Gander przyjrzał się młodemu człowiekowi. W swoim czasie poznał wielu magów i uważał się za znawcę. Musiał przyznać, że chłopak wyglądał jak dobry materiał na maga. Inaczej mówiąc, był chudy, niezgrabny, blady od czytania groźnych ksiąg w niezdrowych pomieszczeniach i miał wodniste oczy przypominające dwa lekko ścięte jajka. Ganderowi przemknęło przez myśl, że zyski wymagają inwestycji.

Wszystko, czego trzeba temu chłopakowi, aby dostać się na sam szczyt, to jakieś drobne kalectwo. Magowie są męczennikami takich schorzeń jak astma czy płaskostopie i to jakoś dodaje im energii.

— Jak ci na imię, chłopcze? — zapytał jak najuprzejmiej.

— Sssssssssssssss — odpowiedział młody człowiek. Grdyka skakała mu jak balon na sznurku. Z bezgłośnym błaganiem obejrzał się na swego towarzysza.

— Simon — przedstawił go Treatle.

— …imon — zgodził się Simon z wdzięcznością.

— Umiesz tworzyć kule ogniste albo zaklinać wiry takie, jakie można cisnąć w nieprzyjaciela?

Simon zerknął z ukosa na Treatle'a.

— N-n-n-n-n-n… — spróbował.

— Mój młody przyjaciel podąża ku magii wyższej od zwykłego rzucania czarów — oznajmił mag.

— …ie — dokończył Simon. Gander pokiwał głową.

— No tak — mruknął. — Może kiedyś będziesz magiem, chłopcze. A gdy dostaniesz swoją piękną laskę, zgodzisz się podróżować ze mną, prawda? Zainwestuję w ciebie, tak?

— T…

— Kiwnij tylko głową — zaproponował Gander, który z natury nie był człowiekiem okrutnym.

Simon kiwnął z wdzięcznością. Treatle i Gander skinęli sobie na znak zgody, po czym mag odmaszerował, a jego uczeń powlókł się za nim obciążony bagażem.


Z trzymanej przed sobą listy Gander starannie wykreślił słowo „mag”.

Niewielki cień padł na tabliczkę. Przewodnik podniósł głowę i wzdrygnął się mimowolnie.

— Tak? — spytał lodowato.

— Chcę jechać do Ankh-Morpork — oświadczyła Esk. — Proszę. Mam trochę pieniędzy.

— Wracaj do domu, dziecinko. Do mamy.

— Nie, naprawdę. Chcę szukać fortuny. Gander westchnął.

— Po co nosisz tę miotłę? — zapytał.

Esk spojrzała, jakby widziała ją po raz pierwszy.

— Wszystko musi mieć swoje miejsce — odparła.

— Idź do domu. Nie zabieram do Ankh-Morpork żadnych uciekinierek. Różne rzeczy mogą się zdarzyć małym dziewczynkom w miastach. Esk rozpromieniła się.

— Na przykład jakie?

— Słyszałaś? Kazałem ci wracać do domu! No już! Wziął kredę i zaczął wykreślać na tabliczce kolejne punkty. Usiłował ignorować spojrzenie, które przewiercało mu niemal czubek głowy.

— Będę pomagać — oznajmiła spokojnie Esk.

Gander rzucił kredę i z irytacją poskrobał się po brodzie.

— Ile masz lat?

— Dziewięć.

— Posłuchaj, panno Dziewięciolatko. Mam dwieście zwierząt i setkę ludzi, którzy chcą się dostać do Ankh. Połowa z nich nienawidzi drugiej połowy, mam za mało takich, co umieją walczyć, drogi są podobno fatalne, bandyci w Papach robią się już całkiem bezczelni, trolle na mostach żądają coraz wyższego myta, ryjkowce zalęgły się w zapasach, a w dodatku bez przerwy boli mnie głowa. Przy tym wszystkim jeszcze ciebie mi tu potrzeba.

— Aha… — westchnęła Esk. Rozejrzała się po zatłoczonym placu. — W takim razie… Która droga prowadzi do Ankh?

— O tamta, za bramą.

— Dziękuję — rzekła posępnie. — Do widzenia. Mam nadzieję, że nie będzie miał pan więcej kłopotów i głowa przestanie panu dokuczać.

— Może — odpowiedział niepewnie Gander.

Zabębnił palcami po blacie obserwując, jak Esk oddala się w kierunku drogi do Ankh. Długiej, krętej drogi. Drogi, przy której czaili się złodzieje i gnolle. Drogi, która zasapana wspinała się na górskie przełęcze i dysząc ciężko pełzła przez pustynie.

— A niech to — burknął pod nosem. — Hej! Ty!

Babcia miała kłopoty.


* * *

Przede wszystkim, uznała, nie powinna dopuścić, żeby Hilta namówiła ją do wypożyczenia swojej miody. Miotła była już stara, niepewna, latała tylko w nocy, a nawet wtedy osiągała prędkość niewiele większą od truchtu.

Czary startowe tak się zużyły, że nie chciała nawet ruszyć, póki nie sunęła już niezłym tempem. Była to, szczerze mówiąc, jedyna na świecie miotła uruchamiana na pych.

I właśnie kiedy Babcia Weatherwax, spocona i zła, po raz dziesiąty biegła leśną ścieżką, trzymając tę drańską miotłę na wysokości ramienia, znalazła pułapkę na niedźwiedzia.

Drugi problem polegał na tym, że niedźwiedź znalazł pułapkę pierwszy. Właściwie nie był to poważny kłopot, jako że Babcia, i tak już w paskudnym humorze, trafiła go kijem od miody dokładnie między oczy. Teraz niedźwiedź siedział tak daleko od niej, jak to tylko możliwe w głębokim dole. I usiłował myśleć o czymś przyjemnym.

Nie była to szczególnie wygodna noc, a ranek okazał się nie lepszy, przynajmniej dla oddziału myśliwych, którzy o świcie zajrzeli do dołu.

— Najwyższy czas — stwierdziła Babcia. — Wyciągnijcie mnie. Zaskoczone głowy wycofały się i Babcia usłyszała nieprzyjemne szepty. Na pewno zauważyli jej kapelusz i miotłę.

Wreszcie brodata głowa pojawiła się znowu, z pewnym ociąganiem, jakby ktoś popychał naprzód ciało, do którego była przymocowana.

— Ehem… — zaczęła głowa. — Mateczko…

— Nie jestem matką — warknęła Babcia. — A już na pewno nie waszą matką, jeśli w ogóle mieliście jakieś matki, w co wątpię. Gdybym to ja była waszą matką, uciekłabym przed waszym urodzeniem.

— To tylko takie powiedzenie — oświadczyła głowa z wyrzutem.

— To osobista obraza i tyle! Znowu szepty.

— Jeśli się stąd nie wydostanę — oświadczyła groźnie Babcia — zaczną się Kłopoty. Widzicie mój kapelusz? No, widzicie? Głowa wysunęła się jeszcze raz.

— To właśnie cały problem — stwierdziła. — To znaczy: co się stanie, jeśli cię wypuścimy? Wydaje się, że rozsądniej będzie tak jakby zasypać ten dół. Nic do ciebie nie mamy, oczywiście…

Babcia uświadomiła sobie, czemu ta głowa wydawała jej się dziwna.

— Czy ty klęczysz? — spytała oskarżycielskim tonem. — Nie, prawda? Jesteście krasnoludami. Szepty.

— I co z tego? — zapytała wyzywająco głowa. — To chyba nic złego. Co masz przeciwko krasnoludom?

— Umiecie reperować miotły?

— Czarodziejskie miotły?

— Tak! Szepty.

— A gdyby tak?

— No to możemy się jakoś dogadać.


* * *

Jaskinie krasnoludów rozbrzmiewały kuciem młotów, choć przde wszystkim dla efektu. Krasnoludom trudno się skupić bez dźwięku kucia. Dlatego osoby dobrze sytuowane na stanowiskach urzędniczych wynajmują gobliny, żeby uderzały w małe, ozdobne kowadła — tylko po to, by zadbać o właściwy krasnoludzki wizerunek.

Miotła leżała na dwóch kozłach. Babcia Weatherwax przysiadła na skalnym występie, a krasnolud o połowę od niej niższy, w fartuchu będącym właściwie tylko masą kieszeni, obszedł miotłę dookoła, od czasu do czasu stukając w nią palcem.

Wreszcie kopnął w witki i nabrał powietrza. Przypominało to odwrotny gwizd, będący tajemnym sygnałem wszystkich fachowców wszechświata, a oznaczający, że zaraz wydarzy się coś kosztownego.

— No tak… — powiedział. — Mógłbym sprowadzić uczniów, żeby to sobie obejrzeli. Przydałoby się im. To czysta historia. Naprawdę uniosła się w powietrze?

— Leciała jak ptak — oświadczyła Babcia. Krasnolud zapalił fajkę.

— Bardzo bym chciał zobaczyć takiego ptaka. — Zamyślił się. — Wyobrażam sobie, że taki ptak to widok wart oglądania.

— Rzeczywiście. Ale czy możesz ją naprawić? Spieszy mi się. Krasnolud usiadł, powoli i z rozwagą.

— Co do naprawy… rzekł. — Cóż, o naprawie nie ma mowy. O odbudowie, może. Oczywiście, niełatwo dziś znaleźć porządne witki, nawet gdybyśmy mieli kogoś, kto potrafi je związać jak należy. A potrzebne zaklęcia…

— Nie chcę jej odbudowywać — zapewniła Babcia. — Chcę tylko, żeby działała jak należy.

— To stary model — nie ustępował krasnolud. — Ciężka sprawa z tymi starymi modelami. Trudno dobrać właściwe drewno…

Nagle znalazł się w powietrzu, trzymany ręką Babci, z oczami na poziomie jej nosa. Krasnoludy, jako istoty same w sobie magiczne, są w zasadzie odporne na czary, ale jej twarz wyglądała tak, jakby chciała przyspawać mu oczy do tyłu czaszki.

— Napraw ją tylko — syknęła. — Proszę.

— Co? Mam odstawić fuchę? — Fajka krasnoluda stuknęła o podłogę.

— Tak.

— Połatać ją, znaczy? Zdradzić moich mistrzów, wykonując tylko połowę roboty?

— Tak. — Źrenice Babci przypominały dwie maleńkie czarne dziury.

— Zresztą… — mruknął krasnolud. — No dobrze, niech będzie.


* * *

Gander, przewodnik karawany, martwił się. 3 dni temu wyjechali z Zemphis, poruszali się w dobrym tempie i teraz podążali już ku skalistej przełęczy w górach zwanych Papami Scylli. Było ich osiem i Gander często się zastanawiał, kim właściwie była Scylla i czy by ją polubił.

Nocą podkradła się do obozu banda gnoili. Obrzydliwe stwory, odmiana skalnych goblinów, poderżnęły gardło wartownikowi i z pewnością zamierzały wymordować całą karawanę. Tyle że…

Nikt nie wiedział, co zdarzyło się potem. Ludzi obudziły wrzaski i zanim zdążyli rozdmuchać ogniska, zanim mag Treatle rozciągnął nad obozowiskiem zasłonę błękitnego blasku, ocalałe gnolle były już tylko odległymi, pajęczymi cieniami, uciekającymi, jakby ścigały je wszystkie legiony Piekieł.

Sądząc po tym, co się zdarzyło ich towarzyszom, miały prawdopodobnie rację. Strzępy gnoili zwisały z okolicznych głazów, nadając im wesoły, świąteczny wygląd. Gander nie żałował ich specjalnie — gnolle lubiły chwytać podróżnych i demonstrować im swoją gościnność maczugą i rozpalonym do czerwoności nożem. Denerwował się jednak, że znalazł się w pobliżu Czegoś, co rozcięło kilkanaście twardych, uzbrojonych gnoili jak łyżeczka tnie jajko na miękko. A przy tym nie zostawiło śladów.

Właściwie nawet wymiotło grunt do czysta.

Noc trwała długo, a ranek nie przyniósł poprawy. Jedyną osobą mniej więcej przytomną była Esk, która przespała wszystko pod wozem i narzekała tylko na niezwykłe sny.

Mimo wszystko z ulgą opuścili makabryczną okolicę. Gander uznał, że gnolle od środka wcale nie wyglądają lepiej niż z wierzchu. Znienawidził ich wnętrzności.

Esk siedziała w wozie Treatle'a i rozmawiała z Simonem, który prowadził niezręcznie, podczas gdy mag drzemał za nimi.

Simon wszystko robił niezręcznie. Niezręczność doprowadził do mistrzostwa. Był jednym z tych chłopców, którzy wydają się zbudowani z samych łokci, kciuków i kolan. Ciężkim wysiłkiem było nawet patrzeć, jak chodzi. Człowiek wciąż czekał, że pękną sznurki wiążące go razem. A kiedy dostrzegał w zdaniu jakieś „S” albo „W”, w jego oczach pojawiał się wyraz udręki. Na ten widok rozmówcy odruchowo wypowiadali za mego trudne słowa. Warto było, ponieważ wdzięczność rozlewała się wtedy po pryszczatej twarzy niczym blask słońca padający na księżyc.

W tej chwili oczy łzawiły mu od kataru siennego.

— Czy kiedy byłeś mały, chciałeś zostać magiem? Simon pokręcił głową.

— Chciałem tylko w-w-w…

— …wiedzieć…

— …jak działa s-s-s…

— …świat?

— Tak. Ktoś z mojej osady dał znać na Uniw-w-wersytet i mistrz T-Treade po mnie przybył. Kiedyś zos-s-s…

— …zostanę…

— …magiem. Mistrz Treade uw-waża, że w-wyjątkowo dobrze przys-s… swajam teorię.

Wilgotne oczy Simona zaszły mgłą, a na twarzy pojawił się wyraz niemal rozkoszy.

— Mów-w-wil, że mają tam w bib… bliotece tysiące ks-s… siążek — rzekł tonem człowieka zakochanego. — W-w-w…

— Więcej?

— …niż można przeczytać przez całe życie.

— Nie jestem pewna, czy lubię książki — oświadczyła Esk konwersa-cyjnym tonem. — Jak papier może cokolwiek wiedzieć? Moja Babcia twierdzi, że książki są dobre tylko wtedy, kiedy mają cienkie kartki.

— To nie tak — zaprotestował z zapałem Simon. — Książki są pełne w-w-w-w…

— …wiedzy? — rzuciła Esk po chwili zastanowienia.

— Tak. A s-słow-w… wa mają moc zmiany. Takie w-w-w…

— …właśnie…

— …muszę poznać. Są tam gdzieś, ukryte w s-starych księgach. Mów-w-w…

— Mówią…

— …że nie ma nowych zaklęć, ale na pew… pewno gdzieś tam kryją się między s-s-s…

— …słowami…

— Tak, i żaden w-w-w-w…

— …wielki… — podpowiedziała Esk. Na twarzy miała wyraz koncentracji.

— …mag jeszcze ich nie odkrył. — Przymknął oczy i uśmiechnął się z rozmarzeniem. — Wielkie słowa, które potrafią odmienić Świat.

— Co?

— Ee… — Simon otworzył oczy w sam czas, by powstrzymać wołu od zjechania z gościńca.

— Wymówiłeś te wszystkie esy i wu!

— Tak?

— Przecież słyszałam! Spróbuj jeszcze raz. Simon nabrał tchu.

— Slosłowsło… S-s-s… S-s-s… — powiedział. — S-s4-s-s… — kontynuował.


— To na nic. Uciekło — westchnął po chwili. — Czas-sem tak się zdarza, kiedy o tym nie myślę. Pan Treatle s-s-s…

— …sądzi…

— …żejes-stem na coś uczulony.

— Uczulony na wu?

— Nie, głuptas-s-s-s…

— …głuptasku… — dokończyła wielkodusznie Esk.

— Coś fruwa w pow-w-wietrzu, może p-pyłki albo kurz. Mistrz Treatle próbow-wał odkryć przyczynę, ale żadna magia jakoś nie p-pomaga.

Przejeżdżali wąskim kanionem między pomarańczowymi skałami. Simon spoglądał na nie ponuro.

— Babcia pokazała mi kilka leków na katar sienny — oświadczyła Esk. — Może ci pomogą.

Simon pokręcił głową. Zdawało się, że spadnie mu z ramion.

— Próbow-w-wałem w-w-w…

— …wszystkiego… Simon westchnął.

— Św-w-w… dobry ze mnie będzie mag, jeśli naw-w-w… jeśli nie potrafię w-w-w… powiedzieć żadnego s-s-s-s… niczego.

— Rzumiem, że to pewien problem — przyznała Esk.

Przez chwilę obserwowała okolicę, porządkując bezładne myśli.

— Czy byłoby, ehm, możliwe, żeby kobieta została, no wiesz, magiem? — spytała w końcu.

Simon wytrzeszczył oczy. Patrzyła na niego wyzywająco. Poczuł, jak zaciska mu się krtań. Próbował wymyślić zdanie, które nie zaczynałoby się od słowa: wykluczone. W końcu został zmuszony do pewnych ustępstw.

— Ciekaw-wa idea — rzekł. I wybuchnął śmiechem, zanim zdążył go przestrzec wyraz twarzy Esk. — Dość śmieszna — dodał. Ale wesołość ustąpiła wolno miejsca zdziwieniu. — Nigdy się nad tym nie zas-stana-wiałem.

— No więc jak? Mogą? — Tonem głosu Esk można by się ogolić.

— Oczywiście, że nie mogą. — Treatle odsunął kotarę prowadzącą do wnętrza wozu i wspiął się na kozioł. — To jasne, moje dziecko. Si-mon, wracaj do nauki.

Wyraz lekkiej paniki zajął swoje zwykłe miejsce na twarzy Simona. Gdy Treatle odbierał mu lejce, chłopak popatrzył błagalnie na Esk. Dziewczynka zignorowała go.

— Dlaczego nie? I co jest takie oczywiste?

Mag spojrzał z wyższością. Do tej pory nie zwracał właściwie na nią uwagi, była tylko jedną z postaci przy ognisku.

Treatle pełnił funkcję prorektora Niewidocznego Uniwersytetu i przyzwyczaił się do widoku niewyraźnych, krzątających się postaci zajętych ważnymi, ale nieistotnymi sprawami, takimi jak podawanie mu posiłków czy odkurzanie jego pokojów. Był głupi, owszem, w ten szczególny sposób, w jaki bywają głupi bardzo mądrzy ludzie. Miał tyle taktu, co lawina i tyle egocentryzmu, co tornado, ale nigdy nie przyszło-by mu na myśl, że dzieci są dostatecznie ważne, by zachowywać się wobec nich nieuprzejmie.

Od długich białych włosów po zakręcone czubki butów Treatle był uosobieniem maga. Miał odpowiednio krzaczaste brwi, gwiaździstą szatę i brodę patriarchy, lekko tylko przybrudzoną plamami z nikotyny (magowie żyją w celibacie, ale czasem lubią zapalić dobre cygaro).

— Zrozumiesz to wszystko, kiedy dorośniesz — powiedział. — To rzeczywiście zabawny pomysł i ładna gra słów. Żeński mag! Równie dobrze mogłabyś wymyślić męską czarownicę.

— Czarnoksiężnicy — wtrąciła Esk.

— Słucham?

— Moja Babcia twierdzi, że mężczyźni nie mogą być czarownicami — wyjaśniła Esk. — Mówi, że gdyby spróbowali zostać czarownicami, staliby się magami.

— Mam wrażenie, że to bardzo mądra kobieta.

— Mówi, że kobiety powinny zajmować się tym, co robią najlepiej — ciągnęła Esk.

— To rozsądne.

— I że gdyby kobiety były tak dobre jak mężczyźni, byłyby o wiele lepsze.

Treatle zaśmiał się.

— Jest czarownicą — oznajmiła Esk i dodała w myślach: i co na to powiesz, panie tak zwany uczony magu?

— Moja panno, czy powinienem być zaszokowany? Tak się składa, że żywię dla czarownic głęboki szacunek.

Esk zmarszczyła czoło. Nie tak powinien zareagować.

— Naprawdę?

— W samej rzeczy. Uważam, że czarownictwo to piękny zawód… dla kobiety. Szlachetne powołanie.

— Uważa pan? To znaczy: naprawdę szlachetne?

— O, tak. Niezwykle użyteczne w regionach wiejskich, dla ludzi, którzy… rodzą dzieci i tak dalej. Tym niemniej czarownice nie są magami. Czarownictwo to sposób, w jaki Natura otwiera kobietom dostęp do magicznych oddziaływań. Musisz wszakże pamiętać, że to nie jest wyższa magia.

— Rozumiem. Nie wyższa magia — powtórzyła Esk ponuro.

— Nie. Czarownictwo może bardzo pomagać ludziom w życiu, to oczywiste, ale…

— Przypuszczam, że kobiety nie mają dość rozsądku, żeby być magami — oświadczyła dziewczynka. — Tak właśnie podejrzewam.

— Mam dla kobiet najwyższy szacunek — zapewnił Treatle, nie dostrzegając nowej nuty w głosie Esk. — Są niezrównane, gdy chodzi o… o…

— O rodzenie dzieci i tak dalej?

— O to też, rzeczywiście — zgodził się wielkodusznie mag. — Ale czasami zakłócają spokój. Za łatwo się podniecają. Wyższa magia wymaga nadzwyczajnej jasności umysłu, a talenty kobiet nie prowadzą ich w tym kierunku. Ich mózgi się przegrzewają. Przykro mi to mówić, ale tylko jedne drzwi prowadzą do magii: to główna brama Niewidocznego Uniwersytetu, a tej nie przekroczyła jeszcze żadna kobieta.

— Proszę powiedzieć — poprosiła Esk — do czego się przydaje wyższa magia?

Treatle uśmiechnął się do niej.

— Wyższa magia, drogie dziecko — rzekł — może dać nam wszystko, czego zapragniemy.

— Aha.

— Dlatego nie myśl już o tych bzdurach z magami, dobrze? — Treatle obdarzył ją dobrotliwym uśmiechem. — Jak ci na imię, moja mała?

— Eskarina.

— A po co jedziesz do Ankh?

— Myślałam, że może poszukam fortuny — mruknęła Esk. — Ale może dziewczynki nie mają fortun do znalezienia. Jest pan pewien, że magowie dają ludziom to, czego zapragną?

— Oczywiście. Do tego przecież służy wyższa magia.

— Rozumiem.

Cała karawana posuwała się w tempie tylko odrobinę szybszym niż piechur. Esk zeskoczyła na ziemię, wyciągnęła laskę z jej chwilowej kryjówki między umocowanymi do burty workami i wiadrami, po czym pobiegła na tyły wzdłuż linii wozów i zwierząt. Przez łzy dostrzegła jeszcze, jak zza zasłony wygląda Simon z książką w ręku. Uśmiechnął się do niej zaskoczony i próbował coś powiedzieć, ale uciekła i zbiegła ze szlaku.

Kolczaste krzewy drapały ją po nogach, kiedy wspinała się na zbocze, potem biegła swobodnie po nagim płaskowyżu, otoczonym pomarańczowymi urwiskami.

Nie przystawała, póki nie zgubiła się na dobre, ale gniew wciąż płonął w niej jasno. Już wcześniej bywała zła, ale nigdy tak jak teraz.

Normalnie gniew był niby czerwony płomień, jak wtedy, kiedy rozpala się na palenisku w kuźni. Tym razem wyglądał inaczej — wspomagały go miechy i zwęził się do wąskiego, niebieskobiałego płomyka, który rozcina żelazo.

Czuła mrowienie na całym ciele. Musiała coś zrobić, inaczej groziło jej, że wybuchnie.

Dlaczego tak było, że kiedy Babcia burczała o czarownictwie, Esk marzyła o zaawansowanej wiedzy magów, ale kiedy tylko usłyszała piskliwy głos Treatle'a, miała ochotę do ostatnich sił bronić czarownic? Zostanie jednym i drugim albo nikim. A im bardziej inni próbowali ją powstrzymać, tym bardziej tego pragnęła.

Będzie czarownicą i magiem. I wtedy im wszystkim pokaże.

Usiadła pod rozgałęzionym krzakiem jałowca u stóp stromego, nagiego urwiska. W jej gniewnym umyśle wrzały plany na przyszłość. Wyczuwała, że drzwi zatrzaskują się przed nią, zanim jeszcze porządnie je otworzyła. Treatle miał rację: nie wpuszczą jej na Uniwersytet. Laska nie wystarczy; żeby być magiem, potrzebna jest jeszcze wiedza, a jej nikt nie zechce uczyć.

Południowe słońce przygrzewało mocno i powietrze wokół Esk zapachniało pszczołami i dżinem. Położyła się, wpatrzona w widoczną przez igły ciemnoniebieską kopułę nieba. Po chwili usnęła.

Jednym z efektów ubocznych używania magii są realistyczne i przerażające sny. Dzieje się to nie bez przyczyny, ale samo myślenie o niej wystarczy, by maga zaczęły dręczyć koszmary.

Rzecz w tym, że umysł maga może nadać myślom rzeczywistą postać. Czarownice zajmują się zwykle tym, co realnie istnieje w świecie, ale mag — jeśli jest zdolny — potrafi oblec w materię twory własnej wyobraźni. Nie sprawiałoby to najmniejszych kłopotów, gdyby nie fakt, że niewielki krąg światła i ciepła, zwany ogólnie „kontinuum czasoprzestrzennym” unosi się w czymś o wiele bardziej nieprzyjaznym i nieprzewidywalnym. Straszne Stwory krążą, parskając tuż za delikatną palisadą normalności; dziwne wycia i pohukiwania rozbrzmiewają w głębokich szczelinach na granicach Czasu. Bywają też istoty tak potworne, że nawet ciemność się ich lęka.

Większość ludzi nie ma o tym pojęcia. I bardzo dobrze, ponieważ świat nie mógłby normalnie funkcjonować, gdyby wszyscy leżeli w łóżkach z kołdrami naciągniętymi na głowy — a to właśnie by nastąpiło, gdyby zdawali sobie sprawę, jaka groza tkwi za barierą grubości cienia.

Kłopot w tym, że ludzie zainteresowani magią i mistycyzmem spędzają wiele czasu buszując na samej granicy światła. I zostają dostrzeżeni przez Stwory z Piekielnych Wymiarów. A te z kolei starają się ich wykorzystać w swych niestrudzonych wysiłkach przebicia się do tej szczególnej Rzeczywistości.

Większość ludzi potrafi się temu oprzeć, ale nieustanne ataki Stworów są najsilniejsze, kiedy obiekt śpi.

