczemny uśmiech.

Dubhe zacisnęła palce wokół flakonika. Drżącymi dłońmi odkorkowała go i chciwie wypiła aż do ostatniej kropli. Lodowata ciecz spłynęła jej po gardle.

— Dalej, chodź za mną.

Znowu było tak jak rano. Godziny monotonnej modlitwy. Identycznie wyglądały ciała stłoczone w świątyni, identyczna była pozycja Yeshola i Topha przed ołtarzem, jakby w ogóle się stamtąd nie ruszyli.

Potem nagle masa zafalowała.

— Pospiesz się, to będzie w Wielkiej Sali — ponagliła ją Rekla.

Dubhe podążyła za strumieniem ludzi płynącym w jedynym kierunku przez wilgotne korytarze Domu.

Przed jej oczami otworzyła się Wielka Sala: niezmierzona i groźna. Przepełnił ją przenikliwy zapach kadzidła, który od raz uderzył jej do głowy; zaczęła się pocić z powodu temperatury wszystkich stłoczonych tam ciał oraz ciepła emitowanego przez wielkie trójnogi ustawione w każdym rogu sali, aby ją rozjaśnić. Na każdym z trójnogów udrapowano osłonę z cienkiej czerwonej tkaniny, dzięki czemu sala, zgromadzone w niej osoby i wszystko inne przybrało kolor krwi.

Rekla mocno trzymała ją za ramię. Zaprowadziła ją do pierwszych rzędów, skąd można było widzieć lepiej. Przed basenami na hebanowym tronie siedział pogrążony w myślach Yeshol. Zewsząd dobiegały podniecone i szczęśliwe głosy. Szmer był ogłuszający. Potem Yeshol powstał i od razu zapadła cisza.

— Po długich nocach oczekiwania ponownie nadszedł moment ofiary. Ostatnie miesiące były dobre. Powrót dawno zaginionej siostry, wiele nowych interesów dla Gildii, mnóstwo krwi. Dzień po dniu zbliża się godzina, w której Herold Thenaara powróci do nas, by wskazać nam drogę.

Zrobił teatralną przerwę i wszyscy, nawet Dubhe, wstrzymali oddech.

— Ofiara dzisiejszej nocy będzie złożona w następującej intencji: podziękowanie Thenaarowi za to, że nie porzucił nas podczas długich lat wygnania i że wreszcie podarował nam odrodzenie. Modlimy się, aby dalej udzielał nam swojej łaski, aby pomógł nam w dokonaniu ostatniego kroku, który oddziela nas od ostatecznego zwycięstwa, aby Jego chwała w końcu zajaśniała.

Wreszcie zamilkł i znowu usiadł.

Dubhe nie udało się zidentyfikować, skąd wyłonili się dwaj szaleńcy — ci sami, którzy uczestniczyli w jej inicjacji. Wlekli za ramiona jakiegoś mężczyznę. Dubhe rozpoznała go. Widywała go wśród Postulantów. Był ubrany w nieskalaną tunikę, a jego ciało w rękach dwóch mężczyzn było całkiem bezwładne. Jego stopy ciągnęły się po ziemi, a głowa opadała przy każdym kroku. Nie był jednak całkiem nieprzytomny. Jego usta poruszały się powoli, jakby coś bełkotał. Miał przymknięte oczy.

Za mężczyzną szedł Toph z długim czarnym sztyletem zaciśniętym w dłoni.

Dubhe zrozumiała. Pochyliła głowę, ale Rekla chwyciła ją za podbródek i podniosła go.

— To wielka chwila. Patrz i módl się.

Grupka szła, dopóki nie dotarła przed dwa baseny. Toph zatrzymał się i uklęknął przed Yesholem.

— Niech cię błogosławi Thenaar, który wybrał cię do tego wielkiego zadania — powiedział Najwyższy Strażnik uroczystym głosem — i niech prowadzi twoją dłoń podczas składania ofiary.

Toph znowu się podniósł i odwrócił plecami do tłumu. Yeshol odszedł na bok i zaczął kierować modlitwą.

Tym razem było inaczej niż podczas modlitwy porannej i popołudniowej. Głosy brzmiały donośnie, a całe zgromadzenie było wyraźnie ożywione.

Z jednej z rąk posągu Thenaara zwisały dwa łańcuchy. Mężczyźni zawlekli Postulanta aż tam, gdzie jego stopy już zanurzyły się we krwi wypełniającej basen, i przymocowali go do łańcuchów. Człowiek nie buntował się. Łagodnie pozwalał robić ze sobą wszystko, czego chcieli ci olbrzymi. Jego wargi dalej poruszały się nieustannie, a głowa była pochylona, jakby pokonana skrajnym zmęczeniem. Nawet nie rozglądał się wokół, tylko pozostał pogrążony w swoim oszołomieniu.

Dubhe przypomniała sobie młodzieńca, którego widziała w świątyni, jego żywe oczy, jego pewność siebie. Wyobraziła sobie jego na miejscu tego człowieka i w jednej chwili zobaczyła siebie samą przykutą do statui i stojącą przed nią Bestię, gotową ją pożreć.

Zakręciło jej się w głowie, ale żelazny uchwyt Rekli na jej ramieniu nie pozwolił jej upaść.

— Puść mnie… — zamruczała.

Strażniczka ścisnęła ją aż do bólu.

— Patrz, patrz na triumf Thenaara!

Modlitwa podniosła się jeszcze głośniej, była już prawie krzykiem. Mężczyzna zwisał samotnie u stóp posągu. Toph zaczął iść w jego stronę powolnymi krokami, ze sztyletem w dłoniach. Wyraz lekceważenia, który miał zazwyczaj wymalowany na twarzy przeobraził się w szaleńczą radość, w pewność, która miała w sobie coś z delirium.

Wymierzył cios w pierś. Mistrzowski, godny prawdziwego Zabójcy. Mężczyzna nie wydał nawet jęku. Podniósł tylko czoło z oszołomionym wyrazem twarzy. Przez moment wszystko się zatrzymało. Krew na ostrzu, sztylet, glosy. Kiedy Toph wyciągnął ostrze z ciała, tłum eksplodował razem z krwią, która zaczęła tryskać, wpadając do basenu.

To było szaleństwo. Wokół niej wszyscy krzyczeli z radości, a Rekla puściła ją, aby przyłączyć się do świętowania razem z resztą zgromadzenia. Dubhe mogła wyraźnie poczuć Bestię, jak porusza się jednocześnie z tłumem, a jej oczy nie były w stanie oderwać się od tego widowiska, które zarazem odpychało ją i przyciągało. Była rozdarta pomiędzy pragnieniem krwi, a wstrętem do wszystkiego i litością nad zabitym bez powodu człowiekiem.

Zwyciężył prawdopodobnie strach przed Bestią, bo ostatnim wysiłkiem Dubhe znalazła w sobie siłę, aby oderwać stopy od podłogi, odwrócić się i rzucić szaleńczo do ucieczki. Potykała się o świętujące ciała obecnych, odsuwała je od siebie ze złością i rozpaczą, dopóki nie dotarła do wyjścia z sali. Biegła i biegła, aż trafiła w ślepy korytarz i uderzyła w kolejny posąg Thenaara, jeden z wielu, jakimi udekorowany był Dom.

Jego nikczemny grymas był przeznaczony tylko dla niej. Lekceważący uśmiech zwycięzcy.

Dubhe upadla na kolana i rozpłakała się bez zahamowań.

24. Dzień Postulanta

Kiedy Lonerin zgłosił się do Ida na misję, był pewien tego, co robi.

Teraz nie był już taki przekonany. Były chwile, kiedy wydawało mu się, że pragnienie zemsty, które przez wiele lat udawało mu się utrzymywać pod kontrolą, teraz wyłania się z nową mocą i rzuca ponury cień na całą jego misję. Innym razem natomiast myślał, że przecież już nigdy nic nie będzie takie jak wcześniej, bo w końcu minęło wiele lat, bo mistrz Folwar dobrze go wyszkolił, bo teraz była Theana. Wreszcie czasami niespodziewanie nawiedzała go myśl o śmierci: coś, z czym nigdy nie umiał się rozprawić. Nieubłaganie powracał mu w myślach jedyny obraz śmierci, jakim dysponował: to udręczone ciało wyrzucone do dołu razem z innymi. Czy z nim też tak będzie? Może wręcz tego właśnie chciał, tego zawsze nieświadomie pragnął, od kiedy jego matka powzięła decyzję, która miała zmienić jego życie?

Przejście przez uśpioną przyrodę Krainy Wody, następnie w dół, ku Wielkiej Krainie, a potem dalej, w wieczną ciemność Krainy Nocy… Krok po kroku jego wyprawa przekształcała się w podróż w czasie, wstecz. To było tak, jakby znowu był dzieckiem; przypominał sobie rzeczy, które uważał już za dawno zapomniane.

Dopiero kiedy dotarł do Krainy Nocy, wszystko stało się wyraźniejsze i bardziej nieznośne. To była jego ziemia, ale nie był tam od wielu lat. Wkrótce po śmierci matki jego krewni, wieśniacy, wysłali go na północ, do Krainy Morza. Miał osiem lat i od tamtej pory nigdy nie postawił nogi w swoim kraju rodzinnym.

Niespodziewanie zaskoczył go zachód słońca. Wędrował pogrążony w swoich myślach, a kiedy podniósł oczy znad drogi, zobaczył, że słońce zachodzi za ostatnim odcinkiem niziny.

Mężczyzna, którego ani razu wcześniej nie widział, który zaledwie dwa dni temu przedstawił mu się jako wuj, teraz zabiera go swoim wozem. Lonerin nigdy w swoim życiu nie widział słońca, a jeżeli nawet widział, to był zbyt mały, aby móc to pamiętać. Zamglone od płaczu oczy dostrzegają krąg oślepiającej czerwieni z wysiłkiem podnoszący się nad opustoszałym krajobrazem.

Przestań marudzić, naprawdę tak ci szkoda tej przeklętej ciemnej ziemi? Zobaczysz, jaka piękna jest Kraina Morza! Morze to najpiękniejsza rzecz na świecie.

Jak mu wytłumaczyć, że to nie tęsknota za tą ziemią, ani za jej wieczną nocą. To raczej złość. I ból, że musi opuścić to miejsce, w którym umarła jego matka, nie pomściwszy jej w żaden sposób.

A tymczasem słońce nieubłaganie się podnosi i rani mu oczy, tak bardzo, że musi je zamknąć. To natrętne światło przebija się nawet przez zaciśnięte powieki: wszystko staje się krwistoczerwone, a ciepło pali skórę twarzy.

Lonerin postanowił nie pozwolić się zdekoncentrować nostalgii, tylko zebrał się w sobie. Ciemność otulała go jak stary koc. Było to w jakiś sposób uspokajające, jakby wreszcie naprawdę wrócił do domu. Ale prawdziwy dom już nie istniał, Lonerin wiedział o tym, a jego miejsce zajmowała wściekłość, która powoli przebijała się do jego świadomości.

Dobrze pamiętał drogę do świątyni.

Dokąd idziemy?

Wokół niego zarośla i świecące owoce jego ojczyzny. Za rękę trzyma go pewna kobieta, kobieta, której jego matka zostawiła go wiele dni wcześniej, bez większych wyjaśnień.

— Do świątyni Czarnego Boga.

Lonerin słyszał o niej od swoich towarzyszy zabaw. Już sama ta nazwa przepełnia go strachem.

— A dlaczego?

Kobieta waha się.

— Aby pokazać twojej matce, że jej ofiara nie jest już konieczna.

Lonerin nie rozumie, ale nie zadaje dalszych pytań.

Jeżeli nie jest jeszcze za późno — dodaje kobieta drżącym głosem.

Idąc naprzód, Lonerin myślał o swojej matce. Lata pochłonęły jej sylwetkę, a wizerunek, jaki zachował, był bardzo niewyraźny. Była piękną kobietą, ciemną jak on, ale nie miał innych wyraźnych wspomnień. Cierpiał z tego powodu. Zawsze mu jej brakowało, od pierwszego dnia, tego, w którym zaniosła go — jeszcze chorego — do domu owej przyjaciółki. Zawsze była pustką w jego życiu. Ale szedł naprzód, stał się dobrym czarodziejem, a nawet konspiratorem, osobą z wzniosłymi ideałami wolności i nieprzeciętną odwagą. To tak opisywała go Theana i takim widziało go wielu. Obraz, w którym on sam nie potrafił się rozpoznać.

Lonerin wyobraził sobie tę kobietę, której twarzy nie pamiętał, jak przemierza tę samą drogę, popychana determinacją nieskończenie większą niż jego. Samotna kobieta pośród tej samej ciemności, świadomie idąca na spotkanie śmierci.

Przez pewien czas prawie jej nienawidził. Dlaczego odeszła, dlaczego postanowiła złożyć ten ogromny i straszliwy dar, własne życie w zamian za jego życie? Czy nie zrobiłaby lepiej zostając i może nawet patrząc, jak umiera, ale nigdy go nie opuszczając?

To był krótki okres. Nienawiść do Gildii była o wiele silniejsza i górowała nad wszystkim. Nawet teraz czuł, jak pulsuje.

Wreszcie na horyzoncie zaczęła się rysować bryła świątyni, Stała w miejscu opustoszałym i nizinnym i dlatego łatwo było ją dostrzec Lonerin mógłby przysiąc, że było to zamierzone. Musiała być widoczna z daleka i wydawać się prawie nieosiągalna. Postulant musiał pragnąć tego miejsca śmierci jak źródła wody, musiał żarliwie pragnąć tam dotrzeć i zaznać trudów drogi. W ten sposób, kiedy już był na miejscu, wszelkie resztki oporu, każdy cień wątpliwości musiały zostać zmazane.

Gdzie jest mama?

Stojąca obok niego kobieta wyciąga szyję i rozgląda się wokół. W świątyni nie ma nikogo poza dwoma pochylonymi osobami kołyszącymi się w ławkach.

— Gdzie jest?

Po takiej długiej podróży Lonerin chce ją zobaczyć od razu. A poza tym to miejsce jest ciemne, straszne, a posąg w głębi nawy jest zły.

Zbliżają się do ławek, kobieta patrzy w twarze klęczących ludzi. Lonerin ją naśladuje.

Są pogrążeni w modlitwie, a ich twarze wydają się straszliwie podobne. Zamknięte oczy, usta bełkoczące jakąś monotonną litanię, której on nie rozumie, złożone dłonie podpierają czoło mokre od krwi. Jest w nich cos, co wymyka się jego rozumieniu, co go uderza. To nie tylko krew. To raczej ich zachowanie, ich pozbawione wyrazu twarze. Wydają mu się duchami i boi się ich.

Kobieta kładzie dłoń na ramieniu jednego z nich.

— Czy widzieliście ciemnowłosą, dość chudą kobietę z tych ziem? Ma zielone oczy, dwadzieścia pięć lat i miała na sobie niebieskawą sukienkę.

Mężczyzna nie zaszczyca jej spojrzeniem, a chociaż kobieta dalej nim potrząsa, pozostaje niewzruszony na swoim miejscu, modląc się, jakby poza jego modlitwą nic innego nie istniało.

Kobieta próbuje z drugim, po czym zaczyna krzyczeć, ale mimo że robi tyle zamieszania, nikt jej nie słucha.

W końcu przybywają mężczyźni w czerni.

— Kobieto, tu w środku modlą się ludzie. No, dalej, wyjdź stąd. Kobieta powtarza pytanie, które zadała już dwóm duchom.

Mężczyźni śmieją się jej w twarz.

— Nie ma żadnej takiej kobiety. — Niemożliwe, przecież powiedziała mi, że tu idzie, widziałam, jak wyruszała…

— Tu jest miejsce modlitwy. Idź sobie — wypędzają ich brutalnie, i Lonerin cały czas płacze i woła swoją mamę. Może jest blisko, może go usłyszy.

— Powiedzcie jej, że jej syn jest zdrowy! Powiedzcie jej, że już nie musi się tu ofiarowywać!

Drzwi nieubłaganie zamykają się na tych słowach.

Lonerin zatrzymał się niedaleko wrót świątyni. Usiadł na ziemi. Zamknął oczy i odruchowo podniósł dłonie do sakiewki zawierającej włosy Theany. Wiele o niej myślał w tych dniach. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Uczyli się razem i byli dobrymi przyjaciółmi, a Lonerin zawsze wiedział, że dziewczyna ma do niego słabość. Nigdy jednak nie sądził, że może odwzajemnić to uczucie. Po prostu nauka, stanie się dobrym czarodziejem lub walka dla Rady Wód wydawały mu się sprawami nieskończenie ważniejszymi niż ona. Ale od momentu pocałunku coś się zmieniło i nagle Theana stała się czymś jedynym, konkretnym i namacalnym, co mu pozostało.

Ścisnął sakiewkę, poczuł twardość kamyków, których miał użyć do czarów, ale przede wszystkim miękkość jej włosów.

Czy był gotowy?

Tak. Niewystarczająco, ale była to sprawa, na którą nigdy nie jest się naprawdę gotowym.

Czy był gotowy też na śmierć?

Obraz udręczonego ciała wypełnił jego myśli.

Tak, do diabła, jeżeli będzie to konieczne, był gotowy również i na to.

A na przeżycie? Czy był gotowy na przeżycie i na powrót do Theany?

Podniósł się i stanął przed wrotami. Wydało mu się, że słyszy echo tamtych słów, które przyjaciółka jego matki rzuciła o te zamknięte drzwi. Tu, przed nimi znalazł odpowiedź, której szukał.

Nie sprofanuje dawnej ofiary jego matki. Zrobi, co musi, i wyjdzie stamtąd cały i zdrowy.

Z wysiłkiem uchylił jedno skrzydło drzwi, a ciemność wnętrza, głębsza i gęstsza niż panująca na zewnątrz noc, pochłonęła go w całości.

Wszystko było tak, jak pamiętał. Zakurzone ławki, posąg ze swoim nieznośnym złowrogim uśmieszkiem na ustach, orszak innych potwornych rzeźb w bocznych niszach.

Thenaar. Oto on, ten, który pożarł życie jego matki, a razem z nim i jego, jak również życia tysięcy innych osób.

Zdecydowanie ruszył w dół nawy. Serce wyskakiwało mu z piersi.

Zbliżył się do kolumny i przesunął po niej dłonią. Nierówności czarnego kryształu zraniły go natychmiast. Były tak ostre że początkowo rozcięcia nawet go nie zabolały. Ból przyszedł chwilę później, razem z krwią.

Nie poddał się i zaciskając zęby, jeszcze raz przesunął zranioną dłonią po kolumnie. Potem oderwał rękę i zacisnął pięść. Na ziemię upadło kilka kropel krwi.

Z nadludzkim spokojem usiadł w jednej z ławek, dokładnie pod posągiem, i pochylił głowę.

Zebrał myśli. Teraz nadchodziła najtrudniejsza część. Pozostawać tam w środku, długo i bez jedzenia, zatracając się w monotonnej modlitwie. Musiał stać się duchem, tak jak owi ludzie w świątyni, których obraz miał w swoich wspomnieniach, ale jednocześnie mimo wyobcowania zachować siebie samego, utrzymać świadomość własnej misji i własnego celu.

Bardzo powoli ukląkł. Deska klęcznika pod ławką była twarda i po krótkim czasie zaczęły boleć go kolana. Nie zwrócił na to uwagi, lecz złączył wciąż krwawiące dłonie przed twarzą. Zapach krwi uderzył w jego nozdrza. Oparł czoło o dłonie i zaczął bełkotać swoją prośbę. Zaczęło się.

Oczekiwanie było bardzo długie, dłuższe niż sądził. Pierwszego dnia nie przyszedł nikt. Świątynia rozbrzmiewała tylko odgłosem wiatru. W jego umyśle wynurzały się niewyraźne, fragmentaryczne wspomnienia.

Białe prześcieradła, tak białe, że kłuły w oczy. Pokój, który miał dziwną i denerwującą tendencję do wirowania przed jego oczami, przewracając mu żołądek na drugą stronę. Głos.

— No już, mój mały, już… nie martw się… To minie, to minie.

Ciemność, znowu głos jego matki, zmartwionej, wzburzonej, oraz glos innej kobiety.

— To niemożliwe, to nie może być prawda!

— To powszechne wśród dzieci… Wiesz o tym…

— Ale nie mój syn!

Nowy, większy dom i sympatyczna sąsiadka patrząca na niego ze zmartwioną miną. Znowu ciemność i znowu głosy w delirium gorączki.

To szaleństwo, Gadaro, tam się umiera!

On umiera, rozumiesz? A ja nie mogę tego znieść!

— Ale może jakiś kapłan albo czarodziej…

Tego się nie leczy, wiesz o tym.

— Niektórzy zdrowieją… zaufaj…

— Zaufanie nie wystarczy. Oddam swoje życie, a Czarny Bóg go ocali.

Drugiego dnia rankiem ktoś przeszedł przez świątynię. Lonerin od razu rozpoznał ich jako Zabójców. Serce mu podskoczyło i miał nadzieję, że wszystko poszło gładko i że wybrali go już po tak krótkim oczekiwaniu. Dwie postacie jednak minęły go, nie zatrzymując się.

Lonerin zerknął na nich ukradkiem. Był to mężczyzna i dość młoda dziewczyna. On nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, ale ona była inna. Popatrzyła na niego przez moment, a Lonerin ze zdziwieniem dostrzegł w jej oczach wielką litość.

Musiała mieć parę lat mniej niż on, ale jej młoda twarz wyglądała na dziwnie dorosłą. Była wdzięczna, szczupła i niezbyt wysoka. Lonerin od razu zrozumiał, że jest smutna.

W swoim życiu nie widział wielu Zabójców — byli zmienni niczym kameleony i zawsze umykający, uderzali, po czym znikali — ale na podstawie tego, co słyszał, stworzył sobie dość dokładny obraz tego, jacy powinni być.

O ile mężczyzna odpowiadał temu wyobrażeniu, ona — nie.

Od drugiego dnia pojęcie czasu zaczęło mu się zacierać. Paliło go pragnienie, szarpał nim głód, kolana stały się obolałe i pełne odcisków. Mało spał, siedząc w ławce, i często się budził, aby podejmować swoją rolę. Czuł się, jakby znikał, jakby zaczynał rozpływać się w powietrzu.

Mama wytrzymała i zrobiła to dla mnie. Ja też muszę wytrzymać.

Wreszcie przyszedł jakiś mężczyzna. Ubrany w czerń, jak wszyscy. Zbliżył się do niego bardzo ostrożnie, patrząc z pogardą.

— Wstań.

Rozkaz dotarł do niego jakby z bardzo daleka, ale Lonerin miał jeszcze na tyle świadomości, że natychmiast pojął, jak delikatna była to chwila.

Opadł na ławkę. Jego kolana nie chciały nawet słyszeć o tym. aby się wyprostować.

— Dlaczego tu jesteś?

Lonerin musiał kilka razy spróbować, aby wyartykułować słyszalne słowa zawierające jakiś sens.

— Aby błagać Czarnego Boga.

— Nazywa się Thenaar, głupcze.

— Thenaar — powtórzył Lonerin.

— Jest wielu bogów, dlaczego przyszedłeś akurat tutaj?

Lonerin miał trudności z zebraniem myśli, dlatego chwilę potrwało, zanim odpowiedział.

— Bo Thenaar jest najpotężniejszy, tylko on może… odpowiedzieć na moją… prośbę.

Mężczyzna kiwnął głową.

— A jaka to prośba?

Lonerin spróbował zebrać myśli. Wymyślone kłamstwo już prawie znikło zagłuszone cierpieniami ostatnich dni.

— Moja siostra…

— Co twoja siostra?

— Jest chora… bardzo… Takie właśnie kłamstwo przygotował.

— Jaka choroba?

Lonerin musiał się zastanowić. Tego nie pamiętał. — Czerwona febra. Z wielką siłą powróciło do niego pewne wspomnienie.

Leży na łóżku. Oddycha z trudem, ale jest przytomny, patrzy w sufit. Co jakiś czas w jego polu widzenia pojawia się jakąś starsza kobieta. Kiedy znika, zaczyna mówić.

— To czerwona febra.

— Niemożliwe…

To jego matka.

Musiał się zarazić od jakiegoś dziecka. Jest źle, szybko traci krew.

— Bardzo ciężka?

— Umiera.

Przy takim tempie umrze za niecały miesiąc.

Zdumione milczenie jego matki.

— To beznadziejny przypadek…

— Thenaar może… ja wiem… prosiłem go… zaklinałem… on… Łzy podeszły mu do oczu. Łzy za przeszłość i za jego matkę. Z pewnością wypowiedziała te same słowa.

Mężczyzna wyciągnął czarną tkaninę.

— A zatem pociesz się, bo Thenaar ci odpowiedział Wstąpisz do Domu i będziesz czekał, aż przyjdzie kolej twojej ofiary. Wówczas Thenaar da ci to, czego chcesz.

— Dziękuję… dziękuję… — mruczał Lonerin, kiedy mężczyzna szorstko zasłaniał mu oczy.

Jak we śnie poczuł, że podnosi go pod pachami. Nie był w stanie utrzymać się na nogach i mężczyzna musiał mu pomóc Kilka razy obrócił go dookoła, po czym gdzieś go poprowadził, ale Lonerin był zbyt wykończony, aby móc zrozumieć, w jakim kierunku odeszli.

Na początku prowadziły go zapachy i dźwięki. Dym, wilgoć, zapach jedzenia, sprawiający, że kręciło mu się w głowie i burczało w brzuchu, po czym odgłos garnków, szepty i wyraźne głosy.

— To nowy. Jak zawsze, pomóżcie mu dojść do siebie.

Przez jakiś czas pozostał z zasłoniętymi oczami, kiedy prowadzono go przez ciemne i wilgotne korytarze. Gdy zdjęli mu przepaskę, nie mógł otworzyć oczu. Ktoś go podtrzymywał, ale nie mógł zobaczyć jego twarzy.

— Jeszcze trochę, już prawie jesteśmy.

Wreszcie dotarli do obszernego pokoju, którego posadzka zasłana była legowiskami. Nie było tam nic więcej, tylko słoma przyrzucona jakimiś szmatami służącymi za przykrycie. Jego przewodnik skierował go do pustego legowiska i tam go położył.

Lonerin westchnął z przyjemnością, po czym podniósł oczy na swojego towarzysza. Był to niechlujny starzec z twarzą naznaczoną długą blizną. Uśmiechnął się do niego ze smutkiem.

Następnie włożył mu w dłoń pachnący bochenek ciepłego chleba i duży kawał sera. Lonerin rzucił się na nie żarłocznie. Skończył w kilku kęsach. Starzec podał mu dzbanek z wodą, który chłopak szybko opróżnił.

— Teraz odpoczywaj. Masz prawo do dwóch dni w łóżku, a potem będziesz musiał pracować.

Lonerin kiwnął głową.

Odgłos kroków oddalającego się starca jeszcze nie wybrzmiał, a on już spał.

Było tak, jak mu powiedziano. Przez dwa dni odpoczywał we wspólnym pokoju, śpiąc i jedząc. Posiłki były raczej skromne, ale wystarczyły, aby go wzmocnić.

Jedzenie przynosił mu zawsze ten sam starzec. Nigdy nie wymienili więcej niż kilka słów i zmieszanych uśmiechów. Ogólnie postulanci nie rozmawiali wiele ze sobą. Bardzo wcześnie wychodzili ze swojej sali, wracali też późno i za każdym razem prowadził ich ten sam mężczyzna, który przyszedł po niego do świątyni.

Pomagali mu także inni Zabójcy. Było to pięciu ubranych na czarno młodzieńców i wyglądało na to, że to oni koordynują życie Postulantów. Jeden z nich często przychodził zobaczyć, co Lonerin robi w sali, kiedy zostaje w niej sam. Najwyraźniej Postulanci byli ściśle kontrolowani. Nic takiego, spodziewał się tego.

Kiedy po raz pierwszy znalazł się twarzą w twarz z jednym z Zabójców, nie było to dla niego łatwe. Oszacował jego wiek i zastanawiał się, czy to on mógł być człowiekiem, który zabił jego matkę albo był świadkiem jej agonii.

Musiał siłą zacisnąć pięści, aż paznokcie wbiły mu się w ciało, i dopiero kiedy poczuł ból, udało mu się uspokoić i zacząć patrzeć na te osoby bez szaleńczego pragnienia zamordowania ich, co równałoby się zaprzepaszczeniu misji.

