6

Posłuchajcie:

Billy Pilgrim mówi, że znalazł się w Dreźnie następnego dnia po swojej morfinistycznej nocy spędzonej w brytyjskich barakach pośrodku obozu śmierci dla rosyjskich jeńców wojennych. Tego styczniowego dnia Billy obudził się o świcie. W izbie chorych nie było okien, zaś upiorne świece wypaliły się do szczętu. Światło wpadało do środka jedynie przez dziury w ścianie i szpary wokół źle dopasowanych drzwi. Na jednym łóżku chrapał mały Paul Lazzaro ze złamaną ręką. Na drugim chrapał Edgar Derby, nauczyciel szkoły średniej, który wkrótce zginie rozstrzelany.

Billy usiadł na łóżku. Nie miał pojęcia, ani który jest rok, ani na jakiej znajduje się planecie. Jedno nie ulegało wątpliwości: była to zimna planeta. Ale to nie chłód obudził Billy’ego, tylko jakiś zwierzęcy magnetyzm, który przyprawiał go o drżączkę i świerzbienie, a także o dotkliwe bóle mięśniowe, jak po forsownych ćwiczeniach.

Ten zwierzęcy magnetyzm promieniował skądś zza niego. Gdyby Billy miał zgadywać, co jest jego źródłem, powiedziałby, że na ścianie za jego plecami wisi głową w dół wampir.

Billy przesunął się w nogi łóżka, zanim odwrócił się, żeby zobaczyć, co to jest. Bał się, że zwierzak może skoczyć mu na twarz i wydłubać oczy albo odgryźć jego wielki nos. Źródło magnetyzmu rzeczywiście przypominało nietoperza. Był to płaszcz Billy’ego z futrzanym kołnierzem. Wisiał tam na gwoździu.

Billy przysunął się z powrotem do płaszcza i przyglądając mu się przez ramię czuł, jak magnetyzm się nasila. Wówczas powoli ukląkł na pryczy i odważył się dotknąć płaszcza. Szukał tego promieniowania.

Znalazł dwa małe źródła, dwie bryłki zaszyte pod podszewką w niewielkiej od siebie odległości. Jedna z nich przypominała fasolę, druga miała kształt maleńkiej podkowy. Billy odebrał informację zawartą w promieniowaniu. Coś mówiło mu, żeby nie sprawdzał, co to za grudki. To coś radziło mu, by zadowolił się świadomością, że grudki objawią kiedyś swoje cudotwórcze właściwości, pod warunkiem, że nie będzie starał się przeniknąć ich istoty. Billy przystał na to z ochotą. Był wdzięczny. Był zadowolony.


* * *

Potem przysnął i obudził się nadal w izbie chorych. Słońce stało już wysoko. Z zewnątrz dobiegały stękania silnych mężczyzn kopiących dołki pod słupki w zmarzniętej na kamień ziemi. To Anglicy budowali sobie nową latrynę. Swoją dawną latrynę zostawili na pastwę Amerykanów, podobnie jak teatr, czyli barak, w którym odbyła się uczta.

Sześciu Anglików przeszło przez izbę chorych, zataczając się pod ciężarem stołu ze stosem materaców. Przenosili je do sąsiedniego pomieszczenia. Za nimi szedł jeszcze jeden Anglik, taszcząc swój materac i tarczę do gry w strzałki. Ten z tarczą to był Dobra Wróżka, który złamał rękę Paulowi Lazzaro. Teraz zatrzymał się przy jego łóżku i spytał, jak się czuje.

Lazzaro powiedział, że po wojnie go zabije.

— Naprawdę?

— Popełniłeś wielki błąd — powiedział Lazzaro. — Każdy, kto podnosi na mnie rękę, powinien mnie od razu zabić, bo jak nie, to ja jego zabiję.

Dobra Wróżka miał pewne pojęcie o zabijaniu. Zmierzył Lazzara spojrzeniem i powiedział z uśmiechem:

— Będę miał jeszcze czas, żeby cię zabić, jeśli zdołasz mnie przekonać, że tak będzie najlepiej.

— Pierdol się.

— Nie myśl, że nie próbowałem — odpowiedział Dobra Wróżka.


