Na dwa dni przed zburzeniem Drezna Amerykanów odwiedził w rzeźni bardzo interesujący gość. Był to Howard W. Campbell junior, amerykański nazista. To właśnie on napisał monografię na temat haniebnego zachowania się amerykańskich jeńców wojennych. Teraz nie zajmował się już badaniami dotyczącymi jeńców. Przyszedł do rzeźni, aby werbować ochotników do niemieckiej formacji wojskowej pod nazwą Wolny Korpus Amerykański. Campbell był założycielem i dowódca tej formacji, która miała walczyć wyłącznie na froncie wschodnim.
Campbell wyglądałby całkiem przeciętnie, gdyby nie ekstrawagancki mundur jego własnego pomysłu. Miał na sobie wielki teksaski kapelusz z szerokim rondem i czarne kowbojskie buty ozdobione gwiazdami i swastykami. Jego ciało obciskał błękitny elastyczny kostium z żółtymi lampasami od pachy aż do kostki. Na jasnozielonych naramiennikach był wyszyty profil Abrahama Lincolna. Na rękawie miał szeroką czerwoną opaskę z błękitną swastyką w białym kole. Teraz właśnie w cementowej świniarni wyjaśniał symbolikę opaski.
Billy Pilgrim miał piekielną zgagę po całodziennym łykaniu syropu. Obraz Campbella widział zniekształcony przez ruchomą zasłonę słonej wody, gdyż od tej zgagi łzawiły mu oczy.
— Błękit to amerykańskie niebo — mówił Campbell. — Biały kolor symbolizuje rasę, która opanowała kontynent amerykański, osuszyła bagna, wykarczowała lasy, pobudowała drogi i mosty. Kolor czerwony oznacza krew amerykańskich patriotów, którą zawsze tak chętnie szafowano.
Audytorium Campbella było wyraźnie senne. Ludzie mieli za sobą ciężką pracę w fabryce syropu i długi marsz po mrozie. Byli wychudzeni i mieli zapadnięte oczy. Na ich skórze pojawiły się chorobliwe wypryski. Podobnie wyglądały ich usta, gardła i wnętrzności. Syrop słodowy, który podjadali w fabryce, zawierał tylko niewielką część witamin i minerałów, jakich wymaga organizm Ziemianina.
Campbell obiecywał teraz Amerykanom befsztyki z tłuczonymi ziemniakami i sos, i placek z jabłkami, jeśli wstąpią do Wolnego Korpusu Amerykańskiego.
— Po zwycięstwie nad Rosją — mówił — zostaniecie repatriowani przez Szwajcarię.
Nie było żadnego oddźwięku.
— Prędzej czy później będziecie musieli walczyć z komunistami — powiedział Campbell. — Dlaczego nie załatwić tego od razu?
I wtedy okazało się, że apel Campbella nie pozostanie bez odpowiedzi. Biedny stary Derby, nauczyciel szkoły średniej, któremu już niewiele życia pozostało, podniósł się ciężko. Była to zapewne najpiękniejsza chwila jego życia. W opowieści tej prawie nie ma bohaterów ani dramatycznych konfliktów, gdyż występujący w niej ludzie są albo chorzy, albo stanowią bezwolne igraszki w ręku jakichś potężnych sił. Przecież jednym z najważniejszych efektów wojny jest właśnie to, że pozbawia ludzi osobowości. Ale w tym momencie stary Derby dowiódł, że jest kimś.
Stanął jak zawiany gość w barze, który szykuje się do bójki. Opuścił, głowę i zacisnął pięści, jakby czekał na sygnał do walki. Nagle podniósł głowę i nazwał Campbella żmiją. Potem się poprawił. Żmija, powiedział, nie może nic na to poradzić, że jest żmiją, natomiast Campbell, który wcale nie musi robić tego, co robi, jest czymś znacznie gorszym od żmii, szczura czy nawet opitej krwią pluskwy.
Campbell słuchał tego z uśmiechem.