Pierwszego wieczoru po kryjomu wyciągnął kamienie. Zrobił to późną nocą, kiedy w sali wszyscy spali. Jeden z pięciu mężczyzn stał na straży za drzwiami, ale drzemał. Lonerin bardzo cicho wyrecytował słowa zaklęcia, osłaniając dłonią słabe światło, którym emanowały magiczne kamienie w momencie pomyślnego zastosowania formuły.

Jego pierwsza wiadomość z misji zawierała tylko dwa słowa: ”W środku”.

Następnego wieczoru, ostatniego z przysługujących mu dni odpoczynku, starzec przyszedł do niego z zawiniątkiem.

— Jutro będziesz musiał wyrzucić swoje ubrania i włożyć te.

Był to swego rodzaju mundurek, taki sam jak ten, który nosili wszyscy Postulanci: prosta, bardzo zużyta koszula i para spodni na oko niezbyt odpowiadające jego rozmiarowi.

Lonerin przez kilka chwil przyglądał się tym ubraniom. Koszula miała kilka kieszeni. Nie było to szczególnie bezpieczne miejsce, aby trzymać w nich magiczne kamienie, ale nie było innego wyjścia.

— Od jutra będziesz musiał pracować i dobrze by było, żebyś już coś wiedział, bo inaczej Strażnik od razu się rozzłości — podjął starzec zmęczonym głosem. Lonerin zamienił się w słuch.

— Dopóki nie nadejdzie nasza kolej, musimy służyć Zwycięskim.

— Kim są Zwycięscy?

— To ci, którzy wierzą w Czarnego Boga, Zabójcy.

Lonerin zapamiętał to.

— Strażnik powie ci, co masz robić, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa przydzieli cię do mensy. Nigdy się nie odzywaj ani nie narzekaj, wypełniaj tylko swoje obowiązki, dobrze?

Lonerin przytaknął.

— A kiedy nadejdzie moja kolej?

Starzec uniósł ramiona.

— Nie ma reguły. Niektórzy wcześniej, inni później. Ja… ja czekam od ponad roku — zakończył z niepocieszoną miną.

Lonerin przełknął ślinę. Zatem mogło to nastąpić w każdej chwili i nie można było dowiedzieć się z wyprzedzeniem.

— Nigdy nie odzywaj się bezpośrednio do Zwycięskiego: jeżeli zada ci pytanie, odpowiedz, ale nigdy się do niego nie zwracaj, nawet z szacunkiem. Nie jesteśmy godni.

Lonerin znowu kiwnął głową.

— To wszystko. Życzę ci tylko, żeby wybrali cię szybko i żeby twoja modlitwa została wysłuchana. Czarny Bóg jest straszny i bezlitosny, ale dotrzymuje obietnic.

Lonerin nie mógł powstrzymać nikłego uśmieszku. On potrzebował czasu, i to prawdopodobnie dużo.

Następnego dnia pobudka nastąpiła praktycznie o świcie. Zabójcy przeszli między łóżkami, krzycząc i gwałtownie ściągając nakrycia.

— Pospiesz się, ty nierobie! — powiedział do niego jeden z nich.

Lonerin dał z siebie wszystko. Musiał być doskonały i w żadnym wypadku nie mógł zwracać na siebie uwagi. Starał się być najszybszy, jak tylko potrafił.

Kazali im ustawić się w szeregu, a dwóch Zabójców, każdy zaczynając od przeciwnego końca, zaczęło ich przeszukiwać.

Lonerin poczuł, że jest zgubiony. W kieszeni miał kamienie z wyrytymi magicznymi symbolami i znaleźliby je od razu. To byłby koniec. Oblał go zimny pot. Nerwowo starał się zebrać myśli i znaleźć jakieś wyjście. Tymczasem jeden z dwóch Zabójców zbliżał się już do niego niebezpiecznie. Przyszło mu do głowy jedyne rozwiązanie.

Pochylił się do przodu, jakby chciał sprawdzić sprzączki trzewików, które mu dali. Błyskawicznie wyciągnął z kieszeni kamyki i wyrzucił je daleko za siebie, zagłuszając ich stukot kaszlnięciem.

— Ty!

Serce zamarło mu na chwilę.

— Ty!

Ciężkie kroki po posadzce, nagle — piekące uderzenie w policzek, wymierzone otwartą dłonią.

— Nigdy, nigdy nie łam szyku!

Zabójca stał przed nim. Chłopak, niewiele starszy od niego. Lonerin poczuł, że go nienawidzi, poczuł, że pragnie zacisnąć mu dłonie na gardle i go udusić. Przyglądanie się, jak jego twarz zmienia kolor, byłoby największą przyjemnością.

— Uważaj, żebym więcej nie musiał się fatygować, jasne?

Podjęto przeszukiwanie, a kiedy przyszła jego kolej, Zabójca był szczególnie brutalny.

— Ty do mensy, i pamiętaj, że będę miał cię na oku.

Kiedy Lonerin tam dotarł, idąc za swoją grupą, zobaczył, że chodziło o kolejną dużą, wykutą w skale salę, wyposażoną w wiele przebitych na zewnątrz otworów, żeby dym miał którędy wylatywać. Przez każdy z tych szybów można było zobaczyć skrawek czarnego jak smoła nieba, całkiem pozbawionego gwiazd.

I przypomniał sobie. To pod tym niebem bawił się, to takie niebo widział tego dnia, kiedy zachorował.

Nagle padł na ziemię bez tchu. Nogi nie mogły go utrzymać Chwilę wcześniej biegał po trawie. Teraz leży na ziemi i czuje, że się dusi. Nad nim zwyczajne, czarne niebo, bez żadnej gwiazdy ani księżyca. Nieskończona ciemność. Zastanawia się, czy umiera.

— Lonerin? Lonerin, co ci jest?

Wzburzone głosy przyjaciół, wrażenie ciepła, które przenika go całego. Aż ciemność nieba schodzi na niego i go otula.

— Ruszysz się czy nie?

Lonerin wzdrygnął się nagle. Jakaś dziewczyna stojąca obok niego, bardzo chuda, szturchnęła go lekko łokciem.

— Kazali ci iść do stołów kroić owoce, rusz się — szepnęła z wystraszonym spojrzeniem.

Lonerin skoczył. To Zabójcy gotowali, ale Postulanci wykonywali niższe posługi. Byli dokładnie tacy, jakimi Lonerin ich pamiętał: nieobecni. Chudzi, o oczach prawie pozbawionych spojrzenia, mechanicznie wykonywali gesty swej niewoli, bez słowa protestu.

Kary cielesne, co jakiś czas wymierzane komuś nie dość szybkiemu, wydawały się spadać na ich ciała bezboleśnie. Lonerin nie mógł się powstrzymać od myślenia o swojej matce znajdującej się w takim stanie. Pamiętał ją jako kobietę pełną życia, o głosie prawie grzmiącym, łagodną w pieszczotach, lecz pewną i stanowczą, kiedy trzeba było skarcić. Ona też skończyła w tej ciemnej norze, pozbawiona duszy.

Wydawało się, że dzień nigdy się nie skończy. Nie mieli chwili, aby odpocząć. Przygotowanie obiadu zajmowało całe rano, kolacji — całe popołudnie, a po jej skończeniu trzeba było jeszcze wszystko wyczyścić. Ból pleców był nie do wytrzymania.

Byli niewolnikami, a Zabójcy uważali ich za gorszych niż zwierzęta. Byli mięsem rzeźnym, Lonerin czytał to w pogardliwym spojrzeniu Zwycięskich, byli krwią dla Thenaara.

Kiedy była już późna noc, dostawali swoją rację jedzenia, a kiedy wreszcie pozwalano im iść do łóżka, znowu pod eskortą, Lonerin był wykończony. Nigdy w swoim życiu tyle nie pracował.

Zastanawiał się, czy można tak przeżyć, czy wielu spośród tych ludzi nie było skazanych na śmierć na długo przed nadejściem ich ofiary, na śmierć nadaremną, nawet bez nadziei na zrealizowanie pragnienia, które zaprowadziło ich aż tutaj.

Ale on musi wytrzymać. Przez pierwsze dni będzie posłuszny, będzie pracował i nie będzie się kręcił, ale potem będzie musiał wymknąć się spod nadzoru Zabójców i zacząć prowadzić poszukiwania, aby odkryć, co kryje się w tym miejscu.

Pokój był pełen ciepła i zapachu wielu ciał i Lonerin prawie poczuł mdłości, ale był wykończony i musiał odpocząć. Położył głowę na poduszce, zawinął się w koce, lecz mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, zanim nie pomyślał, że w końcu krąg się zamyka.

Po tylu latach, od kiedy jego matka opuściła to miejsce jako trup, on wracał tu, aby nadać sens temu życiu, które zostało mu podarowane.

25. Wybór

Przeszłość VIII

Lata mijały Dubhe szybko. Po pierwszym zabójstwie coraz bardziej zaczęła się angażować w pracę Mistrza i stopniowo stała się jego asystentką w pełnym zakresie. Nauczyła się używania wielu rodzajów broni, potrafiła przygotowywać trucizny, a czasami Mistrz wysyłał ją na negocjacje z klientami.

Dubhe dorosła, i to bardzo szybko. Zabawy szybko zostały za nią, podobnie jak dziecięce przyjaźnie i troski. Jej ciało zmieniło się, pod wpływem treningów stało się dobrze unerwione i zwinne, szczupłe, zrywne.

W ciągu tych czterech lat dużo widziała i sporo podróżowała, najpierw po Krainie Skał, potem po Krainie Ognia. Mistrz podąża tam, dokąd prowadzi go praca, prawie co tydzień zmieniając miejsce zamieszkania i często wybierając nowych klientów. Najpierw rebelianci, potem znowu Forra i jego ludzie, bez chwili spoczynku, sprzedaje się temu, kto zapłaci więcej.

— Czy nie powinniśmy stawać po stronie tych, co się buntują. po stronie ubogich? — zapytała kiedyś Dubhe. — No bo ja uważam, że to ich sprawa jest słuszna, a poza tym Forra jest taki bezwzględny.

Mistrz prawie się rozgniewał.

— To jest zawód. Przyjemność, idealizm — to wszystko są sprawy niezależne, które nie mają nic wspólnego z czystym i prostym zabijaniem.

Dubhe więcej już nic na ten temat nie wspomniała, ale w sercu cały czas o tym myślała, w każdej godzinie dni spędzonych na tej suchej i duszącej ziemi, o niewielu drzewach i licznych wulkanach.

To w Krainie Ognia definitywnie skończyło się jej dzieciństwo. Wszędzie widziała krew i śmierć, i niewyobrażalne okrucieństwa, wobec których praca Mistrza przestaje wydawać jej się już taka okropna, nawet mimo że służy silniejszym przeciwko słabszym.

Widowiska, których była świadkiem, przypominają jej opowieści starców o Mrocznych Latach, o Tyranie i Famminach, w czasach, kiedy jeszcze nie byli łagodnymi, zagubionymi stworzeniami, lecz bestialskimi zabójcami.

Wielokrotnie widziała też Forrę. Był to olbrzymi mężczyzna, od pierwszego spojrzenia robiący wrażenie potężnego, o ruchomej twarzy, która w jednej chwili potrafi przejść od najbardziej dobrotliwego uśmiechu do najokrutniejszego z grymasów.

Widziała go w akcji. Poznała jego metody i okrucieństwo.

Znajdują się w przygranicznej wiosce, pogrążonej w smętnej pustocie Martwych Pól, niedaleko Krainy Skał. Dubhe patrzy w twarze jej mieszkańców i zastanawia się, jak oni mogą być buntownikami. Są to w większości gnomy, poza tym głównie kobiety i dzieci, kilku starców i paru rannych mężczyzn. Wychudzone i blade oblicza osób cierpiących głód, oczy wypełnione tylko tą odwieczną rezygnacją, którą Dubhe widywała w ofiarach całego Świata Wynurzonego.

Pewnego poranka, jaśniejącego słońcem i złamanego tylko dymem unoszącym się nad kominami wulkanów, Forra ustawił ich w szeregu i każe swoim ludziom ich pozabijać. Wszystkich, bez względu na płeć czy wiek.

Dubhe Patrzy aż do końca, razem z Mistrzem. To tam, owego dnia, narodziła się jej nienawiść do Forry — nienawiść, którą będzie w sobie nosiła na zawsze.

Ale Forra nie jest sam, Dubhe już o tym słyszała. Dohor kogoś przysłał. Ludzie mówią o nim półgłosem, niektórzy się nad nim litują, inni dziko go nienawidzą. Nazywa się Learchos, jest synem Dohora. Dubhe słyszała, że ma czternaście lat. Jest niewiele starszy od niej i to ją ciekawi.

Widzi go tamtego dnia. Obok Forry stoi młodzieniec z dziecięcą twarzą i chudym ciałem nastolatka. Ma bardzo jasne włosy, blond graniczący z bielą, i zielone, niezwykle błyszczące oczy. Jest blady, a jego szczupła twarz jest lekko zaostrzona, ale o prawie doskonałym owalu. Ma na sobie raczej prostą zbroję, u boku piękny miecz i siedzi w siodle na czarnym koniu. Kurczowo ściska w dłoniach lejce i wydaje się, jakby silą nakazywał sobie opanowanie.

Dubhe długo mu się przygląda. Są jedynymi nastolatkami oglądającymi tę scenę. Pozostałe osoby w ich wieku lub młodsze już leżą na ziemi martwe albo płaczą, oczekując na rozstrzelanie. Są dwójką ocalałych.

On też nie odrywa wzroku od widowiska. Obserwuje wszystko prawie nieporuszony, ale Dubhe udaje się dostrzec, jak w głębi jego na pozór tak spokojnych oczu coś kipi.

Potem wszystko się kończy, prawie niespodziewanie.

— Taki jest los tych z was, którzy próbują wystąpić przeciwko naszemu władcy Dohorowi. Czy lekcja jest jasna? Nie zmuszajcie mnie do pokazywania wam innych przykładów.

Forra zawraca konia i odjeżdża ze swoimi ludźmi, łącznie z Learchosem.

Cisza, jaka zapada na równinie, jest ogłuszająca, i w tym momencie Dubhe wydaje się, że naprawdę pojmuje, czym jest śmierć. Widziała ją wielokrotnie, wymierzoną przez Mistrza wielu ludziom, ale to tam, na równinie, widzi ją naprawdę po raz pierwszy w pełni jej tragicznej nieuchronności.

Po Krainie Ognia przyszedł czas na szybkie przemieszczenie się do Krainy Wody, a wreszcie, w wieku dwunastu lat, Dubhe znajduje się ponownie w Krainie Słońca, swojej ojczyźnie.

Kiedy Mistrz mówi jej, dokąd pójdą, serce Dubhe nagle bije mocniej. Jej emocje musiały przedostać się na twarz, bo Mistrz patrzy na nią pytająco.

— No co?

— Nic — oszukuje. — Nic… to tylko… wracam do domu.

— Właśnie — brzmi lakoniczny komentarz Mistrza.

Dla Dubhe to on jest centrum wszystkiego. Świat zaczyna się i kończy na nim: nauczyciel, mistrz, ale także ojciec, wybawca. Uwielbia go. Nie liczy się to, że jest Zabójcą, że ma pracę potępianą przez ludzi. Zresztą, czyż ona sama też nie jest Zabójcą? Mistrz jest doskonały, Mistrz jest jedyny, Mistrz jest jej całym widnokręgiem. Uwielbia jego szerokie męskie barki, jego zwinne nogi i doskonałość jego ruchów. Uwielbia jego uparte milczenie, a nawet chłód, z jakim często ją traktuje. Chłonie absolutnie wszystkie jego słowa i dlatego nie polemizuje z jego decyzjami ani tym bardziej nie prosi o to, na czym bardzo jej zależy. Chciałaby przejść przez Selvę — teraz, kiedy wszystko już stracone, tylko po to aby odnaleźć własne korzenie.

Zatrzymują się w domu na peryferiach Makratu, tam, gdzie stoją baraki biedaków. To prosty lokal z kominkiem. Mistrz rozłożył na ziemi słomiane sienniki na dwa łóżka i tam śpią, przed paleniskiem. W rogu przy ścianie jest mały stół i dwa słomiane, na wpół przegniłe krzesła.

W Krainie Słońca Dubhe znała tylko Selvę, a jednak, kiedy tylko postawiła nogę na swojej rodzinnej ziemi, była pewna, że jest w domu. Nie potrafi powiedzieć, po czym się zorientowała — może to zapachy, może kolory — ale poczuła, że wróciła do korzeni i dziwna tęsknota ścisnęła jej gardło.

— Co jest? — spytał ją Mistrz.

W jego głosie Dubhe odnalazła siłę, aby się nie rozpłakać.

— Trochę tęsknoty… trochę głupiej tęsknoty.

Mistrz nie odezwał się, ale Dubhe wyczuła, że rozumie, i uśmiechnęła się.

Noc. Dubhe jest sama. Przedmieścia Makratu po pewnej godzinie przybierają złowrogi, niespokojny wygląd. Wiatr przelatuje ulicami, unosząc tumany kurzu, a w pobliżu nie ma nikogo, z wyjątkiem paru bezdomnych psów. Ona się jednak nie boi. Od kiedy Mistrz wysyła ją na spotkania z klientami, przyzwyczaiła się.

Dziewczynka czeka. Mężczyzna, z którym ma się zobaczyć jest starcem — tak powiedziała jej osoba, która zaczepiła ją kilka dni wcześniej, kiedy krążyła po targu. Łysy starzec z białą brodą. Pozna go po czerwonym kwiecie wpiętym w czarny płaszcz Prosił, aby spotkanie odbyło się w nocy, w dzielnicy miasta, którą Dubhe słabo zna. Idzie tam pierwszy raz, skrupulatnie stosując się do wskazówek, jakich udzielił jej Mistrz.

Jest owinięta w swój zwykły, czarny i wytarty już płaszcz. Zaczyna być dla niej przymały, ale Mistrz obiecał, że jeżeli będzie dobrze pracować, odda jej pieniądze otrzymane za to zlecenie, żeby mogła kupić sobie nowy. Twarz Dubhe jest zasłonięta, dobrze ukryta pod fałdami kaptura. Podobnie jak Mistrz, ona też zaczęła podzielać jego obsesję na punkcie zachowania najwyższej dyskrecji.

Starzec wreszcie przybywa. Kuleje, a kwiat na piersi jest dobrze widoczny.

Dubhe nie rusza się. Czeka, aż on do niej podejdzie.

Starzec jest naprawdę zgrzybiały. Kiedy znajduje się o krok od niej, taksuje ją od stóp do głów swoim jedynym okiem.

— To ty?

Głos brzmi ponuro, żałobnie. Dubhe łapie się na myśli, że ten człowiek nie pożyje długo, śmierć już wycisnęła na nim swą pieczęć.

— Tak.

— Spodziewałem się kogoś starszego…

— Nie dajcie się zwieść moją drobną sylwetką.

Dubhe nie zależy na ujawnieniu swojego prawdziwego wieku i zawsze stara się podawać za starszą. Ma nadzieję, że będzie rosła jak najszybciej i że stanie się taką kobietą, jaką od pewnego czasu już się czuje.

— Czy twój pan wysłał cię na negocjacje?

— Tak. Powiedzcie mi, o co chodzi.

Banalna historia: starzec, już dręczony chorobą i bliski końca swoich dni, chce doznać satysfakcji i zlecić zamordowanie mężczyzny, który w młodości wybił mu oko i uwiódł ukochaną kobietę. Dubhe z mieszanką litości i pogardy zaczyna patrzeć na tego człowieczka, który w obliczu nadchodzącej śmierci nie szuka spokoju, ale ciągle i bezustannie myśli o zemście.

— Mój pan generalnie nie fatyguje się do takich drobnych i małostkowych zleceń.

Typowa odpowiedź dla typowego zadania.

— To wcale nie jest coś małostkowego! To zgryzota całego mojego życia, ty przeklęty dzieciaku!

Na Dubhe nie robi wrażenia nawet ten nagły wybuch złości.

— Macie pieniądze?

— A ile chcesz?

— Na coś takiego potrzeba siedemset karoli.

Na początek podała przesadzoną kwotę, jak na tego rodzaju pracę, ale zawsze trzeba tak zaczynać, aby zaskarbić sobie szacunek klienta i ustalić dobrą cenę.

Starzec, jak przewidywała, wytrzeszcza oczy.

— To chyba przesada…

— Już wam powiedziałam, mój pan wykonuje prace innego kalibru i zazwyczaj nie zaprząta sobie głowy takimi prywatnymi kłótniami, jak wasza. Musicie zapłacić za jego usługi. Poza tym, gwarantuje wam świetne wykonanie zadania.

— To za dużo. Już dwieście to za dużo.

— Możecie zatem poszukać sobie kogoś innego.

— Dubhe chce już odejść.

Starzec łapie ją za ramię i zatrzymuje.

— Poczekaj!… Dwieście pięćdziesiąt.

Zaczynają się żmudne negocjacje, które Dubhe udaje się zakończyć na dokładnie takiej cenie, jaką sobie założyła. Czterysta karoli.

— Tak czy inaczej, muszę porozmawiać z moim panem i zobaczyć, czy przyjmie tę pracę, zwłaszcza za taką cenę.

— A zatem?

— A zatem, jeśli wam to odpowiada, zobaczymy się tutaj za dwie noce, o tej samej godzinie.

Starzec przez chwilę się zastanawia, po czym przytakuje:

— Dobrze.

Dubhe odchodzi.

Jest zadowolona z tego, jak potoczyły się sprawy. Dobrze się targowała, a praca jest, owszem, niskiego lotu, ale pieniądze są zagwarantowane. Już myśli o swoim płaszczu i o targu, gdzie pójdzie go szukać.

Roztargniona, analizuje przebieg negocjacji, które właśnie zakończyła, a po części pochłonięta jest innymi leniwymi rozważaniami. Zapomina, że znajduje się w dzielnicy miasta której dobrze nie zna i idzie, gdzie ją nogi poniosą, bezmyślnie.

Dopiero po pewnym czasie zdaje sobie sprawę, że już nie wie, gdzie jest.

Do świtu już niedaleko: nisko nad domami zaczyna prześwitywać bardzo blada jasność.

Dubhe usiłuje się zorientować w terenie i do tego celu przydatny jest właśnie świt. Po ustaleniu kierunku wschodniego stara się iść z grubsza na południe — tam znajduje się dom Mistrza. Zaułki Makratu są jednak skomplikowanym labiryntem i droga od razu staje się kręta. Dubhe błądzi i już trochę zaczyna się denerwować. Nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się zgubić.

Jej marsz przedłuża się, dziewczynka trafia w miejsca coraz mniej sobie znane. Światło powoli zalewa miasto, które stopniowo budzi się do życia. Ulice zaczynają wypełniać się pierwszymi kupcami, a przebudzeniu towarzyszy powolny ruch.

Wraz z pojawieniem się słońca Dubhe się uspokaja. Ciąży jej myśl, że będzie musiała zapytać kogoś o drogę, skoro była na tyle głupia, że nie poszła za wskazówkami Mistrza, ale jakoś musi wrócić do domu.

Raptem miasto pod jej spojrzeniem zdaje się zmieniać wygląd i czas zwalnia. W jej kierunku idzie jakaś kobieta niosąca na głowie kosz pełen tkanin, a pod pachami jeszcze dwa, równie wypełnione. Dubhe natychmiast ją rozpoznaje, chociaż jest starsza bardziej zmęczona i utyła. Nie może jej nie rozpoznać.

Jej matka. W Makracie.

Stopy Dubhe zatrzymują się i dziewczynka staje nieruchomo na środku ulicy, dopóki mijająca ją kobieta nie trąca jej jednym z koszy.

— Wybaczcie — mówi pospiesznie matka, odwracając się do niej.

Dubhe stoi jak skamieniała i patrzy na nią.

— Wszystko dobrze? — rzuca kobieta pytająco.

Dubhe dochodzi do siebie. Nic nie odpowiada, po prostu odwraca się i ucieka, znikając w labiryncie miasta, tak jak nauczyła się przez te cztery lata. Cztery lata z dala od niej.

Kiedy przychodzi do domu, jest prawie południe. Czuje się zagubiona. Jej matka. Jak bardzo pragnęła znów ją zobaczyć, jak bardzo… Z bólem serca przypomina sobie cały ten żałosny czas przed spotkaniem Mistrza, kiedy tak bardzo chciała, aby jej rodzice wreszcie przybyli ją zabrać, uratować. A jeżeli była tam jej matka, z pewnością był też i ojciec! Lecz dlaczego jej nie rozpoznała? Przez płaszcz? Ale przecież znalazły się blisko siebie i był dzień, nie miała twarzy całkiem w cieniu.

— Gdzie do diabła się podziewałaś?

Mistrz zatrzymuje ją w progu tymi słowami. Poruszenie Dubhe musi wyraźnie rysować się na jej twarzy, bowiem mężczyzna pyta z niepokojem:

— Coś się stało?

Dubhe kręci głową.

— Tylko się zgubiłam.

Mistrz rozluźnia się.

— Wydawało mi się, że podałem ci jasne wskazówki.

— Wybacz mi, Mistrzu, zapomniałam z nich skorzystać w drodze powrotnej.

Dubhe próbuje się ulotnić. Nie ma ochoty rozmawiać, ale Mistrz znowu ją zatrzymuje.

— No więc? Co ci powiedział?

Niepokój, strach i radość słabną podczas opowieści o minionej nocy i wreszcie wszystko wraca na swoje miejsce. Miasto, dom, wszystko znów staje się takie samo, jak zawsze. Dubhe oddycha z ulgą. Dopiero wieczorem ponownie ogarnia ją niepokój wraz z żywym wspomnieniem jej matki. Mistrz oddycha lekko o krok od niej, w kominku żar wydziela ostatnie kłęby dymu, a Dubhe wraca myślą do tamtego spotkania. W myślach porównuje swoje wspomnienia o matce z ulotnym obrazem z targu; stwierdza, jak bardzo się zestarzała i ile nowych zmarszczek ma na twarzy. Czuje w głębi siebie coś, czego nie potrafi rozszyfrować Cztery lata temu byłaby to tylko radość. Teraz nie. Teraz już nie wie. Jest niespokojna i zagubiona.

W ciągu następnych dni Dubhe często powraca do tamtej części miasta. Ma dobrą pamięć i po pierwszym razie już dobrze nauczyła się drogi. Mistrzowi mówi, że idzie po zakupy, a potem godzinami krąży wśród stoisk, szukając tamtej twarzy. On nie pyta jej o nic, ale Dubhe wie, że domyśla się prawdy, bo dziwnie na nią patrzy. Ale pozwala jej robić, co chce.

Dubhe odnajduje matkę dość szybko. Ma stoisko z tkaninami. Zawsze ustawia się w tym samym miejscu, a potem głośno zaczyna przywoływać klientów. Wydaje się, że interesy idą dobrze, bo przy jej stoisku zwykle tłoczą się ludzie.

Dubhe szpieguje ją, tak jak często robiła razem z Mistrzem w przypadku ofiar. Odkrywa, gdzie mieszka, idzie za nią. Chce zobaczyć jej życie, ale przede wszystkim pragnie ujrzeć swojego ojca. Czuje wyraźnie, że to jego naprawdę potrzebuje. Dlatego, kiedy widzi innego mężczyznę, jest to dla niej cios.

Matka mieszka niedaleko od swojego stoiska, w domku niezwykle czystym jak na dzielnicę, w jakiej się znajduje. Mieszkanie to mieści się nad sklepem z tkaninami prowadzonym przez jakiegoś pana, którego Dubhe nigdy nie widziała, starszego od jej matki, otyłego, ciemnowłosego mężczyznę o dobrotliwej twarzy.

Widzi ich, jego i swoją matkę, jak witają się pocałunkiem w usta, kiedy spotykają się pod koniec dnia. Jest też dziecko, małe, jakieś niemowlę.

Dubhe patrzy i nie rozumie. Czy ta kobieta to naprawdę jej matka? Gdzie jest jej ojciec? Wydaje jej się, że widzi rzeczy jak przez zniekształcające lustro z rodzaju tych, jakie widywała na różnych jarmarkach w miastach, lustro, które może pokazać ci swoje odbicie szczuplejsze, grubsze, jakie tylko zechcesz. Wszystko przypomina jej własne wspomnienia, ale jednocześnie jest od nich nieskończenie odległe. Cicho płynące życie, które widzi w tym domu jest jej całkiem obce, nie ma w nim dla niej miejsca.

Dzień po dniu chodzi szpiegować swoją matkę, czasami nawet opuszcza poranne lekcje z Mistrzem. Cały czas targają nią sprzeczne emocje: zazdrość, ale też i żal oraz głębokie uczucie — mieszanka, która nią wstrząsa i czyni ją dla siebie samej obcą.

