CZĘŚĆ PIERWSZA

To była Wielka Zimowa Bitwa, podczas której obalono królestwo Tyrana. Ogromna armia, jaką wystawiono na tę okazję, byłaby jednak całkowicie bezużyteczna, gdyby Nihal nie zniweczyła wcześniej czarów Tyrana. Siły Tyrana zostały bowiem stworzone przy użyciu Zakazanej Magii i przeważały liczebnie. To właśnie dlatego Nihal uciekła się do zapomnianych czarów elfickich. W Ośmiu Krainach Świata Wynurzonego zamieszkuje jeszcze osiem pierwotnych duchów czczonych niegdyś przez Elfy, a każdy z nich jest strażnikiem kamienia obdarzonego szczególnymi siłami mistycznymi. Połączenie tych Ośmiu Kamieni zebranych w słynny Medalion, który od dnia zwycięstwa Nihal ma zawsze przy sobie, pozwala znieść wszelkie czary, oddając je w dłonie osoby przyzywającej duchy.

Nadzwyczajna więc była to moc, ale w dniach naszych już utracona. Nihal bowiem, Ostatni Pól-Elf Świata Wynurzonego, wyczerpała całkowicie moc Medalionu, który nie jest już teraz niczym więcej, jak tylko ozdobą.

W ten sposób ze Świata Wynurzonego zniknął ostatni odblask magii elfickiej.

Leona, członek Rady

Upadek Tyrana

Księga XI

1. Złodziejka

Mel ziewnął, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Zwarta, gęsta chmurka oddechu zakrzepła w powietrzu. Było naprawdę bardzo zimno, a przecież to dopiero październik. Mężczyzna owinął się ciaśniej płaszczem. Oczywiście, ta przeklęta nocna warta musiała trafić się właśnie jemu. I to na dodatek w okresie, kiedy panu wiedzie się niezbyt dobrze. Prawdziwa udręka. Kiedyś tam, w ogrodzie, stało ich na straży wielu. Sporo ich było również w środku, w sumie przynajmniej z dziesięciu strażników. Teraz jednak byli tylko we trzech. On w ogrodzie, Dan i Sarissa przed komnatą. Na domiar złego z każdym miesiącem pozbawiano ich ekwipunku.

— Dzięki temu nie jestem zmuszony do obcinania wam poborów — mówił Amanta, członek Rady.

Po niedługim czasie Mel był już wyposażony jedynie w krótki miecz, wytarty skórzany pancerz oraz ten lekki płaszcz, który miał na sobie, a który ani trochę nie grzał.

Mel westchnął. Dawniej, kiedy był najemnikiem, było lepiej.

Wojna postępowała pełną parą, król Krainy Słońca, Dohor, już wyciągnął swoje chciwe ręce do Krain Dni i Nocy, zaś wojna tocząca się w Krainie Ognia przeciwko gnomowi Ido wydawała się zwykłą potyczką. Garstka oberwańców przeciwko najpotężniejszej armii Świata Wynurzonego, jakie mogli mieć nadzieje? Tak, to prawda, Ido przed swoją zdradą był Najwyższym Generałem, a jeszcze wcześniej bohaterem Wielkiej Wojny z Tyranem, ale tamte czasy już minęły. Teraz był już tylko starcem: to Dohor, będący królem, pełnił funkcję Najwyższego Generała.

A jednak było ciężko, bardzo ciężko. I długo to wszystko trwało. Te przeklęte gnomy pojawiały się ze wszystkich stron. Postępowały naprzód dzięki zasadzkom i pułapkom, a wojna polegała już tylko na czołganiu, ukrywaniu i oglądaniu się za siebie na każdym kroku. Ten koszmar trwał dwanaście lat. I dla Mela skończył się źle. Zasadzka, jak zwykle. I przeszywający ból w nodze.

Nigdy już nie wrócił do pierwotnej formy, więc musiał się wycofać. To był trudny okres. W końcu umiał przecież tylko walczyć, czym innym miałby się zająć?

Znalazł pracę u Amanty jako wartownik. Na początku wydawało mu się to przyzwoitym i honorowym rozwiązaniem.

Nie przewidział, że nadejdą dni niczym nieróżniące się jeden od drugiego oraz nuda wynikająca z zajęcia powtarzanego każdej nocy. Przez osiem lat służby u Amanty nigdy nic się nie wydarzyło. A jednak Amanta miał bzika na punkcie bezpieczeństwa. Jego dom, pełen przedmiotów o niezwykłej wartości, a jednocześnie całkowicie bezużytecznych, był strzeżony niczym muzeum, a nawet bardziej.

Mel przeszedł na tyły domu. Nieznośnie długo trwało przemierzenie całego obwodu tego bezsensownego pałacu, który Amanta kazał sobie wybudować. Teraz przez tę ruderę, która tylko przypominała mu o dobrych czasach, kiedy jeszcze był dobrze sytuowanym szlachcicem, siedział po uszy w długach, powoli popadając w nędzę.

Mężczyzna zatrzymał się na kolejne głośne ziewnięcie. I wtedy to się stało. Błyskawicznie i w ciszy. Cios dokładnie wymierzony w głowę. Potem ciemność.

Cień został panem ogrodu. Rozejrzał się wokół, a następnie prześlizgnął się do nisko umieszczonego okna. Trawa pod jego miękkimi krokami nawet nie drgnęła.

Otworzył okno i w mgnieniu oka wsunął się do środka.

Tego wieczoru Lu była zmęczona. Pani narzekała przez cały dzień, a teraz jeszcze to absurdalne polecenie, przez które musiała siedzieć tak długo w nocy. Polerowanie starych sreber… Co niby potem z nimi zrobi?

— Na wypadek, gdyby ktoś przyszedł nas odwiedzić, głupia brzydulo!

A niby kto? Pan już popadł w niełaskę, więc i damy nie ociągały się z opuszczeniem jego domu. Wszyscy bardzo dobrze pamiętali, co prawie dwadzieścia lat wcześniej stało się ze szlachtą z Krainy Słońca, kiedy próbowała buntować się przeciwko Dohorowi, knując przeciw niemu spisek. Mimo iż Dohor, poślubiwszy królową Sulanę, był prawowitym królem, nie był szczególnie kochany. Skupiał w swoich rękach zbyt wielką władzę, a jego ambicje wydawały się nieograniczone. Dlatego próbowano zrzucić go z tronu, jednak bez powodzenia. Amancie udało się wyjść z tego bez szwanku, ale niewiele brakowało. Ugiął się przed wolą swojego króla i zniżył się do lizania mu stóp.

Lu potrząsnęła głową. Niepotrzebne i jałowe rozmyślania. Lepiej to zostawić.

Szelest.

Lekki.

Bardzo delikatny.

Dziewczyna odwróciła się. Dom był duży, zbyt duży i pełen złowrogich hałasów.

— Kto tam? — spytała z lękiem. Cień stał nieruchomo w ciemności.

— Pokażcie się! — zawołała Lu.

Żadnej odpowiedzi. Cień oddychał cicho, spokojnie.

Lu pobiegła piętro wyżej, do Sarissy. Często to robiła, kiedy wieczorem musiała zostać sama przy pracy. Po pierwsze bała się ciemności, a po drugie Sarissa jej się podobał. Był niewiele starszy od niej i miał piękny, dodający otuchy uśmiech.

Cień podążył za nią w ciszy.

Sarissa stał na wpół uśpiony, leniwie opierając się o włócznię. Strzegł komnaty pani.

— Sarissa…

Chłopak otrząsnął się. — Lu…

Nie odpowiedziała.

— Och, do diabła, Lu… znowu?

— Tym razem jestem pewna — rzuciła. — Tam ktoś był… Sarissa parsknął zniecierpliwiony.

— To zajmie tylko chwilkę — nalegała Lu. — Proszę cię… Sarissa poruszył się niechętnie.

— Pospieszmy się.

Cień poczekał, aż plecy chłopca znikną za rogiem schodów, po czym przystąpił do działania. Drzwi nie były nawet zamknięte na klucz. Przemknął się do pokoju. Na środku komnaty stało słabo oświetlone przez księżyc w pełni łoże, z którego dobiegało głośne chrapanie, od czasu do czasu przerywane czymś w rodzaju ponurych rzężeń i jęków. Może Amanta śnił o swych wierzycielach, a może o właśnie takim jak on cieniu, który przybył zabrać mu jedyne, co mu pozostało: cenne cymelia. Cień się nie zdziwił. Wszystko szło zgodnie z planem. Pani spała w oddzielnym pokoju. Drzwi, które go interesowały, znajdowały się przed jego oczami.

Przeszedł do drugiej komnaty, takiej samej, jak poprzednia. Z łoża tym razem nie dobiegało nawet westchnienie. Prawdziwa dama z tej żony Amanty.

Cień w ciszy skierował się do wiadomego miejsca. Pewnym ruchem otworzył szufladę. Małe zawiniątka z brokatu i aksamitu. Nie musiał ich nawet otwierać: doskonale wiedział, co zawierają. Wziął je i włożył do przewieszonego przez ramię chlebaka. Ostatnie spojrzenie na kobietę leżącą w łożu. Owinął się płaszczem, otworzył okno i zniknął.

Makrat, stolica Krainy Słońca, był miastem-polipem, ale jeszcze bardziej przypominał go nocą, kiedy jego profil kreśliły jedynie światła karczm i budynków. W centrum znajdowały się wielkie pańskie pałace, kanciaste i imponujące, natomiast na peryferiach mieściły się małe gospody, nędzne domki i baraki.

Postać poruszała się, wtapiając w mury budynków. Z kapturem opuszczonym na twarz, w ciszy i anonimowo przemierzali opustoszałe ulice miasta. Nawet teraz, po zakończonej pracy, jej kroki nie rozbrzmiewały po bruku.

Doszła do brzegu miasta, aż do położonego na uboczu zajazdu będącego w tych dniach jej domem. Prześpi tam jeszcze tę jedną noc, a potem koniec. Musi zmienić miejsce, przemieścić się, zgubić ślady. I tak już zawsze, wiecznie ścigana.

Cicho weszła do swojego pokoju, gdzie czekało na nią tylko spartańskie łóżko i ława skrzyniowa z ciemnego drewna. Przez okno wpadał metaliczny pobłysk księżyca.

Rzuciła torbę na łóżko, po czym zdjęła płaszcz. Kaskada lśniących kasztanowych włosów spiętych w koński ogon opadła do połowy pleców. W nikłym świetle świecy postawionej na skrzyni pojawiła się napięta i zmęczona twarz, twarz dziecka.

Dziewczynka.

Nie więcej niż siedemnaście lat, poważny wyraz twarzy, ciemne włosy i blada, oliwkowa cera.

Miała na imię Dubhe.

Dziewczyna zaczęła zdejmować z siebie broń. Sztylety, noże do rzucania, dmuchawka, kołczan i strzały. Teoretycznie to wszystko nie było złodziejowi potrzebne, ale ona nigdy nie rozstawała się ze swym orężem.

Zdjęła gorsecik, zostając w samej koszuli i swoich zwykłych spodniach. Rzuciła się na łóżko i popatrzyła na plamy wilgoci na suficie, posępnie rysujące się w świetle księżyca.

Zmęczona. Sama nie potrafiła powiedzieć, czym. Nocną pracą, tą wieczną wędrówką, samotnością. Sen uniósł ze sobą jej myśli.

Wiadomość rozniosła się szybko i już nazajutrz cały Makrat wiedział. Amanta, były Pierwszy Dworzanin, dawny doradca Sulany, został okradziony we własnym domu.

Nic nowego pod słońcem, bogatym często się to zdarzało, a ostatnio szczególnie w okolicach miasta.

Śledztwo jak zwykle nie przyniosło żadnych rezultatów i, jak wielokrotnie w ciągu ostatnich dwóch lat, cień pozostał tylko cieniem.

2. Życie codzienne

Nazajutrz Dubhe opuściła gospodę wcześnie rano. Zapłaciła monetami, które zostały jej z poprzedniej pracy. Była kompletnie spłukana, więc ta wycieczka do domu Amanty była dla niej błogosławieństwem. Zazwyczaj rzadko miała do czynienia bezpośrednio z grubymi rybami; zadowalała się robotą na nieco niższym poziomie, która gwarantowała jej, że nie ściągnie na siebie niczyjej uwagi. Teraz jednak naprawdę miała nóż na gardle, i Zanurzyła się w zaułkach Makratu. To miasto było wiecznie w ruchu i nigdy nie zasypiało. Zresztą było to najbardziej chaotyczne miejsce w całym Świecie Wynurzonym — pełne ludzi, gęsto obstawione szlacheckimi pałacami, walczącymi o ulice i place z chatkami biedaków. Na przedmieściach stały baraki zwyciężonych na wojnie, uciekinierów z Ośmiu Krain Świata Wynurzonego, którzy stracili wszystko w latach, kiedy Dohor dochodził do władzy. Były tam istoty wszystkich ras, a także wielu Famminów. To oni byli prawdziwymi ofiarami: pozbawieni ziemi, ścigani ze wszystkich stron, odizolowani od swoich towarzyszy, niewinni i nieświadomi jak dzieci. Kiedyś było inaczej: podczas panowania terroru Tyrana to oni byli bojownikami. Ich istnienie miało tylko jeden cel: mieli być maszynami wojennymi. Tyran stworzył ich za pomocą swoich czarów, a ich pochodzenie można było jednoznacznie odczytać z ich wyglądu: niezgrabne, pokryte rudawym meszkiem sylwetki o nieproporcjonalnie długich ramionach i ostrych kłach wystających z ust. W tamtych czasach wzbudzali szalony lęk i to z nimi Nihal, bohaterka owego mrocznego okresu prowadziła decydujące walki, a przynajmniej tak śpiewali minstrele na rogach ulic. Teraz jednak Famminowie wzbudzali tylko litość.

Kiedy Dubhe była jeszcze uczennicą, często udawała się razem z Mistrzem na przedmieścia. On je kochał.

— To jedyne miejsce naprawdę pełne życia, jakie zostało na tej gnijącej ziemi — zwykł mawiać, więc chodzili tam na długie spacery.

Dubhe nadal czasami tam zaglądała, nawet po śmierci Mistrza. Kiedy za nim tęskniła i czuła, że nie da rady dalej iść naprzód, zagłębiała się w te dzielnice nędzy i występku, szukając jego głosu kryjącego się jeszcze pośród zaułków. Wtedy się uspokajała.

Miasto zaczynało się ożywiać we wczesnych godzinach rannych. Otwierała się jakaś budka, kobiety czerpały wodę ze źródła, dzieci bawiły się na ulicy, a pośrodku placu wznosił się wielki posąg Nihal.

Dubhe znalazła miejsce, którego szukała. Był to na wpół schowany sklepik, mieszczący się na skraju dzielnicy baraków. Sprzedawano w nim zioła, przynajmniej tak napisane było na szyldzie, ale ona chodziła tam z innych powodów.

Tori, sklepikarz, był gnomem pochodzącym z Krainy Ognia. Znaczna większość jego pobratymców zamieszkiwała właśnie tamte ziemie lub Krainę Skał. Miał ciemną karnację i długie, czarne jak noc włosy posplatane w mnóstwo warkoczyków. Przemieszczał się po swoim sklepiku, drobiąc na krótkich nóżkach, z nieschodzącym z ust uśmiechem.

Wystarczyło jednak jedno proste słowo — słowo znane wielu osobom z odpowiednich kręgów, aby Tori zmienił wyraz twarzy. W takich razach prowadził stałych bywalców na zaplecze. Tam znajdowała się jego świątynia.

Gnom mógł się poszczycić jedną z najbogatszych kolekcji trucizn, jakie można sobie wyobrazić. Był w tej dziedzinie wielkim ekspertem, gotowym dostarczyć każdemu idealne rozwiązanie. Czy chodziło o śmierć powolną i bolesną, czy też o nagły zgon, Tori zawsze dysponował odpowiednim flakonikiem. To jednak nie wszystko: nie zdarzało się, by zdobyty w Makracie łup nie przechodził przez jego ręce.

— Witaj! Znów potrzebujesz mojej pomocy? — przywitał ją gnom, kiedy weszła do sklepu.

— Jak zawsze… — uśmiechnęła się do niego spod kaptura.

— Gratuluję ostatniej roboty… bo to twoja sprawka, prawda?

Tori był jednym z niewielu, którzy wiedzieli coś o niej i o jej przeszłości.

— Tak, to ja — ucięła krótko Dubhe. Jak najmniej reklamy — takie było od zawsze jej motto.

Tori zaprowadził ją na zaplecze, a ona poczuła się tam jak u siebie.

Mistrz wprowadził ją w tajniki wiedzy o ziołach, kiedy jej umiejętności celowania z łuku wciąż pozostawiały wiele do życzenia. W owym czasie szkoliła się jeszcze, aby zostać zabójcą, a była to praktyka dość znana wśród morderców niższego poziomu: jeżeli nie potrafiło się precyzyjnie uderzyć w najważniejsze punkty, trzeba się było uciekać do nasączania strzał lub sztyletów trucizną, tak aby nawet lekka rana okazywała się śmiertelną.

„Trucizna jest dla początkujących” — przypominał jej zawsze Mistrz, ale dla niej zielarstwo stało się pasją.

Całe godziny spędzała pochylona nad książkami. Chodziła po lasach i łąkach, wyszukiwała odpowiednie zioła i szybko zaczęła wymyślać oryginalne mieszanki o różnych stopniach skuteczności: od łagodnych środków nasennych po najbardziej śmiercionośne trucizny. To właśnie pociągało ją najbardziej. Studiować, szukać, zrozumieć. I w końcu Dubhe nauczyła się.

Potem wszystko się zmieniło, zabójstwo stało się piekącym wspomnieniem minionej epoki, a Dubhe poświęciła się przede wszystkim studiom nad środkami nasennymi, które zdecydowanie bardziej mogły jej się przydać w działalności, jaką podjęła, aby przeżyć.

Teraz nie traciła czasu. Rozwinęła na ladzie owoc swojej wyprawy i czekała na werdykt Toriego, który pochylony nad perłami i szafirami, analizował je okiem eksperta.

— Świetna faktura, piękne cięcie… Tylko trochę zbyt łatwe do rozpoznania… Tu trzeba będzie popracować.

Dubhe milczała. To wszystko już wiedziała. Wyuczone arkana zawodu zabójcy tkwiły w niej głęboko i dziewczyna prowadziła swoją pracę złodziejki jak najlepszy z morderców: zawsze przed akcją starannie zbierała wszelkie możliwe informacje.

— To będzie trzysta karoli.

Dubhe zmarszczyła brwi pod kapturem.

— Wydaje mi się, że to mało.

Tori uśmiechnął się dobrodusznie.

— Wiem, ile wysiłku cię to kosztowało, ale musisz zrozumieć i mnie… To będzie trzeba rozmontować, przetopić… Trzysta pięćdziesiąt.

Starczy na następne trzy, cztery miesiące wędrówek. Dubhe westchnęła cicho.

— No dobrze.

Tori uśmiechnął się do niej.

— Takiej jak ty pracy nigdy nie brakuje.

Dziewczyna wzięła to, co jej zaoferował, i odeszła bez pożegnania. Znów pogrążyła się w zaułkach Makratu.

Około południa opuściła miasto. Poszła prosto do swojego domu. Była to tylko grota. Swój prawdziwy dom — ten na brzegu oceanu w Krainie Morza, który dzieliła z Mistrzem — porzuciła po jego śmierci, w dniach bólu, i już nigdy tam nie wróciła. Wszystkim, co udało jej się znaleźć na jego miejsce, była ta dziura. Znajdowała się w Puszczy Północnej, niezbyt daleko od cywilizacji, ale i nie nadmiernie blisko osad ludzkich. Wystarczyło pół dnia piechotą, aby tam dojść.

Kiedy o zachodzie słońca weszła do groty, stęchły zapach pleśni schwycił ją za gardło. Dawno tu nie była, a miejsce nie było zbyt przewiewne.

Za łóżko służyło legowisko zrobione naprędce ze słomy, a palenisko było zaledwie wnęką w skalistej ścianie groty. Pośrodku tego jedynego pomieszczenia stał prosty stół, zaś przy jednej ze ścian kredens, prawie całkiem wypełniony książkami i buteleczkami trucizn.

Dubhe przygotowała sobie skromną kolację z kilku produktów, jakie znalazła w mieście. Na zewnątrz zapadła noc, a wyraźnie widoczne gwiazdy drżały lekko.

Kiedy tylko skończyła jeść — wyszła na zewnątrz. Zawsze lubiła niebo, jego bezkres dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Nie dobiegały jej żadne hałasy, nie było wiatru. Dubhe słyszała jedynie szmer strumienia. Poszła do źródła i spokojnie się rozebrała.

Już w chwili zamoczenia stopy w wodzie przeszył ją mróz, ale nie poddała się i szybko weszła aż po szyję. Poczucie lodowatego zimna nie trwało długo i nagle zmieniło się w niepojęte wrażenie ciepła. Zanurzyła się cała w wodzie, a długie kasztanowe włosy zaczęły tańczyć wokół głowy i przed twarzą.

Dopiero wtedy, kiedy była całkowicie pogrążona w wodzie, udało jej się przez chwilę poczuć ogarniający ją spokój.

3. Pierwszy dzień lata

Przeszłość I

Jest słoneczny dzień. Dubhe wstaje z łóżka podekscytowana. Już w momencie, kiedy otworzyła oczy, dotarło do niej, że nadeszło lato. Może to światło, a może zapach powietrza przenikającego przez podniszczone okiennice.

Ma osiem lat. Żywa dziewczynka o długich kasztanowatych włosach, nieróżniąca się zbytnio od innych. Nie ma braci ani sióstr, rodzice są wieśniakami.

Żyją w Krainie Słońca, niedaleko od granicy z Wielką Krainą. Po zakończeniu wojny ziemie tego obszaru zostały rozdzielone pomiędzy wszystkie Krainy i tylko środkowy rejon pozostał samodzielnym terytorium. Rodzice Dubhe przeprowadzili się do niewielkiej, niedawno założonej wioski — Selvy. Szukali pokoju i wydaje się, że tam go znaleźli. Z wojny Dohora, mającej na celu zagarnięcie wszystkich ziem, do tej wioski w centrum małego lasku, położonej z dala od wszystkiego, dociera jedynie echo. A od kilku lat już nawet i to nie. Dohor podbił znaczną część Świata Wynurzonego i zapanowało coś w rodzaju kruchego pokoju.

Dubhe wpada do kuchni na bosaka, ma jeszcze nieuczesane włosy.

— Jest słońce, jest słońce!

Jej matka, Melna, siedzi przy stole i nie przerywa czyszczenia warzyw.

— Na to wygląda…

To pulchna kobieta o rumianej twarzy. Jest młoda, ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ale — jak przystało na osobę pracującą na roli — jej dłonie są zniszczone i pełne odcisków.

Dubhe krzyżuje ramiona, opiera się nimi na stole i macha zwisającymi nogami.

— Powiedziałaś, że jeśli będzie ładnie, będę mogła pójść pobawić się w lesie…

— Tak, ale najpierw mi pomożesz. Potem możesz robić, co chcesz.

Entuzjazm Dubhe od razu opada. Wczoraj rozmawiała ze swoimi przyjaciółmi. Obiecali sobie, że jeżeli będzie słońce, spotkają się. No i jest słońce.

— Ale to pomaganie zajmie cały ranek! Kobieta odwraca się niecierpliwie.

— No to znaczy, że przez cały ranek będziesz ze mną. Dziewczynka prycha głośno.

Dubhe wyciąga ze studni wiadro pełne wody i myje się pod lodowatym strumieniem. Bardzo to lubi, takie mycie w zimnej wodzie.

A poza tym za każdym razem, kiedy wyciąga wiadro, czuje się silna. Jest dumna z własnej siły: ze wszystkich dziewczynek tylko ona jest w stanie dorównać Gornarowi, najstarszemu z ich grupki. To dwunastoletni gigant, bezdyskusyjny przywódca ich bandy, a swój prymat wywalczył sobie pięściami. Jednak nie udaje mu się podporządkować sobie Dubhe, więc traktuje ją nieufnie, dbając, aby jej za bardzo nie rozdrażnić. Kilka razy pokonała go w siłowaniu na rękę i wie, że bardzo go to zapiekło. Zgodnie z niepisaną umową, Gornar jest pierwszy wśród dzieciaków, ale Dubhe jest zaraz potem. I tym się szczyci.

Moglibyśmy pójść polować na jaszczurki i urządzić terrarium albo po prostu stoczyć walkę. Ale będzie wspaniale! — mówi do siebie, już przeczuwając radości lata. Tymczasem polewa sobie głowę lodowatą wodą, czując przeszywający ją dreszcz przyjemności. Jest szczupła, niemal zbyt szczupła. Jednak niektórzy z jej towarzystwa już patrzą na nią, rumieniąc się, z czego jest zadowolona. W jej sercu znalazł się już pewien nieśmiały chłopiec, Mathon. On co prawda nie raczy na nią spojrzeć, ale ona często o nim myśli. Teraz, po południu, on też na pewno będzie: kto wie może teraz, podczas wspólnie spędzonego czasu, znajdzie odwagę, aby powiedzieć mu, że jej się podoba.

Oczekiwanie na popołudnie rozjaśnia cały poranek. Dubhe pomaga matce, ale z trudem udaje jej się spokojnie czyścić warzywa. Siedzi na krześle i nerwowo macha nogami, co jakiś czas rzucając spojrzenie na zewnątrz.

Czasami wydaje jej się, że widzi, jak przebiega któryś z chłopców, ale dobrze wie, że dopóki nie skończy, za nic na świecie nie będzie jej wolno wyjść.

Lekki ból w palcu i stłumione „Auuć!” zwracają na nią uwagę matki.

— Do diabła, będziesz uważać? Wiecznie z głową w chmurach!

I zaczyna się zwykła śpiewka. Że zamiast biegać z tą bandą dzikusów, którą obrała sobie za przyjaciół, powinna raczej myśleć o lekcjach u starca.

Dubhe słucha w milczeniu. Kiedy mama startuje z tym kazaniem, nie ma sensu ani odpowiadać, ani przytakiwać. A poza tym Dubhe wie, że to wszystko udawanie. Ojciec jej opowiedział.

— Kiedy twoja mama była mała, była tysiąc razy gorsza niż ty. A wiesz, co się potem dzieje? Pojawia się mężczyzna, kobiety się zakochują i przestają biegać po polach w poszukiwaniu myszy.

Lubi Gorniego, swojego ojca. Bardzo. Bardziej niż matkę. Jej ojciec jest szczupły jak ona i dowcipny.

No i tata nie złości się, kiedy ona przynosi do domu jakieś dziwne bestie zabite podczas zabaw, ani nie krzyczy na widok węży, które ona tak lubi. Co więcej, kilka razy nawet sam przyniósł jej jakąś zdobycz. Dubhe ma cały zbiór słoików wypełnionych zwierzątkami. Są tam pająki, węże, jaszczurki, karaluchy — łupy z jej wycieczek na polowanie z przyjaciółmi. Pewien przejeżdżający przez wioskę czarodziej dał jej dziwną ciecz, którą należy rozcieńczyć wodą. Zanurzone w tym płynie nieżywe zwierzęta nie rozkładają się. Tę swoją cenną kolekcję pokazuje wszystkim z wielką dumą. Za to jej matka nie cierpi jej i za każdym razem, kiedy Dubhe wraca do domu z nowym okazem, chce go wyrzucić. Zawsze kończy się na krzykach i płaczach, a ojciec się śmieje.

Jej ojciec kocha zwierzęta i jest ciekawy.

I tak oto, kiedy zmęczony i spocony wchodzi do kuchni przed obiadem, jawi jej się jako wybawienie.

— Tata!

Rzuca mu się na szyję i o mały włos się nie przewracają.

— Ile razy ci mówiłam, żebyś uważała? — wrzeszczy matka, ale ojciec nie widzi żadnego problemu.

Jest bardzo jasnym blondynem o niezwykle ciemnych oczach tak samo czarnych, jak oczy Dubhe. Ma piękne wąsy, drapiące ją przy każdym pocałunku, ale jest to tylko miłe szczypanie.

— No i jak? Cały ranek obierania cukinii? Dubhe przytakuje ze zgnębioną miną.

— No tak, to chyba dzisiaj po południu możemy cię zwolnić…

— Taaak! — krzyczy Dubhe.

Obiad trwa krótko, Dubhe rzuca się na potrawy szybko i łapczywie.

Hałaśliwie pochłania zupę, potem atakuje jajka i kończy je po trzech kęsach. Pożerając jabłko w mniej niż pięć gryzów, ryzykuje zwichnięcie szczęki, i już ucieka.

— Idę się bawić, zobaczymy się wieczorem! — krzyczy, wypadając przez drzwi.

Wreszcie jest na dworze. Biegnie.

Wie, gdzie znaleźć swoich przyjaciół, nie może być mowy o pomyłce. W porze obiadowej zawsze są nad rzeką, gdzie wyznaczyli swoją bazę.

Wołają ją już z daleka.

— Dubhe!

To Pat, druga dziewczynka z grupy — jej najlepsza przyjaciółka Dubhe opowiada jej wszystkie swoje sekrety; nawiasem mówiąc jest to jedyna osoba, która wie o Mathonie. Pat ma rude włosy, jest piegowata i tak samo pełna energii jak ona.

Jak zwykle są w piątkę. Każde z nich mruczy jakieś „cześć”. Gornar leży z boku, wyciągnięty, z długim źdźbłem trawy w ustach są też bliźniacy — Sams i Renni — jeden trzyma głowę na brzuchu drugiego. Wreszcie oparty o pień Mathon wita ją skinieniem.

— Cześć, Mathon — mówi Dubhe z nieśmiałym uśmiechem. Pat chichocze ironicznie pod nosem, ale Dubhe szybko przywołuje ją do porządku spojrzeniem.

— Dlaczego nie przyszłaś rano? Długo na ciebie czekaliśmy — mówi dziewczynka.

— Właśnie… straciliśmy przez ciebie kupę czasu — mówi twardo Gornar.

— Musiałam pomóc mamie… A wy co robiliście?

Odpowiada jej Mathon:

— Bawiliśmy się w wojowników.

Dubhe widzi leżące z boku drewniane miecze.

— A co robimy dzisiaj po południu?

— Ryby — wyrokuje Gornar. — Wędki zostawiliśmy tam, gdzie zawsze.

Zwykłe miejsce to jaskinia po drugiej stronie rzeki — tam zazwyczaj ukrywają swoje łupy. Najczęściej jest to podkradzione z pól albo z domowych spiżarni jedzenie, ale również znalezione dziwne przedmioty, a nawet długi zardzewiały miecz, pewnie pamiątka po Wielkiej Wojnie.

— No, to na co czekamy?

Do zawodów w łowieniu ryb dzielą się na dwie drużyny. Pat i Dubhe ustawiają się razem, trzeci jest Mathon. Dubhe wydaje się to snem. Marzeniem, które się spełnia.

Przez całe popołudnie nie robią nic innego, tylko zajmują się wędkami, haczykami i robakami. Pat udaje się wbić sobie haczyk w palec, a Dubhe symuluje, że strasznie brzydzi się robakami tylko po to, żeby Mathon jej pomógł.

— Przecież wcale nie są takie brzydkie — mówi chłopiec, biorąc jednego z nich w palce i pokazując Dubhe. Stworzonko wije się usiłując się uwolnić, ale Dubhe nie zwraca na to uwagi. Patrzy w zielone oczy Mathona, które nagle wydają jej się najpiękniejsze spośród wszystkiego, co kiedykolwiek widziała.

Dubhe ma doświadczenie w łowieniu, często chodziła na ryby ze swoim ojcem, ale udaje początkującą.

— Ta ryba za bardzo ciągnie… — narzeka, a Mathon musi biec jej z pomocą, zaciskając dłonie na wędce obok rąk Dubhe. Dziewczynce wydaje się, że śni: jeżeli pierwszego dnia sprawy tak dobrze się układają, to może pod koniec lata uda jej się do Mathona przytulić, a kto wie, może i nawet zostać jego dziewczyną.

Na krótko przed zachodem słońca cała trójka oblicza połów. Pat ma dwie nędzne ukleje, Dubhe trzy ukleje i pstrąga, a Mathon małego rekinka psiego.

Nie ma porównania z drugą grupą. Gornar ściska w dłoniach dwa piękne pstrągi, a Renni i Sams obaj mają po rekinku i jakąś dziesiątkę uklejek.

— Zresztą, kiedy z nami jest wódz… — zaczyna Sams.

Gornar mówi Dubhe, że dziś jej kolej na odniesienie wędek na miejsce.

— Przegrałaś, a w dodatku dziś przyszłaś późno. Płacisz.