Bel-Shamharoth, 0'hulagen, Wnętrznik — ohydni dawni bogowie z „Necrotelecomniconu”, księgi znanej pewnym szalonym adeptom pod jej prawdziwym tytułem „Liber Paginarium Fulvarum”, zawsze są gotowi wkraść się do umysłu śpiącego. Koszmary są często kolorowe i zawsze nieprzyjemne.

Esk przyzwyczaiła się do nich od tego pierwszego snu po pierwszym Pożyczeniu i znajomość zastąpiła niemal grozę. Kiedy uświadomiła sobie, że siedzi na migotliwej, piaszczystej równinie pod nienazwanymi gwiazdami, wiedziała, że znowu nadszedł czas.

— Niech to — mruknęła. — No dobrze, chodźcie. Sprowadźcie potwory. Mam tylko nadzieję, że to nie będzie ten ze swoim siusiakiem na paszczy.

Jednak tym razem odniosła wrażenie, że koszmar się zmienił. Rozejrzała się dookoła i za sobą zobaczyła wysoki, czarny zamek. Jego wieże znikały wśród gwiazd. Światła, fajerwerki i dziwaczna muzyka spływała z blanków. Ogromne wierzeje stały zachęcająco otwarte. Wewnątrz odbywało się chyba dość huczne przyjęcie.

Wstała, strzepnęła z sukienki srebrzysty piasek i ruszyła do bramy.

Była już prawie na miejscu, kiedy wielkie skrzydła zatrzasnęły się. Zdawało się, że wcale się nie poruszyły: w jednej chwili stały szeroko rozwarte, w następnej zetknęły się z hukiem, który wstrząsnął horyzontem.

Esk wyciągnęła rękę i dotknęła bramy. Była czarna i tak zimna, że zaczynała już pokrywać się lodem.

Coś poruszyło się za nią. Odwróciła się i zobaczyła swoją laskę, bez przebrania miotły, stojącą pionowo na piasku. Niewielkie wężyki światła pełzały po gładkim drewnie i okrążały rzeźbione znaki, którym nikt nie mógł się dokładnie przyjrzeć.

Esk chwyciła laskę i uderzyła nią o wrota. Trysnęły oktarynowe iskry, ale na czarnym metalu nie pozostał żaden ślad.

Zmrużyła oczy Wyciągnęła laskę przed siebie i skoncentrowała się. Wąska linia ognia strzeliła z drewna i uderzyła o bramę. Lód wyparował z sykiem, ale ciemność wrót — była już pewna, że to nie metal — wchłonęła energię i nawet nie zalśniła. Zdwoiła wysiłki. Pozwoliła lasce całą zmagazynowaną magię przesłać w promieniu tak jasnym, że musiała zamknąć oczy, a mimo to widziała pod powiekami jaskrawą linię.

Która po chwili zgasła.

Po kilku sekundach Esk podbiegła i ostrożnie dotknęła wrót. Zim' no niemal odmroziło jej palce.

I wtedy z blanków nad głową usłyszała pogardliwy chichot. Śmiech nie byłby taki zły, zwłaszcza dźwięczny, demoniczny śmiech z porządnym echem. Ale to był tylko… chichot.

Trwał bardzo długo. Był to chyba najbardziej niemiły dźwięk, jaki Esk w życiu słyszała.

Obudziła się drżąca. Dawno już minęła północ, a gwiazdy wydawały się mokre i zimne; powietrze wypełniała pracowita cisza nocy, jaka powstaje, gdy setki małych, kosmatych stworzonek wychodzi ostrożnie na poszukiwanie obiadu, z nadzieją, że same nie staną się głównym daniem.

Zachodził sierp księżyca, a słaby szary brzask nad krawędzią świata sugerował, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu kolejny dzień miał się jednak pojawić.

Ktoś otulił Esk kocem.

— Wiem, że nie śpisz — przemówił głos Babci Weatherwax. — Mogłabyś się na coś przydać. Na przykład rozpalić ogień. Pełno tu drewna.

Esk usiadła i chwyciła się krzaku jałowca. Czuła się tak lekka, jakby zaraz miała pofrunąć.

— Ogień? — wymruczała.

— Tak. No, wiesz. Pokazać palcem i szu! — wyjaśniła kwaśno Babcia. Siedziała na kamieniu i usiłowała przybrać taką pozycję, w której nie dokuczałby jej artretyzm.

— Ja… chyba nie umiem.

— Mnie to mówisz?

Stara czarownica pochyliła się i położyła dłoń na czole Esk. Było to jak pieszczota, głaskanie skarpetą pełną ciepłych kostek.

— Masz trochę gorączki — stwierdziła. — Za długo na słońcu i na zimnej ziemi. To są te twoje Obce Strony.

Esk pochyliła się bezwładnie, aż złożyła głowę na Babcinym podoł-ku, pachnącym znajomo kamforą, mieszaniną ziół i trochę kozami. Babcia pogładziła ją po głowie — miała nadzieję, że kojąco.

Po chwili Esk odezwała się cichutko:

— Nie przyjmą mnie na Uniwersytet. Mag mi to powiedział, a potem mi się to śniło. To byłjeden z tych prawdziwych snów. Wiesz, taki, jak mi kiedyś mówiłaś o tej maty-cośtam.

— Meterforze — poprawiła ją chłodno Babcia.

— No właśnie taki.

— A myślałaś, że to będzie proste? Myślałaś, że staniesz pod bramą i tylko machniesz tą swoją laską? Tu jestem, chcę być magiem, dziękuję bardzo?

— Powiedział, że nie przyjmują kobiet na Uniwersytet!

— Mylił się.

— Nie. Poznałam, że mówi prawdę. Wiesz przecież, Babciu, że można zawsze…

— Głupie dziecko. Mogłaś tylko poznać czy on wierzy, że mówi prawdę. Świat nie zawsze jest taki, jak się ludziom wydaje.

— Nie rozumiem — wyznała Esk.

— Kiedyś zrozumiesz. A teraz: co z tym snem? Nie chcieli cię wpuścić na ten ich uniwersytet, tak?

— Tak. I śmiali się ze mnie!

— A ty chciałaś wypalić bramę?

Esk odwróciła głowę na kolanach Babci, otworzyła oczy i spojrzała podejrzliwie.

— Skąd wiesz?

Babcia uśmiechnęła się, ale tak, jak mogłaby się uśmiechać jaszczurka.

— Byłam o mile stąd — wyjaśniła. — Naginałam swój umysł ku tobie i nagle wydawało się, że jesteś wszędzie. Błyszczałaś jak latarnia, ot co. A co do ognia… sama popatrz.

W bladym świetle przedświtu grunt wokół był masą spieczonej gliny. Skała przed Esk lśniła szklisto — musiała płynąć jak smoła. Na ukos biegły głębokie szczeliny, którymi ciekła lawa. Kiedy Esk wytężyła słuch, rozróżniała ciche trzaski stygnącej skały.

— Ojej — szepnęła. — Ja to zrobiłam?

— Na to wychodzi — potwierdziła Babcia.

— Ale przecież spałam!

— To magia. Próbuje znaleźć jakieś ujście. Magia czarownic i magów jakoś… sama nie wiem… jakby podsycały się nawzajem. Tak sądzę.


Esk przygryzła dolną wargę.

— I co teraz zrobię? — spytała bezradnie. — Przecież różne rzeczy mogą mi się przyśnić.

— Na początek ruszamy prosto na Uniwersytet — postanowiła Babcia. — Na pewno potrafią sobie radzić z uczniami, którzy nie umieją zapanować nad magią i miewają gorące sny. Inaczej wszystko by się tam już dawno spaliło.

Spojrzała w stronę Krawędzi, a potem na miotłę obok siebie.


* * *

Pominiemy milczeniem bieganie w górę i w dół, zaciskanie węzłów na witkach, przekleństwa rzucane pod nosem na krasnoludy, krótkie chwile nadziei, kiedy magia jarzyła się niepewnie, i straszne uczucie zawodu, kiedy gasła, ponowne dociąganie węzłów, znowu bieg, nagłe zaskoczenie czaru, wspinanie się, okrzyki, start…

Esk jedną ręką obejmowała Babcię, drugą trzymała laskę. Szczerze mówiąc, ledwie się wlekły na wysokości kilkuset stóp nad ziemią. Kilka ptaków frunęło obok, zainteresowanych tym nowym, latającym drzewem.

— Uciekać stąd! — wrzasnęła Babcia, płosząc je kapeluszem.

— Nie lecimy zbyt szybko, Babciu — zauważyła potulnie Esk.

— Jak dla mnie wystarczająco szybko! Esk rozejrzała się. Za nimi jaśniała złotem Krawędź, przecinana z rzadka chmurami.

— Chyba powinniśmy się zniżyć — przypomniała niespokojnie. — Mówiłaś, że miotła nie będzie latać w świetle słońca.

Zerknęła w dół. Ziemia wydawała się ostra i niegościnna. A także wyczekująca.

— Wiem, co robię, moja panno — burknęła Babcia. Chwyciła mocno kij miotły i starała się stać jak najlżejszą.

Wspomniano już tutaj, że światło na Dysku płynie wolno, co jest rezultatem przemieszczania się w potężnym i pradawnym polu magicznym.

W efekcie świt nie następuje tak nagle jak na innych światach. Nowy dzień nie wybucha, a raczej cieknie delikatnie przez śpiący pejzaż tak, jak fala przypływu skrada się po plaży, rozmywając piaskowe zamki nocy. Światło zwykle omija góry. Jeśli drzewa rosną blisko siebie, wypływa z lasu porwane w pasy i przecinane cieniami.

Obserwator w jakimś odpowiednio wysokim punkcie, powiedzmy, dla przykładu, na tym strzępie cirrostratusa na samym brzegu przestrzeni, zauważyłby, z jaką czułością światło oblewa ziemię, jak przyspiesza na równinach i zwalnia, kiedy napotyka wzgórza, jak przepięknie…

Oczywiście są tacy obserwatorzy, którzy na widok tego piękna podnieśliby krzyk, że nie istnieje ciężkie światło i na pewno nikt by go nie zobaczył, nawet gdyby mógł. Na co można im odpowiedzieć jedynie pytaniem, jak to się stało, że stoją na chmurze.

Dość cynizmu. W dole, nad samym Dyskiem, miotła mknęła na fali przedświtu, coraz szybciej doganiana granicą nocnego mroku.

— Babciu!

Dzień rozkwitł wokół nich. Skały rozpłomieniły się, gdy spłynęło po nich światło. Babcia poczuła szarpnięcie miotły; przerażona i zafascynowana wpatrywała się w mały, mknący pod nimi cień. Był coraz bliższy.

— Co się stanie, kiedy uderzymy w ziemię?

— Zależy, czy uda mi się znaleźć jakieś miękkie skały — odparła Babcia głosem osoby bardzo zajętej.

— Ta miotła spadnie! Czy nic nie można poradzić?

— Myślę, że można wysiąść.

— Babciu — powiedziała Esk tonem naglącym i wyjątkowo dojrzałym, jakiego zwykle używają dzieci, by strofować zbłąkanych dorosłych. — Mam wrażenie, że nie całkiem zrozumiałaś. Ja nie chcę uderzać o ziemię. Ziemia nigdy mi nic nie zrobiła.

Babcia usiłowała sobie przypomnieć jakieś odpowiednie zaklęcie i żałowała, że głowologia nie działa na kamienie. Gdyby zauważyła twardość diamentu pobrzmiewającą w głosie dziewczynki, z pewnością by nie odpowiedziała:

— Powiedz to młode.

I wtedy rzeczywiście by spadły. W ostatniej chwili zdążyła chwycić się mocniej i przytrzymać kapelusz. Miotła szarpnęła, nieco zmieniła kąt…

…I krajobraz się rozmazał.


* * *

Właściwie był to lot dość krótki, jednak Babcia wiedziała, że zawsze będzie go pamiętać, zwykle około trzeciej nad ranem po zbyt obfitej kolacji. Nie zapomni tęczy barw mknącej przez powietrze, straszliwego uczucia ciężkości i wrażenia, że coś wielkiego i ciężkiego usiadło na wszechświecie.

Będzie pamiętać śmiech Esk. Będzie pamiętać, mimo najlepszych chęci, jak ziemia migała w dole, jak całe górskie łańcuchy przemykały z nieprzyjemnym gwizdem.

A przede wszystkim będzie pamiętać dopędzanie nocy.

Pojawiła się z przodu: nierówna linia ciemności przed bezlitosnym porankiem. Babcia patrzyła zafascynowana i przestraszona, jak ta linia zmieniła się w pasmo, plamę, pędzący ku nim kontynent ciemności.

Przez moment unosiły się na sunącej bezgłośnie po ziemi fali świtu. Żaden surfer nie mknął jeszcze na takiej fali, ale miotła przebiła grzywacz światła i gładko wystrzeliła w kryjący się za nią chłód.

Babcia odważyła się odetchnąć.

Ciemność zmniejszyła nieco grozę lotu. Gwarantowała także, że jeśli tylko Esk zrezygnuje, miotła poleci dalej napędzana własnym zużytym czarem.

— . — powiedziała Babcia i odchrząknęła, by wyschnięte gardło przygotować do kolejnej próby.

— Ale zabawa, prawda? Ciekawe, jak mi się to udało.

— Owszem, niezła — zgodziła się słabym głosem Babcia. — Ale czy ja mogę poprowadzić? Proszę. Nie chcę, żebyśmy wyleciały za Krawędź. Dobrze?

— Czy to prawda, że wzdłuż całego brzegu świata jest ogromny wodospad, a kiedy się popatrzy w dół, widzi się gwiazdy?

— Tak. Czy mogłybyśmy trochę zwolnić?

— Chciałabym to zobaczyć.

— Nie! To znaczy nie, nie teraz.

Miotła zwolniła. Tęczowa bańka wokół niej pękła z wyraźnym puknięciem. Bez wstrząsów, bez najmniejszego drżenia, Babcia odkryła, że znowu poruszają się z odpowiednią szybkością.

Przez lata zyskała sobie reputację osoby, która na wszystko znajdzie odpowiedź. Skłonić ją do przyznania się do niewiedzy, nawet przed sobą, było wyczynem doprawdy niezwykłym. Ale robak ciekawości toczył już jabłko jej myśli.

— Jak…? — powiedziała w końcu. — Jak to zrobiłaś?

Przez chwilę za jej plecami trwała pełna zamyślenia cisza.

— Nie wiem — wyznała Esk. — Po prostu chciałam tego i nagle wszystko było już w głowie. Jak wtedy, kiedy przypominasz sobie coś, co zapomniałaś.

— No tak, ale w jaki sposób?

— No… Nie wiem. Wykreśliłam obraz tego, jak chciałabym, żeby świat się ułożył, a potem… tak jakbym weszła w ten obraz.

Babcia wpatrywała się w ciemność. Nigdy jeszcze nie słyszała o takiej magii, ale wydawała się ona niezwykle potężna i prawdopodobnie śmiertelnie groźna. Weszła w obraz! Oczywiście, wszelka magia w pewien sposób zmieniała świat. Magowie uważali, że to jej jedyne zastosowanie; nie odpowiadała im idea, by świat pozostawić takim, jaki jest, a zmieniać ludzi. Jednak tutaj rzecz wydawała się bardziej dosłowna. I wymagała przemyślenia. Na ziemi.


Po raz pierwszy w życiu przyszło Babci do głowy, że może jest jednak coś ważnego w tych książkach, które ostatnio świat tak ceni. Książkom była przeciwna z powodów moralnych: słyszała, że wiele z nich napisali ludzie nieżyjący, rozsądek podpowiadał zatem, że czytanie ich byłoby równie grzeszne jak nekromancja. Wśród wielu rzeczy w tym nieskończenie zmiennym wszechświecie, których Babcia nie akceptowała, były też rozmowy z umarłymi; z całą pewnością mieli dosyć własnych kłopotów.

Chociaż nie tyle, miała wrażenie, ile ona. Zamyślona popatrzyła w dół i zastanowiła się, dlaczego widzi tam gwiazdy.

Przez jeden moment, kiedy jej serce zatrzymało się w miejscu, myślała już, że rzeczywiście przeleciały poza Krawędź. Natychmiast jednak zdała sobie sprawę, że światełka, tysiącami płonące w dole, są zbyt żółte. I migoczą. Poza tym czy kto kiedy słyszał o gwiazdach ułożonych w takich równych rzędach?

— Bardzo ładne — oświadczyła Esk. — Czy to miasto?

Babcia nerwowo wpatrywała się w ziemię. Jeśli to naprawdę miasto, było za duże. Ale teraz, kiedy już mogła spokojnie się zastanowić, rzeczywiście pachniało masą ludzi.

W powietrzu unosił się aromat kadzidła, ziarna, przypraw i piwa, ale przede wszystkim ten szczególny zapach wywoływany przez wysoki poziom wód gruntowych, tysiące ludzi stłoczonych w jednym miejscu i lekceważące traktowanie kanalizacji.

Otrząsnęła się mimowolnie. Dzień następował im na pięty. Wyszukała obszar, gdzie pochodnie były słabe i rzadko rozmieszczone. Uznała, że oznacza to dzielnicę biedoty, a ludzie biedni nie mają nic przeciwko czarownicom.

Potem delikatnie skierowała kij miotły w dół.

Udało jej się znaleźć pięć stóp nad ziemią, kiedy świt nadszedł po raz drugi.


* * *

Wrota rzeczywiście były wielkie i czarne. Wyglądały jakby wykuto je z litej ciemności. Babcia i Esk stały w tłumie na placu przed Uniwersytetem i przyglądały się im.

— Nie rozumiem, jak ludzie wchodzą do środka — zauważyła Esk.

— Używają czarów, podejrzewam — wyjaśniła kwaśno Babcia. — Oto masz swoich magów. Każdy normalny człowiek kupiłby sobie kołatkę. Skinęła miotłą w stronę czarnych wrót.

— Może trzeba powiedzieć jakieś hokuspokus. Wcale bym się nie zdziwiła — dodała.

Przebywały w Ankh-Morpork od trzech dni i Babci, ku jej zaskoczeniu, zaczynało się tu podobać. Zatrzymały się w Mrokach, starożytnej dzielnicy miasta, której mieszkańcy prowadzili głównie nocny tryb życia. Nigdy nie interesowali się cudzymi sprawami, ponieważ ciekawość jest pierwszym stopniem nie tylko do piekła, ale też na dno Ankh z ciężarami przywiązanymi do nóg. Wynajęły mieszkanie na nawyższym piętrze pewnego domu, ponieważ Babcia słyszała, że trudno jest dostać się na szczyty, ale gdy nadarza się okazja, należy ją wykorzystać.

Mroki, w największym uproszczeniu, były siedliskiem zdyskredytowanych bóstw, nielicencjonowanych złodziei, księżniczek nocy i sprzedawców egzotycznych towarów, alchemików umysłu i wędrownych kuglarzy. Krótko mówiąc, smaru na osiach cywilizacji.

A jednak, pomimo że tacy ludzie zwykle cenią prostą magię, żyło tu zadziwiająco mało czarownic. W ciągu kilku godzin wieść o przyjeździe Babci obiegła całą dzielnicę i ludzie strumieniem skradali się, wbiegali albo wkraczali do mieszkania, szukając napojów, uroków, informacji o przyszłości oraz rozmaitych osobistych, specjalistycznych usług, jakie czarownice zwykle świadczą tym, których życie jest lekko zachmurzone lub wręcz ogarnięte sztormem.

Z początku była zirytowana, potem zakłopotana, wreszcie zaczęło jej to pochlebiać. Klienci mieli pieniądze, co zawsze jest pożyteczne, ale też płacili szacunkiem, który jest walutą solidną jak skała.

Krótko mówiąc, Babcia rozważała, czy nie przenieść się do większego mieszkania z ogrodem i nie sprowadzić swoich kóz. Zapach mógłby stanowić pewien problem, ale trudno, kozy musiałyby się przyzwyczaić.

Razem z Esk zwiedziły najciekawsze miejsca Ankh-Morpork, widziały stocznie, liczne mosty, suki, kasby i ulice, przy których stały wyłącznie świątynie. Babcia przeliczyła je, wyraźnie zamyślona; bogowie zawsze żądali od swych wyznawców zachowania innego, niż wynikałoby z ich prawdziwej natury. A efekt, jaki wywierało to na wiernych, dostarczał czarownicom wielu zajęć.

Jak dotąd potworności cywilizacji się nie zmaterializowały. Tylko raz jakiś złodziejaszek próbował uciec z Babci torebką. Ku zdumieniu przechodniów zawołała za nim, a on wrócił, walcząc z własnymi nogami, które zupełnie przestały go słuchać. Nikt dokładnie nie widział, jak zmieniły się jej oczy, kiedy patrzyła mu prosto w twarz; nikt nie słyszał, jakie słowa wyszeptała do jego nadstawionego ucha. Oddał jej wszystkie zabrane pieniądze i jeszcze sporą sumkę skradzioną innym ludziom, a zanim go wypuściła, obiecał się ogolić, nie garbić i do końca swych dni być lepszym człowiekiem. Przed wieczorem rysopis Babci dostarczono do wszystkich oddziałów Gildii Złodziei, Kieszonkowców, Włamywaczy i Zawodów Pokrewnych[1] z kategorycznym poleceniem, by unikać jej za wszelką cenę. Złodzieje, jako istoty nocne, potrafią rozpoznać zagrożenie, zwłaszcza kiedy się z nim zderzą.

Babcia napisała też dwa kolejne listy do rektora Uniwersytetu. Nie dostała odpowiedzi.

— Bardziej mi się podobało w lesie — oświadczyła Esk.

— Sama nie wiem — wyznała Babcia. — Właściwie tu jest trochę podobnie. A ludzie w mieście potrafią uszanować czarownicę.

— Są bardzo przyjaźni — zgodziła się dziewczynka. — Znasz ten dom przy końcu ulicy, gdzie taka gruba pani mieszka z tymi wszystkimi młodymi panienkami? Mówiłaś, że to jej krewne.

— Pani Palm — odpowiedziała ostrożnie Babcia. — Bardzo szacowna dama.

— Ludzie przychodzili tam w odwiedziny przez całą noc! Patrzyłam.

Dziwię się, kiedy one mają czas się wyspać.

— Uhm — przyznała Babcia.

— Ciężko musi być tej biednej kobiecie z tyloma córkami do wy-karmienia. Doprawdy, ludzie powinni zachować trochę taktu…

— No, wiesz… Nie jestem pewna, czy… Uratował ją przyjazd pod uniwersytecką bramę dużego, jaskrawo malowanego wozu. Woźnica zatrzymał woły o kilka stóp od Babci.

— Moja dobra kobieto — zawołał. — Czy zechcielibyście się odsunąć?

Babcia odstąpiła urażona taką demonstracją uprzejmości, a szczególnie tym, że ktoś uznał ją za swoją dobrą kobietę. I wtedy woźnica zauważył Esk.

Był nim Treatle. Uśmiechnął się jak zasmucony wąż.

— Coś podobnego! Czy to nie ta panienka, która uważa, że kobiety powinny być magami?

— To ja. — Esk zignorowała Babcine kopnięcie w kostkę.

— Co za radość. Przyszłaś, żeby się do nas przyłączyć, zgadłem?

— Tak — przyznała Esk, a że coś w zachowaniu Treatle'a zdawało się tego wymagać, dodała jeszcze: — proszę pana. Ale nie możemy się dostać do środka.

— My? — zdziwił się Treatle i zerknął na Babcię. — A tak, oczywiście. To chyba twoja ciotka?

— Babcia. Ale nie moja prawdziwa babcia, tylko tak jakby babcia wszystkich.

Babcia sztywno skinęła głową.

— Nie możemy tak tego zostawić — stwierdził Treatle głosem lepkim jak budyń. — To niemożliwe. Nasza pierwsza kobieta-mag czekająca na progu? Wstyd. Czy zechcesz mi towarzyszyć?

Babcia mocno ścisnęła Esk za ramię.

— Jeśli ci to nie przeszkadza… — zaczęła, ale dziewczynka wyrwała się jej i podbiegła do wozu.

— Naprawdę mnie pan tam wprowadzi? Oczy jej błyszczały.

— Oczywiście. Przewodniczący Obrządków będą z pewnością zachwyceni, że mogą cię poznać. Zdziwieni i zaszokowani. Zaśmiał się lekko.

— Eskarino Kowal… — spróbowała jeszcze raz Babcia i urwała nagle. Przyjrzała się Treatle'owi. — Nie wiem, co pan knuje, panie magu, ale wcale mi się to nie podoba — powiedziała. — Wiesz, gdzie mieszkamy, Esk. Jeśli już musisz wyjść na głuptasa, przynajmniej zrób to samodzielnie.

Odwróciła się na pięcie i odmaszerowała dumnie. — Co za niezwykła kobieta — mruknął Treatle. — Widzę, że ciągle masz tę miotłę. Kapitalne.

Na moment wypuścił lejce i oburącz wykreślił w powietrzu skomplikowany znak.

Wrota rozwarły się, odsłaniając otoczony trawnikami rozległy dziedziniec. Dalej stał wielki dziwaczny budynek czy też budynki: trudno powiedzieć, gdyż nie wyglądał, jakby go zaprojektowano, a raczej jakby liczne przypory, łuki, wieże, mostki, sklepienia, kopuły i tym podobne elementy skupiły się razem szukając ciepła.

— To on? — zdziwiła się Esk. — Wygląda jak… nadtopiony.

— Tak, to on — potwierdził Treatle. — Alma mater, gouda to mus i gitar i tak dalej. Oczywiście, jest o wiele większy w środku niż od zewnątrz, jak góra lodowa. Tak przynajmniej słyszałem, jako że nigdy żadnej nie widziałem na oczy. Oto Niewidoczny Uniwersytet, tyle że, naturalnie, spora jego część jest niewidoczna. A teraz przejdź na tył i sprowadź mi Simona, dobrze?

Esk odsunęła ciężką kotarę i zajrzała do wnętrza wozu. Simon leżał na stosie dywanów, czytał bardzo grubą księgę i robił notatki na strzępkach papieru.

Uniósł głowę i uśmiechnął się niepewnie.

— To ty? — zapytał.

— Tak — odparła Esk bez przekonania.

— Myślałem, że nas porzuciłaś. Każdy uw-w-ważał, że jedziesz z kimś innym, a kiedy się zatrzymaliśmy…

— Jakoś was dogoniłam. Pan Treatle chce chyba, żebyś wyszedł i obejrzał sobie Uniwersytet.