Wieczorem przewraca się na swoim legowisku, rozmyślając o nowym życiu matki. Czuje, jak łzy bez powodu cisną się jej do oczu, więc mruga powiekami, żeby je przegonić. Ona też się zmieniła przez te cztery lata, czyż nie wiedziała o tym? Dlaczego Selva i jej rodzice mieliby zostać na zawsze tacy sami? Zresztą przez cały ten czas nie szukali jej, nie przyszli jej uratować. To Mistrz dał jej ocalenie, nie oni, to on nadał jej życiu cel, nauczył ją zawodu. Ale tak czy inaczej, w głębi jej duszy — tam, gdzie kryje się niepokalane wspomnienie jej ojca, pozostaje pustka. Gdzie jest teraz jej ojciec?

Dopiero po długich rozmyślaniach podejmuje decyzję. Porządnie rozważyła tę sprawę i chociaż nadal wydaje jej się to głupotą, jednocześnie czuje, że musi się dowiedzieć.

Puka do drzwi tak okutana płaszczem, że kiedy chłopak przychodzi jej otworzyć, nie rozpoznaje jej.

— Ktoś ty? — pyta podejrzliwie.

— To ja — szepcze Dubhe.

Chłopak ma na imię Jenna. Nigdy wiele ze sobą nie rozmawiali. Zresztą nie minął nawet rok, od kiedy on pracuje dla Mistrza a, i tak nie ma to nic wspólnego z jej osobą. Po prostu znają się z widzenia, ponieważ oboje związani są z Mistrzem, i w ciągu tych niewielu razy, kiedy się zetknęli, polubili się wzajemnie, tym bardziej, że są mniej więcej w tym samym wieku.

Kiedy tylko Dubhe się odzywa, Jenna ją rozpoznaje. Wzdycha.

— Przez ciebie prawie dostałem zawału… Wchodź.

Jego dom to smutna chałupka opanowana przez bałagan: wszędzie szmaty, a oprócz tego łupy z jakichś kradzieży, rozłożone owoce i jedzenie. To tym zajmuje się Jenna, kiedy nie służy Mistrzowi — jest złodziejem.

Dubhe siada na krześle przy surowym drewnianym stoisku wykręca sobie dłonie, nie śmie spojrzeć Jennie w twarz.

— Mistrz cię przysyła?

Dubhe kręci głową, a Jenna uśmiecha się ironicznie.

— No proszę! Znaczy się wizyta kurtuazyjna! Poczekaj zobaczymy, czy mam cię czym poczęstować…

Ona przytrzymuje go za rękaw, żeby się nie podnosił, i opowiada mu wszystko. Jenna słucha w zamyśleniu.

— Jesteś pewna, że to ona?

Dubhe przytakuje.

Przez kilka chwil panuje milczenie.

— Chcesz do niej wrócić? — pyta z wahaniem Jenna, a Dubhe nagle pojmuje. Dociera do niej, czym jest to dziwne i niewygodne uczucie, które tak niepokoiło ją w ostatnich dniach. Wrócić do niej czy zostać z Mistrzem? To tę decyzję trzeba podjąć, to właśnie jest groźbą i obietnicą owego przelotnego spotkania wśród tłumu.

— To nie tylko to… nie ma mojego ojca. Jenna opiera się plecami o krzesło.

— No i co? A przede wszystkim, co ja mam z tym wspólnego.

Dubhe tłumaczy mu. Chce, żeby się dowiedział, żeby postarał się zrozumieć, co się wydarzyło, od kiedy wypędzono ją z Selvy, i gdzie jest jej ojciec.

— A dlaczego ty tego nie zrobisz?

— Nie chcę, żeby mnie zobaczyła…

— To twoja matka, nie chcesz się z nią nawet przywitać?

Dubhe nie wie.

— Nie teraz… najpierw chcę się dowiedzieć, jak to było.

Jenna zastanawia się.

— Myślisz, że mógłbyś mi wyświadczyć tę przysługę? — pyta dziewczynka niepewnie.

— A co będę z tego miał? Masz pieniądze?

Dubhe potrząsa głową i myśli o drobniakach, jakie obiecał jej Mistrz, jeśli praca ze starcem dobrze pójdzie.

— Nie możesz potraktować tego jako przysługi i tyle?

Jenna wzdycha.

— Zgoda, zgoda. Trudno oprzeć się słodkim oczom dziewczynek — mówi. — Ty pokażesz mi swoją matkę, a ja zobaczę, co da się zrobić.

Dubhe cały czas patrzy w ziemię zawstydzona, chociaż w sumie wszystko dobrze poszło.

— Ja będę słuchać w pobliżu…

— Chyba żartujesz?

Dubhe nie odpowiada.

— Jak chcesz — Jenna poddaje się z wahaniem.

Umawiają się na następny dzień.

Dubhe miała trochę czasu, aby dobrze wszystko zaplanować. Opowiedziała mu o Selvie, wybrała dalekiego krewnego kobiety, którą znała w tamtych czasach, który powinien być w wieku Jenny, w nadziei, że nic mu się przez te lata nie stało. Przeszkoliła Jennę w kwestii jego życia w wiosce, życia, które pamiętała z nadzwyczajną jasnością.

— Zapytasz ją, co słychać, co tutaj robi, i porozmawiasz z nią o starych kumoszkach z wioski.

— Ale przecież i tak jestem kimś obcym! Naprawdę sądzisz, że będzie mi opowiadać o takich prywatnych sprawach?

— Mam nadzieję…

Dubhe wraca do domu dopiero późnym wieczorem. Kolację zjadła z Jenną i czuje się winna. Z pewnością Mistrz się martwi i czeka na nią. Prawdopodobnie będzie musiała wysłuchać kazania, tym cięższego, że przecież na nie zasługuje.

Powoli uchyla drzwi, ale przez szparę od razu wdziera się gwałtownie światło. Kominek jest rozpalony, a Mistrz siedzi niewzruszony przy stole.

— Kim jest ta kobieta?

Dubhe czuje się spoliczkowana tym pytaniem, tak bezlitośnie bezpośrednim. Jest bliska łez. Dopiero teraz pojmuje, jak bardzo jej świat się chwieje, jak ważna jest decyzja, z którą zwleka od kilku dni. Jej matka i życie dawniejsze, może Selva, albo Mistrz, któremu wszystko zawdzięcza.

— Przepraszam za spóźnienie.

— Wiem, gdzie byłaś. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego. Nie sądzisz, że jesteś mi to winna?

Dubhe wyrzuca z siebie wszystko, jej słowa są niczym wezbrana rzeka.

Mistrz słucha jej bez mrugnięcia okiem, pozwala opowiedzieć sobie całą historię, nie karci jej nawet wtedy, gdy pojawiają się pierwsze łzy.

— Co chcesz w ten sposób osiągnąć?

W jego głosie nie słychać zagniewania, wręcz przeciwnie, jest pełen zrozumienia.

— Chcę dowiedzieć się czegoś o moim ojcu… gdzie jest… co się stało przez ten cały czas…

— Nie ma go, Dubhe. To jest fakt, którego słowa twojej matki w żaden sposób nie umniejszą. Nie wystarcza ci?

Dubhe sama nawet nie wie jasno, czego chce.

— Mistrzu… moje niegdysiejsze życie… i mój ojciec… Mój ojciec… nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, on był dla mnie wszystkim. Jeżeli on jest, jeżeli mnie szukał…

— Odeszłabyś?

Znowu brutalne pytanie, które prawie ją rani.

— Bo to właśnie o to toczy się gra, i ty dobrze o tym wiesz. Musisz postawić sobie pytanie, czy byś odeszła. I to niezależnie od twojego ojca, rozumiesz, co mam na myśli?

Po raz pierwszy mówi do niej w ten sposób. Nie jak mistrz do ucznia, nie jak dorosły do dziecka, ale jak równy do równego.

— Woła cię normalne życie i wątpię, żebyś kiedykolwiek przestała słyszeć to wołanie.

Dobrze mi z tobą! Dobrze mi z tobą i nigdy nie chciałam niczego innego.

— Wiem. Ale czy jesteś gotowa iść na całość? Tu nie ma półśrodków, Dubhe. Ja nie mogę mieć cię na pół służby, z jedną nogą u twojej matki i jedną nogą u mnie. Zawsze ci mówiłem, czego wymaga życie zabójcy. Teraz doświadczasz tego na własnej skórze i musisz wybrać.

— Wypędzasz mnie?

Mistrz robi niecierpliwy gest ręką.

— Mówię ci, że jeśli sobie pójdziesz, to będzie na zawsze. Jeżeli jutro zdecydujesz, że chcesz zostać z matką, nie będzie możliwości powrotu. Bez urazy. Nie będę cię zatrzymywał ani starał się ciebie przekonać. Ale to obowiązuje też w drugą stronę. Jeżeli zostaniesz, to na zawsze, i chcę, żebyś nigdy nie widziała się z tą kobietą. Będzie to ostateczne pożegnanie, więc dobrze to przemyśl.

Następnego dnia Dubhe zaczaja się za stoiskiem już od momentu, kiedy jej matka zaczyna je rozstawiać. Obserwowanie osoby, którą się kocha, kiedy jest bez nas, wywołuje dziwną mieszankę przyjemności i bólu. Dubhe widzi, jak matka starannie układa jedwabie, i przypomina sobie, jak patrzyła na nią, kiedy siedząc przy stole w kuchni czyściła warzywa. Myśli o jej reprymendach, wspomina jej pieszczoty. Ale przede wszystkim myśli o swoim ojcu. Wystarczyłoby jej, gdyby się dowiedziała, że jej szukał przez te lata, że jej nie zdradził, że nie zostawił jej samej, a będzie zadowolona, będzie mogła iść dalej.

Potem, już pod koniec dnia, kiedy jej matka zaczyna się zbierać, przychodzi Jenna. Jest dobry, wiarygodny, dokładnie tak, jak mu powiedziała.

Nonszalancko przechodzi przed straganem, z wahaniem zatrzymuje się po kilku krokach, po czym zawraca. Mężczyzna, z którym teraz żyje jej matka, też właśnie przyszedł i całuje ją przelotnie w policzek.

— Melna?

Kobieta odwraca się, a wraz z nią i stojący obok niej mężczyzna.

Jenna perfekcyjnie odgrywa swoją rolę.

— Ależ oczywiście, jesteście Melna, nie można was nie poznać! Pamiętacie mnie? Jestem Septa, siostrzeniec Lotti! Odszedłem z Selvy, kiedy byłem taki mały!

Dubhe widzi, jak jej matka nagłe się denerwuje, jak rozgląda się wokół zagubiona. Kiedy tylko usłyszała tę nazwę, wyraz jej twarzy nagle się zmienił.

— Mylicie się — wtrąca szorstko mężczyzna. — To nie jest osoba której szukacie.

Jenna nie daje się zbić z tropu.

— Ależ oczywiście, że to ona, dobrze ją pamiętam. Matka zaczyna się jąkać.

— Ja… Selva…

Dubhe czuje ucisk w sercu. Zaledwie kilka chwil wcześniej wydawała się taka pogodna, taka szczęśliwa, a teraz…

— Do diabła, powiedziałem wam, że to nie ona! A ty, Melno, idź już do domu.

— Selva… ja…

Mężczyzna z miłością otacza ją ramieniem i ostrożnie szepcze jej do ucha.

— Wszystko w porządku, on się tylko pomylił. Idź do domu, a ja zaraz przyjdę.

Dubhe zauważa, że odejście jej matki to prawdziwa ucieczka. Bierze pod pachę trochę materiałów, pędzi w zaułek i szybko znika z pola widzenia. Mężczyzna dalej stoi przed Jenną z groźną miną.

— Ależ to ona… nazwaliście ją Melna…

— Słuchaj, czego u diabła chcesz od mojej żony?

Słysząc te słowa, Dubhe czuje ucisk w sercu. Czyżby się pomyliła?

— Chciałem tylko pozdrowić dawną przyjaciółkę… ale wy chyba nie jesteście Garni…

Mężczyzna wzdycha i przesuwa dłonią po twarzy.

— Widzę, że nie wiesz wielu rzeczy.

Jenna udaje zdumienie, a Dubhe myśli, że jest dobry, naprawdę dobry, wolałaby prawie, żeby nie był aż tak świetny, bo teraz czuje, że tak naprawdę wcale nie chce usłyszeć prawdy, czuje, że lepiej byłoby uciec daleko stąd, wrócić do Mistrza i nie wiedzieć nic więcej. A jednak pozostaje na swoim miejscu jak przyklejona.

— A czego? — Cztery lata temu wydarzyła się tragedia… Córka Melny zabiła dziecko.

O tym Jenna nie wie. Tylko Mistrz jest wtajemniczony w całą tę historię. Jenna zna tylko żałosne kłamstwo.

Jego zdumienie nie jest już udawane, a Dubhe atakuje uczucie pustoszącego wstydu.

— Dziewczynka została wypędzona z wioski i od tamtego czasu słuch po niej zaginął… Z pewnością nie żyje. Wysłali ją do Krainy Morza, nieopodal granicy z Wielką Krainą, a wtedy już panowało tam coś w rodzaju niewypowiedzianej wojny.

— Ale… mówicie o Dubhe?

— Właśnie. Ale to jeszcze nie wszystko. Garni został wtrącony do więzienia, ale nie chciał się z tym pogodzić. Wydostał się z celi i uciekł, aby odnaleźć córkę, porzucając Melnę na pastwę losu. On również zniknął i dopiero rok temu dowiedzieliśmy się, że zmarł z niedostatku niedaleko stąd.

Serce Dubhe zatrzymuje się, świat wokół niej zamiera. Słyszy tylko głuche dudnienie w uszach, ale potężny głos mężczyzny przedziera się nad wszelkim hałasem.

— Ona zapomniała o wszystkim, ze mną starała się wymazać to wszystko z pamięci. Jeżeli ty jej mówisz, jeżeli pytasz ją o Selvę… to tak, jakbyś otworzył dopiero co zabliźnioną ranę, rozumiesz? Melna z Selvy już nie istnieje, więc jeśli była ci droga, już nigdy jej nie szukaj.

Dubhe zaciska oczy, ale tym razem nic nie może zatrzymać łez. Jej oddech ginie wśród tłumionych szlochów, ból eksploduje.

Ucieka z zaułka i nie obchodzi jej, że ktoś ją zobaczy. Słyszy jeszcze ostatnie zdania, które gubią się w odgłosie jej kroków na kamieniach ulicy.

— Jak… jak chcecie… — mówi Jenna.

— Dziękuję — odpowiada mężczyzna prawie wzruszony. — Dzię… a to kto?

Potem nic, tylko czerwień zachodu słońca i jej wysokie buty uderzające o kamienie. Ale Dubhe już wie, że nie ma miejsca gdzie mogłaby uciec.

Błąka się po różnych kwartałach, od biednych chałup na peryferiach po zabytki centrum. Szlocha i czuje się pusta w środku Kilka osób nawet zatrzymuje się, żeby zapytać, co się stało.

— Dziecko, co ci jest?

Ona nie odpowiada. Nie ma słów, żeby to wypowiedzieć. Zapada noc, ale nie ma to znaczenia. Mistrz może czeka, a może nie.

Na opustoszałych ulicach rozbrzmiewa dźwięk jej kroków Nie chce wracać do domu, nie chce przechodzić koło sklepu swojej matki. Nie ma domu i taka jest prawda. Kiedy ktoś dotyka jej ramienia, odwraca się powoli.

— Do diabła, jak ty biegasz!

Jenna jest zdyszany.

Zatrzymują się na raczej smutnym, opustoszałym placyku. Siadają na brzegu zepsutej fontanny, wypełnionej mulistą wodą cuchnącą zgnilizną.

— Dlaczego nie opowiedziałaś mi prawdziwej historii? — pyta Jenna.

Ona nie wie, co odpowiedzieć.

— Wstydziłam się.

— Jak to się stało?

— To był wypadek. Bawiliśmy się i…

— Nic więcej nie mów, wystarczy. Przy… przykro mi.

Dubhe nie odpowiada. Na niektóre rzeczy nie ma słów.

Wraca do domu o świcie. Mistrz siedzi przy stole, na którym stoją dwie miski pełne mleka. Nie wie dobrze, co ma powiedzieć. ale jego widok ją uspokaja. Przez jej ból przebija się promyk pocieszenia.

Nie ma u niej miejsca dla mnie — mówi Dubhe jednym tchem.

Spojrzenie Mistrza jest cieple, pełne zrozumienia.

— Mój ojciec umarł, szukając mnie, a ona zaczęła nowe życie.

To wszystko, co kiedyś miałam, już nie istnieje, a ja…

— Nic nie musisz mi tłumaczyć. Podnosi się i ją przytula. Ten niezwykły, tak nieoczekiwany gest zdumiewa Dubhe; dziewczynka jest oszołomiona. Potem i ona obejmuje go z uczuciem i płacze jak dziecko. To ostatni płacz jej dzieciństwa.

Tego dnia nie trenują. Po prostu są razem i chodzą po dobrych sklepach starego miasta. Mistrz dał jej pieniądze, które jej obiecał, i razem wybierają nowy płaszcz.

— Dobrze się spisałaś tamtego wieczoru — mówi do niej, a ona uśmiecha się z oczami napuchniętymi od płaczu.

O zachodzie słońca Dubhe, w nowym płaszczu i z kapturem opuszczonym na oczy, razem z Mistrzem wraca do domu. Jeszcze myśli o ojcu i będzie myśleć zawsze: wie, że ten ból nigdy jej nie opuści. Ale Mistrz jest tu, u jej boku. Jeżeli są zgubieni, to są zgubieni we dwójkę.

— W końcu i ty nie miałaś innego wyjścia — mówi do niej nagle — tak jak i nie miałem go ja.

Dubhe czuje, jak wzruszenie podchodzi jej do gardła.

— Nie, Mistrzu, mylisz się. Ja zdecydowałam już dawno.

Powoli, ze wstydem, bierze go za rękę i ściska ją.

On się nie wycofuje, ale delikatnie trzyma tę miękką dłoń w swojej.

26. Niemożliwe zadanie

Dubhe nie było dane nacieszyć się nawet kilkoma dniami odpoczynku. Dom był miejscem pulsującym działaniem machiną wciąż w ruchu i ona też, choć była zaledwie małym trybikiem, nie mogła wyłączyć się z ogólnego rytmu.

Po całej nocy nieutulonego płaczu, spędzonej samotnie w celi, doczekała bezlitosnego poranka, a do jej drzwi zapukała Rekla.

— Już czas — powiedziała po prostu.

Dubhe szła przez korytarze otumaniona, nic tam w środku nie wydawało się mieć prawdziwej wartości. Mijała tych samych ludzi, którzy dzień wcześniej radowali się z ofiary Postulanta, a ich twarze były takie jak zwykle, nie wydawali się w żaden sposób poruszeni. Ona natomiast nie potrafiła wymazać sprzed oczu obrazów poprzedniej nocy i czuła się brudna do głębi przez sam fakt bycia świadkiem podobnej sceny.

W termach rzuciła się bez sił do wody, pozwalając ciału unosić się, jakby było trupem. I tym razem miała nadzieję, że woda może ją oczyścić, umyć. Ale to okropieństwo było niezmywalne.

W refektarzu długo patrzyła na swoją miskę, nie mając sił, aby wziąć do ręki łyżkę.

— No co? Nie jesz? — spytała Rekla.

Dubhe przełknęła dwa łyki mleka i kęs chleba, żeby ją zadowolić. Znowu wszystko miało smak krwi.

W świątyni nie słyszała ani słowa z tego, co mówiła jej Rekla. Potrafiła myśleć tylko o tym, że Bestia znajduje się bliżej niż kiedykolwiek. Poprzedniego wieczoru słyszała, jak ryczy z daleka, i coś w niej odpowiedziało na ten krzyk, nie mogła temu zaprzeczyć. To właśnie to nią wstrząsnęło. Wcale jej się nie poprawiało i to nie dlatego, że dalej co tydzień musiała zażywać eliksir, ale ponieważ Gildia robiła wszystko, aby jak najbardziej przybliżyć jej świadomą część do Bestii. Przebywając tam, w końcu się przyzwyczai. Na koniec nie będzie już żadnej różnicy między nią a Bestią. Ponownie zobaczyła chłopaka ze świątyni. Był chudy, wyniszczony z twarzą osoby cierpiącej głód. Popatrzyła na niego, kiedy nakładał jej na talerz tradycyjną wodnistą ciecz, przyjrzała się jego dłoniom, poświęciła mu długie, pełne strachu i litości spojrzenie, którego nie mógł nie zauważyć. Odwzajemnił je niemal ze zdumieniem.

— Dziękuję — wymknęło się Dubhe, po czym pochyliła głowę nad miską.

Już widziała go martwym i z jakiegoś powodu czuła się udręczona tym przeczuciem. Jego ulotne spojrzenie w świątyni uderzyło ją i ustanowiło między nimi jakiś rodzaj więzi. Oboje byli więźniami.

Dubhe robiła to, co musiała, modliła się, kiedy jej kazali, ćwiczyła, kiedy przyszła pora, słuchała Rekli, ale wewnątrz miała pustkę. Czuła, że już nie da rady dłużej tolerować tego stanu.

Sherva zorientował się.

— Nie uważasz.

Dubhe nie odpowiedziała, patrzyła tylko na niego zagubiona.

— To z powodu ceremonii?

Chciałaby mu się zwierzyć, ale wiedziała już, że nawet Sherva nie potrafi jej zrozumieć. Z pewnością nie był taki, jak inni, ale jego też łączył z Gildią fanatyzm. Zmieniała się tylko nazwa kultu. On nie wielbił Thenaara, ale własną osobę, własne umiejętności.

— Zastanowiłaś się nad moimi słowami?

— Będąc tutaj, wcale się nie ratuję, taka jest prawda… Przeciwnie… z każdym dniem zapadam się coraz bardziej…

— Gdybyś naprawdę chciała żyć, zniżyłabyś się do wszystkiego. Ale jeszcze tutaj jesteś, a to oznacza, że już się zgodziłaś.

To zdanie zapiekło ją w środku. Nigdy się nie zgodzi, nigdy nie chciała się zgodzić.

Po kilku dniach z jeszcze większym zapałem podjęła poszukiwania. Była zdesperowana i musiała jak najszybciej dojść do jakichś wniosków. Powoli marniała.

Znowu spróbowała powrócić do Wielkiej Sali, ale już sam jej widok z daleka wywołał w niej nieznośne mdłości. Było zbyt wcześnie.

Poświęciła się zatem przeszukiwaniu całego Domu. Przemierzyła pokój po pokoju, w poszukiwaniu sekretnych przejść przebiegła przez każdy korytarz czy drogę, o których istnieniu przedtem nie wiedziała, gdzie nigdy wcześniej nie była.

Odkryła, że sale Strażników wysokiego poziomu nie istnieją. Nie mogła ich znaleźć mimo bardzo skrupulatnych wizji lokalnych, chociaż tworzyła sobie doskonały plan Domu. Po prostu ich nie było, a jeśli ich tam nie było, to najwidoczniej musiało istnieć inne piętro. Wszystko prowadziło do tamtej przeklętej sali, do której nawet nie była w stanie wejść.

Pewnego dnia Rekla wydała jej nieoczekiwany rozkaz.

— Jego Ekscelencja pragnie cię widzieć.

Dubhe natychmiast pomyślała o swoich poszukiwaniach i inspekcjach. Yeshol często chlubił się tym, że ma oczy wszędzie.

Z wielkim lękiem zapukała do jego drzwi, do tego samego gabinetu, gdzie przyjął ją kilka miesięcy wcześniej, jeszcze w epoce wolności, która teraz wydawała jej się nieskończenie odległa.

Yeshol siedział na swoim zwykłym miejscu i pisał, pochylony nad książkami. Dubhe sterczała w drzwiach jak kołek, a Najwyższy Strażnik nie przerywał swojego zajęcia, nie zważając na jej obecność. Dopiero po dłuższym czasie odłożył pióro i popatrzył jej w oczy.

— Usiądź — powiedział z lodowatym uśmiechem. Dubhe wykonała jego polecenie.

— Boisz się? — spytał, uśmiechając się drwiąco.

Dubhe nie miała już nawet siły, aby szukać stosownej odpowiedzi.

— Macie w rękach moje życie. Yeshol uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Widzę, że wreszcie oddajesz mi należny szacunek.

Dubhe milczała.

— Jak się tutaj czujesz?

Dubhe uśmiechnęła się gorzko. — Jakoś żyję.

— Właśnie… tak jak ci obiecaliśmy, prawda?

Milczała dalej.

— Dubhe, nie masz co odgrywać osoby uległej, ja czytam w twoim sercu. Nie jestem z ciebie zadowolony i z pewnością twoje nienaganne zachowanie nie zmieni mojego zdania.

— Zrobiłam wszystko, czego chcieliście… Słuchałam, ugięłam się zabiłam dla was… Nie rozumiem, dlaczego nie jesteście zadowoleni…

— Bo nie przystępujesz do naszego kultu. Rekla obserwuje cię z wielką uwagą: nie umknął jej żaden twój gest czy wyraz twarzy, a tym bardziej i mnie.

— Od samego początku powiedziałam wam, że jestem tu, aby dla was pracować… Modlitwy pozostawiam tym, którzy wierzą w bogów.

— A ja wyjaśniłem ci jasno, że bycie w Gildii oznacza wielbienie Thenaara. Na początku byłem do ciebie bardzo dobrze nastawiony; zresztą dopiero co przybyłaś… Byłem jednak pewien, że przyjmiesz naszą wiarę, ponieważ ona jest w tobie zakorzeniona od dnia, w którym zabiłaś tamtego chłopca, odkąd byłaś w łonie swojej matki. Już od tamtego czasu należysz do Thenaara.

Tym razem Dubhe podniosła twarz.

— Zrobiłam to wszystko, co mi kazaliście, od początku do końca. Spędzałam w świątyni całe godziny, modliłam się, uczestniczyłam w rytuałach, wszystko! Macie już moją krew, moje ręce, zabraliście moją duszę, aby dać mi w zamian ten marny rodzaj życia! Czego jeszcze chcecie?

Na Yesholu nie wywarło to wrażenia. Pozostał nieruchomy, z twardym wyrazem twarzy.

— Ty nie chcesz ustąpić przed chwałą Thenaara, nie chcesz, aby On uczynił z ciebie Zwycięską.

Zmartwiona Dubhe osunęła się na krzesło.

— Może powinienem powiedzieć Rekli, żeby przez jakiś czas przestała dawać ci eliksir…

Dubhe objęła twarz dłońmi. Koszmar, z którego nie można było wyjść — oto, czym to wszystko było. Nawet jej poszukiwania były czystym złudzeniem. Tam, przed tym strasznym i zimnym mężczyzną, nie widziała żadnej drogi wyjścia. I wybrała, po raz kolejny.

— Powiedzcie, czego chcecie, a ja to zrobię.

— Dowodu twojej wierności ideałowi, nic więcej. Zadanie łatwe dla ciebie, wiem o tym.

— Zadanie? — spytała.

— Właśnie.

Dubhe poczuła się jeszcze gorzej.

— Dubhe, musisz odciąć się od przeszłości…

Yeshol podniósł się i zaczął spacerować po gabinecie wielkimi krokami.

— Chcę, żebyś zabiła tamtego chłopaczka, Jennę.

Dubhe poczuła, że lodowacieje.

— Krąży i wypytuje o ciebie, a to mi się nie podoba, a poza tym dobrze wiem, że czeka na ciebie na zewnątrz. To twoja ostatnia więź ze światem po śmierci Sarnka. Przypomina ci twojego mistrza, Zdrajcę, i odwraca twoją uwagę od prawdziwego celu.

— On o niczym nie wie…

— On ciebie szuka, a kto szuka w taki sposób, kto w taki sposób kocha, nie da za wygraną, dopóki nie znajdzie. Dlatego chcę żeby nie żył.

Dubhe konwulsyjnie potrząsała głową.

— Ależ nie ma powodu…

— Powodem jest to, że ja tego chcę i że Thenaar tego chce a kiedy Thenaar o coś prosi, Zwycięski się przed tym nie cofa. Ty to zrobisz.

— Nie mogę… nie mogę… prosicie mnie o zbyt wiele… ja…

— Jeśli tego nie zrobisz, już jesteś martwa. Na nic mi Zabójca, który nie chce przyłączyć się do naszych ideałów. Oczy Dubhe zaczęły błyszczeć i cały czas kręciła głową.