Niezadowolona Dubhe udaje się do groty, objuczona wszystkimi wędkami i słoiczkiem robaków. Odstawia je ze złością i kieruje się do wyjścia. Nagle coś przyciąga jej uwagę. Szarawe migotanie na skałach wyschniętej części koryta rzeki. Zbliża się, żeby zobaczyć, co to. Potem się uśmiecha.

To wężyk. Wężyk, którego nie ma w swojej kolekcji. Nie żyje, ale jest doskonale zachowany. Ciało o pięknym, szarym i połyskującym kolorze ma czarniawe prążki, z których jeden otacza szyję. Dubhe bez lęku wyciąga dłoń i delikatnie go podnosi. Jest mały. Dziewczynka wie, że te węże mogą osiągać długość półtora łokcia. Ten może mieć co najwyżej trzy szerokości dłoni, ale tak czy inaczej jest wspaniałą zdobyczą.

— Popatrzcie, co znalazłam, spójrzcie! — woła, wracając do pozostałych.

Przyjaciele tłoczą się wokół niej i ciekawie przyglądają wężowi.

Pat czuje pewne obrzydzenie, nie podobają jej się takie bestie, ale oczy chłopców błyszczą.

— To zaskroniec, mój ojciec mi o nich opowiadał. Ile go szukałam…

— Daj mi go.

Słowa Gornera są jak zimny prysznic. Dubhe patrzy na niego pytająco, nie rozumiejąc.

— Powiedziałem ci, daj mi go.

— A niby dlaczego?

— Bo wygrałem zawody w łowieniu i należy mi się nagroda.

Wtrąca się Pat.

— Nie przypominam sobie, żebyśmy mówili o nagrodach… Ścigaliśmy się tylko ot, tak, dla zabawy.

— To ty tak mówisz — ryczy chłopak. — Daj mi go!

— Nawet o tym nie myśl, ja go znalazłam i zatrzymam dla siebie!

Dubhe odsuwa od Gornara rękę, w której trzyma węża, ale chłopak już nad nią stoi. Chwyta ją za ramię i ściska nadgarstek.

— To boli! — krzyczy Dubhe, szamocząc się. — Wąż jest mój! Ty nawet nie lubisz takich rzeczy, a ja mam całą kolekcję!

— Nie obchodzi mnie to, ja jestem wodzem!

— Nie!

— Jak mi nie dasz tego węża, to tak cię spiorę, że jutro nie będziesz mogła wyjść z domu.

— Tylko spróbuj, dobrze wiesz, że nie dasz mi rady.

To ostatnia kropla przepełniająca miarę. Gornar rzuca się na Dubhe i zaczyna się walka. Chłopak próbuje wymierzać jej ciosy, ale Dubhe czepia się jego nóg, gryzie go i drapie z wściekłością.

Wąż upada na trawę. Dubhe i Gornar toczą się po ziemi, on mocno szarpie ją za włosy, doprowadzając ją do łez. Dubhe jednak nie ustępuje. Nie przestaje go gryźć, teraz już płaczą obydwoje ze złości i z bólu. Dzieci wokół nich krzyczą.

Spadają na brzeg potoku, szamoczą się na wysuszonej części koryta, pomiędzy raniącymi ich kamieniami. Gornar wciska głowę Dubhe pod wodę. Dziewczynkę ogarnia nagły strach. Nad wodą i pod wodą, i znowu, jeszcze raz, brakuje jej powietrza, a dłoń Gornara mocno ściska jej włosy, jej piękne włosy, jej chlubę.

Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem udaje jej się obrócić i teraz Gornar jest pod nią. Dubhe działa instynktownie. Podnosi nieco głowę chłopca, uderza nią o ziemię. Ten jeden cios wystarcza Palce Gornara od razu wysuwają się z jej włosów. Jego ciało na chwilę sztywnieje, po czym staje się jakby miękkie.

Dubhe niespodziewanie czuje się oswobodzona i nie rozumie. Nieruchomieje, siedząc okrakiem na chłopcu.

— O, bogowie… — szepcze Pat.

Krew. Strużka krwi barwi wodę potoku. Dubhe jest sparaliżowana.

— Gornar… — próbuje wołać. — Gornar… — krzyczy głośniej, ale nie otrzymuje żadnej odpowiedzi.

To Renni wyciąga ją stamtąd i rzuca na trawę. Sams bierze Gornara i wynosi go z wody na brzeg. Potrząsa nim, woła coraz natarczywiej. Żadnej odpowiedzi. Płacz, płacz Pat.

Dubhe patrzy na Gornara i ten widok wyryje jej się w pamięci na zawsze. Szeroko rozwarte oczy. Małe, nieruchome źrenice. Oczy bez spojrzenia, które jednak i tak na nią patrzą. Oskarżają ją.

— Zabiłaś go! — krzyczy Renni. — Zabiłaś!

4. Szczególne zadanie

Dubhe została u siebie parę dni. Nie było to zbyt rozważne, zwłaszcza że wiedziała z całą pewnością, iż w Makracie widziano kilku Zabójców z Gildii. Sekta mogła wciąż jeszcze jej szukać. Ale ona chciała trochę odpocząć.

Już od dwóch lat nie zatrzymywała się nawet na chwilę. Była w Krainie Morza, następnie Wody, a także w Krainie Wiatru. Kiedy wreszcie postanowiła wrócić do Krainy Słońca, uczyniła to ze ściśniętym gardłem.

Była to nie tylko jej ziemia ojczysta, ale również i miejsce, gdzie wszystko się skończyło, albo zaczęło, w zależności od punktu widzenia.

Była już zmęczona uciekaniem i im dłużej tak żyła, tym silniejsze miała wrażenie, że w Świecie Wynurzonym nie ma dostatecznie odległego miejsca, gdzie mogłaby się schronić. Nie tylko Gildia była wszechobecna; czyhało na nią coś jeszcze. Właśnie podczas tych dwóch dni znienacka owładnęły nią wspomnienia. Na pewno z winy tej całej bezczynności, której jednak potrzebowała. Dopóki bowiem miała do wykonania jakieś prace, jej umysł był nimi zaabsorbowany — brak zajęcia natomiast działał na nią wyczerpująco. Kiedy nie miała nic do zrobienia, jej samotność stawała się prawie namacalna. Powracała bolesna przeszłość.

Znała tylko jedno lekarstwo. Utrzymywać ciało w ruchu.

Poranek był świeży i jasny. Dubhe włożyła swoje najlżejsze ubrania: koszulę bez rękawów i parę spodni. Była bosa — uwielbiała czuć pod stopami trawę. I bez płaszcza.

Zaczęła trening: ten sam, do którego została przyuczona w wieku ośmiu lat, kiedy chciała być silna i śmiercionośna, tak jak Mistrz — trening zabójców.

Była już spocona, kiedy go usłyszała. Od razu też wiedziała kto to. Tylko jedna z osób, które znała, była na tyle głupia, żeby zawsze powtarzać tę samą niedorzeczną zagrywkę.

Odwróciła się i błyskawicznie rzuciła sztyletem. Broń wbiła się w drzewo za chłopakiem.

Mógł mieć jakieś osiemnaście lat, był chudy jak patyk i cały w pryszczach. Teraz zbladł.

Dubhe uśmiechnęła się.

— Uważaj, Jenna, za którymś razem zabiję cię naprawdę.

— Czy ty zgłupiałaś? O mało mnie nie trafiłaś! Dubhe nonszalancko wyciągnęła sztylet z drzewa.

— No to przestań robić takie podchody.

Jenna był kimś w rodzaju przyjaciela — starym znajomym, którego odnalazła, kiedy powróciła do Krainy Słońca. Był drobnym złodziejaszkiem, zupełnie innego kalibru niż ona.

Pracował w Makracie, wyrywał torby przechodniom i tak prowadził życie sieroty wojennego. Poznali się pięć lat wcześniej, kiedy próbował ukraść Mistrzowi kilka monet. Mistrz zagroził mu, że go zabije, a wówczas on zaczął jęczeć, błagając o litość. Widząc jego bystrą twarz, Mistrz wpadł na inny pomysł.

— Jesteś mi winien życie — powiedział i przyjął go jako swojego rodzaju asystenta.

Od tamtej pory Jenna nie próżnował i zawsze udawało mu się załatwić dla Mistrza świetne interesy, znaleźć dla niego klientów, a czasami nawet odbierał od nich zapłatę. Nigdy jednak nie porzucił zawodu kieszonkowca.

Jenna miał bystry umysł, a dłoń jeszcze szybszą niż myśl. Potrafił poruszać się po Makracie i znał tam wszystkich. Ponadto umiał być na swój sposób wierny.

A potem to się stało. Mistrz umarł, wszystko się skończyło, a Dubhe znowu została sama i zrozpaczona. To wtedy rozpoczęła swoją ucieczkę; jej jedynym środkiem utrzymania były pieniądze pochodzące z kradzieży, do których wykorzystywała swoje nabyte podczas treningów umiejętności. Uciekła w takim pośpiechu, że prawie nie miała czasu się z nim pożegnać. Stracili się z oczu, a odnaleźli dopiero, kiedy Dubhe ponownie stanęła na ziemi Krainy Słońca. Od tej pory często się spotykali.

Teraz ruszyli w kierunku jaskini. Jenna skrzywił się, kiedy tylko weszli.

— Nie wiem, jak u diabła możesz żyć w tej norze śmierdzącej pleśnią. I jeszcze nazywasz ją domem? Przecież tu nie ma nawet łóżka! Gdybyś przyszła do mnie…

Jenna często to powtarzał. Chciał, żeby była blisko niego. Dubhe nie bardzo to rozumiała.

— Dość gadania — ucięła krótko i usiadła. — Powiedz mi, czego chcesz.

Jenna rozsiadł się na jedynym pozostałym krześle i położył nogi na stole.

— No cóż, po pierwsze, moich pieniędzy.

Jenna pomagał jej trochę w prowadzeniu rozpoznania przed ostatnią robotą i zwykle żądał za to niewielkiej opłaty. Dubhe szybko podała mu odpowiednią kwotę.

— Mam nadzieję, że nie przebyłeś całej tej drogi tylko dla pieniędzy?

Jenna pokręcił przecząco głową i oparł się łokciami o stół.

— Ktoś chodzi i rozpytuje o najlepszego złodzieja w okolicy potrzebnego do delikatnej roboty. To ma być w jakimś domu, więc — jak dobrze wiesz — nie dla mnie, dlatego powiedziałem sobie, czemu by nie pomóc Dubhe? Trochę podowiadywałem się o obiekcie i odkryłem kilka interesujących rzeczy.

Dubhe zmarszczyła brwi.

— Nie podoba mi się to.

Jenna spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Przecież pracowałaś już na zlecenia, nie?

Dubhe w dalszym ciągu siedziała nachmurzona.

— A ty lepiej niż ktokolwiek inny powinieneś wiedzieć, że nie mogę robić sobie reklamy.

Jenna zamilkł na krótką, wystudiowaną chwilę.

— To zaufany człowiek Dohora.

— Wszyscy są zaufanymi ludźmi Dohora. Przypominam ci, że należy do niego znaczna część Świata Wynurzonego.

Była to prawda. Dohor, zacząwszy karierę jako zwykły Jeździec Smoka, dzięki ślubowi z Sulaną został królem, a potem powoli zajął się podbijaniem całego Świata Wynurzonego. Sześć z ośmiu Krain było już mniej lub bardziej bezpośrednio pod jego kontrolą, zaś z ostatnimi całkiem niepodległymi ziemiami — Krainą Morza oraz Marchią Bagien i Marchią Lasów, niegdyś stanowiącymi razem Krainę Wody, prowadził już prawie otwartą wojnę.

Jenna pozwolił sobie na zadowolony uśmieszek.

— To nie jest byle sługus, nie pracuje dla nikogo ze zwykłych ludzi: często widywano go z samym królem.

Dubhe nagle okazała zainteresowanie.

— To jego wierny namiestnik, należący do wąskiego grona.

— Spotkałeś się z nim?

— Tak. Po zdobyciu informacji udało mi się z nim skontaktować. I tu niespodzianka. Po pierwszym kontakcie facet umówił się ze mną w jednej z tych luksusowych gospód w Makracie, pewnie ją znasz. „Fioletowe Sukno”.

Nie można było jej nie znać. Było to miejsce uczęszczane przez generałów i inne grube ryby królestwa.

— Zaprowadził mnie do sali, która była jakieś cztery razy większa niż cały mój dom, i zgadnij, kto tam był?

Jenna zrobił kolejną pauzę.

— Forra.

Dubhe wytrzeszczyła oczy. Forra był szwagrem Dohora, ale przede wszystkim jego prawą ręką. Poznali się w czasach, kiedy Dohor jeszcze tylko marzył o władzy absolutnej, i od tamtej pory byli nierozłączni. Ich więź wzmocniło małżeństwo Dohora z siostrą Forry, a na polu bitwy nigdy nie widziano jednego bez drugiego. Dohor niewątpliwie miał wybitny umysł i cechy uzdolnionego polityka: był nie tylko utalentowanym wojownikiem, ale i dobrym strategiem oraz pozbawionym skrupułów dyplomatą. Forra był czystej krwi wojownikiem. Pojawiał się razem ze swoim olbrzymim, dwuręcznym mieczyskiem wszędzie tam, gdzie tylko trzeba było zabijać.

— Jak możesz sobie wyobrazić, nie czułem się szczególnie komfortowo… — ciągnął Jenna. — Podał mi jednak warunki. Forra a więc naturalnie i Dohor, chociaż jego imię nie zostało wypowiedziane, potrzebuje kogoś do delikatnej roboty: usunięcia jakichś zapieczętowanych dokumentów starannie przechowywanych w pewnym pałacyku. Oczywiście nie chciał powiedzieć nic więcej.

— Jasne.

— Może ci zapłacić nawet pięć tysięcy karoli. Szczegóły jednak pragnie omówić z tobą osobiście.

Była to olbrzymia kwota. Dubhe nigdy nie widziała tyle pieniędzy, a jeżeli już o tym mowa, pewnie nawet jej Mistrz nie operował takimi sumami.

Dziewczyna milczała, wpatrując się w stół. Była to robota wysokiej klasy, jaka jej się jeszcze nie nadarzyła. Byłby to prawdziwy skok jakościowy.

— Na pewno nie powiedział ci nic więcej?

— Nie. Ale dał mi dowód swojej hojności.

Jenna wyciągnął z rękawa koszuli sakiewkę i wysypał na stół jej zawartość. W ciemności groty rozbłysły monety z najczystszego złota. To było przynajmniej dwieście karoli.

Dubhe siedziała nieporuszona. Patrzyła na monety i milczała.

— Poprosił mnie o zorganizowanie spotkania. Powiedział, że tak czy inaczej to jest już dla ciebie.

W grocie zapadło milczenie.

Spotkać się z Forrą. Dubhe go pamiętała, widziała go, kiedy byli razem z Mistrzem w Krainie Wiatru. Wspominała go jako olbrzymiego człowieka z dzikim grymasem mordercy wymalowanym na twarzy. U jego boku stał blady, nieco starszy od niej chłopiec. Ich spojrzenia spotkały się tylko na sekundę. Łączył ich ten sam strach, strach przed tamtym człowiekiem.

— No i co, nic nie powiesz? — nie wytrzymał Jenna.

— Myślę.

— Ale o czym? Dubhe, to życiowa okazja! Jednak Dubhe nie była osobą, która by lekko traktowała cokolwiek, a zwłaszcza robotę, co do której nie miała żadnych informacji. A jeżeli to pułapka? Jeżeli za tym wszystkim stała Gildia.

— Przecież rozmowa z nimi nic cię nie kosztuje, nie? Przecież jeżeli nie zechcesz, możesz odmówić, prawda?

— Jesteś pewien, że Gildia nie ma z tym nic wspólnego?

Jenna zrobił niecierpliwy gest.

— To Dohor, do diabła, powiedziałem ci, że to Dohor! Nie ma ani śladu Gildii.

— Czy podałeś mu moje imię?

— Czy uważasz mnie za idiotę?

Dubhe milczała przez chwilę, po czym westchnęła.

— Za dwa dni przy Ciemnym Źródle, o północy. Tak mu powiedz.

Ciemne Źródło było miejscem raczej odosobnionym, znajdującym się w środku Puszczy Północnej. Jego nazwa pochodzi od małego źródełka krystalicznie czystej wody, maleńkiego jeziorka otoczonego skałami czarnego bazaltu. W ten sposób zawsze, nawet kiedy świeciło słońce, woda wydawała się czarna jak smoła. Miejsce to wzbudzało strach, ale Dubhe często tam chodziła, kiedy chciała się skoncentrować. Tam odnajdowała spokój wewnętrzny i siłę.

Tamtej nocy poszła tam nieco wcześniej. Niebo pokryte było chmurami, a wiatr wiał silniej niż zazwyczaj. Siedziała po ciemku, wsłuchując się w lament drzew i odgłosy wody.

Lubiła ciemność. Jenna zwrócił jej uwagę, że wydawała się urodzona w Krainie Nocy, gdzie zaklęcie rzucone przez pewnego maga podczas Wojny Dwustuletniej, ponad sto lat wcześniej, wywołało wieczną noc. Rzeczywiście, kiedy pracowała z Mistrzem na tamtych ziemiach, czuła się nadspodziewanie dobrze. Ale Kraina Nocy miała w jej oczach również aspekt złowrogi: to tam miała swoją siedzibę Gildia. Gildia, sekta Zabójców, od której Mistrz próbował przez całe życie uciec. Gildia, która tropiła także i ją.

Zanim wreszcie usłyszała kroki, zdążyła już lekko się zniecierpliwić — było sporo po wyznaczonej godzinie. Szło ich dwóch: jeden mężczyzna o chodzie ciężkim i pewnym siebie i drugi, który stąpał niepewnie. Słyszała to w szeleście suchych liści na ziemi.

Spróbowała zgadnąć.

Generał Forra i jakiś sługus, który jest tu tylko jako środek ostrożności.

Opuściła kaptur płaszcza jeszcze niżej na twarz, ściągnęła barki, aby wydawać się bardziej okazała, i postarała się, aby jej głos był bardziej zachrypnięty.

Spośród drzew wynurzyły się dwie postacie. Zza ramion jednej z nich wystawał niepozostawiający wątpliwości kształt dwuręcznego miecza, zaś druga osoba trzymała dłoń na rękojeści broni o znacznie mniejszych rozmiarach. Dubhe zrozumiała, że zgadła.

Była rozemocjonowana. Podniosła się nawet nieco zbyt szybko.

Spokojnie, to robota jak każda inna.

— Spóźniliście się — powiedziała surowo, aby podkreślić swoją pozycję.

— Niełatwo znaleźć to miejsce — odpowiedział drugi z przybyłych.

Zaczęło padać i obydwaj mieli kaptury na głowach, ale i tak mimo panującej ciemności wytrenowane oko Dubhe dostrzegło dosyć wyraźnie twarze dwóch mężczyzn.

Forra był taki, jakim go pamiętała: mocne rysy, duży nos, silna szczęka i wieczny grymas zwycięzcy wyryty na twarzy. Był tylko starszy, ale ani trochę nieokiełznany. Poczuła w ciele ułamek dawnego lęku, jaki odczuwała przed nim jako dziecko.

Drugi przybysz w porównaniu z Forrą był absolutnie nikim. Ten niezbyt wysoki mężczyzna miał na sobie pancerz, a białe kostki dłoni opierał na rękojeści miecza.

— Gdyby łatwo było tu przyjść, nie prosiłabym o spotkanie właśnie w tym miejscu.

— To żaden problem — powiedział Forra spokojnym głosem. Dubhe przytaknęła.

— Może powinnaś zdjąć kaptur — powiedział żołnierz. Dubhe milczała przez chwilę. Dreszcz przebiegł jej po plecach, ale starała się opanować.

— Wolałabym nie pokazywać swojej twarzy, to część mojej pracy.

Mężczyzna wydawał się oburzony, ale Forra położył mu dłoń na ramieniu.

— Chyba wszyscy jesteśmy nieco zdenerwowani, co? A przecież nie ma ku temu żadnego powodu.

— Mój informator wspomniał o robocie — ciągnęła niewzruszona Dubhe. — Jednak przed udzieleniem jakiejkolwiek odpowiedzi pragnęłabym poznać szczegóły.

Głos zabrał znowu niższy z mężczyzn:

— Jest to sprawa bardzo delikatna i dlatego pomyśleliśmy o tobie. Chodzi o okradzenie Thevorna.

Dubhe przełknęła ślinę. Z całą pewnością nie był to byle kto, Thevorn bardzo długo był najwierniejszym towarzyszem Dohora i tak jak on pochodził z Krainy Słońca. Przeciętny jako czarodziej, obdarzony jednak nadzwyczajnym umysłem, natychmiast poznał się na możliwościach tego wychudzonego chłopca o oczach przepełnionych ambicją. Od razu przyłączył się do Dohora i pomógł mu dojść do władzy. Rozłam nastąpił około dziesięciu lat temu w okresie pokoju, który nastąpił po pokonaniu Ida. To wtedy Thevorn zaczął tkać swoją sieć sojuszów ze szlacheckimi rodami Krainy Słońca w nadziei na zdobycie cząstki władzy. Unia z Dohorem była dla niego bardzo wygodna.

Czarodziej ów w zasadzie wycofał się z życia publicznego pięć lat temu, kiedy tylko wykryto spisek na Dohora, w który zamieszany był również Amanta.

Krążyły także słuchy, że Thevorn maczał palce w utworzeniu dziwnego sojuszu pomiędzy głównym nieprzyjacielem Dohora z tamtych czasów — gnomem Gaharem z Krainy Skał, a Idem. Jednak już od dawna nic o starym czarodzieju nie słyszano. — W dworze, który sobie wybudował i z którego nigdy nie wychodzi, przechowywane są pewne dokumenty o znacznej wadze Chciałbym, aby znalazły się one w moich rękach — wyjaśnił Forra.

— To żaden problem — powiedziała Dubhe.

— Dokumenty znajdują się w pokoiku przylegającym do komnaty w której sypia Thevorn. Jest to sekretny pokój i nikt dokładnie nie wie, jak się do niego dostać.

— To też nie jest problem.

Forra uśmiechnął się z grymasem okrucieństwa.

— No tak… wiemy, co jest twoją specjalnością. Nie chcemy trupów, wszystko musi być przeprowadzone dyskretnie, bez żadnych śladów. Thevorn musi dowiedzieć się o kradzieży jak najpóźniej.

Dubhe kiwnęła głową. Nie miała najmniejszego zamiaru zabijać. Przypominało jej to czasy, o których chciała zapomnieć. Jeżeli zaś chodzi o dyskrecję, był to jej znak rozpoznawczy.

— Dostaniesz kolejne dwieście karoli, jeżeli się zgodzisz, a resztę po skończonej robocie i to tylko wtedy, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z naszymi oczekiwaniami.

Dubhe milczała przez chwilę. Wyraźnie czuła powagę tej chwili. I z uczuciem dziwnej nadziei pomyślała, że może dzięki tym pieniądzom uda jej się znaleźć sposób na przerwanie tej wykańczającej ją włóczęgi. Nadzieja ta jednak nie trwała dłużej niż moment. Dubhe nosiła w duszy sprawy, o których nie mogła zapomnieć, winy oraz ból, których nawet najobfitszy łup nie był w stanie zatrzeć. Tak czy inaczej, gra była warta świeczki.

— Dobrze — powiedziała.

— Jest to zatem „tak” — rzucił pogardliwie Forra. — Oczywiście. Kiedy dostanę pieniądze?

— Jutro, tutaj, o tej samej godzinie.

Dubhe już miała zniknąć w gęstwinie, kiedy zatrzymał ją donośny głos Forry.

— Uważaj, aby nie zawieść zaufania, jakie pokładamy w twoich zdolnościach.

Dubhe stanęła, nawet się nie obracając.

— Jeżeli naprawdę znacie moją sławę, nie muszę wam odpowiadać.

Z ciemności dobiegł ją ledwo słyszalny śmiech.

5. Zasadzki

Dubhe zabrała się do pracy od razu, już następnego dnia. Sprawa zapowiadała się złożona i trudna, wymagała zatem skrupulatnych przygotowań.

To była jej ulubiona część całego przedsięwzięcia. Sam akt kradzieży pozostawał zwyczajnym obowiązkiem, interesującym ją tylko z uwagi na lekkie poczucie ekscytacji, jakie w niej wzbudzał, i pieniądze, które w ten sposób zdobywała. Rozpoznanie było natomiast czymś zupełnie innym.

Poza tym była to rzadka okazja do nawiązania kontaktu z ludźmi. Mistrz nauczył ją, jak zabijać człowieka oraz gdzie i w jaki sposób wymierzać ciosy. Przez długi czas było to wszystko, co wiedziała na temat ludzi — o całej tej masie osób poza ich małą rodziną, tworzoną przez nią i przez Mistrza. O tym, jak żyją normalni ludzie, nie wiedziała prawie nic. Przeprowadzanie rozpoznania stało się sposobem na marzenie o życiu, na przyjrzenie się mu i otarcie się o nie przynajmniej przez chwilę.

Początkowo błąkała się wokół domu Thevorna nocą. Na zewnątrz było zazwyczaj dwóch wartowników: jeden ustawiony przy wejściu, a drugi spacerujący wzdłuż pałacowych murów. Dubhe wielokrotnie okrążyła posiadłość, a kiedy już poczuła się pewnie, weszła do obszernego ogrodu. Nauczyła się rozpoznawać każdą roślinę, każdy kamień w murze, sprawdziła, jakim krokiem poruszali się wartownicy, poznała ich zwyczaje. Nawet jej oddech zsynchronizował się z oddechem dwóch mężczyzn.

Z zewnątrz udało jej się zrozumieć wiele rzeczy dotyczących wnętrz. Na podstawie obserwacji dziewczyna wykonała szkic domniemanego rozmieszczenia pokojów.

Następnie stwierdziła, że czas wejść w kontakt z kimś miejscowym, kimś, kto byłby skłonny poopowiadać jej bez skrupułów o domu i jego zwyczajach. Wypatrzyła pewną dziewczynkę, córkę służącej pracującej tam od lat. Miała szczerą, uczciwą buzię i naiwność właściwą osóbkom w jej wieku, wydała się więc idealną osobą.

Zaczepiła ją na jednym z wielkich targów w Makracie, kiedy stała niezdecydowana, które jabłka kupić. Nietrudno było nawiązać rozmowę — były prawie rówieśnicami.

Dziewczynka, Man, nie dała się długo prosić. Wpadły jeszcze na siebie na targu kilka razy, dziwiąc się niepomiernie tym nieoczekiwanym zrządzeniom losu, i tak nawiązały bliższą znajomość.

Jak Dubhe doskonale przewidziała, Man była otwarta i naiwna, gotowa obdarzać wszystkich zaufaniem.

Dubhe podała się za służącą i wymieniła nazwisko bardzo sławnej rodziny, której dom miała okazję zwiedzić podczas pewnego włamania na początku swojej kariery. Bardzo szybko wspólne narzekanie na kaprysy państwa niepostrzeżenie przerodziło się w dyskusję o zwyczajach rodzin, u których służyły.

— Pan czuje się w domu bardzo bezpiecznie, to dlatego nigdy nie wychodzi. Ale zawsze zachowuje środki ostrożności: na przykład ma trzy sypialnie i co noc wybiera, w której będzie spał.

Dubhe tak podejrzewała. Co noc zmieniało się światło, które gasło w domu jako ostatnie. To lekko komplikowało całą sprawę. Będzie zatem musiała przeszukać trzy różne pokoje. Nic wielkiego.

— Tak, to prawda, ma lekką obsesję na punkcie bezpieczeństwa… Właściwie to nie wiem, dlaczego, rozumiesz… Może to starość; moja matka mówi, że w pewnym wieku człowiek… — Man zrobiła wymowny gest, pukając się palcem w skroń. — No i dlatego przed jego pokojem zawsze stoi wartownik.

Dubhe uśmiechnęła się, a jej myśli pędziły jak szalone.

W tym okresie spała bardzo niewiele. Zawsze tak było przed wykonaniem zadania. Noce spędzała na obserwacjach, a dni na urabianiu sobie Man. Wracała do domu o świcie i przez parę godzin odpoczywała. Często nawet wolała wcale nie kłaść się spać, ale raczej trwać na rozmyślaniach. Wtedy udawała się do Ciemnego Źródła i nasłuchiwała. Koncentrowała się na dźwiękach tego ponurego miejsca, dopóki jej umysł całkiem się nie oczyścił i nie słychać było niczego poza przyrodą, jakąś rośliną pośród innych roślin, czy ziemią stapiającą się z ziemią.

Tego ćwiczenia nauczył ją Mistrz, dawno, jeszcze na początku jej szkolenia. Miało ono pomóc wyciszyć się przed robotą.

To zdarzyło się jednego z takich wieczorów. Dubhe postanowiła, że tej nocy nie pójdzie do pałacu. Po ogrodzie mogłaby już poruszać się z zamkniętymi oczami, a zwyczaje pana również były jej raczej znane.

Po kolacji, kiedy zapadł całkowity mrok, poszła do Ciemnego Źródła. Widać było tylko niewyraźne gwiazdy, słabo połyskujące nad jej głową.

Usiadła przed źródełkiem i napiła się trochę wody, aby całkiem się rozbudzić i zachować jasność umysłu. Na ziemi było miękko, pełno suchych liści. Zbliżał się listopad.

Dubhe spróbowała zamknąć oczy, starając się zrelaksować, ale była nadzwyczaj spięta. Wydawało jej się, że jest w jakiś sposób zagrożona, mimo że jedynymi dźwiękami, które słyszała, był jęk drzew targanych wiatrem i powolne kapanie wody.

Wmawiała sobie, że to nic takiego, ale jej szósty zmysł nigdy dotąd jej nie oszukał.

Skoncentrowała się na odgłosach. Miała naturalny dar rozpoznawania rytmicznych dźwięków. Umiejętność tę udoskonaliła przez lata szkolenia. Skrzypienie drewna pod uderzeniami wiatru. Szmer liści jeszcze trzymających się gałęzi. Woda. Woda regularnymi kroplami spadająca do źródełka. Pełny i doskonały dźwięk kropli wpadającej do małego lustra wody, jego słabe echo na czarnych ścianach rozpadliny.

Potem jakiś nagły, zupełnie niepasujący odgłos i jednocześnie lekki ból, jakby ukłucie, na przedramieniu.

Ciało zareagowało zamiast niej. Dłoń błyskawicznie podążyła do noży, które zawsze miała przy sobie. Nie musiała nawet myśleć. Ostrze zabłysło przez moment i zaraz po tym usłyszała stłumiony jęk i cichy, głuchy odgłos upadku.

Serce podskoczyło jej do gardła. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, a myśl pobiegła do tamtej nocy sprzed wielu lat, do tych samych noży, które rzuciła i które dosięgnęły celu, a potem jeszcze dalej w przeszłość, aż po widok wytrzeszczonych na nią białych oczu, oczu, których nigdy nie udało jej się zapomnieć, oczy Gornara, które co noc przychodziły, by ją oskarżać.

Dźwięk własnego zdyszanego oddechu sprawił, że się ocknęła. Polanę wypełniała cisza.

Najpierw obejrzała sobie ramię. Z górnej części przedramienia wypływała strużka krwi. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego. W ciele tkwiła cieniutka igła. Trucizna. Oczywiście.

Ruszyła w kierunku, z którego dobiegł jęk. Drżała, pewnie z powodu zdenerwowania tymi dwoma gorączkowymi sekundami, a przynajmniej tak sobie mówiła.

Zbliżyła się, zachowując ostrożność. Na ziemi leżała jakaś postać, nieruchoma i blada w świetle księżyca, z nożem tkwiącym w piersi.

Może nie umarł.

Podeszła jeszcze bliżej i przyjrzała się dokładniej. To było prawie dziecko! Chłopak. Już nie oddychał.

Dubhe zacisnęła pięści, zamknęła oczy i odpędziła obrazy, jakie budziło w niej to ciało.

Do diabła.

Odwróciła wzrok od jego twarzy, próbując przeanalizować jego strój. U boku miał sztylet. Czarny, pochwa i rękojeść w formie węża. W dłoni trzymał dmuchawkę. Niewątpliwie próbowano go jakoś zamaskować, ale każdy element wskazywał na Gildię. Broń, której używali tylko Zabójcy z Gildii, młody wiek chłopca, a nawet sposób, w jaki ją zaatakował.

To odkrycie zagłuszyło wszystko inne, nawet drżenie, w jakie wprawiło ją to nieprzewidziane zabójstwo.

Oderwała od niego spojrzenie i co tchu popędziła do groty. Wiedziała, że jeżeli naprawdę została otruta, nie powinna biec jak szalona, ale wszystkie antidota, jakie znała, były właśnie tam.