* * *

Dobra Wróżka wyszedł rozbawiony, uśmiechając się pobłażliwie. Lazzaro obiecał Billy’emu i biednemu staremu Edgarowi Derby’emu, że się zemści i że zemsta będzie straszna.

— To jest najpiękniejsza rzecz na świecie — powiedział Lazzaro. — Każdy skurwysyn, który ze mną zaczyna, gorzko tego żałuje. A ja się tylko śmieję. Wszystko mi jedno, czy to będzie facet, czy baba. Nawet gdyby sam prezydent Stanów Zjednoczonych wlazł mi na odcisk, to jego też urządzę. Trzeba było widzieć, co kiedyś zrobiłem z jednym psem.

— Z psem? — zdziwił się Billy.

— Sukinsyn mnie ugryzł. Wziąłem więc kawał mięsa i sprężynę od zegara. Pociąłem tę sprężynę na kawałki i końce zaostrzyłem. Były ostre jak żyletki. Potem powbijałem je głęboko w mięso i poszedłem tam, gdzie był przywiązany ten pies. Znowu chciał mnie ugryźć. Powiedziałem do niego: „Chodź tu, piesku, zostańmy przyjaciółmi. Nie kłóćmy się więcej. Nie gniewam się na ciebie.” Uwierzył mi.

— Naprawdę?

— Wtedy rzuciłem mu mięso. Pożarł je w całości. Odczekałem może z dziesięć minut. — Tu oczy Lazzara rozbłysły. — Z pyska pociekła mu krew. Zaczął skomleć i tarzać się po ziemi, jakby był naszpikowany nożami od zewnątrz, a nie od wewnątrz. Roześmiałem się i powiedziałem do niego: „Teraz zrozumiałeś, o co chodzi. Wyrwij sobie flaki, mój chłopcze. To ja siedzę tam w środku z nożem.” Zdarza się.


* * *

Nawiasem mówiąc, kiedy później zburzono Drezno, Lazzaro nie wyrażał zachwytu. Powiedział, że nie ma nic przeciwko Niemcom, a poza tym lubi załatwiać swoich wrogów pojedynczo. Szczycił się tym, że nigdy nie skrzywdził przypadkowego przechodnia.

— Nikt nigdy nie zarobił od Lazzara, jeśli sobie na to nie zasłużył — powiedział.


* * *

Biedny stary Edgar Derby, nauczyciel szkoły średniej, włączył się do rozmowy. Spytał Lazzara, czy ma zamiar nakarmić Dobrą Wróżkę mięsem z siekaną sprężyną od zegara.

— Gówno — powiedział Lazzaro.

— To chłop na schwał — zauważył Derby, który sam był też chłopem na schwał.

— To nie ma znaczenia.

— Chcesz go zastrzelić?

— Każę go zastrzelić — powiedział Lazzaro. — Po wojnie facet wróci do domu i będzie wielkim bohaterem. Damulki będą mu się rzucać na szyję. Założy sobie dom. Minie kilka lat. I wtedy pewnego dnia rozlegnie się pukanie. Otworzy drzwi, a tam będzie jakiś obcy facet, który spyta go o nazwisko. Kiedy okaże się, że to on, obcy powie: „Przysyła mnie Paul Lazzaro.” A potem wyjmie spluwę i odstrzeli mu kutasa. Obcy da mu parę sekund, żeby sobie pomyślał, kto to jest Paul Lazzaro i jak będzie teraz żył bez kutasa. A potem wpakuje mu kulę w brzuch i odejdzie.

Zdarza się.


* * *

Lazzaro mówił, że można zabić każdego za tysiąc dolarów plus zwrot kosztów podróży. Mówił, że ma w głowie gotową listę.

Derby spytał go, kto jest na tej liście, na co Lazzaro odpowiedział:

— Uważaj, kurwa, żebyś sam na nią nie trafił. Lepiej nie właź mi w drogę. — I po chwili milczenia dodał: — Ani moim przyjaciołom.

— To ty masz przyjaciół? — zainteresował się Derby.

— Tu, na wojnie? — spytał Lazzaro. — Miałem przyjaciela, ale już nie żyje.

Zdarza się.

— Szkoda.

Oczy Lazzara znowu zabłysły.