— Nie ma żadnego sensu…

— Dubhe, nie zmuszaj mnie, żebym był dla ciebie zły… A wiesz, że potrafię.

Dubhe skoczyła na nogi.

— Nie — krzyknęła. — To naprawdę zbyt wiele, to przekracza wszelkie granice! Ja tego nigdy nie zrobię!

Yeshol nawet i tym razem nie okazał gniewu.

— No więc umrzesz… I to wcale nie tak, jak myślisz…

Nagle zza drzwi wyskoczyli mężczyźni, którzy złapali ją za ramiona. Zdawali się przybywać znikąd, najwyraźniej Yeshol musiał polecić im, żeby byli gotowi. Dubhe znała ich, przypominała ich sobie ze zgrozą.

— Proszę cię… — błagała słabym głosem.

Odpowiedzią był prosty ruch dłonią. Wyprowadzili ją krzyczącą.

Były to dni piekła. Znowu w tamtej ciemnej sali, znowu całkiem sama. Bestia drapała ją, rozdzierała, ukazując się w całej swojej potworności. Wydawała się silniejsza niż wcześniej, a ogarniający Dubhe ból był absolutny, czysty. Umieścili ją blisko Wielkiej Sali, gdzie zapach krwi był bardziej intensywny. Ani na moment nie traciła przytomności i wydawało jej się, że ta męka nigdy się nie kończy. Sądziła, że jest gotowa na wszystko, żeby tylko ustała. Wszystko inne, zgroza zadania, jakie jej postawiono, wstręt związany z ofiarowaniem, w którym uczestniczyła, wszystko to znikało za widnokręgiem jej cierpienia.

Każdego dnia Rekla pojawiała się na progu celi z ampułką w dłoni.

— Niewiele potrzeba, wiesz o tym… Wystarczy jedno „tak”. Ale to „tak” nie padało z jej ust, nie chciała go wypowiedzieć. Jenna jej pomógł, Jenna ją ochraniał, Jenna ją pocałował i ją kochał. Jeżeli było w niej jeszcze coś ludzkiego, było to wspomnienie tego chłopca. Właśnie dlatego Yeshol chciał, aby wyrzekła się go na zawsze.

Wytrzymała ponad tydzień, co wydawało jej się latami. Ale wszyscy mają punkt załamania, a ona swój już przekroczyła.

Ze łzami w oczach wymamrotała swoje „tak” dziesiątego dnia i eliksir, tak świeży w jej gardle, paląc, spłynął jej aż do żołądka niczym trucizna.

Znajdę jakiś sposób, wystarczy, żeby to się skończyło, znajdę sposób i nie umrze… — mówiła sobie, ale wstydziła się siebie samej i własnej słabości.

Znowu pojawiła się w pokoju Yeshola. Najwyższy Strażnik stał obok regału i uśmiechał się z zadowoleniem.

— Ustąpiłaś w końcu… Ja zawsze wygrywam, Dubhe, pamiętaj o tym, Thenaar zawsze wygrywa. Cierpieliśmy, ryzykowaliśmy, że znikniemy, ale przeżyliśmy i wkrótce powrócimy, wrócimy wielcy, rozumiesz mnie? A ty jesteś częścią tego niezmierzonego planu, tego nieskończonego planu, który nada światu sens.

Dubhe zacisnęła pięści i pochyliła głowę.

— Powiedzcie mi o warunkach — wymamrotała.

— Masz miesiąc. Po jego upływie chcę jego głowę i flakonik jego krwi dla boga. Nie interesuje mnie sposób: zrobisz, jak uważasz. Jeżeli nie będę miał tego, czego chcę, wrzucę cię do najgłębszej z naszych cel i pozwolę, żebyś umarła rozdarta przez Bestię. I nie będziesz sama. Zginie tylu Przegranych, ile dni ty wytrzymasz.

Yeshol zachichotał.

— A teraz idź, idź się modlić.

Dubhe wyszła z pokoju. Nie widziała żadnych rozwiązań. Nie istniały.

Wyruszyła rankiem. Bardzo szybko przeszła przez świątynię, nie zatrzymała się, aby popatrzeć na wielki posąg za ołtarzem. Poprzedniego wieczoru zawiadomiła Reklę, a ona nie miała nic przeciwko temu.

— Powiedz też Shervie.

— Zajmę się tym.

Dubhe podniosła się i już miała odejść, ale Rekla ją zatrzymała.

— Powodzenia w twojej misji, Dubhe, zobaczysz, że jak to zrobisz poczujesz się o wiele lepiej — i uśmiechnęła się.

Ty razem wzięła konia. Nie chciała, żeby zajęło jej to wiele czasu, a poza tym pragnęła jak najszybciej oddalić się od tego miejsca.

Skracała postoje do niezbędnego minimum, popędzała konia do szalonego galopu. Nie więcej niż trzy dni, tyle przeznaczyła na podróż.

Wydawało się, że to ucieczka, a przecież była to najsmutniejsza jej podróży.

Tak naprawdę nie zdecydowała jeszcze, co ma robić, ale tak czy inaczej zabrała ze sobą także flakonik. Ukryła go w sekretnej kieszeni, z dala od oczu.

Słońce zaskoczyło ją wczesnym rankiem. Nie widziała go już od miesięcy: było ciepłe i łagodne. Wiosna wisiała w powietrzu. Będąc w Domu, jeszcze tego nie zauważyła. Noc oszukiwała ją nawet co do pór roku, a zapach kwiatów czy świeżej trawy nie przebijał się do jej pokoju. Tam było jak w grobie. Tylko zapach zamknięcia i śmierci, skały i ziemi.

Kraina Słońca, ziemia rodzinna, uderzyła ją błyszczącą zielenią łąk. Drzewa kwitły, powietrze pachniało czymś dobrym. Ogarnęło ją wzruszenie.

Do dawniejszych wspomnień ukochanego Mistrza dołączały się też te późniejsze, z ponad dwóch lat, które spędziła sama jako złodziejka. Nigdy nie wydawały jej się piękne, ale teraz wolność była luksusem, na który nie mogła już sobie pozwolić.

Makrat był taki jak zawsze — chaotyczny, piękny i ubogi jednocześnie, ale przede wszystkim wielki, tętniący życiem.

Przeszła przez targ, na którym prawie pięć lat temu zobaczyła swoją matkę. Nie było już jej tam, wiedziała o tym od dawna.

Nigdy by nie uwierzyła, że widok Makratu tak ją zaboli. Czuła się jak więzień oglądający świat zza krat. Była w domu, a jednocześnie oddalona o całe mile, w dalszym ciągu przykuta do swojego Pokoju w Domu.

Błąkała się, głaszcząc pod płaszczem sztylet. Co by zrobiła, gdyby zobaczyła Jennę? Czy naprawdę posłuchałaby rozkazu Yeshola? A jeżeli tego nie zrobi? Inni niewinni poniosą śmierć i to w sposób jeszcze gorszy. Gdyby tylko zechciała, jest w stanie zabić Jennę tak, aby się nie zorientował, nie sprawiając mu cierpienia. Byłby to w zasadzie akt litości.

Potrząsnęła głową ze zgrozą. W końcu zdecydowała się.

Tylko tam pójdę. Wizja lokalna i tyle, nic więcej.

Wiedziała, gdzie go znaleźć. Znała wszystkie miejsca, gdzie kradł, miejsca, w których bywał — wiedziała o nim wszystko. Teraz, kiedy go straciła, rozumiała, że był to jej jedyny prawdziwy przyjaciel. Zawsze starała się go trzymać z dala, odpędzić go, ale na nic się to zdało.

Zobaczyła go z daleka, szczupłego jak zawsze, w wytartym brązowym płaszczu. Już po pierwszym spojrzeniu zorientowała się, jak bardzo się zmienił, i zrozumiała, co musiał wycierpieć w ciągu tych miesięcy.

„Kto w taki sposób kocha” — powiedział Yeshol, a teraz Dubhe rozumiała. Poczuła ucisk w sercu.

Był bledszy niż zwykle i mniej żwawy. Nie pracował; zdawało się, że po prostu wędruje.

Dubhe zaczęła go śledzić. Przypomniała sobie dawną przyjemność, której już doświadczyła, kiedy odnalazła swoją matkę, Patrzeć na ukochaną osobę, która żyje bez nas. Szła za nim z serdecznym ciepłem, obserwowała, jak wykonuje codzienne czynności, gesty, które tak dobrze znała. Rozpoznawała go z uczuciem i ze wzruszeniem. A jednak pod pewnymi względami nie wydawał się taki jak zawsze. To jego wędrowanie niczym tułaczka zbłąkanej duszy, poruszanie się po okolicach, w których wcześniej nie bywał, jego sposób mówienia, jego smętny humor. To wszystko, co Yeshol mówił, było prawdą. Szukał jej.

Weszła za nim do lokalu, który wybrał w porze kolacji.

Jenna zjadł swój skromny posiłek w samotności. Miał ze sobą jakąś kartkę, którą położył na stole. Kiedy gospodarz podszedł, aby podać mu zamówioną zupę, zatrzymał go.

— Widziałeś tę dziewczynę? Dubhe owinęła się mocniej płaszczem i głębiej wcisnęła głowę pod kaptur.

Co ja mam zrobić?

Nad miastem zapadła ponura ciemność, a kiedyś to właśnie noc była królestwem Jenny. To wtedy był najbardziej aktywny i prowadził swoje interesy, zawsze wieczorem kontaktował się z klientami i motał swoje sieci.

Teraz już nie. Teraz ograniczał się do przemierzania ulic zmęczonym krokiem bez prawdziwego celu.

Kiedy lodowaty i metaliczny księżyc podnosił się nad miastem, Dubhe krok po kroku podążała za Jenną wśród coraz rzadszego tłumu, po krętych zaułkach.

W końcu zostali tylko we dwójkę. On szedł hałaśliwie, zmęczonym krokiem, a ona poruszała się jak kot, jak jego cień. Rozpłaszczała się we wnękach murów, patrzyła za nim. Nawet sama nie wiedziała, co robi.

Idź sobie albo zrób to, czego nie chcesz. Tak czy siak, wybierz swoje przeznaczenie, raz a dobrze… — powiedziała sobie, ale nie mogła.

Może zatopiona w swoich myślach zdekoncentrowała się, a może tak naprawdę chciała zostać odkryta W pewnym momencie potknęła się i Jenna musiał ją usłyszeć.

Odwrócił się nagłe i był na tyle szybki, że nie dał jej czasu, aby się mogła rozpłynąć, tak jak potrafiła.

— Kto to? — jego głos był niepewny.

Prawie od razu ją zobaczył i nie potrzebował wiele czasu, aby ją rozpoznać.

— Dubhe!

Jego twarz momentalnie się rozjaśniła i podbiegł ku niej.

Dubhe nie wiedziała, co robić. Zareagowała instynktownie, jak zawsze podczas swoich misji.

Nie ma innego wyjścia.

Wyciągnęła sztylet i wolnym ramieniem przyparła go do muru, ściskając go jednocześnie za gardło.

Jenna, wzięty z zaskoczenia, patrzył na nią z niedowierzaniem.

Sztylet był w jej dłoni, wzniesiony nad jego głową. Dubhe rozpoznała już miejsce, w które ma uderzyć, wystarczyło tylko opuścić ramię, a Jenna nawet by się nie zorientował.

— Dubhe…

Nie mogła odmówić temu zasmuconemu wezwaniu.

Zobaczyła go bezbronnego w swoich rękach, jakby widziała jego twarz po raz pierwszy. Odsunęła się zniesmaczona a, sztylet upadł na ziemię.

— Nie mogę tego zrobić… nie mogę… — zamruczała, po czym ukucnęła na ziemi z twarzą w dłoniach i rozpłakała się jak małe dziecko.

Przez kilka chwil Jenna stał przed nią oszołomiony, po czym też ukucnął na ziemi i objął dziewczynę.

— Wszędzie cię szukałem, ani przez chwilę nie przestałem od… — zaczerwienił się. — Od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni.

Byli u niego w domu. Nie zmienił się zbytnio, był tylko bardziej zaniedbany. Siedzieli przy stole, przed każdym stała miska pełna mleka.

— Nie mogłem pojąć, że naprawdę odeszłaś. Dręczyło mnie to, że nie wiem, gdzie jesteś.

Dubhe patrzyła w swoją miskę. Nie wiedziała, co powiedzieć. Odczuwała tylko wstyd, że mogła uwierzyć, nawet tylko przez moment, iż może go zabić.

Jenna przez jakiś czas siedział w milczeniu.

— Gdzie się podziewałaś, Dubhe?

Ona pociągnęła nosem. Czuła, że oczy jeszcze jej błyszczą, piekły ją od łez. Już bardzo dawno tyle nie płakała.

— Wcale dobrze nie wyglądasz… a poza tym… Dlaczego mnie zaatakowałaś? Czy coś się stało?

Od czego zacząć? I co mu powiedzieć, nie narażając go na śmiertelne niebezpieczeństwo?

— Teraz należę do Gildii, Jenna zamarł, jakby skamieniał. Dubhe zdjęła płaszcz i pokazała mu swoje nowe ubrania: czarne spodnie, równie czarną koszulę, gorset.

— To niemożliwe — wymruczał.

— A jednak to prawda, uwierz mi. Rozkazali mi cię zabić. Jenna patrzył na nią z coraz większym niedowierzaniem.

— A ty byś to zrobiła?

Dziewczyna milczała przez chwilę.

— Nigdy — szepnęła.

Jenna chyba powoli wracał do siebie.

— Ja naprawdę nie mogę w to uwierzyć… Sarnek nienawidził Gildii, prawda? Do licha, przecież on właśnie stamtąd uciekł! A te dwa lata nieustannej ucieczki, kiedy ledwo wiązałaś koniec z końcem, czy nie miały posłużyć właśnie temu, aby wymknąć się tym szaleńcom? I co teraz robisz? Zdradzasz pamięć Mistrza, zapominasz o wszystkim i zadajesz się z tymi przeklętymi mordercami?

Łzy znowu same zaczęły jej płynąć.

— Nie płacz… — Widać było, jak jest mu przykro.

— Chciałabym ci to wytłumaczyć… ale to skomplikowane… a poza tym… nie chciałabym, żebyś wbijał sobie do głowy jakieś dziwne myśli… Ja…

— Zmuszają cię?

Przytaknęła.

— Pamiętasz, kiedy przed wyjazdem powiedziałam ci, że jestem chora? To oni wywołali tę chorobę i tylko oni mogą ją leczyć. Dlatego dołączyłam do Gildii.

— Ale… przecież są kapłani od chorób, nie sądzisz chyba, że żaden z nich nie jest w stanie…

Dubhe potrząsnęła głową, po czym odkryła ramię i pokazała mu znak.

— To klątwa. Wzięli mnie podstępem, rozumiesz? Jeżeli z nimi nie zostanę, czeka mnie straszliwa śmierć, śmierć, której ja…

— Czy to ma coś wspólnego z polaną?

Zawsze był bystry.

— Tak.

Jenna milczał przez chwilę.

— Niemożliwe, żeby ktoś taki jak ty mógł być wśród tych przeklętych ludzi. Niemożliwe ze względu na to, czego uczył cię twój Mistrz, oraz na to, w co zawsze wierzyłaś. A poza tym czytam to w twojej twarzy. Ty… gaśniesz.

Dubhe pokręciła głową.

— Nie powinnam była ci tego mówić.

— Ale co ty mówisz, niby, dlaczego?

— Bo ty masz manię ratowania mnie, ale tym razem nie możesz, nigdy nie mogłeś, rozumiesz? Moje życie tak właśnie się toczy i nie mam żadnych punktów oparcia, żadnego zaczepienia, mogę tylko upadać coraz niżej!

Znowu zaczęła płakać.

— Chcą, żebym cię zabiła, bo nie są ze mnie zadowoleni. Nie jestem dość bezlitosna, nie wierzę wystarczająco w ich przeklętego boga. Dlatego chcą, żebym cię zabiła, a jeśli tego nie zrobię, zabiją mnie, a razem ze mną wielu innych.

Jenna zrobił się purpurowy i gwałtownie walnął pięścią w stół.

— Do diabła! — krzyknął.

— Przykro mi… — powiedziała. — Przepraszam…

Znowu ją objął, z impetem, a tym razem Dubhe nie chciała mu się wymknąć, ale przeciwnie, wtuliła się w niego.

Spała u niego tej nocy, tak jak wtedy, kiedy uratował jej życie po wydarzeniu w lesie. Obudziła się wcześnie, a zalewające jej twarz słońce było bardzo przyjemną odmianą po tych wszystkich miesiącach spędzonych pod ziemią.

Jenna już był na nogach i przygotowywał śniadanie.

Przez pierwsze minuty po przebudzeniu Dubhe rozkoszowała się tą domową atmosferą. Nie nawiązała do poprzedniego dnia; wypiła filiżankę ciepłego mleka z przyjemnością i z apetytem zjadła suchy chleb. Był to okruch normalnego życia i chciała się nim nacieszyć. To on przełamał idyllę.

— Chcę cię uratować. Nie interesuje mnie czy jestem w stanie, i nie obchodzi mnie nawet, czy chcesz, żeby cię ocalić. Ty wiesz, kim… no wiesz… kim dla mnie jesteś.

Dubhe uśmiechnęła się ze smutkiem.

— Jeżeli chcesz mnie ocalić, odejdź i nie pokazuj się więcej Zatrzymał się w osłupieniu.

Co…

— Ukryj się, porzuć Makrat i zniknij. Zmień imię, udaj się tam, gdzie nikt cię nie zna. Powiem im, że cię szukałam, ale cię nie znalazłam i może dadzą mi więcej czasu.

Jenna utkwił oczy w pustej misce.

— To na nic… Jeżeli powiedzieli ci, że albo ja, albo ty… Nie sądzę żeby dali się tak łatwo oszukać… Ja albo ty, Dubhe, a więc… więc lepiej, żebym to był ja.

— Nie mów tak nawet w żartach, zrozumiałeś? Nawet w żartach.

— Dlaczego? Masz inne sensowne rozwiązanie?

— To, jakie ci podałam.

— To nie uwolni cię od tego niegodnego miejsca.

— Prowadzę poszukiwania.

— Ja nie mogę cię znowu stracić, ja nie mogę stać i patrzeć, jak ty sobie wracasz do tamtego piekła.

— Powiedziałam ci, że robię rozeznanie i jestem na dobrej drodze. Znajdę miejsce, gdzie przetrzymują lekarstwo, ukradnę je i ucieknę. I wtedy się zobaczymy.

— Nie wierzę. Będzie tak, jak tamtego dnia, kiedy odeszłaś. Znikniesz na horyzoncie i już nigdy cię nie zobaczę!

Popatrzyła mu prosto w oczy.

— Ty jesteś moją jedyną więzią z życiem na zewnątrz, rozumiesz? Jedyną. Dlatego nigdy naprawdę mnie nie stracisz.

— Pozwól, żebym ci pomógł, proszę cię…

— Zrób to, co mówię. Nie oszukuję cię, nie staram się ciebie pozbyć. Jeżeli zrobisz to, co ci powiedziałam, naprawdę mi się przydasz.

Jenna prawie się jąkał.

— Dla ciebie nawet przestałem kraść… Tylko cię szukałem… przez cały ten czas…

— Przestań to robić. To dlatego cię znaleźli i dali mi to zadanie. Zniknij, proszę cię… Kiedy się stamtąd wydostanę, znajdę sposób, żeby do ciebie wrócić, przysięgam ci.

Jenna popatrzył na nią ogarnięty wątpliwościami. Nie wierzył, nigdy nie uwierzy. Nawet Dubhe nie myślała naprawdę, że to się kiedykolwiek stanie. Za daleko zaszła i nawet gdyby udało jej się uciec, nigdy nie mogłaby do niego wrócić, byłby to dla obojga wyrok śmierci.

— Jak chcesz — powiedział. — Ale nigdy ci nie wybaczę, jeżeli nie przyjdziesz.

Dubhe uśmiechnęła się smutno.

Pożegnali się wieczorem.

— Wyruszę jeszcze tej nocy — powiedział. — Pójdę…

— Nie mów mi. Wolę nie wiedzieć. Kiedy już wyjdę, odnajdę cię, wiesz, że jestem dobra w poszukiwaniach.

— No tak… — uśmiechnął się.

Potem zrobił się poważny i popatrzył jej w oczy.

— Od tamtego dnia, kiedy cię pocałowałem, nic się dla mnie nie zmieniło. I nigdy się nie zmieni. Kocham cię.

Dubhe poczuła ucisk w sercu. Chciałaby go kochać, ale nie mogła. Było to niemożliwe. W swoim życiu kochała tylko raz i już więcej jej się to nie zdarzy, wiedziała o tym.

— Ja ciebie też — skłamała, po czym złożyła na jego wargach krótki, niewinny i pospieszny pocałunek.

— Uciekaj, zrób to dla mnie.

— Tak, zrobię — powiedział poruszony.

Potem Dubhe odwróciła się, jak zwykle, i szybko znikła.

27. Pakt

Dla Lonerina zaczął się ciężki, męczący okres. Przez pierwsze dni tylko sumiennie pracował, ucząc się miejsc, gdzie wolno mu było chodzić, i obserwując szczeliny w nadzorze Zabójców.

Wolnej przestrzeni, w której można było się poruszać, było bardzo mało. Praca była nader ciężka i cały czas czuł na plecach oddech Zabójców. Jedynym momentem, kiedy kontrola się rozluźniała, była noc. Zawsze był z nimi strażnik, ale nie wykonywał swoich obowiązków z wielką sumiennością. Często podrzemywał, a czasami nawet się oddalał. Zresztą Zabójcy chyba w sumie nie uważali ich za szczególnie niebezpiecznych: w końcu byli już pozbawieni wszelkiego wigoru, po pierwsze osłabieni cierpieniami, które ich tu doprowadziły, a następnie wykończeni nieprzerwaną pracą. Prawdopodobnie członkowie Gildii nie podejrzewali, żeby ktoś mógł się w ten sposób wkraść na teren Domu. Lonerin zdecydował, że w pełni wykorzysta to ich drobne niedopatrzenie.

Po pierwsze postanowił odnaleźć kamienie. Były mu absolutnie niezbędne. Jak bez nich mógłby przekazywać Radzie swoje odkrycia? Jedyną możliwością pozostawałaby ucieczka z tego miejsca, ale to rozwiązanie wydawało mu się zbyt skomplikowane i niepewne, aby móc wprowadzić je w czyn. Jasne, wcześniej czy później zamierzał stąd uciec, ale wolał nie musieć uzależniać od tego powodzenia swej misji.

Szukał ich wśród pogrążonych we śnie ciał, nawet pytając niektórych zbudzonych. Ani śladu po kamieniach.

— Każdego dnia sprząta tu jeden z naszych, jego zapytaj — powiedział mu pewien mężczyzna.

Lonerin rzucił się do wskazanej mu osoby tylko po to, aby dowiedzieć się, że miała ona rozkaz wyrzucania wszystkiego, co znajdzie. Taki też koniec spotkał to, co mężczyzna wziął po prostu za jakieś dziwne kamienie.

Lonerin poczuł, że zaschło mu w gardle. Znajdował się sam w twierdzy nieprzyjaciela, mosty łączące go ze światem zewnętrznym zostały całkiem zniszczone, a powodzenie jego misji było zależne od jego przeżycia, czego absolutnie nie mógł być pewny. To był bardzo ciężki cios. Teraz nie miał wyboru musiał wykonać swoje zadanie w krótkim czasie i koniecznie wyjść z tego z życiem. Z zapałem rzucił się do poszukiwań, którymi zawsze zajmował się w nocnych — najbezpieczniejszych godzinach.

Jednak poruszanie się w nocy również mogło okazać się ryzykowne. Postulanci nosili bardzo łatwe do rozpoznania szaty, a przyłapanie go na włóczeniu się po Domu z pewnością oznaczało natychmiastową śmierć. Należało znaleźć coś, w co mógłby się przebrać.

Pewnego dnia fortuna się do niego uśmiechnęła. Poprzedniego wieczoru Zabójcy byli bardzo podekscytowani, a cały Dom zdawał się przesiąknięty dziwną nerwowością.

— Co się dzieje? — spytał Lonerin jednego z Postulantów.

— Jeden z nas został wybrany, zobaczy, jak realizuje się jego marzenie — odpowiedział tamten.

Miał w oczach światło zazdrości, które zmroziło Lonerina. Przede wszystkim jednak poczuł uderzenie nienawiści rozpalające mu trzewia. Ofiara. Jak jego matka. Nienawidził fanatyzmu Zabójców, który pachniał śmiercią, sposobu, w jaki się radowali, bo wiedział, że to krew innych tak ich cieszy. Kiedy mężczyzna odszedł, przygryzł wargę.

Tej nocy pomyślał, że lepiej będzie nie spać zbyt głęboko. Prawie na pewno wszyscy Zabójcy wezmą udział w składaniu ofiary a przy odrobinie szczęścia również i Strażnicy.

Lorin leżał na posłaniu, nie śpiąc, udając ciężki oddech, często rzucając okiem na wejście do sali, gdzie siedział wartownik. Jego przypuszczenia okazały się słuszne. W środku nocy ktoś przyszedł.

— Mogę iść?

— Oczywiście, że tak. To ważna chwila i nie możesz jej przegapić, pilnując tego bagna.

— Świetnie, już myślałem, że będę tu musiał gnić przez całą noc.

Mężczyzna podniósł się, narzucił płaszcz i podążył za towarzyszem.

To był właściwy moment. Wszyscy Zabójcy byli prawdopodobnie zebrani w jednym miejscu, najpewniej w świątyni. Miał więc wielką swobodę ruchów.

Kiedy tylko Lonerin wyszedł z sali, poczuł się nagi. W swojej płóciennej koszuli i z wygłodzonym spojrzeniem rzucał się w pustych pomieszczeniach w oczy niczym kwiat na środku pustyni.

Przed nim rozciągał się labirynt korytarzy. Bardzo łatwo było się zgubić. Na szczęście był na to przygotowany. Wziął ze sobą słomkę. W momencie powrotu użyje jej do wykonania prostego zaklęcia określającego kierunek i wróci do dormitorium, zanim go nakryją.

To pierwsze rozpoznanie przyniosło owoce. Odkrył, że skrzydło zajmowane przez Postulantów jest całkowicie odseparowane od miejsc uczęszczanych przez Zabójców. To tutaj zapewniano właściwą obsługę Domu, jak oni go nazywali.

W kuchni już był wcześniej, ale na przykład pralnia była mu nieznana. Znalazł się tam przypadkiem i dobrze trafił. Leżało tam pełno czarnych szat.

Wziął jeden szczególnie wytarty płaszcz, odłożony na stertę starych ubrań. Prawdopodobnie przeznaczono go do wyrzucenia, więc nikt nie powinien zauważyć jego zniknięcia.

Następnie wyszedł z pralni i zdecydowanie ruszył w kierunku refektarza. Z kapturem dobrze opuszczonym na głowę szybkim krokiem przemierzył salę i doszedł do drugiego końca, gdzie zaczynał się korytarz. W poprzednich dniach zawsze patrzył nań z niepokojem, jak na mroczne miejsce, skąd przebijały tajemnice, które przybył odkryć.

Było już późno. Zbyt długo zabawił w pralni i w skrzydle. Postulantów, więc zostało mu mało czasu, aby choć z grubsza zapoznać się z Domem. Czuł jednak, że musi iść. Okazja była zbyt kusząca.

Ostrożnie wychylił się do korytarza. Rozjaśniało go słabe światło kilku pochodni i wydawał się bardzo wilgotny. Do nozdrzy Lonerina dochodziło zepsute, niezdrowe powietrze przesycone zapachem krwi. Po obu stronach korytarza w regularnych odstępach znajdowały się dobrze pozamykane drewniane drzwi. To z pewnością mieszkania Zabójców. Był to labirynt z wieloma bocznymi korytarzami, ale Lonerin postanowił iść tym głównym największym. W głębi słyszał grzmiący, nieznany hałas, który wydawał się pochodzić z samej skały i wprawiał ją w wibracje jakby była żywa.

Szedł dalej. W miarę, jak postępował, huk stawał się coraz wyraźniejszy i straszliwszy. Były to gardła wrzeszczące jednym głosem, wykrzykujące słowa, których Lonerin nie mógł pojąć.

Coś ścisnęło go w piersi. Z pewnością znajdował się blisko miejsca ceremonii.

Serce zaczęło walić mu jak szalone, myśl o matce powoli ogarniała jego umysł, a jego stopy nie zatrzymywały się.