Derby mówił wzruszająco o amerykańskiej demokracji, która zapewnia wszystkim wolność, sprawiedliwość i równe możliwości. Powiedział, że nie ma wśród obecnych nikogo, kto nie oddałby chętnie życia za te ideały.
Mówił o przyjaźni między narodami amerykańskim i rosyjskim i o tym, jak te dwa narody wytępią zarazę faszyzmu, która chciała opanować cały świat.
W tym momencie rozległ się ponury głos syren obwieszczających alarm lotniczy.
Amerykanie wraz ze strażnikami i Campbellem schronili się w pustej chłodni na mięso, wykutej w litej skale pod budynkiem rzeźni. Prowadziły tam żelazne schody, z żelaznymi drzwiami na górze i na dole.
W chłodni wisiało na hakach kilka sztuk bydła, owiec, świń i koni. Zdarza się. Poza tym było kilka tysięcy pustych haków. Panował tu naturalny chłód, nie było żadnych urządzeń chłodniczych. Mrok rozpraszały świece. Chłodnia miała bielone ściany i pachniała karbolem. Pod jedną ze ścian stały ławki. Amerykanie zajmowali miejsca, zmiatając z nich kawałki wapna, zanim usiedli.
Howard W. Campbell i strażnicy nie siedli. Campbell rozmawiał ze strażnikami w nienagannej niemczyźnie. Swego czasu napisał wiele popularnych sztuk i wierszy w tym języku i ożenił się ze słynną niemiecką aktorką Resi North. Jego żona nie żyła, zginęła podczas występów dla wojska na Krymie. Zdarza się.
Tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Dopiero następnej nocy zginie w Dreźnie sto trzydzieści tysięcy ludzi. Zdarza się. Billy zdrzemnął się w chłodni i przeniósł się w czasie, powtarzając słowo w słowo tę samą sprzeczkę z córką, od której zaczęła się niniejsza opowieść.
— Ojcze — mówiła Barbara — powiedz, co my mamy z tobą zrobić? — I tak dalej. — Czy wiesz, kogo miałabym ochotę zamordować? — spytała.
— Nie mam pojęcia.
— Tego Kilgore’a Trouta.
Kilgdre Trout był i jest nadal autorem książek fantastycznonaukowych. Billy nie tylko przeczytał dziesiątki jego książek, ale zaprzyjaźnił się z nim, oczywiście w takim stopniu, w jakim można zaprzyjaźnić się z Troutem, który jest człowiekiem zgorzkniałym do szpiku kości.
Trout mieszka w Ilium w wynajętej suterenie, mniej więcej dwie mile od pięknego białego domku Billy’ego. On sam nie ma pojęcia, ile napisał powieści — chyba siedemdziesiąt pięć albo coś koło tego. Żadna z nich nie przyniosła mu pieniędzy. Trout wiąże koniec z końcem pracując w dziale rozpowszechniania miejscowej gazety, gdzie jako przełożony roznosicieli gazet zastrasza, zwodzi i oszukuje te dzieciaki.
Billy poznał go w roku 1964. Jechał właśnie swoim Cadillakiem jakąś boczną ulicą, kiedy stwierdził, że drogę blokuje mu kilkunastu chłopców na rowerach. Odbywało się tu zebranie. Przemawiał do chłopców jakiś brodaty jegomość. Był tchórzliwy i niebezpieczny i najwyraźniej znał swój fach. Trout miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata. Mówił chłopakom, żeby wzięli dupy w troki i zaczęli zbierać prenumeraty na ten pieprzony dodatek niedzielny. Powiedział, że ten, kto w ciągu najbliższych dwóch miesięcy pozyska największą ilość prenumeratorów, otrzyma w nagrodę tygodniowy pobyt dla siebie i dla rodziców na pieprzonej wyspie pod nazwą Winnica Marty.
I tak dalej.
Jeden z roznosicieli był właściwie roznosicielką. Dziewczyna słuchała tego z płonącymi uszami.
Billy doskonale znał paranoidalne oblicze Trouta z okładek wielu książek, ale spotkawszy go nagle na ulicy rodzinnego miasta, nie mógł sobie uprzytomnić, skąd zna tę twarz. Pomyślał, że może widywał tego pomylonego proroka gdzieś w Dreźnie. Trout z wyglądu niewątpliwie pasował na jeńca wojennego.