Kiedy tylko weszła do domu, rzuciła się do półek. Umiała swobodnie poruszać się wśród tych wszystkich buteleczek, rozróżniała je po prostu po kolorze. Znała trucizny używane przez Gildię. Teraz porozstawiała flakoniki na stole i dopiero wtedy się zatrzymała.

Przeanalizowała stan swojego ciała tak, jak zrobiłby czarodziej lub kapłan. Czuła się dobrze. Nadspodziewanie dobrze. Była zadyszana, ale spowodował to tylko bieg; serce biło jej szybko, ale mocno i regularnie. Widziała dobrze, nie bolała jej głowa ani nie miała zawrotów. Nie znała żadnej trucizny, która po kilku minutach od wstrzyknięcia nie dałaby żadnych efektów. Popatrzyła na igłę, którą jeszcze ściskała kurczowo w dłoni. Była ledwo ledwo czerwona na czubku. Jej szkarłatna krew. Nic poza tym.

Na wszelki wypadek i tak zażyła różne antidota, po małej dozie każdego. Tak uczył ją Mistrz, ale nigdy dotąd nie miała okazji wprowadzić tej rady w życie. Modliła się, żeby dobrze przypomnieć sobie dawki i żeby odtrutki zadziałały.

Przez jakiś czas uważnie obserwowała swoje samopoczucie, z niepokojem kontrolując bicie serca i oddech, ale nic się nie stało.

Tajemnica. Prawdziwa tajemnica.

Poszła pochować ciało chłopca. Chętnie darowałaby sobie ten przykry obowiązek, ale musiała to zrobić.

Znowu mu się przyjrzała. Zamknięte oczy, twarz skupiona, prawie pogodna, kręcone włosy pokrywające czoło. O ile lat mógł być od niej starszy? Niewiele. Mistrz opowiadał jej o tym: w Gildii zaczyna się wcześnie. Już od dziecka szkolenie, a w wieku dziesięciu lat pierwsze zabójstwo.

To prawie tak jak ja — pomyślała.

To musiało być jedno z jego pierwszych poważniejszych zadań i tak źle się skończyło… Umarł z zamkniętymi oczami i tylko dlatego Dubhe mogła tak długo mu się przyglądać. Nie potrafiła patrzeć w zgaszone oczy nieboszczyków. Pozbawione życia źrenice przejmowały ją trwogą i za każdym razem, za każdym przeklętym razem widziała w takim spojrzeniu rozpacz pustych oczu Gornara, pierwszej ofiary w jej życiu.

Zabiłam, znowu zabiłam.

Wszystkie hałasy, wiatr, zimno, a nawet strach z powodu owej tajemniczej igły przestały istnieć wobec tej paraliżującej świadomości.

Znowu zabiłam. To moje przeznaczenie.

Starała się o tym nie myśleć, wytłumaczyła sobie, że to było w obronie własnej. Stłumiła swoje myśli dopiero przy rytmicznych ruchach łopaty kopiącej dziurę. Zmęczenie stopniowo ogarniało jej ramiona, dopóki nie zorientowała się, że już nic nie czuje i jest prawie tak nieżywa, jak ten chłopak.

Potem pobiegła do źródła, tak jak tamtej pierwszej nocy, kiedy zabiła, towarzysząc Mistrzowi. Zrzuciła ubranie, z impetem rzuciła się w wodę, zanurzyła się głęboko w obejmującą ciemność wody, z rozpuszczonymi włosami unoszącymi się wokół twarzy.

Długo pozostawała pod wodą, nie oddychając, w nadziei, że woda przeniknie do jej wnętrza, umyje ją, oczyści.

Przysięgała, że już nigdy więcej nie zabije, ślubowała to na śmierć swojego Mistrza. A teraz złamała tę przysięgę.

Owo zdarzenie było niezwykle poważne i Dubhe musiała to wszystko dobrze zrozumieć.

Czy tamten chłopak naprawdę należał do Gildii? I dlaczego wysłali go, aby ją zabił?

Poszła do Makratu, do Jenny. Kiedy wyjaśniła mu, o co chodzi, zrobił zdumioną i przerażoną minę.

— Chcesz, żebym przeprowadził wywiad na temat Gildii?

— Nie chodzi mi o pełen wywiad… Posłuchaj tylko, czy tam krążą jakieś plotki…

Przecież ja nawet nie wiem, gdzie znajduje się Gildia Zabójców, a już na pewno nie chcę mieć do czynienia nawet z jednym z jej członków! Sława Gildii była straszliwa. Oficjalnie była to tylko dziwaczna sekta jakich wiele namnożyło się w tych czasach wojny i rozpaczy, i jedynie dzięki tym pozorom oraz ochronie niektórych możnych mogła wciąż istnieć. Tak naprawdę gromadziła najniebezpieczniejszych morderców Świata Wynurzonego. Mówiono też, że wewnątrz sekty odbywają się dziwne rytuały krwi. Niewielu jednak naprawdę coś na ten temat wiedziało. Gildia potrafiła strzec swoich tajemnic. Mistrz Dubhe był w przeszłości jej członkiem, ale nigdy wiele jej na ten temat nie mówił. Dopiero kiedy wszystko było już skończone, zdobył się na odwagę, aby opowiedzieć jej, w jaki sposób i dlaczego opuścił sektę, i od tamtej chwili dziewczyna nienawidziła tej nazwy. Ostatnie dwa lata spędziła na ciągłej ucieczce, byle z dala od sekty. Dlatego teraz musiała wiedzieć, co się dzieje.

— Proszę cię tylko o wysondowanie sprawy w kręgu twoich kontaktów. Nic więcej. Nawet się o tym nie dowiedzą. Nie mogą wiedzieć.

Twarz Jenny dalej wyrażała strach.

— Proszę cię tylko o pomoc — poddała się w końcu Dubhe. — W tej chwili nie mogę się tym sama zająć, a pilnie muszę się czegoś dowiedzieć.

Jenna nieco złagodniał.

— Zapłacę ci za tę przysługę… Jenna machnął ręką.

— No, dobrze już, dobrze… A co z tamtą robotą?

— Wiesz, że nie mogę ci nic powiedzieć.

— Ale czy zapłata jest tak dobra, jak mówili? Dubhe wymieniła kwotę.

— Wiesz, z tak królewskim wynagrodzeniem mogłabyś pomyśleć o wycofaniu się, nie?

Dziewczyna zdumiała się, że ta sama myśl, która na chwilę nawiedziła ją wtedy, przy Ciemnym Źródle, przyszła do głowy również Jennie.

Kiedy wracała z domu przyjaciela, spróbowała wyobrazić sobie własne życie bez zabijania i kradzieży, jakby to wszystko, co zdarzyło jej się do tej pory, nigdy nie istniało. Normalne życie takie jak to, które podglądała podczas długich spacerów po miastach. Znaleźć sobie mężczyznę, którego by kochała, budzić się zawsze w tym samym łóżku, nie zadowalać się już samym tylko faktem przeżycia, egzystencją bez żadnego celu i byciem wiecznie ściganą.

Ogarnęło ją dziwne poczucie nierealności. A jednak ten obraz miał pewne atrakcyjne aspekty. W końcu, gdzieś tam w środku Dubhe była zmęczona.

Wieczór kradzieży nadszedł zbyt szybko. Dubhe była gotowa, ale nadal gnębił ją niepokój. Tajemnica chłopca z Gildii nie została jeszcze wyjaśniona. Jenna nie dawał znaku życia, z czego wnioskowała, że nie udało mu się niczego dowiedzieć.

Kiedy noc była już późna, wyszła z domu i skierowała się do okazałego pałacu Thevorna. W bladym świetle księżyca wydawał jej się ponury i niezmierzony.

Pokonanie okalającego posiadłość zewnętrznego muru nie było dla niej problemem. Przez jakiś czas siedziała przycupnięta w trawie ogrodu, dopóki nie usłyszała, jak wartownicy mijają ją po raz pierwszy. Było ich dwóch i przemierzali trasę w przeciwnych kierunkach. Dubhe zmierzyła ich kroki i dostosowała się do ich tempa.

Znowu odgłos kroków. Dubhe przywarła do muru, wstrzymując oddech. Żołnierz minął ją, niczego nie zauważając.

Dziewczyna ostrożnie ruszyła wzdłuż muru, dopóki nie dotarła do interesującego ją miejsca, szczególnie łatwego do przeskoczenia, na wpół zasłoniętego przez wysoki cyprys. Dziesięć metrów wyżej był komin, doskonały punkt dostępu do budynku.

Poczekała na kolejne przejście straży i zaczęła wspinać się na cyprys. Strażnik przeszedł raz jeszcze, tym razem głośno ziewając. Kiedy tylko nieco się oddalił, Dubhe skoczyła: dach był odległy o niecałe dwa metry.

Wszystko szło gładko.

Rozpłaszczyła się na dachówkach i czołgając się, dotarła aż do komina Ukryła się za nim. Teraz była już poza zasięgiem strażników.

Przyszła kolej na linę. Zaczepiła harpun w miejscu, które wydawało jej się wystarczająco stabilne, po czym spuściła linę w dół komina. Zagłębiła się w ślad za nią w czarny otwór.

Komin był tak ciasny, że dziewczyna ramionami ocierała o cegły.

Schodziła dalej, powoli i ostrożnie, zapierając się stopami w tej niewielkiej przestrzeni, jaką miała do dyspozycji. Wreszcie dostrzegła blade światło; dotarła do podstawy komina. Wyjrzała na zewnątrz. Tak jak przewidywała, znajdowała się w pustej sali, jednym z wielu salonów, jakim dysponował ten pałacyk.

Dubhe nie musiała nawet zaglądać do mapy, znała na pamięć rozmieszczenie wszystkich pokoi.

Wyszła z kominka i skierowała się ku widniejącym w głębi drzwiom. Przeszła przez ciąg pomieszczeń — wszystkie były obszerne i podobnie umeblowane — aż wreszcie dotarła do początku długiego korytarza na najwyższym piętrze. Teraz następowała najtrudniejsza część zadania.

Thevorn każdej nocy spał w innej sypialni, ale zawsze wszystkie trzy były strzeżone, tak powiedziała jej Man, służąca. Trzeba było je sprawdzić jedna po drugiej, a dostać się tam można było jedynie z zewnątrz, przechodząc przez okno przylegającego pokoju.

Dubhe zobaczyła pierwszego wartownika stojącego sennie przed najbliższymi drzwiami. Szybko i cicho wkradła się do sąsiedniego pokoju. Miał on balkon, więc jej zadanie okazało się łatwiejsze niż przypuszczała.

Wewnątrz nie było Thevorna. Pokój był pusty. To nic, nawet lepiej.

Zaczęła przeszukiwać pomieszczenie. Nie wiedziała dokładnie, czego szukać, ale miała doświadczenie z domami, które „czyściła” już od dwóch lat. Wiedziała tyle o tajnych pokojach i mechanizmach ich otwierania, że w zasadzie szła na pewniaka.

Jej poszukiwania nie przyniosły rezultatów. Żadna ze ścian raczej nie kryła tajemnych pokoi.

Pudło. To nic, noc jest długa.

Dziewczyna zawróciła i podjęła poszukiwania. Było późno w pobliżu nie było służby, a nawet strażnicy ograniczali się do obowiązkowej rundki po głównych korytarzach.

Dubhe nie miała problemów z ich uniknięciem, przechodzili z pokoju do pokoju.

Przy drugiej próbie miała mniej szczęścia. Pokój sąsiadujący z sypialnią był niewiele większy od schowka i miał tylko małe wysokie okienko. Na zewnątrz żadnego balkonu. Na szczęście Dubhe dostrzegła wąski gzyms. Otworzyła okno i poczekała, aż strażnik w ogrodzie minie to miejsce. Następnie przebiegła po gzymsie kilka kroków dzielących ją od następnego okna. Jego otwarcie nie nastręczyło jej trudności i już po chwili była w środku.

Łóżko było zasłonięte ciężkimi, aksamitnymi storami. Dubhe podeszła i sprawdziła, czy ktoś tam leży. I rzeczywiście, ujrzała tam Thevorna, wstrząsanego niespokojnym snem. A miał powody do niepokoju. Tej nocy chodziło tylko o jego dokumenty, a tak naprawdę w niebezpieczeństwie było jego życie. Tego wieczoru przysłano ją, ale następnego prawdopodobnie przyjdzie kolej na zabójcę.

Zabójca — oto, kim naprawdę jestem.

Potrząsnęła głową, jak robiła zawsze, kiedy starała się odpędzić jakąś natrętną myśl.

Rozpoczęła takie samo poszukiwanie, jakie już przeprowadziła w poprzednim pokoju. Tym razem starała się być ostrożniejsza, bo sen mężczyzny wydawał się lekki i niespokojny. Rozejrzała się wokół z uwagą, delikatnie dotknęła murów. Niewiele czasu zajęło jej rozpoznanie pustej ściany.

Oto i ona.

Zaczęła gładzić mur w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku. Wreszcie znalazła. Arras z wytartym brzegiem.

Podniosła go lekko. Uśmiechnęła się. Zobaczyła zamknięte drzwiczki.

Pochyliła się na wysokość zamka i przyjrzała mu się uważnie. Następnie wyjęła to, czego teraz potrzebowała. Był to wytrych pasujący do wielu typów zamków, cenny prezent od Jenny. Włamywanie się było jedyną czynnością, jakiej Mistrz jej nie nauczył. Zresztą mordercy rzadko potrzebna jest ta umiejętność. Jenna wypełnił tę lukę.

Pokoik był prawdziwym schowkiem. Dubhe musiała się skulić żeby tam wejść, bo sufit był bardzo niski. Na pierwszy rzut oka pomieszczenie wydawało się puste. Dziewczyna na wszelki wypadek przymknęła za sobą drzwi i zaczęła obmacywać ściany. Było ciemno, mogła się zdać tylko na zmysł dotyku. Dzięki doskonale wyćwiczonemu słuchowi zza drzwi słyszała ciężki oddech Thevorna.

Jej palce natrafiły na jakąś nierówność. Wyglądało to na jakiś symbol, którego samym dotykiem nie potrafiła wyraźnie rozpoznać. Kiedy nacisnęła to miejsce mocniej, położona obok cegła wysunęła się o kilka cali. Dubhe wyjęła ją delikatnie i wsunęła dłoń w dziurę, która się przed nią otworzyła. Usłyszała szelest pergaminu.

Zrobione — powiedziała do siebie. Czuła się dziwnie zakłopotana, nie mogła doczekać się końca.

Delikatnie wyciągnęła kartki i przygotowała sakwę, która miała je pomieścić. I wtedy to się stało.

Było tak, jakby wewnątrz niej coś się przełamało. Nagle poczuła silny ból w piersi, a oddech zamarł jej w gardle.

Umieram — pomyślała i bardziej niż strach sparaliżowało ją zdumienie. Poczuła ból w przedramieniu, potem już nic, tylko czerń.

Kiedy doszła do siebie, leżała ścierpnięta na ziemi, w absolutnej ciemności izdebki. Za drzwiami wciąż rozbrzmiewało ciężkie posapywanie Thevorna. Spróbowała się podnieść, ale kręciło jej się w głowie i z trudem oddychała.

Oparła się o ścianę, rozpaczliwie starając się złapać oddech. Serce biło jej nieregularnie, a powietrze, które wdychała, wydawało jej się niewystarczające do wypełnienia płuc. Czuła się źle.

Nie potrafiła jednak rozpoznać, co jej dolega. Sama, w domu nieprzyjaciela. Podczas wypełniania zadania. Ogarnęła ją panika.

Głupia, pomyśl lepiej, jak stąd wyjść!

Podniosła się. Nogi jej się trzęsły. Wyszła z pokoiku, rozejrzała się dookoła zamglonym wzrokiem. Musiała wypełnić swoje zadanie do końca.

Dotarła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Gzyms wydał jej się nagle zbyt wąski, żeby można było po nim przebiec. Usłyszała szurgot za drzwiami.

Nie teraz…

Wyszła, postawiła stopy na gzymsie. Zakręciło jej się w głowie i złapała się ściany.

Nie teraz!

Oparła dłonie o mur i zaczęła prześlizgiwać się wzdłuż niego najostrożniej jak potrafiła. Wyjść najszybciej, jak tylko można starając się ograniczyć szkody.

— Kto tam?

Zaniepokojony głos z dołu. Wartownik.

Dubhe spojrzała przed siebie; pokój nie był daleko. Ostatnim wysiłkiem zaczęła biec w kierunku okna.

— Stój!

Nie było czasu. Dubhe nie zatrzymała się, przebiegła na drugą stronę i stłukła szybę dłonią.

Zaczynała czuć się lepiej, ale już było za późno.

Wskoczyła do pokoju, słysząc dobiegające z zewnątrz głosy.

— Tam ktoś jest!

— Co się, u diabła, dzieje?!

— Ktoś tam jest! Widziałem cień wślizgujący się do północnego salonu! Zawiadomcie tych w środku!

Dubhe zaklęła i rozejrzała się. Był tu inny kominek. Mogła spróbować tej samej drogi, którą weszła. Kiedy drzwi pokoju zaczęły się uchylać, rzuciła się ku czarnemu otworowi.

— Kto tam?

Dubhe uchwyciła się palcami cegieł, zaparła stopami i zaczęła się wspinać.

— Jest tam kto?

— Wydaje mi się, że nikogo nie ma, ale lepiej sprawdzić. Dziewczyna starała się przemieszczać, jak mogła najszybciej, ale wylot nagle zwężał się ku górze, czyniąc jej zadanie jeszcze trudniejszym. Ściany zaciskały się wokół niej i znowu miała kłopoty z oddychaniem. Na zewnątrz kominka słychać było głosy, dźwięki dobywanych mieczy i nerwowe kroki po drewnianej posadzce.

Trzymaj się jeszcze, wytrzymaj!

Resztką sił wysunęła się na zewnątrz, ocierając się o cegły i drapiąc sobie ramiona. Spojrzała w dół. Na odległość skoku był balkon, a niżej ogród, niestrzeżony. Dubhe zeskoczyła niżej i wylądowała bez trudu. Przywarła do podłoża, a następnie ześlizgnęła się na balkon.

— Tam! Coś na balkonie!

Nie było czasu do stracenia; w mgnieniu oka przeskoczyła przez balustradę i rzuciła się w pustkę. Tym razem lądowanie było mniej udane i Dubhe mocno uderzyła się w kolano.

Zerwała się i ukryła za żywopłotem. Ogród jeszcze był pusty, ale już nie na długo. Pobiegła do muru i pospiesznie go sforsowała. W ciemnościach nocy miała nieco trudności z odnalezieniem drogi. Kulejąc, skierowała się do jakiegoś zaułka, a kiedy przemierzyła większą jego część, usiadła na ziemi.

Oddychała spokojnie. Czekała. Chłód nocy sprawił, że znów poczuła się sobą. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą biały, nieruchomy księżyc.

Tym razem naprawdę niewiele brakowało.

Nigdy nie spotkało jej nic podobnego. Ani podczas pracy, ani w żadnym innym momencie jej życia. Zawsze cieszyła się żelaznym zdrowiem. Co, u licha, jej się stało?

Teraz wszystko wydawało się w porządku; serce spokojnie biło Piersi, oddech był powolny i regularny, umysł jasny. Jeszcze przez chwilę posiedziała w zaułku, po czym podniosła kaptur płaszcza i wmieszała się w cienie Makratu.

6. Ostatni kawałek układanki

Yeshol był w bibliotece sam. Jak zawsze. To było jego schronienie, miejsce, o którym wszyscy inni Zabójcy dzielący z nim przestrzeń Domu słyszeli, ale niewielu z nich kiedykolwiek tam weszło. Bo była to jego biblioteka, zgromadzona przez niego tom po tomie, i tylko on był godny studiowania tych ksiąg. Zresztą, Aster też zawsze był sam. Yeshol nigdy się nie łudził, że może uważać się za jego przyjaciela czy nawet powiernika. Od Astera zawsze oczekiwał tylko rozkazów.

Teraz, kiedy sam został przywódcą, teraz, kiedy jako Najwyższy Strażnik stał się jedynym przewodnikiem tych, którzy podzielali wielki sen Astera, pragnął, aby jego ludzie patrzyli na niego w ten sam sposób.

Na stole leżała księga oraz pergamin. Całe życie Yeshola toczyło się wokół książek. W dzieciństwie, kiedy szkolił się w dawnych sposobach zabójstw, połykał je pospiesznie. Później Aster, widząc jego pasję, dał mu trochę swoich ksiąg, chociaż w tamtych latach Yeshol był bardziej wykonawcą niż doradcą.

Były to dawne czasy, które Yeshol już od czterdziestu lat, każdego wieczoru, starał się ożywić swoim piórem.

Ale nie tylko to zajmowało Yesholowi wieczory. Jego projekt był o wiele bardziej ambitny. Jedna po drugiej odszukiwał książki z niezmierzonej biblioteki Astera. Wiedział, że klucz do wszystkiego, podstawa jego planu znajduje się tam, w owych tomach.

W dniu, w którym Twierdza upadła, sądził, że wszystko już stracone.

W ich poszukiwaniu zaczął przemierzać cały Świat Wynurzony wzdłuż i wszerz. Nie było to łatwe. Czasami znajdował tylko luźne kartki, często na wpół zniszczone i nadpalone. Rzadko trafiały się całe, dobrze zachowane tomy; bywały ukryte wśród innych ksiąg w anonimowych prowincjonalnych bibliotekach, a nieraz walały się pomiędzy rozmaitymi rupieciami na stoiskach jakichś handlarzy starzyzną. Niekiedy były to nawet pisma, które wyszły bezpośrednio spod ręki Astera.

Trwało to całe lata, ale teraz część dawnej biblioteki Twierdzy została odtworzona. Oczywiście, była to nieznaczna część księgozbioru, ale i tak znaczyło to wiele w tych czasach niewierzących, którzy nazywali Astera Tyranem i bali się go bardziej niż śmierci.

Każdej nocy Yeshol kartkował księgi jedna po drugiej, szukając odpowiedzi na dręczące go wątpliwości, potwierdzenia słuszności swego mglistego jeszcze, choć wybitnego pomysłu, który pielęgnował między snem, a jawą niczym najcenniejsze ze swych marzeń. Najpierw, kiedy był jeszcze tylko jednym z wielu zabójców: tym, który przyniósł ze sobą Relikwię i który zgromadził rozproszonych braci, ale jeszcze niegodnym większej władzy, były to godziny wydarte czynnościom związanym z zabójstwami. Potem, w latach przywództwa, stało się to jego głównym zajęciem.

I wtedy to odnalazł.

Była to wielka chwila, zarówno dla niego, jak i dla Gildii, więc pobiegł do świątyni, aby wzruszonym głosem modlić się do Thenaara.

— Dziękuję, że wysłuchałeś moich modlitw! Wiem, że uczyniłeś to wszystko nie dla mnie, który jestem tylko Twoim sługą, ale dla Twojej chwały, i ja za ten dar, który mi przekazałeś, przyniosę ci świat. Nadejdzie Twój czas.

Jednak obraz całości nie był jeszcze jasny. Brakowało niektórych fragmentów, nowych ksiąg, a zwłaszcza jednej, będącej podstawą wszystkiego. Materiału, którego należało poszukiwać wszędzie i koniecznie odzyskać: po dobroci lub siłą. Do tej pory jeszcze go nie odnalazł.

Tego wieczoru w drżącym świetle świecy robił notatki z jakiegoś tomu Magii Zakazanej — tak dawnego, że bliskiego epoce Elfów.

Pergamin, nad którym się pochylał, zapełniał się eleganckimi znakami jego drobnej i starannej kaligrafii. W ciągu lat zestarzał się, ale nie tak znowu bardzo. Jakieś pasmo siwizny wśród kędzierzawych włosów, w niebieskich oczach początki krótkowzroczności. Jego ciało jednak pozostało to samo: zrywna maszyna do zabijania, którą konstruował w ciągu wielu lat szkolenia. Zwycięzca zawsze jest przede wszystkim zabójcą.

Pogrążony w pracy, ponownie zanurzył gęsie pióro w kałamarzu.

— Wejdź — powiedział, nie podnosząc głowy znad pracy.

Jego ordynans stał za drzwiami i musiał być zdumiony, bo Yeshol usłyszał, jak się waha. Mógł sobie wyobrazić, jak stoi z podniesioną, gotową do uderzenia w drewniane drzwi pięścią.

Słyszał go już od jakiegoś czasu. Jego ucho było jak zawsze bardzo wyczulone. Słyszał jego kroki, szelest szat i domyślił się, że idzie do niego.

Chłopak pojawił się w drzwiach.

— Wasza Ekscelencjo, jakiś człowiek czeka na was w świątyni.

Delikatnie zamknął za sobą drzwi.

Yeshol odłożył książkę i gęsie pióro na biurko. Na dzisiejszy wieczór koniec studiów, ale naprawdę było warto.

Po wyjściu ze swojego pokoju zanurzył się w pogmatwaną sieć bibliotecznych korytarzy. Orientował się w niej z łatwością, w końcu sam to miejsce zaprojektował i widział, jak powstaje. Następnie przeszedł do kolejnego labiryntu, labiryntu korytarzy Domu — ich nowego domu na czas oczekiwania, aż znów będą mogli osiąść w podziemiach Wielkiej Krainy, kiedy wreszcie nadejdzie pora.

Przemierzał długie, wąskie przejścia i niekończące się korytarze, przecinające się pod dziwnymi kątami. Wreszcie dotarł do ciasnych schodów. Wszedł po nich zdecydowanym krokiem i wkroczył do szerokiej, czarnej pieczary, ledwo rozjaśnionej przez płomień palący się w trójnogu z brązu stojącym obok olbrzymiego, otulonego ciemnością posągu. Nikłe światło obejmowało tylko najbliższe parę metrów i nie dochodziło ani do ścian tej sali ani też do jej niezwykle wysokiego sklepienia.

Nieopodal posągu stał owinięty płaszczem człowiek.

Jego twarz pogrążona była w cieniu, ale widać było, że jest to bardzo wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Robił imponujące wrażenie, a jednocześnie rzucała się w oczy zwinność jego ruchów.

— Zawsze mnie dziwi ten brak szacunku, jaki mi okazujesz, oraz lekceważenie, z jakim to robisz: nikt na świecie nie miałby odwagi kazać mi tyle na siebie czekać.

Jego głos był donośny, głęboki i pewny siebie oraz w jakiś sposób fascynujący.

Yeshol uśmiechnął się.

— Dobrze wiecie, Wasza Wysokość, że służę potęgom o wiele wyższym niż wy.

— Toteż cię nie ganię — brzmiała sucha odpowiedź.

Yeshol wystąpił naprzód i lekko się skłonił. Mężczyzna natomiast uniósł obie pięści i skrzyżował je na piersi. Yeshol zdumiał się i odpowiedział tym samym powitaniem.

— Czy mam to uważać za znak? Zaczynacie czuć się częścią naszego Domu?

— Po prostu szanuję wasze zwyczaje i waszego boga.

— Ale w niego nie wierzycie…

— Osoba taka jak ja nie jest stworzona do wiary w boga, ale do bycia nim.

— Teraz to wy zdumiewacie mnie swą impertynencją… Dla mnie jest to w zasadzie bluźnierstwo.

— Thenaar mi przebaczy. Zresztą wydaje mi się, że oddaję mu niemałe usługi.

Yesholowi podobał się ten człowiek. Przenikliwy i obłudny dokładnie tak, jak on sam, a także potężny i ambitny. Wprawdzie nigdy nie mógłby stać się wielką postacią w historii Gildii, taką jak Aster, ale z pewnością był wspaniałym sprzymierzeńcem. Yeshol nigdy całkowicie nie porzucił myśli, aby uczynić z niego Zwycięskiego — przynajmniej w pewnym stopniu, nie zdradzając przed nim wszystkich tajemnic. W każdym razie doceniał jego przychylność. Był to przecież Dohor, najpotężniejszy człowiek Świata Wynurzonego i jego przyszły jedyny monarcha.

Przeszli z cienia do światła. Dohor miał krótkie, jasne, prawie białe włosy, a jego niebieskie oczy były uważne i czujne.

— A zatem? — zapytał.

— Chłopak poszedł wczoraj — odpowiedział Yeshol.

— I co?

— Nie żyje, ale wiemy, że wypełnił swą misję. Oczy Dohora zabłysły.

— Doskonałe. Absolutnie doskonale.

— Mam nadzieję, że rozumiecie, iż nie była to dla nas mała strata. Nie lubimy marnować życia ludzkiego na misje w końcu przecież drugorzędne.

— Obiecałem ci zapłatę i dostaniesz ją. Yeshol uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Czy jesteście jednak pewni, że owa Dubhe podoła?

— Uważacie, że ponosiłbym tyle trudów, aby mieć ją tu, w Domu, gdyby nie była w stanie? Nigdy nie widziałem nikogo tak obiecującego. Jest o wiele lepsza od wielu naszych w pełni uformowanych zabójców oraz cieszy się pewną sławą jako złodziejka. Przeszła szkolenie Zwycięskich.

— Wystarczy, żeby przyniosła mi te przeklęte dokumenty. Zresztą mówią one też o was, więc i w waszym interesie jest, żeby wszystko się udało.

— Zaszedłem tam, gdzie jestem, ponieważ potrafię dobierać sobie podwładnych.

Yeshol odczekał kilka chwil.

— A jeżeli chodzi o zapłatę?

Dohor spojrzał na niego spod oka.

— Można powiedzieć o mnie wiele, ale na pewno nie to, że nie spłacam swoich długów.

Yeshol znieruchomiał na chwilę w postawie obronnej. W Świecie Wynurzonym wszyscy wiedzieli, w jaki sposób Dohor spłaca własne długi, a los Ida był tego oczywistym dowodem. Po chwili jednak zobaczył, jak Dohor uśmiecha się z rozbawieniem.

Odsunął fałdę płaszcza i wyciągnął spod niego ciężką sakwę. W środku znajdowała się wielka czarna księga z krwistoczerwonym pentaklem wyrysowanym na skórzanej okładce, z miedzianymi ćwiekami, na wpół zjedzona przez czas.

Yeshol otworzył ją delikatnie. Pergaminowe stronice zatrzeszczały złowieszczo. Każda z nich wypełniona była symbolami i formułami naniesionymi prawie dziecięcym pismem, tu i ówdzie zatartymi przez duże plamy wody i śniedź. To ona. Rozpoznałby ją wśród tysięcy. Musnął jej strony drżącą dłonią, z miłością popatrzył na kaligrafię. Przypomniał sobie pochylonego nad tą książką, zatopionego w pisaniu Astera z jego dziecięcym czołem zmarszczonym z wysiłku i koncentracji. Zobaczył, jak Aster odwraca się do niego i uśmiecha łagodnie mimo zmęczenia.

„To ty?”

„Nie powinniście tak dużo pracować, mój Panie!”

Spojrzenie Astera było smutne i łagodne.

„Robię to przecież dla Thenaara, czyż nie? Opracowałem na nowo dawne Zakazane Formuły. Pomogą nam przywołać jego czas”.

„Mój Panie…”

— A więc?

Głos Dohora przywrócił go do rzeczywistości.

— To ona — powiedział ledwo słyszalnym szeptem.

— Doskonale. Powiedziałbym, że i tym razem doprowadziliśmy sprawę do końca.

Mężczyzna znów owinął się płaszczem. — Teraz wiesz, czego od ciebie oczekuję, prawda?

— Jak najszybciej pokażę wam rezultaty moich badań, ale najpierw muszę dogłębnie przeanalizować ten ostatni fragment, którego brakowało w moim projekcie.

Dohor zbliżył się do Yeshola i nachylił się do wysokości jego twarzy. Jego twarde i przenikliwe oczy przeszyły Yeshola na wskroś.

— Bardzo ci pomogłem, chyba wiesz o tym? — wyszeptał. — Ja i ty jesteśmy nierozerwalnie związani, a teraz odbudowuję ci na nowo tę kryjówkę, na której tak ci zależy.

— Wydaje mi się, że zawsze odpłacałem wam całkowitą lojalnością — powiedział Yeshol, starając się utrzymać zdecydowany ton. W końcu rozmawiał z niewierzącym.

— I nie zapominaj, kiedy nadejdzie czas, obiecałeś mi miejsce obok siebie.

— Tak się stanie.

Yeshol pospiesznie zszedł po schodach. Historia zmieniała się tu, teraz.

Przemierzył korytarze aż do kolejnych schodów, a następnie zszedł w dół, do biblioteki, do zajmowanego wcześniej stołu i do biurka, gdzie nacisnął ukryty pod drewnem przycisk, którego dokładne umiejscowienie znał tylko on.

Usłyszał cichy odgłos dochodzący zza znajdującej się za nim ściany i ujrzał drzwi wyłaniające się zza wypełnionych książkami regałów. Znowu przebiegł na złamanie karku schody prowadzące do ciemnego pokoju, do jego schowka, tam, gdzie krył się i pulsował jego sen. Zatrzymał się w progu z książką ściśniętą w ramionach jak skarb.