Wydawało mu się, że korytarz nienaturalnie się wydłuża, że jego meta jest bardzo odległa, a może nawet nieosiągalna. Była niczym więcej, jak tylko punktowym, czerwonym jak kropla krwi światłem, połyskującym na końcu drogi, którą przemierzał.

Przyspieszył kroku. Teraz krzyk tłumu wprawiał ściany w drżenie, wypełniał salę i korytarz. Wreszcie dotarł, a czerwień celu otuliła go i wchłonęła. Zatrzymał się.

Stał w progu niezmiernie rozległej sali, olbrzymiej jaskini rozjaśnionej światłem w kolorze krwi, wypełnionej Zabójcami. Rzucali się jakby w szponach jakiegoś mistycznego szaleństwa i krzyczeli w stronę konkretnego punktu.

Olbrzymi posąg z czarnego kryształu. Thenaar. Czarny Bóg. Skuty łańcuchami mężczyzna z tej odległości był ledwo rozpoznawalny. Krwawił z piersi i powoli osuwał się do basenu wypełnionego czerwonym płynem.

Straszne myśli wirowały w głowie Lonerina, a jego żołądkiem szarpały dzikie mdłości, nad którymi ledwo był w stanie Zapanować.

Moja matka. Zrobiła to dla mnie. Jej ciało miało ranę na piersi. Krew mojej matki. — U stóp tego posągu.

Osunął się i krzyknął, trzymając głowę w dłoniach. Jego głos mieszał się z rykiem tłumu.

Miał wytrzeszczone oczy, owładnęła nim zgroza. Chciał uciec, ale był jakby przykuty do tej sceny.

Ocknął się na głośniejszy wrzask tłumu.

Uciekaj, uciekaj!

Umknął przerażony, nie myśląc, dokąd idzie. Korytarze, które przemierzał, były wszystkie takie same, a hałas tłumu i zapach krwi, krwi tamtego człowieka, ścigały go wszędzie. Przebiegł przez kilka ślepych zaułków, zgubił się i poczuł, że to koniec.

Oparł się o ścianę. Był wstrząśnięty, ale musiał się wziąć w garść. Wspomnienia jednak nie dawały mu spoczynku.

Nie wie, jak tam się znalazł. Po prostu chodził sobie ze swoimi przyjaciółmi, nic więcej.

— Jest takie straszne miejsce, przerażające, niezbyt daleko od świątyni — powiedział jeden z nich i postanowili tam pójść, aby pokazać, jacy są silni, aby pokazać, że niczego się nie boją.

Lonerin przez cały czas szedł przed resztą grupy. Inni zawsze patrzą na niego jak na słabeusza. Był chory na czerwoną febrę, a jego matka znikła. Od tamtej pory wszyscy chodzą wokół niego na palcach. A on tak nie chce.

Jest przodu przed wszystkimi i nie wie, jak się tam znalazł. Po prostu szedł. Wie tylko, że teraz jego stopy są nieruchome, a nogi miękkie.

— To tu? — pyta ktoś drżącym głosem.

Nikt nie odpowiada, bo wszyscy wiedzą, że to tu. T o jest to straszne miejsce.

Są tu wystające z ziemi kości, całe mnóstwo, i chwytający za gardło smród padliny.

Nie podoba mi się tu — mówi jeden z chłopców.

Lonerin czuje, że musi iść naprzód. Nie ma innego sposobu. Cały czas patrzy na biel kości jaśniejących w czerni nocy.

Przechodzi przez pagórek i tłumi okrzyk Tu już nie tylko kości. To prawdziwi zmarli. To trupy. A potem to ciało. Czarna od krwi tunika z surowego lnu, włosy rozrzucone w nieładzie na ziemi, długa, głęboka rana w piersi. Oczy zamknięte, jakoby spała, twarz spokojna, biała. Ona.

Krzyczy, krzyczy, krzyczy.

Po kilku dniach, kiedy odzyskał głos, wyjaśnią mu przy jej grobie.

— Jeśli ktoś ma jakąś prośbę do Czarnego Boga, idzie do świątyni i ofiarowuje swoje życie. W ten sposób otrzymuje to, czego pragnie. Tak zrobiła twoja matka.

Lonerin potrząsa głową, starając się dojść do siebie. Odpędził obraz swojej matki w zbiorowym grobie, spróbował odzyskać panowanie nad sobą. Był pokryty lodowatym potem, trząsł się jak osika, a oszalałe serce waliło mu w piersi jak młotem. Czuł, że mógłby zabijać. Że gdyby tylko spotkał Zabójcę, zamordowałby go własnymi rękami, nie myśląc o misji.

Muszę wracać.

Ale nienawiść jest starym przyjacielem, któremu słodko jest się powierzyć, nienawiść znowu szukała sobie w nim miejsca, wynurzała się.

Lonerin zdusił ją rozumem. Musi wywołać zaklęcie, inaczej nigdy nie wróci do sali.

Wziął do rąk słomkę, ale dwa razy upadła mu na ziemię i musiał ją podnosić. To drżenie dłoni prawie go przestraszyło. Nawet wypowiedzenie formuły okazało się bardzo trudne. Nie pamiętał jej, a język był jakby zablokowany.

Nie mówi. Lonerin nie mówi od wielu dni. Kiedy krzyczał, cały jego głos odszedł. Teraz unosi się nad zbiorowym grobem, a może nad tym małym grobem, z tabliczką z podniszczonego drewna, zawierającą tylko imię. Zginął gdzieś, daleko od jego gardła.

— Dlaczego nie mówisz, co, Loni? Dlaczego?

Wreszcie mu się udało. Niebieskawy, bardzo słaby płomyczek zarysował się w gęstym powietrzu. Lonerin rzucił się biegiem.

Kiedy znalazł się w refektarzu, zaczął oddychać z większym spokojem. Gdy w końcu powrócił do strefy przeznaczonej dla Postulantów, wreszcie poczuł, że wyszedł z koszmaru.

Oparł się plecami o ścianę. W rogu jego oka pojawiła się łza. Łza bólu, złości i bezsilności.

Kiedy tylko Dubhe wróciła, prawie od razu wpadła na Reklę, której oczy zabłysły.

— I co? Zrobiłaś to?

— Nie było go w Makracie.

Rekla błyskawicznie zmieniła wyraz twarzy.

— Do zeszłego tygodnia był tam, nasi go widzieli.

— Najwyraźniej w tym czasie zniknął.

Dubhe chciała odejść, ale Rekla złapała ją za ramię żelaznym uściskiem.

— To boli…

— Nie ośmielaj się nas zwodzić… nie ośmielaj… Myślałam, że zrozumiałaś, jaka potrafię być okrutna, a jednak nalegasz…

Dubhe starała się zachować spokój.

— Mówię prawdę. Wróciłam, bo nie było go w Makracie. Wzięłam kogoś w rodzaju informatora, który będzie go szukał.

— Jeżeli to nieprawda, to wiesz, co cię czeka…

— Jego Ekscelencja powiedział mi, że mam na to miesiąc.

Dlaczego pytasz mnie o to teraz? Mam jeszcze ponad dwadzieścia dni.

Rekla popatrzyła na nią przeciągle złowrogim spojrzeniem.

— Powtarzam: jeśli kłamiesz, za dwadzieścia dni pożałujesz.

Zostawiła ją, a Dubhe z udawanym spokojem ruszyła korytarzem. W piersi jednak miała prawdziwą burzę. Dzięki spotkaniu z Jenną pojęła, iż sięgnęła już dna. Nie mogła dłużej zostać tam w środku, za żadne skarby. Stopniowo traciła swoje człowieczeństwo.

Inicjacja, ofiara, rozkaz zabicia Jenny — były to etapy bolesnej drogi, która prowadziła ją ku szaleństwu.

Podjęła decyzję.

Wróciła na lekcje do Shervy, była posłuszna i pilna przez całe popołudnie, ale Sherva nie był typem, przed którym łatwo można było ukryć pewne rzeczy.

— Byłaś dobra, nie przeczę, nawet bardziej, niż myślałem — powiedział w końcu. — Nie sądziłem, że tak dobrze nauczyłaś się utrzymywać koncentrację i aktywność nawet wtedy, kiedy twój umysł jest gdzie indziej.

Dubhe wiedziała, że nadszedł ten moment. Nie mogła już zawrócić.

Stanęła przed nim wyprostowana, jeszcze trochę zdyszana od ćwiczeń, które wykonywała tego popołudnia.

— A więc?

— Musisz mi pomóc.

Sherva był zaskoczony.

— Żadna gra nie jest warta ceny, jaką płacę — żadna. A jednak nie jestem jeszcze gotowa, żeby pozwolić sobie umrzeć, aby bez gniewu przyjąć los, który przewidział dla mnie Yeshol.

— Chyba źle mnie zrozumiałaś — zaczął Sherva bardzo ostrożnie. — To pewnie moja postawa względem kultu wprowadziła cię w błąd…


— Ty nie jesteś taki jak inni, ty wielbisz tylko samego siebie. Sherva wydawał się być pod wrażeniem.

— Tak, chyba tak…

— Czujesz, że jesteś winien posłuszeństwo tylko sobie samemu Jesteś zatem w stanie zrozumieć, jeżeli mówię ci, że muszę opuścić to miejsce.

Sherva potrząsnął głową. — Jestem w Gildii od wielu lat i wiele temu miejscu zawdzięczam…

— I pozostajesz tu tylko dlatego, że sądzisz, iż nie osiągnąłeś jeszcze poziomu, który pozwoli ci zabić Yeshola — przerwała mu Dubhe.

Sherva zamilkł. Prawdopodobnie nie sądził, że ta dziewczyna tak dobrze potrafi czytać w jego sercu.

— Nie dziw się. Jestem młoda, ale rozumiem, bo wiele widziałam.

— Powód, dla którego tu jestem, nie ma nic wspólnego z moją lojalnością dla tego miejsca. Ostrzegam cię, nie chcę już słyszeć na ten temat ani słowa.

— A to dlaczego? Chcesz na mnie donieść? Ja jestem zdesperowana. Wolę umrzeć od razu, niż dusić się powoli w tej skalnej klitce.

Sherva podniósł się.

— Lekcja skończona. Zapomnę o tym, co mi powiedziałaś, ale teraz odejdź.

Dubhe stała nieruchomo w miejscu.

— Idź. Nie znasz mojego okrucieństwa. Odejdź, tak będzie lepiej dla ciebie.

Dubhe nie poddawała się.

— W Wielkiej Sali jest przejście, wiem o tym, ale nie udało mi się go znaleźć. Powiedz mi tylko, gdzie.

— Mylisz się, nie ma żadnego przejścia.

— Jest, prowadzi do pokoi Strażników.

Sherva zmarszczył się groźnie.

— Czy chcesz mnie zmusić, żebym cię zabił?

— Jesteś tu w środku jedyną osobą, której mogę zaufać. Powiedz mi tylko, gdzie jest to przejście.

— Kiedy ktoś odchodzi, to koniec, rozumiesz mnie? Nikt nie może opuścić tego miejsca. Przestań próbować.

— Boisz się, że cię zabiją? Tego się boisz?

— Nie próbuj ze mną sztuczek… Ty chcesz zdobyć eliksir, żeby móc odejść.

Dubhe zacisnęła pięści i przygryzła wargi.

— Ty nie wierzysz w Thenaara, ty nie wierzysz w przeklęte rysy tego miejsca, ty chcesz tylko władzy dla siebie! No więc co ci zależy, czy mi to powiesz, no co? Co cię obchodzi los tego miejsca. A może myślisz, że dzień, w którym Yeshol znajdzie się w twoim zasięgu, nigdy nie nadejdzie?

Sherva stał nieporuszony, lodowaty.

— Wyjdź.

Nie zadziałało. Nie pozostało już nic do dodania. Dubhe pochyliła głowę i ruszyła w kierunku drzwi.

Dam sobie radę sama, powtarzała sobie, ale to oznaczało stracony czas, który jej się kończył.

— Między stopami posągu, między basenami, stoi statua taka jak w świątyni.

Głos Shervy był niewiele głośniejszy od szeptu, ale Dubhe i tak aż podskoczyła.

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na niego z wdzięcznością, ale twarz Strażnika Sali Ćwiczeń pozostała tak samo twarda.

— Idź sobie — wysyczał.

Dubhe nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać.

Zabrała się do dzieła od razu, tej samej nocy.

Kiedy tylko upewniła się, że wszyscy w Domu śpią, opuściła swój pokój i ruszyła pospiesznie. Wydawało jej się, że jej stopy są zbyt hałaśliwe, że każdy krok czyni nieznośny rumor. Jej serce biło zbyt mocno, a stawy skrzypiały. Miała wrażenie, że każdy jej ruch powoduje ogłuszający hałas. Wiedziała, że to tylko jej odczucie. Sherva wiele ją nauczył.

Wszystko idzie dobrze… wszystko dobrze…

Z szalejącym sercem zatrzymała się na skraju sali. Wewnątrz wszystko było spokojne. Posąg Thenaara moczył nogi we krwi.

Dubhe odwróciła wzrok od basenów. Były wezwaniem dla Bestii, która szarpała się w oddali.

Ostrożnie weszła do środka i długo przyglądała się posągowi Zawsze sądziła, że oba baseny są połączone, a przynajmniej ich sąsiadujące brzegi stykają się między nogami Thenaara, udaremniając przejście. Patrząc uważniej, zorientowała się jednak, że była tam mała, ciemna przestrzeń, bardzo trudna do dojrzenia. Ten odstęp był wąski i z pewnością, aby tam się dostać, trzeba było przecisnąć się obok posągu, ale istniał.

W duchu podziękowała Shervie, po czym ruszyła naprzód. Należało odnaleźć rzeźbę, o której jej powiedział, a następnie miejsce, gdzie trzeba było nacisnąć, aby uruchomić mechanizm drzwi. Fakt, że Sherva wspomniał o świątyni, podpowiadał jej jednak, że prawdopodobnie chodzi o ten sam punkt rzeźby.

Podeszła z oczami utkwionymi w stopy posągu, skoncentrowana, ale nie na tyle, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, co się wokół niej dzieje. Najpierw było to niejasne uczucie zagrożenia, potem szelest, głośny i niezgrabny. Ktoś tu był.

Jej ciało zareagowało jak maszyna.

Lonerin wrócił już dwa dni po rycie ofiarowania.

Chociaż jeszcze czuł się wstrząśnięty, na pewno nie należało tracić czasu. W każdej chwili mogli złożyć w ofierze i jego, więc musiał działać.

Tej nocy też wyszedł. Trzeba było wejść do pokoi Zabójców i dlatego postanowił naszkicować sobie jak najdokładniejszy plan tego miejsca, a potem wrócić i rzucić okiem na pokoje w ciągu dnia, gdyby znalazł ku temu okazję.

Teraz, w głębi nocy, znajdował się w sali, gdzie odbyło się złożenie ofiary. Przeszedł szybko. Jego kroki szeleściły po posadzce i odbijały się o sklepienie. Nie martwił się tym jednak. Zresztą o tej porze nikogo tu nie było.

To dlatego skamieniał, kiedy zimna dłoń schwyciła go za gardło. Rzucono nim o znajdujący się za nim mur, po czym dostrzegł błysk sztyletu.

Wszystko odbyło się tak niewiarygodnie szybko, że nawet nie zdążył odczuć strachu. Przerażenie przyszło potem, nie do opanowania, i sprawiło, że ugięły się pod nim nogi.

O włos od jego gardła znajdował się sztylet, a niewiele dalej twarz, którą Lonerin natychmiast rozpoznał. Dziewczyna ze świątyni — ta, którą widział przelotnie, kiedy jeszcze oczekiwał na przyjęcie do Domu.

— Ty? — spytała go z niedowierzaniem, a uchwyt na jego gardle nieco zelżał. Poznała go.

Tak czy inaczej, Lonerin uważał się za straconego. Zamierzał tylko prosić dziewczynę, aby skończyła z nim szybko.

Nieoczekiwanie jednak opuściła sztylet.

— Co tu robisz?

Lonerin nie był w stanie się odezwać. Miał całkiem suche usta, czuł mrowienie w nogach i rękach. Był oszołomiony, nie rozumiał.

Dziewczyna przez moment poczekała na jego odpowiedź, po czym rozejrzała się wokół badawczo.

— Tu mogą nas zobaczyć — stwierdziła.

Oderwała go od ściany, postawiła przed sobą i ramieniem ścisnęła mu gardło. Nie przystawiła mu jednak sztyletu do pleców.

— Ruszaj się.

Pospiesznie przemierzyli salę. Kroki dziewczyny były szybkie, ale całkowicie ciche, zaś jego stopy głośno szurały po skale.

— Czy koniecznie musisz robić tyle hałasu? — warknęła.

— Ja… — wyjąkał Lonerin, odnajdując głos.

— Szybko — ucięła dyskusję.

Znowu znaleźli się wśród korytarzy, a następnie wślizgnęli się do bocznego odgałęzienia, aż do drzwi. Dziewczyna otworzyła je nie bez trudu, po czym wepchnęła do środka Lonerina i zamknęła je za swymi plecami.

Była to ciemna i zimna klitka z łóżkiem i skrzynią. Znajdowali się w pokoju Zabójcy. Dopiero po dłuższej chwili Lonerin zdał sobie sprawę z tego niesamowitego osiągnięcia, które praktycznie spadło mu z nieba.

Dziewczyna skuliła się obok niego na posadzce.

— Mów cicho, bo nas usłyszą — wymruczała. — I nie próbuj żadnych sztuczek.

Lonerin po chwili przytaknął, wciąż jeszcze oszołomiony. Teraz mógł lepiej się przyjrzeć dziewczynie. Była od niego młodsza i bardzo ładna. Jej rysy niewątpliwie należały do dziewczynki, która wkrótce miała stać się kobietą, ale wyraz twarzy był dorosły, a co więcej, podszyty jakimś rodzajem milczącego cierpienia, które wzbudziło w nim mieszankę litości i sympatii. Była chudsza i bledsza niż ostatnim razem, kiedy ją widział, ale może po prostu za pierwszym razem dobrze się jej nie przyjrzał.

— Jesteś Postulantem? — wdzięczny głos przerwał tok jego myśli.

— Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś? I tak niczego się nie dowiesz.

Dziewczyna była wzburzona. Wsunęła sztylet do pochwy.

— Już. Teraz czujesz się spokojniej?

Lonerin nie wiedział, co myśleć. To mogła być pułapka. A jednak dziewczyna nie wezwała posiłków, tylko zaprowadziła go do swojego pokoju. To nie miało sensu.

— Dlaczego mnie tu przyprowadziłaś? — powtórzył.

— Żeby zrozumieć.

Lonerin pomyślał, że może atak będzie dobrym pomysłem.

— A ty, co tam robiłaś? Zabójcy nie kręcą się o tej porze…

Dobrze wyczuł. Dziewczyna zarumieniła się lekko.

— Zróbmy tak. Ja odpowiem na twoje pytania, a ty na moje. W porządku?

To była najbardziej absurdalna i niebezpieczna rozmowa, jaką kiedykolwiek prowadził.

— Dobrze.

Powiedział to instynktownie, w nadziei, że to właściwa odpowiedź.

— Ty nie jesteś zwykłym Postulantem, prawda? Zrozumiałam już w momencie, kiedy zobaczyłam cię w świątyni. Lonerin poczuł się dotknięty.

— A na jakiej podstawie opierasz ten swój wniosek?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

— Prawdziwi Postulanci nie mają żadnego powodu do życia poza pragnieniem, które nimi kieruje. Twoje oczy były wypełnione sprawami.

Lonerin zaczął się pocić. Była bystra. U innych jego przedstawienie nie wzbudziło podejrzeń.

— Jak masz na imię?

— Lonerin. A ty?

— Dubhe.

Szybka odpowiedź pocieszyła go. Może to nie była pułapka.

— No więc? — ponagliła.

— Co tam robiłeś? I kim jesteś?

— Ty zacznij.

Dubhe zrobiła niezadowoloną minę, ale zaczęła.

— Szukałam przejścia do mieszkań Strażników. Wiem, że znajduje się w tamtej sali.

Lonerin nic nie rozumiał.

— Strażników?

— Zabójców wyższego stopnia, tych w gorsetach z kolorowymi guzikami.

Natychmiast zaświtał mu obraz Strażników kontrolujących Postulantów.

— A co, śpią gdzie indziej?

— Właśnie.

— A skąd ta cała tajemniczość? Wy nie możecie poruszać się tak jak chcecie?

— Nie wszyscy. Ja nie.

— A dlaczego?

Dubhe uśmiechnęła się.

— Ja powiedziałam ci o sobie. Zanim pójdę dalej, ty opowiedz mi coś na swój temat.

Lonerin znów zaczął się pocić. Co teraz? Ile mógł powiedzieć?

— Przychodzę z zewnątrz i prowadzę rozpoznanie. Milczenie, które zapadło, trwało bardzo krótko.

— Jaki rodzaj rozpoznania?

— Na temat Gildii…

— Na czyje zlecenie? Lonerin zawahał się. Ryzykował zaprzepaszczenie wszystkiego.

— Nie mogę ci tego powiedzieć.

— No dobrze… To nie ma znaczenia, przynajmniej na razie.

Czy szukałeś tego, co ja?

Tego zatem chciała, wymiany informacji.

— Nigdy nie słyszałem o przejściu, o którym mówisz.

Dziewczyna spojrzała na niego przeciągle i badawczo.

— Posłuchaj, nie jestem tu po to, aby szukać sekretnych przejść czy czegoś w tym stylu, ja…

Nagle poczuł, jak prawda ciśnie mu się na usta. Nie rozumiał dobrze, z czego to wynika, ale ufał tej dziewczynie i wydawało mu się to czymś niebywałym. Była to nieznajoma, która nakryła go, kiedy robił coś nieskończenie niebezpiecznego, a co więcej — była wrogiem. A jednak jej ufał.

— Jestem czarodziejem — skapitulował. — Staram się wybadać, co kombinuje Gildia. Wiem, że istnieje jakiś plan, coś wielkiego. Zbieram informacje.

Dubhe kiwnęła głową.

— I chcesz tego dokonać jako Postulant?

— Znasz inny sposób?

Dziewczyna oparła się plecami o ścianę i spojrzała w górę.

— Nie, rzeczywiście me.

— I co teraz zrobisz?

Lonerin czekał.

— Ja nie jestem Zwycięską. Pozwolę ci odejść i na tym koniec.

Nie interesuje mnie, jak skończy to miejsce: jeśli zniknie czy się pogrąży — tym lepiej.

W jej głosie słychać było dziwną rezygnację, uśpiony ból — ten sam, który Lonerin dostrzegł w jej oczach już przy ich pierwszym spotkaniu. Nie, to nie była Zabójczyni, nie w sensie, jaki to słowo miało tam, pod ziemią.

Nagle dziewczyna się ocknęła.

— Mówisz, że jesteś czarodziejem?

Lonerin przytaknął.

Popatrzyła na niego przez chwilę, po czym podwinęła rękaw koszuli i pokazała mu coś.

— Rozpoznajesz to?

Lonerin wziął jej ramię i ustawił je pod światło księżyca. Niewiele ponad łokciem widniał wielki czerwono-czarny symbol. Chłopak przyjrzał mu się uważnie i przesunął po nim palcami. Nie potrzebował wiele czasu, aby to rozpoznać. Zadrżał.

— To pieczęć.

— Powiedziano mi, że to klątwa. Głos miała złamany.

Lonerin przez chwilę patrzył jej w oczy. Bała się.

— Istnieje różnica pomiędzy klątwami a pieczęciami. Klątwy nie należą do magii związanej z życiem czarodzieja, który je rzuca, ale są prostymi zaklęciami niskiego poziomu, działają tylko raz i mogą zostać przezwyciężone silniejszą magią. Pieczęcie nie.

— Znam tę różnicę, ale teoria wcale mnie nie interesuje. Dlaczego mówisz mi, że to pieczęć?

— Znam ten rodzaj Zakazanej Magii: żadna klątwa nie pozostawia na ciele symboli. Tylko pieczęcie mają tę cechę.

Dubhe szorstko wyrwała mu ramię i zakryła je z powrotem.

— Jeżeli chcesz, żebym ci pomógł, musisz powiedzieć mi wszystko.

Nie podniosła głowy, dalej zajęta była zakrywaniem ramienia. Zaskoczyła go, kiedy nagle zaczęła mówić.

Opowiedziała mu swoją historię. Historię okrutnego oszustwa, historię długiej agonii tam, pod skałami, historię potwora spragnionego krwi, który stopniowo pożerał jej duszę.

— Ja chcę stąd odejść. Pozostając tutaj — umieram. Tu przekracza się wszelkie granice, a ja…

— Wiem — mruknął Lonerin, zaciskając pięści. — Wiem.

— Chcę zdobyć eliksir — powiedziała. — Dlatego tam byłam. Szukam pokoju Strażniczki Trucizn, aby ukraść jej eliksir i odejść. Czy ty możesz go dla mnie zdobyć?

Lonerin nie znał jej, ale czuł dla niej litość. Kolejna ofiara Gildii.

— Oszukują cię.

Dziewczyna podniosła gwałtownie głowę.

— Pieczęci nie można wyleczyć. Eliksir, który ci dają, opanowuje symptomy, ale pieczęć cały czas działa i się rozwija. Oni tego nie zatrzymują.

Nie miał odwagi spojrzeć jej w twarz. Słyszał, jak oddycha coraz szybciej.

— Mylisz się…

— Ja nie jestem specjalistą od pieczęci, ale… nie można ich przełamać… A przede wszystkim nie można ich wyleczyć zwykłym eliksirem.

Siedząca przed nim Dubhe wydawała się całkiem skamieniała. Patrzyła na niego zagubiona, z ramionami opuszczonymi na uda.

— Mylisz się… — powtórzyła.

— Bardzo rzadko, ale zdarzały się przypadki ich przełamania — dorzucił litościwie. — Jeżeli pieczęć nie została nałożona przez zbyt potężnego czarodzieja, to mimo wielkich trudności można ją przełamać. Na przykład Aster jedną złamał.

Krew zdawała się powracać na policzki Dubhe.

— Jest to jednak trudne. Może się udać tylko wielkim czarodziejom, kosztuje wiele wysiłku i w dodatku nie zawsze skutkuje…

— Znasz takich?

Lonerin przerwał.

— Co?

— Czarodziejów, którzy potrafią coś takiego zrobić.

Nie wiedział. Folwar?

— Może…

— Dam ci wszystko, aby się z nimi spotkać, cokolwiek… Zaprowadź mnie do nich, a zrobię dla ciebie wszystko. Była zdesperowana. — Ja… mam misję… a potem… uciec…

— Przeprowadzę za ciebie rozeznanie.

Widać było, że powiedziała to z rozpędu, ale jednak wydawała się naprawdę przekonana. Nie robiła wrażenia osoby, która mówi na próżno.

— Chcesz, żebym ci powiedziała, co dzieje się w tych murach. Zrobię to. Ja mam większą swobodę ruchu niż ty, a już na pewno potrafię szukać. W końcu to mój zawód. Odkryję to, co chcesz wiedzieć, i wyprowadzę cię stąd, a ty w zamian zaprowadzisz mnie do kogoś, kto potrafi mnie wyleczyć.

Lonerin nagle poczuł się zawstydzony. Jej błagalny wzrok i ta oferta, ta wymiana: życie w zamian za wykonanie zadania które przecież należało do niego. Nie był pewien, czy może ją uratować, ale jak odmówić?

— Nie jestem pewien, czy mogę cię ocalić… — poczuł się w obowiązku powiedzieć.

— To nieważne. Mnie wystarczy odległa nadzieja, po prostu myśl, że będę mogła opuścić to miejsce.

Otchłań jej strachu i jej determinacja przeraziły go.

— Zgoda — zamruczał.

28. Pierwszy raz

Przeszłość IX

Od kiedy Dubhe podjęła decyzję, czuje się pewniejsza. Wszelkie mosty łączące ją z przeszłością zostały ostatecznie zburzone, jej droga jest wreszcie wyznaczona. Po spotkaniu ze swoją matką ma wrażenie, że nie ma już możliwości wyboru. Z zaskoczeniem przyłapuje się na myśli, że może rzeczywiście wszystko jest ustalone od początku. Przeznaczenie. A jej przeznaczeniem jest zabijanie, zostanie zabójcą i całkowite poświęcenie się Mistrzowi, jedynemu stałemu punktowi w świecie pełnym chaosu.

I tak znowu podejmują podróż; nowe domy i nowe ziemie. Wyruszyli tego samego wieczoru, kiedy dokonała wyboru.

— Chciałabym zmienić klimat… — zaczęła nieśmiało.

