Część druga Wiosna SHEVY

36

Wschodnia cześć stanu Waszyngton

Szeroka, wolna płynąca Columbia lśniła niby płyta polerowanego jadeitu okolona czarnymi bazaltowymi ścianami.

Mitch zjechał z szosy stanowej nr 14, pół mili tłukł się wśród krzewów i zarośli zakurzoną żwirową drogą, potem skręcił na widok pochylonego, zardzewiałego słupka z tabliczką IRON CAVE.

Kilka jardów od krawędzi wąwozu błyszczały w słońcu dwie stare przyczepy kempingowe marki Airstream. Otaczały je drewniane ławki i stoliki zawalone workami z grubego płótna i narzędziami do kopania. Mitch zaparkował przy drodze.

Chłodna bryza szarpnęła jego filcowym stetsonem. Złapał kapelusz jedną ręką, wysiadł z samochodu, poszedł do krawędzi i popatrzył na obozowisko Eileen Ripper, leżące pięćdziesiąt stóp niżej.

Przez drzwi najbliższej przyczepy wyszła niska, młoda blondynka w wystrzępionych, wyblakłych dżinsach i kurtce z brązowej skóry. W wilgotnym powietrzu znad rzeki Mitch od razu wychwycił zapach perfum dziewczyny: Opium, Trouble albo coś w tym rodzaju. Zdumiewająco przypominała Tilde.

Kobieta stanęła pod wystającym daszkiem, potem zrobiła kilka kroków i osłoniła oczy przed słońcem.

— Mitch Rafelson? — Spytała.

— Nikt inny — odpowiedział. — Eileen jest na dole?

— No. Wszystko się wali, no wie pan.

— Odkąd?

— Od trzech dni. Eileen naprawdę ostro walczyła o swoje. Na dłuższą metę to niewielka różnica.

Mitch uśmiechnął się współczująco.

— Bywa — rzucił.

— Kobieta z Pięciu Plemion zwinęła się dwa dni temu. To dlatego Eileen uznała, że może pan tu przyjechać. Nikt się nie wścieknie na pana widok.

— Miło jest być kimś znanym. — Mitch uchylił kapelusza.

Kobieta się uśmiechnęła.

— Eileen czuje się jak zbity pies. Przyda się jej trochę otuchy. Sama uważam pana za bohatera. Może z wyjątkiem tych mumii.

— Gdzie ją znajdę?

— Tuż pod jaskinią.


Oliver Merton siedział na składanym krześle w cieniu największego płóciennego baldachimu. Około trzydziestu lat, z ogniście rudymi włosami, szeroką, bladą twarzą i krótkim, zadartym nosem, z wyrazem poważnego i niemal żarliwego skupienia, z rozchylonymi ustami, stukał palcem wskazującym w klawiaturę laptopa.

Nie umie bez patrzenia, pomyślał Mitch. Sam się nauczył pisać na maszynie. Oceniał jego ubranie, wyraźnie nie na miejscu na wykopaliskach: tweedowe spodnie, czerwone szelki, koszula frakowa z białego lnu ze stójką.

Merton nie podniósł wzroku, dopóki Mitch nie znalazł się tuż przy baldachimie.

— Mitchell Rafelson! Cóż za przyjemność! — Odstawił komputer na stół, zerwał się na równe nogi i wyciągnął rękę. — Cholernie tu posępnie. Eileen jest na stoku przy wykopaliskach. Na pewno nie może się pana doczekać. Pójdziemy?

Sześciu pracujących w wykopie, sami młodzi stażyści lub magistranci, patrzyli z ciekawością na dwóch przechodzących obok mężczyzn. Merton szedł pierwszy, wspinając się po naturalnych stopniach wyciętych wiekami erozji rzecznej. Stanęli dwadzieścia stóp poniżej urwiska, gdzie wyglądająca na starą jaskinia wcinała się w wychodnię bazaltu. Ponad wychodnią i na wschód od niej zawaliła się część wystającej półki ze zwietrzałej skały, rozrzucając wielkie głazy po biegnącym do brzegu łagodnym zboczu.

Eileen Ripper stała w zachodniej części stoku, poza równymi szeregami starannie przebadanych kwadratowych wykopów, oznaczonych siatkami topometrycznymi z drutów i sznurków. Pod pięćdziesiątkę, niska i ciemna, z głęboko osadzonymi czarnymi oczami i wąskim nosem. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą urody Ripper były jej wydatne usta, odcinające się wyraźnie od krótkiej, zwichrzonej czapy siwiejących czarnych włosów.

Odwróciła się na powitanie Mertona. Nie uśmiechnęła się, nie powiedziała słowa. Zamiast tego zrobiła zdecydowaną minę, zeszła ostrożnie stokiem i wyciągnęła rękę do Mitcha. Mocno uścisnęła jego dłoń.

— Wczoraj rano dostaliśmy wyniki datowania radiowęglowego — powiedziała. — Mają trzynaście tysięcy lat, plus minus pięćset… A jeśli jedli dużo łososi, dwanaście tysięcy pięćset. Ludzie z Pięciu Plemion mówią jednak, że zachodnia nauka pragnie ich obedrzeć z resztek godności. Myślałam, że zdołam przemówić im do rozumu.

— Przynajmniej próbowałaś — stwierdził Mitch.

— Przepraszam, że oceniłam cię tak surowo, Mitch. Tak długo zachowywałam spokój, pomimo drobnych oznak kłopotów, a potem ta kobieta, Sue Champion… Myślałam, że się zaprzyjaźniłyśmy. Doradza plemionom. Przyszła tu wczoraj z dwoma mężczyznami. Ci faceci byli… Tacy radzi z siebie, Mitch. Jak mali chłopcy, którzy potrafią wyżej nasikać na wrota stodoły. Powiedzieli, że fabrykuję dowody wspierające moje kłamstwa. Mówili, że mają po swojej stronie rząd i prawo. Nasza stara Nemezis, NAGPRA.

To skrót od Native American Graves Protection and Repatriation Act, nazwy ustawy o ochronie i repatriacji grobów Indian.

Mitch bardzo dobrze znał wszystkie jej szczegóły.

Merton stanął na luźnym stoku, próbując się nie ześlizgnąć, i rzucał na nich krótkie, badawcze spojrzenia.

— Jakie dowody sfabrykowałaś? — Zapytał lekko Mitch.

— Nie żartuj. — Ripper rozchmurzyła się jednak i wzięła dłoń Mitcha między swoje. — Pobraliśmy z kości kolagen i wysłaliśmy do Portland. Przeprowadzili badania DNA. Nasze kości pochodzą z odrębnej populacji, zupełnie niespokrewnionej ze współczesnymi Indianami, a tylko trochę z mumią ze Spirit Cave. Biali, jeśli można użyć tak szerokiego określenia. Choć nie nordycy. Bliżsi już Ajnom.

— To historyczne odkrycie, Eileen — powiedział Mitch. — Wspaniałe. Gratulacje.

Raz zacząwszy, Ripper nie mogła już zaprzestać mówienia. Schodzili ścieżką ku namiotom.

— Nie zaczęliśmy jeszcze ich porównywać z rasami współczesnymi. Takie to wkurzające! Przystajemy na zaciemnianie prawdy przez nasze świrnięte poglądy na rasę i tożsamość. Ówczesne populacje były zupełnie inne. Dzisiejsi Indianie nie pochodzą jednak od ludu, do którego należały nasze szkielety. Mógł rywalizować z przodkami współczesnych Indian. I przegrał.

— Indianie zwyciężyli? — Spytał Merton. — Powinni być radzi, gdy to usłyszeli.

— Uważają, że próbujemy wbijać klin w ich jedność polityczną. Nie obchodzi ich, co naprawdę się działo. Chcą swojego wymyślonego światka i do diabła z prawdą!

— Mnie to mówisz? — Rzucił Mitch.

Ripper uśmiechnęła się przez łzy zniechęcenia i wyczerpania.

— Pięć Plemion znalazło adwokata, który wniósł do sądu federalnego w Seattle pozew o wydanie im szkieletów.

— Gdzie kości są teraz?

— W Portland. Wczoraj zapakowaliśmy je in situ i wysłaliśmy tam.