— Już jesteśmy? — zawołał, po czym spojrzał na nią niepewnie. — Ty też tu jesteś?

— Tak.

— W jaki sposób?

— Pan Treatle mnie zaprosił. Powiedział, że wszyscy się zdziwią, kiedy mnie poznają. — Płetwa niepewności błysnęła w głębinie wód jej oczu. — Miał rację?

Simon spuścił głowę, spojrzał na książkę i przetarł załzawione oczy czerwoną chustką.

— Lubi sobie czasem tak pożartować — mruknął. — Ale to nie jest zły człowiek.

Esk nie zrozumiała. Zdziwiona zerknęła na pożółkłe kartki księgi. Pełne były skomplikowanych czerwonych i czarnych znaków; w jakiś niewytłumaczalny sposób wydawały się tak potężne i groźne jak tykająca paczka. Mimo to przyciągały wzrok w taki sposób, jak przyciąga naprawdę tragiczny wypadek. Człowiek ma uczucie, że chciałby poznać ich sens, a jednocześnie podejrzewa, że kiedy już pozna, będzie tego żałował. Simon zauważył jej minę i pospiesznie zatrzasnął księgę.

— To tylko magia — wyjaśnił. — S-s-s-s-s…

— Studiuję — podpowiedziała odruchowo Esk.

— Dziękuję ci. Ją teraz.

— To musi być ciekawe tak czytać książki — zauważyła dziewczynka.

— • Owszem. Nie umiesz czytać, Esk? Zabolało ją zdumienie w jego głosie.

— Chyba umiem — oświadczyła wyzywająco. — Nigdy jeszcze nie próbowałam.


* * *

Esk nie poznałaby rzeczownika zbiorowego, choćby ten splunął jej w oko. Wiedziała jednak, że istnieje stado kóz i sabat czarownic i oddział wojska. Nie miała pojęcia, jak nazwać wielu magów. Zakonem magicznym? Spiskiem? Kręgiem?

Cokolwiek to było, tłoczyło się na Uniwersytecie. Magowie przechadzali się podcieniami i siedzieli na ławkach pod drzewami. Młodzi magowie biegali po alejkach, kiedy zadzwonił dzwonek, dźwigając naręcza książek, czy też — w przypadku starszych studentów — z książkami frunącymi im nad głowami. Powietrze wydawało się lepkie od magii i miało metaliczny posmak.

Esk szła między Treatlem a Simonem i chłonęła to wszystko. Rzecz nie tylko w tym, że magia przesycała powietrze, ale że była to magia oswojona, działająca jak woda napędzająca młyńskie koło: potężna, ale poskromiona.

Simon był równie podniecony jak ona, ale dowodziły tego jedynie mocniej załzawione oczy i bardziej dokuczliwe jąkanie. Zatrzymywał się co chwilę, wskazując różne kolegia i pracownie.

Jeden z budynków był niski i przygarbiony, z wysokimi, wąskimi oknami.

— T-to b-b-biblioteka — zawołał Simon. Głos ociekał mu wręcz zachwytem i podziwem. — Mogę obej-jrzeć?

— Później będziesz miał dość czasu — odparł Treatle.

Simon przyjrzał się budynkowi z żalem.

_ W-w-wszystkie magiczne księgi, jakie is-stnieją — szepnął.

— Dlaczego okna są zakratowane? — zdziwiła się Esk. Simon przełknął ślinę.

— Ehm, bo ks-sięgi magiczne to nie s-są zw-wykłe książki. One żyją…

— Wystarczy już — przerwał Treatle.

Spojrzał na Esk, jakby dopiero teraz ją zauważył. Zmarszczył brwi.

— Co ty tu robisz?

— Zaprosił mnie pan.

— Ja? A tak, rzeczywiście. Przepraszam, myślałem o czymś innym. Młoda dama, która pragnie być magiem. No cóż, zobaczymy.

Poprowadził oboje szerokimi schodami do imponujących drzwi frontowych. A przynajmniej zaplanowano je jako imponujące. Projektant położył akcent na ciężkich zamkach, ozdobnych zawiasach, mosiężnych ćwiekach i rzeźbionej w skomplikowane wzory futrynie, które każdego wchodzącego powinny przekonać, że wcale nie jest ważny.

Projektant był magiem. Zapomniał o kołatce.

Treatle zastukał w drzwi swoją laską. Wahały się przez moment, ale w końcu wciągnęły sztaby zamków i otworzyły się.

Hol pełen był magów i chłopców. I rodziców tych chłopców.

Są dwa sposoby dostania się na Uniwersytet (właściwie są nawet trzy, ale wtedy magowie jeszcze tego nie odkryli).

Pierwszym jest dokonanie jakiegoś wielkiego dzieła z dziedziny magii, na przykład odzyskanie starożytnej i potężnej relikwii albo wynalezienie całkiem nowego zaklęcia, choć ostatnio rzadko się to zdarza. W przeszłości żyli magowie zdolni do tworzenia nowych zaklęć z chaosu pierwotnej magii świata — magowie, od których pochodzą wszelkie czary. Te dni jednak przeminęły i nie ma już na świecie czarodzicieli.

Dlatego bardziej popularną metodą było sponsorowanie przez starszego i szanowanego maga, po odpowiednio długim okresie terminowania.

Konkurencja zawsze była silna w walce o miejsce na Uniwersytecie, a także o zaszczyty i przywileje, jakie dawał dyplom Niewidocznego. Wielu chłopców, czekających teraz w holu i przerzucających się drobnymi czarami, nie odniesie sukcesu. Spędzą resztę życia jako mierni magicy, zwykli technicy magii o sterczących brodach i ze skórzanymi łatami na łokciach, zbierający się na przyjęciach w małych, zazdrosnych grupkach.

Nie dla nich wspaniałe szpiczaste kapelusze z opcjonalnymi symbolami astrologicznymi, nie dla nich imponujące szaty i urzędowe laski. Ale przynajmniej mogą patrzeć z góry na iluzjonistów, zwykle wesołych grubasów o tubalnych głosach, lubiących piwo i pokazujących się w towarzystwie smętnych, chudych kobiet w błyszczących pończochach. Doprowadzali magików do pasji, ponieważ nie zdawali sobie sprawy, jak nisko stoją, i bez przerwy opowiadali im dowcipy. Najniżej ze wszystkich — oprócz czarownic, naturalnie — znajdowali się taumaturdzy, którzy nie pobierali żadnych nauk. Taumaturgom można było powierzyć najwyżej mycie alembików. Wiele zaklęć jednak wymagało składników takich jak mech ze zwłok człowieka zgniecionego na śmierć, nasienie żywego tygrysa czy korzeń rośliny wydającej przy wyrywaniu ultradźwiękowy wrzask. Kogo po to wysyłano? No właśnie.

Często spotykany błąd polega na określaniu niższych rang magicznych mianem „magów spod płotu”. Magia płotowa, czy raczej żywopłotowa, to poważana, wyspecjalizowana gałąź magii ogólnej, przyciągająca zwykle ludzi milczących, zamyślonych, o skłonnościach druidycznych i zdolnościach do artystycznego strzyżenia krzewów. Zaproszeni na przyjęcie żywopłotowi magowie połowę wieczoru przemawiają do roślin w doniczkach. A drugą połowę słuchają.

Esk zauważyła, że w holu są również kobiety — ponieważ nawet młodzi magowie mają matki i siostry. Cale rodziny przybyły tutaj, żeby pożegnać się z ukochanymi synami. Wszędzie słychać było wycieranie nosów, ocieranie łez i brzęk monet, gdy dumni ojcowie wsuwali drobne kieszonkowe w ręce swego potomstwa.

Najstarsi magowie chodzili wśród przybyłych, rozmawiali z maga-mi-sponsorami i oceniali przyszłych studentów.

Kilku z nich przecisnęło się przez dum na spotkanie Treatle'a. Sunęli jak złote galeony pod pełnymi żaglami. Skłonili się z szacunkiem i z aprobatą obejrzeli Simona.

— Simon, pokłoń się Nadrektorowi Cutangle'owi, Arcymistrzowi Magów Srebrnej Gwiazdy — nakazał Treatle. Simon pochylił się zakłopotany. Cutangle przyjrzał mu się z dobrodusznym uśmiechem.

— Wiele o tobie słyszeliśmy, mój chłopcze — oświadczył. — Górskie powietrze musi dobrze wpływać na rozum, co?

Roześmiał się. Magowie wokół niego też się roześmiali. Treatle się roześmiał. Esk uznała to za zabawne, jako że nie działo się przecież nic szczególnie śmiesznego.

— Nie w-w-wiem, pros-s-s…

— Z tego, co słyszałem, to chyba jedyne, czego nie wiesz, młody człowieku — rzekł Cutangle i policzki znów mu się zatrzęsły.

Nastąpił kolejny, starannie skalkulowany ogólny wybuch śmiechu. Cutangle poklepał Simona po ramieniu.

— Wspaniałe wyniki, mój mały. Zadziwiające. Nigdy nie widziałem lepszych. W dodatku samouk. Niezwykłe, prawda? Jak myślisz, Treatle?

— Doskonałe, Nadrektorze.

Cutangle rozejrzał się.

— Może mógłbyś zademonstrować nam jakąś próbkę — zaproponował. — Niewielki pokaz. Co ty na to?

Simon popatrzył na niego z wyrazem zwierzęcej paniki.

— Sz-szczerze m-mówiąc niejes-s-s-stem dość d-d…

— Dajże spokój — przerwał mu Cutangle tonem, który według niego miał zapewne dodać chłopcu odwagi. — Nie bój się. Nie ma pośpiechu. Jak tylko będziesz gotów.

Simon oblizał wargi i z niemym błaganiem spojrzał na Treatle'a.

— Uhm… — zaczął. — W-w-w-w… — Urwał i głośno przełknął ślinę. — S-s-s-s…

Oczy wyszły mu z orbit. Łzy popłynęły po policzkach, a ramionami wstrząsnął dreszcz.

Treatle poklepał go uspokajająco po plecach.

— Katar sienny — wyjaśnił. — Jakoś nie mogę go wyleczyć. Wszystkiego już próbowałem.

Simon odchrząknął i kiwnął głową. Skinieniem wąskiej, bladej dłoni kazał Treatle'owi się odsunąć, po czym, zamknął oczy.

Przez kilka sekund nic się nie działo. Chłopiec stał nieruchomo i tylko wargi poruszały się niemo. I nagle cisza rozprzestrzeniła się wokół niego jak blask świecy. Kręgi bezdźwięczności obejmowały tłumy zebrane w holu, z siłą przesłanego pocałunku uderzały o ściany, odbijały się tworząc fale. Ludzie patrzyli, jak ich sąsiedzi bez głosu otwierają usta, a potem czerwienieli z wysiłku, kiedy ich własny śmiech okazywał się równie słyszalny jak pisk komara.

Płatki światła rozbłyskiwały wokół głowy Simona. Krążyły i wirowały w złożonym trójwymiarowym tańcu, a potem uformowały kształt.

Właściwie to Esk miała wrażenie, jakby ten kształt był tam przez cały czas i tylko czekał, aż jej oczy go dostrzegą. Tak samo jak zupełnie zwyczajna chmura może nagle — bez najmniejszej zmiany — stać się wielorybem, statkiem albo twarzą.

Kształt nad głową Simona był światem.

Widziała to wyraźnie, chociaż migające światełka przesłaniały niektóre szczegóły. Ale oto był Wielki A'Tuin, żółw niebios, z czterema Słoniami na grzbiecie; na nich spoczywał sam Dysk. Wokół krawędzi świata migotał wodospad, a w samej osi mała skalna igła była ogromną górą Cori Celesti, gdzie mieszkali bogowie.

Obraz rozrastał się. W środku tkwiło Okrągłe Morze, potem samo Ankh-Morpork. Światełka odpływały od Simona i znikały o kilka stóp od jego głowy. Teraz ukazywały widok miasta z góry. Z ogromną szybkością zbliżało się do obserwatorów. Pojawił się Uniwersytet, urósł, potem Główny Hol…

…I ludzie, zapatrzeni, z otwartymi ustami, a między nimi Simon, otoczony płatkami srebrnego blasku. I maleńki, lśniący obraz wokół niego, a ten obraz zawierał obraz i następny, i jeszcze jeden…

Mogło się wydawać, że wszechświat odwrócił się na lewą stronę we wszystkich wymiarach równocześnie. Było to uczucie obrzmienia, spuchnięcia… Brzmiało tak, jakby cały świat powiedział „Glup!”

Zniknęły ściany, podłoga zresztą także. Rozwiały się portrety dawnych wielkich magów, wszystkie zwoje, brody i surowe zmarszczki. Kafelki pod stopami — miły dla oka wzór czerni i bieli — wyparowały, zastąpione przez drobny piasek, szary jak światło księżyca i zimny jak lód. Na niebie zamigotały niezwykłe, obce gwiazdy, a na horyzoncie wyrosły niskie wzgórza, zniszczone nie wiatrem czy deszczem, nie istniejącymi w tym pozbawionym pogody świecie, ale miękkim papierem ściernym samego Czasu.

Zdawało się, że nikt więcej tego nie zauważył. Zdawało się nawet, że nikt więcej nie został przy życiu. Wokół Esk stali ludzie nieruchomi i milczący jak posągi.

W dodatku nie byli tu sami. Za nimi stały inne… Stwory, i z każdą chwilą przybywało ich więcej. Nie miały kształtu, a raczej miały, ale wzorowany na licznych, przypadkowo wybranych stworzeniach. Spra wiały wrażenie, jakby słyszały o rękach i nogach, o szczękach, szponach i organach wewnętrznych, ale nie bardzo wiedziały, jak to wszystko do siebie pasuje. Albo ich to nie obchodziło. Albo były nazbyt głodne, żeby się tym przejmować.

Wydawały dźwięk podobny do roju much.

To były potwory z jej snów i przybyły pożywić się magią. Wiedziała, że nie ona ich teraz interesuje, chyba że jako deser. Całą uwagę koncentrowały na Simonie, który zupełnie nie zdawał sobie sprawy z ich obecności.

Esk sprytnie kopnęła go w kostkę.

Lodowata pustynia zniknęła. Rzeczywisty świat wpłynął na miejsce. Simon otworzył oczy, uśmiechnął się słabo i powoli upadł na wznak, w ramiona Esk.

Magowie zagadali równocześnie, kilku zaczęło klaskać. Zdawało się, że jeśli nie liczyć srebrzystych światełek, to żaden z nich nie zauważył niczego niezwykłego.

Cutangle otrząsnął się i podniósł rękę, żeby uciszyć tłum.

— To… zadziwiające — zwrócił się do Treatle'a. — Mówisz, że doszedł do tego zupełnie sam?

— W istocie, panie.

— I zupełnie nikt mu nie pomagał?

— Nie miał mu kto pomagać. Wędrował od wioski do wioski i rzucał drobne czary. Ale tylko wtedy, kiedy płacili mu książkami albo papierem. Cutangle pokiwał głową.

— To nie była iluzja — stwierdził. — A jednak nie używał rąk. Co do siebie mówił? Wiesz może?

— Twierdzi, że to tylko słowa, które mają pomóc umysłowi we właściwym działaniu. — Treatle wzruszył ramionami. — Problem w tym, że nie rozumiem połowy tego, co on mówi. Powtarza, że musi wymyślać nowe słowa, bo brakuje mu odpowiednich określeń na to, co robi.

Cutangle zerknął z ukosa na swych kolegów. Pokiwali głowami.

— To zaszczyt przyjąć go na Uniwersytet — rzekł. — Możesz mu to powtórzyć, kiedy odzyska przytomność.

Nagle poczuł, że coś szarpie go za skraj szaty.

— Przepraszam bardzo — powiedziała Esk.

— Dzień dobry, panienko — odpowiedział jej Cutangle swym najsłodszym głosem. — Przyszłaś odprowadzić brata na Uniwersytet?

— On nie jest moim bratem — wyjaśniła Esk. Zdarzały się w jej życiu chwile, kiedy świat wydawał się pełen braci. Ale to nie była jedna z nich.

— Czy pan jest ważny? — zapytała.

Rozpromieniony Cutangle obejrzał się na kolegów. Jak w każdej grupie, wśród magów także obowiązywały mody. Czasami byli smukli, wychudzeni i mówili do zwierząt (zwierzęta nie słuchały, ale liczą się przecież intencje), kiedy indziej byli mroczni, posępni i nosili krótkie, czarne, szpiczaste bródki. Teraz obowiązywał styl mieszczański. Cutangle aż się nadął ze skromności.

— Dość ważny — przyznał. — Człowiek stara się jak może w służbie bliźniego. Tak. Dosyć ważny, śmiem twierdzić.

— Chcę być magiem — oświadczyła Esk.

Pomniejsi magowie stojący za plecami Cutangle’a spojrzeli na nią tak, jakby była nieznanym gatunkiem chrząszcza. Sam Cutangle poczerwieniał i oczy wyszły mu na wierzch, jakby wstrzymywał oddech. A potem wybuchnął śmiechem. Śmiech rodził się gdzieś w rozległych przestrzeniach jego brzucha i przeciskał się w górę, odbijał echem między żebrami i powodował drobne wstrząsy na obszarze piersi, aż wreszcie wyrywał się na zewnątrz serią zduszonych parskań. Był to fascynujący widok. Śmiech Cutangle'a miał osobowość.

Mag urwał jednak, kiedy dostrzegł spojrzenie Esk. Gdyby śmiech był musicalowym clownem, to jej wzrok byłby wiadrem farby na trajektorii przechwytującej.


— Mag? — zapytał z niedowierzaniem. — Chcesz zostać magiem?

— Tak — odparła Esk, wpychając oszołomionego Simona w niechętne ramiona Treatle'a. — Jestem ósmym synem ósmego syna. To znaczy córką.

Magowie zaczęli coś szeptać, ale Esk starała się nie zwracać na nich uwagi.

— Co ona powiedziała?

— Chyba nie mówi poważnie.

— Uważam, że dzieci w tym wieku są rozkoszne.

— Jesteś ósmym synem ósmej córki? — zapytał Cutangle. — Naprawdę?

— Na odwrót — odparła dumnie Esk. Cutangle otarł oczy chusteczką.

— To zadziwiające. Chyba w życiu nie słyszałem niczego podobnego. Co?

Rozejrzał się. Wokół gromadzili się gapie. Ludzie stojący z tyłu nie widzieli Esk, więc wyciągali szyje w nadziei, że zobaczą jakieś ciekawe czary. Cutangle nie wiedział, jak powinien się zachować.

— Chwileczkę — mruknął. — Chcesz być magiem?

— Ciągle to powtarzam, ale chyba nikt tu mnie nie słucha.

— Ile masz lat, dziewczynko?

— Prawie dziewięć.

— I kiedy dorośniesz, chcesz zostać magiem?

— Chcę być magiem teraz! — oświadczyła Esk stanowczo. — Trafiłam we właściwe miejsce, prawda?

Cutangle zerknął na Treatle'a i mrugnął.

— Widziałam — oznajmiła Esk.

— Chyba nie było jeszcze maga kobiety — zauważył Cutangle. — Mam wrażenie, że to wbrew tradycji. Czy nie wolałabyś raczej zostać czarownicą? Słyszałem, że to wspaniała kariera dla dziewcząt.

Jakiś młodszy mag za jego plecami parsknął śmiechem. Esk spojrzała na niego groźnie.


— Nieźle jest być czarownicą — przyznała. — Ale wydaje mi się, że magowie mają więcej zabawy. A pan jak uważa?

— Uważam, że jesteś unikalną dziewczynką — odparł Cutangle.

— Co to znaczy?

— To znaczy, że jesteś tylko jedna — wyjaśnił Treatle.

— Zgadza się. I ciągle chcę być magiem. Cutangle na chwilę utracił dar mowy.

— Nie możesz — wykrztusił. — Co za pomysł! Wyciągnął się na całą szerokość i odwrócił. Coś pociągnęło go za szatę.

— Dlaczego nie? — zapytał cienki głosik. Obejrzał się.

— Dlatego — oświadczył powoli i stanowczo. — Dlatego, że… ten pomysł jest po prostu śmieszny, oto dlaczego! I to absolutnie wbrew tradycji.

— Ale potrafię rzucać czary magów! — upierała się Esk. W jej głosie zabrzmiała najdelikatniejsza sugestia drżenia. Cutangle pochylił się i zbliżył twarz do jej twarzy.

— Nie potrafisz! — syknął. — Ponieważ nie jesteś magiem. Kobiety nie są magami, czy to jasne?

— No to patrzcie! — powiedziała Esk.

Wyciągnęła prawą rękę, rozsunęła palce i spojrzała wzdłuż ramienia, aż dostrzegła posąg Malicha Mądrego, założyciela Uniwersytetu. Magowie stojący między nią a statuą odsunęli się instynktownie i natychmiast poczuli się trochę głupio.

— Nie żartuję — ostrzegła Esk.

— Odejdź stąd, dziewczynko — burknął Cutangle.

— Jak chcecie.

Esk zmrużyła oczy, lekko zezując wpatrzyła się w posąg i skoncentrowała umysł…


* * *

Wielkie wrota Uniwersytetu wykute są z oktironu, metalu tak niestabilnego, że może istnieć tylko w universum przesyconym pierwotną magią. Są całkowicie odporne na wszelkie siły z wyjątkiem czarów: ogień, taran czy armia, nawet największe, nie zdołają ich pokonać.

Dlatego właśnie większość zwykłych gości używa tylnej furtki, wykonanej z całkiem zwyczajnego drewna. Ta nie biega dookoła i nie straszy ludzi, ani nawet nie stoi nieruchomo i nie straszy ludzi. Ma odpowiednią kołatkę i wszystko, co trzeba.

Babcia uważnie zbadała futryny i sapnęła z satysfakcją, kiedy znalazła to, czego szukała. Nie wątpiła, że tu będzie, chytrze ukryte wśród naturalnych słojów drewna.

Chwyciła kołatkę w kształcie smoczego łba i zdecydowanym ruchem zastukała trzykrotnie. Po chwili otworzyła jej młoda dziewczyna z ustami pełnymi klamerek do bielizny.

— Eo ai u ua? — zapytała.

Babcia skłoniła głowę, by dziewczyna zauważyła szpiczasty czarny kapelusz ze szpilkami w kształcie skrzydeł nietoperza. Wywarł na niej odpowiednie wrażenie: zaczerwieniła się i rozejrzawszy się nerwowo po cichym zaułku, wpuściła Babcię do środka.

Po drugiej stronie muru znajdował się spory, porośnięty mchem dziedziniec poprzecinany sznurami bielizny. Babcia miała szansę stać się jedną z bardzo niewielu kobiet świadomych, co magowie noszą pod swymi szatami, jednak skromnie odwróciła wzrok i ruszyła za dziewczyną chodnikiem, a potem w dół po szerokich schodach.

Doprowadziły ją do długiego, wysokiego tunelu z licznymi łukowymi przejściami i w tej chwili pełnego pary. Babcia zauważyła długie rzędy balii w rozległych salach po obu stronach; w powietrzu unosił się ciepły, słodki aromat prasowania. Obok przebiegła grupka dziewcząt z koszami mokrej bielizny; przed schodami zatrzymały się nagle i odwróciły powoli, żeby się jej przyjrzeć.

Babcia wyprostowała plecy i starała się wyglądać możliwie tajemniczo. Jej przewodniczka, która wciąż nie pozbyła się klamerek, skręciła w boczny korytarz i dotarła do pokoju, który był istnym labiryntem półek zawalonych praniem. W samym jego centrum przy stole siedziała bardzo gruba kobieta w żółtej peruce. Przed chwilą pisała coś w wielkiej księdze, która wciąż leżała przed nią otwarta, ale w tej chwili oglądała obszerną poplamioną kamizelkę.

— Próbowałaś wybielacza? — spytała.

— Tak, psze pani — odparła stojąca obok służąca.

— A tinktury z myrrytu?

— Tak, psze pani. Zafarbowała na niebiesko.

— To coś nowego — mruknęła gospodyni. — A widziałam już siarkę i sadzę, smoczą krew i krew demonów… i sama nie wiem co jeszcze. — Przewróciła kamizelkę na lewą stronę i odczytała imię na kawałku materiału, starannie przyszytym do podszewki. — Hmm… Granpone Biały. Będzie Granponem Szarym, jeśli nie zadba o swoje rzeczy. Powiadam ci, moja złociutka, że biały mag to tylko mag czarny, który ma dobrą gosposię. Weź to…

Zauważyła Babcię i urwała.

— Auaa o ii — wyjaśniła Babcina przewodniczka, wykonując pospieszny dyg. — E iay aeu…

— Tak, tak. dziękuję ci, Ksandro. Możesz odejść — przerwała tęga kobieta.

Wstała, uśmiechnęła się promiennie i z niemal dosłyszalnym szczękiem przestroiła głos o kilka klas społecznych wyżej.

— Wybaczcie nam, phoszę — powiedziała. — Widzicie nas zabiegane, bo mamy dzisiaj dzień phania i w ogóle. Przybywacie z wizytą towarzyską, czy też niesiecie może wieści z Tamtej Sthony?

Przez ułamek sekundy Babcia przyglądała j ej się, nie rozumiejąc. Znaki na futrynie mówiły, że gospodyni serdecznie wita czarownice, a najbardziej jej zależy na wiadomościach o czterech zmarłych mężach. Szuka też piątego, stąd blond peruka i — jeśli słuch Babci nie mylił — trzeszczenie fiszbinów w takich ilościach, że mogłyby doprowadzić do furii cały ruch ekologiczny. Naiwna i niemądra, mówiły znaki. Babcia powstrzymała się z osądem, ponieważ miejskie czarownice same nie wydały jej się szczególnie bystre.

Gospodyni musiała źle zrozumieć wyraz jej twarzy.

— Nie obawiajcie się. Moja służba otrzymała wyhaźne insthukcje, aby zaphaszać tu czahownice, choć oczywiście ci na górze tego nie pochwalają. Z pewnością napijecie się hehbaty i zjecie coś?

Babcia skłoniła się z powagą.

— I sphawdzę, czy nie znajdzie się dla was thochę używanych ubhań. — Gospodyni rozpromieniła się.

— Używanych ubrań? Aha. Tak. Dziękuję pani. Gospodyni ruszyła przed siebie, wydając odgłosy jak stary kliper herbaciany na sztormowej fali. Skinęła na Babcię.

— Każę podać hehbatę u siebie. Hehbatę i dużo fusów.