— Tak. Zaprzyjaźniłem się z nim w wagonie. Nazywał się Roland Weary. Umarł na moich rękach. — Swoją zdrową ręką wskazał na Billy’ego. — Umarł przez tego tutaj głupiego skurwysyna. Obiecałem mu, że po wojnie każę go zastrzelić.

Ruchem ręki Lazzaro przekreślił wszystko, co Billy Pilgrim mógłby powiedzieć.

— Daj spokój, chłopie — powiedział. — Ciesz się życiem, póki możesz. Nic się nie zdarzy przez najbliższe pięć, dziesięć, piętnaście, może dwadzieścia lat. Ale dam ci jedną dobrą radę: jak usłyszysz dzwonek, nigdy sam nie otwieraj drzwi.

Billy Pilgrim mówi, że naprawdę tak właśnie zginie. Wędrując po czasie, wielokrotnie widział swoją śmierć i opisał ją na taśmie magnetofonowej. Taśma ta, jak powiada, jest zamknięta wraz z jego testamentem i kosztownościami w Narodowym Banku Handlowym, oddział w Ilium.

Taśma zaczyna się tak:

„Ja, Billy Pilgrim, umrę, umarłem i zawsze będę umierał trzynastego lutego 1980 roku.”

W dniu swojej śmierci, powiada, pojedzie do Chicago, żeby wystąpić przed licznym audytorium na temat latających talerzy. Na stałe będzie nadal mieszkał w Ilium. Aby przyjechać stamtąd do Chicago, będzie musiał przekroczyć trzy granice państwowe. Stany Zjednoczone Ameryki uległy bałkanizacji i zostały podzielone na dwadzieścia małych państewek, tak aby nigdy już nie mogły zagrozić pokojowi świata. Na Chicago rozgniewani Chińczycy zrzucili bombę wodorową. Zdarza się. Teraz jest to całkowicie nowe miasto.

Billy przemawia przed wielkim tłumem na stadionie baseballowym pokrytym geodezyjną kopułą. Za jego plecami zwisa flaga państwowa przedstawiająca byka rasy herefordzkiej na zielonym polu. Billy przepowiada swoją śmierć w ciągu najbliższej godziny. Śmieje się z tego i zaprasza tłum, aby śmiał się wraz z nim.

— Najwyższy czas, abym już umarł — mówi. — Wiele lat temu — mówi — pewien człowiek poprzysiągł, że mnie zabije. Jest już teraz stary i mieszka niedaleko stąd. Zwrócił uwagę na szum, jaki podniesiono w związku z moim wystąpieniem w waszym pięknym mieście. Ten człowiek jest nienormalny. Dzisiaj spełni swoją obietnicę.

W tłumie rozlegają się protesty, ale Billy Pilgrim ucisza je.

— Jeśli protestujecie, jeśli myślicie, że śmierć jest czymś strasznym, to znaczy, że nie zrozumieliście ani słowa z tego, co wam mówiłem.

I Billy wypowiada słowa, którymi kończy wszystkie swoje wystąpienia:

— Żegnajcie, witajcie! Żegnajcie, witajcie!

Opuszcza mównicę w otoczeniu policji. Ich zadaniem jest bronić go przed naciskiem popularności. Od 1945 roku nikt nie wypowiadał gróźb pod jego adresem. Policjanci wyrażają w kwiecistym stylu gotowość pozostania przy nim. Chcą czuwać przez całą noc z bronią gotową do strzału.

— Ależ nie — mówi Billy pogodnym głosem. — Czas już, abyście poszli do domów, do swoich żon i dzieci, a na mnie czas, żebym umarł na trochę, a potem żył znowu.

W tym momencie wysokie czoło Billy’ego znajduje się w celowniku dalekosiężnej strzelby laserowej. Jest ona skierowana na niego z ciemnej kabiny prasowej. W następnym momencie Billy Pilgrim nie żyje. Zdarza się.

Tak więc Billy przez chwilę doświadcza śmierci. Jest to po prostu liliowa poświata i ciche brzęczenie. Nie ma tam nikogo. Nawet jego tam nie ma.


* * *

Potem Billy cofa się z powrotem w życie, aż do dnia, w którym Lazzaro obiecał, że go zabije. W godzinę później powiedziano mu, że ma opuścić izbę chorych, że jest już zdrowy. On, Lazzaro i biedny stary Edgar Derby mają dołączyć do reszty zebranej w teatrze, gdzie odbędą się wolne wybory: w tajnym głosowaniu wybiorą sobie starostę.