Było to niewielkie pomieszczenie o cylindrycznym kształcie. Jego ściany były grubo ciosane, pokryte zielonkawą i białą pleśnią, na której wyraźnie odznaczały się setki nakreślonych krwią symboli. W środku nie było nic poza surowym stołem w jednym rogu oraz małym i niewygodnym taboretem.

Zadyszany Yeshol stał w progu i uśmiechał się.

Przed nim znajdowała się mleczna kula o bladym, martwym, niebieskawym kolorze, rzucająca na ściany posępne światło. Była zawieszona w powietrzu nad postumentem. Nad postumentem szklana gablota, a w niej kula. Wewnątrz niej wirowało cos, co wydawało się niewyraźną sylwetką o zmiennym i nieokreślonym kształcie obracało się to powoli, jakby próbując zakrzepnąć, znaleźć jakąś formę.

Yeshol popatrzył na kulę z zachwytem.

— Oto ona — powiedział, pokazując kuli księgę. — Właśnie tego od lat szukałem, i oto jest! Przyniósł mi ją Dohor. On, niewierzący pomaga nam przywrócić Thenaara. Oto, w jakich czasach przyszło mi żyć! Ale z pomocą tej księgi wszystko się zmieni, rozumiesz? Zapomnij o mojej dawnej porażce, która doprowadziła Cię do tego okropnego stanu, zapomnij o tym, bo będę mógł naprawić swój błąd.

Upadł na kolana i z pełnym uwielbienia wzrokiem utkwionym w kuli podniósł księgę ku niebu.

— Niech będzie chwała Thenaarowi za ten wielki dzień! Niech będzie chwała Thenaarowi!

Jego modlitwa przeniknęła znajdującą się nad nim skałę, przemierzyła puste korytarze Domu i dotarła aż do stóp wielkiego posągu w świątyni.

7. Proces

Przeszłość II

Dubhe siedzi sama na strychu. Nogi oplecione ramionami, broda oparta na kolanach, oczy szeroko otwarte i spuchnięte od płaczu. Nie wie, ile już czasu spędziła ukryta tam, na górze.

Widzi tylko, że jest późna noc, a na niebie świeci wspaniały księżyc.

Gornar nie żyje. To Renni poszedł zawołać dorosłych. Nad rzekę przybiegło ich wielu, przynajmniej dziesięć osób, a wśród nich rodzice Gornara. Jego matka zaczęła wrzeszczeć i płakać, i wcale nie przestawała. Dubhe nie była w stanie zrobić nic innego, tylko też krzyczeć.

— Nie chciałam! Nie chciałam! — Nikt jej jednak nie słuchał. Kiedy przybył kapłan, zaniesiono Gornara do jego domu. To on powiedział, że chłopiec nie żyje.

Nie żyje.

Nie żyje.

Dubhe nie pamięta dokładnie, co się stało potem. Jej matka płakała, a ojciec tulił ją do siebie. Ona sama też z początku rozpaczała, ale z czasem ucichła i na wszystko opadła cisza. Widziała krzyczących ludzi, rwących sobie włosy z głowy, ale wszystko odbywało się w ciszy i wydawało jej się nieskończenie odległe.

To nie są ludzie z Selvy. To nie jest moje życie, to nie jestem ja.

Potem również i myśli jedna po drugiej oddaliły się i pozostał tylko ponury obraz oczu Gornara, dwóch białych, znieruchomiałych plam tkwiących w jej umyśle.

Po powrocie do domu jej rodzice zaczęli dyskutować tym cichym powściągliwym tonem, który przyjmują, kiedy mówią o ważnych sprawach.

Dubhe poszła wtedy na strych, nie wiedząc, dlaczego to robi, i zamknęła się tam. Łzy same spływały jej po policzkach, ale nie była smutna. Po prostu nie czuła nawet, że istnieje. W porze kolacji przyszła do niej matka. — Zejdź do nas, powinnaś coś zjeść. Ten zbolały, zafrasowany i łagodny ton wydawał jej się prawie nieznajomy.

Nie odpowiedziała. Nie mogła. Nie miała już głosu.

— To może później? Zostawić dla ciebie coś dobrego?

Wchodziła jeszcze później, za każdym razem przemawiając tym słodkim głosem. Podeszła do niej, przytuliła ją, płakała na jej ramieniu. Nic nie wzruszyło Dubhe i nawet jej łzy się zatrzymały.

Prawdopodobnie minął cały dzień, bo pamiętała, że słońce całowało ją przez okno, a niebo było błękitne jak nigdy.

Dzisiaj rzeka będzie wspaniała. Przy takim słońcu świetnie łowi się ryby. Mathon i inni będą już przy rzece, będą się bawić. Dołączę do nich, będziemy się razem bawić, pogadam z Pat, powiem jej, że bardzo kocham Mathona. A Gornar jeszcze raz zabierze mi węża, a ja będę protestować, ale nie będę się z nim bić, bo on jest wodzem.

— Dlaczego się nie odzywasz? Dlaczego nic nie mówisz?

Jej matka krzyczy, jest też ojciec.

Matka nią potrząsa, Dubhe czuje ból, ale się nie skarży.

To ciało nie jest moje. Ja jestem nad rzeką, blisko Gornara, a on mi mówi, że go zabiłam.

Ojciec chwyta matkę, siłą odciąga ją od dziewczynki.

— To normalne, że tak jest… Stało się coś strasznego, to normalne.

Nie trzeba długo czekać, aby dom wypełnił się innymi głosami obcymi głosami, które przebijają się przez posadzkę i docierają aż do niej. Burczy jej w brzuchu, przeraźliwie bolą ją nogi, ale nie może się ruszyć.

— Sprawa jest bardzo poważna, chyba tego nie rozumiecie.

To głos starca z wioski, Trarka.

Jej matka tylko płacze.

— To chyba wy nie rozumiecie. — To silny i zbolały głos jej ojca. — Jak możecie choćby nawet pomyśleć, że coś takiego mogło zdarzyć się umyślnie?

— Wcale tak nie twierdzimy, Gorni. To Thom, ojciec Renniego.

— Musisz jednak zdawać sobie sprawę z bólu rodziców Gornara.

— To był nieszczęśliwy wypadek.

— Nie zamierzamy podawać tego w wątpliwość.

— Wobec tego nie rozumiem, o czym jeszcze mamy rozmawiać!

— Sprawa i tak jest poważna. Dubhe zabiła chłopca.

— To był wypadek, do diabła, wypadek!

— Uspokój się, jesteśmy tu po to, żeby porozmawiać.

— Wy nie chcecie rozmawiać, wy chcecie skazać moją córkę, małą dziewczynkę!

Jej ojciec krzyczy. Odkąd Dubhe sięga pamięcią, nie zdarzyło się nic podobnego.

— Renni mówi, że ona zrobiła to umyślnie… że podniosła jego głowę i uderzyła nią o kamień.

— Wy chyba zwariowaliście… po prostu powariowaliście…

— Chyba nie zaprzeczysz, że taka gwałtowność nie jest u dziecka normalna…

— Dzieci się bawią! Dzieci walczą! Kiedyś podczas walki wybiłem ci dwa zęby, pamiętasz? Gdybym źle cię uderzył, mogłeś nawet umrzeć.

— Nie uderza się głową dziecka o skałę, nie chcąc go zabić.

Minęło kilka dni, a dom pogrążony jest w ciszy, jakby był owinięty watą. Dubhe zaczęła już jeść, ale niewiele mówi. Zresztą nikt w domu nie ma wielkiej ochoty na rozmowy. Dubhe prawie cały czas spędza na strychu. To jedyne miejsce, gdzie czuje się dobrze. Kiedy jest na dole, nie może uniknąć nabrzmiałego płaczem spojrzenia matki ani zasępionej i zdenerwowanej twarzy ojca. Piętro niżej wydarzenia nabierają kształtów i stają się rzeczywiste. Na strychu czas nie istnieje i Dubhe może chodzić tam i z powrotem, jak jej się podoba, i całkowicie wymazać tamten dzień nad brzegiem rzeki. I tak robi. Przez krótkie i cenne chwile udaje jej się myśleć o czymś innym, i w głębi serca dalej potrafi kochać Mathona.

Niedługo wszystko się skończy, będę mogła wrócić na zewnątrz. Czeka mnie niezapomniane lato.

Pewnego wieczoru do jej pokoju wchodzi ojciec.

— Śpisz?

Od tamtego popołudnia Dubhe nie może już spać spokojnie. W nocy, kiedy jest w łóżku, boi się, a jeżeli uda jej się zasnąć, z reguły ma przerażające koszmary.

— Nie, nie śpię.

Ojciec siada na brzegu łóżka. Patrzy na nią.

— Jak… jak się czujesz?

Dubhe wzrusza ramionami. Nie wie.

— Ludzie z wioski chcieliby z tobą porozmawiać.

Dubhe sztywnieje. Zebrania ze starcem są sprawą dorosłych. Dzieci nigdy nie mogą w nich uczestniczyć.

— Dlaczego?

— Bo… no wiesz… Z powodu tego, co się stało. Dubhe czuje, jak łzy podchodzą jej do gardła.

— Ja… nie wiem, co miałabym powiedzieć… Ojciec gładzi ją po policzku.

— Wiem, że to trudne i przykre, ale przysięgam ci, że to ostatnia nieprzyjemna rzecz, jaka spotyka cię w tym okresie.

Łzy spływają same.

— Nie chcę…

— Ja też nie chcę, ale wioska zdecydowała, rozumiesz? Nie mogę sprzeciwić się wiosce… Chcą tylko, żebyś opowiedziała im historię. Opowiesz, co się stało, a potem o tym zapomnimy, zgoda?

Dubhe podnosi się na łóżku, przytula do ojca i płacze, płacze — jak tamtego dnia nad brzegiem rzeki, jak od tamtej pory nie płakała.

— Ja nie chciałam, nie chciałam! Bo on zaczął wpychać mi głowę pod wodę, a ja się przestraszyłam! Nie wiem, jak to się stało, ale on w pewnym momencie już się nie ruszał! I była krew, on miał otwarte oczy i patrzył na mnie ze złą twarzą, i krew, krew w wodzie, na trawie…

Ojciec też ją obejmuje.

— Powiesz tylko tyle — mówi złamanym głosem — a oni zrozumieją, bo to była tylko straszna pomyłka, okropna historia, w której nie ma żadnej twojej winy.

Odrywa się i znowu gładzi ją po twarzy.

— Zgoda?

Dubhe kiwa głową.

— Pójdziemy do nich za dwa dni. Ale do tamtego czasu chciałbym, żebyś o tym nie myślała. Obiecaj mi, że się postarasz.

— Tak.

— A teraz śpij.

Ojciec ostatni raz ją ściska i przepełniona nowym spokojem dziewczynka kładzie głowę na poduszce. Po raz pierwszy od wielu nocy nie ma koszmarów.

Pokój jest szary i zadymiony. Z zapachem dymu miesza się woń ludzi, wielu osób stłoczonych w sali o drewnianych ścianach.

Zbiegli się wszyscy. W Selvie już od wielu lat nie ma morderstw, nawet najstarsi mieszkańcy nie pamiętają, kiedy ostatnio zwołano tego typu zebranie.

W pierwszym rzędzie siedzą rodzice Gornara. Zamknięci w swym bólu, unikają spojrzenia Dubhe. Za bardzo przypominają jej własnych rodziców, siedzących po przeciwnej stronie, też w pierwszym rzędzie.

Za nimi tłumy ludzi, którzy nie mają z tym nic wspólnego, ale i tak chcą być obecni, chcą widzieć, uczestniczyć. W wiosce zamieszkanej przez trzysta dusz zabójstwo jest sprawą wszystkich.

Nie ma dzieci. Dubhe jest jedyną osobą poniżej piętnastego roku życia.

Męczący szmer wypełnia przestrzeń sali, oczy wszystkich są zwrócone na nią, a palce wskazują na nią ukradkiem. Dubhe ma tylko nadzieję, że to się szybko skończy.

Czeka mnie wspaniale lato, powtarza sobie niczym jakieś zaklęcie. Kiedy już minie ten straszny wieczór, będzie słońce i zabawy, wystarczy myśleć tylko o nich.

Wchodzą starcy. Jest ich pięciu, a wśród nich Trarek — ten, który rządzi wioską — który razem z równymi sobie podejmie decyzję. Jest stary, a wszystkie dzieci czują wobec niego onieśmielenie i strach. Ma surowy wyraz twarzy. Dubhe nie pamięta, żeby kiedykolwiek widziała, jak się śmieje.

Starcy siadają i w jednej chwili nad całym zgromadzeniem zapada cisza.

Dubhe wykręca spocone dłonie.

Trarek odczytuje jakąś rytualną formułę, dziewczynka nie rozumie, o co chodzi. To pierwszy proces, w którym bierze udział.

Drzwi otwierają się i wchodzą jej przyjaciele. Dubhe jest zdziwiona, ale nie ma odwagi, aby na nich spojrzeć. Opuszcza głowę, a w uszach rozbrzmiewają jej tylko słowa Renniego: „Zabiłaś go! Zabiłaś!”.

Trarek wzywa ich jednego po drugim. Najpierw Pat, potem Mathon, potem Sams. Pyta ich, co wydarzyło się nad rzeką.

Wszyscy mają spięte głosy, uciekający wzrok i wypieki na twarzy. Mruczą pod nosem, a ich wspomnienia wydają się poplątane.

— To on zabrał jej węża — mówi pewnie Pat.

— Zatem uważasz, że Gornar popełnił błąd? Że to dlatego stało się to, co się stało?

— Nie… ja…

— Mów dalej.

Dubhe nie słucha. Dubhe nie chce pamiętać. — Kłóciliśmy się wielokrotnie, wiele razy… Czasami nawet ja i Dubhe się biłyśmy, ale nic się nie stało… a przynajmniej nic poważnego, jakieś siniaki czy zadrapania… To był nieszczęśliwy wypadek!

Teraz Pat patrzy na nią i Dubhe wydaje się, że widzi w jej spojrzeniu zatroskanie i zrozumienie. I jest jej wdzięczna, nieskończenie wdzięczna.

Mathon jest o wiele bardziej neutralny. Opowiada wszystko pospiesznie i bez emocji. Nigdy nie podnosi wzroku, nie przerywa, dokładnie odpowiada na pytania.

Sams jest zmieszany, czasami sobie przeczy. Dubhe sądzi, że on myśli to samo, co ona: że zadaje sobie pytanie, co u diabła robi w tej sali, rozmawiając o sprawach, których nie rozumie i które dotyczą tylko dorosłych.

Potem przychodzi Renni. Jest pewny siebie, zdecydowany i wydaje się zły.

— To ona zaczęła. Wpadła w straszny szał, kopała, gryzła, nie przestawała. Musiałem ich rozdzielić, boby nie przerwała.

— Przecież to nieprawda… — mamrocze Dubhe.

— Nie twoja kolej. Milcz — ucina chłodno Trarek.

Niewzruszony Renni ciągnie dalej.

— Wzięła jego głowę i uderzyła nią o kamienie, ze złością. Chciała zrobić mu krzywdę. I nie płakała nawet przez chwilę, a my byliśmy bardzo przestraszeni.

Jej ojciec porusza się niespokojnie na krześle, chciałby zabrać głos.

Kiedy Renni opisuje tę scenę, matka Gornara zaczyna płakać.

— Zabiła mi go, zabiła mi go…

Dubhe odczuwa zmęczenie, chciałaby już stąd pójść. Zastanawia się, dlaczego Renni jest na nią zły, dlaczego mówi z taką złością.

— Dostaniesz to, na co zasługujesz, możesz być pewna — mruczy do niej przez zęby, odchodząc.

Dubhe zaczyna płakać. Obiecała ojcu, że będzie grzeczną dziewczynką, że wytrzyma, ale nie daje rady. Tamto popołudnie powraca w myślach i Dubhe ogarnia strach.

— Czy nie możemy kontynuować innym razem? Nie widzicie, że jest jej źle? — próbuje bronić jej ojciec.

— Nigdy nie będzie jej tak źle, jak mojemu synowi — mówi z nienawiścią matka Gornara. Trarek przywołuje wszystkich do porządku. Jest zdenerwowany.

— Dzisiaj wyjaśnimy całą tę sprawę, dla dobra wszystkich i dla dobra twojej córki, Gorni. To już i tak za długo trwa. Potem Trarek patrzy na nią. Robi to po raz pierwszy od początku procesu. Ale jego oczy są surowe i tak naprawdę jej nie widzą. Jego wzrok przechodzi przez nią i dociera do tłumu stłoczonego za jej plecami.

— Teraz twoja kolej, opowiadaj!

Dubhe stara się otrzeć łzy, ale jej się to nie udaje. Łkając, opowiada całą historię. Przytacza szczegóły popołudniowych zabaw, jak wszystko dobrze szło, jak świetnie się bawili. A poza tym Gornar zawsze był dla niej niemiły.

— Bo ja jestem silna, a on o tym wiedział. Z naszej grupy tylko mnie się trochę bał.

Następnie opowiada o wężu, o tym pięknym wężu połyskującym wśród traw. Był wspaniałym okazem do jej kolekcji i ona go chciała. A potem kłótnia.

— Ja nie wiem, jak to się mogło stać… Nie wiem, nie pierwszy raz się z kimś biłam.

— Zdarzało ci się to już wiele razy? — pyta Trarek.

— No tak… — odpowiada z wahaniem Dubhe. — Ale ja nie chciałam… Nie wiem, co robiłam… On pociągnął mnie za włosy, wepchnął mi głowę pod…

Łzy są silniejsze i Dubhe nie może już mówić. Ojciec trzyma ją za ramiona.

— Już dosyć. Czy to wam nie wystarczy? — pyta następnie Trarka wyzywającym tonem.

— Tak, to wszystko.

Starcy podnoszą się, wychodzą, a w tym czasie dwójka młodych ludzi oddziela Dubhe od jej ojca.

— Co to, u diabła, znaczy? — pyta ze złością Garni.

— Że twoja córka musi być w bezpiecznym miejscu.

— Do licha, przecież to dziecko! Czy to możliwe, że nikt nie zauważył czegoś tak oczywistego?

Dubhe próbuje uczepić się ojca, ale jej dłonie są słabe, a tamci dwaj młodzieńcy są od niej o wiele silniejsi.

Kiedy ją wyprowadzają, widzi jeszcze swojego ojca przytrzymywanego przez innych mężczyzn, a matkę we łzach leżącą na ziemi.

Umieścili ją w zamkniętym na klucz pokoju znajdującym się obok sali, w której odbył się ten swojego rodzaju proces. W jednym rogu stoi zapalona świeca, a migoczące światło rzuca na ściany zniekształcone cienie. Dubhe czuje się samotna i chciałaby mieć przy sobie ojca. Słońce, lato, przyjaciele — wszystko wydaje jej się stracone i odległe. Jakimś sposobem wie, że nie będzie już więcej zabaw, że może nawet nie będzie już Selvy. Przeczuwa to mgliście, ale czuje, że tak jest. To, co zrobiła nad rzeką, zmieniło wszystko.

Przychodzą po nią w środku nocy. W wielkiej sali są wszyscy, jakby nie minęła nawet chwila od momentu, kiedy ją wyprowadzono. Brakuje tylko jej ojca, a matka płacze rozpaczliwie.

Starcy stoją już rzędem, niewzruszeni niczym posągi.

Przemawia Trarek.

— Niełatwo było nam podjąć decyzję w sprawie tego okropnego wydarzenia. Nasza wspólnota nie pamięta zabójstw. A tu zarówno ofiara, jak i morderca są dziećmi. Rozważyliśmy dogłębnie wszystko, co zostało powiedziane przez osoby obecne w chwili tragedii, i staraliśmy się podjąć decyzję, kierując się sprawiedliwością i umiarkowaniem. Zabójstwo karane jest śmiercią, a Dubhe z całą pewnością splamiła się tą winą, co do tego wszyscy są zgodni. Jest to jednakże tylko dziecko i o ile z jednej strony nie można jej uznać za całkowicie świadomą tego, co zrobiła, z drugiej wszakże, nikt nie może zabić, nie ponosząc żadnych konsekwencji. Wyrządzona została szkoda, naruszono spokój Selvy, a życie Gornara musi zostać w jakiś sposób odkupione. Dlatego postanowiliśmy, że Dubhe zostanie wygnana z Selvy. Jutro oddział zajmie się wyprowadzeniem jej daleko od naszej wioski. Natomiast jej ojciec, odpowiedzialny za zachowanie córki, zostanie zatrzymany w celi tak długo, jak uznamy to za stosowne.

Chaos. Matka Dubhe zaczyna krzyczeć, a matka Gornara nie może się powstrzymać.

— Powinnaś zginąć, powinnaś zginąć i ty, tak jak mój syn!

W ogólnym zamieszaniu Dubhe stoi na swoim miejscu jak skamieniała. Potem jej matka rzuca się na nią, ściska ją i dziewczynka nagle pojmuje. Płacze, krzyczy.

Ten sam chłopak, co wcześniej, szybko ją chwyta, starając się wyrwać z objęć matki.

— Zostawcie mi ją przynajmniej na tę noc, tylko tę noc! Jej ojciec się z nią nie pożegnał, ja się z nią nie pożegnałam!

Ale żołnierz już ją złapał.

Dubhe kopie, wrzeszczy, wymierza ciosy. Jak tamtego popołudnia, z tą samą furią; żołnierz klnie.

— Uspokój się, do licha!

Dubhe gryzie go z całej siły, czuje w ustach smak krwi, chłopak zmuszony jest ją puścić. Ale błyskawicznie łapie ją za włosy i szarpie mocno. Wykręca jej ręce na plecy i dalej ciągnie ją za włosy. I tak wyprowadza ją, ciągnąc za sobą, a stopy dziewczynki uderzają o drewnianą posadzkę.

Dubhe próbowała się buntować, tak się wyrywała, że w końcu zamknęli ją w celi. Tam krzyczy wniebogłosy, aż zaczęło palić ją gardło. Woła tylko jedno: prosi o zobaczenie się z ojcem. Uważa, że tylko on może ją uratować.

Ale nikt nie przychodzi; Dubhe jest sama, sama ze sobą i ze swoją karą.

Budzą ją o świcie. Niebo na zewnątrz jest rozdzierająco różowe. Dubhe jest jeszcze otępiała. Wciąż ten sam chłopak wykorzystuje to, żeby zawiązać jej oczy.

Idzie zrezygnowana, chłopak trzyma ją za rękę. Dziewczynka czuje pod palcami opatrunek na dłoni, którą zraniła mu poprzedniej nocy.

Chłopak bierze ją na ręce i ładuje na coś, co musi być wozem. Dubhe próbuje objąć go za ramiona, ale on niezgrabnie się wywija.

Musi ich być dwóch, Dubhe słyszy inny głos, należący do dorosłego mężczyzny, może jednego ze starców. Rozpoznaje go. To tkacz. Sprzedaje tkaniny w miastach aż po Makrat i prawie nigdy nie ma go w wiosce. Ani razu z nim naprawdę nie rozmawiała, ale to od niego matka bierze materiały na ubrania dla niej.

— Jedźmy, bo nigdy nie dotrzemy.

Wóz rusza z szarpnięciem, a chłopak związuje jej ręce sznurem.

Dubhe płacze w milczeniu. Chciałaby pożegnać się z ojcem przytulić się do niego i przeprosić za to, że jest morderczynią, jak powiedział Trarek. I chciałaby uściskać też matkę, uściskać ją mocno i przeprosić za wszystkie węże i bestie, które zawsze znosiła do domu. Ale przede wszystkim chciałaby się dowiedzieć, dlaczego: dlaczego to wszystko się stało?

Mijają godziny. Wóz cały czas jedzie, dniem i nocą, a Dubhe wciąż ma zawiązane oczy. Przestała płakać. Czuje się otępiała, znowu wydaje jej się, że nie istnieje. Prawdziwa ona jest bardzo daleko stąd, gdzieś w Selvie, obok ojca i matki.

Dopiero trzeciego dnia podróży chłopak nagle się podrywa.

— Co ty robisz? Nie tak ci kazali! — mówi tkacz.

— Cicho bądź… to przecież dziecko.

Chłopak zbliża się do niej, Dubhe czuje na twarzy jego oddech.

— Jesteśmy bardzo daleko od Selvy, rozumiesz? Nawet jeżeli uciekniesz, nie możesz tam wrócić. Teraz rozwiążę ci ręce, ale ty musisz mi obiecać, że będziesz grzeczną dziewczynką.

Dubhe kiwa głową. Czy ma jakiś wybór?

Chłopiec rozwiązuje węzły, a dziewczynka dotyka nadgarstków. Czuje piekący ból. Nie zdawała sobie sprawy, że sznur poobcierał jej ręce.

— Nie ruszaj się, bo będzie gorzej.

Chłopiec polewa jej otarcia wodą. Wkłada jej w dłoń chleb.

— Ty chyba chcesz mieć kłopoty — nie daje za wygraną tkacz. Cicho siedź i nie patrz! To, co robię, to moja sprawa!

Potem Dubhe czuje na swojej dłoni chłód ostrza.

— Co to jest? Nie chcę!

— Weź to i nie marudź — mówi sucho chłopak. — Las, świat… To straszne miejsca. Musisz nauczyć się bronić. I użyj go, jeżeli ktoś będzie chciał cię skrzywdzić, rozumiesz?

Dubhe znowu płacze. Wszystko jest takie absurdalne, poplątane.

— Nie możesz płakać. Musisz być silna. I nie próbuj do nas wracać. Ludzie są źli, to dobrze, że odeszłaś.

Potem głaszcze ją po głowie. Pieszczota szorstka i niezgrabna.

— Zawieź mnie do domu… — błaga go Dubhe.

— Nie mogę.

— Zawieź mnie do taty…

— Jesteś silną dziewczynką, wiem o tym. Dasz sobie radę. Znowu zapada cisza, ale Dubhe ściska teraz w dłoni rękojeść sztyletu.

Kiedy docierają na miejsce, słońce stoi już wysoko. Chłopak wreszcie zdejmuje jej opaskę, a oślepiona Dubhe mruży oczy. Jest ciepło, cieplej niż w Selvie, a w powietrzu unosi się osobliwy zapach.

Chłopiec patrzy na nią nieco zmieszany.

— No to teraz idź sobie.

Dubhe stoi w miejscu z przewieszoną przez ramię torbą i sztyletem w dłoni.

— Musisz odejść. Chcieli cię zabić. A jednak ocalili ci życie! Uciekaj!

Dziewczynka zerka za siebie, gdzie rozciąga się las, którego nie zna.

— Prosto przed tobą jest wioska, idź tam — mówi chłopak, a wóz już rusza.

Dubhe odwraca się nagle do niego, próbuje za nim biec, ale wóz przyspiesza i chociaż mała biegnie, nigdy nie uda jej się go dogonić.

Wóz otacza kurz, a Dubhe zostaje sama w tej obcej puszczy. Stoi nieruchoma.

Nigdy już nie zobaczy Selvy ani swojego życia, teraz pojmuje to jasno.

8. Rzeź w lesie

Dubhe była zdenerwowana. Znajdowała się na zapleczu sklepu Toriego. Pobiegła do gnoma, jak tylko mogła najwcześniej.

Po skończeniu zadania ukryła się u siebie w domu i udało jej się zasnąć. Kiedy się obudziła, czuła się dobrze, ale to jej nie uspokoiło. Wobec tego ruszyła poszukać kogoś, kto mógłby wyjaśnić jej zagadkę tego, co stało się poprzedniego wieczoru, jak również ataku zawodowego zabójcy. Nie znała żadnego kapłana, a jedyna czarodziejka, o której wiedziała, mieszkała zbyt daleko.

Gnom był teraz w laboratorium i badał igłę, której chłopak z Gildii użył przeciw Dubhe. Przyniosła ją ze sobą: był to jedyny dowód, jakim dysponowała.

Tori podszedł do niej swoimi drobnymi krokami, wycierając dłonie w dość brudną szmatkę.

— No i co?

— Nic — powiedział i usiadł. — Na igle nie ma śladu żadnej trucizny. Tylko krew, przypuszczam, że twoja.

— Mogła się jakoś rozłożyć, nie?

Tori potrząsnął głową.

— Jeżeli jest tak, jak mówisz, i chłopak należał do Gildii, to nie ma żadnych wątpliwości. Znam wszystkie trucizny Gildii i każda z nich zostawia przynajmniej jeden ślad…

— A może to jakiś nowy rodzaj? Tori wzruszył ramionami.

— Jeżeli chcemy przerzucać się hipotezami, możemy się tak bawić w nieskończoność. Opisz mi objawy.

Dubhe dużo o tym myślała, ciągle przywoływała tamtą noc, kradzież oraz napad — oba zdarzenia na zawsze wyryły się w jej umyśle, chociaż z różnych powodów. Przez ostatnie dwa lata próbowała umknąć czujnemu oku Gildii, a teraz wydawało się, że nieprzyjaciel i tak ją odnalazł. Do tego wszystkiego dochodzi świadomość, że zawiodła. Pozostawiła zadanie wykonane w połowie i Forra z pewnością będzie miał na ten temat wiele do powiedzenia. Jej marzenia o pięciu tysiącach karoli i być może innym życiu rozwiały się. A poza tym nie mogła zrozumieć, co się stało, i to ją przerażało.

Skrupulatnie opisała mu symptomy. Tori zamyślił się na kilka chwil.

— To wszystko przypomina jakiś rodzaj otrucia, ale fakt, teraz czujesz się dobrze…

Dubhe nie była przekonana.

Jeżeli Gildia nasłała na mnie tego chłopaka, musi być ku temu jakiś powód.

— Z tego, co mówisz, tylko jego sztylet łączył go z Gildią, a przecież mógł go ukraść.

— Jestem pewna, że był jednym z nich. Ta zwinność, otrzymał szczególne przeszkolenie… to samo, co ja — zakończyła Dubhe z pewnym wahaniem.

Tori potrząsnął głową.

— Nie, nie masz prawdziwych dowodów. A poza tym pomyśl, Gildia wysyła przeciw tobie nowicjusza, skazując go na pewną śmierć, i powiedzmy, że robi to, aby wstrzyknąć ci truciznę. Jednak ta trucizna nie zabija cię od razu. I do tego momentu wszystko mogłoby być jeszcze prawdopodobne, chociaż nie rozumiem, dlaczego mieliby zabijać cię powoli. Ale przypuśćmy nawet, że ma to coś wspólnego z ich dziwnymi rytuałami. Absurdalne jest to, że poczułaś się źle po trzech dniach od ataku, i to tylko przez kilka minut. Potem wszystko mija i czujesz się lepiej niż kiedykolwiek. Nie wydaje ci się to co najmniej śmiesznym sposobem na pozbycie się nieprzyjaciela? A poza tym, czyż Gildia nie szuka cię z innych powodów?

Dubhe wbiła wzrok w ziemię. Tori miał rację, ale w tej historii było coś, czego do końca nie rozumiała.

— No to jak wytłumaczysz ten mój atak?

— Zmęczenie. Czy się mylę, czy to zadanie dostałaś zaraz poprzednim? Zmęczenie, brak snu, te rzeczy. Albo jakiś wasz kobiecy problem. Wydaje mi się to o wiele bardziej racjonalnym wytłumaczeniem niż spisek.

Nie, to nie tak, coś się nie zgadza.

— A zabójca?

— To pewnie przygłupi chłopaczek nasłany przez jakiegoś żółtodzioba. A może złodziejaszek, który postanowił wykluczyć cię z gry. Który zapomniał nałożyć na igłę truciznę.

Tori przez chwilę przyglądał się Dubhe.

— Słuchaj, jeżeli naprawdę chcesz się uspokoić, pokaż mi tę ranę.

Dubhe podciągnęła rękaw. Właśnie zdała sobie sprawę, że nie patrzyła na nią od tamtego wieczoru.

W słabym świetle świecy skóra wydała jej się jeszcze jaśniejsza. Tori z pewną szorstkością uniósł jej ramię i zaczął przyglądać mu się z uwagą.

W miejscu, gdzie igła wbiła się w ciało, została kropka zaschniętej krwi. Wokół tego jakby ciemniejszy cień, nieco kolisty, trochę odsunięty od właściwej rany. Było to coś w rodzaju siniaka z jaśniejszymi i ciemniejszymi miejscami. Dubhe wydawało się nawet, że dostrzega tam jakiś rysunek.

Po chwili Tori puścił jej ramię.

— Wszystko absolutnie w normie.

— Nie wydaje ci się, że ten czarny znak jest trochę niezwyczajny? — Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żebym go miała zaraz po tym, kiedy mnie ukłuto. — To tylko siniak, nic więcej. Dubhe skrzywiła się. Nienawidziła niepewności. Tak czy inaczej, Tori powiedział jej wszystko, co wiedział. — Bardzo ci dziękuję za pomoc.