I wtedy roznosicielka gazet podniosła dwa palce.
— Panie Trout — spytała — czy jeśli wygram, będę mogła zabrać też siostrę?
— Gówno — odpowiedział Kilgore Trout. — Myślisz, że pieniądze rosną na drzewach?
Nawiasem mówiąc, Trout napisał książkę o drzewie dolarowym. Zamiast liści rosły na nim dwudziestodolarowe banknoty. Kwitło obligacjami pożyczki państwowej, a owocowało diamentami. Do drzewa ściągali ludzie, którzy zabijali się pod nim nawzajem, dostarczając w ten sposób doskonałego nawozu.
Zdarza się.
Billy Pilgrim zaparkował swego Cadillaka i czekał na koniec zebrania. Wreszcie wszyscy się rozjechali i został tylko jeden chłopiec, z którym Trout musiał jeszcze porozmawiać. Chłopiec chciał zrezygnować z pracy, ponieważ wymagała zbyt dużo czasu i wysiłku, wynagrodzenie zaś było bardzo mizerne. Godziło to bezpośrednio w Trouta, który musiałby doręczać gazety za chłopca, dopóki nie znajdzie na jego miejsce innego frajera.
— Co ty sobie myślisz? — zwrócił się Trout do chłopca karcąco. — Odstawiasz tu jakieś niemrawe cudo?
Niemrawe cudo to również był tytuł jednej z książek Trouta. Jej bohaterem był robot, który miał cuchnący oddech i który zdobył powszechną sympatię po wyleczeniu tej dolegliwości. Jednak najciekawsze w tej powieści, napisanej jeszcze w roku 1932, było to, że przepowiadała powszechne użycie napalmu do palenia ludzi.
Zrzucano go z samolotów i używano do tego celu robotów, jako że nie miały sumienia ani układów elektrycznych, które pozwoliłyby im wczuć się w sytuację palonych ludzi.
Główny robot Trouta wyglądał jak człowiek, umiał mówić, tańczyć i tak dalej, mógł nawet podrywać dziewczęta. I nikt nie miał do niego pretensji o to, że polewa ludzi napalmem. Unikano go tylko z powodu cuchnącego oddechu. Potem wyleczył się z tego i był znowu przez wszystkich mile widziany.
Trout nie przekonał chłopca, który chciał zrezygnować z pracy. Powołał się na wszystkich milionerów, zaczynających w młodości od roznoszenia gazet, ale chłopiec odpowiedział:
— Założę się, że po tygodniu każdy z nich rzucał w diabły tę pieprzoną robotę.
I cisnął torbę pełną gazet oraz książkę ze spisem prenumeratorów pod nogi Trouta. Doręczenie ich było teraz jego sprawą. Trout nie miał auta. Nie miał nawet roweru i śmiertelnie bał się psów.
Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie dużego psa.
Kiedy Trout z ponurą miną zarzucił sobie torbę na ramię, podszedł do niego Billy Pilgrim.
— Czy pan Trout?
— Tak, słucham.
— Czy… czy pan nazywa się Kilgore Trout?
— Tak.
Trout sądził, że Billy ma jakąś skargę w związku z doręczaniem gazet. Nigdy nie myślał o sobie jako o pisarzu z tej prostej przyczyny, że świat nigdy mu nie pozwolił myśleć w ten sposób o sobie.
— Czy to pan jest tym pisarzem?
— Kim?
Billy był pewien, że się pomylił.
— Jest pisarz nazwiskiem Kilgore Trout.
— Naprawdę? — Trout był zbity z tropu i oszołomiony.
— Pan go nie zna?
Trout potrząsnął głową.
— Nikt go nie zna.
Billy pomógł Troutowi doręczyć gazety, wożąc go od domu do domu swoim Cadillakiem. Całą akcją kierował Billy. To on odnajdywał domy i stawiał ptaszki na liście. Trout był zupełnie nieprzytomny. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się spotkać miłośnika jego twórczości, a Billy był na dodatek wręcz entuzjastą.