* * *

Billy, Lazzaro i biedny stary Edgar Derby szli przez plac apelowy do teatru. Billy owinął sobie swój płaszczyk wokół rąk, jakby to była damska mufka. Był środkowym błaznem w niezamierzonej parodii słynnego obrazu Duch roku 76.

Edgar Derby układał w myśli list do żony, w którym pisał, że żyje i jest zdrowy, żeby się nie martwiła, bo wojna dobiega końca i on wkrótce wróci do domu.

Lazzaro rozmawiał sam z sobą o ludziach, których każe zabić po wojnie, o lewych interesach, które będzie prowadził, i o kobietach, które zmusi do spania z sobą, czy im się to będzie podobać, czy nie. Gdyby był psem, pierwszy lepszy policjant zastrzeliłby go i odesłał jego głowę do laboratorium, żeby sprawdzić, czy ma wściekliznę.

Przed wejściem do teatru natknęli się na Anglika, który obcasem żłobił rowek w ziemi. Zaznaczał w ten sposób granicę między częścią angielską i amerykańską. Billy, Lazzaro i Derby nie musieli pytać, co oznacza ta linia. Był to symbol dobrze im znany z dzieciństwa.


* * *

Teatr był wybrukowany ciałami Amerykanów, którzy leżeli jeden przy drugim, jak łyżeczki w pudełku. Większość z nich spała albo była półprzytomna. Ich wysuszone wnętrzności dygotały.

— Zamknij te kurewskie drzwi — powiedział ktoś do Billy’ego. — Urodziłeś się w oborze?


* * *

Billy zamknął drzwi, wyjął ręce ze swojej mufki i dotknął pieca. Był zimny jak lód. Na scenie nadal wznosiły się dekoracje do Kopciuszka. Z krzykliwie różowych łuków zwieszały się błękitne draperie. Były też złote trony i zegar, którego wskazówki wskazywały północ. U stóp tronu leżały trzewiczki Kopciuszka, czyli pomalowane srebrną farbą lotnicze buty z cholewami.

Billy, biedny stary Edgar Derby i Lazzaro znajdowali się w izbie chorych, kiedy Brytyjczycy wydawali koce i materace, i byli teraz zdani na własne siły. Wolne miejsce pozostało jedynie na scenie, poszli więc tam, ściągnęli błękitne draperie i zrobili sobie z nich legowiska.

Billy, moszcząc się w swoim błękitnym gniazdku, zauważył pod tronem srebrne buty Kopciuszka. Nagle przypomniał sobie, że jego trzewiki są zupełnie zniszczone, że buty są mu potrzebne. Nie chciało mu się opuszczać legowiska, ale przemógł się i podszedł na czworakach do butów. Usiadł i przymierzył je.

Pasowały jak ulał. Billy Pilgrim był teraz Kopciuszkiem, a Kopciuszek był Billym Pilgrimem.


* * *

Gdzieś wśród tego wszystkiego odbył się wykład na temat higieny osobistej, wygłoszony przez najstarszego stopniem Anglika, a potem wolne wybory. Przynajmniej połowa Amerykanów przez cały czas chrapała sobie w najlepsze. Anglik wszedł na scenę i postukując swoją trzcinką o poręcz tronu, wołał:

— Chłopcy, chłopcy, czy mogę prosić o ciszę?

I tak dalej.


* * *

Anglik powiedział następującą rzecz na temat woli przetrwania:

— Jeśli człowiek przestaje dbać o swój wygląd, to znak, że długo nie pożyje.

Powiedział też, że widział wielu ludzi, którzy umarli w taki oto sposób:

— Najpierw przestali trzymać się prosto, potem przestali się myć i golić, potem przestali wstawać z łóżka, aż wreszcie przestali rozmawiać i umarli. Jedna tylko rzecz przemawia na korzyść takiego postępowania: jest to niewątpliwie bardzo łatwy i bezbolesny sposób przeniesienia się na tamten świat.

Zdarza się.