— Nie ma za co — uśmiechnął się gnom, po czym klepnął się ręką w czoło i znów zniknął w laboratorium. Wrócił stamtąd z małą ampułką wypełnioną zieloną zawartością.

— Co prawda nie jestem kapłanem, ale o ziołach wiem więcej niż oni. Jeżeli to tylko zmęczenie, to to będzie doskonałym wzmocnieniem. Spróbuj, a zobaczysz, że poczujesz się lepiej.

Dubhe wzięła ampułkę, podziękowała i wyszła.

Teraz powinna być spokojniejsza. Tak jednak nie było. Kiedy jak zwykle starała się wmieszać w tłum na rynku w Makracie, coś wewnątrz niej się burzyło. I przerażało ją.

Czy naprawdę była tylko zmęczona?

Do ostatecznego zakończenia tej całej historii został jeszcze jeden nieprzyjemny obowiązek.

Dubhe była w złym humorze już kiedy udała się do Ciemnego Źródła. W dodatku tego wieczoru padało.

Jakby tego było mało, Forra i jego sługus długo kazali na siebie czekać, podobnie jak przy okazji ich pierwszego spotkania.

Dubhe zobaczyła, jak wyłaniają się spod kurtyny deszczu, obydwaj ukryci pod obszernymi płaszczami.

Na twarzy Forry wyryty był ten lekceważący uśmiech, który Dubhe dobrze znała. Arogancki grymas zwycięzców, który miał na twarzy zawsze, kiedy siedząc na wielkim koniu deptał dymiące ruiny miast.

Teraz ten uśmiech był przeznaczony dla niej. To ona była pokonana. Odpowiedziała złością.

— Pieniądze?

— Najpierw dokumenty.

Dubhe zawahała się. Miała uzasadnione obawy, że po oddaniu dokumentów nie dostanie ani grosza albo i jeszcze gorzej. Na wszelki wypadek położyła dłoń na sztylecie, wyciągnęła dokumenty i podała je słudze. Był to ten sam lękliwy żołnierzyk, co poprzednio. Podał jej torebkę wypełnioną tylko do połowy. Wystarczyło jedno spojrzenie na miękki woreczek w dłoniach mężczyzny, żeby zrozumiała.

— A pozostałe? — mruknęła.

Forra zaśmiał się zadowolony.

— Pieniędzy jest tylko tyle i koniec. Nie dotrzymałaś umowy. — Wypełniłam moje zadanie, macie dokumenty, których chcieliście.

— Tak teraz Thevorn szuka cię po całym mieście. Czy nie mówiliśmy o absolutnej dyskrecji?

— Jeżeli mnie szukają, to moja sprawa. To ja jestem ścigana.

Jak zawsze.

Forra potrząsnął głową. Na jego twarzy dalej panował niewzruszony uśmiech.

— Thevorn nie jest głupi, dobrze wie, kto miał interes w tej kradzieży, na pewno nie pierwszy lepszy złodziej, czy nie?

Dubhe milczała. To prawda. Stała z woreczkiem w dłoniach. Przez kilka sekund deszcz spływał po jej policzkach. Wreszcie schowała mieszek pod płaszcz.

— Dobra, grzeczna dziewczynka. A więc to prawda, że jesteś inteligentna.

— Jeżeli to wszystko, chyba mogę się oddalić.


— Srodze nas zawiodłaś — powiedział Forra. Palce Dubhe zacisnęły się na rękojeści sztyletu.

— Chyba ukaraliście mnie za to wystarczająco. Forra pozwolił sobie na ironiczny uśmieszek.

— Może… A może nie.

Dubhe wróciła do swojego zwykłego życia. Z obiecanych pięciu tysięcy karoli dostała tylko czterysta. Była to śmieszna kwota, zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę, co ryzykowała. Poza tym ta częściowa porażka bardzo ją bolała. Dlatego postanowiła znowu rzucić się w wir zajęć. Wiele myśli musiała wymazać z pamięci, a praca była na to najlepszym sposobem.

Wybrała osobę. Tym razem żadnych zleceń, żadnych klejnotów ani nic takiego. Tylko pieniądze, dzięki którym będzie mogła odejść z Krainy Słońca. To miejsce zaczynało być dla niej niebezpieczne.

Musiała zacząć wszystko od początku: zaczaić się, przeanalizować ofiarę, dowiedzieć się wszystkiego o jej zwyczajach. Jednak i tak wciąż tłukły jej się po głowie obsesyjne myśli o chorobie, Gildii i młodocianym zabójcy. Nie potrafiła ich odgonić.

Z Jenną spotkała się tylko raz, pewnego wietrznego wieczoru, ale nie miał dla niej żadnych informacji.

Dalej jednak czuła się dobrze, powiedziała więc sobie, że prawdopodobnie tamto zasłabnięcie naprawdę było tylko nieprzyjemnym epizodem. A może to wzmacniająca mikstura Toriego miała zbawienny wpływ?

Zaplanowanie wszystkiego zajęło jej tydzień. Wybrała dzień, chociaż ciemności były jej o wiele bliższe. Chodziło o wycieczkę pewnego miejscowego paniczyka, który zabierał ze sobą część swoich znacznych bogactw na osobiste wydatki. Jak powiedział jej jeden ze sług, główne źródło informacji dla takiej złodziejki jak ona, karawana miała wyruszyć w kierunku Shilvan.

Dubhe była pewna, że mężczyzna, o którego chodziło, kupiec, zabierze ze sobą obstawę. Spodziewała się trzech osób: stangreta i dwóch ludzi na zewnątrz, prawdopodobnie na koniach. Wyszukała punkt, gdzie miała się zaczaić, i opracowała strategię. Miał to być prawdziwy napad, robota może trochę zbyt rzucająca się w oczy, jak na jej gust, ale mała dawka środka nasennego miała wszystko ułatwić. Przygotowała sobie odpowiednią miksturę.

Rankiem tego dnia, gdy miała to zrobić, obudziła się wcześnie. Czuła się rześka i wypoczęta, a zwłaszcza w pełni zdrowa. Zajęła pozycję i czekała.

Serce bilo jej spokojnie i regularnie. Była maksymalnie skoncentrowana i jakby zespolona z otaczającym ją środowiskiem. Las, dźwięki, zapachy. Był piękny, słoneczny dzień, panował przenikliwy chłód, a niebo miało najczystszy odcień błękitu. Gałęzie ledwo się poruszały, a deszcz żółtych liści łagodnie opadał na drogę.

Potem ciężki turkot kół miażdżących liście.

Ponury odgłos kopyt na gołej ziemi prawie rozbrzmiewał w drzewie, o które się opierała. Dwa konie. Nie, jeszcze dwa. Dokładnie tak. jak przewidziała. Żadnego głosu i napięcie w powietrzu. Strach.

Słyszała, jak hałas narasta, a potem zaczęła rozróżniać brzęk mieczy trzymanych przy boku.

Wydawało jej się, że jej postrzeganie rozszerza się w nieskończoność, aby pochwycić każdy, nawet najmniejszy dźwięk: napinanie się ścięgien i mięśni, tarcie kości, powietrze wypychane z płuc. Teraz go zobaczyła: powoli jadący powóz, cztery konie, trójka mężczyzn.

Pragnienie.

Mięso.

Krew.

Jej odruchy były jeszcze szybsze, niż się spodziewała. Z przestrachem popatrzyła na siebie jakby z zewnątrz, jak ciągnie za linę i w ciągu sekundy rzuca trzy noże.

Spośród suchych liści podniosła się gruba lina, a konie potknęły się o nią i upadły gwałtownie na ziemię. Kareta zatrzymała się w jednej chwili. W tym samym momencie noże precyzyjnie uderzyły w stangreta i konie, zabijając ich. Trzy strumyki czerwonej krwi wytrysnęły z ran, mocząc leżące na ziemi liście.

Ten kolor, a może to zapach krwi.

Krew.

Dubhe zeskoczyła na ziemię i wyciągnęła swoje sztylety. Nie, to nie to miała zrobić, nie to. A jednak nie potrafiła się zatrzymać, wydawało się, że jej ciało już do niej nie należy.

Dwaj mężczyźni, którzy jechali konno, podnieśli się z ziemi i rzucili na nią.

Pierwszy próbował uderzyć ją mieczem, ale Dubhe uniknęła cięcia, pochylając się tak nisko, jak tylko mogła. Złapała go za kostkę i powaliła na ziemię, po czym rzuciła się do jego gardła. Pogrążyła sztylet aż po rękojeść. Widok jego krwi na dłoniach dał jej szaloną rozkosz, upojenie, które jednocześnie radowało ją i przerażało. Wówczas wyciągnęła sztylet i uderzyła jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.

Mężczyzna wrzeszczał pod jej ciosami, wykręcał się, ale Dubhe nie przestawała. Krzyczała, wyła. Potem silny, piekący ból w plecach.

Dubhe błyskawicznie odwróciła się ze sztyletem w dłoni, ale drugi mężczyzna uskoczył na czas.

Dziewczyna wyczuwała jego strach, jego spojrzenie było przerażone. Pierwszy z mężczyzn, ten leżący pod nią, przestał się ruszać. Drugi żołnierz znowu spróbował zaatakować, ale ona była szybka w rzucaniu sztyletem. Trafiła go w rękę, zmuszając do wypuszczenia miecza.

Wtedy mężczyzna stracił zimną krew. Próbował uciekać, ale Dubhe wbiła mu między łopatki kolejny sztylet. Upadł, ale nie dawał za wygraną, starał się odczołgać jak najdalej.

Dubhe rzuciła się na niego i zaczęła masakrować go sztyletem. W jej postrzeganiu wszystko się mieszało: krew, krzyki. Było to szaleństwo, które ją upajało i którego czuła się widzem. Widziała jak porusza się jej własne ciało, czuła pod palcami krew, jej wzrok wbijał się w oczy ofiary, ale nie mogła się zatrzymać. Z przerażeniem obserwowała tę scenę, podczas gdy wewnątrz niej coś dziko się radowało. Uderzała długo, dopóki nie złamało się ostrze. W dłoni pozostała jej tylko rękojeść.

Wówczas wstała. Wzrok miała zamglony, nogi się pod nią uginały, ale czuła, że jest ktoś jeszcze, czuła jego zapach jak zwierzę.

Zaczęła biec do utraty tchu, podążając jakby po niewidzialnym szlaku; nigdy nie sądziła, że potrafi osiągnąć taką prędkość. Potem zobaczyła przed sobą chude plecy kupca.

Uciekał z odkrytymi kościstymi nogami, przytrzymując swoje szaty, i potykał się, coraz bardziej podrapany, ale nie przerywał swojego rozpaczliwego biegu.

Dogonienie go nie zajęło Dubhe wiele czasu. Chwyciła go za ramiona, odwróciła i miała moment na przyjrzenie się przerażeniu wymalowanemu na jego twarzy. Tkwiąca w niej Bestia napawała się nim dłuższą chwilę, po czym rzuciła się zębami na jego szyję i przegryzła ją.

Krzyk mężczyzny był straszliwy. Upadł na ziemię, bliżej już śmierci niż życia. Pozbawiona broni Dubhe zacisnęła mu dłonie na szyi. Jej wzrok utkwił w oczach ofiary, napawała się każdą chwilą jej agonii. Dopiero kiedy mężczyzna wydał ostatni tchnienie, wszystko nagle się skończyło.

Dubhe poczuła, że opuszczają ją siły. Rozluźniła uścisk dłoni, upadła na kolana. Przeszył ją ból w plecach. Zapach i smak krwi w ustach przyprawiły ją o mdłości. Rozszalały umysł starał się zrozumieć, zrekonstruować wydarzenia, ale kiedy popatrzyła na otaczającą ją scenerię, nie potrafiła sformułować żadnej myśli. Rzeź. Wyglądało to jak pole bitwy. Ciała leżące na ziemi w nienaturalnych pozycjach, oczy wypełnione przerażeniem. Dubhe podniosła dłonie do twarzy, ale zobaczyła, że są czerwone, całkowicie pokryte krwią.

Wówczas to ona zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała jak nigdy w życiu zdruzgotana, zszokowana.

Czuła się źle, bardzo źle. Dotknęła swoich pleców i sparaliżował ją palący ból. Zmusiła się do ponownego dotknięcia. Szeroka rana przecinała jej plecy z jednej strony na drugą. Nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, kiedy została tak zraniona. Nie mogła myśleć o niczym, co nie było tymi ciałami, a zwłaszcza tymi oczami, jej obsesją, od której nie była w stanie uwolnić się od lat.

Pomocy… muszę szukać pomocy…

Z trudem podźwignęła się na nogi i podniosła z ziemi płaszcz, który jej upadł. Okryła się byle jak i chwiejnie próbowała ruszyć z miejsca. Nie mogła, brakowało jej sil.

Co mi się stało?

Otoczenie wydało jej się snem, a raczej koszmarem. Kontury zaczęły się rozmazywać, światło powoli stawało się coraz ciemniejsze. Wszystko się mieszało i zdawało jej się, że z drzew wyłaniają się dziwne, groteskowe i demoniczne postacie.

Gornar z rozbitą głową, biały jak prześcieradło, a potem jej pierwsza ofiara i chłopak sprzed kilku dni, wszyscy podchodzili ku niej z pochylonymi głowami i próbowali ją pochwycić. Mistrz, wyglądający jak w dniu swojej śmieci, on też w szeregu, z białymi niewidzącymi oczami, które ją oskarżały, a potem ostatnie trzy ofiary, okrutnie okaleczone.

Dubhe próbowała odsunąć je rękami, ale jej ramiona uderzyły w drewno. Chatka. Osunęła się przy ścianie.

Umieram. A moje ofiary przyszły, aby zabrać mnie do piekła.

9. Pieczęć

Dubhe obudziło grzejące ją w twarz słońce. Leżała na brzuchu w łóżku, którego nie znała. Nie pamiętała, dlaczego tutaj jest, co się stało. Spróbowała się podnieść, ale powstrzymał ją silny ból w plecach.

W tym momencie wszystko jej się przypomniało. Otoczył ją zapach krwi, poplątane i okropne wspomnienia polany pełnej zmasakrowanych ciał.

— Dubhe! Wszystko w porządku, Dubhe?

Jenna. Podbiegł. Dubhe drżała.

Chłopak położył jej dłoń na czole.

— Gorączka trochę opadła… Dubhe położyła się z powrotem.

— Już zaczynałem się martwić, od rana się nie ruszasz; nie odzyskałaś przytomności nawet wtedy, kiedy zszywałem ci ranę.

— Szyłeś mnie?

— Masz olbrzymie rozcięcie na plecach, dziękuj niebu, że nie było głębokie.

Jenna był wzburzony, mówił, nie przerywając ani na chwilę. Dubhe nadal drżała.

— Zimno ci? Przyniosę koc. — Podniósł się, aby po niego pójść.

Dubhe odpowiedziała słabym „nie”.

— Zostaw mnie samą — dodała tonem, który Jenna znał aż nazbyt dobrze.

— Jak chcesz… chciałem ci tylko pomóc… — powiedział, wycofując się.

Zamknij mi okno.

Potrzebowała ciemności. Tak było już od dziecka, od tamtego dnia, kiedy zabiła Gornara. Inne dzieci, kiedy się bały, szukały światła. Ona zaś — najgęstszych ciemności.

Kiedy Jenna wreszcie zamknął okiennice i opuścił pokój, Dubhe spróbowała podnieść ramię i pomacać sobie plecy. Nie udało jej się. Była bardzo słaba. Nigdy dotąd nie była ciężko ranna przynajmniej nigdy tak jak teraz. Usiłowała skoncentrować się na swojej ranie, chciała jak zwykle przeanalizować stan swojego ciała, aby się dowiedzieć, jak z nią źle. Starała się też rozeznać w sytuacji i zrozumieć, jak dotarła z polany aż do Jenny. Wszystko na nic. Jej umysł kurczowo trzymał się tych kilku minut, w ciągu których coś, co jednocześnie było nią samą i było jej obce, wzięło w posiadanie jej ręce i spowodowało, że dokonała rzezi.

Pierwsza łza spłynęła jej po policzku bez żadnego dźwięku. Przez te wszystkie lata już zapomniała, jak to się robi. Potem zaczęła szlochać w łóżku jak dziecko, aż w końcu płacz stal się bardziej gwałtowny i pozbawiony wszelkiej nadziei.

Jenna słuchał pod drzwiami.

Dopiero wieczorem Jenna ośmielił się wejść. Uchylił powoli drzwi i Dubhe zobaczyła jego sylwetkę rysującą się w świetle paleniska.

— Mogę?

— Wejdź.

Co prawda już wcześniej zmusiła się do powstrzymania łez, ale dobrze wiedziała, iż Jenna bez trudu zrozumie, że płakała.

Chłopak podszedł do niej i postawił na ziemi tacę z posiłkiem. Pokój wypełnił zapach ciepłego, domowego jedzenia.

Jenna zapalił świeczkę.

— Zaraz sobie pójdę, ale muszę sprawdzić, co z twoją raną.

— Dobrze — zgodziła się potulnie Dubhe.

Jenna przez kilka chwil patrzył na jej twarz, ale nic nie powiedział.

Jego wprawne dłonie podniosły przykrycie oraz szaty i dotknęły jej pleców.

Zamknęła oczy. Zaczęły ją dręczyć odległe i bolesne wspomnienia.

Dłonie Mistrza… Jego uczucie…

Jednocześnie pojawiły się obrazy z czasów jej szkolenia i myśli o zabijaniu, któremu na zawsze powiedziała „nie”, a które jednak wciąż ją prześladowało.

Nie ma wyboru i nie ma ucieczki…

Nagły ból wstrzymał tok jej myśli. To gaza przywarła do rany.

Jenna przerwał oględziny.

— Przepraszam, niestety, nie ma innego wyjścia.

— Co mi jest? — spytała Dubhe.

— Już ci mówiłem. Masz duże rozcięcie biegnące od prawej łopatki po kraniec lewej. Gdyby było choć trochę głębsze, już byś nie żyła. Na szczęście jednak jest powierzchowne, ale kiedy tu przyszłaś, byłaś cała we krwi.

Poczuła ucisk w żołądku, a przed jej oczy znów wdarł się gwałtownie obraz rzezi na polanie.

— Straciłaś mnóstwo krwi i to martwi mnie bardziej niż sama rana.

— Posiadasz też umiejętności kapłańskie? — Dubhe chciała być sarkastyczna, ale kiepsko jej to wyszło.

— Mało znam sztukę kapłanów. Trzeba będzie któregoś z nich wezwać…

— Nie! Jenna zastygł.

— Pomyśl rozsądnie: to prawda, zszyłem cię, ale ja jestem rzeźnikiem, a rana może się zainfekować…

— Nie chcę, żeby ktokolwiek inny wiedział o tej sprawie. Pójdziesz do Toriego.

— Do kogo?

Dubhe wyjaśniła mu wszystko i powiedziała ze szczegółami, o co ma zapytać i o co poprosić. — Opisz mu dokładnie sytuację, ale w żadnym wypadku nie podawaj mojego imienia.

— Ale dlaczego miałbym…

— Bo ja ci tak mówię.

Jenna nie miał wyjścia, musiał się zgodzić. Wyszedł.

Dubhe wychyliła się, żeby zobaczyć, co leży na tacy. Miska pełna zupy jęczmiennej, kawałek chleba i pół pożółkłego jabłka. Prawdopodobnie było to wszystko, co Jenna miał w domu. Wiedziała że musi jeść, jeżeli chce szybko wrócić do zdrowia.

Popatrzyła na tacę. W jej oczach brązowawa ciecz zamieniła się w miskę wypełnioną krwią. Odwróciła wzrok z obrzydzeniem.

— Wczoraj wieczorem ci odpuściłem, ale teraz musisz coś zjeść.

Niewątpliwie Jenna miał rację, ale Dubhe wydawało się, że wszystko ma duszący zapach krwi. Teraz jednak czuła się lepiej. Fizycznie, a przede wszystkim duchowo.

Nocą jeden koszmar przechodził w drugi, dziewczyną wstrząsała gorączka. Były to piekielne godziny, ale potem poczuła się lepiej.

Z wielkim wysiłkiem udało jej się obrócić i oprzeć plecami o łóżko. Wzięła z rąk swojego gospodarza miskę z mlekiem. Kiedy tylko zapach dotarł do jej nozdrzy, poczuła, że żołądek jej się gwałtownie kurczy. W ustach miała jeszcze smak przypominający jej chwilę, kiedy ugryzła kupca.

Zamknęła oczy, zmusiła się, żeby nie wdychać tłustego zapachu mleka i wypiła wszystko jednym haustem.

— No, grzeczna, taką cię lubię. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego ciągle masz problemy z żołądkiem… — powiedział Jenna.

— Byłeś u Toriego?

Jenna przytaknął i podniósł się. Poszedł do drugiego pokoju i wrócił stamtąd z wielką butlą wypełnioną zielonkawą, oleistą cieczą.

— Dał mi to i kazał smarować tym ranę trzy razy dziennie.

Oliwa z oliwek i sok z ośmiału. Znała tę miksturę — gdyby poprzedniego wieczoru była nieco bardziej przytomna, sama mogłaby wytłumaczyć Jennie, jak ją przygotować.

— Powiedział ci, ile czasu potrzeba?

— Trzy, cztery dni, zanim będziesz mogła wstać, a potem tydzień, aż rana się zagoi. Myślę, że za dziesięć dni będę mógł wyjąć ci szwy.

Dubhe powstrzymała gest irytacji. To za długo. Pierwszą, najpilniejszą sprawą było zrozumienie, co jej się stało w lesie. Co wydarzyło się w ciągu tych kilku strasznych minut? Kim był duch, który ją posiadł? I dlaczego?

Dubhe zaczęła wstawać już trzeciego dnia. Jenna na wszystkie sposoby próbował ją od tego odwieść, ale dziewczyna była nieugięta. Było jasne jak słońce, że te ściany są dla niej za ciasne i że nie może się doczekać, kiedy będzie mogła sobie pójść.

— Nie wydaje mi się, żebym cię źle traktował… A może się mylę? — próbował Jenna, ale Dubhe nie odpowiadała. Nie to było powodem. Nie mogła się do nikogo przywiązać z powodu swojej natury mordercy oraz dlatego, że wiecznie uciekała. To, co wydarzyło się na polanie, jeszcze bardziej powiększyło przepaść pomiędzy nią a kimkolwiek na świecie.

Pewnego dnia Jenna wrócił w dziwnym nastroju. Kiedy tylko wszedł do domu, wbrew swoim zwyczajom nie poszedł do niej, ale zajmował się swoimi sprawami w drugim pokoju. Pora kolacji upłynęła w całkowitym milczeniu.

Dubhe nie przejęła się tym. Już postanowiła, że następnego dnia odejdzie, a takie zachowanie tylko ułatwiało jej sprawę.

Poszli do łóżek otuleni ciążącą ciszą. Dubhe leżała w ciemnościach już kilka minut, kiedy nagle zobaczyła sylwetkę Jenny rysującą się w otwartych drzwiach.

— Słyszałem dzisiaj pewną historię. Wszyscy w mieście o tym mówili.

Dubhe nie poruszyła się.

— W lesie znaleziono czterech mężczyzn. Dubhe nie mogła wydobyć słowa. Zacisnęła dłonie na kocu. Poczucie trwogi schwyciło ją za gardło.

— Jeden z nich miał tylko nóż utkwiony w gardle, ale pozostała trójka…

Dubhe nadal milczała.

— Byli tutaj, niedaleko mojego domu. W odległości, którą może przebyć ranny.

— Cicho bądź, zamilcz!

Dubhe krzyknęła i podniosła się na łóżku.

— To ty? Co się stało tamtego dnia? Kto cię zranił, skąd pochodziła ta krew?

Nie dbając o ból w plecach, Dubhe wyskoczyła z łóżka, złapała Jennę za szyję unieruchomiła go, przyciskając do ściany.

— Powiedziałam ci, żebyś był cicho — wycedziła.

Skamieniały ze strachu Jenna, mimo ostrza przyłożonego do gardła, ciągnął dalej ledwo słyszalnym głosem:

— Chcę tylko zrozumieć, co ci się stało… zaatakowali cię?

Zobaczyła, że chłopak się rumieni i gwałtownie go puściła. Jenna powoli osunął się po ścianie na podłogę.

Dubhe przesunęła dłonią po oczach. Koszmar się nie skończył. Nigdy się nie skończy. Jej ucieczka na nic się nie zdała, nie można uciec przed przeznaczeniem.

— Dlaczego mi nie ufasz? Czego się boisz?

— Moje życie jest tak dalekie od twojego, tak odległe, że nawet nie masz szans zrozumieć. Nie możesz nawet w przybliżeniu wyobrazić sobie tego, co w sobie noszę… Ja… — Dubhe potrząsnęła głową. — Nie zadawaj mi pytań!

— Dlaczego? Przyszłaś pod moje drzwi zakrwawiona, a ja o nic cię nie pytałem, pomogłem ci, przyjąłem cię i uratowałem, do licha uratowałem ci życie! Ale to, co się stało tam… tamto…

Dubhe wzięła swój starannie złożony płaszcz, leżący w kącie.

— Co robisz?

Zarzuciła go na siebie, po czym podniosła ubrania i zakrwawioną broń opartą o ścianę.

— Powiedz mi, co robisz? · Odwróciła się do niego.

— Powiedz tylko słowo, komukolwiek, o tym, że byłam tutaj a bądź pewny, że umrzesz, zanim zdążysz pożałować tego, co zrobiłeś.

Jenna nie poruszył się.

— Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się dzieje? Ja chcę ci tylko pomóc, nie rozumiesz tego?!

Jego glos miał w sobie jakąś nową szczerość i ból. Dubhe nie znała go od tej strony.

Poczuła się prawie wzruszona i dlatego czym prędzej ruszyła do drzwi.

— Nikt nie może mi pomóc. Zapomnij o tym, co się stało w ciągu tych kilku dni, i nie szukaj mnie.

Znowu była sama, w wilgotnej ciemności własnego domu. Kiedy tam dotarła, całkiem wyczerpana po ucieczce od Jenny, poczuła się nagłe u siebie. Samotność była jej wyrokiem i jej wybawieniem.

I tak leżała w otępieniu w swojej grocie, w ciemnościach, ścigana przez wspomnienia rzezi w lesie, ale jednocześnie czuła się bezpiecznie.

Myślała o Jennie. Chociaż wiele ją to kosztowało, musiała przyznać, że się do niego przywiązała. Był to duży problem, bo ona też w głębi serca czuła, że chce móc na niego liczyć, tak jak kiedyś było z jej ojcem, a potem przez długi czas z Mistrzem…

Mistrzu, gdybyś jeszcze żył, nie byłabym tak zagubiona i taka samotna!

Nie miała już nikogo. Była tylko ona i Bestia, której istnienie wewnątrz siebie właśnie odkryła.

Kilka następnych dni poświęciła na odpoczynek i leczenie rany. Przygotowała miksturę i nie bez trudu próbowała rozsmarować ją sobie na plecach. Zazwyczaj używała nasączonego nią bandaża, który ściśle owijała sobie wokół piersi i na plecach. To właśnie wtedy, kiedy dokonywała tej operacji, zobaczyła to po raz pierwszy.

Była naga w półcieniu rozświetlanym przez świecę. Rozłożyła przed sobą bandaż i właśnie miała sięgnąć po flakon, gdy jej spojrzenie padło na jakąś ciemną plamę na ramieniu. Przyjrzała się dokładniej — Tam, gdzie wbiła się igła zabójcy z Gildii, teraz widniał jakiś bardzo wyraźny symbol. Były to dwa nałożone na siebie pentakle czarny i czerwony, a wewnątrz nich okrąg utworzony z dwóch splecionych węży, też czerwonego i czarnego. W samym środku tam, gdzie tkwiła igła — była kropka żywej czerwieni, jakby w dalszym ciągu tryskała stąd świeża krew. Dubhe przesunęła po plamie palcem, ale ani krwawa kropka, ani symbol nie znikły.

Szwy ją bolały, ale wkrótce zorientowała się, że jest na tyle silna, by wyruszyć w krótką podróż. Skoro sama nie była w stanie rozwikłać wydarzeń tamtych dni, musiała oddać się w ręce kogoś innego. Jenna miał rację. Potrzebowała kapłana.

Wyruszyła wczesnym rankiem, owinięta w płaszcz, z lekkim workiem podróżnym zawierającym leczniczą miksturę, świeże bandaże i nieco prowiantu.

Będzie musiała nieznacznie przekroczyć granicę, ale nawet nie wyjdzie z lasu. Miejsce, do którego się kierowała, znajdowało się w Krainie Morza i oddalone było od jej domu o dwa dni drogi.

Już dawno tam nie była. Zbyt wiele miała słodkich i gorzkich wspomnień, wspomnień przeszłości, które chciała odsunąć od siebie jak najdalej.

Kiedy umarł Mistrz, wyrzuciła wszystko, co mogło jej go przypominać, i pozrywała kontakty praktycznie ze wszystkimi, których znali.

Dotyczyło to także Magary. Morderca zawsze musi mieć kogoś zaufanego, kto będzie go leczył, bo przecież może się zdarzyć, że podczas wykonywania pracy zostanie zraniony. Magara była kimś pomiędzy czarodziejką a kapłanką, ale żadne ze zgromadzeń nigdy nie uznało jej za swoją. Niektóre praktyki i zainteresowanie duchami natury łączyły ją ze światem czarodziejów, zaś z kapłanami — wiedza o ziołach i praktykach uzdrawiających. Ta wizjonerska heretyczka, jak niektórzy twierdzili obdarzona darem jasnowidztwa, żyła jak pustelnica na swojej rodzinnej ziemi. Mistrz chodził do niej się leczyć, kiedy był chory, oraz po trucizny i po informacje o czarach, na które mógł się natknąć.

Teraz Dubhe miała nadzieję, że kobieta jeszcze żyje. Miała nadzieję, bo była to jedyna osoba, która mogła jej się w tej chwili przydać.

Na miejsce dotarła o zachodzie słońca. Dni stawały się coraz krótsze, a przesilenie zimowe nie było wcale takie odległe. Cienki pas nieba na horyzoncie pod niskimi chmurami był czerwony. Było zimno, ale Dubhe zdawało się, że klimat jest łagodniejszy niż w Krainie Słońca. Może to tylko przesycone solą powietrze, które od wybrzeży przenikało aż w głąb lądu, docierając do dębów i buków nawet w centralnie położonych lasach. Tutaj urodził się Mistrz i tu żył przez lata. Przez bardzo długi czas on i Dubhe mieszkali na tej ziemi, gdzie do każdego miejsca dobiegał odgłos fal rozbijających się o skały.

Przed sobą ujrzała znajomy namiot — ten, który tak dobrze pamiętała, mimo iż od czasu, gdy była tu po raz ostatni, minęły dwa lata. Był to obszerny płat skóry rozciągnięty na czterech palach, ustawiony w środku okręgu wykonanego z rzecznych kamieni, okrągłych i wygładzonych.

Dubhe poczuła u swojego boku obecność Mistrza, dotyk jego pewnej dłoni na ramieniu oraz jego głęboki, spokojny głos, mówiący „Dotarliśmy” za każdym razem, kiedy pojawiali się na tej polanie.

Gdy weszła do namiotu, zakołysały się wietrzne dzwonki. Jak zawsze tak znajomo brzmiący, rozdzierający dźwięk.

Magara była nieruchoma jak kamienny posąg. Zgięta wpół pod brzemieniem lat, z ramionami schylonymi nad skrzyżowanymi kolanami. Twarz zakrywały długie, siwe włosy. Na głowie miała mnóstwo warkoczyków, w które wplecione były dzwoneczki, ale żaden z nich się nie poruszał, jakby staruszka nawet nie oddychała.

Ale przecież żyje.

Magara siedziała na starym wyblakłym dywanie; po jednej stronie namiotu było słomiane legowisko, a obok niego hebanowa ława skrzyniowa; z pali zwisały rozmaite amulety oraz najprzeróżniejsze zioła, świeże i suszone. Z trójnogu wydobywał się aromatyczny dym.

— Wiedziałam, że przyjdziesz. — Jej głos wydawał się stary, przedwieczny, ani kobiecy, ani męski.

Dubhe ograniczyła się do pochylenia głowy, tak jak zawsze czynił przed nią Mistrz.

Magara uniosła nieco głowę i włosy rozsunęły się, odsłaniając twarz. Jej ciemne jak skóra namiotu oblicze naznaczone było głębokimi zmarszczkami. Wcale nie zmieniła się od ostatniego razu, kiedy Dubhe ją widziała — prawdopodobnie zawsze była stara i zawsze taka pozostanie. Te same żywe niebieskie oczy i ten sam wyraz twarzy: łagodny i nieprzenikniony.