— Za granicę stanu? — Zapytał Mitch. — To porwanie.

— Lepsze to niż czekanie na bandę prawników. — Pokręciła głową, a Mitch objął ją ramieniem. — Próbowałam postępować zgodnie z prawem, Mitch. — Otarła policzki zakurzoną ręką, zostawiając brudne smugi, i zmusiła się do uśmiechu. — Teraz nawet wikingowie się na nas wściekli!


Wikingowie — mała grupka mężczyzn, przeważnie w średnim wieku, nazywających siebie Nordyckimi Czcicielami Odyna w Nowym Świecie — przyszli i do Mitcha, przed laty, aby móc odprawić swe ceremonie. Mieli nadzieję, że zdoła wesprzeć ich twierdzenia, iż przybysze skandynawscy przed tysiącami lat zamieszkiwali dużą część Ameryki Północnej. Mitch, zawsze ugodowy, pozwolił im odprawić obrzęd nad kośćmi człowieka z Pasco, nadal tkwiącymi w ziemi, ale ostatecznie musiał ich rozczarować. Człowiek z Pasco był w istocie czystym Indianinem, blisko spokrewnionym z południowymi Na-dene.

Po zbadaniu szkieletów przez Ripper Czciciele Odyna ponownie doznali rozczarowania. W świecie wrażliwej miłości własnej prawda nikogo nie uszczęśliwia.

O zmierzchu Merton wyciągnął butelkę szampana oraz zapakowanego próżniowo wędzonego łososia, świeży chleb i ser.

Kilku studentów Ripper rozpaliło nad brzegiem wielkie trzaskające i skwierczące ognisko, zaś Mitch i Eileen podsycali wzajemnie swe szaleństwo.

— Gdzie pan dostał to żarcie? — Spytała Mertona Ripper, gdy ten rozkładał podniszczone obozowe talerze z aminoplastu na stojącym pod największym baldachimem stole z surowych sosnowych desek.

— Na lotnisku — odparł Merton. — Tylko tam miałem chwilkę czasu. Chleb, ser, ryba, wino — czego więcej chcieć? Choć przydałby się dobry pint piwa z goryczką.

Mam w przyczepie coorsa — powiedział krępy, łysy stażysta.

— Śniadanie kopaczy — pochwalił Mitch.

— Oprócz mnie — stwierdził Merton. — I proszę mi wybaczyć, ale poproszę każdego o wykopanie swego dołu. Każdego o jego historię. — Wziął od Ripper plastikowy kubeczek z szampanem. — O rasie, czasie i migracjach, o tym, co to znaczy być istotą ludzką. Kto chce zacząć pierwszy?

Mitch wiedział, że wystarczy mu milczeć przez kilka sekund, a Ripper zacznie. Merton notował, gdy mówiła o trzech szkieletach i polityce lokalnej. Po półtorej godzinie stało się przejmująco chłodno i przenieśli się bliżej ogniska.

— Plemiona ałtajskie boczą się, że etniczni Rosjanie odkopują ich zmarłych — powiedział Merton. — Wszędzie dochodzi do buntów tubylców. Policzek wymierzony ciemięzcom kolonialnym. Czy sądzi pan, że neandertalczycy mają swoich rzeczników, urządzających teraz w Innsbrucku pikietę?

— Nikt nie chce być neandertalczykiem — odparł surowo Mitch.

— Z wyjątkiem mnie. — Zwrócił się do Eileen. — Śniła mi się. Moja mała rodzina.

— Naprawdę? — Eileen pochyliła się z ciekawością.

— Śniło mi się, że zamieszkują wielką tratwę na jeziorze.

— Piętnaście tysięcy lat temu? — Zdumiał się Merton, unosząc brwi.

Mitch wychwycił coś w tonie dziennikarza i spojrzał nań podejrzliwie.

— To pański domysł? — Zapytał. — A może przeprowadzili datowanie?

— Niczego nie ogłosili publicznie — prychnął Merton. — Mam jednak na uniwersytecie swoje kontakty… I powiedziano mi, że ostatecznie otrzymali piętnaście tysięcy lat. Jeżeli — uśmiechnął się do Ripper — nie jadali wiele ryb.

— A cóż innego?

Merton dramatycznym gestem boksował w powietrzu.

— Wymiana ciosów — powiedział. — Szalone kłótnie i boksowanie po kątach. Pańskie mumie gwałcą wszystko, co wiadome w antropologii i archeologii. Nie są właściwie neandertalczykami, jak twierdzi paru członków głównego zespołu badawczego; to raczej nowy podgatunek, Homo sapiens alpinensis, jak nazwał ich pewien naukowiec. Inny się zakłada, że to późni „neandertalczycy smukli”, którzy żyjąc w szerszej społeczności, stali się mniej masywni i mocni, przypominając bardziej pana i mnie. Uważa, że to wyjaśnia niemowlę.

Mitch spuścił głowę. Nie czują tego co ja. Nie wiedzą tego, co ja wiem. Potem się odsunął i zdławił uczucia. Musiał zachować pewien stopień obiektywności.

Merton odwrócił się w stronę Mitcha.

— Czy widział pan dziecko?

Na te słowa Mitch wyprostował się nagle na składanym krześle. Merton zwęził oczy.

— Niedokładnie — odparł Mitch. — Domyśliłem się tylko, gdy powiedzieli, że dziecko było współczesne…

— Czy rysy niemowlęcia mogły zamaskować cechy neandertalskie? — Spytał Merton.

— Nie — odparł Mitch. Potem, mrużąc oko: — Nie sądzę.

— Ja też nie — przytaknęła Ripper. Studenci przysunęli się, słuchając ich dyskusji. Ogień syczał i trzaskał, wyciągał wysoko żółte ramiona, sięgające ku chłodnemu, spokojnemu niebu. Rzeka pluskała o żwirowy brzeg z odgłosem liżącego rękę nakręcanego psa.

Mitch czuł, jak szampan odpręża go po długim, nużącym dniu prowadzenia samochodu.

— Choć może się to wydawać niewiarygodne, jest lepsze niż zaprzeczanie związkom genetycznym — powiedział Merton. — Ludzie w Innsbrucku zgadzają się niemal całkowicie, że samica i młode są spokrewnieni. Występują jednak anomalie, całkiem poważne, których nikt nie potrafi wyjaśnić. Mam nadzieję, że Mitchell zdoła mnie oświecić.

Przed koniecznością udawania niewiedzy ocalił Mitcha silny kobiecy głos, wołający ze szczytu urwiska:

— Eileen? Jesteś tam? To ja, Sue Champion.

— Cholera — powiedziała Ripper. — Myślałam, że jest teraz w Kumash. — Zwinęła dłonie wokół ust i wrzasnęła w górę: — Jesteśmy tu, Sue! Upijamy się. Dołączysz do nas?

Jeden ze studentów pobiegł z latarką ścieżką wiodącą na górę urwiska. Sue Champion zeszła z nim do namiotów.

— Ładne ognisko — zauważyła. Mająca ponad sześć stóp wzrostu Champion, szczupła, niemal chuda, z długimi, czarnymi włosami splecionymi w warkocz zwisający z przodu brązowej sztruksowej kurtki, wyglądała na inteligentną, szykowną i trochę sztywną. Być może chciała się uśmiechać, ale na jej twarzy przeważało zmęczenie. Mitch zerknął na Ripper i zobaczył, jak zastyga w oczekiwaniu.

— Przyszłam powiedzieć, że żałuję — powiedziała Champion.

— Wszyscy żałujemy — odparła Ripper.

— Siedzicie tu cały wieczór? Jest zimno.

— Poświęcamy się.

Champion okrążyła baldachim, podchodząc do ogniska.

— Moje biuro dostało twój telefon o wynikach badań. Prezes rady powierniczej nie uwierzył w nie.

— Nic na to nie poradzę — powiedziała Ripper. — Dlaczego ni z tego, ni z owego poszczułaś na mnie swego adwokata? Myślałam, że mamy zgodę i jeśli okażą się Indianami, przeprowadzimy podstawowe badania, jak najmniej inwazyjne, a potem zwrócimy ich Pięciu Plemionom.