Babcia podążyła za nią. Używane ubrania? Czy ta gruba baba mówi poważnie? Co za bezczelność! Oczywiście, gdyby były dobrej jakości…

Pod Uniwersytetem rozpościerał się inny świat: plątanina piwnic, chłodni, spiżami, kuchni i komórek. Każdy mieszkaniec tego świata coś niósł, pompował, popychał, albo po prostu stał i krzyczał. Babcia dostrzegła pomieszczenia pełne lodu i inne, jaśniejące ciepłem rozgrzanych do czerwoności kuchennych pieców. Piekarnie pachniały świeżym chlebem, piwnice starym piwem, a wszystko potem i dymem.

Gospodyni poprowadziła ją spiralnymi schodami i otworzyła drzwi jednym z wielu kluczy, które zwisały jej u paska.

Pokój za drzwiami był różowy i falbaniasty. Serwety z falbankami leżały na przedmiotach, których żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie przykryłby serwetą. Przypominało to wnętrze różowej waty cukrowej.

ł — Bardzo tu ładnie — oceniła Babcia. A ponieważ wyczuła, że tego od niej oczekują, dodała jeszcze: — Gustownie.

Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś bez falbanek, na czym mogłaby usiąść, ale zrezygnowała.

— O czymże ja myślę! — zawołała gospodyni. — Nazywam się Whitlow, ale to natuhalnie wiecie. I mam zaszczyt hozmawiać…

— Co? Aha… Babcia Weatherwax — odparła Babcia.

Falbanki źle na nią wpływały. Przynosiły wstyd kolorowi różowemu.

— Oczywiście, sama także posiadam zdolności pahapsychiczne — oznajmiła pani Whitlow.


* * *

Babcia nic nie miała przeciwko wróżeniu, pod warunkiem, że wykonywały je fatalnie osoby bez krzty talentu. Co innego, kiedy zajmowali się nim ludzie, którzy powinni okazać więcej rozsądku. Uważała, że przyszłość w najlepszym razie jest rzeczą delikatną i jeśli ktoś za mocno się jej przygląda, może ją zmienić. Miała kilka złożonych teorii na temat czasu i przestrzeni, i dlaczego nie powinno się z nimi igrać. Na szczęście dobre wróżki trafiały się rzadko, a ludzie i tak woleli te marne, gdyż zawsze mogli u nich liczyć na właściwą dawkę pociechy i optymizmu.

Babcia znała się na złym wróżeniu. Było trudniejsze niż prawdziwe. Wymagało wyobraźni.

Nie mogła powstrzymać myśli, że może pani Whitlow jest urodzoną czarownicą, która w jakiś sposób nie została przeszkolona. Z pewnością oblegała przyszłość ze wszystkich stron. Stała tam kryształowa kula pod czymś w rodzaju przykrycia na imbryczek — z falbankami, ma się rozumieć; leżało kilka talii kart i różowa torebka pełna runicznych kamieni. Stał też jeden z tych stolików, których żadna szanująca się czarownica nie dotknęłaby nawet dziesięciostopową młodą i — Babcia nie była całkiem pewna — albo specjalnie suszone odchody klaczy z lamtoru albo specjalnie suszone odchody lamy z klasztoru, które podobno można rozrzucić w taki sposób, by ujawniły całą wiedzę i mądrość wszechświata. Wszystko to było raczej smutne.

— Są też fusy hehbaty, natuhalnie — zapewniła pani Whitlow, wskazując duży, brunatny dzbanek na stoliku między nimi. — Wiem, że czahownice często ich używają, ale mnie zawsze wydawały się takie… pospolite. Nie chciałam was uhazić.

Zapewne rzeczywiście nie chciała, pomyślała Babcia. Pani Whitlow spoglądała na nią tak, jak zwykle patrzą szczeniaki, kiedy nie są pewne, czego mają oczekiwać i zaczynają właśnie się martwić, że jest to zwinięta gazeta.

Podniosła filiżankę pani Whitlow i już miała zajrzeć do środka, kiedy dostrzegła wyraz rozczarowania, przemykający po twarzy gospodyni niczym cień po ośnieżonym polu. Natychmiast przypomniała sobie, co tu robi. Trzy ra2y obróciła filiżankę w opaczną stronę, wykonała nad nią kilka przypadkowych gestów i wyszeptała zaklęcie (którego używała zwykle do leczenia zapalenia wymion u starych kóz, ale to przecież nieistotne). Taki pokaz wyraźnych talentów magicznych zachwycił panią Whitlow niepomiernie.

Z fusami herbaty Babcia nie radziła sobie najlepiej. Mimo to mrużąc oczy spojrzała na oblepioną cukrem masę na dnie filiżanki, zaś myślom pozwoliła błądzić swobodnie. W tej chwili potrzebny jej był jakiś podręczny szczur, czy choćby karaluch, który przypadkiem znalazł się w pobliżu Esk. Mogłaby wtedy Pożyczyć jego umysł.

Tymczasem odkryła, że Uniwersytet posiadał własny umysł.


* * *

Powszechnie wiadomo, że kamień potrafi myśleć. Na tym fakcie opiera się cała elektronika. Jednak w niektórych wszechświatach ludzie spędzają całe wieki szukając obcych inteligencji w niebie, zamiast spojrzeć pod nogi. To dlatego, że źle oceniają tempo przepływu czasu. Z punktu widzenia kamienia wszech świat dopiero co powstał, pasma górskie podskakują i zapadają się niczym klawisze pianoli, a kontynenty radośnie mkną tam i z powrotem, zderzają się ze sobą dla czystej radości pędu i strzepują z siebie skały. Minie jeszcze sporo czasu, zanim kamień zauważy nieprzyjemną skazę skóry i spróbuje się podrapać. I bardzo dobrze.

Jednak kamienie, z których zbudowano Niewidoczny Uniwersytet, od kilku tysięcy lat wchłaniały magię i cała ta bezkierunkowa moc musiała znaleźć ujście.

Uniwersytet wytworzył sobie osobowość.

Babcia wyczuwała ją jak wielkie, raczej przyjazne zwierzę, czekające tylko, żeby przewrócić się na dach i wystawić podłogi na drapanie. Uniwersytet nie zwracał na nią uwagi. Obserwował Esk.

Babcia odszukała dziewczynkę, podążając za nićmi uwagi budynku. Zafascynowana oglądała dziejące się w Głównym Holu sceny…

— …widzicie?

Głos dobiegał gdzieś z wielkiej dali.

— Mhm?

— Pytałam, co tam widzicie — powtórzyła pani Whitlow.

— Hę?

— Pytałam…

— Aha. — Babcia skoncentrowała rozproszone myśli. Kłopot z Pożyczaniem obcego umysłu polegał na tym, że po powrocie do własnego ciała człowiek czuł się zawsze trochę niezręcznie. W dodatku Babcia była pierwszą osobą w historii, która czytała w myślach budynku. Teraz miała wrażenie, że jest ogromna, szorstka i pełna korytarzy.

— Dobrze się czujecie?

Babcia kiwnęła głową i otworzyła swoje okna. Rozsunęła wschodnie i zachodnie skrzydła i spróbowała się skupić na maleńkiej filiżance trzymanej w kolumnach.

Na szczęście pani Whitlow przypisała jej kredową cerę i kamienne milczenie okultystycznemu działaniu mocy. Babcia zaś przekonała się, że krótki kontakt z olbrzymią krzemową pamięcią Uniwersytetu mocno pobudził jej wyobraźnię.

Głosem brzmiącym jak przeciąg w korytarzu — co wywarło na gospodyni spore wrażenie — splotła wątek przyszłości pełnej chętnych młodych mężczyzn, walczących o względy pani Whitlow. Mówiła bardzo szybko, gdyż to, co zobaczyła w holu sprawiło, że chciała znowu znaleźć się przed główną bramą.

— Jest jeszcze coś — dodała.

— Tak? Tak?

— Widzę, że przyjmuje pani nową służącą… To tutaj je zatrudniacie, prawda? Właśnie… Ta jest młodą dziewczyną, bardzo pracowitą, bardzo oszczędną, przyda się do wszystkiego.

— I co z nią? — spytała pani Whitlow. Rozkoszowała się przedstawionym przez Babcię i zaskakująco obrazowym opisem przyszłości. A także zżerała ją ciekawość.

— Duchy wyrażają się w tym miejscu odrobinę niejasno — odparła Babcia. — Ale ważne jest, żeby ją pani przyjęła.

— To żaden kłopot — zapewniła pani Whitlow. — Trudno tu zatrzymać służbę na dłużej. To przez tę magię. Ona tu wycieka… Zwłaszcza z biblioteki, gdzie trzymają wszystkie te magiczne księgi. Dwie pokojówki z góry właśnie wczoraj odeszły; powiedziały, że mają tego dość:

kładąc się do łóżka nie wiedzą, w jakiej postaci obudzą się rano. Starsi magowie zmieniają je z powrotem, ale to już nie to samo.

— No tak… Duchy mówią, że ta panienka nie sprawi żadnych kłopotów pod tym względem — zapewniła posępnie Babcia.

— Jeśli tylko potrafi zamiatać i szorować, może przyjść. — Pani Whitlow była nieco zdziwiona.

— Przyjdzie nawet z własną miotłą. To znaczy według duchów. Lekki obłok podejrzliwości przemknął po twarzy gospodyni.

— Duchy zwykle nie mówią o takich sprawach. Gdzie dokładnie to powiedziały?

— Tutaj. Proszę spojrzeć na tę małą grudkę fusów między cukrem a tym pęknięciem. Mam rację?

Zmierzyły się wzrokiem. Pani Whitlow miała swoje słabostki, ale była dość stanowcza, żeby rządzić w tym podschodnim światem Uniwersytetu. Jednak Babcia potrafiła wytrzymać nawet spojrzenie węża. Po kilku sekundach oczy gospodyni zaszły łzami.

— Tak, chyba rzeczywiście — przyznała pokornie i z otchłani fartucha wyłowiła chusteczkę.

— No właśnie.

Babcia wyprostowała się i odstawiła filiżankę na talerzyk.

— Młoda kobieta chętna do pracy ma liczne możliwości awansu — stwierdziła pani Whitlow. — Ja sama zaczynałam jako pokojówka.

— Jak my wszystkie — oświadczyła niezbyt jasno Babcia. — A teraz pora już iść.

Sięgnęła po kapelusz.

— Ale…

— Muszę się spieszyć. Ważne spotkanie — rzuciła Babcia przez ramię, idąc już w stronę schodów.

— Mamy tu trochę używanej odzieży… Babcia znieruchomiała. W jej myślach walczyły ze sobą sprzeczne instynkty.

— Czarny aksamit?

— Tak. I trochę jedwabiu.

Babcia nie była pewna, czy aprobuje jedwab. Słyszała, że pochodzi z pup gąsienic. Ale czarny aksamit pociągał ją z wielką siłą. Zwyciężyła lojalność.

— Proszę je dla mnie odłożyć. Może zajrzę znowu — krzyknęła i pobiegła korytarzem.

Kucharki i pomywaczki kryły się po kątach, kiedy staruszka z tupotem gnała po śliskiej posadzce, pędem wbiegała po schodach na dziedziniec, z trudem skręcała w alejkę. Szal powiewał za nią, a buty krzesały iskry na kamieniach bruku. Na ulicy podciągnęła spódnicę i ruszyła galopem, z obunożnym poślizgiem wykręcając na plac. Obcasy zgrzytnęły i pozostawiły na kamieniach długą, białą szramę.

Zdążyła akurat na czas by zobaczyć wybiegającą przez wrota zapłakaną Esk.


* * *

Magia nie działała! Czułam ją tam, ale nie chciała się pokazać!

Może za bardzo się starałaś — tłumaczyła Babcia. — Czary są jak łowienie ryb. Skakanie i chlapanie nigdy w tym nie pomaga. Trzeba siedzieć spokojnie i czekać, aż wszystko zdarzy się w sposób naturalny.

— A potem wszyscy się ze mnie śmiali! Ktoś nawet dał mi cukierka!

— Jakąś korzyść więc odniosłaś.

— Babciu — zawołała oskarżycielsko Esk.

— No, a czego się spodziewałaś? Przynajmniej tylko się z ciebie śmiali. Śmiech nie boli. Poszłaś prosto do najważniejszego maga, popisałaś się przed wszystkimi, a oni cię tylko wyśmiali? Dobrze sobie radzisz, naprawdę dobrze. Zjadłaś tego cukierka?

Esk spojrzała ponuro.

— Tak.

— Co to było?

— Toffi.

— Nie znoszę toffi.

— To co? Pewnie następnym razem mam się postarać o miętusa?

— Nie pyskuj, moja mała. Co masz przeciwko miętusom? Podaj mi tę czarkę.

Kolejną zaletą miejskiego życia, jak przekonała się Babcia, było szkło. Niektóre bardziej skomplikowane wywary wymagały naczyń, które mogła albo kupić po zawrotnych cenach od krasnoludów, albo zamówić u najbliższego ludzkiego szklarza. Przybywały wtedy opakowane w słomę i zwykle w kawałkach. Sama próbowała dmuchania szklą, ale wysiłek pobudzał ją do kaszlu, co dawało dziwaczne rezultaty. W miastach jednak kwitła profesja alchemika, co sprawiało, że były tu sklepy pełne szkła na sprzedaż. A czarownica zawsze może uzyskać specjalne zniżki.

Obserwowała uważnie, jak żółta para płynie przez szklane wężownice i w końcu kondensuje się w jednej wielkiej, lepkiej kropli. Pochwyciła ją zręcznie na czubek szklanej łyżeczki i bardzo ostrożnie przelata do maleńkiej szklanej fiolki.

Esk przyglądała się jej przez łzy.

— Co to jest? — zapytała.

— To nie twoja sprawa. — Babcia zapieczętowała korek woskiem.

— Lekarstwo?

— W pewnym sensie.

Babcia przysunęła sobie kartkę papieru i wybrała pióro. Wysunęła czubek języka i bardzo uważnie wypisała etykietę, kreśląc co chwila i przerywając, żeby zastanowić się nad pisownią.

— Dla kogo to?

— Dla pani Herapath, żony szklarza. Esk wytarła nos.

— To ten, co nie chce dmuchać szkła, prawda? Babcia przyjrzała się jej znad kartki.

— Co masz na myśli?

— Kiedy wczoraj z tobą rozmawiała, nazwała go panem Raz-Na-Dwa-Tygodnie.

— Mhm — mruknęła Babcia.

Starannie dokończyła zdanie: „Rospuśdć w dwu śklankach wody i dodać mu jedno krople do herbaty. Założyć luźno suknie i nie zpraszać żadnych gości”.


Któregoś dnia, powiedziała sobie, będę musiała odbyć z nią tę rozmowę.

Dziewczynka wydawała się niezwykle tępa. Asystowała już przy wielu porodach i prowadzała kozy do capa Niani Annaple, wciąż jednak nie wyciągała oczywistych wniosków. Babcia nie była całkiem pewna, jak powinna temu zaradzić, zresztą chwila nigdy jakoś nie wydawała się odpowiednia, żeby poruszyć ten temat. Zastanawiała się, czy może w głębi serca nie jest zbyt skrępowana, by mówić o takich sprawach. Czuła się jak kowal, który umie podkuwać konie, leczyć je, doglądać i wyceniać, ale ma jedynie minimalne pojęcie o tym, jak na nich jeździć.

Przykleiła etykietę do fiolki i starannie owinęła ją w szary papier.

Teraz…

— Jest inna droga na Uniwersytet — oświadczyła, zerkając z ukosa na Esk, która z ponurą miną kruszyła w moździerzu zioła. — Droga czarownic…

Esk podniosła głowę. Babcia pozwoliła sobie na dyskretny uśmieszek, po czym rozpoczęła pracę nad kolejną etykietą. Jej zdaniem wypisywanie etykiet zawsze było najtrudniejszym elementem czarów.

— Ale chyba cię to nie zainteresuje — mówiła dalej. — Nie jest szczególnie olśniewająca.

— Śmiali się ze mnie — mruknęła Esk.

— Tak. Mówiłaś. Więc chyba nie zechcesz próbować jeszcze raz. Doskonale cię rozumiem.

Zapadła cisza, zakłócana jedynie skrzypieniem Babcinego pióra. Przerwała ją Esk.

— Ta droga…

— Mhm?

— Doprowadzi mnie na Uniwersytet?

— Oczywiście — zapewniła dumnie Babcia. — Obiecałam, że znajdę drogę, prawda? I to bardzo wygodną. Nie musisz się przejmować lekcjami, możesz chodzić, gdzie tylko zechcesz, nikt cię nie zauważy… właściwie będziesz niewidzialna… No i przy okazji możesz naprawdę posprzątać. Ale po tym śmiechach pewnie nie masz już ochoty, co?


* * *

— Może jeszcze filiżankę, pani Weathehwax — zaproponowała pani Whitlow. — Panno — poprawiła ją Babcia.

— Phoszę?

— Panno Weatherwax — powtórzyła Babcia. — Trzy kawałki cukru, jeśli wolno.

Pani Whitlow przysunęła jej cukiernicę. Co prawda niecierpliwie oczekiwała tych wizyt, ale płaciła za nie wysoką cenę w cukrze. Jego kawałki jakoś nie mogły długo przetrwać w towarzystwie Babci.

— Fatalnie wpływają na figuhę — stwierdziła. — I na zęby też, jak słyszałam.

— Nigdy nie miałam figury, o którą warto by się troszczyć, a moje zęby same potrafią o siebie zadbać.

Była to prawda, niestety. Babcia cierpiała na nienagannie zdrowe zęby, co u czarownicy było poważnym brakiem. Szczerze zazdrościła Niani Annaple, czarownicy zza góry, która w wieku dwudziestu lat zdołała stracić wszystkie zęby i jako wiedźma budziła powszechne zaufanie. Owszem, trzeba wtedy jeść więcej zupy, ale też zyskuje się poważanie. Były jeszcze kurzajki. Bez żadnego wysiłku Niania Annaple miała twarz przypominającą woreczek z kulkami, podczas gdy Babcia wypróbowała wszystkie znane wywoływacze kurząjek i nie zdołała wyhodować nawet obowiązkowej na nosie. Niektóre czarownice po prostu mają szczęście.

— Tak? — spytała, kiedy dotarło do niej popiskiwanie pani Whitlow.

— Mówiłam właśnie, że ta młoda Eskahina to phawdziwy skahb. Jest nieoceniona. Podłogi utrzymuje w idealnej czystości. Bez jednej plamki! Nic nie jest dla niej za thudne. Mówię do niej wczohaj: ta twoja miotła jest jak żywa. I wiecie, co ona na to?


— Nie śmiem nawet zgadywać — odparła słabym głosem Babcia.

— Powiedziała, że kurz się jej boi! Wyobhaźacie sobie?

— Owszem — mruknęła Babcia.

Pani Whitlow podsunęła jej swoją filiżankę i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

Babcia westchnęła w duchu i zajrzała w niezbyt czyste głębie przyszłości. Stanowczo wyczerpywała już rezerwy wyobraźni.


* * *

Brzozowe witki zmiatały korytarz, unosząc ogromną chmury kurzu. Gdyby ktoś przyjrzał się bliżej, zauważyłby, że kurz jest w jakiś sposób wsysany do miody. Gdyby przyjrzał się jeszcze dokładniej, zobaczyłby na kiju dziwne znaki, nie tyle wyrzeźbione, co raczej przywarte do powierzchni i w jakiś sposób zmieniające swoje kształty pod wpływem spojrzenia.

Ale nikt się nie przyglądał.

Esk siedziała na parapecie wysokiego, wąskiego okna i spoglądała na miasto. Czuła gniew większy niż zwykle, więc miotła atakowała kurz z większym niż zwykle wigorem. Pająki rozpaczliwie przebierały ośmioma nogami, pędząc w bezpieczne miejsca, gdy pajęczyny przodków rozwiewały się w nicość. W ścianach myszy kuliły się razem i zapierały łapkami o wnętrza norek. Korniki próbowały wpełzać w głąb tuneli, a jakaś siła ciągnęła je nieustępliwie w tył, do wyjścia.

— Możesz naprawdę posprzątać — mruknęła Esk. — Aha! Musiała przyznać, że sytuacja miała też dobre strony. Jedzenie było proste, ale go nie brakowało. Miała własny pokój wysoko na poddaszu, co było pewnym luksusem. W dodatku mogła się wylegiwać w łóżku aż do piątej rano, która to godzina według Babci była już prawie południem. Praca jej nie męczyła. Zaczynała tylko zamiatać, póki laska nie zrozumiała, czego od niej oczekuje, a potem, póki miotła nie skończyła, Esk mogła się zajmować czymkolwiek. Kiedy ktoś nadchodził, laska natychmiast opierała się nonszalancko o ścianę.

Jednak Esk nie zdobywała magicznej wiedzy. Mogła zajrzeć do pustej sali i obejrzeć diagramy wyrysowane kredą na tablicy, a po zajęciach dla zaawansowanych także na podłodze. Jednak kształty nie miały dla niej żadnego sensu. I były niemiłe dla oka.

Przypominały Esk obrazki w książce Simona. Wydawały się żywe.

Spoglądała na dachy Ankh-Morpork i myślała tak: pismo to tylko słowa wypowiadane przez ludzi i ściśnięte między warstwami papieru, aż skamieniały (skamieliny były dobrze znane na Dysku: wielkie spiralne muszle i niepraktycznie skonstruowane istoty pozostałe z czasów, kiedy Stwórca nie zdecydował jeszcze, co właściwie chciałby stworzyć i tylko od niechcenia bawił się plejstocenem). A słowa wypowiadane przez ludzi to cienie prawdziwych obiektów. Niektóre obiekty były za wielkie, żeby zamknąć je w słowach, a nawet słowa zdarzały się zbyt potężne, żeby całkowicie okiełznać je pismem.

Wynikało z tego, że czasem pismo starało się zmienić w przedmiot. Myśli Esk w tym punkcie stawały się chaotyczne, ale była pewna, że prawdziwie magiczne słowa to te, które pulsują gniewnie, próbując wyrwać się i stać rzeczywistością.

Nie wyglądały zbyt ładnie.

A potem przypomniała sobie wczorajszy dzień.

Zdarzyło się coś dziwnego. Sale wykładowe na Uniwersytecie były zbudowane w kształcie lejków, z rzędami miejsc — wypolerowanych siedzeniami najsłynniejszych magów Dysku — wznoszących się stromo wokół środka, gdzie stał blat roboczy, parę tablic i tyle pustej podłogi, żeby dało się wykreślić przyzwoitych rozmiarów poglądowy oktagram. Pod ławkami było dużo wolnej przestrzeni i Esk uznała to za wygodny punkt obserwacyjny. Pomiędzy szpiczastymi butami studentów przyglądała się wykładowcom. Mogła odpocząć, gdy jednostajny ton wykładu dryfował ponad nią łagodnie jak brzęczenie trochę pijanych pszczół w Babcinym ogródku ziołowym. Nigdy nie widziała żadnej magii praktycznej, zawsze były to tylko słowa. Magowie najwyraźniej lubili słowa.

Ale wczoraj było inaczej. Esk siedziała w zakurzonym półmroku, usiłując rzucić choćby najprostszy czar, kiedy usłyszała, że drzwi otwierają się nagle i buty tupią o podłogę. Ten fakt był zaskakujący sam w sobie. Esk znała rozkład zajęć i wiedziała, że studenci drugiego roku byli w sali gimnastycznej na zajęciach ze Wstępu do Dematerializacji z Jeophralem Zwinnym. Oczywiście, studenci magii nie potrzebowali ćwiczeń fizycznych. Sala gimnastyczna była więc sporym pomieszczeniem ze ścianami wyłożonymi ołowiem i drewnem jarzębiny; neofici mogli pracować nad magią, nie wytrącając za bardzo świata z równowagi… Co nie znaczy, że czasem nie wyprowadzali z niej siebie. Magia nie zna miłosierdzia dla niezgrabiaszy. Niektórzy mało zręczni studenci mieli szczęście i wychodzili sami, innych wynoszono w butelkach.

Esk podglądała przez szpary między deskami. To nie byli studenci, to byli magowie. Sądząc po szatach, dość wysocy rangą. No i nie można było nie rozpoznać figury, która niczym źle poskładana marionetka wspięła się na katedrę wykładowcy, zderzyła się z pulpitem i przeprosiła odruchowo. To był Simon. Nikt inny nie miał takich oczu podobnych do dwóch surowych jaj w ciepłej wodzie i nosa czerwonego od wycierania. Dla Simona stężenie pyłków w powietrzu zawsze było za wysokie.

Esk przyszło do głowy, że gdyby nie jego ogólna alergia na całość Stworzenia, z porządnie przystrzyżonymi włosami i po kilku lekcjach manier, chłopak wyglądałby całkiem przystojnie. Była to nietypowa myśl i Esk odłożyła ją do późniejszego rozważenia.

Gdy tylko magowie zajęli miejsca, Simon rozpoczął wykład. Czytał z notatek, a kiedy tylko zacinał się na jakimś słowie, magowie jak jeden mąż wykrzykiwali je za niego chórem. Nie mogli się powstrzymać.

Po chwili kawałek kredy uniósł się z pulpitu i zaczął pisać na tablicy za Simonem. Esk dość już dowiedziała się o magii magów, by pojąć, że to niezwykły wyczyn. Simon przebywał na Uniwersytecie od kilku tygodni, a większość studentów opanowywała Lekką Lewitację dopiero pod koniec drugiego roku.

Biały słupek zgrzytał, przesuwając się po czarnej powierzchni do wtóru głosu Simona. Nawet pomijając jąkanie, chłopak nie był dobrym mówcą. Upuszczał kartki. Poprawiał się co chwilę. Używał „ee” i „no”. W dodatku, przynajmniej w opinii Esk, nie mówił niczego ciekawego. Do jej kryjówki docierały pojedyncze frazy. „Zasadnicza osnowa przestrzeni”, brzmiała jedna z nich. Esk nie wiedziała, co to znaczy, chyba że chodziło mu o płótno, czy może flanelę. „Przemienność macierzy możliwości” nic jej nie mówiła.

Czasem twierdził chyba, że nic nie istnieje, dopóki ludzie nie pomyślą, że istnieje i że świat trwa tylko dlatego, że ludzie go sobie wyobrażają. Ale zaraz potem mówił — chyba — że istnieje wiele światów, wszystkie prawie takie same i tak jakby zajmujące to samo miejsce, ale odsunięte od siebie na grubość cienia. Zatem cokolwiek może się zdarzyć, znajdzie właściwie miejsce do zdarzenia.