Mistrz popatrzył na nią.

— Nie czujesz się pewna swojej decyzji?

Dubhe pospiesznie pokręciła głową.

— Nie, nie, to nie to… tylko że… to trudne… Zaczęło się dla mnie nowe życie, a więc dlaczego nie…

Na początku krążyli po Krainie Słońca: cały rok spędzony w podróży po miasteczkach i wioskach. Ani razu jednak nie trafili na Selvę. Może już nie istnieje, a może nigdy nie istniała i żyje tylko we wspomnieniach Dubhe. Tamto życie wydaje jej się tak dalekie, a ona sama tak się od tamtej pory zmieniła, że trudno jej nawet nadać tym wspomnieniom jakiś sens.

Potem wrócili do domu, do Krainy Morza. Kiedy Dubhe znowu widzi ocean, czuje, jak rośnie jej serce. Biegnie po piasku aż do linii wody, jak za pierwszym razem, i tak samo jak wtedy morze jest wzburzone.

Nic się nie zmieniło, dom też stoi dokładnie tam, gdzie był. To właśnie jest świat Mistrza: świat, który się nie zmienia, który zawsze zostaje taki sam. To raczej ona się zmienia, ona jest jedynym poruszającym się punktem na nieruchomym horyzoncie. Odkrywa to, kiedy znowu kładzie się spać.

Pamiętała szerokie i wygodne łóżko, teraz znajduje wąskie posłanie, gdzie może się zmieścić tylko pod warunkiem, że zegnie nieco kolana.

Urosła, jej ciało się zmieniło. Widzi to, czuje i ma trudności z zaakceptowaniem tego faktu. Biodra bardziej krągłe, nogi dłuższe i piersi, które pęcznieją nagle, bez zapowiedzi. To znajdująca się w niej kobieta pragnie wyjść na powierzchnię, to jej kobiecość, raz w miesiącu pukająca do drzwi.

Czasami podoba się sobie. Przegląda się w wodzie balii, w której się kąpie, i uważa się za ładną ze swoją dziecięcą twarzyczką i nabrzmiałymi piersiami. Zarumieniona zastanawia się, czy mogłaby kiedykolwiek spodobać się Mistrzowi, czy ta jej zaledwie zarysowana kobiecość mogłaby go pociągać. Gdyby kiedykolwiek miała poślubić lub pokochać kogoś, nie mógłby to być nikt inny. tylko on.

Odpędza te myśli, mocno potrząsając głową, a kropelki z jej włosów uderzają o powierzchnię wody i spadają na podłogę wokół niej. Bo czasami czuje, że nie chce być kobietą. Chciałaby nie mieć żadnej płci, tylko w ten sposób mogłaby naprawdę i w pełni służyć Mistrzowi. Chciałaby być taka jak on, zmieniać się tak, aby stać się jego obrazem. Śmiercionośna jak on, elegancka jak on — tego by właśnie pragnęła, ale jej ciało jej to uniemożliwia: jest murem oddzielającym ją od osoby, którą najbardziej kocha.

I podczas gdy natura toczy się swoim rytmem i lata ją modelują, również szkolenie przebiega owocnie. Teraz Dubhe już zawsze towarzyszy Mistrzowi i odkrywa, że on jej ufa. Trucizny także z reguły przygotowuje ona, odpowiedzialna jest tez nawet za większość negocjacji. Tylko zlecenia w Krainie Słońca, które jeszcze się zdarzają, są w całości w rękach Jenny, a oni od czasu do czasu jeżdżą tam dla jakiejś zyskownej umowy.

Dubhe czuje — wie — że ten moment się zbliża. Wkrótce nadejdzie pora, aby to ona zabiła. Czasami myśli o tym, jak to będzie, co wtedy poczuje. Widziała to wiele razy, tak wiele, że już straciło to dla niej znaczenie. Ale rozumie, że zrobić to własnoręcznie, to coś innego. A poza tym jest Gornar, będący dla niej niezmywalnym wspomnieniem, raną, która zawsze krwawi.

Może asystować przy morderstwie, ale nie może patrzeć w oczy zmarłego. Nie potrafi. Jest pewna, że gdyby spojrzała w te źrenice w ostatnim mgnieniu życia, zobaczyłaby siebie samą i Gornara, wyrok bez możliwości odwołania się.

Myśli o tym, myśli o tym zawsze.

A potem nadchodzi ten moment, nieoczekiwanie, niespodziewanie zarówno dla niej, jak i dla Mistrza.

Chodzi o zlecenie, jakich wiele. Będzie asystować Mistrzowi, jak zawsze, i jak zwykle ostatnio to ona prowadzi negocjacje.

Spotyka się z mężczyzną w pobliskim mieście. Deszcz pada nieprzerwanie. Przez jakiś czas kaptur jej płaszcza wytrzymywał, ale teraz jest już przemoknięty, a kiedy Dubhe wchodzi do gospody, którą razem z mężczyzną wybrali do prowadzenia pertraktacji, zimne dreszcze przebiegają jej po plecach. Może to zwiastuny choroby, a może zwykła obawa, którą odczuwa za każdym razem, kiedy idzie negocjować czyjąś śmierć.

Stojący przed nią mężczyzna jest dość niski i sam też wydaje się przestraszony. Ma małą łysą głowę i pulchne ciało dziecka.

Mówi szybko, niespokojnie i bez przerwy rozgląda się na boki.

— Nie zachowujcie się z taką ostrożnością — mówi do niego Dubhe ze swoim zwykłym chłodem. — Takie zachowanie bardziej rzuca się w oczy.

Nic z tego. Jej ostrzeżenie jeszcze bardziej stawia go na baczność.

Opowiada jej historię zemsty, w której Dubhe gubi się już po chwili. Chodzi o jakieś błahostki między drobnymi możnymi, głupimi feudałami, próbującymi kopać pod sobą nawzajem dołki, blisko granicy, gdzie już rządzi wojna. Mężczyzna jest wysłannikiem pomniejszego porucznika, który chce odegrać się na swoim równym rangą kompanie i zmęczył się czekaniem, aż wojna wyręczy go w zemście.

— Mężczyzna, którego twój pan ma zabić, ma chyba siedem żyć, jak koty. Poza tym to tchórz, zawsze chroni się na tyłach i nigdy nie walczy w pierwszym szeregu…

Dubhe siedzi ogłuszona tym gadulstwem, małostkowością tych wszystkich opowieści o drobnych urazach i człowieczkami, którzy sądzą, że przez zabójstwo staną się wielcy.

Czy to dla takich głupot się zabija?

— Powiedzcie mi, co mam zrobić. Człowieczek określa jej czas i miejsce.

— Sześćset karoli.

Zwykła taktyka, na którą mężczyzna w pełni daje się nabrać, Wreszcie Dubhe wychodzi z lokalu z rysunkiem swojej ofiary i nową pracą dla Mistrza.

Wieczorem opowiada wszystko Mistrzowi. Spotkanie, negocjacje, zadanie.

— Mężczyzna, o którego chodzi, znajduje się o dzień drogi stąd, opuścił pole bitwy na przepustkę, tak powiedział mi ten typ.

Mistrz w zamyśleniu drapie się po brodzie.

— Myślę, że pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić, to udać się tam, gdzie on jest. Poczynić jakieś obserwacje o jego ruchach i może warto wejść w kontakt z kimś ze służby.

— Trzeba wyruszyć jutro. Przepustka trwa tydzień, czasu jest mało i trzeba się pospieszyć.

— Myślę, że to świetny pomysł.

Dubhe uśmiecha się. Od jakiegoś czasu Mistrz bierze pod uwagę jej sugestie i pozostawia jej rozeznanie prawie w całości Czuje się dumna z tego zaufania i jest zadowolona, że może mu się przydać, po tym wszystkim, co dla niej zrobił.

Wciągu następnych dni Dubhe po uszy zanurza się w pracy. Ona i Mistrz zatrzymują się w gospodzie, przedstawiając się jako ojciec i córka, chociaż oberżysta początkowo wziął ich za jakąś młodą parę lub coś w tym stylu. Mistrz prawie się rozzłościł, słysząc tę insynuację, a ona zaczerwieniła się, mile połechtana. Zresztą Mistrz wcale nie jest aż tak bardzo od niej starszy, z pewnością nie na tyle, aby być jej ojcem.

Dni spędza na rozpoznaniu, kontrolując dom ofiary i śledząc jej ruchy. Wszystko, czego się dowiaduje, skrupulatnie referuje Mistrzowi. Dopiero pod sam koniec on bierze sytuację w swoje ręce i robi ostatni obchód.

Któregoś wieczoru objaśnia jej strategię.

— Zastawię zasadzkę w lesie. Umówiłem się ze stangretem ofiary. Przyprowadzi mi go niedaleko stąd, w odludne miejsce. A kiedy skończę, zabiję też stangreta.

Dubhe zaskakuje ta wiadomość. Zna tego człowieka, rozmawiała z nim kilka razy podczas swoich dociekań.

— Dlaczego stangreta? No, w końcu, czy ci nie pomógł?

Natychmiast zdaje sobie sprawę z głupoty swojego pytania.

I rzeczywiście: Mistrz przez kilka sekund patrzy jej w oczy spojrzeniem, które Dubhe dobrze zna, z milczącą naganą.

— Co ci mówiłem?

Dubhe opuszcza wzrok.

— No tak… to świadek.

Wychodzą, kiedy noc jest już głęboka i ciemna. Dubhe patrzy w gorę. Nie ma księżyca. Do tego typu prac potrzeba niewiele światła.

Otula się płaszczem. Jak zawsze, kiedy towarzyszy Mistrzowi, targa nią wiele różnych, sprzecznych ze sobą emocji. Podniecenie, strach, wyrzuty sumienia. I za każdym razem czuje się oszołomiona.

Zaczajają się w krzakach.

Oboje poruszają się takimi samymi, zwinnymi i cichymi ruchami. Robią bardzo niewiele hałasu.

Oczekiwanie odmierzają precyzyjne i spokojne ruchy Mistrza. Dubhe podaje mu strzały, a on wyjmuje z pochwy sztylet.

Mijają minuty, może godziny — Dubhe nie potrafi powiedzieć Podnosi się wiatr i szeleści listowiem. To im pomaga; im więcej dźwięków, tym mniejsza możliwość, że ktoś ich usłyszy.

Wreszcie dociera do nich odgłos końskich kopyt, poruszających się po suchych liściach. Dubhe kładzie dłoń na sztylecie. Zwykły środek ostrożności, do którego już się przyzwyczaiła, od kiedy zaczęła pomagać Mistrzowi.

On jest gotowy, ręka na sztylecie, już nagim.

Potem głośniejszy hałas: karoca przyspiesza i słychać daleki spłoszony głos.

— Ale co…

Karoca nagle przejeżdża przed nimi. Dubhe widzi, jak konie jadą prosto na nią, zadyszane, z rozszerzonymi nozdrzami. Jest ciemno, ale jej oczy są wyćwiczone i dobrze je widzi.

Są za blisko — instynktownie sztywnieje. Właśnie w chwili, kiedy wydaje jej się, że zaraz na nią wpadną, karoca obraca się i hamuje.

Mistrz podrywa się bez słowa.

Dubhe widzi, jak błyskawicznie otwiera drzwi od karety. Udaje jej się dostrzec siedzącego w środku człowieka i zauważa jego oczy, ich słaby poblask pośród nocy.

— Nie! — próbuje krzyczeć mężczyzna, ale Mistrz jest szybki, góruje nad nim i Dubhe nie widzi już nic. Słyszy tylko hałas stóp kopiących w drewno. Mdłości szarpią jej trzewia. Widziała tak wielu umierających, ale nie potrafi być zimna. Denerwuje się sama na siebie i na własną słabość.

Kiedy Mistrz wychodzi, jego sztylet jest czerwony i ocieka krwią. Stangret przez cały ten czas siedział na swoim miejscu patrząc przed siebie w pustkę.

Dubhe nauczyła się wyczuwać przerażenie i wie, że mężczyzna się boi; żyły na jego szyi są nabrzmiałe, szczęka zaciśnięta.

Mistrz idzie ku niemu, a stangret widocznie drży.

— Wykonałeś swoją pracę — mówi, a Dubhe wie, że powiedział to, aby go uspokoić.

— Wszystko rozgrywa się w mgnieniu oka. Mężczyzna zeskakuje z kozła i rzuca się w las. Mistrz skacze za nim, ale nie udaje mu się go złapać.

— Dubhe! — krzyczy.

To jej ciało, jeszcze przed jej głową, odpowiada na wezwanie, Dubhe podrywa się. Ze zwinnością, o jaką by się nigdy nie posądzała. Gotowa. Nie ma miejsca na strach ani na nic innego. Wszystko dzieje się zbyt szybko.

Jej ręce biegną do noży, palce chwytają je lekko, potem wyrzut, dokładny. Mężczyzna jest przed nią niewyraźną ciemną plamą. Dubhe nawet nie wie, co robi, nie ma czasu myśleć.

Potem słyszy stłumiony krzyk i rzeczywistość znowu przyjmuje swoje kontury.

Trafiłam go, mówi do siebie z nagłym niedowierzaniem. Zabiłam go.

Mistrz biegnie do mężczyzny ze sztyletem zaciśniętym w dłoni. Potem jednak zatrzymuje się. Nic nie robi. Odwraca się do niej.

— Zabiłaś go.

Te słowa dziwnie brzmią w ciszy lasu. Dubhe stoi skamieniała na swoim miejscu.

Zabiłam go.

Nie jest w stanie myśleć o niczym innym. W jej głowie rozbrzmiewa ostatni krzyk mężczyzny, szum wyrzucanych noży.

Zabiłam go.

Stangret leży na brzuchu, na dywanie z liści. Krew połyskuje na ziemi. Jego twarz jest ukryta, ale jest tak samo, jakby Dubhe mogła ją widzieć. Ma oczy Gornara.

— Twoje pierwsze morderstwo, Dubhe. Teraz jesteś zabójcą.

Dubhe stoi nieruchomo, ramiona opuszczone wzdłuż boków, prawdopodobnie powinna coś odczuwać, ale nie czuje nic. Podnosi oczy. Nad nią blade światło miriadów gwiazd.

Ile…

Odrywa wzrok od mężczyzny. Łzy podchodzą jej do oczu. Potem w jej pole widzenia wkracza Mistrz i wszystko się zatrzymuje.

— Byłaś dzielna.

Kiedy wracają do domu, jest krótko po północy. Wszystko skończone. Jakby nic się nie stało.

— Dam ci połowę pieniędzy, zasłużyłaś sobie na nie — mówi jej Mistrz.

Dubhe słucha go nieuważnie. Nic jednak nie ma znaczenia. Wszystko jawi się jej, jakby oglądane przez szybę. Dalekie, niepotrzebne.

A potem zostaje sama w swoim pokoju, już bez żadnej zasłony między nią a tym, co się wydarzyło.

To stało się tak nagle i w sposób bardzo odmienny od tego, czego się spodziewała.

Mistrz ją pochwalił. Zrobiła to, do czego się urodziła, zrobiła to instynktownie i w dodatku zrobiła dobrze. A jednak nie ma w niej zadowolenia, tylko pustka, której nie potrafi nadać imienia. Przeznaczenie się wypełniło, od tej chwili już zawsze tak będzie. Szukanie pracy, zabijanie, odbiór pieniędzy i znowu od początku, w spirali, która zabiera jej oddech.

Wychodzi na zewnątrz, mimo że wieje silny wiatr i powietrze pachnie deszczem. Wlecze się do studni. Gwałtowne podmuchy chłoszczą jej ciało. Wyciąga wiadro i zanurza dłonie w wodzie. Jest lodowata. Obmywa nią twarz, a potem znowu dłonie, i jeszcze, i jeszcze, aż do utraty czucia, aż palce stają się obce, a twarz jakby pokłuta tysiącami szpilek.

— Gornar… Gornar…

Kiedy czuje dwie dłonie, ściskające jej ramiona, odrzuca je ze złością.

Mistrz stoi przed nią. Jest ciemno, a jednak widzi, że jest smutny. Nie może się do niego zbliżyć.

— Ja nie chciałam zabić Gornara… — mruczy i czuje, że jest o krok od szaleństwa.

— Chodź do środka.

— Nie chciałam go zabić!

Mistrz siłą łapie ją za rękę i przyciąga do siebie. — Chodź do środka — powtarza zduszonym głosem. A ona zaczyna płakać.

Mistrz prowadzi ją do domu, sadza przed kominkiem, otula swoim płaszczem. Jednak zimno jest wszędzie, atakuje ją i tej pierwszej nocy, którą spędza jako zabójczyni, nie ma żadnego ciepła, które naprawdę mogłoby ją ogrzać.

Mistrz pozwala jej się wyładować, wyrzucić złość, ból i poczucie winy. W końcu wszystko mija. Może wróci, nawet na pewno, ale na razie mija.

— Tak jest zawsze, musisz o tym wiedzieć.

Głos Mistrza jest znowu głosem z owej poprzedniej nocy. Przepełniony bólem, wyrozumiały, tak słodko ciepły.

— Ja pochodzę z Gildii. Od chwili moich narodzin w tamtych przeklętych murach nie poznałem niczego innego. Już od dziecka nie uczyli mnie niczego innego tylko śmierci, nauczyli mnie, że zabijanie jest słuszne, że robi się to dla chwały jakiegoś przeklętego boga, którego imię powinno zostać starte z oblicza ziemi. Nie znalem na świecie nic poza tym, nic. Kiedy miałem dwanaście lat, kazali mi dokonać pierwszego zabójstwa. Był to jeden z nas, który pomylił się o jeden raz za dużo. Takie panują tam reguły. Kto nie jest dobry, umiera. Ja myślałem, że to słuszne, święte, byłem zaszczycony faktem, że zostałem wybrany.

Zaśmiał się cicho i z goryczą.

— Niewiele było trzeba. Był na wpół odurzony którąś z tych substancji, jakich oni używają. Musiałem tylko uderzyć go sztyletem w serce. Dokładnie wiedziałem jak. W wieku dwunastu lat wiedziałem, jak się zabija człowieka, jak sprawić mu cierpienie i jak zadać cios, by umarł natychmiast.

Zatrzymuje się, wzdycha. Dubhe go słucha.

— Kiedy to zrobiłem, nie wydawało mi się to niczym szczególnym. Jednak przez kolejne dni dręczył mnie obraz zmarłego, takiego, jakim był za życia i jak na mnie spojrzał, kiedy wbiłem mu sztylet. Prześladował mnie. Czułem się brudny, ale choćbym nie wiem, ile się mył, na moich dłoniach zawsze była krew, zawsze.

Przez moment wydaje się, że jego głos się załamie i przejdzie w płacz, ale kiedy podejmuje, jest mocny jak wcześniej, pewny.

— Potem doszedłem do siebie. Zawsze dochodzi się do siebie. Ale za pierwszym razem też chce się być martwym.

Dubhe znowu płacze.

— Myślałam, że tego chcę, Mistrzu, myślałam, że już przezwyciężyłam Gornara i wszystko inne, ale tak nie jest… To nigdy nie minie… Nigdy…

Mistrz przyciska ją mocno do siebie.

— Teraz rozumiesz, dlaczego nie chciałem, żebyś ze mną szła, rozumiesz? Moja droga prowadzi właśnie do tego, a ja nie chciałem, żebyś i ty musiała nią iść.

Przytula ją mocno, a Dubhe poddaje się jego uściskowi.

— Przysięgnij mi, że już więcej tego nie zrobisz — mówi ledwo słyszalnym szeptem.

Słowa, których do poprzedniego wieczoru Dubhe nigdy nie chciałaby usłyszeć. Słowa, które pachną dla niej opuszczeniem i samotnością. Teraz przybywają błogosławione, prawie wybłagane. Ale jeszcze się boi.

— Nie opuszczaj mnie, Mistrzu, nie opuszczaj mnie! Nauczę się zabijać bez strachu, stanę się bezlitosna, taka, jak chcesz, zrobię wszystko, czego chcesz.

— Ale ja tego nie chcę!

Jego głos jest silny, ale prawie rozpaczliwy.

Wysuwa się z objęcia, bierze jej twarz w dłonie, patrzy na nią.

— Ja nie chcę, żebyś ty dalej zabijała, nie chcę, żebyś była taka, jak ja.

Dubhe nie wie, co ma myśleć. Na świecie pragnie tylko Mistrza i nawet jeżeli dla niego musi zabijać i za każdym razem odczuwać to samo przerażenie, tę samą udrękę, zrobi to.

— Popatrz na mnie! Ty nie chcesz zabijać, ja to wiem! Gdybyś mogła zostać ze mną bez tego, co byś wybrała?

Nie bardzo wie, co ma odpowiedzieć.

— Ja chcę być z tobą… Ty zawsze ze mną byłeś, chcę zawsze być z tobą…

— Ale czy chcesz zabijać? Chcesz czynić to dalej dzień po dniu, dopóki nie zgaśniesz tak jak ja?

Patrzy na nią tak intensywnie, że pod jego wzrokiem Dubhe czuje się całkiem naga.

— Nie! Nie chcę! Nie chcę już tego robić! — mówi przez łzy, ściskając go mocno. — Ale ty mnie nie zostawiaj!

— Nie zrobię tego… nigdy… Zostaniesz ze mną, ale przysięgam ci, nigdy więcej nie zostaniesz zmuszona do tego typu rzeczy.

Dubhe obejmuje go mocno i przytula się do niego.

— Dziękuję, Mistrzu, dziękuję…

Mistrz odsuwa ją powoli od siebie, delikatnie zbliża wargi do jej czoła.

To Dubhe, popchnięta nie wiadomo przez co, podnosi głowę na tyle, na ile trzeba i przez ułamek sekundy ich wargi się spotykają. I o ile dla niego jest to pocałunek braterski, pocałunek stworzenia upadłego i istoty, z którą dzieli to samo mroczne przeznaczenie, o tyle dla niej to coś innego. Dla niej to meta po długiej drodze, uwielbienie, które wzrastało razem z jej ciałem i trwa w nieskończoność, wyspa pokoju i słodyczy w morzu nazbyt gorzkiej nocy.

Ale to tylko chwila: Mistrz wycofuje się prawie od razu. Odsuwa wargi i ogranicza się do przytulenia jej do siebie jeszcze raz.

Dubhe czuje rozluźnione ciało, mimo że serce wali jej jak szalone. Ale to już nie strach ani wyrzuty sumienia. To coś nowego i słodszego. Lęk stopniowo ją opuszcza. Potem nadchodzi sen.

29. Strzępki prawdy

Tamtego wieczoru Dubhe odprowadziła Lonerina do jego dormitorium. Po raz pierwszy widziała miejsce, w którym mieszkali Postulanci. Odór wielu stłoczonych tam ciał chwycił ją za gardło. Powiedziała sobie, że ten chudy chłopak musiał naprawdę bardzo nienawidzić Gildii, skoro ryzykował własne życie i pozwolił się upokorzyć aż do tego stopnia, aby ją zniszczyć. Patrzyła na niego, kiedy ostrożnie wchodził do sali, i pomyślała, że naprawdę są do siebie podobni. Zatrzymała go.

— Sama cię znajdę. Ty stąd nie wychodź. Lonerin popatrzył na nią zbity z tropu.

— A to dlaczego?

— Bo jesteś Postulantem, nie potrafisz się dobrze poruszać i jeśli będziesz się kręcił po Domu, znajdą cię w mgnieniu oka. Zawiadom mnie tylko w razie, gdyby zbliżało się złożenie ofiary, ale sądzę, że nie stanie się to przed upływem trzech czy czterech miesięcy.

Lonerin kiwnął głową, niezbyt przekonany.

— Jak chcesz… A kiedy się zobaczymy?

— Najpóźniej za tydzień.

Odwróciła się i najszybciej, jak tylko mogła, wróciła do swojego pokoju. Znowu sama, zgasiła ostatnią świecę, jaka się jeszcze paliła, i w ubraniu rzuciła się na łóżko. Starała się panować nad swoim oddechem, ale była wzburzona ponad wszelką miarę.

Tak naprawdę nigdy nie wierzyła, że Gildia może uzdrowić ją z klątwy: była przekonana, że będą starali się utrzymać ją w obecnym stanie najdłużej, jak to będzie możliwe, bo w ten sposób była słaba i podatna na szantaże. Jednak co do faktu, że leczenie istniało i że był to eliksir, który wydawała jej Rekla — co do tego nigdy nie miała wątpliwości.

W rzeczywistości wcale tak nie było. Znikło jedyne rozwiązanie, które dostrzegała.

Oczywiście, mogło być tak, że Lonerin skłamał, ale nie miał powodu, aby to robić, zaś Gildia miała nieskończone powody, aby ukrywać przed nią rzeczywisty stan rzeczy. Nie, Lonerin powiedział prawdę. Ona o tym wiedziała. Nie poprawiało jej się, wręcz przeciwnie: Bestia coraz częściej podnosiła głowę i Dubhe czuła, że z dnia na dzień jest ona coraz silniejsza. Myśl o daremności tych wszystkich miesięcy była dla niej wielkim ciosem i prawie doprowadziła ją do łez. Ból tego całego okresu, upodlenie, do którego się zniżyła, ofiara z tamtego człowieka… wszystko na próżno, wszystko było owocem straszliwego oszustwa.

Teraz jednak wiedziała. Nie miała już żadnej wątpliwości. Znajdzie sposób…

Zniszczy to miejsce, zabije Yeshola i pod stosem ruin pogrzebie kult Thenaara i Astera.

Następnego wieczoru postanowiła przestać zwlekać. Pierwszym zadaniem, jakie należało wykonać, było odnalezienie kwatery Strażników: jeżeli Gildia coś ukrywała, a Dubhe była tego niemal pewna, odpowiedzi musiały znajdować się nie gdzie indziej, tylko właśnie tam.

I tak w środku nocy, okryta swoim zwykłym płaszczem, znowu wybrała się do Wielkiej Sali. Cały czas kręciło jej się w głowie, a Bestia szeptała z otchłani prawie przekonująco, ale Dubhe nie pozwoliła, żeby cokolwiek ją zatrzymało.

Tak jak poprzedniej nocy, podeszła do basenów. Odnalazła wąskie miejsce pomiędzy dwoma posągami. Panowała tam prawie całkowita ciemność. Dubhe ukucnęła, aby wejść do tej szczeliny i aby przyzwyczaić swoje oczy do gęstego mroku. Na początku widziała tylko ciemność, potem zaczęła rozróżniać mgliste kontury tego, co się przed nią znajdowało. Zgodnie z tym, co powiedział jej Sherva, stał tam posąg, ale nie wydawał się tak, jak w świątyni. Z jednej strony rysował się niewyraźny cień dwóch skrzydeł, głowa wydawała się mieć coś w rodzaju dzioba, a ciało było raczej smukłe: prawdopodobnie należało do węża.

Dubhe bardzo dokładnie przebiegła palcami po lśniącej i gładkiej powierzchni posągu. Wymacała każde wybrzuszenie wcisnęła każde małe wgłębienie, pociągała za kolce i co tylko mogła, ale wszystko okazało się bezskuteczne. Wydawało się, że nie ma nic, co mogłoby uruchomić jakiś mechanizm.

Godziny mijały bezowocnie, dopóki nie zorientowała się że jest późno. Salę zdawał się ożywiać lekki szelest. Przycupnęła, ale nikt nie przeszedł. W samą porę zorientowała się, że hałas nie dochodził z sali, ale zza posągu — dokładnie z miejsca, gdzie powinna się dostać. Odgłos kroków wchodzących po schodach.

Skoczyła, wyszła z niszy, w której się znajdowała i pobiegła kawałek dalej, ukryć się w cieniu.

Zobaczyła wyraźnie, jak posąg bazyliszka obraca się na własnych zawiasach i jak otwiera się za nim niewielka, oświetlona przestrzeń. Wyszła z niej jakaś sylwetka. Był to Strażnik z zielonymi guzikami na gorsecie. Poczuła, jak wzbiera w niej złość. Dotarła o krok od celu, ale nie mogła się do niego dostać.

Wróciła następnego wieczoru i znowu ta sama historia. Była pewna, że poprzedniej nocy niczego nie przeoczyła, ale sprawdziła wszystko od początku. Nic z tego. Posąg był absolutnie solidny, niewzruszony.

Dubhe odsunęła się od niego, na ile mogła, starając się jednak nie wychodzić z niszy. Czuła się sfrustrowana ponad wszelką miarę. Miała ochotę zniszczyć wszystko ze złości. Poza tym od tego ciągłego pochylania się bolały ją kolana i plecy, a otaczający ją zapach krwi w cztery dni od ostatniego przyjęcia eliksiru sprawiał, że czuła się bliska utraty kontroli nad sobą.