Trout powiedział mu, że nigdy nie oglądał reklamy ani recenzji swojego utworu, że nigdy nie widział swojej książki wystawionej w oknie księgarni.
— Przez wszystkie te lata — mówił — siedziałem w otwartym oknie i mizdrzyłem się do świata.
— Musiał pan chyba dostawać listy — powiedział Billy. — Sam miałem nieraz ochotę napisać do pana. Trout podniósł do góry palec.
— Jeden.
— Czy był entuzjastyczny?
— Był zwariowany. Facet twierdził, że powinienem zostać prezydentem świata.
Okazało się, że autorem listu był Eliot Rosewater, sąsiad Billy’ego ze szpitala dla weteranów nad jeziorem Placid. Billy opowiedział o nim Troutowi.
— Mój Boże, a ja myślałem, że on ma ze czternaście lat — zdziwił się Trout.
— Dorosły człowiek, w czasie wojny był kapitanem.
— Pisze jak czternastolatek — powiedział Kilgore Trout.
Billy zaprosił Trouta na przyjęcie z okazji osiemnastej rocznicy swojego ślubu, które miało się odbyć w dwa dni po ich pierwszym spotkaniu. Teraz przyjęcie było w toku.
Trout znajdował się w jadalni, gdzie pochłaniał kanapki. Rozmawiał z żoną jakiegoś optyka, mając usta pełne filadelfijskiego sera śmietankowego i kawioru. Wszyscy goście z wyjątkiem Trouta byli w jakiś sposób związani z optyką. On też jako jedyny z obecnych nie nosił okularów. Był prawdziwą sensacją wieczoru. Wszyscy byli podnieceni faktem, że jest wśród nich autentyczny pisarz, mimo że nikt nie czytał jego książek.
Trout rozmawiał z Maggie White, która porzuciła stanowisko pomocy dentystycznej dla stanowiska żony optyka. Była bardzo piękna. Ostatnią książką, jaka czytała, był Ivanhoe.
Billy Pilgrim stał w pobliżu i słuchał. Jego palce dotykały czegoś w kieszeni. Był to prezent dla żony — białe wyściełane pudełeczko zawierające pierścionek z szafirem. Pierścionek kosztował osiemset dolarów.
Dowody czołobitności, jakie otrzymywał zewsząd Trout, mimo że bezmyślne i pochodzące od profanów, działały na niego jak marihuana. Był uszczęśliwiony, hałaśliwy i bezczelny.
— Boję się, że nie czytam tyle, ile powinnam — powiedziała Maggie.
— Każdy się czegoś boi — odpowiedział Trout. — Ja na przykład boję się raka, szczurów i dobermanów.
— Powinnam to wiedzieć, ale nie wiem, więc muszę spytać — mówiła Maggie. — Jaka jest pana najsłynniejsza książka?
— Jest to historia o pogrzebie słynnego francuskiego kucharza.
— To brzmi bardzo interesująco.
— Zjeżdżają się wszyscy najsłynniejsi kucharze z całego świata. Jest to niezwykle podniosła uroczystość — zmyślał Trout na poczekaniu. — Przed zamknięciem trumny goście żałobni posypują zmarłego papryką i zieloną pietruszką. Zdarza się i tak.
— Czy to fakt autentyczny? — dopytywała się Maggie. Była głupia, ale stanowiła nieprawdopodobną zachętę do robienia dzieci. Mężczyzna, który na nią spojrzał, natychmiast odczuwał przemożną chęć naszpikowania jej dziećmi. Jak na razie nie miała jednak ani jednego dziecka. Była zwolenniczką kontroli urodzin.
— Oczywiście, że to prawda — odpowiedział jej Kilgore Trout. — Gdybym opisał coś, co się nie zdarzyło naprawdę, i próbował to później sprzedać, poszedłbym do więzienia za oszustwo.
Maggie wierzyła mu bez zastrzeżeń.
— Wie pan, że nigdy o tym nie pomyślałam — powiedziała.
— Niech pani pomyśli teraz.