— Osłabiliśmy czujność. Byliśmy zmęczeni po zamieszaniu z człowiekiem z Pasco. Zrobiliśmy błąd. — Popatrzyła ponownie na Mitcha. — Znam pana.

— Mitch Rafelson — przedstawił się, wyciągając rękę.

Champion jej nie ujęła.

— Mitchu Rafelsonie, nieźle dał nam pan do wiwatu.

— I nawzajem — odparł Mitch.

Champion wzruszyła ramionami.

— Zostały urażone najgłębsze uczucia naszych ludzi. Czuliśmy się zapędzani do kąta. Potrzebujemy ludzi w Olympii, a ostatnim razem ich zmartwiliśmy. Powiernicy przysłali mnie tutaj, bo uczyłam się antropologii. Nie najlepiej się sprawiłam. Teraz wszyscy są źli.

— Czy możemy coś zrobić, poza sądem? — Zapytała Ripper.

— Wódz powiedział mi, że dla wiedzy nie można zakłócać spokoju zmarłych. Szkoda, że nie wiesz, z jakim bólem na posiedzeniu rady słuchano, gdy opisywałam badania.

— Myślałam, że wyjaśniłam całą procedurę — powiedziała Ripper.

— Wszędzie niepokoisz zmarłych. Prosimy tylko, aby naszych zostawiać w spokoju.

Kobiety patrzyły na siebie ze smutkiem.

— To nie wasi zmarli, Sue — powiedziała Ripper, spuszczając oczy. — Nie byli z waszego ludu.

— Rada uważa, że mimo to stosuje się do nich NAGPRA.

Ripper podniosła ręce; nie warto raz jeszcze staczać starych bitew.

— Pozostaje nam tylko wydać więcej pieniędzy na prawników.

— Nie. Tym razem wygrasz — odparła Champion. — Mamy teraz inne kłopoty. Wiele naszych młodych matek choruje na heroda. — Przesunęła ręką po skraju płóciennego dachu. — Niektórzy z nas sądzili, że ogranicza się on do wielkich miast, może do białych, ale się mylili.

Oczy Mertona w migoczącym ogniu lśniły zapałem jak drobne soczewki.

— Przykro mi to słyszeć — powiedziała Ripper. — Moja siostra też ma heroda. — Wstała i położyła rękę na ramieniu Champion.

— Zostań jeszcze. Mamy gorącą kawę i kakao.

— Dziękuję, ale nie. Czeka mnie długa droga. Na razie zapominamy o zmarłych. Musimy się zatroszczyć o żywych. — W rysach Champion zaszła drobna zmiana. — Niektórzy są gotowi słuchać, jak mój ojciec i babcia, mówią, że dowiedziałaś się ciekawych rzeczy.

— Podziękuj im, Sue — poprosiła Ripper.

Champion spojrzała na Mitcha.

— Ludzie przychodzą i odchodzą, wszyscy przychodzimy i odchodzimy. Antropolodzy to wiedzą.

— Wiemy — potwierdził Mitch.

— Ciężko będzie to wytłumaczyć innym — powiedziała Champion. — Powiadomię cię, jeśli nasi ludzie postanowią coś w sprawie choroby, jeśli znajdą jakieś lekarstwo. Może zdołamy pomóc twojej siostrze.

— Dziękuję — odparła Ripper.

Champion przyjrzała się grupie pod płóciennym baldachimem, mocno kiwnęła głową, dodała kilka mniejszych skinięć dla wskazania, że powiedziała, co miała do powiedzenia, i jest gotowa odejść. Wspięła się ścieżką do krawędzi urwiska wraz z oświetlającym jej drogę krępym stażystą.

— Nadzwyczajne — powiedział Merton; jego oczy nadal błyszczały. — Tajemne oświecenie. Może nawet tubylcza mądrość.

— Proszę się nie nabierać — odparła Ripper. — Sue jest dobra, ale o tym, co się dzieje, nie wie więcej od mojej siostry. — Zwróciła się do Mitcha. — Boże, źle wyglądasz.

Mitch czuł lekkie mdłości.

— Podobnie wyglądają niektórzy ministrowie — zauważył spokojnie Merton. — Kiedy wtłoczy się w nich zbyt wiele tajemnic.

37

Baltimore

Kaye chwyciła małą torbę z tylnego siedzenia taksówki i przesunęła kartą kredytową przez czytnik od strony kierowcy. Zadarła głowę, aby spojrzeć na najnowszy wysokościowy apartamentowiec w Baltimore, Uptown Helix, trzydzieści pięter wznoszących się na dwóch szerokich czworokątach sklepów i kin, a wszystko w cieniu Bromo-Seltzer Tower.

Resztki spadłego wczesnym rankiem śnieżku ciągnęły się topniejącymi smugami wzdłuż chodnika. Kaye miała wrażenie, że zima nigdy się nie skończy.

Cross powiedziała jej, że mieszkanie na dwudziestym piętrze będzie całkowicie umeblowane, a jej rzeczy zostaną wniesione i rozłożone, lodówka i spiżarnia będą pełne jedzenia, otrzyma otwarty rachunek w kilku restauracjach na dole, że w domu stojącym zaledwie trzy przecznice od głównej siedziby spółki Americol dostanie wszystko, czego pragnie i potrzebuje.

Kaye przedstawiła się strażnikowi w portierni dla mieszkańców. Uśmiechnął się służalczo, jak do bogacza, i dał jej kopertę z kluczem.

— To nie moja własność, wie pan — powiedziała.

— Co to mnie obchodzi, szanowna pani — odparł z tą samą promienną uniżonością.

Z atrium centrum handlowego na piętra mieszkalne wjechała elegancką windą ze stali i szkła, zaciskając palce na poręczy. W kabinie była sama. Jestem chroniona, otoczona opieką, wypełniają mi czas bieganiem ze spotkania na spotkanie, nie dają chwili na myślenie. Już sama nie wiem, kim jestem.

Wątpiła, aby jakikolwiek naukowiec czuł się dotąd równie poganiany co ona. Rozmowa w NIH z Christopherem Dickenem pchnęła ją na boczną ścieżkę, niewiele związaną z rozwojem terapii leczących SHEVE. Sto różnych wniosków wynikających z badań, które prowadziła od dyplomu, wypłynęło nagle na powierzchnię jej umysłu, tasowało się niby pływacy w balecie wodnym, ustawiało w czarujące wzory. Wzory niemające zupełnie nic wspólnego z chorobą i śmiercią, a wszystko z cyklami ludzkiego życia — a właściwie, każdego rodzaju życia.

Za niecałe dwa tygodnie naukowcy Cross przedstawią pierwszą kandydatkę na szczepionkę, pierwszą z dwunastu — wedle najnowszego rachunku — opracowywanych w kraju, w Americolu i innych firmach. Kaye nie doceniła szybkości, z jaką będzie pracował Americol — a za to przeceniła zakres danych, jakie zostaną jej udostępnione. Ciągle jestem tylko figurantką, pomyślała.

Na razie musiała się zorientować, co się teraz dzieje — czym SHEVA jest obecnie. Co w końcu spotka panią Hamilton i inne kobiety z kliniki NIH.

Wyszła z windy na dwudziestym piętrze, znalazła swój numer, 20l1, włożyła do zamka elektroniczny klucz i otworzyła ciężkie drzwi. Przywitał ją napływ czystego, chłodnego powietrza, niosąc zapach nowego dywanu i mebli, czegoś różanego i słodkiego. Grała cicho muzyka: Debussy, nie mogła sobie przypomnieć tytułu utworu, ale bardzo się jej podobał.

Bukiet z kilku tuzinów żółtych róż wylewał się z kryształowego wazonu, stojącego w przedpokoju na niskiej etażerce.