Zdała się na zmysł wzroku. Było to posunięcie, które przy całej tej przeklętej ciemności wydało jej się wyjątkowo głupie, ale nie miała innego pomysłu. Była zrozpaczona, bo próbowała już wszystkiego. Statua patrzyła na nią drwiąco z dziobem otwartym w czymś, co zapewne w zamyśle rzemieślnika miało być przerażającym wrzaskiem, ale jej teraz zdawało się prześmiewczym grymasem… Paszcza! Nie sprawdziła wewnątrz paszczy! Zrobiła to teraz. Dziób był otwarty, lekko wystawał zeń język, Spróbowała go dotknąć. Nie ruszał się. Może znowu się pomyliła. Spróbowała nacisnąć głębiej, ze złością, aż dotknęła gardła posągu, i… Klik.

Musiała błyskawicznie się odsunąć, a skrawek jej płaszcza prawie zaplątał się w obrotowe drzwi.

Za posągiem znajdowały się kręcone schody — dokładnie tak, jak myślała. Pomieszczenie było wąskie i słabo oświetlone przez parę pochodni.

Uśmiechnęła się zwycięsko, ale tylko przez moment. Bardzo powoli zeszła po stopniach. Schody były niezwykle podobne do tych, które ze świątyni prowadziły do Domu, tylko bardziej wilgotne i zepsute. Jedyną pozytywną stroną całej sytuacji było to, że im niżej schodziła, tym bardziej oddalała się od zapachu krwi.

Znalazła się w owalnej, niezbyt dużej sali. Z jednej strony stała tradycyjna statua Thenaara z nieodłącznym Asterem. Pomieszczenie było wąskie i Dubhe natychmiast poczuła się nieswojo. W każdej chwili mogła zostać odkryta, a to byłby koniec, na zawsze.

Spróbowała o tym nie myśleć. Teraz musiała być skoncentrowana tylko na swojej misji: jakiekolwiek rozproszenie uwagi mogło zadecydować o jej życiu lub śmierci.

Rozejrzała się wokół. Było tu pięć korytarzy, które wydawały się niczym nie różnić od tych, znajdujących się na wyższym piętrze Domu. Wszystko było tam tak, jak w mieszkaniach Zabójców, ale mniejsze.

Postanowiła, że trzeba przebiec przez wszystkie.

Serce jej stanęło, kiedy zorientowała się, że jeden z nich prowadził prosto do pokoju Yeshola. Kiedy przeczytała na drzwiach napis NAJWYŻSZY STRAŻNIK, zatrzymała się skamieniała. Prawie przestała oddychać.

Za tymi drzwiami z pewnością znajdowały się wszystkie odpowiedzi, których szukał Lonerin, ale prawdopodobnie już samo stanie tam przed nimi było niebezpieczne. Odwróciła się.

Jeden po drugim przemierzyła wszystkie korytarze i zatrzymała się na końcu trzeciego.

STRAŻNICZKA TRUCIZN.

Oto i ono. Miejsce, którego tak szukała, pokój, który mógł ją ocalić. Rekla była tam, spała tam w środku, a może nawet o tej porze nocy była ukryta w swoim laboratorium. Właśnie, laboratorium Nie było po nim śladu. Prawdopodobnie znajdowało się w innym skrzydle, chyba że po prostu wchodziło się do niego z pokoju Rekli.

Przeszła dalej i przy ostatnim korytarzu czekała na nią niespodzianka. Prowadził on do biblioteki. Dubhe nawet nie podejrzewała jej istnienia. Nikt nigdy jej o niej nie wspomniał. Zastanawiała się, czy to też nie byłoby ciekawe do zwiedzania miejsce. Może to tam kryła się tajemnica wiary Yeshola w bliskie przyjście Thenaara. Dubhe przez kilka chwil stała niepewna w progu. Mogłaby spróbować rzucić okiem do środka, ale drzwi były zamknięte i najpierw musiałaby je sforsować, a ta operacja wymagała szczególnych narzędzi, w które nie była teraz wyposażona. Poza tym noc już była późna i musiała wracać do swojego pokoju.

Już miała odejść, kiedy usłyszała hałas.

Błyskawicznie ukryła się za statuą Thenaara. Dyszała. Naprawdę niewiele brakowało.

Powoli odetchnęła i wyjrzała zza posągu.

W tym momencie zobaczyła wychodzącego właśnie z biblioteki Yeshola z twarzą wymęczoną, ale jakby rozświetloną radością. Pod pachą niósł jakąś księgę. Dubhe starała się zrozumieć, co to za książka, ale nie było to możliwe. Udało jej się tylko dostrzec, że była czarna, z dużymi miedzianymi okuciami na rogach. Na okładce widniał skomplikowany czerwony pentakl.

Zobaczyła, jak znika z pola widzenia i kieruje się do swojego pokoju. Nie zobaczył jej i nie usłyszał! Wolała nie zwlekać dłużej i wróciła tą samą drogą, którą przyszła. Problem pojawił się, kiedy znalazła się przed ceglaną ścianą, znajdującą się na końcu schodów. I co teraz?

Poczuła, że brakuje jej powietrza. Na murze nie było żadnego zarysowania, wszystkie cegły były doskonale identyczne. Uwięziona jak mysz w pułapce. A tymczasem czas mijał i na pewno niedługo jakiś Strażnik obudzi się i będzie wychodził.

Przesunęła dłońmi po ścianie, opukała pięściami każdą cegłę, aby usłyszeć, czy któraś wydaje inny odgłos, przyłożyła ucho do ściany. Wszystko wydawało się na miejscu.

Desperacja wzrastała, ale Dubhe starała się trzymać ją na wodzy. Postawiła na rozwiązanie siłowe. Zaczęła naciskać na wszystkie cegły.

Nic z tego. Zrezygnowana oparła się o ścianę za sobą. Nic. Tysiąc tajemnic do odkrycia, ale nie zdąży. Za najwyżej godzinę, może dwie, ktoś ją znajdzie.

Nie, do diabła, nie!

Jeżeli nie chodziło o ścianę, musiało tam być coś innego. Rozejrzała się gorączkowo wokół. Nie było żadnych uchwytów, przycisków — nic. Tylko pochodnia…

Zatrzymała się.

Złapała za uchwyt pochodni. Parzył, ale nie na tyle, żeby nie można go było dotknąć. Ścisnęła mocniej, pociągnęła.

Wreszcie ściana się otworzyła. Dubhe rzuciła się przez otwarte przejście. Biegiem przemierzyła drogę, którą przyszła, i wróciła do swojego pokoju. Dopiero kiedy znalazła się w swoim łóżku, poczuła się choć trochę bezpieczna. Położyła się w ciemności z otwartymi oczami.

Miała o czym rozmyślać, to było coś ważnego…

Zatem Yeshol nie spał po nocy i do późnych godzin przebywał w bibliotece. Dlaczego? I co to za książkę trzymał pod pachą?

Kolejnego wieczoru zmuszona była do bezczynności. Musiała porozmawiać z Lonerinem.

Dotarła do niego późną nocą w dormitorium. Podeszła do niego tak cicho, że nikt nie zauważył jej obecności, a tym bardziej chłopak, który mocno spał.

Kiedy tylko dotknęła jego ramienia, drgnął i podniósł się gwałtownie.

— Spokojnie — szepnęła.

— To ty… właśnie miałem jakiś koszmar i…

— Nie ma czasu na sny — ucięła krótko Dubhe i opowiedziała mu o swojej nocnej wyprawie.

Lonerin wysłuchał wszystkiego z wielką uwagą.

— Następny ruch? — zapytał w końcu.

— Wejście do pokoju Yeshola. Lonerin wytrzeszczył oczy.

— Jak zamierzasz tego dokonać?

— W ciągu dnia prawie zawsze pracuje w swoim gabinecie na pierwszym poziomie, więc pokój będzie pusty. Tak czy inaczej, wystarczy obserwować jego ruchy. Ja jednak muszę mieć dobry powód, aby nie pojawić się na moich codziennych lekcjach. Tu będziesz potrzebny ty.

Lonerin natychmiast nadstawił uszu.

— Znam się dość dobrze na botanice i wiem, że podstawą waszych napojów magicznych są zioła. Musisz mi powiedzieć, jak przygotować eliksir, który będzie w stanie zmodyfikować mój wygląd.

— Twój plan nie jest dla mnie bardzo jasny…

— Ty dasz mi przepis, a ja wyjdę i zdobędę składniki. Mogę to zrobić, bo powierzono mi misję, którą muszę wypełnić do końca tego miesiąca. Wyjdę, wezmę to, co jest potrzebne, i wrócę. wyglądając już jak ktoś inny — nieważne, bo będę miała kaptur dobrze opuszczony na twarz. Ważne, żebym wyglądała inaczej niż teraz: powiedzmy, że przyjmę postać mężczyzny. Wrócę do Domu, zejdę tam na dół i wkradnę się do pokoju Yeshola.

Lonerin patrzył na nią z mieszaniną podziwu i niepokoju.

— To bardzo ryzykowne…

— Ja i tak jestem skazana na śmierć. Zaryzykowałabym wszystko.

Jej głos był lodowaty, ostry, pewny.

Lonerin kiwnął głową. — Zgoda. To ja powinienem wziąć na siebie to ryzyko, ale…

Dubhe podniosła dłoń.

— Podaj mi skład eliksiru.

— Nie mam nic do pisania…

— Zapamiętam. Mam świetną pamięć, to część szkolenia.

Lonerin opowiedział jej wszystko dokładnie, zasypał ją informacjami o składnikach i dawkach. Niełatwo było utrzymać to w pamięci, ale Dubhe wiedziała, że da radę. Kiedy skończył, zaczęła się podnosić. Chłopak zatrzymał ją.

— Opisz mi książkę, którą niósł ze sobą Yeshol.

— Był to duży i stary czarny tom o miedzianych okuciach, na wpół zjedzonych przez rdzę, i miał na okładce wielki czerwony pentakl.

Lonerin zamyślił się, jakby zaniepokojony.

— Znasz ją?

— Nie wiem, ale z twojego opisu wynika, że to księga Zakazanej Magii. To zazwyczaj bardzo stare książki — mówi się, że w bibliotece Tyrana było ich pełno.

Dubhe poczuła lodowaty dreszcz schodzący jej w dół pleców.

— Jak stara ci się wydała?

— Nie wiem… bardzo… i przede wszystkim w złym stanie.

Zapadła cisza. Dubhe wiedziała, że powinna już iść, że ryzyko, iż ją nakryją, wzrasta z każdą kolejną minutą, jaką tam spędza. Jednak było jeszcze coś, co musiała powiedzieć.

— Gildia czci Astera jako proroka.

Oczy Lonerina powiększyły się ze strachu.

— Co?

— Według nich Aster był największym z wysłanników Thenaara, i cała potworność, jaką za sobą zostawiał, nie była niczym innym, tylko próbą osiągnięcia czasów przyjścia Thenaara. W Domu wszędzie są jego posągi.

Lonerin zacisnął dłoń na ramieniu Dubhe. Zaklął.

— Tamtej nocy nie powiedziałam ci o tym… nie przyszło mi do głowy…

— To nieważne… nieważne…

Spojrzał na nią przestraszony.

— Pospiesz się. Mam wrażenie, że sprawy mają się o wiele gorzej, niż sądziła Rada.

Następnego dnia wczesnym rankiem Dubhe zawiadomiła Reklę, że nie będzie jej przez cały dzień.

— Muszę zobaczyć się z moim informatorem. Może się zdarzyć, że nie wrócę na noc.

Rekla sarkastycznie wzruszyła ramionami.

— Za dużo czasu ci to zajmuje, wiesz o tym. Coś się za tym kryje, ale chcę wierzyć w twoją inteligencję. Zostało jeszcze dziesięć dni, a jeżeli ci się nie uda, wiesz, co cię czeka.

Dubhe zacisnęła pięści i przełknęła złość.

— Nie bój się, znam swoją powinność.

— Mam nadzieję.

Wyszła ze świątyni biegiem, świadoma, że czas pozostający do jej dyspozycji jest praktycznie żaden. Jeden dzień na rozwiązanie tajemnicy. I musiała przygotować napój magiczny.

Z pewnością byłoby korzystnie mieć pod ręką Toriego, ale naprawdę nie miała czasu, żeby wybrać się aż do Krainy Słońca, aby on przygotował jej wszystko, co było potrzebne. Zadowoliła się więc małym sklepem z ziołami w pobliskiej wiosce. Zresztą potrzebowała ziół raczej pospolitych.

Trudniej było znaleźć ten dziwny kamień, którego kazał jej użyć Lonerin, rodzaj bardzo powszechnego wśród czarodziejów magicznego artefaktu. Kupiła go w sklepie z magicznymi akcesoriami.

— Czy jest już poświęcony? — spytała, jak kazał jej Lonerin.

Sklepikarz bąknął, że tak.

Wreszcie zatrzymała się na polanie, niezbyt odległej od świątyni. Rozpaliła ogień, przygotowała różne składniki. Nigdy nie odprawiała czarów: w przeszłości przygotowywała tylko trucizny. Do wymieszania wszystkiego użyła buteleczki, którą zawsze przy sobie nosiła i która teoretycznie przeznaczona była na krew ofiar.

Eliksir miał bladozielonkawy kolor i był niezwykle gęsty. Nie miała pojęcia, jak powinien prawidłowo wyglądać, Lonerin jej tego nie powiedział. Na końcu włożyła kamień: eliksir gotował się przez kilka sekund, po czym przybrał różowawy odcień i nagle stał się całkiem przezroczysty.

Wypiła go jednym haustem, nie zastanawiając się.

Nic nie poczuła. Ani mrowienia, ani żadnego złego samopoczucia. Tylko ziołowy smak tej wodnistej cieczy.

Nie zadziałało… i co teraz?

Wzięła ze sobą mały, dobrze wypolerowany kawałek stali, jedyny rodzaj lustra, jaki miała w Domu. Przejrzała się z lękiem.

Dostrzegła raczej młodego mężczyznę z nieogoloną brodą i rudawymi włosami. Wzdrygnęła się. A przecież Lonerin jej o tym powiedział.

„Aby przybrać dokładnie określoną formę, potrzeba by zaklęcia. Tak jednak, używając jedynie kamienia z Aule, przyjmiesz wygląd, którego nie potrafię przewidzieć. Może jakiejś osoby, którą znasz, albo wspomnienia… nie wiem. To forma zaklęcia dla naprawdę początkujących, doświadczony czarodziej nigdy nie ucieka się do eliksirów tak prostych i niemożliwych do kontrolowania w pełni”.

Dłoń jej zadrżała, schowała lusterko pod szatami.

Nie była dokładnie taka jak Mistrz, ale bardzo go przypominała. Rozpoznała go, kiedy tylko mignęła w stali jego sylwetka i chociaż wiele szczegółów się nie zgadzało, jej pamięć poprawiła je i ukazała jej obraz tego człowieka, którego tak bardzo kochała, i który był dla niej wszystkim.

Kiedy znalazła się w świątyni, poczuła się, jakby popełniała świętokradztwo: wchodziła tam, wyglądając tak podobnie do Mistrza. Tak czy inaczej, cel był szczytny.

Nonszalancko przemaszerowała przez świątynię, owinęła płaszcz wokół ciała i pogrążyła się w ciasnych korytarzach Domu.

Nie było wielkiego ożywienia. Poranek był późny i wszyscy byli już zajęci własnymi sprawami. Ci, którzy mieli do spełnienia jakąś misję, już wyszli, kto natomiast nie miał żadnego zadania do wypełnienia, modlił się albo — co jeszcze bardziej prawdopodobne — ćwiczył w sali. Niektórzy medytowali w swoich pokojach. Tak było lepiej. Im mniej ludzi spotkała, mniej się musiała tłumaczyć.

Przeszła przed gabinetem Yeshola na pierwszym poziomie. Przed drzwiami stał młody ordynans, którego Najwyższy Strażnik zabierał ze sobą podczas pracy, co znaczyło, że starzec był w środku. Dubhe rozradowała się wewnętrznie.

Wielka Sala była na wpół pusta. Ktoś pogrążony w modlitwie, żadnego Strażnika w zasięgu wzroku. Dubhe znikła błyskawicznie w ciemności pomiędzy basenami, pewnie otworzyła drzwi. zniknęła na schodach. Kiedy tylko postawiła nogę na drugim poziomie, serce zaczęło walić jej silniej. Na ostatnim stopniu kręconych schodów zawahała się. Nie słychać było żadnego odgłosu. Prawdopodobnie nikogo nie było, tak jak miała nadzieję.

Kilkoma krokami przebyła salę i, udając naturalność, weszła w korytarz prowadzący do pokoju Yeshola. Przed nią znajdowały się zamknięte drzwi, nie do ruszenia. Tajemnica była zaledwie o krok, zaraz za nimi.

Dubhe zatrzymała się. Pozwoliła jeszcze swojemu słuchowi wybiec daleko, aby pochwycić nawet najmniejszy hałas. Nic. Ani wibracji posadzki, ani szelestów, ani nic innego. Całe piętro wydawało się naprawdę puste. Nadszedł czas.

Uklękła i wyciągnęła mały, na wpół zużyty wytrych. Dar Jenny. Przed oczami stanął jej jego obraz, jak chudy i wymęczony błąka się po mieście, ale odpędziła go, kiedy jej dłoń precyzyjnie wsuwała wytrych do zamka.

Zimny pot spływał jej z czoła. Ostrożnie poruszyła rękami i z wielką uwagą przekręciła wytrych. Klik. Pierwsza zapadka z głowy.

Jedną dłonią otarła kroplę potu, która zatrzymała się na prawej brwi. Dalej żadnego hałasu. Wróciła do pracy. Klik. Druga z głowy.

Była o krok od pokoju. Trzecia zapadka wymagała więcej pracy, ale w końcu ona też ustąpiła. Klik.

W środku. Po ciemku Dubhe wyciągnęła przyniesioną ze sobą świecę i zapaliła ją. Rozejrzała się wokół. Pokój nie różnił się od kwatery któregokolwiek z Zabójców. Zwykłe łóżko, którego jedynym luksusem był materac z suchych liści, ława skrzyniowa, statua Thenaara. Obok niej również stała figura Astera, lecz, co dziwniejsze, rozmiary obu posążków były identyczne. Najwyraźniej Yeshol darzył Tyrana wyjątkowym oddaniem.

Poza tym szczegółem tylko dwie rzeczy odróżniały ten pokój od innych: wielkie regały pełne książek oraz stojące w rogu biurko.

Dubhe natychmiast do niego podeszła. Leżało na nim wiele pojedynczych kartek, pióro i pergamin. Kaligrafia była bardzo drobna i wyrafinowana, kartki gęsto pokryte słowami. Było też kilka rysunków.

Dubhe spróbowała przeczytać:

Dwa tomy o sztucznych stworzeniach, biblioteka Astera, od handlarza starzyzną z Krainy Nocy.

Pojedyncze kartki Ciemnej Magii Elfickiej, traktat spisany własnoręcznie przez Astera, od Arlora.

Perwersja Dusz, w dwóch oprawionych tomach, biblioteka Astera, od Arlora.

Zatem dary. Otrzymane od różnych osób księgi, prawie wszystkie pochodzące z biblioteki Astera, przez niego napisane i tam skatalogowane. Często przekazywano je w zamian za zlecenia i wówczas wskazany był jeszcze typ wykonanej pracy i imię ofiary.

Dziewczyna przerzuciła kartki. Przy niektórych pozycjach ich ofiarodawca określony był po prostu jako „On”. Chodziło wyłącznie o dzieła zdobyte w zamian za jakieś zabójstwo.

Dubhe przeczytała:

Członek Rady Faranta

Kustosz Kaler

Królowa Aires

Słynne straszliwe zabójstwa, znane Dubhe, których zleceniodawcą mógł być tylko jeden: Dohor. Nikt inny nie mógł być tajemniczym Nim. Słowa Topha były zatem prawdziwe, Dohor zaprzedał duszę Gildii.

Na ostatniej karcie znajdowała się notatka uczyniona pismem, które wydawało się inne. W rzeczywistości jednak był to ten sam charakter, co wcześniej — według wszelkiego prawdopodobieństwa Yeshola, ale jakby drżący, zmieszany: osoby piszącej pod wpływem wielkich emocji.

Posiadanie Ciał i Nieśmiertelność, napisana własnoręcznie przez Astera, od Niego, Thevorn.

Tytuł nie wróżył niczego dobrego. Jednak uwagę Dubhe przy ciągnęło coś innego. Thevorn! Ona szperała po jego domu. Może to te słynne dokumenty, które musiała ukraść? Lecz tam chodziło o pergamin, a nie o książkę. Może były to luźne kartki. A przede wszystkim, co miała z tym wspólnego Gildia? Co się za tym kryło?

Zastanowiła się. Kradzież w domu Thevorna zbiegła się z pierwszym atakiem jej choroby. Czy to był element łączący? Dohor, czy Dohor miał coś wspólnego z jej klątwą?

Otworzyła się przed nią otchłań przypuszczeń i ogarnęła ją dziwna bojaźń. Otrząsnęła się. Nie było czasu na gubienie się w spekulacjach. Nie teraz. Musiała raczej szukać tego, o co poprosił ją Lonerin.

Zaczęła przeglądać stojące na półkach książki. Była to tylko niekończąca się seria notatek, które Yeshol skreślił w ciągu wielu lat. Znajdowało się tu całe życie Astera, zebrane w pięć grubych tomów.

Dubhe pospiesznie przerzuciła ich strony, przeczytała kilka fragmentów. W całej swojej przerażającej wielkości ukazywała się jej mistyczna adoracja, którą Yeshol żywił i prawdopodobnie do tej pory żywi dla Astera. Niemal nabożny ton, z jakim o nim mówił, poruszenie, z jakim wychwalał jego intelekt, wielkość i cierpienie oraz miłość, z jaką opowiadał o jego stanie fizycznym.

Pozostałe księgi były to pisma o Zakazanej Magii i formułach, które wszystkie zdawały się obsesyjnie krążyć wokół tych samych tematów: nieśmiertelności i zmartwychwstania zmarłych. Jak je uzyskać i czy naprawdę jest to możliwe.

Znalazła także odniesienia do tomów z biblioteki. Często przewijał się też inny wątek: posiadanie ciał. Dubhe wiedziała, że Aster dzięki magii stworzył Famminy, ogniste ptaki i czarne smoki, ale nie wiedziała dokładnie, w jaki sposób.

Kto wie, może chodziło tu o jakąś formę posiadania.

Ale odpowiedź nie znajdowała się tutaj. Odpowiedź kryła się w tomach leżących w bibliotece, tej samej bibliotece, którą Yeshol stworzył, z nieskończoną cierpliwością kompletując wszystkie tomy, jakie Aster zebrał w swojej, w dziele odbudowy straconego dziedzictwa. To tam tkwiła tajemnica nieśmiertelności, której zdawał się szukać Yeshol, oraz rozwiązanie nowych zagadek, które stawiał ten pokój.

Dubhe wstała od stołu. Przyłożyła ucho do drzwi. Usłyszała tylko nabożną ciszę. Szczelnie owinięta swym płaszczem wyszła, po czym zamknęła za sobą drzwi i przywróciła zamkowi pierwotną pozycję.

Pozostawało jej tylko udać się tam, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa zamieszkiwała prawda.

30. Twarz w kuli

Dubhe zdecydowanie obrała drogę, którą już znała. Korytarz prowadzący do biblioteki znajdował się z boku wielkiego posągu Thenaara w centralnej sali drugiego poziomu. Skierowała się tam i przemierzyła go.

Znalazła się przed dwoma wielkimi skrzydłami drzwi, wyrzeźbionymi w hebanie. Z roztargnieniem popatrzyła na fryzy. Zdawały się snuć jakąś opowieść i kiedy tylko wśród wielu postaci dojrzała sylwetkę dziecka o niepokojącej urodzie, zrozumiała, co to za historia. Na tych wrotach ukazano życie Astera, odtworzone z miłością przez jakiegoś mistrza rzemieślniczego. W tej epopei brał udział również Yeshol, pokazany jako pokorny i oddany sługa, najbliższy Asterowi i jego cierpieniu.

Drzwi były zamknięte na wielki zamek z brązu, wyglądający bardzo solidnie. Dubhe znowu uklękła i pogrzebała w kieszeniach. Wyciągnęła z nich potrzebne narzędzie, kolejny raz dziękując Jennie za jego troskę.

Tym razem operacja była bardziej pracochłonna i wymagała dobrego kwadransa trudu i potu. Dźwięk wytrycha otwierającego zapadki zamka wydawał jej się hukiem słyszalnym nawet na wyższym poziomie.

Wreszcie i ostatnia zapadka poddała się i zachrobotała znajomym klik, Dubhe podniosła się, oparła dłonie na fryzach i popchnęła skrzydło. Drzwi otworzyły się bez trudu, a nawet bez skrzypnięcia. Najwyraźniej zostały dokładnie naoliwione.

Wnętrze było całkiem mroczne. Światło padające z korytarza oświecało tylko pierwsze metry posadzki z wielkich kamiennych płyt. Dubhe zamknęła za sobą drzwi, a jej świeca rozjaśniła tylko niewielki kawałek pomieszczenia, które musiało być bardzo duże. Pośrodku stał wielki, lśniący hebanowy stół. Dubhe podeszła do ścian. Poprzebijano w nich małe, bardzo krótkie korytarzyki prowadzące do innych pokoi. Pomiędzy sąsiadującymi otworami stały zwykłe monstrualne posągi. Nie było tam nawet śladu książek. Należało zagłębić się w boczne sale, ale cała budowla sprawiała wrażenie prawdziwego labiryntu.

Dubhe westchnęła krótko. Nie miała wielkiego wyboru.

Wsunęła się w pierwszy korytarz, który otwierał się w ścianie z jej prawej strony. Znalazła się w małym pokoiku mieszczącym tylko jeden wielki regał, całkiem wypełniony książkami Były one jednak inne niż te, które widziała w pokoju Yeshola. Miały skórzane lub aksamitne okładki, kilka rękopisów było po prostu wielokrotnie złożoną kartą pergaminu, a wszystkie były wyblakłe z upływu łat, rozsypujące się i na wpół zniszczone. Wówczas Dubhe pojęła, że trafiła nie do zwykłej biblioteki, ale do pomieszczenia będącego cieniem dawnego, już nieistniejącego budynku, przebywa wewnątrz zmumifikowanych zwłok innej biblioteki z czasów, zanim Nihal doprowadziła do upadku Twierdzy. Pomyślała o swoim pierwszym przejściu przez Wielką Krainę razem z Mistrzem, wiele lat wcześniej, o czarnym pyle zasypującym tamtą równinę, i pomyślała o Asterze. Te księgi pochodziły stamtąd, z Twierdzy, z sekretnego księgozbioru Astera.

Dom nagle przyjął inną postać. Objawił jej się jako niezmierzone mauzoleum poświęcone niezdrowemu kultowi, grób dla ducha Astera.

Przebiegła wzrokiem po tytułach. Historia, prawie wszystko to zwykłe książki o historii. Niektóre z nich znała, bo Mistrz jej o nich mówił. Kilka nawet przeczytała. Księgi mitologii elfickiej. Dubhe nigdy nie przypuszczała, że Aster mógł mieć tak niewinne zainteresowania.

Przechodziła z pokoju do pokoju, starając się jednocześnie pamiętać, gdzie idzie. Wydawało jej się, że mgliście zaczyna pojmować ogólny zamysł budowli. Każda z sal mogła mieć dwa, trzy lub cztery korytarzyki, z których każdy prowadził do następnego pokoju. Na podstawie numeru pomieszczeń każdego rodzaju Dubhe po krótkim czasie potrafiła odtworzyć ogólny plan konstrukcji. Salki były pogrupowane w duże kwadraty, prawie całkiem odizolowane jeden od drugiego. Każdy z nich miał tylko dwa pokoje wychodzące na główny salon, i każdy z nich, z wyjątkiem kwadratów skrajnych, prowadził jednocześnie do kwadratu przylegającego. W ten sposób każdy kwadrat połączony był z innym tylko na dwa sposoby: przez główny salon i tylko jedną salę poprzedniego kwadratu. Nie był to projekt szczególnie pogmatwany, ale na pewno obdarzony żelazną logiką.