— To tak jak z reklamą. Trzeba pisać prawdę, bo można mieć przykrości.
— Słusznie. Obowiązują tu te same przepisy.
— Czy myśli pan, że my też moglibyśmy się znaleźć w którejś z pana książek?
— Opisuję w książkach wszystko, co mi się przydarzyło.
— W takim razie muszę uważać na to, co mówię.
— Słusznie. I nie tylko ja pani słucham. Bóg też panią słyszy. I w dniu Sądu Ostatecznego przypomni pani wszystko, co pani mówiła i robiła. Jeśli okaże się, że nie będą to rzeczy dobre, tylko złe, to tym gorzej dla pani, bo będzie się pani smażyć przez całą wieczność. I przez cały czas będzie bolało.
Biedna Maggie zrobiła się szara. W to też uwierzyła i skamieniała ze strachu.
Kilgore Trout ryknął śmiechem. Ziarenko kawioru wyleciało mu z ust i wpadło Maggie za dekolt.
Jeden z optyków poprosił o głos i zaproponował toast za zdrowie Billy’ego i Walencji, których rocznicę ślubu obchodzono. Zgodnie z programem zaśpiewał kwartet „Czterookich Skurczybyków”, goście pili, zaś Billy i Walencja stali objęci ramionami, rozpromienieni. Oczy wszystkich zaszkliły się wzruszeniem. Kwartet śpiewał piosenkę pod tytułem Moja stara paczka.
„Ach, oddałbym wszystko na świecie, by was zobaczyć znów” — brzmiały słowa. I tak dalej. A potem: „Żegnajcie na zawsze, chłopcy i dziewczęta, żegnajcie, druhowie i ty, miłości ma.” — I tak dalej.
Niespodziewanie Billy poczuł się ogromnie wzruszony tą piosenką i całą uroczystością. Nigdy nie miał starej paczki, wiernych druhów ani dawnej miłości, a mimo to było mu za nimi tęskno, kiedy słuchał, jak kwartet przeprowadza powolne i bolesne eksperymenty z akordami, dobierając tony świadomie gorzkie, jeszcze bardziej gorzkie, gorzkie nie do zniesienia, a potem nagle dusząco słodkie i znowu gorzkie. Billy reagował na te zmieniające się akordy całym ciałem i duszą. Poczuł gorycz w ustach, zaś jego twarz wykrzywił groteskowy grymas, jakby rzeczywiście rozciągano go na torturach.
Wyglądał tak dziwnie, że goście zaczęli wymieniać pełne niepokoju uwagi. Obawiali się, że może to być atak serca, tym bardziej że Billy zrobił kilka kroków i opadł bezwładnie na fotel.
Zapanowała cisza.
— O mój Boże — powiedziała Walencja pochylając się nad nim. — Billy, co ci jest?
— Nic.
— Wyglądasz okropnie.
— Naprawdę nic mi nie jest.
Billy mówił prawdę, nie wiedział tylko, dlaczego piosenka tak nim wstrząsnęła. Od dawna już uważał, że zna sam siebie na wylot. Teraz okazało się, że na samym dnie jego serca kryje się jakaś tajemnica, a on nie ma najmniejszego pojęcia, co to jest.
Widząc, że Billy uśmiecha się, a jego policzki znów nabierają rumieńców, ludzie zaczęli się rozchodzić. Zostali przy nim Walencja i Kilgore Trout, który stał w gromadce gości, a teraz podszedł bliżej, zaciekawiony i czujny.
— Wyglądałeś, jakbyś zobaczył ducha — powiedziała Walencja.
— Nic podobnego — zaprzeczył Billy. Nie widział nic poza tym, co miał rzeczywiście przed sobą, to znaczy czterech śpiewaków, czterech zwykłych krowiookich i bezmyślnych ludzi z wyrazem rozterki na twarzach, oscylujących pomiędzy goryczą i słodyczą.
— Pozwoli pan, że zabawię się w zgadywanie? — spytał Kilgore Trout. — Myślę, że zajrzał pan w okno czasu.
— W jakie okno? — zdziwiła się Walencja.