Dała Dubhe znak, żeby spoczęła, i dziewczynka usłuchała, przysiadając na piętach.

Stara wzięła papierowy wachlarz i zaczęła kierować ku niej dym z trójnogu, mrucząc niezrozumiałe słowa. Był to rodzaj dawnego, monotonnego zawodzenia, które Dubhe dobrze znała i które w dzieciństwie prawie ją hipnotyzowało. Mistrz mówił, że to coś w rodzaju rytuału oczyszczenia.

Stara położyła jej wreszcie dłoń na głowie i trzymała ją tam długo.

— Jesteś niespokojna i zmęczona. Czułam to w moich snach. Sarnek zapowiedział mi twoje przyjście.

Dubhe drgnęła. Już od lat nie słyszała wypowiadanego imienia Mistrza. Wiedziała, że starej śnili się zmarli, ale Dubhe nie wierzyła w żadne zaświaty. Mistrz nie żył, był prochem pod ziemią i to, że Magara wspomniała o nim w taki sposób, prawie ją rozgniewało.

— Z całą pewnością fakt, że straciłaś wszelką wiarę, nie spowoduje, że duchy przestaną do mnie mówić — uśmiechnęła się łagodnie stara, jakby wszystkiego się domyśliła. Następnie spoważniała.

— Powiedz mi wszystko.

Dubhe pochyliła się tak nisko, że dotknęła czołem ziemi. Tak rytuał był stosowany, kiedy Mistrz musiał prosić o coś staruchę.

— Potrzebuję waszych umiejętności.

Zaczęła od prośby o wyleczenie pleców. Stara bez chwili zwłoki zajęła się tą czynnością. Kazała jej się rozebrać i długo przyglądała się nagiemu, szczupłemu ciału. Cały czas mrucząc, jeden po drugim wyciągnęła jej szwy, a w tym czasie namiot wypełniał się nowym dymem, tym razem o zapachu miętowym.

Magara zakończyła wszystko zaklęciem uzdrawiającym. Taka właśnie była jej sztuka: przechodziła od magii do praktyk kapłańskich, ale nie gardziła również i starymi ludowymi wierzeniami.

— Ale nie przyszłaś tu z tego powodu. Jest coś jeszcze… — powiedziała po skończeniu.

Dubhe włożyła z powrotem koszulę i odwróciła się do niej.

Opowiedziała jej wszystko dokładnie. O młodym zabójcy, o jego tajemniczej igle, na której Toriemu nie udało się odnaleźć nawet śladu trucizny, potem o pierwszym zasłabnięciu podczas włamania do domu Thevorna. Wreszcie, drżącym głosem, wspomniała o rzezi w lesie.

— No i jest jeszcze to, pojawiło się później…

Podciągnęła rękaw i podsunęła Magarze ramię.

Stara ścisnęła je delikatnie powykręcanymi dłońmi i musnęła palcami rysunek. Potem wzięła z trójnogu rozżarzoną głownię i przesunęła nią powoli nad symbolem. Ciepło było bardzo silne, więc Dubhe napięła mięśnie. Dym, początkowo białawy, nagle zaczął nabierać krwistoczerwonej barwy. Stara podjęła swoje niezrozumiałe litanie i coraz bliżej przysuwała głownię do ramienia Dubhe. Dziewczyna zacisnęła zęby, ale kiedy żar dotknął symbolu, ciepło znikło, a Dubhe nie poczuła żadnego bólu.

Otworzyła oczy i zobaczyła, jak żar rozwiewa się między palcami Magary w chmurę dymu.

W namiocie zapanowała cisza, a Dubhe zaczęła oddychać bezgłośnie, prawie niedostrzegalnie. Stara puściła jej ramię.

— To klątwa — orzekła.

— Nic nie wiem o magii, co to znaczy? — spytała Dubhe.

— Ktoś cię przeklął, nakładając na ciebie pieczęć. Dubhe pochyliła się do przodu.

— Na czym polega taka klątwa?

— Chociaż przestałaś zabijać, chociaż po śmierci Sarnka ślubowałaś, że nigdy nie będziesz robić tego, czego on cię nauczył, pragnienie zabijania tak naprawdę wcale w tobie nie zgasło. Dubhe zesztywniała.

— Ja nie lubię zabijania i wcale go nie potrzebuję.

— Zabijanie i krew są jak narkotyki, które oszałamiają człowieka. Jeżeli kiedykolwiek w tym zasmakowałaś, nie będziesz już mogła się bez tego obyć. Żyje w tobie jeszcze chłód zawodowego zabójcy, na jakiego zostałaś wyszkolona. Pragnienie krwi i śmierci były pokarmem dla niepohamowanej Bestii żyjącej w otchłaniach — bestii, której ta klątwa nadaje formę i ciało.

Dubhe wstrząsnął dreszcz. Bestia. Tak właśnie określiła samą siebie, kiedy ugryzła kupca.

— Od tej chwili Bestia żyje w tobie, gotowa pojawić się w każdym momencie. Na razie nie ma siły, żeby nad tobą zapanować, ale czeka w zakamarkach twojej duszy, aby cię pożreć. Będzie się wyłaniać, kiedy będziesz się tego najmniej spodziewała, za każdym razem potężniejsza, i będzie cię popychać do zabijania, do masakrowania. Za każdym razem morderstwo będzie bardziej bezwzględne i nieludzkie, straszliwsze, a twoje pragnienie krwi coraz bardziej nienasycone. Na koniec Bestia całkiem tobą zawładnie.

Dubhe zamknęła oczy, starając się zapanować nad ślepym strachem, który od nóg po czoło mroził każdy centymetr jej skóry.

— Potraficie temu zapobiec?

Magara potrząsnęła głową.

— Pieczęć może zostać złamana tylko przez tego, kto ją nałożył.

Tamten chłopak. To musiał być on.

— A jeżeli ten, kto to zrobił, nie żyje?

— Wówczas nie ma żadnej nadziei. Miała wrażenie, że świat kruszy się pod jej stopami.

— Ale to nie był ten, o którym myślisz.

Dubhe wzdrygnęła się.

— Ów chłopak był tylko wykonawcą, ale pieczęć nałożył czarodziej. To jego musisz odnaleźć.

Młodzieniec. Starszy czarodziej. Gildia. To byli oni.

— Muszę zatem odnaleźć go i zmusić, aby zdjął ze mnie tę pieczęć.

Magara przytaknęła.

— Ale pamiętaj, że on nie może umrzeć, w przeciwnym razie będziesz zgubiona.

10. Strzępy wojny

Przeszłość III

Przez pierwsze dni Dubhe jeszcze wierzy, że może się uratować. Nie zrezygnowała z pomysłu powrotu do Selvy i mówi sobie, że pewnie jest to możliwe, że jej się uda, że przecież jest dobrym piechurem. Nigdy nie zgubiła się w okolicach wioski, więc nie zabłądzi i teraz. Plącze się zatem po lesie, zdzierając buty. Stara się podążać za słońcem, tak jak nauczył ją ojciec, ale nie wie, gdzie się znajduje. Jechali przez trzy dni. Nigdy dotąd nie odbyła tak długiej podróży. Pewnie znajduje się wiele mil od domu. Stara się o tym nie myśleć i idzie dalej.

Od czasu do czasu płacze, wzywa ojca, jakby jej głos mógł dotrzeć aż do Selvy. Przecież powiedział, że zawrze będzie ją chronił, że nigdy nie zostawi jej samej, że nic jej się nie stanie. Dlaczego więc jej głos nie miałby dotrzeć do jego uszu, tak bardzo od niej oddalonych? Usłyszy go i sam po nią przyjdzie, i zabierze do domu.

Żywi się tym, co zostawił jej chłopak, i stara się oszczędzać prowiant. Sypia skulona na drzewach, ale śpi niewiele i kiepsko. Cały czas prześladują ją jej zwykłe koszmary, a poza tym pierwszy raz spędza noce w lesie. W nocy wszystko powiększa się ponad miarę, drzewa wydają się niezdobytymi wieżami, a lekkie szeleszczące odgłosy dnia przekształcają się w przerażające grzmoty. Przez pięć dni Dubhe nie robi nic innego, tylko błąka się, piędź po piędzi przemierza cały las i w końcu nie zmierza już nawet do żadnego celu. Idzie dalej, pozwalając swoim nogom nieść się przed siebie. Jej nadzieja stopniowo słabnie, jedzenia jest coraz mniej, ale dziewczynka nie chce się poddać, chce dalej wierzyć, że powrót będzie możliwy, że jeżeli będzie dość dzielna i silna da radę.

Potem jednak w pewnej chwili dociera do niej, że nie ma już nic do jedzenia, a zmęczenie paraliżuje jej nogi. Nagle pragnienie opieki ojca i chęć powrotu do domu ustępują miejsca zmartwieniom o wiele bardziej konkretnym. Atakuje ją głód. Stopniowo wszystko znika i nie ma już nawet czasu na rozpacz, tylko na poszukiwanie jedzenia. Życie ogranicza się do jedzenia, picia, spania i chodzenia, naprzód i naprzód.

Dubhe próbuje łowić ryby. W którymś momencie zaczyna iść wzdłuż strumienia. Robi to instynktownie. Zresztą łatwiej jest iść wzdłuż wysokiego brzegu, niż torować sobie drogę wśród drzew. Dziewczynka ma poszarpane ubrania, buty też są już zdarte od długiego marszu. Jej nogi mają pełno rozcięć i obtarć. Ale głód przewyższa wszystko, nawet ból skaleczeń. A pluskające w potoku ryby nieodparcie ją przyzywają.

Ściga je ze złością, mocząc się kompletnie w przezroczystej wodzie potoku. Ryby są szybkie, a ona powolna, zbyt powolna, Ale doświadczenie góruje nad otępieniem, które ją ogarnęło. To sztuczka, którą często powtarzała w Selvie. Zanurza dłonie w lodowatej wodzie, czuje, jak ryby przemykają się między jej palcami. Nie poddaje się. Próbuje raz, drugi, kolejny. I w ten sposób wieczorem wreszcie ściska w dłoniach swoją pierwszą zdobycz. Dubhe pamięta wspaniałe ogniska ze smakowicie upieczonymi rybkami, ich tłuste i soczyste mięso między zębami. Ale teraz trzeba by zbyt wiele czasu, aby znaleźć wszystko, co niezbędne do rozpalenia ognia, a poza tym jest to czynność, którą co prawda wielokrotnie widziała, ale sama nigdy jej nie wykonywała. Połyskująca ryba pociąga ją, a z brzucha dobiega gwałtowne burczenie. Zatapia więc zęby w jeszcze żywym stworzeniu. Smak, jaki czuje w ustach, jest ohydny i Dubhe wypluwa cały kęs. Jednak jej żołądek nie słucha żadnych tłumaczeń, potrzebuje tego mięsa. Łzy kapią powoli i mieszają się na twarzy z wodą ze strumienia.

Zamyka oczy i gryzie jeszcze raz, powstrzymuje mdłości i przeżuwa z ogromnym wysiłkiem połyka kęsy jeden po drugim, dopóki ryba się nie skończy.

Kolejny dzień, i jeszcze jeden… Po nieskończenie długim czasie Dubhe wreszcie dociera do krańca lasu. Drzewa stopniowo się rozrzedzały, ale ona tego nie zauważyła. Teraz wszystko jest wręcz zbyt jasne i przez kilka chwil Dubhe nie jest w stanie zobaczyć, gdzie się znajduje. Potem powoli wszystko nabiera w jej oczach kształtu i widzi, że rozciąga się przed nią rozległa nizina. Trawa jest wysoka i ma żywy, zdrowy, zielony kolor. Wydaje się jedną z łąk blisko Selvy i Dubhe przez chwilę może nawet w to wierzy. Potem widzi w oddali podnoszący się z równiny dym. Dym oznacza wioskę. Dym oznacza innych ludzi. A inni ludzie oznaczają pomoc i pożywienie.

Znowu maszeruje, tym razem w słońcu, bez osłony przed gorącem i ciągle bez jedzenia. Ale Dubhe posuwa się naprzód. Czuje wypieki na twarzy, stopy boleśnie pulsują, a żołądek jak zwykle domaga się pokarmu.

Co jakiś czas ziemia wibruje rytmicznie, a niebo przecinają niewielkie stadka ciemnych punktów: dwa, najwyżej trzy, a najczęściej pojedyncze dziwne ptaki o wydłużonym kształcie wiją się na zapierających dech wysokościach. Dubhe zastanawia się, co to za ptaki, i żałuje, że nie ma łuku, aby je ustrzelić i zjeść. Mathon miał wspaniały łuk — wielki jak on sam, stara pamiątka ojca. Był zbyt duży i ciężki, aby dziecko mogło go naciągnąć, ale Mathon zawsze mówił, że pewnego dnia się nauczy.

O zachodzie słońca tajemnica zostaje rozwiązana. Nagle jeden z punktów powiększa się i schodzi ku ziemi w szerokich spiralach. Wydaje się wielkim wężem, wiruje w powietrzu kolistymi ruchami.

Dubhe ze zdumienia otwiera usta i przygląda się olbrzymiemu zwierzęciu. Jest niebieskie, tak jak morze. Jego boki migoczą od pobłysków światła, a jasnoniebieski kolor brzucha przechodzi w ponury granat na usianym mniejszymi i większymi kolcami grzbiecie. Skrzydła są bladoniebieskie, olbrzymie i cienkie: ostatnie promienie słońca wydają się przebijać je na wylot. Na grzbiecie siedzi mężczyzna, cały w lśniącej zbroi.

Dubhe stoi w miejscu jak skamieniała, a do głowy powracają jej legendy, opowieści opowiadane przy ognisku, historie szeptane podczas długich, letnich wieczorów.

„Narodzili się jeszcze przed Wielką Mavernią, kiedy to ziemia Wody, Morza i Słońca stanowiły jedno. Tworzyli kręgosłup wielkiego królestwa, byli najpotężniejszymi rycerzami armii: Jeźdźcy Morza. Dosiadali wielkich niebieskich smoków i utrzymywali w Maverni pokój i porządek. Walczyli w Wielkiej Wojnie i pomogli Sennarowi w jego misji”.

Zwierzę ląduje kilka metrów od niej. Z bliska wydaje się jeszcze bardziej dostojne. Jego oddech burzy morze traw. Potem wbija swe żółte oczy w źrenice dziewczynki i Dubhe czuje się pod tym spojrzeniem naga, nieskończenie samotna i mała.

Jeździec zdejmuje hełm i spogląda na nią.

— Co tu robisz?

Jest dość stary, ma jasną skórę i blond włosy.

— Rozumiesz mnie? Kim jesteś?

Mówi z twardym i surowym akcentem, którego Dubhe nigdy nie słyszała, a jego słowa, suche i kategoryczne, brzmią prawie jak rozkazy.

— Z jakiej wioski pochodzisz?

Dubhe potrząsa głową i kieruje na niego wzrok pełen rozpaczy.

Mężczyzna wzdycha. Zsiada ze smoka i zaczyna iść w jej kierunku.

Dubhe robi krok w tył. Nagle przypomina sobie o sztylecie i instynktownie kładzie dłoń na rękojeści. Nie wie, dlaczego to robi. Jest jednak pewna, że postępuje właściwie.

Jeździec cały czas się zbliża, ale zwalnia kroku. Dubhe czuje jak rośnie w niej panika. Wyciąga więc sztylet i z krzykiem nim potrząsa. Ma zamknięte oczy, macha nożem zamaszyście i nie przestaje wrzeszczeć.

Nie rób tak, nie zrobię ci nic złego. Zobacz, zostanę tutaj, a ty się uspokój.

Dubhe zatrzymuje się.

Przykucnięty jeździec jest na wyciągnięcie ręki. Ma u boku wielki miecz, który dotyka ziemi, ale jest schowany w pochwie.

Dubhe wiele razy marzyła o własnym mieczu, w jej grupie wszyscy mieli takie marzenie. Porównuje lśniącą broń jeźdźca z zardzewiałym mieczem, który leżał w grocie nieopodal strumyka, tam gdzie ona i jej przyjaciele organizowali swoje zabawy.

Jeździec uśmiecha się do niej.

— Odłóż ten sztylet. Nie można rozmawiać z bronią w ręku, prawda?

Dubhe się boi. Nie jest pewna, czy chce zaufać, ale uśmiech jeźdźca wydaje się szczery. Opuszcza broń.

— Bardzo dobrze. Nie chcesz mi powiedzieć, jak się nazywasz? Chciałaby, ale nie może. Nie jest w stanie. Nie potrafi wydobyć głosu.

— Jesteś niema?

Chyba tak.

— Niebezpiecznie tak przebywać na otwartej przestrzeni. Oddziały Dohora od czasu do czasu zapędzają się aż tutaj. Jeśli cię złapią, spotkają cię straszne rzeczy.

Straszne rzeczy. Dubhe jest w stanie myśleć tylko o tym, co wydarzyło jej się do tego dnia. I nic nie wydaje jej się straszniejsze niż cały ten czas, jaki spędziła w lesie.

— No to zróbmy tak. Daj mi tylko znak głową, tak czy nie, dobrze?

Dubhe potakuje. Nie ma już języka, ale może jednak uda jej się jakoś porozumieć.

— Jesteś z pobliskiej wioski? Sama chciałaby to wiedzieć. Gdzie jest Selva? Za dalekim horyzontem, czy może dwa kroki stąd? Nie wie. Potrząsa głową.

Mężczyzna milczy przez kilka chwil, patrzy w ziemię.

— No dobrze — podejmuje w końcu. — To nic nie szkodzi, że nie wiemy. Ale zbliża się noc i będzie lepiej, jeżeli pójdziesz ze mną.

Mężczyzna podnosi się i wyciąga do niej rękę.

Dubhe patrzy na nią z wahaniem. Czy jednak ma inne wyjście? Wreszcie dostanie coś do jedzenia, będzie bezpieczna, a może nawet odprowadzą ją do domu.

Ściska szorstką i suchą, pełną odcisków rękę mężczyzny.

Jeździec znowu się uśmiecha i prowadzi ją w kierunku smoka. Dubhe buntuje się. To zwierzę jest piękne, ale przeraźliwie się go boi, w jego oczach zdają się kryć rozżarzone węgle. Próbuje się wyrwać.

— Nic ci nie zrobi! Słucha tylko mnie, jest dobry!

Podnosi ją siłą, nie bez trudu, i trzyma blisko głowy smoka. Zwierzę odwraca się, a Dubhe widzi samą siebie odbitą w jego źrenicach.

Jeździec gładzi smoka po głowie, a on przymyka oczy, w których kryje się coś pomiędzy przyjemnością a urazą.

Dubhe przestaje się wyrywać.

Teraz ty.

Jeździec bierze jej dłoń i kładzie na głowie smoka. Jest zimny i wilgotny, ale żywy. Ma twardą skórę, a jego łuski przypominają korę drzew. Bestia wyrzuca z nozdrzy mały kłąb dymu.

— No widzisz? Już się zaprzyjaźniliście.

Jeździec odsuwa ją i sadza na grzbiecie smoka. Jest tam dość obszerne i wygodne siodło. Potem wsiada sam, a Dubhe instynktownie mocno go ściska. Kiedy podnoszą się do lotu, czuje straszną pustkę w żołądku i przez cały czas drży przerażona. Ani razu nie otwiera oczu.

— Nie bój się — mówi jej jeździec.

Nie bój się.

Obozowisko nie jest daleko, docierają tam jeszcze przed zapadnięciem ciemności. Stoi tam wiele namiotów i jedna mała, drewniana chatka. Naokoło gruba palisada. Jest też wielki ogrodzony teren i tam właśnie lądują. Jeździec delikatnie stawia ją na ziemi. Czekają na nich jacyś ludzie.

— A to kto? — pyta jakiś chłopak.

— Znalazłem ją, błąkała się po równinie.

— Kim jesteś? — pyta ktoś inny.

— To na nic, nie mówi. Chyba jest niema. To się dzieciom zdarza podczas wojny. Zaprowadźcie ją do stołówki i dajcie jej jeść, wygląda mi na wygłodniałą.

I rzeczywiście, Dubhe umiera z głodu.

Dają jej chleb żytni i zupę jarzynową, a ona rzuca się na wszystko żarłocznie. Wielkimi kęsami pochłania chleb i pije zupę prosto z miski, bez łyżki. Mgliście przypomina sobie uwagi swej matki jakby pochodziły z poprzedniego życia. ”Ile razy mam ci powtarzać, że przy stole musisz się odpowiednio zachowywać? To podstawowa sprawa dla dobrze wychowanej panienki!”

— Daj jej jeszcze i przynieś coś innego. Pewnie nie jadła od wielu dni — mówi jeździec.

Przynoszą jej ser, potem jeszcze niekończące się dokładki chleba i zupy, ale Dubhe zmiata wszystko do ostatka. Pozostali patrzą na nią, uśmiechając się pod nosem, i głównie o niej rozmawiają.

— To pewnie dziewczynka z którejś z zaatakowanych wiosek. Granica nie jest w końcu tak daleko.

— Mówisz? Widziałeś, jaka jest brudna i obdarta? A te wszystkie zadrapania…

— Pewnie uciekła przed jakimś najazdem. Wszyscy wiecie, że żołnierze Dohora nie bawią się w subtelności…

— Ale nie mówi nawet trochę?

— W poprzednim obozie, gdzie stacjonowałem, były chmary dzieciaków w takim stanie. Chodzą po obozie jak duchy, a niektóre nawet doprowadzają się do śmierci głodowej.

— No tak, wygląda na to, że akurat jej to nie grozi…

— Biedulka, ciekawe, co też musiała widzieć…

Dubhe w końcu przestaje jeść. Czuje, że pęka, i to jest wspaniałe. Nie przypuszczała, że tak rozkosznie jest jeść aż do przesytu po tak długim poście.

Jeździec zabiera ją do siebie. Nie ma już na sobie zbroi i wydaje się mniej imponujący. Znowu ściska ją za rękę i prowadzi do drewnianej chatki. Wnętrze jest niewielkie, ale wygodne. Dubhe wydaje się nierealne, że znowu może przebywać w domu. Zapach drewna wypełnia jej nozdrza i przypomina jej własny pokoik na piętrze, blisko stodoły. Zbiera jej się na płacz.

— No już, nie płacz — mówi jeździec i ociera jej łzę. — Teraz jesteś bezpieczna. Ja będę cię bronił.

To nie o to chodzi, chciałaby powiedzieć mu Dubhe. To nie jest jej miejsce i nawet nie wie, gdzie jest jej dom. To piękna chata, a on jest dobrym człowiekiem, ale nie jest jej ojcem.

Jeździec kładzie ją spać. Koło swojego łóżka przygotował dla niej słomiane legowisko.

— Teraz myśl tylko o tym, żeby odpocząć, dobrze?

Dubhe odwraca się. Słyszy, jak mężczyzna przygotowuje się do snu, a łóżko skrzypi pod jego ciężarem. Potem świeca gaśnie i wreszcie wszystko zapada się w ciemność.

Dubhe zostaje w obozie przez wiele dni. To dziwne miejsce, w swoim życiu jeszcze nigdy takiego nie widziała. Są tu tylko mężczyźni, prawie wszyscy uzbrojeni. Jeździec nazywa się Rin i Dubhe bardzo go lubi. Innych mężczyzn się boi, a on jest jedyną osobą, która potrafi ją pocieszyć. Zresztą uratował jej życie, Dubhe nie może o tym zapomnieć.

Wydaje się, że wszyscy w obozie go lubią, a przez to i na nią patrzą z sympatią. W obecności Rina Dubhe udaje się zbliżyć i do innych żołnierzy. Ktoś jeszcze próbuje pytać ją o imię, ale język nie odnajduje właściwej drogi i Dubhe dalej jest niema. Naprawdę chciałaby móc im wszystko powiedzieć, ale nie jest w stanie.

Kiedy Rin nie musi robić niczego innego, bierze ją ze sobą i prowadzi do pobliskich wiosek. Pokazuje dziewczynkę wielu kobietom i pyta, czy ją znają. Dubhe uważnie przygląda się każdej z nich; wciąż ma nadzieję na znalezienie kogoś, kto okaże się znajomy, ale wszystkie twarze, jakie przed sobą widzi, są obce.

Wieczorem wracają do obozu z niczym, ale Rin nigdy nie wydaje się smutny.

Pozwolił jej dotknąć miecza i nauczył ją karmić swojego smoka, który nazywa się Liwad. Byłoby prawie idealnie, gdyby Dubhe nie była tak nieskończenie daleko od domu. Pewnego wieczoru słyszy, jak Rin rozmawia z kucharzem.

— Myślałem, żeby zatrzymać ją przy sobie.

— Szykuje się wojna…

— Być może… Ale król nie ma odwagi, więc jesteśmy tutaj i tylko patrzymy, czekamy.

Ja ich szpiegowałem, wiem, co knują…

— I właśnie dlatego wybuchnie wojna. Wielu ludzi podobnie jak ty łamie układ i szpieguje nieprzyjaciela. Wcześniej czy później Dohor to wykorzysta.

— Tym bardziej powinienem zatrzymać ją przy sobie.

— Uważam, że obóz nie jest odpowiednim miejscem dla dziewczynek.

— A las nim jest? Albo step? Morze?

— Ona potrzebuje ojca i matki. Źle jej tutaj, nie widzisz? Powinieneś oddać ją komuś z okolicznych wiosek.

— Akurat wioski są najmniej wskazanym miejscem. Przecież żołnierze Dohora czasami wychodzą poza granicę, widzieliśmy ich!

— Dobrze wiesz, że tak jest tylko tutaj, przy granicy. Bliżej morza jeszcze panuje pokój. Mógłbyś wysłać ją tam.

Rin milczy bez przekonania.

— Rin, to nie jest twoja córka.

— Wiem.

— Nie możesz myśleć, że zastąpisz ją tą dziewczynką.

— Wcale tak nie zamierzam.

— Dałeś jej ubrania po córce…

— Nie miała innych. I tak czy inaczej, może to znak bogów. Choroba zabrała mi żonę i córkę, a ona nie ma już rodziców. Bogowie sprawili, że się ze sobą spotkaliśmy, abyśmy się nawzajem pocieszyli. Powiesz mi, co w tym złego?

— Że tu wkrótce nastąpi koniec świata.

— Ja tu będę i ją obronię.

Kucharz prycha, podnosi się i idzie do niej, do sąsiedniego pokoju.

Dubhe skończyła jeść.

Znak bogów. Czyżby to bogowie chcieli, żeby to wszystko się stało? Czy to oni chcieli, żeby wpadła w ten koszmar?

Zbliża się lato. Dubhe zrozumiała, że znajduje się w Krainie Morza. Nie pamięta jasno, gdzie ona leży, wie tylko, że Selva jest w Krainie Słońca. Mówi sobie, że ostatecznie może nie jest to tak daleko, ale Selva to maleńka wioska i z pewnością nikt w tych okolicach nie wie, gdzie jej szukać.

Poza tym zaczyna rozkoszować się spokojem obozowiska a czasami nawet, kiedy jest z Rinem, wymyka jej się uśmiech. Nie jest to to samo, co bycie w domu, ale czuje się mniej samotna. Wieczorami jeszcze popłakuje i czasami zadaje sobie pytanie, dlaczego jej nie szukają, dlaczego jej ojciec nie przychodzi, aby ją zabrać, ale od jakiegoś czasu myśli o tym mniej.

Pewnego dnia jednak na twarzach żołnierzy pojawia się napięcie, a Rin ma dla niej mniej czasu. W obozie panuje poruszenie, Dubhe to czuje. Stała się wrażliwa na takie rzeczy i zaczyna się bać.

Potem Rin znika, a wraz z nim wielu innych mężczyzn. Dubhe zostaje sama na cały tydzień. Na równinie za palisadą zawsze widać było strzeliste kolumny dymu, ale nagle robią się one bliższe i gęstsze.

— Płoną okoliczne wioski. Sprawy wcale nie mają się dobrze — słyszy słowa pewnego żołnierza.

Dubhe jest niespokojna. W każdej chwili spodziewa się czegoś strasznego.

I rzeczywiście, w końcu to nadchodzi. Znienacka budzą ją w nocy. Dubhe podrywa się z krzykiem i dostrzega błyszczącą, pełną twarz kucharza.

— Szybko, wstawaj i ubieraj się.

Dubhe chciałaby spytać, wiedzieć, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek gardło zamyka się przed głosem.

— Pospiesz się!

Kucharz jest potwornie przestraszony i jego niepokój udziela się Dubhe. Dziewczynka ubiera się pospiesznie i bez wahania bierze sztylet.

— Nic tym me wskórasz… — rzuca ostro kucharz.

Dubhe jeszcze mocniej zaciska palce. Czuje, jak dusi ją w gardle, a do oczu napływają łzy.

Kucharz chwyta ją za ramiona i patrzy jej w oczy.

— Musisz uciekać, tak szybko, jak potrafisz. Idź na północ, to nasze terytorium, tam są jeszcze bezpieczne wioski. Niedaleko stad są niezbyt gęste zarośla. Ukryj się tam i nie wracaj, dopóki po ciebie nie przyjdę. Zrozumiałaś?

Dubhe zaczyna płakać. Nie chce uciekać, nie chce.

Spoza namiotu dobiega nerwowe dreptanie i brzęk mieczy.

Dubhe stoi nieruchomo.

Nie zostawiaj mnie samej, nie zostawiaj mnie samej…

Idziesz czy nie? — wrzeszczy kucharz, a jego twarz jest napięta złością i strachem.

Dubhe otrząsa się i ucieka.

Wychodzi w duszące ciepło nocy i próbuje biec, ale już pierwsze dźwięki ranią jej uszy. Krzyki bólu, jakby skargi rannych. To jakiś rodzaj straszliwego wezwania. Dubhe wie, że nie chce się odwracać, wie, że zaraz za nią dzieje się coś przerażającego. Żołnierze Dohora robią straszne rzeczy. Jeżeli się odwróci, zobaczy je. Ale nie może się powstrzymać.

Zatrzymuje się za namiotem i patrzy za siebie. Zaledwie na moment, po czym odwraca się z powrotem. Kilka kroków za nią rozciąga się piekło. Ludzie zarzynają się w bladym świetle księżyca. W powietrzu unosi się wielki zielony smok, a po obozie biegają wrzeszczący dziko ludzie, ludzie w płomieniach. Kto nie ucieka, walczy włócznią i mieczem, a wszędzie jest krew. Wielu rannych leży na ziemi. To ludzie z obozowiska, których znała. I wszędzie szeroko otwarte oczy Gornara.

Potem Dubhe podnosi wzrok ku niebu. Zielony smok przelatuje nad jej głową… i trzyma coś w pysku. Rozpoznaje to aż nazbyt dobrze. To skrzydło Liwada.

Dubhe chciałaby krzyczeć na cały głos, ale wokół niej nie ma powietrza. Stoi jak skamieniała.

— No idź! — wrzeszczy jeszcze jakiś głos i Dubhe w ostatniej chwili dostrzega, jak kucharz zostaje przeszyty włócznią.

Jakimś cudem zaklęcie zostaje złamane. Nogi Dubhe podejmują za nią decyzję i zabierają ją daleko.

Ucieka bez celu, biegnie w kierunku wskazanym przez kucharza, podczas gdy jej umysł jest gdzieś daleko, w utraconym miejscu, razem z tym wszystkim, co do tej chwili posiadała. Nie ma już nic, tylko biel oczu umarłych.

Dubhe cudem dostaje się do puszczy, o której mówił kucharz. Biegła przez całą noc, a kiedy tam dociera, zatrzymuje się tylko dlatego, że wykończona upada na ziemię. Przeraźliwie bolą ją stopy, ramiona nie są w stanie jej podtrzymać. Nie może już się podnieść. Nie ma sił. Świat owinięty jest martwym światłem, pierwszymi odblaskami świtu. Dla Dubhe noc nie ma końca. Jej otwarte oczy patrzą w gęstwinę, ale jej nie widzą. Jest jeszcze w obozowisku, wokół niej same padające ciała. I wtedy krzyczy, krzyczy, krzyczy.

Dubhe zostaje w puszczy. Wyciągnięta na ziemi. W oczekiwaniu.

Mija czas. Dubhe nie zdaje sobie z tego sprawy. Słońce odbywa swój bieg. Świt, południe, zachód i znowu noc. Dubhe nie wstaje Potem znów szklany świt, gwiazda poranka. I mgła w jej głowie rzednie.

Kucharz nie przyjdzie. Rin nie przyjdzie. Wszyscy umarli. Tylko ja jestem żywa…

Znowu jest sama. Czuje się jak złamana.

Nie może płakać. Otacza ją przeraźliwy spokój. Żadnego bólu ani żadnej radości, żadnego strachu. Znowu, tak jak wtedy w lesie, czyste i proste życie.