To jeszcze Esk mogła jakoś zrozumieć. Podejrzewała coś takiego od pierwszego sprzątania ubikacji starszych magów. A raczej odkąd laska zajęła się sprzątaniem, a Esk zbadała pisuary i — z pomocą niejasnych wspomnień kąpieli braci w cynowej balii przy piecu — sformułowała swoją nieoficjalną Ogólną Teorię Anatomii Porównawczej. Ubikacja starszych magów była zaczarowanym miejscem, z prawdziwą bieżącą wodą, ciekawymi wzorami na kafelkach, a co najważniejsze, z dwoma wielkimi, srebrnymi zwierciadłami zawieszonymi naprzeciw siebie. Kto zajrzał w takie zwierciadło, widział swoje odbicie powtarzane raz za razem, aż obraz stawał się za mały, żeby go rozpoznać. Tak po raz pierwszy Esk zapoznała się z koncepcją nieskończoności. Co więcej, podejrzewała nawet, że jedna z lustrzanych Esk, na samej granicy widzialności, pomachała jej przyjaźnie ręką.

Było coś niepokojącego w używanych przez Simona zwrotach. Co chwila miała wrażenie, jakby tłumaczył, że świat jest równie realny jak bańka mydlana albo senna złuda.

Kreda z piskiem przemierzała swój szlak po tablicy Czasami Simon zatrzymywał ją, żeby znaczenie używanych symboli wytłumaczyć magom, którzy — według Esk — podniecali się całkiem niemądrymi zdaniami. Potem kreda ruszała znowu i mknęła przez ciemność jak kometa, ciągnąc za sobą ogon pyłu.

Na zewnątrz słońce przygasało na niebie. Sala pociemniała, a słowa jarzyły się na tablicy, która przez to wydała się Esk bardziej czarna — jakby wcale jej tam nie było, jakby pozostał tylko prostokątny otwór wycięty w rzeczywistości.

Simon opowiadał dalej o świecie, zbudowanym podobno z maleńkich cząsteczek, których obecność w jakimś miejscu można wykryć jedynie przez to, że ich tam wcale nie ma: małych, wirujących kulek nicości, które magia potrafi skupić razem i stworzyć gwiazdy, motyle i diamenty. Wszystko zrobione było z pustki.

Zabawne, ale Simona wyraźnie to fascynowało.

Esk uświadamiała sobie tylko, że ściany sali stały się cienkie i niematerialne jak dym, jakby rozrastała się w nich pustka, by pochłonąć to, co określało je jako ściany. I zamiast tego czegoś pojawiała się znajoma zimna, pusta, połyskliwa równina z odległymi niskimi wzgórzami. I stworzenia stojące nieruchomo jak posągi i spoglądające w dół.

Było ich chyba więcej niż w jej snach. Przypominały ćmy garnące się do światła.

Różnica polegała na tym, że w porównaniu ze Stworami obserwującymi Simona pyszczek ćmy, nawet z bliska, jest miły jak u króliczka.

I wtedy wszedł woźny, żeby zapalić lampy. Stwory zniknęły, przemienione w całkiem niegroźne cienie przyczajone w zakamarkach sali.


* * *

W którymś momencie niedawnej przeszłości ktoś postanowił malowaniem ubarwić starożytne korytarze Uniwersytetu, zgodnie z niejasną ideą, że Nauka Powinna Być Przyjemnością. Jest faktem znanym we wszystkich wszechświatach, że niezależnie od doboru farb, instytucjonalna dekoracja zawsze kończy się na kolorach flegmowej zieleni, niedostrzegalnego brązu, nikotynowej żółci albo chirurgicznego różu. W wyniku mało zbadanego procesu rezonansu współczulnego, korytarze pomalowane na takie barwy zawsze pachną lekko gotowaną kapustą — nawet jeśli w okolicy nigdy nie gotowano kapusty.

Pośród labiryntu korytarzy zadźwięczał dzwonek. Esk zeskoczyła lekko z parapetu, chwyciła laskę i zaczęła gorliwie zamiatać. Drzwi otwierały się i studenci wychodzili z sal. Omijali ją tak, jak woda opływa kamień. Przez kilka minut panował całkowity chaos. Potem zatrzasnęły się drzwi, kilka spóźnionych stóp przeczłapało w dali i Esk znowu została sama.

Nie po raz pierwszy żałowała, że laska nie umie mówić. Inne służące traktowały ją przyjaźnie, ale przecież nie mogła z nimi szczerze rozmawiać. Przynajmniej nie o magii.

Powoli dochodziła do wniosku, że powinna nauczyć się czytać. Czytanie wydawało się kluczem do sztuki magów, która polegała wyłącznie na słowach. Magowie uważali chyba, że imiona są tym samym co rzeczy: ze jeśli zmieni się nazwę, zmieni się też przedmiot. Takie przynajmniej miała wrażenie…

Czytanie. To oznacza bibliotekę. Simon twierdził, że są tam tysiące książek, a wśród tych wszystkich słów na pewno znajdzie się jedno czy dwa, które Esk potrafi przeczytać.

Przerzuciła sobie laskę przez ramię i stanowczym krokiem ruszyła do gabinetu pani Whitlow.

Była już prawie na miejscu, kiedy nagle odezwała się ściana.

— Psst!

Esk spojrzała na nią i okazało się, że to Babcia. Rzecz nie w tym, że potrafiła uczynić się niewidzialną, ale raczej umiała zlać się z tłem tak, że była niezauważalna.

— Jak sobie tu radzisz? — spytała. — Jak ci idzie magia?

— Co ty tu robisz. Babciu? — zdziwiła się Esk.

— Wpadłam powróżyć pani Whitlow. — Babcia z satysfakcją podniosła spore zawiniątko używanej odzieży. Jej uśmiech zbladł jednak pod surowym wzrokiem Esk.

— No cóż, w mieście panują inne zwyczaje — wyjaśniła. — Ludzie w mieście zawsze się martwią o przyszłość. Bierze im się to zjedzenia nienaturalnych produktów. Zresztą… — dodała, uświadamiając sobie nagle, że się tłumaczy — dlaczego nie miałabym wróżyć?

— Zawsze mówiłaś, że Hilta wykorzystuje głupotę swojej płci — odparła Esk. — Mówiłaś, że ten, kto wróży, powinien się wstydzić, a poza tym wcale ci niepotrzebne stare ubrania.

— Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą — rzekła wyniośle Babcia. Całe życie nosiła stare ubrania i nie miała zamiaru pozwalać, żeby chwilowe powodzenie zmieniło jej obyczaje. — Karmią cię tu dobrze?

— Tak. Babciu, te czary magów, to wszystko tylko słowa…

— Zawsze to powtarzałam.

— Nie. Rzecz w tym… — zaczęła Esk, ale Babcia z irytacją machnęła ręką.

— W tej chwili nie mam czasu — oświadczyła. — Na dziś wieczór mam duże zamówienie. Jeśli tak dalej pójdzie, będę musiała kogoś przeszkolić. Mogłabyś mnie odwiedzić, kiedy dostaniesz wolne popołudnie czy co tam ci dadzą?

— Przeszkolić kogoś? — Esk była wstrząśnięta. — To znaczy: na czarownicę?

— Nie — odpowiedziała Babcia. — To znaczy: może.

— Ale co ze mną?

— Ty idziesz swoją drogą. Gdziekolwiek ona prowadzi.

— Mhm — mruknęła Esk. Babcia przyjrzała się jej.

— Muszę iść — rzekła.

Odwróciła się i pomaszerowała do kuchennego wejścia. Płaszcz rozwiał się za nią i Esk zauważyła, że jest podszyty czerwienią. Ciemną czerwienią wina, ale jednak. U Babci, która nigdy nie nosiła żadnej wierzchniej odzieży w kolorze innym niż praktyczna czerń, sprawiało to oszałamiające wrażenie.


* * *

— Biblioteka? — zdziwiła się pani Whitlow. — Nie wydaje mi się, żeby ktoś sprzątał w bibliotece. Sprawiała wrażenie szczerze zdziwionej.

— Dlaczego? — spytała Esk. — Nie kurzy się tam?

— No… — Pani Whitlow zastanowiła się. — Skoro już o tym wspomniałaś, to chyba tak. Jakoś nigdy mi to nie przyszło do głowy.

— Widzi pani, wszędzie poza tym już posprzątałam.

— No tak. Posprzątałaś, rzeczywiście.

— Właśnie.

— Rzecz w tym, że nigdy dotąd… tego nie robiliśmy — wykrztusiła pani Whitlow. — Ale słowo daję, nie mam pojęcia dlaczego.

— Właśnie — powtórzyła Esk.


* * *

— Uuk? — zapytał bibliotekarz i cofnął się przed Esk. Dziewczynka słyszała o nim i zjawiła się przygotowana. Podała mu banana.

Orangutan powoli wyciągnął rękę i wyrwał jej owoc, tryumfalnie szczerząc zęby.

Istnieją być może wszechświaty, gdzie bibliotekarstwo uchodzi za zawód spokojny, gdzie zagrożenie ogranicza się do grubych to mów spadających z górnych półek na głowę. Jednak funkcja strażnika magicznej biblioteki to nie zajęcie dla osób nieostrożnych. Zaklęcia posiadają moc, a spisanie ich i wciśnięcie między okładki wcale tej mocy nie zmniejsza. Magia wycieka. Księgi reagują ze sobą, tworząc losowe czary obdarzone własną osobowością. Księgi magiczne zwykle są przykuwane do półek, ale nie po to, by chronić je przed kradzieżą…

Jeden z magicznych wypadków zmienił bibliotekarza w małpę. Od tego czasu opierał się wszelkim próbom przemiany powrotnej, argumentując językiem migowym, że życie orangutana jest o wiele przyjemniejsze od życia istoty ludzkiej. Wszystkie wielkie problemy filozoficzne zredukowały się do pytania, z której strony zjawi się kolejny banan. Zresztą długie ramiona i chwytne stopy znakomicie się przydawały do pracy na wysokich półkach.

Esk wręczyła mu całą kiść bananów i zanim zdążył zaprotestować, zniknęła między regałami.

Nigdy jeszcze nie widziała więcej niż jednej książki naraz, więc i ta biblioteka nie różniła się dla niej od innych bibliotek. Owszem, dziwiło ją nieco, że podłoga w dali staje się ścianą, regały wyczyniają niezwykłe sztuczki ze wzrokiem i skręcają chyba w większej ilości wymiarów niż normalne trzy. Mógł też zaskoczyć widok półek z książkami na suficie, a czasem jakiegoś studenta spacerującego między nimi jak gdyby nigdy nic.

Wszystko to wynikało z faktu, że magia w takim stężeniu zakrzywia wokół siebie przestrzeń. Pod regałami samo płótno czy może flanela wszechświata skręcała się w niezwykłe formy. Miliony uwięzionych, niezdolnych do ucieczki słów, deformowały rzeczywistość.

Esk uznała za logiczne, że między tyloma książkami kryje się ta, która mówi, jak przeczytać wszystkie pozostałe. Nie wiedziała jeszcze, jak ją znajdzie, ale w głębi duszy czuła, że powinna mieć na okładce obrazki miłych króliczków i wesołych kotków.

Nie można powiedzieć, by w bibliotece panowała cisza. Od czasu do czasu rozlegał się zgrzyt i trzask magicznego wyładowania, oktarynowe iskry przeskakiwały między półkami, a łańcuchy dzwoniły cicho. I oczywiście słychać było szelest tysięcy stronic w ich krytych skórą więzieniach.

Esk upewniła się, że nikt nie zwraca na nią uwagi, po czym wyjęła pierwszy tom. Otworzył się jej w dłoniach i przekonała się zniechęcona, że zawiera takie same niemiłe dla oka diagramy jak książka Simona. Pismo było całkowicie obce i Esk ucieszyła się z tego — byłoby straszne wiedzieć, co oznaczają te wszystkie litery; wydawały się zbudowane z paskudnych stworzeń robiących sobie nawzajem skomplikowane rzeczy. Z trudem zatrzasnęła księgę, choć miała wrażenie, że słowa bronią się przed tym desperacko. Na okładce był rysunek istoty podejrzanie podobnej do jednego ze Stworów z lodowatej pustyni. Z pewnością nie przypominał wesołego kotka.

— Hej! Jes-steś Esk, prawda? S-skąd się tu w-w-wzięłaś? To był Simon. Stał przed nią, trzymając po jednej książce pod każdą pachą. Esk zaczerwieniła się.

— Babcia nie chce mi powiedzieć — odparła. — Myślę, że ma to jakiś związek z mężczyznami i kobietami.

Simon popatrzył na nią zdumiony. Esk jeszcze raz przemyślała jego pytanie.

— Pracuję tutaj. Sprzątam. — Na potwierdzenie swych słów machnęła laską.

— Tutaj?

Esk czuła się samotna, zagubiona i bardziej niż odrobinę zdradzona. Wszyscy byli tak zajęci własnym życiem… wszyscy oprócz niej. Jej pozostało już tylko sprzątanie po magach. To niesprawiedliwe i miała już tego dosyć.

— Właściwie to nie. Właściwie to chcę się nauczyć czytać, żeby zostać magiem.

Chłopiec przyglądał się jej załzawionymi oczami. Potem delikatnie wziął od niej księgę i przeczytał tytuł.

„Demony logie Malyfycorum of Henchanse thee Unsatysfactory”. Jak chciałaś p-przeczytać coś takiego?

— No… — zaczęła Esk. — No wiesz, trzeba próbować, aż się uda. Prawda? Tak samo jak przy dojeniu kóz, robieniu na drutach albo… Jej głos przycichł.

— Nic o tym nie w-wiem. Te ks-siążki mogą się zachow-wyw-wać trochę, no, agres-s-sywnie. Jeśli nie będziesz os-s-strożna, to one zaczną cię czytać.

— Nie rozumiem.

— S-s-s…

— Słyszałem — dokończyła odruchowo Esk.

— …że był kiedyś mag, który zaczął czytać „Necrotelecomnicon” ipozw-w…

— …pozwolił…

— … sobie na brak s-s-s…

— …skupienia…

— …a nas-s-stępnego ranka znaleźli całe jego ub-branie na krześle, na w-wierzchu kapelusz, a książka miała…

Esk zatkała uszy, ale nie za mocno, żeby niczego nie stracić.

— Nie chcę tego słuchać, jeśli to coś okropnego.

— …miała o w-w-wiele w-więcej kartek. Esk wyjęła palce z uszu.

— Było coś na tych kartkach? Simon z powagą kiwnął głową.

— Tak. Na każdej s-s-stronicy b-b…

— Nie — przerwała mu Esk. — Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Nie myślałam, że czytanie jest takie niebezpieczne. Babcia na przykład codziennie czytała swój „Almanach” i nigdy nic się z nią nie stało.

— Bo zw-wyczajne s-s-s…

— …słowa…

— …nie są groźne — zgodził się wielkodusznie Simon.

— Jesteś tego całkiem pewien?

— Tylko s-słowa, które mają moc. — Simon stanowczo wsunął księgę z powrotem na półkę. Zabrzęczała na niego łańcuchem. — S-s-sły-szałaś pewnie, że p-piórojest mocniejsze od m-m…

— …miecza? — dokończyła Esk. — Niby tak, ale wolałbyś, żeby czym cię uderzyli?

— Hm… Chyba nie w-warto ci mówić, że nie p-powinnaś tu przebywać.

Esk zastanawiała się chwilę odpowiednią do rangi problemu.

— Nie — stwierdziła. — Chyba nie warto.

— Mógłbym zaw-wołać w-woźnych, żeby cię s-stąd zabrali.

— Mógłbyś, ale nie zawołasz.

— Nie chciałbym t-tylko, żeby ci się s-s-s…

— …stało…

— …coś złego. Naprawdę. To może b-być n-niebezpiecz…

Esk dostrzegła mgliste poruszenie nad jego głową. Przez jedną chwilę widziała je: wielkie szare kształty z zimnego świata. Patrzyły. I w niemal pustej bibliotece, kiedy ciężar magii szczególnie mocno naciskał na mury Uniwersytetu, postanowiły Działać.

Ściszony szelest papieru wzniósł się w rozpaczliwe przewracanie kartek. Niektóre z potężniejszych ksiąg zdołały wyrwać się z półek i machając wściekle okładkami fruwały na naprężonych łańcuchach. Ciężki grimoire zanurkował z gniazda na najwyższej półce, zerwał się i odleciał jak przerażone kurczę, gubiąc po drodze kartki.

Magiczny wiatr zerwał Esk z głowy chustkę i rozwiał włosy. Widziała, jak Simon przytrzymuje się regału. Wokół eksplodowały książki. Powietrze zgęstniało i nabrało metalicznego smaku.

— Próbują się wedrzeć! — krzyknęła.

Simon odwrócił ku niej udręczoną twarz. Ogarnięty paniką inkunabuł trafił go ciężko w potylicę i powalił na rozkołysaną podłogę, po czym odfrunął wysoko ponad regałami. Esk uchyliła się przed stadkiem słowników, ciągnących za sobą półkę. Na czworaka podeszła do Simona.

— Dlatego książki są takie wystraszone! — wrzasnęła mu prosto do ucha. — Widzisz te Stwory tam na górze?

Simon w milczeniu pokręcił głową. Tuż nad nimi księga zerwała się z łańcucha i zasypała ich deszczem kartek.

Groza może wtargnąć do umysłu wszystkimi zmysłami. Wystarczy wymowny śmiech w zamkniętym, ciemnym pokoju, widok połówki gąsienicy na widelcu sałaty, dziwny zapach w pokoju lokatora, smak robaka w sałatce z kalafiora. Dotyk zwykle nie bierze w tym udziału.

Teraz jednak coś stało się z podłogą pod palcami Esk. Spojrzała w dół. Mięśnie zesztywniałyjej z przerażenia, ponieważ zakurzone deski podłogi nagle wydały się sypkie. I suche. I bardzo, bardzo zimne.

Między jej palcami przesypywał się drobny, srebrzysty piasek.

Chwyciła laskę i osłaniając oczy od wiatru machnęła w kierunku wyrastających ponad nią kształtów. Przyjemnie byłoby poinformować, że oślepiający błysk białego ognia oczyścił lepkie powietrze. Niestety, nie nastąpił…

Laska zwinęła się jak wąż i trzasnęła Simona w skroń.

Szare Stwory zafalowały i zniknęły.

Rzeczywistość powróciła i starała się udawać, że ani na chwilę nie odchodziła. Cieszą opadła jak gruby aksamit, fala za falą. Ciężka, powtarzająca echa cisza. Kilka książek opadło bezwładnie na podłogę; czuły się trochę głupio.

Podłoga pod stopami Esk z całą pewnością była drewniana. Dziewczynka kopnęła ją mocno, żeby się upewnić.

Na deskach zostały plamy krwi, a wśród nich leżał nieruchomo Simon. Esk przyjrzała się najpierw jemu, potem spokojnemu już powietrzu, na końcu lasce. Ta wyglądała na zadowoloną z siebie.

Usłyszała dalekie wołania i tupot nóg.

Dłoń podobna w dotyku do cienkiej skórzanej rękawiczki wsunęła się w jej rękę, a głos za plecami bardzo cicho powiedział:

— Uuk.

Obejrzała się. I spojrzała z góry na łagodną, małpią twarz bibliotekarza. Łatwo zrozumiałym gestem przyłożył palec do ust i szarpnął ją za rękę.

— Zabiłam go — szepnęła.

Bibliotekarz pokręcił głową i szarpnął mocniej.

— Uuk — wyjaśnił. — Uuk.

Wciągnął ją za sobą w boczny zaułek labiryntu starożytnych regałów. Kilka sekund później zza rogu wynurzyła się zaalarmowana hałasem grupa starszych magów.

— Książki znów się pobiły…

— No nie! Przez całe wieki będziemy wyłapywać zaklęcia. Wiesz przecież, że zawsze znajdą sobie jakąś kryjówkę…

— Kto to leży na podłodze? Milczeli przez chwilę.

— Jest nieprzytomny. Chyba oberwał półką.

— Co to za jeden?

— Nowy. Słyszeliście pewnie o nim. Podobno ma całą głowę wypełnioną mózgiem.

— Gdyby ta półka trafiła kawałek dalej, przekonalibyśmy się, czy to prawda.

— Wy dwaj, zabierzcie go do izby chorych. A reszta niech spróbuje wyłapać książki. Gdzie jest ten przeklęty bibliotekarz? Powinien dopilnować, żeby nie powstała Masa Krytyczna.

Esk zerknęła z ukosa na orangutana, który pokiwał do niej brwiami. Z najbliższej półki zdjął zakurzony tom zaklęć ogrodniczych, a z powstałej wnęki wyciągnął brązowego banana. Zjadł go z pewnością kogoś, kto wie, że wszelkie problemy należą wyłącznie do istot ludzkich.

Esk spojrzała w przeciwną stronę, na trzymaną w ręce laskę. Wiedziała, że jej palce nie ześliznęły się. Laska zaatakowała Simona z mordem w swym drewnianym sercu.


Chłopiec leżał w wąskim pokoiku na twardym posłaniu, zkompresem na czole. Treatle i Cutangle przyglądali mu się z niepokojem.

— Jak długo już? — spytał Cutangle. Treatle wzruszył ramionamai.

— Trzy dni.

— I ani razu nie odzyskał przytomności?

— Nie.

Cutangle usiadł ciężko na brzegu łóżka i ze znużeniem zaczął masować nasadę nosa. Simon nigdy nie miał zbyt zdrowego wyglądu, ale teraz jego twarz była przerażająco wychudzona i niezmiernie blada.

— Niezwykły umysł — westchnął mag. — Jego wyjaśnienie wewnętrznych zasad rządzących magią i materią… Szokujące. Treatle przytaknął.

— Pomyśl, jak szybko chłonie wiedzę. Przez całe życie jestem magiem, ale nigdy jakoś nie rozumiałem magii, dopóki on mi jej nie wytłumaczył. Tak jasno. Tak… przystępnie.

— Wszyscy to powtarzają — przyznał ponuro Treatle. — Mówią, że czuli się tak, jakby nagle ktoś zdjął im przepaskę z oczu i po raz pierwszy zobaczyli światło.

— Tak właśnie było. To materiał na czarodziciela, to pewne. Miałeś rację przywożąc go tutaj.

Przez chwilę trwała pełna zadumy cisza.

— Tylko… — zaczął Treatle.

— Tylko co? — spytał Cutangle.

— Tylko co właściwie zrozumiałeś, mistrzu? — spytał Treatle. — To właśnie mnie niepokoi. To znaczy… Czy mógłbyś to wyjaśnić?

— Jak to: wyjaśnić? — Cutangle trochę się zmartwił.

— To, o czym on ciągle opowiada. — W głosie Treatle'a zabrzmiała nuta desperacji. — Oczywiście, wiem, że to wszystko prawda. Ale co to właściwie jest?

Cutangle przyglądał mu się z otwartymi ustami. Wreszcie zaczął mówić.

— To proste. Magia wypełnia wszechświat, rozumiesz, i za każdym razem, kiedy wszechświat się zmienia… nie, chciałem powiedzieć, że za każdym przywołaniem magii zmienia się wszechświat, tylko że we wszystkich kierunkach równocześnie, rozumiesz, i… — Gestykulował niepewnie, próbując dostrzec na twarzy Treatle'a iskierkę zrozumienia. — Może inaczej… Każdy obiekt materialny, na przykład pomarańcza albo świat, albo… albo…

— …krokodyl… — podpowiedział Treatle.

— Tak, krokodyl, albo… cokolwiek, w istocie ukształtowane jest w formie marchewki…

— Tego nie pamiętam — przerwał mu Treatle.

— Jestem pewien, że o tym mówił — stwierdził stanowczo Cutangle.

Zaczynał się pocić.

— Nie… Ja zapamiętałem ten kawałek, że kiedy człowiek odejdzie dostatecznie daleko w dowolnym kierunku, zobaczy tył własnej głowy…

— Na pewno nie mówił o głowie kogoś innego? Treatle zastanowił się.

— Nie. Na pewno chodziło mu o własną — stwierdził. — I jeszcze dodał, że potrafi to udowodnić.

Przez chwilę dumali w milczeniu.

Wreszcie odezwał się Cutangle, wolno i z naciskiem.

— Ja widzę to w ten sposób — rzekł. — Zanim go wysłuchałem, byłem człowiekiem jak inni. Wiesz, o co mi chodzi? Byłem zagubiony, niepewny wszystkich szczegółów życia. Ale teraz… — rozjaśnił się. — Teraz nadal jestem zagubiony i niepewny, ale na poziomie o wiele wyższym. Wiem przynajmniej, że nie mam pojęcia o rzeczywiście fundamentalnych, kluczowych kwestiach wszechświata. Treatle pokiwał głową.

— Nie przyszło mi to do głowy — wyznał. — Ale masz absolutną rację, mistrzu. On istotnie odsunął granice naszej ignorancji. Tak wielu rzeczy o wszechświecie jeszcze nie wiemy…

Obaj sycili się świadomością, że nie wiedzą o wiele więcej od normalnych ludzi, którzy nie mieli pojęcia jedynie o sprawach zwyczajnych.

— Mam tylko nadzieję, że wyzdrowieje — westchnął po chwili Treatle. — Gorączka już minęła, ale jakoś nie chce się obudzić.

Zjawiły się dwie posługaczki z miednicą wody i świeżymi ręcznikami. Jedna z nich niosła dość zużytą miotłę. Kiedy wzięły się do zmiany przepoconej pościeli, obaj magowie wyszli, nadal omawiając rozległe obszary niewiedzy, jakie odkrył światu geniusz Simona.

Babcia odczekała, aż ucichną ich kroki, i dopiero wtedy zdjęła z głowy chustkę.

— Paskudztwo — mruknęła. — Esk, idź do drzwi i nasłuchuj. Zdjęła Simonowi z czoła mokry ręcznik i zbadała temperaturę.

— Dziękuję, że zgodziłaś się przyjść — odezwała się dziewczynka. — Wiem, że masz mnóstwo pracy i w ogóle…

— Mhm… — Babcia zacisnęła usta. Zajrzała Simonowi pod powieki i sprawdziła puls. Przyłożyła ucho do jego ksylofonowej piersi i posłuchała bicia serca. Przez chwilę siedziała nieruchomo, sondując głowę.

Zmarszczyła czoło.

— Nic mu nie jest? — spytała niespokojnie Esk. Babcia popatrzyła na kamienne ściany.