Mieszkanie było jasne i miłe, z eleganckimi akcentami z drewna, pięknie umeblowane w dwie kanapy i krzesło obite zamszową, złotą tkaniną odcienia zachodu słońca. I Debussy. Rzuciła torbę na kanapę i przeszła do kuchni. Lodówka, kuchenka, zmywarka z nierdzewnej stali, blat z szarego granitu obramowanego różowawym marmurem, kosztowne szynowe oświetlenie przypominające klejnoty, rzucające na pokój blaski niby drobne diamenty…

— Cholera, Marge — powiedziała Kaye pod nosem. Zaniosła torbę do sypialni, rozpięła na łóżku jej zamek, wyciągnęła spódnice, bluzki, jedną suknię, aby rozwiesić je w szafie, otwarła jej drzwiczki i zagapiła się na garderobę. Gdyby nie spotkała już dwóch przystojnych i młodych towarzyszy Cross, nabrałaby na ten widok pewności, że zamiary Marge wobec niej nie ograniczają się do pracy. Szybko przerzucała sukienki, kostiumy, jedwabne i lniane bluzki, zerknęła na dół na stojaki na buty, podtrzymujące co najmniej osiem par na każdą okazję — były nawet pionierki turystyczne — i miała już dosyć.

Siadła na skraju łóżka i wydała głębokie, drżące westchnienie. Wspinała się ponad swój poziom tak społecznie, jak i naukowo. Odwróciła się i spojrzała na reprodukcje grafik Whistlera nad klonową toaletką, na zawieszone na ścianie ponad łóżkiem orientalne zwoje, pięknie oprawione w heban z mosiężnymi zaciskami.

— Księżniczka ze szklanej wieży w wielkim mieście. — Czuła, jak jej twarz wykrzywia gniew.

W torebce zadzwoniła komórka. Kaye podskoczyła, przeszła do salonu, otworzyła torebkę, odebrała.

— Kaye, tu Judith.

— Miałaś rację — powiedziała Kaye szybko.

— Słucham?

— Miałaś rację.

— Zawsze mam rację, moja droga. Wiesz o tym. — Judith zaczekała, aż jej słowa zrobią odpowiednie wrażenie, a Kaye wiedziała, że ma coś ważnego do powiedzenia. — Pytałaś o aktywność transpozonów w moich hepatocytach zarażonych SHEVĄ.

Kaye czuła, że sztywnieje. Był to strzał nie do końca w ciemno, oddany przez nią dwa dni po rozmowie z Dickenem. Ślęczała nad tekstami i odświeżyła znajomość kilkunastu artykułów w sześciu różnych czasopismach. Przerzuciła swe notatniki, w których zapisywała najbardziej szalone, przelotne i skrajne pomysły.

Wraz z Saulem zaliczała się do biologów podejrzewających, że transpozony — wędrujące po genomie odcinki DNA — są czymś znacznie więcej niż tylko genami samolubnymi. Bite dwanaście stron w notatniku poświęciła możliwości, że są bardzo ważnymi regulatorami fenotypu, nie samolubnymi, lecz bezinteresownymi; w niektórych okolicznościach mogą kierować sposobem, w jaki białka stają się żywą tkanką. Zmieniają sposób, w jaki białka tworzą żywą roślinę lub zwierzę. Retrotranspozony bardzo przypominają retrowirusy, a zatem mają związek genetyczny z SHEVĄ.

Wszystkie te cząsteczki razem mogą być służebnicami ewolucji.

— Kaye?

— Chwileczkę — powiedziała Kaye. — Daj mi złapać oddech.

— No, powinnaś, kochana, moja droga była studentko Kaye Lang. Aktywność transpozonu w naszych hepatocytach zarażonych SHEVĄ jest trochę podwyższona. Tasują się bez żadnego widocznego skutku. To ciekawe. Nie ograniczyliśmy się jednak do hepatocytów. Dla Zespołu Specjalnego prowadzimy badania nad embrionalnymi komórkami macierzystymi.

Embrionalne komórki macierzyste mogą zostać dowolnym rodzajem tkanki, zupełnie jak wczesne komórki rozwijających się płodów.

— Można by rzec, że zachęcamy je do zachowywania się tak jak zapłodniona ludzka komórka jajowa — powiedziała Kushner.

— Nie mogą się rozwijać w płody, ale proszę cię, nic nie mów FDA. W komórkach macierzystych aktywność transpozonów jest nadzwyczajna. Transpozony skaczą po SHEVIE jak pchły na gorącej blasze. Działają w co najmniej dwudziestu chromosomach. Gdyby kłębiły się na chybił trafił, komórka umarłaby. Komórka przeżywa. Jest zdrowa jak przedtem.

— Czy aktywność jest regulowana?

— Uruchamia ją coś w SHEVIE. Moim zdaniem coś w wielkim zespole białkowym. Komórka reaguje, jakby podlegała niezwykłemu stresowi.

— Co to według ciebie znaczy?

— SHEVA ma swoje plany wobec nas. Chce zmienić nasz genom, być może radykalnie.

— Dlaczego? — Kaye uśmiechnęła się wyczekująco. Była pewna, że Judith dostrzeże nieunikniony związek.

— Ten rodzaj aktywności nie może być dobroczynny, Kaye.

Uśmiech Kaye zgasł.

— Przecież komórka przeżywa.

— Tak — potwierdziła Kushner. — Ale nie dziecko, z tego, co wiemy. Zbyt wiele zmian następuje jednocześnie. Latami czekaliśmy, aż przyroda zareaguje na nasze igranie ze środowiskiem, każe nam skończyć z przeludnieniem i zużywaniem surowców, każe nam się zamknąć, przestać śmiecić wokoło i po prostu umrzeć. Apoptoza na poziomie gatunku. Uważam, że to może być ostatnie ostrzeżenie — prawdziwy zabójca gatunków.

— Mówiłaś to Augustine’owi?

— Nie wprost, ale się domyśli.

Kaye chwilę patrzyła oszołomiona na komórkę, potem podziękowała Judith i powiedział jej, że zadzwoni później. Przeszły ją ciarki.

A zatem to nie ewolucja. Może Matka Natura uznała ludzkość za złośliwy guz, za raka.

Przez straszliwą chwilę przydawało to więcej sensu jej rozmowie z Dickenem. Co jednak z nowymi dziećmi, urodzonymi z komórek jajowych wydalonych przez córki pośrednie? Czy będą uszkodzone genetycznie, na pozór normalne, ale szybko zaczną umierać? Albo po prostu zostaną odrzucone w pierwszym trymestrze, jak córki pośrednie?

Przez szerokie szklane drzwi, górujące nad Baltimore, Kaye patrzyła na odblaski porannego słońca na mokrych dachach, asfalcie ulic. Wyobrażała sobie każdą ciążę prowadzącą do kolejnej, równie daremnej, do łon wypchanych w nieskończoność straszliwie zdeformowanymi płodami w pierwszym trymestrze.

Zamykanie rozmnażania się ludzi.

Jeśli Judith Kushner ma rację, dla całej ludzkiej rasy właśnie bije dzwon.

38

Główna siedziba Americolu, Baltimore
28 lutego

Marge Cross stanęła na podium na lewo od widowni, gdy Kaye zajęła miejsce w szeregu sześciorga innych naukowców, gotowych po oświadczeniu stawiać czoła pytaniom.

Czterystu pięćdziesięciu reporterów wypełniało salę po brzegi. Laura Nilson, dyrektor wydziału public relations Americolu na wschodnią część USA, młoda, czarnoskóra i bardzo skupiona, ścisnęła rąbek żakietu swego dopasowanego kostiumu z oliwkowej wełny, a potem przeszła do pytań.

Pierwszy w kolejce był reporter działu zdrowia i nauki CNN.

— Chciałbym zadać pytanie doktorowi Jacksonowi.

Robert Jackson, w Americol kierownik projektu szczepionki przeciw SHEVIE, podniósł rękę.

— Doktorze Jackson, skoro ten wirus miał na ewolucję tyle milionów lat, jak to możliwe, że Americol jest w stanie zapowiedzieć próbną szczepionkę po niecałych trzech miesiącach badań? Czy jesteście sprytniejsi od Matki Natury?

Sala zaszumiała chwilę śmiechem zmieszanym z szeptanymi komentarzami. Poruszenie było namacalne. Większość obecnych młodych kobiet nosiła maseczki z gazy, choć udowodniono, że ochrona taka jest nieskuteczna. Inne ssały specjalne pastylki z miętą i czosnkiem, mające zapobiec przyczepianiu się SHEVY. Ten szczególny zapach Kaye wyczuwała nawet na podium.