* * *

Anglik powiedział też, że kiedy trafił do niewoli, przyrzekł sobie myć zęby dwa razy dziennie, codziennie się golić, myć twarz i ręce przed każdym posiłkiem i po wyjściu z latryny, czyścić codziennie buty, gimnastykować się co rano przynajmniej przez pół godziny i potem oddawać kał oraz często patrzeć w lusterko i oceniać swój wygląd ze szczególnym uwzględnieniem postawy.

Billy Pilgrim słuchał tego wszystkiego leżąc w swoim legowisku. Patrzył nie na twarz Anglika, lecz na jego kostki.

— Zazdroszczę wam, chłopcy — powiedział Anglik.

Ktoś się roześmiał. Billy zastanowił się, na czym polega dowcip.

— Dziś po południu wyjeżdżacie do Drezna, które jest podobno pięknym miastem. Nie będziecie siedzieć w kojcu, tak jak my. Pojedziecie tam, gdzie toczy się normalne życie i jedzenie jest niewątpliwie bardziej urozmaicone niż tutaj. Jeśli mogę wtrącić kilka słów o sobie, to od pięciu lat nie widziałem już drzew ani kwiatów, kobiety ani dziecka, psa ani kota, lokalu rozrywkowego ani człowieka wykonującego jakąkolwiek użyteczną pracę.

Nawiasem mówiąc, bombami nie musicie się przejmować. Drezno jest miastem otwartym. Nie jest bronione, nie ma przemysłu zbrojeniowego ani znaczniejszej koncentracji wojsk.


* * *

Gdzieś wśród tego wszystkiego starego Edgara Derby’ego wybrano starostą. Anglik wezwał do wysuwania kandydatur z sali, ale nie zgłoszono ani jednej. Wówczas sam zaproponował Derby’ego, wychwalając jego dojrzałość i długoletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Innych kandydatur nie było, więc listę zamknięto.

— Czy wszyscy są za? — spytał Anglik.

Dwa czy trzy głosy odpowiedziały „tak”.


* * *

Wówczas biedny stary Derby wygłosił przemówienie. Podziękował Anglikowi za jego dobre rady i powiedział, że będzie ich przestrzegał co do joty. Wyraził też przekonanie, że jego rodacy postąpią tak samo. Na koniec powiedział, że jego najważniejszą troską będzie dopilnować, aby wszyscy wrócili cało do kraju.

— Pierdol bąka, a bąk brzdąka — mruknął Paul Lazzaro ze swego błękitnego legowiska.


* * *

Tego dnia nastąpiło niespodziewane ocieplenie. W południe było ciepło i słonecznie. Niemcy przywieźli zupę i chleb na małych wózkach ciągnionych przez Rosjan. Anglicy przysłali prawdziwą kawę, cukier, marmoladę, papierosy i cygara. Drzwi baraku zostawiono otwarte, aby wpuścić do środka ciepło.

Amerykanie poczuli się znacznie lepiej. Jedzenie już przez nich nie przelatywało. A potem trzeba było ruszać do Drezna. W miarę porządnie wymaszerowali z obozu Brytyjczyków. I znowu Billy Pilgrim przyciągał wszystkie spojrzenia. Miał teraz srebrne buty, mufkę i kawał błękitnej draperii, którą przywdział jak togę. Nie zdążył się ogolić, podobnie jak idący obok biedny stary Edgar Derby. Derby układał w wyobraźni list do domu i jego wargi poruszały się bezgłośnie.

Kochana Margaret! Dzisiaj wyjeżdżamy do Drezna. Nie martw się o mnie. Tam nie będzie nalotów, bo to miasto otwarte. Dziś w południe odbyły się wybory starosty i zgadnij, kogo wybrali?


* * *

Przyprowadzono ich znowu na obozową bocznicę kolejową. Przyjechali tu w dwóch wagonach. Odjeżdżali znacznie wygodniej, bo w czterech. Spotkali się tu znowu ze zmarłym włóczęgą. Leżał zamarznięty na kamień w zielsku koło toru. Zastygł w pozycji płodowej, nawet po śmierci usiłując dopasować się do innych, jak łyżeczka w pudełku. Tyle że tych innych nie było. Leżał pomiędzy niebem a szutrem nasypu. Ktoś ściągnął mu buty. Jego nagie stopy miały kolor sinożółty. To, że leżał martwy, było w jakiś sposób normalne. Zdarza się.