To pragnienie popycha ją do działania. Podnosi się i pije.

Z tego samego potoku, który obmywał obozowisko, tego samego, którego trzymała się, aby się ocalić. Głód. Dubhe kieruje się na północ, tak jak powiedział jej kucharz.

Nagle wydaje jej się, że nie minęła nawet minuta od jej samotnej wędrówki przez las. Życie w obozowisku, Rin i jego smok, wszystko znikło. Może to wszystko nie było niczym innym tylko snem.

Unosząca się przed nią spirala dymu wskazuje jej drogę do wioski. Jest mała, prawie jak Selva. Kilka drewnianych chatek ze słomianym dachem, ciasne zaułki między jednym domkiem, a drugim, placyk z małą fontanną. Połowa domostw jest spalona. Panuje absolutna cisza. Na ziemi leżą kolejni umarli. Dubhe patrzy na tę scenę, ale wcale jej to nie porusza. Tamtego wieczoru, podczas rzezi w obozowisku, stało się coś, co odebrało jej wszelką formę litości.

Jestem głodna.

Porusza się wśród spustoszenia i smutku.

Wchodzi do domów, zarówno do tych nienaruszonych, jak i tych spalonych. Szuka spiżarni, które byłyby jeszcze pełne, grzebie w skrzyniach, patrzy po półkach i w kredensach.

Wreszcie wchodzi do domu mniej zrujnowanego niż inne. Tym razem trupy leżą w środku, ale Dubhe się nie boi. Wszyscy mają twarze Gornara, ale ona jest głodna, a głód jest silniejszy niż przerażenie.

Idzie w kierunku kredensu. Zobaczyła czerwień jakiegoś jabłka.

Regał jest wysoki, Dubhe wspina się więc na palce, wyciągając rękę jak tylko może. Nie sięga. Wysila się, ale owoc wciąż jest za wysoko. Nagle pojawia się czyjaś dłoń i bierze jabłko.

Dubhe odwraca się przestraszona.

— To chciałaś? — Mężczyzna, który przed nią stoi, jest nienaturalnie chudy i wysoki. Uśmiecha się drwiąco. To musi być żołnierz. Ma wysokie, skórzane buty, a jego pierś pokrywa lekki pancerz. Przy czarnym pasie przywieszony jest wielki miecz w pochwie. Jest coś niepokojącego w nim i w całej jego sylwetce.

To co, chcesz je?

Dubhe wyciąga rękę, ale mężczyzna podnosi jabłko na niemożliwą dla niej wysokość.

Dubhe stara się wspiąć na palce, ale to nic nie daje. Mężczyzna popycha ją w kierunku kredensu. Odcina jej wszystkie drogi ucieczki. Potem zbliża się do niej z coraz wyraźniej zarysowanym uśmiechem.

— Taka ładna mała dziewczynka nie powinna znajdować się w takim miejscu, wśród tych wszystkich ciał. Bo będzie przechodził ktoś taki jak ja i ją sobie zabierze.

Mężczyzna podchodzi jeszcze bliżej, ale nagle się zatrzymuje.

— Co, u diabła…

— Zamknij oczy, dziecko — mówi spokojny i pewny głos, inny niż głos żołnierza.

Dubhe nawet nie myśli, żeby nie posłuchać. Tym razem trzyma oczy mocno zaciśnięte. Już wystarczająco się napatrzyła. Słyszy zduszony jęk, a potem lekki odgłos upadku.

— Nic ci nie jest? — pyta głos.

Dubhe ostrożnie otwiera najpierw jedno oko, potem drugie. Przed nią stoi mężczyzna całkowicie owinięty w długi, brązowy i wytarty płaszcz. Na głowie ma kaptur, który zupełnie zakrywa mu twarz, w dłoni trzyma cienki sztylet.

Człowiek, który ją zaatakował, leży na podłodze, z twarzą skierowaną do ziemi.

To dziwne, ale teraz Dubhe się nie boi, mimo iż stojący przed nią mężczyzna ma w sobie coś groźnego i jest całkiem zamaskowany.

— Czy dobrze się czujesz?

Dubhe nie może odpowiedzieć, tylko lekko kiwa potakująco głową. Jedna dłoń wydobywa się spod płaszcza i zdejmuje jej sztylet z paska, gdzie Dubhe przyzwyczaiła się go trzymać. Mężczyzna bierze go, oślepiające światło słońca odbija się w ostrzu.

— Nie masz go dla zabawy. Następnym razem go użyj.

Tym samym gwałtownym gestem, co wcześniej, mężczyzna odkłada sztylet na miejsce.

— Tak czy inaczej, uciekaj z tego miejsca i kieruj się na północ, Za tym lasem panuje pokój i jest wiele wiosek, gdzie znajdziesz kogoś, kto się tobą zajmie.

Następnie z tą samą dostojną elegancją, z jaką się pojawił, obraca się i znika za kurtyną z dymu.

11. Świątynia Czarnego Boga

Wyruszyła następnego dnia. Zrobiła to świtem, pospiesznie pożegnawszy się z Magarą.

Po powrocie do domu kilka dni poświęciła wyłącznie na leczenie i wypoczynek. Na wszelkie sposoby starała się uciec od widoku symbolu na ramieniu; dopóki go nie widziała, prawie udawało jej się nie myśleć zbytnio o klątwie, ale kiedy już się wydawało, że wreszcie wydobyła się z koszmaru, rękaw podciągał się i odkrywał przed nią prawdę.

Musiała odnaleźć czarodzieja, który nałożył na nią pieczęć.

Podróż miała trwać nie więcej niż sześć dni; to drobiazg dla wytrenowanych nóg Dubhe, ale w końcu była rekonwalescentką, a to komplikowało sprawę.

Świątynia Gildii znajdowała się na najbardziej na północ położonym obszarze Krainy Nocy, na terytorium, które za czasów Wielkiej Wojny było jeszcze zajęte przez Twierdzę Tyrana.

Dubhe nigdy tam nie była. Znała to miejsce tylko ze słyszenia i z tego, co jej opowiedział Mistrz. Pokryta kurzem świątynia, postawiona w zapomnianym miejscu, poświęcona bogu, o którym większość nic nie wiedziała. Niektórzy mówili, że Czarny Bóg — tak nazywali go zwykli ludzie, adeptom Gildii znany był jako Thenaar — pochodził z czasów elfickich. Świątynia prawie zawsze była pusta: nie było w niej nikogo, oprócz jedynego kapłana, który całe swoje życie spędzał między tymi murami, odseparowany w sekretnej izbie.

Ukryty Kapłan był jedyną postacią tego tajemniczego kultu, która wzbudzała zainteresowanie ludzi. Od czasu do czasu jakiś desperat udawał się do świątyni, aby za wstawiennictwem Kapłana prosić Thenaara o łaskę. Zazwyczaj chodziło o osoby, które doszły już do kresu i gotowe były na wszystko, aby tylko spełniła się ich prośba, skłonne były nawet poświęcić się temu mrocznemu kultowi. Kapłan regularnie wybierał spośród Postulantów jakiegoś szczęśliwca i zabierał go ze sobą w najtajniejsze obszary świątyni. Nikt stamtąd nie wracał, ale byli ludzie gotowi przysiąc, że otrzymali łaskę właśnie dzięki poświęceniu tych, którzy zostali wybrani przez Ukrytego Kapłana.

Dubhe nie wiedziała, jakie są prawdziwe rytuały kultu Thenaara. Kiedy była dzieckiem, kilka razy próbowała wypytać o to Mistrza, ale zawsze mówił na ten temat bardzo ogólnie i nie wdawał się w szczegóły. Z pewnością miało to coś wspólnego z krwią i zabójstwem, ale nic więcej nie udało jej się zrozumieć. Mistrz był zawsze bardzo niespokojny, kiedy o tym mówił.

„Rytuały Thenaara i Gildii nie są dla ludzi, a nawet dla zabójców takich jak ja. To sprawy złych demonów, lepiej, żebyś nic o nich nie wiedziała”.

Tylko raz Mistrz okazał się bardziej rozmowny, tamtej nocy, której Dubhe miała nigdy nie zapomnieć. To wówczas zrozumiała, dlaczego Mistrz opuścił Gildię, a opowieść o tym jedynym epizodzie zmroziła jej krew w żyłach.

Dubhe podróżowała niespiesznie, często się zatrzymując. Być może, kiedy już dotrze na miejsce, będzie musiała walczyć, więc chciała być wypoczęta, przygotowana, z jak najbardziej swobodny umysłem. Starała się nie myśleć zbytnio o tym, co ją czeka. Bestia na razie spała, ale w każdej chwili mogła się rozbudzić, a myśl o tym, co stało się ostatnio, była dla niej nie do zniesienia. Przedsmak tego, co ją czeka, poczuła tego ciemnego dnia, kiedy zrozumiała, że zbliża się do Krainy Nocy. Chmury były czarne i pełne deszczu, a powietrzem od czasu do czasu wstrząsał grzmot. Zmierzch nadszedł jeszcze przed południem. Była to ziemia dla miłośników zachodu; można było go zobaczyć o każdej godzinie, wystarczyło stanąć tam, na granicy, i obserwować ów wieczny zmierzch. Gdyby mogła wybrać miejsce ostatecznego pożegnania Mistrza, byłoby to właśnie tam, w czerwieni ostatnich promieni słońca. Tymczasem jednak zdarzyło się to latem pod pogodnym niebem Krainy Słońca.

Nadejście nocy zapowiedziało pojawienie się tych niewielu gwiazd, którym udało się wyjrzeć zza chmur. Tak właśnie było w Krainie Nocy. Przeplatanie się dnia i nocy było zaznaczone tylko obecnością księżyca i gwiazd: w ciągu dnia ciemność była całkowita, przełamana jedynie nienaturalną i lekką mleczną barwą nieba, wywołaną przez zaklęcie, które sprowadziło na to królestwo wieczną noc.

Dubhe kontynuowała swą podróż.

Po kolejnych trzech dniach marszu dotarła do sanktuarium Znajdowało się ono na opuszczonym obszarze, otoczone tylko niepokojącą roślinnością typową dla Krainy Nocy. W miejscu gdzie nigdy nie ma słońca, zwykłe rośliny nie mogły mieć żadnej nadziei na wzrost. Dlatego ta niewielka grupa, jaka przeżyła efekty zaklęcia, wyglądała dość dziwacznie. Wystarczało jej lekkie rozjaśnienie nieba w ciągu dnia, ale jeszcze lepiej radziła sobie w świetle gwiazd. Rośliny te, podobne do kaktusów, miały wielkie, mięsiste i bujne liście, a ich ubarwienie było mroczne: królowała czerń, ale rosły też drzewa o liściach ciemnobrązowych, do złudzenia przypominających barwę zakrzepłej krwi, czy też kwiaty o intensywnym, ciemnogranatowym kolorze. Bardzo wiele owoców wyglądało jak dziwaczne fosforyzujące narośle, zalane bladym, wewnętrznym światłem.

Pośród tej roślinności wznosiła się wysoka budowla z czarnego kryształu, o raczej prostej strukturze. Podstawą był zwykły prostokąt i to nawet niezbyt rozległy; tym, co robiło wrażenie, była raczej nadzwyczajna wysokość konstrukcji, która rozwijała się w trzy wysokie, spiczaste wieżyczki: jedną centralną grubszą i wyniesioną oraz dwie niższe, znajdujące się po obu jej stronach. Zdawały się pochłonięte gwałtownym wyścigiem ku niebu. Wrota były równie smukłe i wąskie, ciasna szpara otwarta w tkance muru. Na środku fasadę zdobiła wielka rozeta jarząca się żywym, czerwonym światłem. Mury były całkowicie pokryte fryzami i cienkimi splątanymi symbolami kryjącymi, kto wie, jakie znaczenia, których gęsta sieć oplatała trzy wieżyczki aż po szczyty. Oprócz czerwonego światła rozety, po obu stronach wejścia znajdowały się dwie świetliste kule umieszczone w pyskach posągów dwóch wielkich potworów. Zza świątyni można było dostrzec słabe światło, jakim emanowały owoce owej Krainy. Dubhe zatrzymała się i nie mogła powstrzymać dreszczy, jakie przebiegły ją na widok tej budowli.

Po tak długim czasie spędzonym na próbach ucieczki wreszcie sama przyszła aż tutaj. Jej strach został wyparty przez gniew.

Nie dość, że mój Mistrz, nie wystarczyło ci zniszczyć jego… teraz też mnie…

Ale jej strach nie był jedynie nienawiścią, jaką odczuwała do Gildii i wszystkiego, co jej dotyczyło, ani też wyłącznie lękiem, wpojonym jej już w dzieciństwie przez nieliczne opowieści Mistrza. Chodziło o coś nikczemnego i mrocznego, co przebijało z wielkich kwadratowych kamieni muru i co wypływało na zewnątrz przez czerwone światło rozety. Przyglądając się tej poświacie, Dubhe poczuła zawroty głowy. Owładnęły nią obrazy rzezi i z bezlitosną jasnością uświadomiła sobie, że całe to zło, ten horror, który niemal wydarł jej samą siebie, musiał mieć korzenie właśnie tu, w tym ponurym miejscu.

Zebrała siły, zamknęła oczy i w ciemności udało jej się opanować. Weszła.

Wnętrze nie było mniej ponure od fasady. Świątynia podzielona była na trzy nawy podtrzymywane surowo ociosanymi kolumnami. Ich trzony były poplamione zakrzepniętą krwią, krwią Postulantów, którzy kładli dłonie na ich tnących krawędziach wyciętych dłutami. Dubhe podniosła oczy; można było rozpoznać zarysy trzech wieżyczek, ale nie dało się zobaczyć ich szczytów, były wzniesione za wysoko i znajdowały się zbyt daleko od spojrzeń wiernych.

W ścianach znajdowały się nisze, każda z nich zajęta przez monstrualną figurę; były tam wielkie smoki o przerażającym wyglądzie, cyklopy, dwugłowe potwory, wszelkie plugawe stwory, jakie tylko potrafiły wyobrazić sobie umysły adeptów. W głębi stał lśniący ołtarz z czarnego marmuru, a za nim olbrzymi czarny posąg z czerwonawymi żyłkami. Przedstawiał on człowieka o długich, potarganych przez wiatr włosach, o dzikim, budzącym strach uśmiechu wyrysowanym na twarzy. W jednej dłoni trzymał on błyskawicę, a w drugiej długi, zakrwawiony sztylet. Krew, która z niego kapała, zdawała się być prawdziwa. Był ubrany jak wojownik i sprawiał wrażenie niezwykle groźnego, ożywianego wewnętrzną, niewypowiedzianą niegodziwością. Ołtarz również był poplamiony krwią, jak wszystko znajdujące się w tym wnętrzu.

W środkowej nawie stały proste, surowe hebanowe ławki wszystkie zakurzone i puste, z wyjątkiem jednej. Zajmowała ją klęcząca kobieta. Pochylała się nad złączonymi dłońmi i wydawała się przytłoczona przez jakiś niemożliwy do wytrzymania ból. Miała bose, poranione stopy, prawdopodobnie od długiej drogi, i mruczała coś w rodzaju modlitwy.

— Weź moje życie i ocal jego, weź moje życie i ocal jego…

Jej głos był pełen rozpaczy, a sposób, w jaki powtarzała tę smętną frazę, odbierał jej cały sens. Była to modlitwa osoby, która nie ma już nic do stracenia, która widziała, jak zabierają jej wszystko, i jest gotowa na śmierć.

Dubhe z trudem oderwała od kobiety wzrok. To widowisko sprawiało, że czuła się nieswojo i narastał w niej lęk.

To tego ode mnie chcecie? Chcecie, żebym się ukorzyła, bo nie uczynił tego Mistrz?

Dubhe przeszła dalej. Dla większości ludzi miejsce to było jedynie świątynią, ale Mistrz nauczył ją, że w rzeczywistości są to tylko wrota. Pod nią na całe metry w głąb ziemi sięgał Dom — miejsce, gdzie mieszkali Zabójcy, gdzie kult był praktykowany naprawdę i gdzie Gildia prowadziła własne interesy. Wszyscy wiedzieli o istnieniu Domu, ale bardzo niewielu miało świadomość. gdzie on się znajduje i jak można się tam dostać.

Dubhe zaczęła uważnie przyglądać się niszom. Znowu przesunęła skupionym wzrokiem po statuach potwornych stworzeń, dopóki nie znalazła rzeźby morskiego węża. Prześlizgnęła się oczami po gładkiej i lśniącej powierzchni czarnego kryształu skupiając uwagę na znajdujących się na grzbiecie kolcach. Spostrzegła jeden, zaznaczony lekkim, ledwie widocznym nacięciem, którego mniej wyćwiczone oko nigdy by nie zauważyło.

Złapała zań zdecydowanie i pociągnęła. Kolec zadrżał leciutko, po czym sam wrócił do pozycji wyjściowej. Kolejne zabezpieczenie. Gdyby ktoś pociągnął to przypadkiem, nigdy nie zorientowałby się, że uruchomił jakiś mechanizm.

Dubhe przygotowała się na oczekiwanie. Otuliła się płaszczem i pozostała koło posągu. W panującej ciszy głos kobiety rozbrzmiewał głośno, obsesyjnie, nie do zniesienia. Nie musiała słuchać jej długo, bo wkrótce zza ołtarza wynurzył się jakiś człowiek. Miał na sobie ogniście czerwoną, opadającą aż do stóp tunikę, ozdobioną wzdłuż brzegów czarnymi wzorami identycznymi jak te na fasadzie świątyni. Na jego widok Dubhe przebiegł dreszcz.

Mężczyzna przyglądał jej się przez kilka sekund, po czym skinął, aby się zbliżyła. Dubhe przeszła cicho po czarno-białej posadzce świątyni aż do ołtarza. Mogła jeszcze odwrócić się i odejść, ale gdyby tak zrobiła, co by się z nią stało? Wiedziała, jaki straszny koniec by ją spotkał.

Mężczyzna czekał tam na nią z irytującym uśmieszkiem wyrytym na twarzy. Yeshol, Najwyższy Strażnik Gildii, jej przywódca i celebrans kultu, ten, który ze swojej podziemnej nory pociągał za wszystkie sznurki. Chociaż przeżył już przynajmniej sześćdziesiąt lat, miał żywotne ciało trzydziestolatka i jędrne mięśnie ledwo skrywane pod tuniką. Był klasycznym przykładem człowieka z Krainy Ciemności: mleczna cera, niebieskie, jasne i przenikliwe oczy, dzięki ciemności przyzwyczajone do dostrzegania nawet najdrobniejszych szczegółów, krótkie czarne, kędzierzawe włosy. Tym, którzy umieli patrzeć, nie uszedł uwagi pełen ironii grymas, jaki często przybierały jego usta. Hipokryta, przyzwyczajony do oszustw i intryg, oczywiście zabójca, ale przywykły do metod polityki.

— Tak myślałem, że przyjdziesz — powiedział z uśmieszkiem. Dubhe poddała się poczuciu podporządkowania, które wzbudzał ten mężczyzna. Musiała być spokojna i pewna siebie. — Muszę z tobą pomówić.

— Chodź za mną.

Poprowadził ją do schodów znajdujących się tuż za ołtarzem, śliskich, kręconych, o bardzo małych i niepołączonych stopniach. Zeszli do ciasnego, słabo rozjaśnionego pochodniami korytarzyka i wędrowali jedno za drugim przez wiele metrów. Ich kroki rozbrzmiewały pod kolebkowym sklepieniem korytarza.

Dubhe wiedziała, dokąd idą, Mistrz mówił jej o tym miejscu. Komnata, gdzie Najwyższy Strażnik spędzał większość swojego czasu, jego gabinet — miejsce, z którego Wielki Starzec organizował życie Gildii i przesądzał o śmierci tych, którzy na nią zasłużyli. To, co się działo, wywoływało w niej dziwne odczucia. Było coś niewłaściwego w tym, że tam była i spokojnie podążała za krokami Yeshola, coś szaleńczego. Starała się pamiętać tylko o tym, co miała w głowie, o niczym więcej.

Wreszcie dotarli do hebanowych drzwi znajdujących się w głębi korytarza. Yeshol otworzył je małym, srebrnym kluczykiem i wszedł jako pierwszy.

Było to czarne, okrągłe jak studnia pomieszczenie, oświetlone przez dwa wielkie trójnogi z brązu. Ściany przysłonięte były regałami wypełnionymi po brzegi książkami, a powietrze dochodziło z wysoko umieszczonego okna. Znajdowali się zatem pod posadzką sanktuarium. Pośrodku pokoju stał spory stół, a za nim posąg Thenaara, identyczny jak ten w świątyni, tyle że o wiele mniejszy. Trochę pachniało tu krwią, a Dubhe poczuła się dziwnie, jakby zagubiona. Zamknęła na moment oczy, poczekała, aż usłyszy odgłos zamykanych drzwi, po czym przystąpiła do działania.

Błyskawicznie wyciągnęła sztylet, wykręciła ramię Yeshola za plecy i nim zdążył odetchnąć, oparła mu ostrze na szyi.

— Chcę wiedzieć, kto to — wyszeptała mężczyźnie do ucha.

Minęło wiele czasu, od kiedy ostatni raz wcielała w życie swoje umiejętności zabójcy, ale jej ciało nawet zbyt dobrze pamiętało przeszkolenie i wszystko przyszło jej z wielką naturalnością.

Jeżeli jest człowiek, którego mogę zabić, to jest to on.

Yeshol nie wydawał się w najmniejszym stopniu zdziwiony ani przestraszony. Jego ciało było nieruchome, a oddech regularny. Pozwolił sobie na śmiech.

— Takie zatem są twoje zamiary? A teraz co chcesz zrobić: Zabić wszystkich, którzy są w środku?

Dubhe poczuła, że dusi ją wściekłość, że nie ma nad sobą pełnej kontroli. Symbol na jej ramieniu pulsował.

— Nie interesuje mnie nic takiego. Chcę tylko wiedzieć kto rzucił na mnie klątwę.

— Wiesz, że ja ci tego nie powiem. Jeżeli Sarnek kiedykolwiek mówił ci o mnie, powinnaś o tym wiedzieć.

— Nie ośmielaj się nawet o nim wspominać!

— Oto twój problem, Dubhe, ten głupi afekt do Przegranego. Ale ty nie chcesz tego zrozumieć…

Dubhe przycisnęła ostrze do jego gardła i poczuła, jak spływający strumyczek krwi moczy jej ramię.

— Nie lekceważ mnie.

Nawet teraz Yeshol nie wydawał się zdenerwowany.

— Krew mnie nie przeraża, śmierć też nie. Są moim żywiołem. Nie powiem ci, kto to był. I chyba nie muszę ci przypominać, że jeżeli mnie zabijesz, nie tylko nie uwolnisz się od klątwy, ale będziesz miała na karku całą Gildię. Zachęcałbym cię zatem do chwili zastanowienia, odłożenia broni i podyskutowania ze mną. Jest wiele do powiedzenia. A poza tym, co chcesz zrobić? Wystarczyła ci tylko lekka woń krwi, a już jesteś wzburzona.

To była prawda. Trudno jej było zachować kontrolę, Bestia mogła się w każdej chwili przebudzić.

Dubhe puściła go ze złością. Yeshol w ostatniej chwili zdążył złapać się stojącego przed nim stołu.

Pozostał tak nieruchomo przez kilka chwil, po czym odwrócił się, a jego twarz przybrała swój zwykły pogardliwy uśmiech. Wskazał jej krzesło.

— Nie ma wątpliwości, jesteś dobra. Lata zmarnowane na pracę w hakterze złodziejki, a tu proszę… Twoje ciało, twa zwinność…

Dubhe zacisnęła pięści i opuściła wzrok. — Siadaj — powiedział jej wreszcie.

Dubhe posłuchała. Jej nogi lekko zadrżały.

— Dlaczego? — spytała.

— A sama nie rozumiesz?

— Może i jestem Dzieckiem Śmierci, ale macie tu chmary zabójców, nie potrzebujecie mnie.

Yeshol uśmiechnął się.

— Czy chcesz przypadkiem udowodnić mi, że podziw, jaki dla ciebie żywię, jest całkowicie bezpodstawny? Dubhe, poświęceni nie mogą uniknąć swego przeznaczenia, a twoje jest pod znakiem Thenaara.

— Ja nie jestem zabójczynią.

— Ależ jesteś, urodziłaś się, aby nią być.

— Ja nie zabijam! — wrzasnęła.

— Zrobiłaś to, i to całkiem niedawno.

Dubhe poczuła zawroty głowy.

— Jesteś jedną z nas i byłaś nią, jeszcze zanim się urodziłaś. Otrzymałaś nasze przeszkolenie i w głębi serca sama wiesz, że niczego innego nie umiałabyś robić. To, czym się zajmujesz teraz, aby przetrwać, to nędzne życie złodziejki, które prowadzisz, jest olbrzymim marnotrawieniem talentu i poniża cię, bo nie jest to twoja droga. Ty należysz do nas i w głębi duszy jesteś tego świadoma. Dubhe zacisnęła pięści. Przypomniała sobie czarnego mężczyznę odcinającego się wyraźnie na tle zachodu słońca, mężczyznę, który przyszedł o nią wypytywać, mężczyznę, który zniszczył jej marzenie o spokojnym życiu z Mistrzem.

Jej gniew narastał. Dlatego, że słowa Yeshola w straszliwy sposób zgadzały się z tymi, które ona sama powtarzała sobie przez długie lata, i potwierdzały wstręt, jaki czuła do samej siebie, oraz poczucie ucisku, które towarzyszyło jej przez wszystkie dni jej życia. Zawsze wierzyła w przeznaczenie.

— Ja nie podzielam waszych barbarzyńskich kultów, Thenaara czy jakiegokolwiek innego głupiego bóstwa, żadne z nich nie istnieje.

Na Yesholu bluźnierstwo to nie zrobiło najmniejszego wrażenia.

— To Thenaar ciebie chce.

Dubhe wykonała gest zniecierpliwienia.

— Wszystko to niepotrzebne i śmieszne pogaduszki. Przejdź raczej do sedna. Czego chcesz za zdradzenie mi tego, co wiesz?

— Widzę, że w dalszym ciągu nie rozumiesz. Ja nigdy nic ci nie powiem, ani teraz, ani w przyszłości.

Dubhe wbiła swój sztylet w drewno biurka.

— Jeżeli taki jest twój zamiar, jestem kobietą martwą, a martwa kobieta niczego się nie boi. Może was całkiem nie unicestwię, ale z pewnością wielu z twoich ludzi, a ty sam jako pierwszy pójdziesz za mną.

— Zabójca jest zimny, Dubhe, a ty dzisiaj mówisz, nie myśląc. Przecież fakt, że nic ci nie powiem, nie oznacza, że nie chcę ci pomóc.

Dubhe siedziała oszołomiona.

— My znamy sposób, aby utrzymać tę klątwę pod kontrolą.

— Kłamiesz. Powiedziano mi, że tak nie jest.

— Ten, kto to zrobił, nic nie zrozumiał. To nie jest pieczęć, to klątwa. A klątwa może zostać zdjęta nawet przez kogoś, kto jej nie rzucił.

— A więc?

— A więc my będziemy ci podawać lekarstwo, które cię wyleczy, ale po trochu. Potrzeba będzie lat, abyś wyzdrowiała. A w ciągu tych lat będziesz nam służyć.

Dubhe pozwoliła sobie na sarkastyczny uśmiech.

— Oto zatem powód wszystkiego…

— Widzę, że zaczynasz myśleć.

— Do diabła…

— Jesteś nierozsądna. Twoje miejsce jest tutaj: twój codzienny ból i wciąż otwarta rana po śmierci Sarnka… odczuwasz to wszystko, bo nie jesteś jeszcze w domu. W tym miejscu odnajdziesz spokój, którego szukasz, bo to tym murom i tej ciemności zostałaś przeznaczona jeszcze przed narodzeniem. Dubhe patrzyła na niego twardo.

— Ty draniu, znalazłeś naprawdę piękny sposób… Ale ja nienawidzę tego miejsca i wolę umrzeć niż oddać się wam w służbę.

— To twój wybór. Ale przemyśl to dobrze. Nie mówimy o śmierci, jaką zawsze widziałaś. Nie mówimy o starcu, który oddaje swą duszę na końcu swoich dni, we własnym łóżku, być może zadowolony ze swojego małego życia. Nie mówimy o truciźnie, która zabije cię po kilku chwilach bólu, albo o ostrzu, które przeniknie twoje ciało, ani o wszystkich innych rzeczach, które pojmujesz i które znasz. Mówimy o otchłani, o miejscu, z którego nie można się wydostać, miejscu mrocznym, którego nikt, zapewniam cię, nikt nie zna. Twój umysł będzie zanikał dzień po dniu, a ty będziesz próbowała odnaleźć samą siebie, będziesz próbowała ze wszystkich sił. Ale Bestia, która w tobie żyje, nie zna spokoju i jest wiecznie wygłodniała. Będzie cię pożerać kawałek po kawałku. Będziesz widziała, jak działa za pośrednictwem twojego ciała, zobaczysz ją tak, jak tamtego dnia, kiedy dokonałaś rzezi w lasku. I tak setki razy. A poza tym nie będzie się to już działo tylko wtedy, kiedy zabijasz. Głód ciała i krwi stanie się twoją obsesją, Dopadnie cię w łóżku lub kiedy będziesz szła, jadła, w każdej chwili twojego dnia. Dopóki nie staniesz się tylko zwierzęciem i nie zaczniesz żyć jak zwierzę. Dopóki samo szaleństwo cię nie zabije. I nie myśl, że będziesz mogła się zabić, zanim to wszystko się dopełni, bo Bestia ci na to nie pozwoli. To nie będzie szybkie. Nie będzie piękne.

Dubhe czuła, jak krople zimnego potu spływają jej po plecach. Mogła zobaczyć to wszystko, co powiedział Yeshol, usłyszeć to i poczuć. Całe życie identyczne jak te koszmarne dni, których nie tak dawno doświadczyła.

Podniosła przerażony wzrok na siedzącego nieruchomo mężczyznę.

— Jak możesz zrobić mi coś takiego… jak mogłeś wykoncypować… — słowa zamarły jej w gardle.

— Dla chwały Thenaara. Kiedy już będziesz z nami, sama też to zrozumiesz.

Dubhe patrzyła w ziemię. Brakowało jej powietrza w tej klitce czuła, że jest zgubiona.

— Pokój dla ciebie jest już gotowy, zaraz za tymi drzwiami. Pierwszego dnia doświadczysz bólu, ponieważ śmierć zamieszkująca to miejsce jest pokarmem Bestii, ale my damy ci lekarstwo i od razu poczujesz się lepiej. Między ocaleniem a straszliwą śmiercią są tylko te drzwi, Dubhe, tylko one. Twoje „tak” lub twoje „nie”.

Dubhe znów spojrzała w ziemię, była wstrząśnięta. Potem wstała i otuliła się płaszczem.

— Nie mogę teraz zdecydować.

— Jak chcesz. Wiesz, gdzie mnie szukać, ale wiesz również, co cię czeka, jeżeli powiesz „nie”.

Dubhe wyciągnęła sztylet ze stołu, poczekała, aż Yeshol otworzy drzwi i wyprowadzi ją na zewnątrz.

— Dobrze się zastanów, Dubhe, dobrze się zastanów — powtórzył jej po raz ostatni, kiedy tylko znaleźli się w sanktuarium.

Kobieta jeszcze modliła się na swoim miejscu, wszystko było identyczne jak wcześniej, i wszystko wydało jej się nie do zniesienia.

Dubhe odwróciła się i ruszyła raptownie, przemierzając nawę coraz szybciej, aż wybiegła ze świątyni.

12. Droga prowadząca w ciemność

Pierwszym odruchem było odejście daleko, ponowna ucieczka do Krainy Słońca. Zrozpaczona Dubhe biegła, nie zatrzymując się ani na chwilę, na granicy własnej wytrzymałości, dopóki nie zobaczyła przed sobą różowiącego się świtu, dopóki nie zobaczyła, jak znika Kraina Nocy.

Była wykończona i bolała ją rana. Doskonale zdawała sobie sprawę z własnej nieroztropności, rozumiała, że w ten sposób tylko wyrządzi sobie krzywdę, ale w tych dniach bardziej niż rozum liczył się strach, ślepy i zimny. Dlatego musiała wrócić do domu. Wrócić do domu, aby o wszystkim zapomnieć.

Dotarła szybko, w zaledwie pięć dni przemierzyła przebytą uprzednio drogę.

Wydawało jej się, że znowu jest dzieckiem, wróciły do niej wszystkie dawne strachy.

Jakby Mistrz nigdy nie istniał, jakbym wciąż szukała Selvy i rodziców.