— Pani mąż zobaczył nagle przeszłość albo przyszłość. Czy nie mam racji?
— Nie — powiedział Billy Pilgrim. Wstał, włożył rękę do kieszeni i znalazł pudełeczko z pierścionkiem. Wyjął pudełeczko i z roztargnieniem podał je Walencji. Miał zamiar wręczyć jej prezent na oczach wszystkich, tuż po występie kwartetu. Teraz jedynym świadkiem był Kilgore Trout.
— To dla mnie? — spytała Walencja.
— Tak.
— Mój Boże — powiedziała. Potem powtórzyła to głośniej, tak żeby wszyscy słyszeli. Goście otoczyli ją kołem, a wtedy otworzyła pudełeczko i omal nie krzyknęła, gdy zobaczyła szafir z gwiazdką.
— O Boże! — powiedziała i ucałowała Billy’ego z całej siły. — Dziękuję ci, dziękuję, dziękuję.
Zaczęły się rozmowy na temat tego, jaką to wspaniałą biżuterię Billy zawsze dawał Walencji.
— Mój Boże — powiedziała Maggie White — ona ma taki brylant, jakie widuje się tylko w filmach.
Mówiła o brylancie, który Billy przywiózł z wojny.
Protezę dentystyczną, którą również znalazł w kusym płaszczyku impresaria, przechowywał w swojej szafie, w pudełku na spinki do mankietów. Miał tych spinek całą kolekcję, gdyż stało się już rodzinną tradycją dawanie mu spinek na Dzień Ojca. Teraz też nosił spinki, które otrzymał na Dzień Ojca. Kosztowały przeszło sto dolarów i były zrobione ze starych rzymskich monet. Miał też spinki w kształcie kółek ruletki, które się rzeczywiście obracały. Inna para składała się z prawdziwego termometru i prawdziwego kompasu.
Billy krążył wśród gości i na pozór wyglądał całkiem normalnie. Kilgore Trout chodził za nim jak cień, chcąc się wywiedzieć, co Billy zobaczył albo przeczuł. Ostatecznie większość powieści Trouta dotyczyła fałd czasu albo postrzegania pozazmysłowego i innych niezwykłych zjawisk. Trout wierzył w takie rzeczy i chciwie szukał dowodów potwierdzających ich istnienie.
— Czy próbował pan kiedyś położyć na podłodze duże lustro i postawić na nim psa? — spytał.
— Nie.
— Pies spogląda w dół i nagle widzi, że pod nim nie ma nic. Zdaje mu się, że stoi w powietrzu, i jak nie skoczy!
— Rzeczywiście?
— Pan właśnie tak wyglądał, jakby nagle zobaczył pan, że stoi w powietrzu.
Kwartet optyków zaśpiewał nową piosenkę i Billy znowu przeżywał tortury wzruszenia. Uczucie to było ponad wszelką wątpliwość związane z tymi czterema osobnikami, a nie z tym, co śpiewali.
Tym razem Billy cierpiał słuchając następującej piosenki:
— Znów ceny bawełny spadają na łeb,
Nie starczy na mięso, nie starczy na chleb.
Módl się o słońce, bo idzie na deszcz
I będzie gorzej, choć tak źle już jest.
Stodołę z mozołem dźwignąłem pod dach;
Uderzył w nią piorun — spłonęła do cna.
Próżnych słów szkoda, jak nie ma być źle,
Gdy ceny bawełny spadają na łeb?
Skąd wziąć na podatki, gdy nie ma na chleb?
Zbyt wielki to ciężar na chudy mój grzbiet…
I tak dalej.
Billy uciekł na pierwsze piętro swego pięknego białego domu.
Trout pobiegłby tam za nim, gdyby mu Billy wyraźnie nie zapowiedział, żeby tego nie robił. Na górze Billy wszedł do łazienki i nie zapalając światła zamknął za sobą drzwi. Stopniowo dotarło do jego świadomości, że nie jest sam.