Jackson podszedł do mikrofonu. Pięćdziesięcioletni, wyglądał na dobrze się trzymającego muzyka rockowego, niedbale przystojnego, w słabo uprasowanym garniturze i z niesfornymi brązowymi włosami siwiejącymi na skroniach.

— Zaczęliśmy pracę lata przed grypą Heroda — odpowiedział.

— Zawsze zajmowaliśmy się sekwencjami HERV, gdyż jak pan wie, skrywa się w nich wielka pomysłowość. — Przerwał specjalnie, obdarzył widownię lekkim uśmieszkiem, pokazał swą siłę, wyrażając podziw dla wroga. — Tak naprawdę od dwudziestu lat uczymy się, jak większość chorób wykonuje swą paskudną pracę, jak zbudowane są czynniki je przenoszące, co jest ich słabą stroną. Tworząc puste cząsteczki SHEVY, zwiększając do stu procent nieskuteczność retrowirusa, otrzymaliśmy nieszkodliwy antygen. Tak naprawdę, cząsteczki nie są wcale puste. Pakujemy w nie rybozym, kwas rybonukleinowy mający działanie enzymatyczne. Rybozym wiąże się z kilkoma fragmentami RNA SHEVY, które jeszcze się nie połączyły w zainfekowanej komórce, i je rozszczepia. SHEVA staje się systemem dostarczania molekuły, która blokuje jej aktywność chorobotwórczą.

— Panie doktorze… — Spróbował się wtrącić reporter z CNN.

— Nie udzieliłem jeszcze odpowiedzi na pana pytanie — przerwał mu Jackson. — Jest takie dobre! — Widownia zachichotała. — Nasz dotychczasowy problem polega na tym, że ludzie nie reagują mocno na antygen SHEVY. Do przełomu doszło dopiero, kiedy nauczyliśmy się, jak wzmagać odpowiedź immunologiczną poprzez dołączanie glikoprotein związanych z innymi patogenami, na które organizm automatycznie odpowiada silną obroną.

Reporter z CNN próbował zadać inne pytanie, ale Nilson już przeszła do następnej pozycji na długiej liście. Był nią łączący się przez Internet korespondent serwisu Sci-Trax.

— Także do doktora Jacksona. Czy wie pan, dlaczego jesteśmy tacy wrażliwi na SHEVĘ?

— Nie wszyscy jesteśmy wrażliwi. Mężczyźni, wykazujący silną odpowiedź immunologiczną na SHEVĘ, sami jej nie wytwarzają. Wyjaśnia to przebieg grypy Heroda u mężczyzn — szybki, trwający czterdzieści osiem godzin, jeśli w ogóle występuje. Jednakże niemal wszystkie kobiety są bezbronne wobec zakażenia.

— Tak, ale dlaczego są tak bezbronne?

— Sądzimy, że strategia SHEVY jest niewiarygodnie dalekosiężna, rzędu tysięcy lat. Może to być pierwszy znany nam wirus, który do rozprzestrzeniania się wykorzystuje wzrost populacji, a nie osobników. Wywołanie silnej odpowiedzi immunologicznej prowadziłoby do niekorzystnego dla niego skutku, dlatego wyłania się jedynie u takich populacji, które żyją w stresie, albo wskutek jakiegoś innego czynnika zapoczątkowującego, którego jeszcze nie rozumiemy.

Następny był korespondent naukowy „New York Times”.

— Doktorze Pong i doktor Subramanian, specjalizują się państwo w badaniu grypy Heroda w Azji Południowo-Wschodniej, gdzie dotychczas zgłoszono setki tysięcy przypadków. W Indonezji doszło nawet do zamieszek. W zeszłym tygodniu rozeszły się pogłoski, że to inny prowirus…

— Całkowicie fałszywe — powiedziała Subramanian, uśmiechając się uprzejmie. — SHEVA jest zdumiewająco jednolita. Czy mogę wprowadzić maleńką poprawkę? „Prowirus” to DNA wirusowe wstawione do ludzkiego materiału genetycznego. Po ekspresji jest po prostu wirusem albo retrowirusem, choć w tym przypadku wielce interesującym.

Kaye zastanawiała się, jak Subramanian może się skupiać wyłącznie na nauce, skoro jej uszy wychwyciły szczególne i budzące strach słowo „zamieszki”.

— Tak, ale moje następne pytanie brzmi, dlaczego u człowieka osobnicy męscy wykazują silną odpowiedź immunologiczną na wirusy od innych mężczyzn, ale nie na własne, skoro glikoproteiny w płaszczu, antygeny, według waszych oświadczeń prasowych są takie proste i niezmienne?

— Bardzo dobre pytanie — odparł doktor Pong. — Czy mamy czas na seminarium trwające cały dzień?

Lekki śmiech. Pong mówił dalej.

— Uważamy, że odpowiedź męska zaczyna się po inwazji komórki i co najmniej jeden gen w SHEVIE występuje w subtelnych odmianach lub mutacjach, które na powierzchni niektórych komórek wywołują produkcję antygenów jeszcze przed w pełni rozwiniętą odpowiedzią immunologiczną, w ten sposób aklimatyzując organizm do…

Kaye słuchała tylko jednym uchem. Myślała stale o pani Hamilton i innych kobietach z kliniki NIH. Zamykanie rozmnażania się ludzi. Każda porażka wywoła skrajne reakcje; ciążące na naukowcach brzemię staje się ogromne.

— Oliver Merton, z „Economista”. Pytanie do pani doktor Lang. — Kaye podniosła wzrok i zobaczyła młodego, rudowłosego mężczyznę w tweedowym płaszczu, trzymającego mikrofon bezprzewodowy. — Teraz, kiedy wszystkie geny kodujące SHEVĘ, w różnych chromosomach, opatentował pan Richard Bragg… — Merton zajrzał do notatek. — Z Berkeley w Kalifornii… Numer patentu 8564094, wydany przez Urząd Patentowy i Znaków Towarowych Stanów Zjednoczonych 27 lutego, zaledwie wczoraj, jak pani spółka zamierza pracować nad szczepionką bez uzyskania licencji i wniesienia opłat?

Nilson nachyliła się nad swoim mikrofonem na podium.

— Panie Merton, nie ma takiego patentu.

— Zaiste jest — powiedział Merton, marszcząc nos w zdenerwowaniu — i mam nadzieję, że pani doktor Lang wyjaśni powiązania swego zmarłego męża z Richardem Braggiem i to, jak się mają do jej obecnej pracy dla Americolu i CDC?

Kaye stała oniemiała.

Merton uśmiechał się z dumą na widok jej zmieszania.


Kaye weszła do pokoju po Jacksonie, a przed Pongiem, Subramanian i pozostałymi naukowcami. Cross siedziała na środku wielkiej, błękitnej kanapy, i miała poważną minę. Kanapę półkolem otaczali jej czterej główni doradcy prawni.

— O co, do diabła, w tym wszystkim chodziło? — Zapytał Jackson, machając szeroko ręką ogólnie w kierunku podium.

— Tamten kogucik ma rację — powiedziała Cross. — Richard Bragg przekonał kogoś w Urzędzie Patentowym, że przed wszystkimi innymi wyizolował i zsekwencjonował geny SHEVY. Proces patentowy wszczął rok temu.

Kaye wzięła od Cross faks z kopią patentu. Na liście wynalazców wymieniony był Saul Madsen; na liście cesjonariuszy EcoBacter obok AKS Industries — spółki, która kupiła, a potem zlikwidowała EcoBacter.

— Kaye, powiedz mi teraz, powiedz wprost — zażądała Cross — czy wiesz coś o tym?

— Nic — odparła Kaye. — Nie jestem w stanie niczego wyjaśnić. Określiłam lokalizacje genów, ale ich nie zsekwencjonowałam. Saul nigdy nie wymienił nazwiska Richarda Bragga.

— Jak to wpływa na naszą pracę? — Zagrzmiał Jackson. — Lang, jak mogła pani nie wiedzieć?

— Nie zostawimy tak tego — powiedziała Cross. — Haroldzie?

— Spojrzała na najbliższego siwowłosego mężczyznę w nieskazitelnym garniturze w wąskie prążki.