— Niech licho porwie to miejsce — powiedziała. — To nie jest właściwie otoczenie dla chorych.

— Tak, ale czy nic mu nie jest?

— Co? — Babcia ocknęła się, wyrwana z zadumy. — Aha. Nie, nic. Gdziekolwiek się teraz znajduje.

Esk spojrzała na nią, potem na ciało Simona.

— Nikogo tu nie ma — wyjaśniła krótko Babcia.

— Nie rozumiem.

— Posłuchajcie tylko tej malej! Można by pomyśleć, że niczego jej nie nauczyłam. To znaczy, że jego umysł Wędruje. Wyszedł z siebie. Zerknęła na chłopca z czymś bliskim podziwu.

— Zadziwiające — dodała. — Nie spotkałam jeszcze maga, który umiałby Pożyczać.

Wargi Esk uformowały się w przerażone „O”.

— Pamiętam, kiedy byłam jeszcze mała, stara Nania Annaple ruszyła Wędrować. Chyba za bardzo się przyzwyczaiła do bycia lisicą. Szukaliśmy jej całymi dniami. A potem byłaś ty. Nigdy bym cię nie znalazła, gdyby nie ta laska i… Co z nią zrobiłaś, dziewczyno?

— Uderzyła go — wyjaśniła Esk. — Chciała go zabić. Wrzuciłam ją do rzeki.

— Niezbyt ładnie się odwdzięczyłaś za ocalenie — skarciła ją Babcia.

— Ocaliła mnie bijąc Simona?

— Jeszcze nie zrozumiałaś? On przyzywał te… Stwory.

— To nieprawda!

Babcia patrzyła w uparte oczy Esk i myślała: Straciłam ją. Trzy lata pracy wrzucone do wygódki. Nie może być magiem, ale przynajmniej mogła zostać czarownicą.

— A dlaczegóż to nieprawda, panno Mądralińska?

— Nie zrobiłby czegoś takiego! — Esk była bliska płaczu. — Słyszałam, co mówił. On jest… on nie jest zły, jest mądry, prawie już zrozumiał, jak wszystko działa i…

— Przypuszczam, że istotnie jest miłym chłopcem — przyznała niechętnie Babcia. — Nie nazwałam go przecież czarnym magiem.

— To są okropne Stwory! — szlochała Esk. — On by ich nie wzywał, on pragnie wszystkiego, czym one nie są, a ty jesteś złośliwą, starą…

Policzek zagrzmiał jak uderzenie dzwonu. Esk zatoczyła się, pobladła i zaszokowana. Babcia stała drżąca z uniesioną ręką.

Tylko raz uderzyła dotąd Esk — dała jej klapsa, jakiego zawsze dostaje dziecko, kiedy przedstawia się światu, kiedy zyskuje ogólne pojęcie, czego może od świata oczekiwać. Ale to był jedyny raz. W ciągu trzech lat pod jednym dachem znalazłoby się dość powodów, jak choćby przypalone mleko czy kozy lekkomyślnie pozostawione bez wody. Jednak ostre słowo lub jeszcze ostrzejsze milczenie odnosiło lepszy skutek niż siła fizyczna. I nie zostawiało sińców.

Babcia chwyciła Esk za ramiona i spojrzała jej prosto w oczy.

— Posłuchaj — powiedziała z naciskiem. — Czy nie powtarzałam ci zawsze, że jeśli używasz magii, powinnaś iść przez świat jak nóż przechodzi przez wodę? Mówiłam to?

Esk jak zahipnotyzowana kiwnęła głową.

— A ty myślałaś, że to gadanie starej Babci, co? Ale rzecz w tym, że jeśli używasz magii, zwracasz na siebie uwagę. Ich uwagę. One bez przerwy obserwują nasz świat. Zwykłe umysły są dla Nich mgliste, prawie niewidoczne. Ale umysł obdarzony mocą błyszczy, rozumiesz, jest dla Nich jak latarnia. To nie ciemność Je przyciąga, to światło. Światło, które stwarza cienie.

— Ale… ale… dlaczego je przyciąga? Czego One chcą?

— Życia i formy — rzekła Babcia.

Jakby nagle straciła siły. Puściła dziewczynkę.

— Właściwie są godne litości — powiedziała. — Nie mają własnego żyda ani kształtu, jedynie takie, jakie potrafią ukraść. Nie łatwiej im przeżyć w naszym świecie, niż rybie w płomieniach, ale to nie powstrzymuje Ich od prób. I mają akurat dość sprytu, żeby nas nienawidzić, ponieważ żyjemy.

Esk zadrżała. Pamiętała sypki, srebrzysty piasek.

— Czym One są? Zawsze myślałam, że to… to rodzaj demonów.

— Nie. Nikt tego nie wie. Są po prostu Stworami z Piekielnych Wymiarów poza wszechświatem. To wszystko. Istoty z cieni. Pochyliła się nad nieruchomą postacią Simona.

— Nie domyślasz się przypadkiem, gdzie się podział? — spytała, zerkając chytrze na dziewczynkę. — Nie poleciał chyba fruwać z mewami, co?

Esk pokręciła głową.

— Nie — mruknęła Babcia. — Nie liczyłam na to. One go dostały, zgadza się?

To nie było pytanie. Esk przytaknęła. Jej twarz zmieniła się w maskę cierpienia.

— To nie twoja wina — pocieszyła ją Babcia. — Jego umysł stworzył im przejście, a kiedy stracił przytomność, zabrały go ze sobą. Tylko…

Zabębniła palcami po krawędzi łóżka. Zdawało się, że podjęła decyzję.

— Kto tu jest najważniejszym magiem? — spytała.

— Urn… Mistrz Cutangle. Jest Nadrektorem. To jeden z tych dwóch, co tu byli.

— Ten gruby czy ten podobny do strużki octu?

Esk oderwała swe myśli od wizerunku Simona na zimnej pustyni.

— Jest magiem Ósmej Rangi i trzydziestotrzystopniowym mędrcem.

— To znaczy, że jest skrzywiony? — zdziwiła się Babcia. — Za długo przebywasz z magami, moje dziecko, i zaczęłaś traktować ich poważnie. Oni wszyscy nazywają się Najwyższy Mistrz Tego czy Imperialny Mędrzec Tamtego. To należy do gry. Nawet iluzjoniści to robią, chociaż przynajmniej ci powinni mieć więcej rozumu. Ale nie, wszystkim ogłaszają, że są Zadziwiąjącymi-Maksem-i-Klarą. Wszystko jedno. Gdzie jest ten twój Najwyższy Rumbabumba?

— Jedzą teraz kolację w Głównym Holu — poinformowała Esk. — Czy on potrafi sprowadzić Simona z powrotem?

— To właśnie jest najtrudniejsze. Sądzę, że każda z nas bez trudu mogłaby sprowadzić z powrotem Coś, zwyczajnie chodzącego i rozmawiającego jak każdy. Czy byłby to Simon, to całkiem inna para fretek.

Wstała.

— Poszukajmy tego Głównego Holu. Nie ma czasu.

— Ehm… Nie wpuszczają tam kobiet — szepnęła Esk. Babcia zatrzymała się w progu. Wyprostowała ramiona. I odwróciła się powoli.

— Co takiego powiedziałaś? Czyżby moje stare uszy mnie zmyliły? Tylko mi nie mów, że tak, bo wiem, że nie.

— Przepraszam. — Esk westchnęła. — Siła przyzwyczajenia.

— Właśnie widzę, że zaczynasz miewać pomysły, które ci nie przy-stoją — stwierdziła lodowato Babcia. — Idź poszukaj kogoś, kto przypilnuje tego biedaka. A my przekonamy się, cóż takiego jest w tym Głównym Holu, że nie wolno nam postawić w nim nogi.

I tak się stało, że gdy wszyscy wykładowcy, administratorzy i studenci Niewidocznego Uniwersytetu spożywali kolację w pradawnym holu, drzwi otworzyły się gwałtownie. Dramatyczny efekt został lekko osłabiony, kiedy odbiły się od kuchcika i uderzyły Babcię w goleń. Zamiast więc maszerować po czarno-białej podłodze dumnym krokiem, jak to sobie zaplanowała, zmuszona była na wpół podskakiwać, na wpół utykać. Miała tylko nadzieję, że utyka z godnością.

Esk szła za nią, czując na sobie spojrzenia setek zwróconych ku nim oczu.

Szum rozmów i brzęk sztućców cichły z wolna. Przewróciło się kilka krzeseł. Na drugim końcu sali najpoważniejsi magowie siedzieli przy głównym stole, który unosił się o kilka stóp nad podłogą. Patrzyli na Babcię.

Mag średniej rangi — Esk poznała w nim wykładowcę astrologii stosowanej — podbiegł do nich, wymachując rękami.

— Nienienienie — krzyczał. — Pomyliłyście drzwi. Musicie wyjść.


— Proszę nie zwracać na mnie uwagi. — Babcia wyminęła go ze spokojem.

— Niemenie, to wbrew tradycji. Musicie odejść natychmiast. Damom nie wolno tu wchodzić.

— Nie jestem damą, tylko czarownicą — odparła Babcia. Obejrzała się na Esk. — Czy ten jest bardzo ważny?

— Chyba nie.

— Dobrze. — Babcia zwróciła się do wykładowcy. — Idź, poszukaj mi jakiegoś ważnego maga. Byle szybko.

Esk stuknęła ją w plecy. Kilku magów obdarzonych większą przytomnością umysłu wymknęło się na korytarz i teraz uniwersyteccy woźni zbliżali się groźnie od drzwi, do wtóru okrzyków i wycia studentów. Esk nigdy nie lubiła woźnych, którzy prowadzili własne życie w osobnych kwaterach, ale teraz ogarnęła ją fala współczucia.

Dwóch wyciągnęło swoje owłosione łapska i złapało Babcię za ramiona. Sięgnęła ręką za plecy, wykonała kilka błyskawicznych ruchów i po chwili obaj mężczyźni odskoczyli gwałtownie, ściskając się za rozmaite części ciała i przeklinając głośno.

— Szpilka do kapelusza — wyjaśniła Babcia.

Wolną ręką złapała Esk i ruszyła w stronę głównego stołu, patrząc groźnie na każdego, kto choćby wyglądał, jakby miał ochotę stanąć jej na drodze. Młodsi studenci, którzy potrafili docenić darmową rozrywkę, tupali, klaskali i walili talerzami o blaty.

Główny stół z hukiem opadł na posadzkę, a starsi magowie pospiesznie ustawili się gęsiego za Cutangle'em, który usiłował przywołać wszystkie rezerwy godności. Nie bardzo mu się to udawało; trudno jest wyglądać godnie z serwetką pod brodą.

Uniósł dłoń nakazując ciszę i cały hol zamarł w oczekiwaniu. Babcia i Esk zbliżały się do niego. Po drodze Babcia z zaciekawieniem przyglądała się portretom i posągom dawnych magów.

— Co to za jedni? — rzuciła kątem ust.

— To byli główni magowie — szepnęła Esk.

— Mieli chyba zatwardzenie. Nie spotkałam jeszcze całkiem zdrowego maga.

— Wiem tylko, że zbiera się na nich kurz.

Cutangle stanął w szerokim rozkroku, z rękami wspartymi na biodrach i brzuchem przywodzącym na myśl narciarski stok dla początkujących. Pozycję taką zwykło się łączyć z Henrykiem VIII, czasem obejmując też Henryków IX i X.

— A więc? — zapytał. — Co ma znaczyć ten skandal?

— Jest ważny? — zwróciła się Babcia do Esk.

— Ja, droga pani, jestem Nadrektorem! Tak się składa, że kieruję tym Uniwersytetem. A pani wkroczyła bez zezwolenia na bardzo niebezpieczny teren. Ostrzegam więc… Proszę tak na mnie nie patrzeć!

Cutangle cofnął się, unosząc dłoń dla ochrony przed wzrokiem Babci. Magowie za jego plecami rozbiegli się i pochowali za przewracanymi stołami.

Oczy Babci zmieniły się.

Esk nigdy ich jeszcze takimi nie widziała. Były idealnie srebrne, jak małe okrągłe zwierciadła. I odbijały wszystko, na co patrzyły. Cutangle był znikomo małym punkcikiem w ich głębinie, z otwartymi ustami i cieniutkimi rączkami wymachującymi rozpaczliwie.

Nadrektor cofając się trafił na filar i ten wstrząs pomógł mu się opanować. Gniewnie potrząsnął głową, wyciągnął rękę i posłał w czarownicę strumień białego ognia.

Nie odwracając swego lustrzanego spojrzenia, podniosła dłoń i odbiła ogień w górę. Huknęła eksplozja i posypały się odłamki kafelków.

Szerzej otworzyła oczy.

Cutangle zniknął. Tam, gdzie stał, wił się gotów do ataku ogromny wąż.

Babcia zniknęła. Tam, gdzie stała, leżał duży, wilklinowy kosz.

Wąż zmienił się w olbrzymiego gada z mgieł czasu.

Kosz stał się śnieżną zamiecią Lodowych Gigantów, pokrywającą szronem ryczącego potwora.

Gad stał się szablozębnym tygrysem, szykującym się do skoku.

Wichura stała się jamą pełną bulgoczącej smoły.

Tygrys zdążył przemienić się w pikującego orła.

Smoła zmieniła się w ozdobny ptasi kaptur.

Obrazy zamigotały, jeden kształt zastępował drugi, stroboskopowe cienie tańczyły po ścianach holu. Zerwał się magiczny wiatr, gęsty i lepki, krzesający z palców i bród oktarynowe iskry. Pośród tego zamętu Esk załzawionymi oczyma ledwie dostrzegała sylwetki Babci i Cutangle'a, szkliste posągi w wirach pędzących obrazów.

Docierało do niej coś jeszcze: wysoki dźwięk na granicy słyszalności.

Słyszała go już wcześniej na lodowatej równinie — podniecony świergot, szum ula, dźwięk mrowiska…

— Nadchodzą! — zawołała przekrzykując hałas. — Idą tutaj! Teraz!

Wydostała się zza stołu, gdzie szukała kryjówki przed czarodziejskim pojedynkiem i spróbowała podbiec do Babci. Podmuch pierwotnej magii oderwał ją od podłogi i cisnął na krzesło.

Brzęczenie rozlegało się coraz głośniej i powietrze szumiało niczym trzydniowe zwłoki w letni dzień. Esk spróbowała dosięgnąć Babci, ale odskoczyła, kiedy zielony płomień objął jej rękę i przypalił włosy.

Rozejrzała się za magami, ale ci chowali się przed magicznymi wyładowaniami za poprzewracane meble. Okultystyczny sztorm szalał nad ich głowami.

Esk przebiegła przez hol i wypadła na ciemny korytarz. Cienie zwijały się wokół niej, gdy pędziła szlochając po schodach, przez brzęczące korytarze, w stronę wąskiego pokoiku Simona.

Coś spróbuje wtargnąć do jego ciała. Tak mówiła Babcia. Coś, co będzie chodzić i rozmawiać jak Simon, ale będzie czymś innym…

Trójka studentów czekała niespokojnie pod drzwiami. Odwrócili ku Esk swe blade twarze. Podbiegła. Byli dostatecznie wstrząśnięci, by widząc jej determinację rozstąpić się lękliwie.

— Coś tam jest — poinformował któryś.

— Nie możemy otworzyć drzwi!

Spoglądali na nią wyczekująco. Wreszcie któryś zapytał:

— Nie masz przypadkiem służbowego klucza?

Esk chwyciła za gałkę i przekręciła ją. Poruszyła się tylko odrobinę, a potem odskoczyła z powrotem z taką siłą, że niemal zdarła jej skórę z palców. Świergot w pokoju wzniósł się głośnym crescendo; zabrzmiał też inny dźwięk: jakby łopot skórzanej płachty.

— Jesteście magami! — wrzasnęła. — No to magujcie!

— Telekinezy jeszcze nie przerabialiśmy — usprawiedliwił się jeden z nich.

— Byłem chory na Miotaniu Ognia…

— Nie jestem najlepszy z Dematerializacji…

Esk ruszyła do drzwi i nagle zamarła z uniesioną w powietrzu stopą. Przypomniała sobie, co mówiła Babcia: że nawet budynki mają umysły, jeśli są odpowiednio stare. Uniwersytet był bardzo stary.

Odeszła na bok i przesunęła dłońmi po pradawnych kamieniach. Musiała zrobić to ostrożnie, żeby go nie spłoszyć… Wyczuwała teraz umysł pod kamiennymi blokami — powolny wprawdzie i prymitywny, ale jednak umysł. Pulsował dookoła; dostrzegała w głazach maleńkie iskierki.

Coś pohukiwało za drzwiami.

Trzech studentów patrzyło w osłupieniu, jak Esk stoi nieruchomo, z dłońmi i czołem przyciśniętymi do ściany.

Była już prawie na miejscu. Czuła własny ciężar, swoje masywne ciało, odległe wspomnienia początków czasu, kiedy skały były jeszcze płynne i swobodne. Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, jak to jest, kiedy ma się balkony.

Delikatnie przesuwała się przez myśli budynku, precyzowała wrażenia, jak najszybciej śmiała poszukiwała tego korytarza, tych drzwi…

Bardzo ostrożnie wyciągnęła rękę. Studenci patrzyli, jak prostuje jeden palec… bardzo powoli…

Zawiasy drzwi zatrzeszczały.

Nastąpiła chwila napięcia i gwoździe wyrwały się z drewna i zadzwoniły o ścianę za jej plecami. Wygięły się deski, gdy drzwi próbowały się otworzyć, walcząc z siłą tego… tego czegoś, co trzymało je zamknięte.

Drewno wypaczyło się…

Błękitne promienie wystrzeliły na korytarz, wirowały i tańczyły, gdy niewyraźne kształty przesuwały się w oślepiającym blasku wewnątrz pokoju. Światło było mgliste i aktyniczne, z rodzaju tego, na którego widok Steven Spielberg wzywa swojego doradcę od praw autorskich.

Włosy Esk stanęły sztorcem i wyglądała jak chodzący żonkil. Małe płomyki magii spływały jej po skórze, kiedy przestępowała próg.

Studenci w korytarzu obserwowali ze zgrozą, jak znika wśród jasności.

Światło zgasło w bezgłośnej eksplozji.

Kiedy w końcu zebrali się na odwagę i zajrzeli do środka, nie znaleźli tam niczego. Jedynie ciało śpiącego Simona. I Esk, milczącą i zimną na podłodze, oddychającą bardzo powoli. A podłogę pokrywała cienka warstwa srebrnego piasku.


* * *

Esk unosiła się pośród mgieł świata, z niezwykłą obojętnością obserwując, jak precyzyjnie przenika przez ciała stałe.

Nie była sama. Słyszała znajomy świergot.

Wściekłość tamowała jej oddech. Zawróciła i ruszyła za tym dźwiękiem, walcząc z uwodzicielskimi mocami, które przekonywały ją, jak przyjemnie byłoby rozluźnić nieco umysł i zatonąć w ciepłym morzu pustki. Gniew był kluczem. Wiedziała, że najważniejsze to, aby pozostać naprawdę zagniewaną.

Świat Dysku oddalał się; leżał teraz pod nią jak tamtego dnia, kiedy była orłem. Ale tym razem widziała w dole Okrągłe Morze — naprawdę było okrągłe, jak gdyby Bogu skończyły się pomysły. Za nim rozciągały się ramiona kontynentu, a długi łańcuch Ramtopów sięgał aż do Osi. Były też inne kontynenty, o których nigdy nie słyszała, i archipelagi niewielkich wysepek.

Po chwili w polu widzenia pojawiła się Krawędź. Panowała noc:

orbitujące wokół Dysku słońce znajdowało się pod spodem i oświetlało wodospad obejmujący Kraniec świata.

Oświetlało także Wielkiego ATuina, Żółwia Świata. Esk często się zastanawiała, czy żółw nie jest tylko legendą. Wydawało jej się, że to bardzo kłopotliwa metoda wprawienia świata w ruch. Ale oto był pod nią, oszroniony gwiezdnym pyłem i poorany kraterami meteorytów, niemal tak ogromny jak Dysk, który niósł przez pustkę.

Jego głowa przesunęła się przed nią i Esk spojrzała prosto w oko tak wielkie, że mogłyby w nim pływać wszystkie floty świata. Słyszała, że gdyby można popatrzeć dostatecznie daleko w kierunku, w który wpatruje się Wielki A'Tuin, można by zobaczyć koniec wszechświata. Może to tylko przypadkowe ułożenie Jego dzioba sprawiało, że Wielki A’Tuin wydawał się żywić pewne nadzieje… Był wręcz optymistyczny. Może więc koniec wszechświata nie jest w gruncie rzeczy taki zły.

Jak we śnie sięgnęła przed siebie i spróbowała Pożyczyć największy umysł wszechświata.

Powstrzymała się w ostatniej chwili, jak dziecko na saneczkach, które spodziewa się łagodnego zbocza i nagle widzi wspaniałe góry, pokryte śniegiem i rozciągające się w lodowe pola nieskończoności. Nikt nigdy nie Pożyczy tego umysłu; to tak, jakby chciał wypić całe morze. Myśli, które tam płynęły, były wielkie i powolne jak lodowce.


Poza Dyskiem świeciły gwiazdy, ale coś z nimi było nie w porządku. Wirowały jak śniegowe płatki. Co chwila uspokajały się i stawały tak nieruchomo jak zawsze, a potem nagle wpadały na pomysł, żeby potańczyć.

Prawdziwe gwiazdy nie powinny się tak zachowywać, uznała Esk. To znaczy, że nie patrzy na prawdziwe gwiazdy. Z czego wynika, że to miejsce właściwie nie istnieje. Ale świergot w pobliżu przypomniał jej, że prawie na pewno może tu naprawdę zginąć. Wystarczy stracić trop tych głosów. Zawróciła więc i podążyła za nimi przez gwiezdną zawieję.

A gwiazdy podskakiwały i nieruchomiały, podskakiwały i nieruchomiały…

Wznosząc się w górę, Esk starała się skoncentrować na sprawach codziennych. Wiedziała bowiem, że gdyby zaczęła myśleć o tym, co ściga po niebie, z pewnością by zawróciła. A nie była przekonana, czy pamięta drogę powrotną. Spróbowała sobie przypomnieć osiemnaście ziół leczących ból ucha. Zajęło jej to dłuższą chwilę, ponieważ nigdy nie pamiętała nazw ostatnich czterech.

Gwiazda przemknęła obok, a potem odskoczyła nagle. Miała jakieś dwadzieścia stóp średnicy.

Kiedy Esk skończyły się zioła, zaczęła wyliczać choroby kóz. Trwało to długo, ponieważ kozy mogą się zarazić wieloma schorzeniami krów plus wieloma schorzeniami owiec plus całym zestawem własnych straszliwych dolegliwości. Kiedy wymieniła już w myślach stwardniałe wymię, uschnięte ucho i oktarynowy obrzęk, spróbowała powtórzyć sobie skomplikowany kod kropek i kresek wycinanych na drzewach wokół Głupiego Osła, żeby zagubieni wieśniacy w zimową noc mogli znaleźć drogę do domu.

Dotarła zaledwie do kropki-kropki-kropki-kreski-kropki-kreski (kierunek osiowo-obrotowy, jedna mila od wsi), kiedy wszechświat wokół niej zniknął z cichym puknięciem. Upadła na kolana, uderzyła o coś ubitego i sypkiego, przetoczyła się i wyhamowała.

To sypkie to był piasek. Miałki, suchy, zimny piasek. Można było zgadnąć, że choćby wykopać dół głęboki na kilka stóp, będzie równie zimny i równie suchy.

Esk leżała w nim twarzą i przez chwilę budziła w sobie odwagę, by podnieść wzrok. O parę stóp przed sobą widziała skraj czyjejś sukni. Skraj czegoś sukni, poprawiła się w myślach. Chyba że to było skrzydło. To mogło być skrzydło, wyjątkowo postrzępione i skórzaste.

Oczy podążyły za tym skrzydłem w górę i odnalazły paszczę większą niż dom, zarysowaną na de rozgwieżdżonego nieba. Jej posiadacz najwyraźniej chciał wyglądać koszmarnie, ale za bardzo się starał. Przypominał zasadniczo kurczaka martwego od jakichś dwóch miesięcy, ale nieprzyjemne wrażenie psuły nieco Idy odyńca, czułki ćmy, wilcze uszy i róg jednorożca. Całość wydawała się nieudolnie zmontowana, jak gdyby właściciel słyszał o anatomii, ale nie całkiem rozumiał, na czym ona właściwie polega.

Przyglądał się, ale nie jej. Coś za plecami Esk zajmowało jego uwagę. Dziewczynka bardzo powoli odwróciła głowę.

Simon siedział ze skrzyżowanymi nogami pośrodku kręgu Stworów. Były ich setki, nieruchome i milczące jak posągi, i obserwowały go z gadzią cierpliwością.

W złożonych dłoniach trzymał coś małego i kanciastego. To coś jaśniało rozmytym błękitnym światłem, w niezwykły sposób rozświetlającym jego twarz.

Na piasku dookoła leżały inne bryły, każda otoczona aureolą delikatnego blasku. Miały regularne kształty, jakie Babcia określała lekceważąco gommetrią: sześciany, wielościenne ostrosłupy, stożki, a nawet kula. Każda była przezroczysta, a wewnątrz…

Esk przysunęła się bliżej. Nikt nie zwracał na nią uwagi.

We wnętrzu porzuconej na piasku kryształowej kuli pływał niebiesko-zielony glob, przecinany maleńkimi, białymi plamami chmur i czymś, co mogłoby być kontynentami, gdyby tylko ktoś był taki głupi, by próbować żyć na sferze. Całość mogła uchodzić za model. Jednak coś w tym blasku podpowiedziało Esk, że glob jest całkiem realny, prawdopodobnie bardzo wielki i nie w każdym sensie zamknięty w kuli.

Odłożyła go delikatnie i podczołgała się do dziesięciościennego klocka, w którym pływał bardziej sensowny świat. Był jak należy dyskokształtny, tyle że zamiast Krańcowego Wodospadu miał lodową ścianę, a zamiast osi gigantyczne drzewo tak wielkie, że jego korzenie przechodziły w górskie łańcuchy.

Leżący obok graniastosłup mieścił inny, obracający się wolno dysk, otoczony maleńkimi gwiazdami. Tutaj nie było lodowego muru, a tylko czerwono-złota nić, która po bliższym zbadaniu okazała się wężem — wężem dostatecznie wielkim, by mógł opasać świat. Dla sobie tylko znanych powodów wgryzał się we własny ogon.