Wędrując z sali do sali, Dubhe przechodziła od jednego tematu do drugiego. Chemia i alchemia, martwe języki, fizyka, magia elficka. Kiedy dotarła do sali botaniki, nie mogła się powstrzymać przed zabawieniem tam przez chwilę i przyjrzeniu się upchniętym aż pod sufit książkom. Były tam rzadkie dzieła, o których parokrotnie słyszała, a pokusa, aby wziąć jedną z tych książek i przekartkować ją, była naprawdę wielka. Ale to nie po to doszła aż tam. Lepiej zostawić jak najmniej śladów, a więc otwierać jedynie te książki, które mogły doprowadzić ją do rozwiązania tajemnicy. Oparła się zatem pokusie i tylko przechodziła koło każdego z regałów prawie z uwielbieniem.

Słyszała o wielkich bibliotekach; wiedziała, że tę w Makracie, mieszczącą się w potężnej wieży, uważa się za największą ich ery. Słyszała również bajeczne opowieści o księgozbiorze Enawaru, dawnego miasta zrównanego z ziemią przez Astera. A jednak ta, którą miała przed sobą, nie zdawała jej się gorsza od żadnej z wymienionych. Wątpiła, czy jakieś inne zbiory mogły zawierać taką liczbę dawnych lub uważanych za zaginione ksiąg, rzadkich tomów, wielu nawet pisanych ręcznie. Prawdopodobnie Aster splądrował bibliotekę Enawaru i sprowadził ją w czeluście ziemi — tam, gdzie wiedza mogła być tylko jego i nikogo innego.

Niektóre półki były puste: najwyraźniej tam miały znaleźć się książki, których Yesholowi nie udało się odszukać. Wyglądały jak orbity bez oczu i wyróżniały się na tle nadmiernie przepełnionych innych półek.

Co pewien czas Dubhe natrafiała na jakąś salę pełną książek bardzo odmiennych, czarnych jak owe z pokoju Yeshola. Tam zatrzymywała się dłużej, przeglądając tytuły jeden po drugim. Były to księgi Zakazanej Magii, pisane przez rozmaitych autorów w różnych epokach — od bardzo dawnych tomów, z których zostało niewiele ponad kilka wyblakłych kart, aż po książki raczej współczesne.

Dubhe wzięła kilka z nich. Rozpoznała te, o których kilka godzin wcześniej przeczytała w katalogu. Oto one. Usiadła na posadzce. Musiała przynajmniej kilka przejrzeć, aby spróbować zrozumieć, co ukrywa Yeshol. W rzeczywistości zaczynała przeczuwać prawdę, ale wydawała jej się zbyt absurdalna, monstrualna. Nie wiedziała nawet, czy coś takiego, co krążyło jej po głowie, naprawdę można było zrealizować za pomocą magii. Jasne, Dubhe wiele razy słyszała, że podczas Wielkiej Wojny Aster wykorzystywał duchy, ale wiedziała też dobrze, że były to po prostu puste skorupy wypełnione wolą czarodzieja, który je wzywał i który zmuszał je, aby walczyły. To, o czym myślała ona, było całkiem odmienne. Wiedziała, że Aster był potężny, że znacząco rozwinął zasięg Zakazanej Magii, a to nadzwyczajne i straszliwe dziedzictwo, którego nikt na szczęście nie zgromadził, teraz było stłoczone tutaj, w podziemnej bibliotece. Może to on odkrył, jak wykonać to, co Dubhe przypuszczała, może on sam wskazał swojemu umiłowanemu słudze, Yesholowi, sposób, aby zrealizować to, co prawdopodobnie było jego najskrytszym marzeniem.

Jak mogła się spodziewać, teksty mówiły o posiadaniu ciał.


Dusze są ściśle zakorzenione w ciele. Niektórzy kapłani od zawsze utrzymywali coś przeciwnego, twierdząc, iż dusza jest pod wieloma względami niezależna od materii, i dochodzili wręcz do wniosku. iż istnieje całkowita rozłączność pomiędzy ciałem a duchem. Są to tylko zwodnicze doktryny, którymi kłamliwi kapłani posługują się aby przyciągnąć do siebie lud, związując go siłą przesądu i naiwnej wiary. Tylko magia, dokładna i systematyczna nauka o istocie ducha i materii, może dotrzeć do prawdy. A zatem, niech uczeń nie ufa fałszywym religiom, które pragną ujarzmić umysł i uniemożliwić mu dotarcie do prawdy. Niech raczej bez skrupułów zaufa rzeczywistości.

Duch lisa nigdy nie będzie mógł istnieć w czymś innym, co nie będzie materialną skorupą, którą nazywamy lisem. Materia jest formą, której dusza nadaje życie, ale forma ta ze swojej strony wyciska własną pieczęć na duchu, który zostaje nią na zawsze naznaczony. I tak duch znajduje się pod wpływem materii i z nią pozostaje połączony aż do śmierci, która sztucznie oddziela to, co Thenaar stworzył połączone. W ten sposób duch lisa nie może przeżyć w ciele wilka i odwrotnie, pod groźbą rozpadu i zniszczenia w krótkiej chwili.

Duch kobiety jest całkiem odmienny niż duch mężczyzny, a płeć jest materią, która bardziej niż jakakolwiek inna odciska na rzeczywistościach duchowych własną pieczęć. Rehasta próbował oddzielić ducha kobiety od jej ciała — coś, co jako uczeń już wie, że jest możliwe — i spróbował wtłoczyć go w puste ciało zmarłego mężczyzny, jednak eksperyment ten nie powiódł się i dusza zwariowała, opuszczając ten świat na zawsze.

Jest wiele stopni niezgodności pomiędzy materią a duchem. Duch żeński nie przeżyje w ciele mężczyzny, ale duch dziecka może w pewnym stopniu przetrwać w ciele starca. Związki tego typu są jednak zawsze zwodnicze; duch szybko traci chęć życia, a ciało ulega zniszczeniu w takim tempie, że śmierć nadchodzi po kilku godzinach.

Natomiast rasy nie tolerują się między sobą i duch gnoma nigdy, nawet przez kilka chwil, nie będzie mógł przeżyć w ciele człowieka lub nimfy. Duchy Pół-Elfów z kolei, ponieważ mają udział zarówno w istocie Elfów, jak i ludzi, mogą na krótki czas znaleźć schronienie również w ciałach ludzkich, ale przeżycie w takich warunkach jest płonne i nie trwa dłużej niż kilka dni.


Dubhe czuła, jak dreszcze przebiegają jej po karku. Kiedy tak czytała o czarodziejach rozprawiających o duchach wtłoczonych w inne ciała i podobnych okropnościach, w jej umyśle coraz żywiej rysowała się wizja monstrualnego rytuału.

Przeszła do innych pokojów. Co jakiś czas trafiała do centralnego salonu, za każdym razem upewniając się, że jeszcze się nie zgubiła. Zaczynała tracić poczucie czasu. To miejsce było nie tylko labiryntem przestrzennym, ale w jakiś sposób zakłócało też zwykły upływ godzin i minut. Wcześniej czy później Yeshol opuści swój gabinet na pierwszym poziomie i zejdzie tutaj. Dubhe musiała się pospieszyć.

Postanowiła zatrzymywać się tylko w pokojach z książkami zakazanymi. Wokół znajdowały się całe zbiory na najprzeróżniejsze tematy, jakie tylko można było sobie wyobrazić, ale ona postanowiła jeszcze bardziej zawęzić pole poszukiwań: tylko do tomów mówiących o zmartwychwstaniu i wcieleniu. Przeczytała wiele, kartkując z impetem te stare księgi.


Moje poszukiwania doprowadziły mnie do wiary, iż śmierć wcale nie jest tą ostateczną rzeczą, jak sądzą zwykli ludzie, ale można wręcz w jakiś sposób uwiązać własnego ducha do naszego świata, uniemożliwiając mu przekroczenie wrót prowadzących do zaświatów. Jakiś czas temu odkryłem formułę, która pozwala uwięzić ducha zmarłego, blokując go w jakimś miejscu lub przedmiocie…

…tak wywołane duchy będą posłuszne wszelkim rozkazom, ponieważ pozbawione są woli. Nie chodzi zatem dokładnie o zmartwychwstanie, ale o przywołanie, za którego pośrednictwem czarodziejowi udaje się odtworzyć w naszym świecie obraz zmarłego ducha…


Dubhe szła dalej. Nie znalazła tego, czego naprawdę szukała.

Pogrążona w swoich myślach, nagle zorientowała się, że od dawna nie wracała do centralnego salonu. Spróbowała zatem poszukać jednej z bocznych sal grupy, w której się znajdowała, aby łatwiej znaleźć wyjście. Znalazła ją z pewnym trudem. Coś się nie zgadzało. Struktura tej grupy pomieszczeń była odmienna.

Przeszła przez różne pokoje, wróciła tą samą drogą. Nic z tego. Symetria innych sal została przełamana. Wreszcie znalazła centralną salę. Zapamiętała drogę i wróciła. W tej części niewątpliwie znajdowały się inne pomieszczenia. Nigdy tak bardzo, jak w tym momencie, nie doceniała wyszkolenia, jakiego udzielił jej Mistrz: bez problemów potrafiła zapamiętać sale, które już zwiedziła, dlatego też szybko przeszła do nowych. W jednym z bocznych pokoi zrozumiała, że jest bliska celu. Znajdował się tam ciemnoczerwony łuk, prowadzący do tego, co musiało być innym skrzydłem.

Na architrawie wyszukanymi literami napisane było ASTER. Dubhe weszła z rozmachem. Tym razem regały były pełne zwojów pergaminu, tu i tam stały jakieś oprawione wolumeny. Wszystkie były własnoręcznymi dziełami Astera. Nie było tu żadnych wskazówek dotyczących zbiorów, najwyraźniej Yeshol znał je na wyrywki. Dubhe wzięła kilka przypadkowych sztuk, ale było to jak szukanie igły w stogu siana. Ich tematyka była bardzo różnorodna, często nawet niezwiązana z ciemną magią, lecz dotycząca innych gałęzi wiedzy: alchemia, geografia, zwyczaje i obrzędy ludów Świata Wynurzonego — wydawało się, że nie było tematu, którym nie interesowałby się Aster.

Niektórych pergaminów brakowało, ale ich miejsca nie były tak zakurzone jak struktura regałów, lecz błyszczące, jakby zwoje zostały wyjęte niedawno. Dubhe jednak nie widziała ich w gabinecie Yeshola: oznaczało to, że musiało istnieć jakieś inne miejsce, oprócz jego pokoju, do którego Najwyższy Strażnik chodził pracować — może właśnie gdzieś tutaj. Szukała dalej, dopóki nie dotarła do sali prawie całkowicie pustej, z wyjątkiem mahoniowego postumentu stojącego na środku, Był to pulpit, ale nic na nim nie stało. Brakowało książki, która powinna tam leżeć. Dubhe natychmiast pomyślała o wielkiej czarnej księdze, którą widziała pod pachą Yeshola. W głębi pokoju znajdowały się dość pospolite drzwi. Dubhe podeszła do nich. Były zniszczone i zamknięte na raczej prosty zamek. Nie traciła czasu; przez kilka sekund pracowała wytrychem, po czym drzwi otworzyły się przed nią potulnie.

Wnętrze było również ciemne, ale raczej małe, więc świeca mogła rozjaśnić je bez trudu. Znowu pokój, znowu półki, ale wiele książek było opartych na ziemi albo na wielkim biurku, całkowicie przykrytym kartami pergaminu. Krzesło, świecznik i nic poza tym.

Dubhe rzuciła się zachłannie na kartki. To z pewnością był drugi gabinet Yeshola, ten bardziej sekretny.

Pergaminowe karty pokryte były tym samym drobnym pismem, które widziała w jego poprzednim gabinecie, ale tym razem zapiski były o wiele bardziej chaotyczne. Pourywane zdania, krótkie notatki, podkreślenia i rozsiane wszędzie wykrzykniki.


Duch może zostać zobowiązany do zajęcia ciasnych przestrzeni.


Potrzeba czegoś, co należało do ciała danej osoby. Włosy. Paznokcie. Fragmenty, nawet małe. Rzadko tkaniny.


Wieczne potępienie jest męką. Dla siebie i dla duszy, która zajmuje wybrane ciało.


Porażka, porażka! Thenaarze, spraw, aby nie wszystko było stracone!


Księga w ciemnogranatowym aksamicie wydawała się rodzajem pamiętnika. Dubhe pogrążyła się głęboko w lekturze. Czuła, jak ogarnia ją lodowaty chłód.


4 września

Wciąż jeszcze szukam najważniejszego elementu. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, ale ostatni tom — ten, który zawiera najuważniejszą część rytuału, ten, który będzie mógł zebrać w całość wszystkie kawałki, które do tej pory z takim wysiłkiem udało mi się zgromadzić jeszcze nie został odnaleziony. Dohor rozpuścił swoich ludzi po całym Świecie Wynurzonym, ale jak na razie niczego nie wskórał. Thenaarze, dlaczego nasz wielki projekt musi tak bardzo zależeć od niewierzącego?


18 września

Nie mogę już dłużej czekać. Thenaar wybaczy moją niecierpliwość, wszystko to robię tylko dla Niego. Postanowiłem spróbować, mimo iż nie znam do końca rytuału. Nie jest to do końca bezpieczne, ale ja nie boję się o moje bezpieczeństwo. Spokojnie mogę je poświęcić dla tego wielkiego Planu. To tylko dzięki tej wielkiej nadziei przeżyłem owe długie lata wygnania. Spróbuję, to postanowione. Ja muszę, MUSZĘ wiedzieć, czy moje nadzieje są próżne, czy do tego wszystkiego istnieją jakieś podstawy.


3 października

Porażka, PORAŻKA!!! Temu bezużytecznemu słudze nie udało się wykonać swojego zamierzenia, Thenaarze, ów pokorny sługa zawiódł Cię, Mój Panie. Dręczy mnie myśl, że wszystko zostało zaprzepaszczone, i to z mojej winy i mojego pośpiechu! Proszę żarliwie, aby była jeszcze nadzieja.


15 października

Cały czas błąka się zawieszony między tym a tamtym światem. Czuję, jak błaga mnie, abym nadał mu kształt, pozwolił mu do nas wrócić, aby dokończył swoje wielkie dzieło. Teraz wreszcie mogę. Donor przyniósł mi ostatni brakujący element, Czarną Księgę. Jest nadzwyczajna. Nie ma granic dla geniuszu Astera. Zaniedbuję wszystko, aby ją czytać, nie wychodzę już z mojego gabinetu. Wreszcie wszystko jest dla mnie jasne.


23 października

Wydałem rozkaz odnalezienia Pół-Elfa. Mam wiadomości, że jeszcze istnieje, ale nikt nie wie, gdzie przebywa. Moi Zabójcy jednak go wytropią, jestem tego pewien. Bez niego, bez jego ciała, nie mogę rozpocząć rytuału. To właśnie tego brakowało, ciała. Poniosłem porażkę, bo nie dałem duchowi nic, w co mógłby się wcielić. Kiedy myślę o zgrozie minionych miesięcy, o moim braku wiary, wstydzę się siebie, powinienem był wiedzieć, Thenaarze, że Ty zapewniasz wszystko, czego potrzeba, aby Twoje dzieci osiągnęły zwycięstwo.


4 listopada

Niestety, poszukiwania upływają bezowocnie. Nie udaje się odnaleźć mężczyzny, którego szukamy, zdaje się, że nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Mówią o nim jednak wspomnienia królowej Aires. Nie zatrzymamy się, dopóki go nie znajdziemy.

Co wieczór schodzę do podziemnego pokoju, aby go zobaczyć aby zobaczyć jego unoszącego się ducha, aby cieszyć się jego obecnością znowu tu, pośród nas, chociaż jest to obecność złudna, niecielesna. Wkrótce jednak taka będzie.


Dubhe ocknęła się. Podziemny pokój. Tam znajdowała się ostateczna odpowiedź. Ale gdzie on mógł być? Zamknęła pamiętnik i odłożyła go na stole, starając się ułożyć go dokładnie tak, jak go zastała, po czym zaczęła przeszukiwać pomieszczenie.

O istnieniu tego podziemnego pokoju prawdopodobnie wiedział tylko Yeshol i ponad wszelką wątpliwość można było tam dotrzeć jedynie z jego gabinetu. Nie było tu innych drzwi, lecz może jakieś zamurowane ściany, czy jakieś ukryte przejście…

Niecierpliwie szperała wszędzie, ale nie straciła wiele czasu. Najwyraźniej w tym gabinecie znajdującym się w głębi biblioteki Yeshol czuł się pewny, bo przycisk, którego szukała Dubhe, mały i okrągły, krył się właśnie pod biurkiem.

Kiedy tylko go nacisnęła, ściana regałów za biurkiem prześlizgnęła się na niewidzialnych zawiasach, otwierając się na wąskie i strome schodki. Dubhe przebiegła je powoli, wstrzymując oddech. Pokój znajdował się tam, u podstawy schodów. Był niewiele większy niż mała jaskinia, pełna wilgoci i pleśni. Na ścianach wyryte były skomplikowane pentakle i magiczne symbole czerwone od krwi. Środek zajmował postument, a przed nim dwie zapalone świece. To ołtarz. Na postumencie stała szklana gablota a w środku tkwiła bladoniebieska wirująca kula, jakby ożywiana jakimś dziwnym rodzajem wewnętrznego ruchu.

Dubhe zatrzymała się w doskonałej ciszy tego miejsca wypełnionego niezdrowym mistycyzmem, świętokradczą adoracją. Czy to właśnie był nie wiadomo skąd wezwany duch? Czy to była dusza czekając na ciało Pół-Elfa?

Zbliżyła się z drżeniem i spojrzała na kulę. Początkowo wydała jej się całkiem niekształtna: nic innego, tylko ciekła, mleczna kula. Kiedy jednak jej oczy przyzwyczaiły się do tego bladego światła, dojrzała sekret tego przedmiotu. W jego centrum znajdowała się wirująca twarz o nieokreślonych konturach, która wydawała się prawie cierpiąca. Niewyraźna, ale rozpoznawalna. Było to dziecko o niepokojącej urodzie, wielkich oczach, puszystych loczkach okalających niemal doskonały, ledwo zaokrąglony dziecięcą pulchnością owal, z parą długich, wdzięcznych i spiczastych uszu. Było identyczne, jak rozstawione po całym Domu posągi.

Aster.

Dubhe podniosła dłoń do twarzy i cofnęła się. Dziecko zdawało się patrzeć na nią wodnistymi oczami, a jego spojrzenie nie było gniewne, nie wyrażało potęgi. Było tylko smutne, ponad wszelkie pojęcie. Dubhe poczuła, jak to spojrzenie ją pochłania.

Nagły hałas przerwał strumień jej myśli. Drzwi trzaskające w oddali. Ktoś wszedł do biblioteki.

Przerażona Dubhe biegiem przemierzyła schody, wróciła do gabinetu i zatrzasnęła drzwi, zamykając je za sobą.

Była w pułapce. Jeżeli zostanie tutaj, będzie w pułapce.

Wyszła z pokoju, w najwyższym pośpiechu zamknęła drzwi i drżącymi dłońmi starała się ustawić z powrotem zamek. Dziękowała bogu, że był tak mało skomplikowany. Z oddali już dochodziły do niej echa głosów.

— Znów zostawiłeś te przeklęte drzwi otwarte? Ile razy muszę ci mówić, że to, co znajduje się tu w środku, jest cenniejsze niż wszystko inne? Nic na całym świecie nie jest warte tyle, ile ta biblioteka, a ty musisz otaczać ją najwyższą troską, czy to jasne?

Był to niewątpliwie głos Yeshola.

Dubhe instynktownie przywarła do ściany, ale doskonale wiedziała, że na nic się to nie przyda.

Biblioteka jest wielka, może pójść gdziekolwiek, uspokój się.

Tak, ale to w tym pokoju był postument oraz sekretne drzwi; jeżeli naprawdę tam przechowywana była wielka czarna księga Yeshol wpadnie prosto na nią.

— Wybaczcie mi…

— Kolejne trzy dni kary, a następnym razem z pewnością nie będę taki litościwy, jasne?

I rzeczywiście, Yeshol i jego młody ordynans szli w jej stronę. Dubhe przeszła do sali obok i ustawiła się z boku regału, na linii drzwi. Błagała, aby mężczyzna tamtędy nie szedł. Posuwał się wielkimi krokami.

— Dohor o was pytał.

— Widzieliśmy się niedawno.

— Mówi, aby wam przypomnieć, że chce być stale na bieżąco, a wydaje mu się, że wy go nie informujecie.

— Spotkam się z nim zatem. Przeklęty niedowiarek… Nie można negować jego zasług, ale jego arogancja jest naprawdę irytująca.

Szli w jej kierunku.

Dubhe biegiem przedostała się do sąsiedniego pokoju, starając się jednocześnie zachować maksymalną ciszę. Usłyszała, jak kroki ustają.

— Wasza Ekscelencjo?

Cisza trwała wieczność.

— Nic… wydawało mi się… tak czy inaczej, nic.

Kroki ruszyły znowu. Dubhe przeszła kolejne dwa pokoje, tym razem wolniej. Głosy dalej dochodziły do niej, ale już bardziej stłumione.

— Nie chcę, żeby przez cały wieczór ktokolwiek mi przeszkadzał, jasne? Chcę również, żebyś i ty znalazł się daleko stąd, jak możesz najszybciej.

Dubhe znowu się przemieściła, aż w końcu udało jej się dotrzeć do głównej sali. Jej oddech był krótki, urywany. Podbiegła do drzwi. Były jeszcze otwarte. Prezent od losu. Otworzyła je delikatnie i rzuciła się na zewnątrz.

Kiedy wynurzyła się spomiędzy dwóch posągów w sali z basenami, poczuła się prawie bezpieczna. Uratowana od Yeshola, ale nie od tego, co odkryła. Twarz w kuli. Duch Astera, gotowy, aby powrócić i znów wtrącić Świat Wynurzony w szpony terroru.

Szybko podniosła dłoń do twarzy i pod opuszkami palców poczuła miękką skórę i swoje własne rysy. Eliksir przestał działać. Musiało minąć strasznie dużo czasu, sala basenów była prawie całkiem pusta, a okoliczne korytarze ciche.

Dubhe opuściła kaptur na twarz tak nisko, że prawie nic nie widziała, i zaczęła biec.

Spotkała kilku Zabójców, ale była tak szybka, że nikt z nich nie zwrócił na nią uwagi. Dotarła do pokoju Postulantów i zatrzymała się nagle. Wartownik. Drzemał, siedząc przed wejściem do pokoju, ale był jeszcze dość czujny, aby móc usłyszeć, jak idzie. Dubhe zaklęła. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko czekać na jego zaśnięcie lub odejście.

Długo stała przywarta do ściany. Jej oczy były utkwione w tym mężczyźnie, ale myśli galopowały dziko. Wszystkie najbardziej ponure opowieści z jej dzieciństwa dotyczące Tyrana i Mrocznych Lat wyłaniały się jak żywe i wypełniały jej głowę obrazami zmarłych i rzezi. Jasne, i ich czasy nie były okresem pokoju. W ciągu siedemnastu lat swojego życia widziała sporo masakr, a jednak czuła, że to nigdy nie było tak, jak wtedy, kiedy Aster był jeszcze bezdyskusyjnym władcą całego Świata Wynurzonego. Tamte czasy były prawdziwym piekłem. Pomyślała, jak blisko ducha tego potwora się znalazła, znów przypomniała sobie chwilę, kiedy ich oczy się spotkały. Nie było to więcej niż dziecko, ale ileż zgrozy wywołała w niej jego niewinność, jego pozorna rozpacz.

Wreszcie mężczyzna przeciągnął się, podniósł i odszedł drobnymi kroczkami.

Dubhe rzuciła się do pokoju. Natychmiast pochyliła się nad Lonerinem i potrząsnęła nim zdecydowanie.

Tym razem chłopak nie dał się zaskoczyć. Nie mógł być pogrążony w głębokim śnie, bo od razu otworzył oczy i spojrzał na nią przytomnie.

Natychmiast spytał, co się stało. Był zaniepokojony.

— Chcą przywrócić do życia Astera — powiedziała jednym tchem.

Lonerinowi zabrakło słów. Patrzył na nią przez chwilę, jakby starał się zrozumieć, co takiego powiedziała, po czym zesztywniał i postarał się nad sobą zapanować.

— Jak?

— Przywołali jego ducha, widziałam go w sekretnym pokoju, pod naszymi stopami. Teraz szukają ciała, aby go weń wprowadzić.

Lonerin patrzył na nią pewnym wzrokiem. On też się bał, ale panował nad tym.

— Musimy zawiadomić Radę.

Dubhe przytaknęła.

— Odejdziemy dziś w nocy. Zaraz. Lonerin, kiedy znajdą tę osobę, tego Pół-Elfa, będzie koniec, rozumiesz?

— Tak, rozumiem aż za dobrze, ale jak stąd wyjść? Masz jakieś sugestie?

— Ze mną.

Lonerin patrzył na nią pytająco.

— Nie mamy stąd daleko do świątyni, a jeżeli jeszcze trochę poczekamy, będzie środek nocy. Przy odrobinie szczęścia nie spotkamy w Domu nikogo. Wyjdziemy głównym wyjściem.

Lonerin natychmiast przytaknął. Dubhe zdziwiła się, ile spokoju i determinacji okazywał w chwili takiej jak ta.

Podniósł się z legowiska, zarzucił na siebie czarny płaszcz, identyczny jak ten Zwycięskich, tylko starszy i bardziej wyblakły. Kiedy miał go na sobie, można go było wziąć za Zabójcę.

— Idziemy — mruknął.

Wyjście z pokoju było łatwe. Wszyscy tam spali w najlepsze, nikt się nie poruszył. Na zewnątrz jednak od razu poczuli się niepewnie.

— Rób to co ja — szepnęła Dubhe. Oboje ustawili się, przywierając do muru. Korytarz był słabo oświetlony. W zasięgu wzroku — nikogo. Weszli w korytarz i pobiegli do końca. Dalej nikogo. Byli zdyszani, ale Lonerin zachowywał spokój i skupioną twarz.

Dubhe rzuciła okiem w następny korytarz. Serce biło jej gwałtownie. Właśnie miała opuścić Gildię. Wrócić na wolność. Nie pomyślała o tym w pierwszej chwili.

Znowu pobiegli. Doszli do centralnego korytarza. W głębi zamajaczyły schody prowadzące na zewnątrz, do świątyni. Dubhe wychyliła się, ale stanęła jak wryta.

— Co jest? — wyszeptał Lonerin.

— Rekla — mruknęła.

— Kto?

— Strażniczka, która mnie zna. Odwróciła się do Lonerina:

— Naciągnij kaptur na twarz, idź zdecydowanie i trzymaj głowę nisko, jasne?

Ona też opuściła kaptur na głowę, spróbowała się zgarbić i całkiem owinęła się płaszczem. Wzięła głęboki oddech, po czym odwróciła się, idąc w kierunku przeciwnym niż ten, w którym powinna.

Słyszała za sobą miarowy krok Lonerina, po czym gęstą ciszę, którą lekko zakłócały stłumione kroki jej nieprzyjaciółki.

Lonerin idzie zbyt głośno — pomyślała.

Usłyszała, jak kroki kobiety przyspieszyły.

— Co wy tu robicie?

Dubhe zatrzymała się. Nie było innego wyjścia. Powoli się odwróciła.

— Wracamy ze świątyni, byliśmy się modlić.

Głos Lonerina był pewny, twardy.

Rekla kiwnęła głową.

— Rozumiem. To naprawdę chwalebne. Tylko dlatego nie ukarzę was za to, że kręcicie się o tak późnej godzinie.

Lonerin pochylił głowę, a Dubhe pospiesznie zrobiła to samo. Rekla przeszła między nimi i poszła swoją drogą.

— Idź za nią — mruknęła Dubhe.

Poszli za nią powoli, po czym skręcili w pierwszy boczny korytarz i zatrzymali się.

Lonerin oparł się o ścianę. Dubhe usłyszała, jak wzdycha.

— Naprawdę zachowałeś zimną krew — powiedziała.

Prawdopodobnie uśmiechnął się, ale dziewczyna nie mogła tego zobaczyć w ciemności, jaką jego kaptur rzucał na twarz.

Wyszli z korytarza i wkrótce znaleźli się w świątyni. Przemierzyli ją pospiesznie.

Już prawie się udało. To Dubhe zdecydowanie otworzyła drzwi. Przywitało ich niebo gęste od gwiazd.

Nie odwróciła się. Nie zwlekała. Przeszła przez próg, słysząc za sobą szybkie kroki Lonerina. Byli na zewnątrz. Na zawsze.

Загрузка...