— Podważymy patent na podstawie sprawy Genetron przeciwko Amgen, „Przypadkowe patentowanie retrogenów w genomie myszy” — odparł prawnik. — Daj nam dzień i znajdziemy tuzin dalszych powodów do obalenia. — Wycelował palcem w Kaye i zapytał ją: — Czy AKS lub jakaś spółka od niej zależna korzystają z funduszy federalnych?

— EcoBacter wystąpił o niewielki grant federalny — powiedziała Kaye. — Uzyskał zgodę, ale nigdy nie dostał pieniędzy.

— Możemy skłonić NIH do powołania się na ustawę Bayh-Dole — ucieszył się doradca.

— A jeśli sprawa jest mocna? — Przerwała mu Cross niskim głosem, w którym pobrzmiewała groźba.

— Być może namówimy panią Lang do podważenia patentu. Bezprawne wykluczenie głównego wynalazcy.

Cross walnęła pięścią w obicie kanapy.

— Bądźmy więc optymistami — powiedziała. — Kaye, kotku, gapisz się jak cielę w malowane wrota.

Kaye podniosła ręce w obronnym geście.

— Przysięgam, Marge, nie…

— Chciałabym wiedzieć, dlaczego moi ludzie tego nie wyhaczyli. Muszę zaraz porozmawiać z Shawbeckiem i Augustine’em. — Zwróciła się do prawników. — Sprawdźcie, w co jeszcze Bragg wetknął swój paluch. Żebyśmy nie dali się wpuścić w kanał.

39

Bethesda
Marzec

— Ta podróż była bardzo krótka — powiedział Dicken, kładąc na biurko Augustine'a wydrukowany raport i dyskietkę. — Przedstawiciele WHO w Afryce powiedzieli, że pracują po swojemu i dziękują. Stwierdzili, że współpraca przy poprzednich badaniach nie będzie tu miała zastosowania. W Afryce mają jedynie sto pięćdziesiąt potwierdzonych przypadków, tak mówią, i nie widzą żadnych podstaw do paniki. Przynajmniej byli na tyle uprzejmi, że dali mi parę próbek tkanek. Wysłałem je z Kapsztadu.

— Doszły — potwierdził Augustine. — Dziwne. Jeśli wierzyć ich liczbom, Afryka ucierpiała znacznie mniej niż Azja, Europa czy Ameryka Północna. — Wyglądał na zaniepokojonego; nie złego, ale zasmuconego. Dicken nigdy dotąd nie widział Augustine’a równie przybitego. — Co z tym zrobimy, Christopherze?

— Ze szczepionką? — Spytał Christopher.

— Z tobą, ze mną, z Zespołem Specjalnym. Do końca maja w samej Ameryce Północnej będziemy mieli ponad milion zakażonych kobiet. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zwołał socjologów, aby powiedzieli mu, jak zareaguje opinia publiczna. Z każdym tygodniem wzrasta jej nacisk. Dopiero co wróciłem ze spotkania z naczelną lekarz i wiceprezydentem. Tylko wice, Christopherze. Prezydent składa odpowiedzialność na Zespół Specjalny. Mały skandal z Kaye Lang był kompletnym zaskoczeniem. Jedyną radość odczułem na widok Marge Cross sapiącej w sali niby wykolejony pociąg towarowy. Zjechała nas prasa — „Niekompetentne sknocenie w erze cudów”. To przeważający ton.

— Nic dziwnego — powiedział Dicken i usiadł na fotelu z drugiej strony biurka.

— Christopherze, znasz Lang lepiej niż ja. Jak mogła do tego dopuścić?

— Mam wrażenie, że NIH zajął się uchyleniem patentu. Jakieś szczegóły techniczne, niemożność wykorzystywania zasobów naturalnych.

— Tak… Ale na razie przez tego sukinsyna Bragga wychodzimy na durni. Czy Lang była aż tak głupia, aby podpisywać każdy papier, który podsuwał jej mąż?

— A podpisywała?

— Podpisywała — potwierdził Augustine. — Jasne jak słońce. Przekazując w ręce Saula Madsena i jego wspólników kontrolę nad każdym odkryciem opartym na pierwotnym ludzkim retrowirusie endogennym.

— Wspólników niewymienionych?

— Niewymienionych.

— Tak więc właściwie nie jest winna? — Zapytał Dicken.

— Nie lubię pracować z głupkami. Wyrolowała mnie z Americolem, a teraz robi pośmiewisko z Zespołu Specjalnego. Cóż dziwnego, że prezydent nie spotkał się ze mną?

— Na razie. — Dicken obgryzał paznokieć, ale przestał po spojrzeniu Augustine’a.

— Cross mówi, żeby nie przejmować się procesami i czekać, aż Bragg nas pozwie. Racja. Tymczasem jednak zrywam nasze związki z Lang.

— Nadal może być przydatna.

— No to korzystajmy z niej po cichu.

— Czy mam trzymać się od niej z dala?

— Nie — powiedział Augustine. — Między wami wszystko ma zostać cacy. Niech się czuje potrzebna i włączona w pracę. Nie chcę, aby poszła do prasy — najwyżej ze skargą na złe traktowanie jej przez Cross. A teraz… Następna nieprzyjemność.

Augustine sięgnął do szuflady biurka i wyjął błyszczące, czarno-białe zdjęcie.

— Nie znoszę tego, Christopherze, ale rozumiem, dlaczego to robią.

— Co? — Dicken czuł się jak chłopczyk czekający na burę.

— Shawbeck poprosił FBI, aby miała na oku naszych głównych ludzi.

Dicken się pochylił. Dawno już rozwinął w sobie instynkt urzędnika państwowego nakazujący trzymanie nerwów na wodzy.

— Dlaczego, Mark?

— Bo dowiedział się o ogłoszeniu zagrożenia narodowego i wprowadzeniu stanu wojennego. Jeszcze nie podjęto żadnej decyzji… Może nastąpi to za kilka miesięcy… W tych jednak okolicznościach wszyscy musimy być czyści jak łza. Christopherze, jesteśmy aniołami leczenia. Ludzie nam ufają. Niedopuszczalna jest najmniejsza skaza.

Augustine podał mu zdjęcie. Widniał na nim on sam przed Jessies Cougar w Waszyngtonie w Dystrykcie Kolumbii.

— Mielibyśmy duże kłopoty, gdyby cię rozpoznano.

Dicken zarumienił się tyleż ze wstydu, co z gniewu.

— Poszedłem tam raz, wiele miesięcy temu. Byłem piętnaście minut i wyszedłem.

— Udałeś się z dziewczyną do pokoju na zapleczu — powiedział Augustine.

— Nosiła maskę chirurgiczną i traktowała mnie jak trędowatego! — Wybuchnął Dicken, okazując więcej przejęcia, niż pragnąłby. Jego instynkt bardzo osłabł. — Nie chciałem jej wcale dotykać!

— Christopherze, jak wszyscy inni nienawidzę tego gówna — powiedział Augustine lodowato — ale to dopiero początek. Wszystkich nas czeka bardzo szczegółowe sprawdzenie.

— Jestem więc na okresie próbnym i pod kuratelą, Mark? FBI wpisze mnie na czarną listę?

Augustine uważał, że nie musi odpowiadać.

Dicken wstał i rzucił zdjęcie na biurko.

— Co następne? Czy mam ci podawać nazwiska wszystkich kobiet, z którymi się umawiam, i opowiadać, co robiliśmy?

— Tak — odparł Augustine łagodnie.

Dicken urwał tyradę w połowie i poczuł, jak gniew wypływa zeń niby ciche beknięcie. Skutki były tak rozległe i przerażające, że niespodziewanie czuł jedynie zimny strach.

— Szczepionka do testów klinicznych będzie gotowa najwcześniej za cztery miesiące, nawet przy zastosowaniu nadzwyczajnych środków. Shawbeck i wiceprezydent dziś wieczorem omówią w Białym Domu nową politykę. Zalecamy kwarantannę. Założę się, że dla narzucenia jej konieczne będzie wprowadzenie swego rodzaju prawa wojennego.

Dicken znowu usiadł.