— Tata? — odezwał się z ciemności głos jego syna. Robert, przyszły żołnierz Zielonych Beretów, miał wówczas siedemnaście lat. Billy lubił syna, ale nie znał go zbyt dobrze. Zresztą podejrzewał, że niewiele na tym traci.
Billy włączył światło. Robert siedział na sedesie ze spuszczonymi spodniami od pidżamy. Przez ramię miał przewieszoną gitarę elektryczną, którą dziś właśnie kupił. Nie umiał jeszcze grać i prawdę mówiąc nigdy się nie nauczył. Gitara była wykładana różową macicą perłową.
— Jak się masz, synu — powiedział Billy Pilgrim.
Potem Billy poszedł do sypialni, mimo że na dole byli goście, których należało bawić. Położył się na łóżko i włączył „Magiczne Palce”. Materac zaczął wibrować, co wystraszyło spod łóżka psa. Był to Spot. Poczciwy stary Spot żył jeszcze wtedy. Pies poszedł się położyć do kąta.
Billy zastanawiał się, dlaczego ten kwartet tak na niego działa, i nagle przypomniał sobie wydarzenie sprzed lat. Nie była to żadna podróż w czasie — po prostu przypomniał sobie jak przez mgłę następującą scenę:
Było to w chłodni tej nocy, kiedy zburzono Drezno. Z góry słychać było jakby stąpanie olbrzyma. Były to serie bomb burzących. Olbrzym chodził i chodził. Chłodnia stanowiła doskonały schron. Jedynie od czasu do czasu sypało się wapno z sufitu. W schronie byli tylko Amerykanie, czterech strażników i kilka wypatroszonych tusz zwierzęcych. Pozostali strażnicy udali się przed nalotem w zacisze swoich domów w Dreźnie. Zginęli wszyscy razem z rodzinami.
Zdarza się.
Dziewczęta, które Billy zobaczył nago, zginęły również w swoim znacznie płytszym schronie w innej części rzeźni.
Zdarza się.
Co jakiś czas jeden ze strażników wchodził po schodach, żeby zobaczyć, jak jest na powierzchni, a potem schodził i szeptał coś do pozostałych Niemców. Na dworze padał ognisty deszcz. Drezno było morzem ognia. Ten ogień pożerał wszystko, co organiczne, wszystko, co się pali.
Dopiero w południe następnego dnia można było opuścić schron. Kiedy Amerykanie i ich strażnicy wyszli na powierzchnię, niebo zasnuwał czarny dym. Słońce było gniewnym małym punkcikiem. Drezno nie różniło się teraz od Księżyca — ani śladu życia, nic tylko minerały. Kamienie były gorące. W sąsiedztwie nie ocalał nikt.
Zdarza się.
Strażnicy instynktownie zbili się w gromadkę, rozglądając się dokoła. Ich twarze przybierały coraz to inny wyraz, usta mieli otwarte, mimo że nic nie mówili. Wyglądali jak niemy film z występu kwartetu „Czterookich Skurczybyków”.
Mogliby z powodzeniem śpiewać: „Żegnajcie na zawsze, chłopcy i dziewczęta. Żegnajcie, druhowie i ty, miłości ma.”
— Opowiedz mi coś — prosiła Billy’ego Montana Wildhack w tralfamadoriańskim Zoo. Leżeli obok siebie w łóżku. Byli sami, gdyż na ich kopułę opuszczono pokrowiec. W szóstym miesiącu ciąży Montana była duża, różowa i od czasu do czasu miewała swoje drobne kaprysy. Nie mogła wysłać go po lody ani po poziomki, gdyż atmosfera na zewnątrz kopuły zawierała cyjanek, a poza tym od najbliższych lodów i poziomek dzieliły ich miliony lat świetlnych.
Mogła go tylko posłać do lodówki, ozdobionej obrazkiem secesyjnej pary na tandemie, lub, tak jak teraz, przymilać się do niego:
— Billy, opowiedz mi jakąś historię.
— Drezno zostało zniszczone w nocy trzynastego lutego 1945 roku — zaczął Billy Pilgrim. — Wyszliśmy z naszego schronu następnego dnia w południe.