Esk obracała bryłę na wszystkie strony. Zauważyła, że mały dysk cały czas chytrze zachowywał właściwe położenie.

Simon zachichotał cicho. Esk odłożyła wężowy dysk i ostrożnie zajrzała mu przez ramię.

Trzymał małą, szklaną piramidę. Były w niej gwiazdy. Potrząsał nią od czasu do czasu, a wtedy wirowały jak płatki śniegu, po czym wracały na swoje miejsca. A on chichotał.

A poza gwiazdami…

To był świat Dysku. Wielki A'Tuin, nie większy od małego spodeczka, sunął dostojnie pod ciężarem świata, który wyglądał jak dzieło cierpiącego na obsesję jubilera.

Wstrząs, wir. Wstrząs, wir, chichot. Na szkle pojawiły się cienkie jak włos pęknięcia.

Esk spojrzała w puste oczy Simona, a potem na wygłodniałe pyski najbliższych Stworów. Wyciągnęła rękę, wyrwała chłopcu z dłoni piramidę i rzuciła się do ucieczki.

Stwory nie drgnęły nawet, kiedy biegła zgięta niemal w pół, przyciskając piramidę do piersi. Ale nagle jej stopy przestały uderzać o piasek i Esk uniosła się w lodowate powietrze. A Stwór z pyskiem jak utopiony kurczak odwrócił się do niej i powoli wyciągnął szpon.

Naprawdę wcale cię tu nie ma, powtarzała sobie Esk. To tylko coś w rodzaju snu. Babcia nazywa to annylogią. Nie mogą mi zrobić krzywdy, to tylko wyobraźnia. Nic złego nie może mnie spotkać, to wszystko dzieje się w twoim umyśle.

Zastanawiam się, czy to coś o tym wie.

Szpon ściągnął ją z powietrza i króliczy pysk otworzył się jak skórka banana. Nie było tam ust, jedynie czarna dziura, jakby sam Stwór był tylko przejściem do jeszcze gorszych wymiarów. Do miejsca, przy którym ten lodowaty piasek i bezksiężycowa noc byłyby wesołym popołudniem nad morzem.

Esk ściskała Dysk w piramidzie i wolną ręką opędzała się przed szponem. Na próżno. Zawisła nad nią ciemność, otworzyła się brama do całkowitej pustki.

Kopnęła z całej siły.

Co w danej sytuacji nie było zbyt mocnym kopnięciem. Ale z miejsca, w które trafiła stopą, wystrzelił snop białych iskier i coś trzasnęło. Ten odgłos sprawiłby jej satysfakcję o wiele większą, gdyby rozrzedzone powietrze nie pochłaniało dźwięków.

Stwór zazgrzytał jak piła mechaniczna, trafiająca w głębi niewinnej gałęzi na przyczajony, dawno zapomniany gwóźdź. Inne dookoła zabrzęczały ze współczuciem.

Esk kopnęła ponownie, a Stwór wrzasnął i upuścił ją na piasek. Zachowała dość rozsądku, by się potoczyć, z małym światem przyciśniętym opiekuńczo do ciała. Nawet we śnie zwichnięta kostka może być bolesna.

Stwór kołysał się nad nią niepewnie. Esk zmrużyła oczy. Ostrożnie położyła świat na piasku, z całej siły uderzyła Stwora w miejsce, gdzie miałby goleń, gdyby pod tym płaszczem w ogóle były jakieś golenie, i podniosła świat — wszystko to jednym płynnym ruchem.


Stwór zawył, zgiął się wpół i przewrócił wolno, jak worek wieszaków. Kiedy uderzył o ziemię, rozpadł się w masę porozrywanych członków. Głowa odtoczyła się na bok i zatrzymała, kołysząc lekko.

I to wszystko? zdziwiła się Esk. Przecież one ledwie chodzą! Wystarczy uderzyć, a od razu padają.

Najbliższe Stwory zaświergotały i usiłowały się cofnąć, kiedy Esk stanowczym krokiem ruszyła w ich stronę. Ponieważ jednak ich ciała trzymały razem chyba tylko pobożne życzenia, niespecjalnie im się to udawało. Uderzyła mocno tego, który miał pysk podobny do niewielkiej kolonii mątw, i zamieniła go w stos drgających kości, kawałków futra i macek, całkiem podobny do dań greckiej kuchni. Następny miał więcej szczęścia i zdążył kawałek odbiec, zanim Esk wymierzyła mu kopniaka w jedną z pięciu nóg.

Upadł, rozpaczliwie wymachując mackami, i pociągnął za sobą kolejne dwa Stwory.

Tymczasem pozostałe zdołały jakoś usunąć się z drogi i stojąc nieruchomo obserwowały ją z daleka.

Esk podeszła o kilka kroków do najbliższego. Próbował odstąpić i upadł.

Mogły być wstrętne. Mogły nawet być złe. Ale jeśli chodzi o poezję ruchu, Stwory prezentowały grację i koordynację plażowego leżaka.

Esk spojrzała na nie groźnie, po czym zerknęła na Dysk w szklanej piramidzie. Całe to zamieszanie nie miało na niego żadnego wpływu.

Potrafiła przedostać się na zewnątrz, jeśli to tutaj rzeczywiście było zewnętrzem, a Dysk wnętrzem. Ale jak można tam wrócić?

Ktoś się zaśmiał. A ten śmiech…

W zasadzie był to p'ch'zami'chiwkov. Mało kto używa tego nosowo-gardłowego słowa… z wyjątkiem hojnie opłacanych lingwistów-kaskaderów i oczywiście maleńkiego plemienia K'turni, które je wymyśliło. Słowo to nie posiada dokładnego synonimu, chociaż określenie „squemt” w języku Cumhoolie („uczucie ogarniające po odkryciu, że poprzedni użytkownik wygódki zużył cały papier”) wywołuje podobnie głębokie emocje. Najdokładniejsze tłumaczenie brzmi tak:

nieprzyjemny dźwięk miecza wysuwanego z pochwy tuz za plecami dokładnie w chwili, kiedy się uwierzyło, że pozbyto się wszystkich nieprzyjaciół chociaż K'tumi uważają, że przekład ten nie oddaje zimnopotnego, sercozamierającegp, żoładkościskającego sensu oryginału.

Taki to był śmiech.

Esk odwróciła się powoli. Simon sunął ku niej po piasku, składając przed sobą dłonie. Powieki miał mocno zaciśnięte.

— Czy naprawdę sądziłaś, że to takie proste? — zapytał. Czy raczej coś zapytało. Nie przypominało to głosu Simona, ale kilkanaście różnych głosów przemawiających razem.


* * *

Simon? — spytała niepewnie. — Nie jest nam już potrzebny — oświadczył Stwór w postaci Simona. — Ukazał nam przejście, dziecko. A teraz oddaj naszą własność.

Esk cofnęła się.

— Nie sądzę, żeby to należało do was — rzekła. — Kimkolwiek jesteście. Na bliskiej już twarzy otworzyły się oczy. Pod powiekami nie było nic, tylko pustka — żadnego koloru, jedynie otwory prowadzące do innej przestrzeni.

— Moglibyśmy powiedzieć, że jeśli nam to oddasz, okażemy łaskę. Moglibyśmy powiedzieć, że pozwolimy ci odejść stąd w twoim własnym ciele. Ale mówienie czegoś takiego chyba nie miałoby sensu. Prawda?

— Nie uwierzyłabym — stwierdziła Esk.

— No właśnie.


Stwór-Simon uśmiechnął się.

— Odsuwasz tylko to, co nieuniknione — powiedział.

— Mnie to nie przeszkadza.

— I tak możemy ci to odebrać.

— No to bierzcie. Ale chyba jednak nie możecie. Niczego nie możecie wziąć, jeśli ktoś wam tego nie da. Zgadłam? Okrążyły ją.

— Oddasz nam — oznajmił Stwór-Simon. Kolejne Stwory zbliżały się przez pustynię, podrygując okropnie przy każdym kroku.

— Zmęczysz się. Zaczekamy. Mamy doświadczenie w czekaniu. Spróbował zajść ją z lewej strony, ale Esk odwróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz.

— To nieważne — rzekła. — To wszystko tylko mi się śni, a we śnie nic nie może się stać.

Stwór znieruchomiał i przyjrzał się jej pustymi oczami.

— Macie w swoim świecie takie słowo… O ile się nie mylę, brzmi ono „psychosomatyczne”.

— Nigdy go nie słyszałam.

— Oznacza, że coś może ci się stać we śnie. A najciekawsze jest to, że jeśli we śnie umrzesz, zostaniesz tutaj. To będzie duuuża przyjemność.

Esk zerknęła z ukosa na odległe wzgórza, rozciągnięte na zimnym horyzoncie niczym spłaszczone babki z piasku. Nie było tu drzew ani nawet kamieni. Jedynie piasek, zimne gwiazdy i…

Raczej wyczuła ruch niż go usłyszała. Odwróciła się z piramidą zaciśniętą w dłoniach jak maczuga i trafiła Stwora-Simona w skoku. Piramida uderzyła z satysfakcjonujące głuchym dźwiękiem. Ale gdy tylko Stwór upadł na ziemię, odbił się natychmiast i z nieprzyjemną łatwością zerwał na nogi. Usłyszał, jak syknęła, zauważył wyraz bólu w jej oczach.

— Aha… To cię zabolało… Nie lubisz patrzeć, jak cierpi ktoś inny, co? W każdym razie nie ten…

Obejrzał się i skinął na dwa inne Stwory. Podeszły niezgrabnie i mocno chwyciły go za ramiona.

Jego oczy zmieniły się. Ciemność przybladła i po chwili z twarzy spojrzały własne oczy Simona. Popatrzył na Stwory po bokach i szarpnął się, ale jeden z nich owinął mu na przegubie kilka macek, a drugi ściskał rękę największymi na świecie szczypcami homara.

Wtedy spostrzegł Esk. Zauważył szklaną piramidę.

— Uciekaj! — syknął. — Zabierz to stąd! Nie pozwól, żeby to dostały! Skrzywił się, gdy szczypce mocniej zacisnęły się na ręku.

— Czy to jakaś sztuczka? — spytała Esk. — Kim naprawdę jesteś?

— Nie poznajesz mnie? I co właściwie robisz w moim śnie?

— Jeśli to sen, to chciałabym się obudzić. Proszę…

— Posłuchaj. Musisz uciekać. Natychmiast. Nie stój tak z rozdziawionymi ustami!

ODDAJ NAM TO, odezwał się w głowie Esk zimny głos. Esk przyjrzała się szklanej piramidzie z obojętnym na wszystko Dyskiem. Podniosła wzrok na Simona i ułożyła usta w zdumione „O”.

— Ale co to jest?

— Popatrz uważnie.

Esk zajrzała w głąb szkła. Kiedy zmrużyła oczy, miała wrażenie, że mały Dysk ma powierzchnię granularną, jakby ułożoną z milionów maleńkich punkcików. A kiedy przyjrzała się punkcikom…

— To są liczby! — zawołała. — Cały świat… zbudowany z liczb!

— To nie jest świat, to jest idea świata — poprawił ją Simon. — Jaja dla Nich stworzyłem. Nie mogą się do nas przedostać, rozumiesz, ale tutaj idee stają się ciałem. Idee są rzeczywiste!

DAJ NAM TO.

— Ale idee nikogo nie mogą skrzywdzić!

— Zamieniłem obiekty w liczby, żeby je lepiej zrozumieć, ale One chcą tylko władzy — stwierdził z goryczą Simon. — Zagłębili się w moje liczby jak…

Krzyknął.

ODDAJ NAM TO, BO ROZEDRZEMY GO NA STRZĘPY.

Esk spojrzała na najbliższy koszmarny pysk.

— Skąd mam wiedzieć, że mogę wam zaufać? — spytała. NIE MOŻESZ NAM UFAĆ. ALE NIE MASZ WYBORU. Rozejrzała się. Otaczał ją krąg twarzy, których nawet nekrofil nie mógłby pokochać, twarzy poskładanych na śmietniku handlarza ryb, twarzy złożonych z przypadkowych kawałków istot czających się w oceanicznych rowach i nawiedzanych jaskiniach, nie dość ludzkich nawet na to, by mogły krzywić się czy drwiąco szczerzyć zęby, jednak groźnych jak zmarszczka na wodzie w kształcie podejrzanie zbliżonym do litery „V” w pobliżu niczego nie podejrzewającego pływaka. Nie mogła im ufać. Ale nie miała wyboru.


* * *

Tymczasem coś jeszcze działo się w miejscu odległym o grubość cienia.

Studenci magii przybiegli do Głównego Holu, gdzie Cutangle i Babcia Weatherwax wciąż trwali w magicznym odpowiedniku indiańskiego siłowania na ręce. Kamienie posadzki pod stopami Babci topniały już i pękały; stół za plecami Cutangle'a zapuścił korzenie, a na blacie wyrastały gęsto żołędzie.

Jeden ze studentów zdobył kilka nagród za odwagę, ośmielił się bowiem pociągnąć Cutangle'a za skraj szaty…

A teraz wszyscy tłoczyli się w wąskim pokoiku i patrzyli na dwa ciała.

Cutangle wezwał lekarzy ciała i lekarzy umysłu. Kiedy wzięli się do pracy, w pokoiku zaszumiała magia.

Babcia stuknęła Nadrektora w ramię.

— Pozwól na słówko, młody człowieku — powiedziała.

— Już nie taki młody, madam — westchnął Cutangle. — Wcale nie młody.

Czuł się wyczerpany. Minęły chyba dziesiątki lat, odkąd ostatnio toczył magiczny pojedynek. Takie zabawy były popularne wśród studentów. Miał paskudne przeczucie, że Babcia w końcu by wygrała. Walka z nią przypominała polowanie na muchę latającą dookoła własnego nosa. Nie wiedział, co go napadło, że się na coś takiego zdecydował.

Babcia wyprowadziła go na korytarz i skręciła za róg do okna. Usiadła na parapecie, opierając miotłę o ścianę. Deszcz bębnił głośno o dachy, a zygzaki błyskawic zapowiadały zbliżającą się do miasta burzę o proporcjach Ramtopów.

— To był imponujący pokaz — powiedziała. — Raz czy dwa już prawie wygrałeś.

— Och… — Cutangle wyraźnie się rozpromienił. — Naprawdę pani tak myśli?

Babcia kiwnęła głową.

Cutangle przez chwilę poklepywał się po rozmaitych częściach szaty, wreszcie znalazł kapciuch z tytoniem i zwitek papieru. Ręce mu drżały, gdy ugniatał kilka włókien używanego fajkowego ziela w cienkiego skręta. Przesunął swe dzieło po języku, ale ledwie zwilżył bibułkę. Wtedy w głębi jego umysłu obudziło się mgliste wspomnienie manier.

— Ehm… — chrząknął. — Czy wolno zapalić?

Babcia wzruszyła ramionami. Cutangle potarł zapałką o ścianę i desperacko usiłował skierować płomyk i papierosa w mniej więcej to samo miejsce. Babcia łagodnie wyjęła mu zapałkę z drżących palców i podała ogień.

Cutangle zaciągnął się, kaszlnął rytualnie i oparł się o ścianę. Jarzący się koniec skręta był jedynym światłem w mrocznym korytarzu.

— Oni Wędrują — stwierdziła w końcu Babcia.

— Wiem — zgodził się Cutangle.

— Twoi magowie nie zdołają ich sprowadzić.

— To też wiem.

— Coś jednak sprowadzić mogą.

— Wolałbym, żeby pani tego nie powiedziała. Przez chwilę oboje rozważali, co może powrócić, zamieszkać w żywych ciałach i zachowywać się prawie tak, jak początkowi właściciele.

— To chyba moja wina — rzekli chórem i urwali zdumieni.

— Pani pierwsza, madam — ustąpił Cutangle.

— Te wasze papierosy… — zainteresowała się Babcia. — Dobrze robią na nerwy?

Cutangle otworzył usta, by zauważyć niezwykle uprzejmie, iż palenie jest nałogiem zarezerwowanym dla magów. Powstrzymał się jednak po chwili zastanowienia. Bez słowa podał Babci kapciuch.

Opowiedziała mu o narodzinach Esk, o przybyciu starego maga, o lasce i wycieczkach Esk w dziedzinę magii. Zanim skończyła, udało jej się zwinąć ciasną, wąską rurkę, która paliła się niebieskim płomykiem i szczypała w oczy.

— Wątpię, żeby to dobrze robiło roztrzęsionym nerwom. — Pociągnęła nosem.

Cutangle nie słuchał.

— To zadziwiające — mruknął. — Mówi pani, że dziecko w żaden sposób nie ucierpiało?

— Niczego takiego nie zauważyłam. Laska była… no… stała po jej stronie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

— A gdzie jest teraz ta laska?

— Powiedziała, że wrzuciła ją do rzeki… Stary mag i podstarzała czarownica spojrzeli na siebie; rozbłysk pioruna na dworze oświetlił ich twarze. Cutangle pokręcił głową.

— Rzeka wylała — stwierdził. — Szansa jedna na milion… Babcia uśmiechnęła się ponuro. Był to taki uśmiech, przed którym uciekają wilki. Stanowczo chwyciła miotłę.

— Szansę jedne na milion — rzekła — spełniają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.


* * *

Są burze wręcz teatralne, z błyskawicami i metalicznym hukiem gromów. Są burze tropikalne i ciepłe, ze skłonnością do gorących wiatrów i piorunów kulistych. Ale ta burza nadeszła przez równiny nad Okrągłym Morzem i jej główną ambicją było zalanie ziemi jak największą ulewą. Burza tego typu sprawia wrażenie, że całe niebo zażyło silny środek moczopędny. Grzmoty i błyskawice zawisły gdzieś w de, dając rodzaj podkładu muzycznego, ale to deszcz grał rolę gwiazdy w tym pokazie. Stepował po okolicy.

Tereny Uniwersytetu rozciągały się aż do rzeki. Za dnia przecinała je równa, elegancka sieć żwirowych ścieżek i żywopłotów, ale w środku mokrej, burzliwej nocy żywopłoty jakby się gdzieś wyprowadziły, a ścieżki po prostu sobie poszły w jakieś suche miejsce.

Blade magiczne światełko jarzyło się słabo między ociekającymi wodą liśćmi. Deszcz bez trudu znajdował drogę między nimi.

— Nie mógłbyś przywołać jednej z tych waszych magicznych kuł ognia?

— Litości, madam.

— Jesteś pewien, że mieliśmy iść właśnie tędy?

— Gdzieś tu powinno być coś w rodzaju mola, chyba że całkiem się zgubiłem.

Zabrzmiał odgłos przedzierania się ciężkiego ciała przez krzaki, a potem plusk.

— Przynajmniej znalazłem rzekę.

Babcia Weatherwax rozglądała się w mokrej ciemności. Słyszała szum i niewyraźnie widziała białe grzebienie fal powodzi. Czuła też niepowtarzalny aromat Ankh, sugerujący, że kilka armii wykorzystało rzekę nąjpierw jako toaletę, a potem jako cmentarz.

Cutangle brnął zniechęcony w jej stronę.

— To głupota — oświadczył. — Nie obrażając pani, madam. Ale przy takiej powodzi na pewno spłynęła już do morza. A ja umrę z zimna.

— Nie możesz już zmoknąć bardziej niż dotąd. A poza tym nieodpowiednio chodzisz.

— Słucham?

— Idziesz taki przygarbiony, walczysz z tym. To nie jest sposób. Trzeba… no, przemykać się między kroplami.

I rzeczywiście, Babcia wydawała się ledwie zmoknięta.

— Będę pamiętał. Chodźmy już, madam. Zorganizuję huczący ogień i po szklaneczce czegoś gorącego i niezdrowego. Babcia westchnęła.

— Sama nie wiem. Spodziewałam się chyba, że będzie gdzieś sterczała z błota albo co… A tu jest tylko woda.

Cutangle poklepał ją delikatnie po ramieniu.

— Może zdołamy pomóc im w inny… — zaczął, ale przerwał mu trzask błyskawicy i zaraz potem huk gromu.

— Mówiłem, że może… — zaczął po raz drugi.

— Co to było, co zobaczyłam? — zawołała Babcia.

— Co to było co? — zdumiał się Cutangle.

— Daj jakieś światło!

Mag westchnął mokro i wyciągnął rękę. Strumień żółtego ognia wystrzelił nad spienioną wodą i zgasł z sykiem.

— Tam — oznajmiła tryumfalnie Babcia.

— To tylko łódka. Chłopcy pływają nimi latem… Jak najszybciej pobrnął za stanowczą sylwetką Babci.

— Nie zamierza pani chyba wypływać nią w taką noc jak dzisiaj? To szaleństwo!

Babcia ślizgała się na mokrych deskach mola, prawie całkiem już zalanego wodą.

— Nie zna się pani na łodziach! — protestował Cutangle.

— W takim razie będę musiała się szybko nauczyć — odparła spokojnie.

— Aleja ostatni raz pływałem łódką jeszcze jako chłopiec!

~ Nie prosiłam cię, żebyś szedł za mną. Czy ta szpiczasta część to przód?

Cutangle jęknął.

~ To bardzo chwalebny zamiar — powiedział. — Ale może zaczekalibyśmy do rana?

Błyskawica oświetliła twarz Babci.

— A może nie — ustąpił mag.

Powlókł się na koniec mola i przyciągnął małą wiosłową łódkę. Trafienie w pokład wymagało szczęścia, ale w końcu zdołał tego dokonać, walcząc w ciemnościach z cumą.

Łódka odbiła od mola i odpłynęła wirując powoli. Kołysała się na wzburzonych wodach. Babcia z całej siły ściskała ławeczkę i w ciemności spoglądała wyczekująco na Cutangle'a.

— No? — zapytała.

— Co no? — zapytał Cutangle.

— Mówiłeś, że znasz się na łodziach.

— Nie. Mówiłem tylko, że pani się nie zna.

— Aha.

Chwycili za burty. Łódka przechyliła się ciężko, wyprostowała cudem i popłynęła z prądem rufą do przodu.

— Kiedy wspomniałeś, że ostatni raz pływałeś łódką jako chłopiec…

— O ile pamiętam, miałem wtedy dwa lata.

Łódka wpadła w wir, zakręciła się i wystrzeliła w poprzek koryta.

— Miałam cię za kogoś, kto w dzieciństwie pływał całymi dniami.

— Urodziłem się w górach. Jeśli już musi pani wiedzieć, to dostaję morskiej choroby na mokrej trawie — wyjaśnił Cutangle.

Łódka uderzyła o zatopiony pień drzewa i drobna fala przelała się przez dziób.

— Znam również czar chroniący przed utonięciem — dodał zbolałym głosem.

— Miło to słyszeć.

— Tyle że trzeba go wypowiedzieć stojąc na suchym lądzie.

— Zdejmij buty — poleciła Babcia.

— Co?

— Zdejmuj buty, człowieku!

Cutangle poruszył się niespokojnie na ławeczce.

— O co pani chodzi? — zapytał.

— Woda powinna być na zewnątrz łodzi. Tyle nawet ja wiem. — Wskazała czarną ciecz chlupiącą na dnie. — Nabieraj wody do butów i wylewaj do rzeki.

Cutangle skinął głową. Miał wrażenie, że ostatnie kilka godzin poniosło go gdzieś daleko, a on nie miał szans się oprzeć. Przez chwilę pieścił dziwnie pocieszającą myśl, że własne życie całkowicie wymknęło mu się spod kontroli i nieważne, co się wydarzy, nikt nie może go za to winić. Czerpanie wody butami podczas dryfowania na rozlanej rzece w środku nocy z kimś, kogo mógł opisać wyłącznie jako „kobietę”, w tych okolicznościach wydawało się równie logiczne jak cokolwiek innego.

Wspaniałą kobietę, odezwał się zapomniany głos w głębi umysłu. Było coś niezwykłego w tym, jak wiosłowała miotłą po wzburzonych wodach — coś, co niepokoiło dawno opuszczone obszary podświadomości Cutangle'a.

Tej wspaniałości nie mógł być zresztą pewien, wobec deszczu, wiatru i Babcinego zwyczaju zakładania całej garderoby naraz. Cutangle odchrząknął niepewnie. Metaforycznie wspaniała kobieta, uznał po namyśle.

— Proszę posłuchać — zaczął. — To chwalebny zamiar, ale weźmy pod uwagę fakty, to znaczy prędkość przepływu i tak dalej. Przecież ona mogła już dotrzeć na całe mile w głąb oceanu. Może już nigdy nie dopłynie do brzegu? Mogła nawet spaść z Wodospadu Krawędziowego.

Wpatrująca się w spienione wody Babcia obejrzała się nagle.

— Czy masz pomysł, co jeszcze moglibyśmy zrobić, żeby im pomóc w jakikolwiek sposób? — spytała.

Przez chwilę Cutangle w milczeniu wybierał wodę.

— Nie — przyznał.

— A słyszałeś, żeby ktoś wrócił Z Powrotem?

— Nie.

— W takim razie warto spróbować, co?

— Nigdy nie lubiłem oceanu — wyznał Cutangle. — Powinno się go wybrukować. Żyją w nim okropne stworzenia, zwłaszcza w tych głębokich kawałkach. Straszliwe morskie potwory. Tak mówią.

— Wybieraj wodę, mój chłopcze, bo będziesz miał okazję sprawdzić, czy się nie mylą.

Burza przetaczała się nad ich głowami tam i z powrotem. Gubiła się na tych nadrzecznych równinach; jej miejsce było wśród szczytów Ramtopów, gdzie ludzie potrafili docenić porządną burzę. Burcząc głośno rozglądała się za choćby średnio wysokim wzgórzem, aby cisnąć w nie piorunem.

Ulewa przeszła w lekki deszcz, który zdolny jest padać tak całymi dniami. Do towarzystwa zjawiła się także morska mgła.

— Gdybyśmy mieli wiosła, moglibyśmy powiosłować, gdybyśmy tylko wiedzieli dokąd — zauważył Cutangle.

Babcia nie odpowiedziała.

Wylał za burtę kilka butów wody i przyszło mu do głowy, że złote hafty na jego szacie już pewnie nigdy nie będą takie jak dawniej. Przyjemnie było pomyśleć, że pewnego dnia może to mieć jakieś znaczenie.

— Nie przypuszczam, by wiedziała pani przypadkiem, z której strony jest Oś — zagaił. — Pytam dla podtrzymania rozmowy.