* * *

Przejazd do Drezna był fraszką. Trwał niecałe dwie godziny. Skurczone żołądki były pełne. Przez okienka wpadało do wagonów słońce i ciepłe powietrze. Dzięki Anglikom mieli też pod dostatkiem papierosów.

Przyjechali na miejsce o piątej po południu. Drzwi wagonów zostały otwarte, tworząc ramy, w których ukazało się miasto, jakiego większość Amerykanów nigdy nie oglądała. Linia dachów była wymyślna i zmysłowa, czarująca i absurdalna. Billy’emu kojarzyło się to z obrazkiem raju, jaki widział w szkółce niedzielnej.

Ktoś ze stojących za nim powiedział „Kraina Oz”. To byłem ja. Ja to powiedziałem. Jedyne miasto, jakie dotąd widziałem, to było Indianapolis w stanie Indiana.


* * *

Wszystkie inne większe miasta w Niemczech były bezwzględnie bombardowane i palone. W Dreźnie nie wybito ani jednej szyby. Codziennie rozlegał się piekielny ryk syren, ludzie schodzili do piwnic i słuchali tam radia. Samoloty zawsze leciały gdzie indziej: do Lipska, Chemnitz, Plauen i innych miast. Zdarza się

W Dreźnie nadal dziarsko posapywały kaloryfery. Dzwoniły tramwaje. Działały telefony. Światła zapalały się i gasły za przekręceniem kontaktu. Czynne były teatry i restauracje. I zoo. Przemysł na terenie miasta reprezentowało przetwórstwo żywnościowe, wytwórnie leków i papierosów.

Teraz, późnym popołudniem, ludzie wracali z pracy do domów. Byli zmęczeni.


* * *

Przez stalowy makaron torów na bocznicy kolejowej wędrowało ośmiu drezdeńczyków. Mieli na sobie nowe mundury. Zaledwie wczoraj złożyli przysięgę wojskową. Byli wśród nich chłopcy i dobrze już podstarzali mężczyźni oraz dwaj weterani, podziurawieni jak sita na froncie wschodnim. Kazano im pilnować stu amerykańskich jeńców wojennych, którzy mieli być zatrudnieni jako robotnicy kontraktowi. W oddziałku znajdował się dziadek i jego wnuk. Dziadek był architektem.

Ośmiu drezdeńczyków w ponurym nastroju zbliżało się do wagonów z jeńcami. Wiedzieli, jak głupio i marnie wyglądają w roli żołnierzy. Jeden miał nawet protezę zamiast nogi i oprócz nabitego karabinu uzbrojony był także w laskę. Mimo to oczekiwano od nich, że zasłużą na posłuszeństwo i szacunek pewnych siebie i dyszących żądzą mordu amerykańskich olbrzymów, przybyłych prosto z frontowych jatek.

I wtedy ujrzeli zarośniętego Billy’ego Pilgrima w błękitnej todze i srebrnych butach, z rękami w mufce. Wyglądał co najmniej na sześćdziesiąt lat. Obok Billy’ego stał mały, porażony wścieklizną Paul Lazzaro ze złamaną ręką. Obok Lazzaro stał biedny stary nauczyciel szkoły średniej Edgar Derby, posępnie brzemienny Patriotyzmem, widmem starości i wyimaginowaną mądrością. I tak dalej. Ośmiu żałosnych drezdeńczyków upewniło się, że ta setka pokracznych istot to rzeczywiście amerykańscy żołnierze świeżo przybyli z frontu. Uśmiechnęli się, a potem wybuchnęli śmiechem. Ich strach ulotnił się momentalnie. Nie mieli już żadnych powodów do obaw. Ci ludzie byli jeszcze większymi pokrakami i ofermami od nich. Wszystko zmieniało się w operetkę.


* * *

Tak więc ze stacji kolejowej na ulice Drezna wyruszył operetkowy korowód. Billy Pilgrim był w nim gwiazdą numer jeden. Przyciągał wszystkie spojrzenia. Chodnikami płynęły tysiące ludzi wracających z pracy. Mieli niezdrowo nalane twarze barwy kitu, gdyż od dwóch lat odżywiali się prawie wyłącznie kartoflami. Nie oczekiwali od tego dnia niczego poza pogodą, a tu nagle trafiła się rozrywka.