Opowiedział Montanie o czterech strażnikach, którzy w swoim osłupieniu i rozpaczy wyglądali jak kwartet „Czterookich Skurczybyków”. Opowiedział jej o rzeźni, skąd znikły dachy, okna i budki strażników; opowiedział o czymś, co wyglądało jak zwęglone kloce, a co było ciałami ludzi, których ognisty deszcz przyłapał na dworze. Zdarza się.
Opowiedział jej również, co stało się z domami wokół rzeźni. Zawaliły się. Części drewniane pożarł ogień, zaś cegły rozsypały się, tworząc niskie, łagodne pagórki.
— Wyglądało to jak powierzchnia Księżyca — powiedział Billy Pilgrim.
Strażnicy kazali Amerykanom ustawić się czwórkami i poprowadzili ich z powrotem do świniarni, która służyła im za mieszkanie. Ściany budynku stały nadal, ale bez dachu i okien, zaś w środku nie było niczego poza popiołem i bryłkami stopionego szkła. Zrozumieli wówczas, że nie znajdą tu wody ani pożywienia i że jeśli ci, którzy przeżyli kataklizm, chcą pozostać przy życiu, to muszą podjąć wyprawę przez księżycowe pagórki.
Co też zrobili.
Pagórki tylko z daleka wyglądały łagodnie. Ludzie, którzy się na nie wspinali, przekonywali się jednak, że są ostre i pełne pułapek — rozpalone i zdradzieckie, gotowe przy nieostrożnym kroku osypać się, tworząc jeszcze niższe, bardziej trwałe pagórki.
Wyprawa księżycowa odbywała się w milczeniu. Trudno było powiedzieć coś mądrego w tej sytuacji. Jedno było jasne: absolutnie wszyscy mieszkańcy miasta mieli zostać zabici, niezależnie od tego, kim byli, i wszystko, co się tu jeszcze ruszało, psuło ustalony plan. Na Księżycu nie powinno być ludzi.
Z chmury dymu wyłoniły się amerykańskie myśliwce, które przyleciały sprawdzić, czy nic się nie rusza. Zobaczyły tam w dole Billy’ego i pozostałych jeńców i ostrzelały ich z karabinów maszynowych, ale niecelnie. Potem dostrzegły jakichś innych ludzi poruszających się nad brzegiem rzeki i ostrzelały ich również. Niektórych zabiły. Zdarza się.
Robiono to, aby przyśpieszyć koniec wojny.
Opowieść Billy’ego kończyła się bardzo dziwnie na przedmieściu nie tkniętym przez pożar i wybuchy. Strażnicy i Amerykanie przybyli o zmroku do czynnego zajazdu. Paliły się świece. Na trzech kominkach w sali jadalnej płonął ogień. Na gości czekały puste stoły i krzesła na dole oraz posłane łóżka na górze.
Był tam niewidomy właściciel i jego widząca żona, która gotowała, oraz dwie młode córki pełniące funkcje kelnerek i pokojówek. Wiedzieli, że Drezno przestało istnieć. Ci, którzy mieli oczy, widzieli, jak płonie, i zdawali sobie sprawę, że mieszkają teraz na skraju pustyni. I mimo to pracowali nadal, przecierali szkła, nakręcali zegary, dokładali do kominków i czekali, żeby zobaczyć, kto przyjdzie.
Nie było rzeki uciekinierów z Drezna. Zegary tykały, ogień trzaskał, przeźroczyste świece kapały. I wtedy rozległo się pukanie i do środka weszło czterech strażników, a za nimi stu amerykańskich jeńców.
Właściciel oberży spytał strażników, czy przyszli z miasta.
— Tak.
— Czy ktoś jeszcze idzie za wami?
Strażnicy odpowiedzieli, że na trudnej drodze, jaką wybrali, nie napotkali żywej duszy.
Niewidomy oberżysta pozwolił Amerykanom przenocować w stajni i dał im zupę, kawę zbożową i trochę piwa. Potem przyszedł do stajni posłuchać, jak układają się na słomie.
— Dobranoc, Amerykanie — powiedział po niemiecku. — Śpijcie spokojnie.