— Trzeba sprawdzić, z której strony mech porasta pnie drzew — odparła Babcia nie odwracając głowy.

— Aha — mruknął posępnie Cutangle.

Popatrzył smętnie na fale i zastanowił się, jakie to właściwie wody. Sądząc po zapachu soli, wypłynęli już z zatoki.

Na morzu najbardziej przerażał go fakt, że od straszliwych potworów żyjących na dnie dzieliła go tylko woda. Wiedział, oczywiście, że logicznie rzecz biorąc od — powiedzmy — tygrysów ludojadów w dżunglach Klatchu dzieliła go jedynie odległość, ale to jednak coś zupełnie innego. Tygrysy nie wynurzają się z chłodnej głębiny z paszczami pełnymi zębów ostrych jak igły…

Zadrżał.

— Czujesz to? — spytała Babcia. — Można smakować ją w powietrzu. Magia! Wycieka skądś.

— Właściwie nie jest rozpuszczalna w wodzie — zauważył Cutangle. Raz czy dwa mlasnął wargami. Mgła rzeczywiście miała metaliczny posmak, a powietrze wydawało się oleiste.

— Jesteś magiem — oświadczyła surowo Babcia. — Mógłbyś ją przywołać albo coś?

— Nikt tego jeszcze nie próbował — odparł Cutangle. — Magowie nigdy nie wyrzucają swoich lasek.

— Ona musi tu gdzieś być — burknęła Babcia. — Pomóż mi szukać, młodzieńcze.

Cutangle jęknął. Miał za sobą ciężką noc i przed kolejną próbą jakichkolwiek czarów potrzebował dwunastu godzin snu, kilku solidnych posiłków i spokojnego popołudnia przy rozpalonym kominku. Starzał się — w tym cały problem. Mimo wszystko zamknął oczy i skoncentrował umysł.

Istotnie, w powietrzu unosiła się magia. Są takie miejsca, gdzie akumuluje się ona w sposób naturalny. Zbiera się wokół złóż transnormalnego metalu oktironu, w drewnie pewnych drzew, w odizolowanych je ziorach; opada na świat i ci, którzy posiedli tę umiejętność, mogą ją chwytać i magazynować. Gdzieś w okolicy znajdował się magazyn magii.

— Jest potężna — oświadczył. — Bardzo potężna. Podniósł dłonie do skroni.

— Robi się strasznie zimno — zauważyła Babcia.

Nieustający deszcz przeszedł w śnieg.

Świat uległ nagłej przemianie. Łódź zahamowała, ale nie powoli, a tak, jakby morze nagle postanowiło stać się ciałem stałym. Babcia wyjrzała przez burtę.

Morze było ciałem stałym. Szum fal dobiegał z bardzo daleka i z każdą chwilą oddalał się jeszcze bardziej.

Wychyliła się i postukała w wodę.

— Lód — stwierdziła.

Łódka tkwiła nieruchomo w oceanie lodu. Trzeszczał złowróżbnie.

Cutangle wolno pokiwał głową.

— To logiczne — rzekł. — Jeśli oni są… tam, gdzie myślimy, że są, to jest tam bardzo zimno. Podobno tak zimno jak w noc międzygwiezdną. I laska to czuje.

— Fakt — zgodziła się Babcia i wyszła z łodzi. — Pozostaje nam tylko znaleźć środek tego lodu i tam będzie laska. Zgadza się?

— Wiedziałem, że pani to powie. Czy mogę chociaż włożyć buty? Ruszyli przez zamarznięte fale. Cutangle zatrzymywał się od czasu do czasu i próbował wyczuć pozycję laski. Szata zamarzała na nim.

Szczękał zębami.

— Czy pani nie marznie? — spytał Babcię, której suknia trzeszczała przy każdym ruchu.

— Marznę — przyznała. — Po prostu się nie trzęsę.

— Kiedy byłem chłopcem, zdarzały się takie zimy. — Cutangle chuchnął w przemarznięte palce. — W Ankh rzadko kiedy pada śnieg.

— Naprawdę? — zdziwiła się uprzejmie Babcia, wytężając wzrok w marznącej mgle.

— Pamiętam, że na szczytach gór śnieg leżał przez okrągły rok. Teraz już nie ma takich temperatur jak za moich chłopięcych czasów.

— Jakie to były góry?

— Och, Ramtopy. Od strony Osi. Wioska zwana Mosiężnym Karkiem.

Wargi Babci poruszyły się z wolna.

— Cutangle, Cutangle… — mruczała. — Jakiś krewny starego Acktura Cutangle'a? Mieszkał w takim wielkim domu pod Skaczącą Górą. Miał mnóstwo synów.

— To mój ojciec. Niech się pod Dysk zapadnę, skąd pani to wie?

— Wychowywałam się niedaleko — odparła Babcia, powstrzymując chęć, by ograniczyć się do wyniosłego uśmiechu. — W sąsiedniej dolinie. W Głupim Ośle. Pamiętam twoją matkę. Miła kobieta, trzymała brązowe i białe kury. Zawsze chodziłam do niej kupować jajka dla swojej mamy. Zanim jeszcze zostałam czarownicą, ma się rozumieć.

— Nie pamiętam pani — zastanowił się Cutangle. — Oczywiście, to było dawno. Koło naszego domu zawsze biegała gromada dzieciaków. — Westchnął. — Przypuszczam, że mogłem kiedyś pociągnąć panią za włosy. Robiłem wtedy takie rzeczy.

— Możliwe. Przypominam sobie takiego tłustego chłopczyka. Niezbyt miłego.

— To mogłem być ja. I ja chyba przypominam sobie taką zarozumiałą dziewczynkę. Ale to było dawno temu. Bardzo dawno.

— Wtedy nie miałam jeszcze siwych włosów — szepnęła Babcia.

— Wtedy wszystko miało inny kolor.

— To prawda.

— I latem deszcz nie padał tak często.

— Zachody słońca były czerwieńsze.

— I widziało się więcej starych ludzi. Świat był ich pełen — stwierdził mag.

— Tak, pamiętam. A teraz jest pełen młodych. To właściwie zabawne. To znaczy, można by się spodziewać, że będzie odwrotnie.

— Nawet powietrze mieliśmy wtedy lepsze. Łatwiej się oddychało. Wlekli się wśród wirujących płatków śniegu, dumając nad przedziwnymi drogami Czasu i Natury.

— Bywasz w domu? — spytała Babcia. Cutangle wzruszył ramionami.

— Byłem raz. Kiedy umarł ojciec. To dziwne… Nikomu o tym nie mówiłem, ale… to przecież byli moi bracia, bo naturalnie jestem ósmym synem; mieli dzieci i nawet wnuki, a żaden z nich nie umiałby się chyba podpisać. Mógłbym kupić całą wioskę. Traktowali mnie jak księcia, ale… bywałem w takich miejscach i widziałem takie rzeczy, od których umysły by im powiędły, walczyłem ze stworzeniami dzikszymi od ich nocnych koszmarów, znam tajemnice dostępne jedynie nielicznym…

— Czułeś się osamotniony — stwierdziła Babcia. — Nic w tym dziwnego. Taki nasz los. Takiego dokonaliśmy wyboru.

— Mag nie powinien wracać do domu — orzekł Cutangle.

— Chyba nawet nie może wrócić — zgodziła się Babcia. — Nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. Cutangle przemyślał tę tezę.

— Myślę, że w tym pani się myli — oświadczył. — Chyba z tysiąc razy wchodziłem do tej samej rzeki.

— Tak, ale ona nie była ta sama.

— Nie była?

— Nie.

Cutangle wzruszył ramionami.

— Wyglądała zupełnie jak ta sama piekielna rzeka.

— Nie ma powodów, żeby odzywać się niegrzecznie — pouczyła go Babcia. — Nie wiem, czemu mam wysłuchiwać takich wyrazów od maga, który nawet nie umie odpowiadać na listy!

Cutangle na chwilę zamilkł, jeśli nie liczyć kastanietowego rytmu jego zębów.

— Aha — powiedział. — Teraz rozumiem. Były od pani, tak?

— Zgadza się. Podpisałam je u dołu. To na ogół dość wyraźna wskazówka, prawda?

— Dobrze, dobrze. Po prostu myślałem, że chodzi o jakiś żart — wyznał posępnie Cutangle.

— Żart?

— Kobiety rzadko zwracają się do nas o przyjęcie na studia. Właściwie nigdy.

— Zastanawiałam się, dlaczego nie dostałam odpowiedzi — oświadczyła Babcia.

— Jeśli już musi pani wiedzieć, to wyrzucałem te listy do kosza.

— Mógłbyś przynajmniej… Tam jest!

— Gdzie? Gdzie? A, tam.

Mgła rozstąpiła się i teraz zobaczyli ją wyraźnie: fontannę śnieżnych płatków, ozdobną kolumnę zmrożonego powietrza. A pod nią…

Laska nie wmarzła w lód, ale pływała spokojnie w bulgoczącej kałuży wody.

Jednym z niezwykłych aspektów magicznego wszechświata jest istnienie przeciwieństw. Zauważono już tutaj, że ciemność nie jest przeciwieństwem światła, jest zaledwie brakiem światła. Zgodnie z tą samą zasadą, zero absolutne jest zaledwie brakiem ciepła. Gdyby ktoś chciał się przekonać, czym jest prawdziwe zimno, zimno tak intensywne, że woda nie zamarza, ale antywrze, nie musiałby szukać dalej niż ta kałuża.

Przez kilka sekund przyglądali się jej w milczeniu, zapominając o sporze. Wreszcie Cutangle rzekł:

— Jeśli wsadzić tam palce, połamią się jak marchewki.

— Myślisz, że dałbyś radę podnieść ją magicznie? — spytała Babcia.

Cutangle zaczął klepać się po kieszeniach i wkrótce znalazł kap-ciuch z tytoniem. Fachowo rozkruszył resztki kilku niedopałków na świeżą bibułkę, polizał ją i zwinął, nie odrywając wzroku od laski.

— Nie myślę — mruknął. — Ale spróbuję mimo wszystko. Zerknął tęsknie na papierosa i wsadził go sobie za ucho. Wyciągnął przed siebie ręce, rozłożył palce, a jego wargi poruszyły się bezgłośnie, gdy wymamrotał kilka słów pełnych mocy.

Laska zakręciła się w przerębli i uniosła wolno nad lód, gdzie natychmiast stała się ośrodkiem kokonu zmrożonego powietrza. Cutangle stęknął z wysiłku — bezpośrednia lewitacja to najtrudniejszy element praktycznej magii, a to z powodu nieuniknionego zagrożenia ze strony dobrze znanych zasad akcji i reakcji. Mówią one, że jeśli mag spróbuje podnieść ciężki obiekt jedynie siłą woli, musi liczyć się z perspektywą zakończenia tego ćwiczenia z mózgiem we własnych butach.

— Mógłbyś ustawić ją pionowo? — poprosiła Babcia. Z wielką ostrożnością laska wykonała powolny obrót i zawisła przed Babcią, kilka cali nad powierzchnią lodu. Szron migotał na rzeźbionych symbolach, a Cutangle'owi — przez czerwoną mgiełkę migreny przed oczami — zdawało się, że go obserwują. Z wyższością. Babcia poprawiła kapelusz i wyprostowała się gniewnie.

— No dobrze! — powiedziała.

Cutangle zachwiał się. Głos czarownicy podciął go niczym diamentowa piła. Z chłopięcych lat zapamiętał niezbyt wyraźnie, jak karciła go matka; to był ten sam ton, tylko wyrafinowany, stężony, wyostrzony kawałeczkami korundu; ton rozkazu, który nawet trupa postawiłby na baczność i przeprowadził przez połowę cmentarza, zanim ten przypomniałby sobie, że jest martwy.

Babcia stała przed zawieszoną w powietrzu laską i swym wściekłym spojrzeniem niemal topiła jej lodową powłokę.

— To uważasz za właściwe zachowanie, co? Pływasz sobie w morzu, kiedy giną ludzie? Pięknie, bardzo pięknie!

Tupiąc gniewnie okrążyła laskę. Ku zdumieniu Cutangle'a laska odwracała się za nią.

— No to cię wyrzuciła — warknęła Babcia. — Co z tego? To przecież jeszcze dziecko, a dzieci wszystkich nas odrzucają prędzej czy później. To ma być lojalna służba? Wstydu nie masz, że leżysz tu sobie i się dąsasz, kiedy w końcu mogłabyś się na coś przydać?

Pochyliła się. Jej haczykowaty nos znalazł się o parę cali od laski. Cutangle był niemal pewien, że laska próbowała wygiąć się do tyłu i odsunąć jak najdalej.

— Mam ci powiedzieć, co spotyka złośliwe laski? — syknęła Babcia. — Jeśli Esk zginie z tego świata, mam ci powiedzieć, co z tobą zrobię? Już raz uratowałaś się od ognia, bo przeniosłaś na nią swój ból. Następnym razem to nie będzie ogień.

Głos jej opadł do chłoszczącego szeptu.

— Najpierw będzie ośnik. Potem papier ścierny, potem świder, potem struganie nożem…

— Proszę się uspokoić — wtrącił Cutangle. Oczy zaszły mu łzami.

— …a to, co zostanie, wetknę w ziemię w lesie, dla huby, korników i żuków. Będziesz tam sterczeć latami.

Rzeźbienia poruszyły się. Większa ich część przesunęła się na drugą stronę laski, byle dalej od wzroku Babci.

— A teraz… — rzekła spokojniej — …teraz ci powiem, co zrobimy. Wezmę cię w rękę i wszyscy razem wrócimy na Uniwersytet. Prawda? Jak nie, to posmakujesz tępej piły.

Podwinęła rękawy i wyciągnęła rękę.

— Magu — rzuciła. — Chcę, żebyś ją uwolnił. Cutangle żałośnie skinął głową.

— Kiedy powiem: już, puszczaj. Już!


* * *

Cutangle otworzył oczy.

Babcia stała nieruchomo, wyciągając przed siebie lewą rękę. Palcami mocno obejmowała laskę. Lód odpadał od drewna w strumieniach pary.

— No dobrze — zakończyła Babcia. — Ale jeśli coś takiego się powtórzy, będę bardzo zła. Czy wyrażam się jasno? Cutangle opuścił ręce i podbiegł do niej.

— Nic się pani nie stało? Potrząsnęła głową.

— To jakby trzymać gorący sopel lodu — powiedziała. — No dalej, nie mamy czasu na pogaduszki.

— A jak wrócimy?

— Wielkie nieba, człowieku, przestań się mazać! Polecimy. Machnęła miotłą. Nadrektor przyjrzał się jej z powątpiewaniem.

— Na tym?

— Oczywiście. Czy magowie nie latają na swoich laskach?

— To trochę nie wypada.

— Jeżeli ja to jakoś znoszę, ty też dasz radę.

— Owszem, ale czy to bezpieczne? Babcia spojrzała na niego groźnie.

— W sensie bezwzględnym? — upewniła się. — Czy, powiedzmy, w porównaniu do pozostania tutaj na topniejącym polu lodowym?


* * *

Pierwszy raz w życiu lecę na miotle — oświadczył Cutangle. — Naprawdę?

— Myślałem, że wystarczy na nie wsiąść, a one lecą. Nie przypuszczałem, że trzeba tak biegać tam i z powrotem i krzyczeć.

— To cała sztuka — burknęła Babcia.

— Myślałem, że lecą szybciej — kontynuował Cutangle. — I, szczerze mówiąc, wyżej.

— Co to ma znaczyć: wyżej? — Babcia starała się jakoś kompensować ciężar maga za sobą. Jak wszyscy pasażerowie od zarania dziejów, uparcie wychylał się w nieodpowiednią stronę.

— No… Bardziej nad drzewami. — Cutangle schylił się gwałtownie, gdy mokra gałąź zerwała mu z głowy kapelusz.

— Tej miotle nie dolega nic takiego, czego nie można by uleczyć, gdybyś stracił na wadze parę pudów — rzuciła gniewnie Babcia. — A może wolisz wysiąść i pójść dalej piechotą?

— Pomijając nawet fakt, że i tak przez cały czas dotykam nogami ziemi, nie chciałbym sprawiać pani kłopotu — oświadczył Cutangle. — Gdyby ktoś kazał mi wymienić wszystkie niebezpieczeństwa związane z lotem na miotle, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby wspomnieć także o zachłostaniu na śmierć po nogach przez wyrośnięte osty.

— Czy ty palisz? — spytała Babcia, posępnie wpatrując się przed siebie. — Coś tu się pali.

— To, żeby trochę uspokoić nerwy roztrzęsione tym straszliwym pędem, madam.

— Zgaś to natychmiast. I trzymaj się.

Miotła szarpnęła do przodu i zwiększyła szybkość do tempa zniedołężniałego starca na przebieżce.

— Panie Magu…

— Tak?

— Kiedy powiedziałam: trzymaj się…

— Tak?

— Nie miałam na myśli: tutaj. Na moment zapadła cisza.

— Och. Tak. Rzeczywiście. Strasznie przepraszam.

— Nie ma o czym mówić.

— Pamięć mam już nie tę, co dawniej… Zapewniam… Nie chciałem urazić…

— Nie jestem urażona.

Przez chwilę lecieli w milczeniu.

— Mimo to — zaczęła z namysłem Babcia — sądzę, że ogólnie rzecz biorąc wolałabym, żebyś przesunął ręce.


* * *

Deszcz zalewał dachy Niewidocznego Uniwersytetu i chlustał w rynny, gdzie puste od lata krucze gniazda spływały niczym niedbale powiązane tratwy. Woda bulgotała w starożytnych, pordzewiałych rurach. Przedostała się pod dachówki i przywitała z pająkami pod okapem. Ściekała ze szczytów i tworzyła tajemne jeziorka między najwyższymi iglicami.

Na nieskończonych dachach Uniwersytetu żyły całe ekosystemy. W porównaniu z nim Gormenghast wyglądał jak szopa z narzędziami na kolejarskiej działce. Ptaki śpiewały w miniaturowych dżunglach powstałych z jabłkowych pestek i nasion traw, żaby pływały w rynnach, kolonie mrówek pracowicie tworzyły interesującą i złożoną cywilizację.

Jednego woda nie mogła robić: lać się strumieniami z ozdobnych gargulców ustawionych na obwodzie dachu. — A to dlatego, że po pierwszych kroplach deszczu gargulce uciekły i schowały się na strychu. Utrzymywały przy tym, że brzydota nie oznacza jeszcze głupoty.

Z nieba lały się potoki wody. Lały się rzeki. Lały się całe morza. Ale przede wszystkim lały się przez dach do Głównego Holu, gdzie pojedynek Babci i Cutangle'a pozostawił bardzo dużą dziurę w suficie. Treatle miał wrażenie, że w jakiś sposób deszcz pada na niego osobiście.

Stał na stole i kierował grupami studentów, którzy wynosili obrazy i cenne gobeliny, żeby ochronić je od przemoczenia. Musiał to być stół, ponieważ podłoga znajdowała się już kilka cali pod wodą.

Niestety, nie pod deszczówką. Ta woda miała prawdziwą osobowość, rodzaj zdecydowanego charakteru, jaki zyskuje woda po długiej podróży przez muliste okolice. Miała gęstość i barwę prawdziwej wody z Ankh — za mocnej, żeby ją pić, za rzadkiej, żeby orać.

Rzeka wyrwała się z brzegów i płynęła milionami strumyczków, zalewając piwnice i grając w chowanego pod kamieniami bruku. Od czasu do czasu rozlegał się stłumiony huk, kiedy w zatopionym lochu następowało zwarcie w jakimś zapomnianym czarze, który wybuchowo oddawał energię. Treatle wcale nie był ciekaw, co oznaczają złowróżbne syki i bańki docierające na powierzchnię.

Raz jeszcze pomyślał, jak milo by mu się żyło, gdyby był magiem mieszkającym w małej jaskini gdzieś na uboczu, zbierającym zioła, pochłoniętym ważkimi myślami i rozumiejącym mowę sów. Tyle że prawdopodobnie jaskinia byłaby wilgotna, zioła trujące, a na dodatek Treatle nigdy nie był pewien, które myśli są naprawdę ważkie.

Zeskoczył niezgrabnie i ruszył po kolana w ciemnej, wzburzonej wodzie. Zrobił, co mógł. Próbował zorganizować starszych magów, żeby naprawili dach czarami, ale nastąpił ogólny spór co do zaklęć, jakich należy użyć. Zgodzono się tylko, że to robota dla murarzy.

Oto cali magowie, myślał ponuro, brnąc pod kapiącymi łukami. Zawsze sondują nieskończoność, a nie dostrzegają tego, co mają pod nosem, zwłaszcza w kwestii prac domowych. A tak było spokojnie, zanim pojawiła się ta kobieta.

Chlupiąc wspiął się na schody, oświetlone wyjątkowo imponującą błyskawicą. Żywił lodowatą pewność, że chociaż nikt nie mógł mieć do niego pretensji, i tak wszyscy będą mieli. Podciągnął skraj szaty i wyżął go z nieszczęśliwą miną. Po czym sięgnął po kapciuch z tytoniem.

Miał bardzo ładny kapciuch, zielony i wodoszczelny. To oznaczało, że cały ten deszcz, który przeniknął do wnętrza, nie mógł się już wydostać. Efekt był nie do opisania.

Znalazł swój zwitek bibułek. Skleiły się w jedną bryłę, jak przysłowiowy banknot znaleziony w tylnej kieszeni spodni po praniu, wirowaniu, suszeniu i prasowaniu.

— Niech to szlag! — zaklął z uczuciem.

— Hej tam! Treatle!

Treade rozejrzał się. Jako ostatni wyszedł z holu, gdzie kilka ławek już zaczynało się unosić na wodzie. Leje i bańki powietrza znaczyły miejsca, gdzie magia sączyła się z piwnic… ale nikogo nie było widać.

Chyba że, oczywiście, przemówił któryś z posągów. Były za ciężkie, żeby je przenieść; Treade przypomniał sobie, jak mówił studentom, że przyda im się porządna kąpiel.

Spojrzał teraz na ich surowe twarze i pożałował tego. Posągi bardzo potężnych magów miały czasem w sobie więcej życia, niż to wypada posągom. Może nie powinien mówić tak głośno…

— Słucham? — zaryzykował, wyraźnie czując na sobie kamienne spojrzenia.

— W górę, ty durniu!

Podniósł głowę. Miotła opadała ciężko w strugach deszczu, na przemian szarpiąc i nurkując. Jakieś pięć stóp nad wodą straciła ostatnie lotnicze pretensje i z głośnym pluskiem wpadła w środek wiru.

— Nie stój tam, ty idioto!

Treade nerwowo wpatrywał się w ciemność.

— Przecież gdzieś muszę stać — zauważył.

— Chciałem powiedzieć, że masz nam pomóc — warknął Cutangle, wynurzając się z fal jak tłusta i zagniewana Wenus. — Pani pierwsza, ma się rozumieć.

Obejrzał się. Babcia szukała czegoś w wodzie.

— Zgubiłam kapelusz — wyjaśniła. Cutangle westchnął.

— Czy to naprawdę ważne? W takiej chwili?

— Czarownica musi mieć kapelusz, bo inaczej kto ją rozpozna? — Babcia chwyciła szybko coś ciemnego i przesiąkniętego, co przepływało obok. Zaśmiała się tryumfalnie, wylała wodę i wsadziła sobie kapelusz na głowę. Stracił usztywnienie i opadał jej zawadiacko na jedno oko. — No dobrze — powiedziała głosem, który całemu wszechświatowi sugerował, żeby lepiej uważał.

Znowu jaskrawo zapłonęła błyskawica, co dowodzi, że nawet bogowie pogody mają silnie rozwinięte wyczucie efektu.

— Do twarzy pani — pochwalił Cutangle.

— Przepraszam bardzo — wtrącił Treade. — Ale czy to nie ta ko…

— To nieistotne — przerwał mu Nadrektor, ujął Babcię za rękę i pomógł wspiąć się na schody. Mocno ściskał laskę.

— Przecież to wbrew tradycji, pozwolić ko… Urwał zdumiony. Babcia przycisnęła dłoń do mokrej ściany obok drzwi. Cutangle postukał Treatle'a w pierś.

— A gdzie to jest napisane? — zapytał.

— Są w Bibliotece — przerwała mu Babcia.

— To było jedyne suche miejsce — wyjaśnił Treade. — Ale…

— Ten budynek boi się burzy z piorunami — oznajmiła Babcia. — Można by go trochę pocieszyć.

— Ale tradycja… — powtarzał desperacko Treade. Babcia maszerowała już korytarzem, a Cutangle biegł truchtem za nią. Obejrzał się.

— Słyszałeś, co mówiła ta dama — rzucił.

Treade rozdziawił usta i patrzył, jak odchodzą. Kiedy ucichł odgłos ich kroków, stał przez chwilę nieruchomo. Myślał o życiu i o tym, gdzie w swoim popełnił błąd.

Mimo wszystko nikt nie zarzuci mu nieposłuszeństwa.

Ostrożnie, nie wiedząc dlaczego, wyciągnął rękę i poklepał ścianę.

— No no, już dobrze — powiedział.

To dziwne, ale poczuł się o wiele lepiej.


* * *

Cutangle’owi przyszło do głowy, że to on powinien na własnym terenie wskazywać drogę. Jednakże spiesząca się Babcia była nieosiągalna dla beznadziejnej ofiary nałogu nikotynowego. Dotrzymywał jej kroku podskakując trochę bokiem.

— Tędy — oznajmił, rozchlapując kałuże.

— Wiem. Budynek mi powiedział.

— A tak, właśnie chciałem o to zapytać. Ponieważ, widzi pani, do mnie nigdy się jakoś nie odezwał, a przecież mieszkam w nim od lat.

— A słuchałeś go kiedy?

— Nie, właściwie nie słuchałem — przyznał Cutangle. — Nie w sensie dosłownym.

— No właśnie — odparła Babcia, prześlizgując się obok wodospadu w miejscu, gdzie dawniej były kuchenne schody (pranie pani Whitlow już nigdy nie będzie takie jak dawniej). — Wydaje mi się, że trzeba tędy i prosto korytarzem. Tak?

Wyminęła trójkę magów, zaskoczonych jej obecnością i całkiem oszołomionych jej kapeluszem.

Cutangle biegł za nią sapiąc i dogonił przed drzwiami do Biblioteki. Chwycił ją za ramię.

— Proszę posłuchać — rzekł z naciskiem. — Bez urazy, panno… ee… pani…

Загрузка...