— Niewiarygodne.

— Nie mów, że o tym nie myśleliście — powiedział Augustine.

Twarz miał szarą ze znużenia.

— Nie dysponuję taką wyobraźnią — stwierdził Dicken z goryczą.

Augustine obrócił się, aby wyjrzeć przez okno.

— Nadchodzi wiosna. Kochliwość młodzieży i takie tam. To naprawdę właściwa pora na ogłoszenie rozdzielenia płci. Wszystkich kobiet zdolnych do rodzenia dzieci i wszystkich mężczyzn. Office of Management and Budget ma obliczyć z grubsza, jak bardzo obniży to dochód narodowy.

Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu.

— Dlaczego poszedłeś na noże z Kaye Lang? — Zapytał Dicken.

— Bo wiem, co z nią zrobić — odparł Augustine. — Ta inna sprawa… Nie powołuj się na mnie, Christopherze. Dostrzegam konieczność, ale nie wiem, jak u diabła to przeżyjemy, politycznie. — Wyjął z teczki kolejną fotografię i podniósł, pokazując Dickenowi. Widnieli na niej mężczyzna i kobieta stojący na schodkach przed kamienicą, oświetleni jedyną latarnią nad wejściem. Całowali się. Dicken nie widział twarzy mężczyzny, ale nosił się on jak Augustine i miał jego posturę.

— Abyś nie czuł się tak podle. To żona nowego kongresmena — powiedział Augustine. — Już po nas. Najwyższa pora, abyśmy wszyscy dorośli.


Dicken stanął przed siedzibą Zespołu Specjalnego w budynku nr 51. Nie czuł się najlepiej. Prawo wojenne. Rozdzielenie płci. Zwiesił ramiona i ruszył na parking, omijając szczeliny między płytami chodnika.

W samochodzie zauważył, że ma wiadomość na poczcie głosowej. Zadzwonił i ją odebrał. Nieznajomy głos próbował przezwyciężyć niekłamaną niechęć do pozostawiania wiadomości automatowi i po kilku nieudanych podejściach oznajmił, że mają wspólnych znajomych — dwóch lub trzech — i być może wspólne zainteresowania.

— Nazywam się Mitch Rafelson. Jestem teraz w Seattle, ale zamierzam wkrótce polecieć na Wschodnie Wybrzeże i odbyć kilka spotkań. Jeśli jest pan zainteresowany… Historią SHEVY, dawnymi jej przypadkami, proszę się do mnie odezwać.

Dicken zamknął oczy i pokręcił głową. Niewiarygodne. Chyba wszyscy już wiedzą o jego szalonej hipotezie. Zapisał numer telefonu w notesiku i popatrzył na niego z namysłem. Nazwisko brzmiało znajomo. Podkreślił je piórem.

Opuścił szybę i wciągnął głęboko powietrze. Dzień był ciepły, a chmury nad Bethesdą się przerzedzały. Zima wkrótce minie.

Wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkim racjom, wystukał numer Kaye Lang. Nie było jej w domu.

— Mam nadzieję, że potrafisz sobie radzić z wielkimi dziewuchami — mruknął Dicken pod nosem i uruchomił silnik samochodu. — Cross jest naprawdę bardzo wielka.

40

Baltimore

Adwokat nazywał się Charles Wothering. Mówił czystym akcentem bostońskim, ubrany był nieporządnie, ale z klasą, nosił zrobioną na drutach wełnianą czapkę i długi, purpurowy szalik. Kaye zaproponowała mu kawę i chętnie ją przyjął.

— Bardzo ładnie — ocenił rozglądając się po mieszkaniu. — Ma pani dobry gust.

— Marge urządziła wszystko za mnie — powiedziała Kaye.

Wothering się uśmiechnął.

— Marge zupełnie nie ma gustu w urządzaniu mieszkań. Pieniądze potrafią jednak zdziałać cuda, przyzna pani?

— Nie mam skarg — odparła Kaye z uśmiechem. — Dlaczego przysłała pana tutaj? Aby… Zmienić naszą umowę?

— Skądże — odparł Wothering. — Pani rodzice nie żyją, tak?

— Tak — potwierdziła Kaye.

Jestem przeciętnym prawnikiem, pani Lang — czy mogę mówić pani Kaye?

Kaye przytaknęła.

— Przeciętnie znam się na prawie, ale Marge ceni moją znajomość charakterów. Może mi pani wierzyć albo nie, ale Marge nie jest w tym dobra. Mnóstwo brawury, lecz szereg nieudanych małżeństw, które pomagałem rozwiązywać i odkładać w odległą przeszłość, tak iż więcej o nich nie słychać. Jej zdaniem potrzebuje pani mojej pomocy.

— W czym? — Zapytała Kaye.

Wothering usiadł na kanapie i z cukierniczki na tacy nabrał trzy łyżeczki cukru. Ostrożnie mieszał kawę w filiżance.

— Czy kochała pani Saula Madsena?

— Tak — odparła Kaye.

— A co czuje pani teraz?

Kaye zastanawiała się, ale wytrzymała badawcze spojrzenie Wotheringa.

— Pojęłam, ile rzeczy Saul ukrywał przede mną, abyśmy mogli snuć marzenia.

— Jaki był intelektualny wkład Saula do pani pracy?

— To zależy do jakiej.

— Do pracy nad wirusem endogennym.

— Niewielki. Nie była to jego specjalność.

— A co było jego specjalnością?

— Porównywał siebie do drożdży.

— Słucham?

— Zapoczątkowywał fermentację. Ja wnosiłam cukier.

Wothering się zaśmiał.

— To znaczy pobudzał panią intelektualnie?

— Rzucał mi wyzwania.

— Jak nauczyciel, rodzic czy… Partner?

— Partner — odparła Kaye. — Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

— Związała się pani z Marge, bo nie czuła się na siłach sama mierzyć się z Augustine’em i jego ludźmi. Czy mam rację?

Kaye popatrzyła na niego.

Wothering uniósł krzaczastą brew.

— Niezupełnie — odparła Kaye.

Nie mrużyła oczu i już ją piekły. Wothering mrugał, ile chciał, a teraz odstawił filiżankę.

— Mówiąc krótko, Marge przysłała mnie, abym w jakikolwiek możliwy sposób oderwał panią od Saula Madsena. Potrzebuję pani zgody na dokładne sprawdzenie EcoBacter, AKS i związków pani z Zespołem Specjalnym.

— Czy to konieczne? Jestem pewna, panie Wothering, że limit mrocznych tajemnic w moim życiu już się wyczerpał.

— Ostrożności nigdy za wiele, pani Kaye. Rozumie pani, że sprawy nabierają wielkiej wagi. Wszelkiego rodzaju kłopotliwe sytuacje mogą naprawdę mocno wpłynąć na porządek publiczny.

— Wiem — przyznała Kaye. — Powiedziałam, że jest mi przykro.

Wothering wyciągnął rękę i z pocieszającą miną pomachał lekko palcami w powietrzu. W innej epoce może po ojcowsku poklepałby ją po kolanie.

— Posprzątamy ten bałagan. — Spojrzenie Wotheringa stwardniało. — Nie chcę, aby rosnące poczucie osobistej odpowiedzialności zastąpiła pani automatycznym poleganiem na usługach dobrego prawnika — powiedział. — Jest już pani dorosła, Kaye. Chcę przede wszystkim rozplątać sznurki, a potem… Odetnę je. Nic nikomu nie będzie pani winna.

Kaye zagryzła wargę.

— Chciałabym wyjaśnić jedno, panie Wothering. Mój mąż był chory. Chory umysłowo. Co Saul zrobił, albo czego nie zrobił, nie może być zarzutem wobec niego — ani wobec mnie. Starał się zachowywać równowagę, wieść swe życie i pracować.

— Rozumiem, pani Lang.

— Saul bardzo mi pomagał, na swój sposób, ale odrzucam wszelkie wnioski, że nie jestem samodzielna.

— Nie wyciągam takich wniosków.

— To dobrze — powiedziała Kaye, czując, że stąpa po polu minowym zdenerwowania, gotowa w każdej chwili wybuchnąć gniewem. — Chcę teraz wiedzieć, czy Marge Cross nadal uważa moje usługi za przydatne?