Z impetem wpadła do groty i kiedy tylko poczuła zapach pleśni wydało się jej, że czuje się lepiej. Odetchnęła pełnymi płucami, zamknęła oczy.

Znowu w domu, sama. Powoli udało jej się odzyskać równowagę. Kilka dni poświęciła na leczenie się. Rana była podrażniona, czerwona i spuchnięta. Dubhe użyła tej samej maści Toriego.

A podczas gdy ciało wracało do zdrowia, mięśnie rozluźniały się, a skóra na plecach stawała się na powrót różowa i elastyczna, myślała.

Wiele godzin spędziła na rozmyślaniach przy Ciemnym Źródle. Nadeszła zima. Jeden długi burzowy wieczór i już następnego dnia zapach powietrza był inny, zmieniła się jego konsystencja i chociaż świeciło słońce, jego promienie nie naruszały kołdry chłodu, która opadła na ziemię. Jednak Dubhe nie bała się zimna, wręcz przeciwnie, szukała go i chodziła do źródła nocą, ubrana w zwykłą koszulę, i tylko płaszcz ją ogrzewał.

Musiała wrócić do jedności ze światem, czuć pod otwartymi dłońmi nagą ziemię. Dopiero, kiedy wszelkie inne wrażenia zostawały unicestwione przez ten kontakt, wiedziała, że może rozumować naprawdę jasno.

Tylko Gildia miała antidotum. Nawet Magara nie mogła nic zrobić. Dubhe dobrze wiedziała, że magia Gildii była szczególna. Mistrz mówił jej o tym. Chodziło o zakazane zaklęcia, nikczemną magię, która bazowała na śmierci i obalaniu praw natury. Owe prastare formuły były jednak reinterpretowane, przywracane w duchu kultu Thenaara. Ale krążyły też głosy, zwłaszcza w Krainie Dni, że Gildia była jedynym prawdziwym depozytariuszem czarów elfickich, najmroczniejszych i najbardziej niegodziwych.

Słowa Yeshola rozbrzmiewały w jej umyśle i w nocy nie mogła powstrzymać się przed wspomnieniem rzezi na polanie. I tak już miałoby być zawsze, aż do najgorszej ze śmierci.

Nie tylko znowu zabiła, chociaż ze wszystkich sił starała się z tego wydobyć, ale była to regularna rzeź — coś, wobec czego jej umysł był bezradny. Takie było jej przeznaczenie poza Gildią, a ona nigdy nie zniesie podobnego końca. Wybór wydawał się wręcz zbyt łatwy.

Z czym jednak wiązało się przyjęcie propozycji Yeshola. Oznaczało zaprzedanie się najgorszemu wrogowi, nieprzyjacielowi, z którym Mistrz walczył aż do śmierci. Dla niej.

Nie mogła zapomnieć tego, co zrobili Mistrzowi. Przyłączenie się do nich oznaczało zdradę jego oraz jego nauczania. Nie wyszkolił jej po to, aby stała się maszyną śmierci podporządkowaną kultowi Thenaara, to nie po to ją ocalił i zatrzymał przy sobie. To nie po to wszystko skończyło się tak, jak się skończyło. To on dał jej życie, w jeszcze większym stopniu niż jej ojciec, któremu nie udało się jej ochronić ani odnaleźć po tym, jak ją stracił. Nie mogła mu czegoś takiego zrobić. A poza tym ona porzuciła drogę zabójstwa — przysięgła to, kiedy Mistrz umarł. Nie, nie miała prawdziwego wyboru. Straszliwa śmierć albo mroczna droga Gildii, od której przez dwa lata starała się uciec. Dubhe pogrążona była w wątpliwościach i tylko jedno rozwiązanie jawiło się na horyzoncie. Śmierć z wyboru, odnaleziona. Śmierć godna, która pozwoliłaby uniknąć tej straszliwej męki, jaką opisał jej Yeshol.

Zawsze odrzucała myśl o samobójstwie. Przeszła przez niezliczone momenty bólu, ale nigdy, przenigdy nie pomyślała, żeby powiedzieć „dość”, odejść najprostszą drogą. Ale teraz nie chodziłoby o tchórzostwo. To nie byłby ostatni czyn nędznika. Chodziło o wybór rodzaju śmierci, bo przecież i tak już była skazana, gdyby odrzuciła propozycję Yeshola.

Dubhe rozmyślała nad tym przez całą noc. Jeżeli miała powiedzieć „nie”, to taka właśnie była jedyna droga. Skończyć z tym, i to zaraz.

A jednak nie mogła. Nigdy nie sądziła, że można ją określić jako kogoś, kto kocha życie. Życie było proste i brutalne, i trudno jej było wyobrazić je sobie jako coś przyjemnego, pięknego. Ale teraz, kiedy pojedynczy gest dzielił ją od zakończenia całej historii, czuła, że nie może tego zrobić. Coś w niej pragnęło jeszcze żyć. Jakby mogła istnieć przyszłość inna od przeszłości, jakby czas przed nią mógł znowu dać jej Mistrza albo jej lata spędzone w Selvie. Rozpaczliwa nadzieja, jak wszystkie nadzieje. Irracjonalne pragnienie, żeby iść dalej, aż do końca.

Nie, nie mogła.

Podczas tych nocy u źródła zrozumiała, że to jej natura, suma jej własnych doświadczeń, a jeszcze bardziej jej przeznaczenie wybrało za nią. Mistrza już nie było, jego ciało zdążyło rozsypać się w ziemi, a jej nie pozostawało nic innego, tylko podążanie za tym czymś w środku niej, co uparcie pragnęło żyć. Ale w tym wyborze nie było żadnej radości ani ulgi.

Gildia zwyciężyła.

Pomału opróżniła dom, pożegnała się na zawsze ze wszystkim. Od tej chwili jej dom miał znajdować się w czeluściach ziemi, przy Yesholu.

Kiedy już zbliżał się moment wyruszenia w drogę, niespodziewanie pojawił się Jenna. Zobaczyła go stojącego na progu groty z zasępioną twarzą, okrytego innym niż zwykle płaszczem. Na zewnątrz prószył delikatny śnieżek.

— Długo cię szukałem.

Dubhe nie potrafiła przed sobą ukryć, że widzi go z przyjemnością. Dlatego starała się być twarda.

— Wydawało mi się, że wyraziłam się jasno.

Jenna wszedł i usiadł przy stole. Był opanowany, nie wykonał żadnego z tych drobnych aroganckich gestów, które robił zwykle.

— Co się z tobą działo?

Dubhe wiedziała, że nie może już unikać pytań.

— Odchodzę.

Jenna siedział w osłupieniu.

— To przez tamto wydarzenie na polanie, prawda? Tam się coś stało, a ty tam byłaś. Ja naprawdę chcę ci tylko pomóc… bo… do cholery, przecież jesteśmy kolegami w interesach, ale i koledzy w końcu trochę się lubią, czy nie?

Opuścił wzrok.

— Bo trochę mnie lubisz… nie?

Dubhe milczała przez chwilę. Sytuacja zaczynała być żałosna bardziej niż sądziła.

— To, o czym słyszałeś, jest skutkiem choroby. Jestem chora.

— No to potrzeba ci kapłana i kogoś, kto ci będzie towarzyszył…

Dubhe potrząsnęła głową.

— Jest tylko jedno miejsce, gdzie mogę się wyleczyć, i lepiej, żebyś nie wiedział, gdzie ono się znajduje. Tam właśnie idę. Oczywiście owo leczenie ma swoją cenę, więc będę musiała za nie zapłacić. Jeżeli chcę żyć, muszę to zrobić.

— Jak długo cię nie będzie? I co mam powiedzieć, jeśli ktoś będzie cię szukał?

— Jenna, już nigdy się nie zobaczymy. Już nie będziemy robić razem interesów. Wracaj do swojej pracy.

Chłopakowi na moment zabrakło słów, a potem uderzył gwałtownie pięścią w stół, tak że Dubhe aż podskoczyła.

— O nie, nie! Już od tak dawna razem pracujemy, widziałem, jak dorastałaś, byłem przy tobie, kiedy sprawy szły źle. Nie możesz mnie tak zbyć bez wytłumaczenia mi powodów. Porzucasz mnie!

— Przecież zawsze łączyła nas praca. Nigdy nie było nic więcej.

— Nieprawda, to nie tylko to!

Poderwał się na nogi.

Dubhe poczuła w sobie jakieś drgnienie. Ciężko było porzucić całe swoje życie, a Jenna do niego należał. Chociaż znów obiecywała sobie, że nie przywiąże się do nikogo, musiała przyznać, że jest jej bliski.

— Nie jest mi łatwo zostawić wszystko dla nowego życia, ale muszę. W przeciwnym razie umrę.

— Tym bardziej mnie potrzebujesz.

Dubhe uśmiechnęła się ze smutkiem.

— Idź, idź już sobie i zapomnij o wszystkim. Już ci powiedziałam tamtego wieczoru: nie możesz mnie zrozumieć, tacy jak ja są zgubieni.

Jenna zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki.

— Nie pozwolę ci odejść.

Zrobił to bardzo szybko, z pośpiechem niedoświadczonego dzieciaka. Położył dłonie na jej ramionach i niewprawnie dotknął wargami ust Dubhe. Było to coś tak nieoczekiwanego, że dziewczyna nie miała czasu zareagować. Kiedy poczuła te drżące wargi oparte na swoich, porwała ją rzeka pamięci. Postacie nałożyły się w słodkim i strasznym wspomnieniu, co sprawiło, że się zmieszała. Odskoczyła gwałtownie.

Stali naprzeciw siebie, Jenna z oczami utkwionymi w ziemi czerwony jak nigdy. Dubhe patrzyła na niego zszokowana i z trudem starała się oddzielić jego postać od wspomnień.

— Ja cię nigdy nie kochałam — powiedziała tylko z lodowatym chłodem.

— A ja tak…

Dubhe podeszła do niego blisko i położyła mu dłoń na ramieniu. Rozumiała. Aż nazbyt dobrze.

Jenna był oszołomiony, oczy mu błyszczały. Dubhe odprowadziła go do wyjścia i kawałek w las. Szli obok siebie, nic nie mówiąc. Daleko, w górach, puszczyk rzucał swoje ponure wezwanie.

To kończy się moje życie, tak jak w przeszłości.

Zatrzymała się.

— Zegnaj, Jenna.

Nie znalazł nawet odwagi, żeby na nią spojrzeć.

— To nie może się tak skończyć…

— Ale kończy się tutaj. Wracaj do domu.

Dubhe zostawiła go samego w lesie. Nadszedł czas. Ta noc będzie ostatnią z jej dawnego życia.

Wyruszyła o świcie, zabierając niewiele rzeczy. Spakowała ze sobą całą swoją broń, przede wszystkim sztylet, do którego była bardzo przywiązana.

Popatrzyła na niego innym spojrzeniem.

Znowu będę musiała tego używać.

Przeszył ją dreszcz. Zawsze miała nadzieję, że ta chwila nigdy nie nadejdzie.

Wzięła ze sobą też ubrania na zmianę i trochę prowiantu na drogę. Nawet nie opróżniła całkiem groty. Nie potrafiła powiedzieć. czy to dlatego, że zbyt była do niej przywiązana, czy też dlatego, że w głębi duszy wierzyła w swój powrót. Po prostu odwróciła się plecami do tego miejsca, które tak pokochała, i nie spojrzała za siebie.

Podróż do świątyni zajęła jej sześć dni, dokładnie jak za pierwszym razem. Mogła się pospieszyć i dojść tam wcześniej, ale nie miała na to najmniejszej ochoty. Pomyślała sobie, że prawdopodobnie jest to jej ostatnia okazja, żeby tak długo przebywać na wolnym powietrzu, przynajmniej przez najbliższe miesiące, i chciała się tym nacieszyć. Pragnęła zabrać ze sobą zapachy zimy zanim utraci poczucie czasu, a jej ciało stanie się więźniem tunelu wykutego w skale.

Chciała także wymazać z pamięci to żenujące i smutne wspomnienie Jenny, który ją całował i tym śmiesznym gestem próbował ją zatrzymać, przywiązać do siebie i do Krainy Słońca — ją, która nie była przywiązana do niczego.

Weszła do świątyni, kiedy było już południe. Ciemność Krainy Nocy była gęsta, a chłód przenikliwy. Wiatr wbijał się przez bramę i przebiegał nawy sanktuarium, ponuro dźwięcząc wokół posągu Thenaara. Tym razem ławki stały puste. Dubhe była sama. Wiedziała jednak, że Yeshol na nią czeka.

Oparła dłoń na kolumnie i poczuła, jak tnące krawędzie czarnego kryształu ranią jej ciało. Kropla krwi spłynęła po filarze.

Ból sprawił, że wróciła jej świadomość i to, co miała właśnie zrobić, nabrało wymiaru.

Podeszła do znajomego posągu, przygięła wiadomy kolec i czekała.

Yeshol pojawił się owinięty w swoją czerwoną tunikę. Uśmiechał się ze źle skrywaną satysfakcją.

— Ostatecznie nie musiałaś się długo zastanawiać…

Dubhe nie odpowiedziała. Dałaby wszystko, żeby móc zedrzeć mu z twarzy ten uśmiech, ale jej życie było w rękach tego drania; dokonała wyboru, a ta decyzja nie przewidywała śmierci Yeshola.

Yeshol musiał jednak coś wyczuć, bo szybko skorygował ton wypowiedzi.

— Nigdy w ciebie nie wątpiłem. Thenaar cię wybrał, nie mogłaś postąpić inaczej, tylko przyjść.

Ruszył tą samą drogą, co poprzednio, i tak jak wtedy dotarli do jego gabinetu. Tym razem zaraz po wejściu mężczyzna pociągnął za złocisty sznureczek wiszący z boku posągu Thenaara.

Dał Dubhe znak, żeby usiadła, sam też tak uczynił.

— Przede wszystkim tutaj nie potrzebujesz broni. Połóż ją na ziemi.

Dubhe zawahała się.

— W dalszym ciągu chcesz mnie zabić? Może i poderżniesz mi gardło, ale moi ludzie zabiją cię, a w takim razie jaki będzie z tego pożytek?

To nie o to chodziło.

— Jestem do tej broni przywiązana.

— Nie jest ci potrzebna.

— Obiecaj, że oddasz mi to, kiedy wszystko się skończy.

Yeshol popatrzył na nią prawie z obrzydzeniem, ale się zgodził.

— Dostaniesz ją z powrotem po inicjacji.

Dubhe położyła na ziemi wszystko: łuk, noże do rzucania, strzały. Jako ostatni sztylet. Położenie sztyletu Mistrza na tej przeklętej podłodze wydało jej się prawie bluźnierstwem.

— W stanie, w jakim się teraz znajdujesz, nie wolno ci przystąpić do naszego zgromadzenia, do Domu. Jesteś nieczysta ze względu na zepsute życie bez wiary, jakie prowadziłaś poza tymi murami, a jednocześnie, gdybyś przekroczyła próg, nie trzymając na uwięzi drzemiącej w tobie Bestii, klątwa rozszalałaby się.

Dubhe przerwała mu ruchem głowy.

— To ty wprowadziłeś tę Bestię do mojego serca. Tak czy inaczej chciałabym postawić sprawę jasno. Będę dla was pracować, zrobię to, czego będziecie chcieli, ale nigdy nie dostaniecie mojej wiary. Ja nie wierzę w żadnego boga, a już z całą pewnością nie w takiego, jak Thenaar.

Yeshol uśmiechnął się.

— Tylko Thenaar o tym decyduje. W każdym razie będziesz z nami mieszkała, a życie wśród nas i przynależność do Gildii oznacza udział w kulcie. Nie możesz postąpić inaczej.

Drzwi otworzyły się i weszła zakapturzona postać. Miała na sobie długi czarny habit z surowego materiału. Pokłoniła się przed Yesholem, unosząc dłonie do piersi, a następnie zdjęła kaptur. Był to raczej młody mężczyzna o króciutkich wypłowiałych blond włosach, z oczami równie jasnymi i pozbawionymi wyrazu; miał zaostrzony nos i bardzo jasną cerę. Patrzył na nią, jakby była przezroczysta.

— To Strażnik Inicjantów, ma na imię Ghaan. Zajmuje się młodymi którzy do nas przychodzą, nowymi adeptami. Zazwyczaj chodzi o dzieci, ale w rzadkich przypadkach mamy do czynienia z kimś starszym, jak ty. On wprowadzi cię w tajniki kultu. Od tego momentu aż do ceremonii inicjacji nie zobaczysz nikogo poza Strażnikiem Inicjantów. Nie jesteś godna, żeby ktokolwiek inny z nas odezwał się do ciebie słowem.

Yeshol skinął głową i Ghaan odezwał się:

— Wstań i chodź za mną.

Dubhe posłuchała. Jej życie należało teraz do tych ludzi.

Zanim wyszła, Yeshol przywołał ją jeszcze raz.

— Widziałem twoją dłoń. — Uśmiechnął się. — To kolejny dowód na twoją przynależność do Thenaara, Dubhe, bo pierwsza rzecz, jaką inicjant musi zrobić, to ofiarowanie własnej krwi, a ty już to zrobiłaś.

Dubhe mocno zacisnęła pięść.

Przeszli przez liczne zaułki wykute w skale, wszystkie ciemne i śmierdzące. Jednak zapach krwi, silniejszy w norze Yeshola, prawie całkiem zniknął i Dubhe oddychała swobodniej. Mężczyzna przed nią nic nie mówił, ograniczał się do marszu. Dubhe podążała za nim. Szybko straciła rachubę mijanych odgałęzień i chodników. Wreszcie dotarli do drewnianych drzwi. Ghaan otworzył je długim, zardzewiałym kluczem. Wnętrze kojarzyło się z prawdziwą studnią. Pachniało pleśnią i było bardzo małe. Dubhe oceniła, że ledwo zdoła się w nim położyć, a już na pewno będzie musiała podkulić nogi. Wysoko, bardzo wysoko widać było malutką szparę, przez którą wpadało nieco powietrza.

— To jest cela oczyszczenia. — Głos mężczyzny był piskliwy, mówił, nie patrząc na jej twarz. — Zostaniesz tutaj przez siedem dni. Siedem dni będziesz pościć, aby się oczyścić. Będziesz miała prawo do pół karafki wody dziennie. Każdego dnia przyjdę do ciebie po daninę i będę cię uczyć kultu. Po tym czasie będziesz mogła wstąpić do Domu i odbędzie się twoja inicjacja.

— Ja nie wierzę w waszego boga — wymamrotała Dubhe.

Nagle wszystko wydało jej się szalone. Zadała sobie pytanie, dlaczego się na to zgodziła, i przypomniała sobie przerażenie, z jakim Mistrz mówił o tym miejscu.

Ghaan ją zignorował.

Dubhe weszła do środka. Drzwi zamknęły się za nią gwałtownie, a piskliwy odgłos klucza w zamku odbijał się od jednej ściany do drugiej, aż po szczyt, aż po maleńki otwór wysoko w górze Wydawał się ogłuszającym hałasem.

Dubhe znała zasadzki i ułudy ciemności. W najgorszych chwilach ciemność przyjmowała ją i otaczała, wyciągała ją z rzeczywistości i pocieszała. Drugą stroną medalu było właśnie to. Samotność i ciemność odbierały rzeczom ich realność, pochłaniały to wszystko, co znajdowało się na zewnątrz, fałszowały kontury, Ciemność chroni, ale i oszukuje.

I tak było podczas tych siedmiu dni szaleństwa, obłędu.

Rozum bezskutecznie starał się opierać pojawiającym się wizjom. Przeszłość i teraźniejszość plątały się — czasami Dubhe wydawało się, że jest jeszcze dzieckiem, w domu, czasami znów była w lesie, wypędzona z Selvy, innym razem widziała, jak Mistrz patrzy na nią surowo. Prześladował ją Gornar, podobnie jak inne ofiary tamtych rozpaczliwych lat, kiedy sama przed sobą starała się zaprzeczyć swojemu bezwzględnemu przeznaczeniu.

Pożerało ją pragnienie, głód potęgował nieustanną udrękę, a powietrza — w dodatku zatęchłego — było niewiele. Dubhe wytrwale starała się nie zatracić własnego jestestwa, własnych myśli. Jeżeli uda jej się je ocalić, zawsze będzie miała coś, co nie należy do Gildii; dopóki zachowa świadomość, życie będzie miało jeszcze jakiś sens.

Ghaan przychodził nocą, a Dubhe wiedziała to, bo wtedy nad więzieniem zawsze wschodziła gwiazda, jaśniejąca i czerwona.

Pierwszego wieczoru dał jej nowe ubranie. Była to długa tunika, identyczna jak jego, czarna, uszyta z surowego materiału, który drażnił skórę. Potem obciął jej włosy. Pozwoliła mu na to.

Następnie kazał jej podać mu nieskaleczoną rękę. Kiedy to uczyniła, mężczyzna nożem naciął jej dłoń.

— Dla Miecza, który zarzyna — wymruczał i zebrał krew do małej ampułki.

Na koniec dał jej czysty bandaż do otarcia krwi. Był on wilgotny jakby czymś nasączony.

Rozcięcie było małe, lecz głębokie, a widok krwi sprawił, że Dubhe poczuła niepokój.

Bestia jest spragniona.

Od drugiego wieczoru Ghaan zaczął też kształcić Dubhe. Wchodził do celi, niosąc ze sobą inną dziwną ampułkę, którą kazał jej wąchać, po czym Dubhe na jakiś czas dochodziła do siebie i była bardziej przytomna.

Później jak przez mgłę pamiętała owe nocne godziny, jakie spędziła razem z tym mężczyzną, oszołomiona głodem i pragnieniem, i prawie zahipnotyzowana jego głosem, tak melodyjnym, kiedy opowiadał jej o Thenaarze.

— On jest najwyższym Bogiem, o wiele potężniejszym od tych wszystkich, których czci się w Świecie Wynurzonym…

— Thenaar jest panem nocy. Wschodzi z Rubirą, gwiazdą krwi. To tamta, widzisz? Nad twoją głową. Osiąga szczyt o północy i wówczas panuje nad mrokami. Rubira jest służebnicą Thenaara, idzie przed nim i go zapowiada…

— My, jego uczniowie, jesteśmy Zwycięskimi. Ludzie nazywają nas popularnie Zabójcami, ale my jesteśmy Wybranymi, umiłowanym szczepem Thenaara…

Na koniec każdego spotkania Ghaan ją kaleczył. Co wieczór rana w innym miejscu. Po dłoniach przyszła kolej na przedramiona, potem na nogi. Ostatniego wieczoru naciął jej czoło.

— Siedem znaków, siedem — jak siedmiu Wielkich Braci, którzy naznaczyli naszą historię Zwycięskich, siedem jak dni w roku, kiedy Rubira jest zasłonięta przez księżyc, siedem jak siedem rodzajów broni Zwycięskich: sztylet, miecz, łuk, lasso, dmuchawka, noże i ręce.

Rany szybko się zasklepiały — prawdopodobnie na bandażu była jakaś lecznicza maść — i zostawiały tylko lekki, biały znak. Kiedy Dubhe przyjrzała się swojej dłoni, przypomniała sobie, że Mistrz też miał podobne blizny.

„Pamiętaj, Dubhe, to symbole Gildii. Kiedy je widzisz, znaczy, że masz do czynienia z Zabójcą”.

Jestem Zabójcą, tym, kim od zawsze powinnam być — pomyślała ze zgrozą.

Ósmego dnia drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich postać inna niż wychudzona sylwetka Ghaana. Dubhe z wysiłkiem podniosła oczy do nieba. Czerwona gwiazda, Rubira, jeszcze nie wzeszła.

— Okres oczyszczenia minął.

Spokojny i opanowany głos Yeshola.

— Dziś w nocy, kiedy wzejdzie Gwiazda Krwi, nastąpi twoja inicjacja i od tego momentu będziesz należała do Thenaara.

Zabrali ją z celi, kiedy tylko zrobiło się ciemno. Przyszły dwie kobiety z ogolonymi głowami, też ubrane w czarne habity. Prawdopodobnie były to pomocnice Strażnika Inicjantów, pomyślała Dubhe. Poprowadziły ją do innego pokoju, gdzie zapach krwi stał się wyraźniejszy. Było to okrągłe, obszerne pomieszczenie, oświetlone wielkimi trójnogami z brązu, roztaczającymi dziwny aromatyczny dym i ponure światło tańczące po wykutych w skale ścianach. Oprócz kobiet, które ją przyprowadziły, było też dwóch mężczyzn. Oni również byli ogoleni, ale nie mieli na sobie tunik, tylko szerokie spodnie z czarnego lnu, a ich torsy były nagie i poznaczone białymi bliznami, które rysowały dziwne wzory, podobne do tych w świątyni. U ich stóp leżały grube łańcuchy. Między nimi, na krześle z wysokim oparciem i poręczami, siedział Ghaan. Kobiety kazały jej uklęknąć.

— Co się ze mną stanie? — spróbowała spytać Dubhe.

— Zobaczysz, kiedy to nastąpi. Ghaan podniósł się i opuścił pomieszczenie. Mężczyźni pozostali nieruchomo na swoich miejscach, a kobiety zajęły się dziewczyną. Dały jej nową karafkę z wodą i kawałek chleba, na który Dubhe rzuciła się wygłodniała. Pochłonęła go paroma kęsami. Potem podały jej szklaneczkę pełną fioletowego płynu o bardzo mocnym zapachu. Najpierw kazały jej wdychać głęboko jego opary, a potem wypić. Ciecz była mocna i paliła ją w gardle tak, że łzy stanęły jej w oczach. Kobiety kazały jej usiąść i na kilka chwil zostawiły ją w spokoju.

Dubhe czuła się wykończona, chociaż chleb i woda dodały jej nieco sił, ale też i dziwnie otępiała. Świat chwiał się przed jej oczami w rytm płomieni w trójnogach.

— Co mi dałyście do picia? — wymruczała.

— Ciii — powiedziała jedna z kobiet. — Inicjant nie powinien się odzywać. To pomoże ci znieść wszystko.

Dały jej jeszcze wody, a potem wyszły.

Dopiero wtedy ruszyli się mężczyźni. Dubhe zobaczyła, jak biorą łańcuchy i zbliżają się do niej. Nałożyli je jej na stopy i ręce. Prawie zachciało jej się śmiać. Dotarła aż do tego momentu z własnej, nieprzymuszonej woli, dobrze świadoma swojego wyboru, a teraz skuwali ją tak, jakby była więźniem.

— Przecież nie ucieknę… — próbowała protestować.

— To nie ze względu na ciebie, ale z powodu klątwy.

Dubhe nie pojęła jasno tych słów.

Podnieśli ją, podtrzymali prawie z troską i wyprowadzili.

Znowu znaleźli się w plątaninie długich, ciemnych i wilgotnych chodników. Ściany strasznie falowały, jakby były żywym jelitem, i wydawało jej się, że grożą zawaleniem. Potem do Dubhe powoli zaczął docierać jakiś dźwięk przypominający oddech. Tak, jakby gdzieś tam ukrywało się jakieś dyszące zwierzę. Poczuła zapach krwi, coraz mocniejszy i bardziej przenikliwy, i zaczęła się pocić. Nogi zdawały się odzyskiwać siłę, kroki stawały się coraz pewniejsze, ale jej serce biło coraz mocniej.

To ona. Ściga mnie. Szuka mnie. Bestia!

Mężczyźni wzmocnili uścisk na jej ramionach, a daleki odgłos powoli przekształcał się w ponurą psalmodię, żałobną litanię, jakiej Dubhe nigdy nie słyszała.

Zakręty, odcinki schodzące, a potem wznoszące się, schody. Droga coraz bardziej przypominała labirynt, a teraz i ściany pulsowały tym śpiewem, drżały od słów mruczanych przez wiele osób. Zapach krwi stawał się coraz mocniejszy, przyprawiający o mdłości.

— Nie, nie… — próbowała wyszeptać Dubhe, kiedy przez jej ramiona i nogi przebiegały krótkie skurcze.

Pomruk stawał się głuchym grzmotem, a zapach był nie do wytrzymania. Wreszcie doszli do sali.

Była to olbrzymia naturalna grota ze sklepieniem pełnym zaostrzonych stalaktytów. Połyskujące światło żaru zawieszonego pod sufitem dawało życie złowrogim stworzeniom z cienia na ścianach. Środek sali zajmowały dwa wielkie baseny wypełnione krwią. To stąd pochodził zapach. W basenach moczył stopy wykuty w czarnym krysztale posąg Thenaara, o wiele większy niż ten w świątyni. Statua była taka sama, jak jej kopia w świątyni: tak jak tamta trzymała w dłoni sztylet i błyskawicę, ale jej oblicze, o ile to było możliwe, miało jeszcze bardziej nikczemny wyraz.

Pomiędzy stopami posągu znajdowała się kolejna postać z czarnego kryształu, o mniejszych rozmiarach, ledwo sięgająca kolan Thenaara. Zmieszana Dubhe nie potrafiła jasno rozpoznać, co przedstawia, ale wydawało jej się, że było to ubrane w tunikę dziecko o dziwnie poważnym i smutnym spojrzeniu.

Miejsce u stóp obu posągów, wokół basenów, zajmował tłum mężczyzn i kobiet w czerni. Zwycięscy, jak nazwał ich Ghaan. Zabójcy. To oni recytowali, monotonnie wzywając Thenaara. Ściany rozbrzmiewały tym krzykiem, nawet posadzka drżała.

Kiedy tylko Dubhe dostrzegła krew, wrzasnęła; wydawało jej się, że Bestia rozrywa jej ciało. Chciała pić, nasycić się i zabijać. Zaczęła się miotać i wyrywać, ale towarzyszący jej mężczyźni przytrzymali ją mocno i popchnęli w kierunku basenu.

Tak jak tamtego wieczoru na polanie Dubhe przyglądała się wszystkiemu bezradnie. Widziała własne ciało opętane przez Bestię i była przerażona.

Będzie jak wtedy! Znowu rozszarpię ciała tych ludzi! A Bestia mnie pożre!

Kiedy zanurzyli jej stopy we krwi, poczuła, że mdleje.

Yeshol stał przed nią ze zmienioną w mistycznej ekstazie twarzą, a jego głos dominował nad wszystkimi innymi. Dwóch mężczyzn przytwierdziło ciążące u jej nadgarstków i kostek łańcuchy do odpowiednich pierścieni i Dubhe została sama w basenie. Śliska krew pokrywała jej stopy.

Na znak Yeshola w sali zapanowała cisza i słychać było jedynie krzyk Dubhe. Jej własnym uszom wydawał się nieludzki.

To krzyk Bestii! Uwolnijcie mnie!

Mimo że wrzeszczała, głos Yeshola przebił się przez jej krzyki.

— Potężny Thenaarze, zdobycz, która długo Ci umykała, jest teraz tutaj, przed Tobą, i prosi, aby ją przyjąć w zastępy Twoich. Dla Ciebie porzuci szeregi Przegranych, wyrzeknie się swojego grzesznego życia i podąży drogą Zwycięskich. Yeshol wyciągnął ampułkę pełną czerwonej cieczy.

— Jest już oczyszczona, ofiarowuje Ci swoje cierpienie i swoją krew.

Zgromadzenie podjęło recytację dziwnej modlitwy. Yeshol wlał krew do basenu, a chór głosów podniósł się wyżej i głośniej.

— Krew do krwi, ciało do ciała, przyjmij ofiarę i zabierz ze sobą potomstwo śmierci.

Dubhe upadła na kolana. Była bliska szaleństwa. To, czego starała się uniknąć, miało właśnie nastąpić. Szaleństwo. Ból. Śmierć. Najgorsze z możliwych. Oszukali ją.

Zgromadzenie znów zamilkło i podniósł się czysty i mocny głos Yeshola. — Niech Twoja krew, potężny Thenaarze, oczyści i naznaczy naszą nową siostrę i odciśnie na niej Twój mroczny znak.

Wziął talerz z brązu, zanurzył go w basenie, po czym wylał zebraną krew na głowę Dubhe. Dziewczyna osunęła się jeszcze niżej.

Umieram, wreszcie umieram — powiedziała do siebie, kiedy szpony Bestii ją rozdzierały. Przelotnie zobaczyła, jak twarz Yeshola pochyla się nad nią bliziutko, aż poczuła jego oddech na ustach. Wycedził nikczemnym szeptem:

— Zapamiętaj ten ból, to cierpienie. To właśnie cię spotka, jeżeli nie będziesz nam posłuszna. Ale ponieważ byłaś grzeczna, czeka cię nagroda.

Przysunął do jej ust ampułkę i chłodna ciecz spłynęła jej do gardła. Szpony, które jeszcze chwilę przedtem wczepione były w jej pierś, zdawały się odstępować, a dziewczynę ogarnął dziwny spokój. Potem wszystko stało się czarne.

Загрузка...