Billy nie patrzył na ludzi, którzy z takim zainteresowaniem przyglądali się jemu. Oczarowała go całkowicie architektura miasta. Wesołe amorki wiły girlandy nad oknami. Z rzeźbionych gzymsów zerkały na Billy’ego dzikie fauny i nagie nimfy. Wśród rulonów, muszli i bambusów figlowały kamienne małpiszony. Pamiętając przyszłość Billy wiedział, że mniej więcej za trzydzieści dni miasto zostanie rozbite w drobny mak i spalone. Wiedział też, że większość przyglądających mu się przechodniów wkrótce zginie. Zdarza się.

W czasie marszu dłonie Billy’ego nieustannie pracowały w ciemnych czeluściach mufki. Jego palce chciały się koniecznie dowiedzieć, czym są dwie grudki za podszewką płaszcza małego impresaria. Końce palców dostały się pod podszewkę i obmacywały to coś w kształcie fasoli i to coś w kształcie podkowy. Korowód musiał zatrzymać się na ruchliwym skrzyżowaniu pod czerwonym światłem.


* * *

Tam, na skrzyżowaniu, w pierwszym szeregu przechodniów stał chirurg, który przez cały dzień nie odchodził od stołu operacyjnego. Był cywilem, ale trzymał się po wojskowemu. Brał udział w dwóch wojnach światowych. Widok Billy’ego przejął go oburzeniem, zwłaszcza kiedy dowiedział się od konwojentów, że Billy jest Amerykaninem. Uważał, że Billy jest w potwornie złym guście, i przypuszczał, że musiał on zadać sobie niemało trudu, żeby aż tak się wystroić.

Chirurg znał angielski i powiedział do Billy’ego:

— Widzę, że uważa pan wojnę za rzecz nadzwyczaj śmieszną.

Billy spojrzał na niego nieprzytomnie. Na chwilę stracił poczucie, gdzie jest i jak się tu znalazł. Nie przyszło mu do głowy, że ktoś może posądzać go o celową błazenadę. To Los tak go przebrał cudacznie — Los i wątła wola utrzymania się przy życiu.

— Czy myślał pan, że będziemy się z tego śmiali? — spytał go chirurg.

Chirurg domagał się jakiejś satysfakcji. Billy nie rozumiał. Chciał być miły, pomóc w miarę możności, ale jego możliwości były bardzo ograniczone. Trzymał właśnie w palcach dwa przedmioty znalezione pod podszewką płaszcza i postanowił pokazać je chirurgowi.

— Czy myślał pan, że będzie nas bawiło pańskie przedrzeźnianie? — mówił chirurg. — Nie wstyd panu reprezentować w ten sposób swój kraj?

Billy wyjął rękę z mufki i podsunął ją pod nos chirurgowi. Na jego dłoni spoczywał dwukaratowy brylant oraz proteza dentystyczna. Wyglądała jak mała nieprzyzwoita rzeźba w kolorze srebrnym, perłowym i mandarynkowym. Billy rozpromienił się w uśmiechu.


* * *

Korowód tańcząc, wijąc się i podrygując dotarł do bramy drezdeńskich rzeźni i wszedł do środka. Od dawna nie było tu żadnego ruchu. Prawie wszystkie zwierzęta rzeźne w Niemczech zostały zabite, zjedzone i wydalone przez ludzi, głównie żołnierzy. Zdarza się.

Amerykanów zaprowadzono do piątego budynku w obrębie murów. Był to jednokondygnacjowy betonowy prostokąt z zasuwanymi drzwiami na obu końcach. Zbudowano go jako pomieszczenie dla świń oczekujących na rzeź. Teraz miał służyć za mieszkanie setce amerykańskich jeńców wojennych. W środku były prycze, dwa pękate piecyki i jeden kran. Zaraz za budynkiem mieściła się latryna: drewniana żerdź, pod którą stały kubły.

Nad drzwiami budynku widniała wielka cyfra. Piątka. Zanim wpuszczono Amerykanów do środka, jedyny mówiący po angielsku konwojent kazał im zapamiętać ich nowy, prosty adres, na wypadek gdyby zagubili się w wielkim mieście. Adres ten brzmiał: Schlachthof-fünf. Schlachthof znaczy rzeźnia. Fünf to po prostu pięć.

Загрузка...