Wothering uśmiechnął się i pokiwał głową w sposób umiejętnie wyrażający świadomość jej zdenerwowania i konieczność kontynuacji swojej misji.

— Marge nigdy nie daje więcej, niż bierze, na pewno szybko się pani o tym przekona. Kaye, czy może mi pani objaśnić ową szczepionkę?

— To połączenie płaszcza antygenu ze spreparowanym rybozymem — kwasem rybonukleinowym o właściwościach podobnych do enzymu. Przyłącza się do części kodu SHEVY i go przecina. Łamie jej kark. Wirus nie może się replikować.

Wothering w zdumieniu kręcił głową.

— Technicznie jest to cudowne — stwierdził. — Dla większości z nas niepojęte. Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani zdaniem Marge zdoła namówić kobiety na całym świecie do rozważenia przyjęcia tej szczepionki?

— Pewnie zadziała reklamą i promocją. Powiedziała, że praktycznie ją rozda.

— Komu zaufają pacjenci, Kaye? Jest pani wybitną kobietą, którą mąż oszukiwał, trzymał w niewiedzy. Kobiety potrafią przez skórę wyczuwać taką niesprawiedliwość. Proszę mi wierzyć, Marge gotowa jest na bardzo wiele, aby zatrzymać panią w swym zespole. Pani pozycja staje się coraz silniejsza.

41

Seattle

Mitch podniósł się w łóżku, spocony i krzyczący. Słowa padały z gardłowym hukiem, choć już wiedział, że się obudził. Usiadł z boku z nogami nadal zaplątanymi w pościel i drżał. — Wariactwo — powiedział. — Zwariowałem. Zwariowałem na punkcie tego.

Znowu śnił o neandertalczykach. Tym razem patrzył na nich przeważnie z punktu widzenia samca, czuł się wolny, jakby unosił się w płynnym oceanie, który od razu zalał go bardzo przejrzystymi i nieprzyjemnymi wodami uczuć, a potem wzbił się wysoko, aby oglądać splątany tok wydarzeń. Tłumy zbierały się na skraju wioski — tym razem nie na jeziorze, ale na polanie otoczonej gęstą, pradawną puszczą. Zaostrzonymi, utwardzonymi w ogniu kijami wygrażały samicy, której imię niemal pamiętał… Nali-a albo Ma-li.

— Jean Auel, oto jestem — mruknął, wygrzebując nogi z pościeli. — Mowgli z Kamiennego Plemienia ratuje swą kobietę. Jezu.

Poszedł do kuchni nalać sobie szklankę wody. Walczył z jakimś wirusem — na pewno przeziębienia, a nie SHEVY, zważywszy na stan jego związków z kobietami. W ustach go drapało i piekło, a z nosa kapało. Przeziębił się pewnie podczas odbytej w zeszłym tygodniu wycieczki do Iron Cave. Może zaraził się od Mertona. Odwiózł brytyjskiego dziennikarza na lotnisko, skąd odlatywał on do Marylandu.

Woda smakowała okropnie, ale oczyściła mu usta. Wyjrzał na Broadway i pocztę, teraz niemal puste. Marcowa burza śnieżna miotała ulicami drobne, krystaliczne płatki. Pomarańczowy blask sodowych latarni ulicznych przekształcał nagromadzony śnieg w porozrzucane stosy złota.

— Wykopano nas z jeziora, ze wsi — szepnął. — Musimy poradzić sobie sami. Paru zapaleńców gotowych jest pójść za nami, może spróbują nas zabić. Będziemy…

Zadrżał. Emocje były tak mocne i tak rzeczywiste, że z trudem się z nich otrząsnął. Strach, wściekłość, coś jeszcze… Bezradna miłość. Pomacał twarz. Zerwali ze swoich obliczy rodzaj skóry, maseczki. Oznakę swej zbrodni.

— Droga Shirley MacLaine — powiedział, przyciskając czoło do zimnej szyby okna. — Reżyseruję jaskiniowców, którzy nie żyją w jaskiniach. Czy dostanę jakieś rady?

Zerknął na zegar na kamerze wideo leżącej niepewnie na małym telewizorze. Była piąta rano. W Atlancie mieli ósmą. Spróbował ponownie połączyć się z tamtym numerem, a potem zalogować się na naprawionym laptopie i wysłać wiadomość e-mailem.

W łazience gapił się na siebie w lustrze. Rozczochrane włosy, spocona, przetłuszczona twarz, dwudniowy zarost, porwana koszulka i gacie.

— Istny Jeremiasz — powiedział.

Potem kolejne wielkie sprzątanie zaczął od przedmuchania nosa i umycia zębów.

42

Atlanta

Christopher Dicken do swego domku na obrzeżach Atlanty wrócił o trzeciej nad ranem. Do drugiej pracował u siebie w CDC, przygotowując dla Augustine’a dane o rozprzestrzenianiu się SHEVY w Afryce. Przez godzinę leżał, nie mogąc zasnąć i zastanawiając się, jaki będzie świat za następne sześć miesięcy. Kiedy wreszcie zapadł w sen, miał wrażenie, że zaraz potem obudziło go brzęczenie telefonu komórkowego. Usiadł w podwójnym łóżku, należącym kiedyś do jego rodziców, zastanawiając się chwilę, gdzie jest, szybko uznał, że to nie Hilton w Kapsztadzie, i zapalił światło. Ranek przesączał się już przez zasłony w oknach. Po czwartym dzwonku Dicken zdołał wygrzebać komórkę z kieszeni wiszącego w szafie płaszcza i odebrał połączenie.

— Czy pan doktor Chris Dicken?

— Christopher. No. — Zerknął na zegarek. Piętnaście po ósmej. Przespał zaledwie dwie godziny i na pewno czuł się gorzej, niż gdyby wcale nie spał.

— Nazywam się Mitch Rafelson.

Tym razem Dicken przypomniał sobie to nazwisko i wiedział, skąd je zna.

— Naprawdę? — Zapytał. — Gdzie pan jest, panie Rafelson?

— W Seattle.

— Czyli u pana jest nawet wcześniej niż tu. Muszę jeszcze pospać.

— Proszę o chwilę — powiedział Mitch. — Przepraszam, jeśli pana obudziłem. Czy dostał pan moją wiadomość?

— Dostałem — odparł Dicken.

Musimy porozmawiać.

— Zaraz, jeśli jest pan Mitchem Rafelsonem, tym Mitchem Rafelsonem, to powinienem z panem rozmawiać… Niemal tak pilnie jak… — Próbował znaleźć dowcipne porównanie, ale umysł mu nie pracował. — Nie muszę z panem rozmawiać.

— Rozumiem… Ale i tak proszę posłuchać. Szuka pan SHEVY po całym świecie, prawda?

— No — powiedział Dicken. Ziewnął. — Bardzo mało spałem, myśląc o niej.

— Ja też — odparł Mitch. — Pańskie zwłoki na Kaukazie wykazały obecność SHEVY. Moje mumie… W Alpach… Mumie w Innsbrucku wykazały obecność SHEVY.

Dicken mocniej przycisnął komórkę do ucha.

— Skąd pan o tym wie?

— Mam raporty laboratoryjne z Uniwersytetu Stanu Waszyngton. Co wiem, muszę przekazać panu i każdemu innemu z otwartym umysłem.

— Żaden umysł nie jest na to dość otwarty — powiedział Dicken. — Kto dał panu mój numer?

— Doktor Wendell Packer.

— Czy znam Packera?

— Pracował pan z jego znajomą. Renee Sondak.

Dicken podrapał paznokciem przedni ząb. Bardzo poważnie rozważał zakończenie połączenia. Jego komórka była szyfrowana cyfrowo, ale gdyby ktoś się uparł, to odkodowałby rozmowę. Na myśl o tym zapłonął nagle gniewem. Rzeczy wymykały się spod kontroli. Wszyscy tracili perspektywę i wcale nie byłoby lepiej, gdyby się zabawiał na prawo i lewo.

— Jestem zupełnie sam. — Mitch przerwał ciszę. — Ktoś musi mi powiedzieć, że nie zwariowałem do końca.

— No — powiedział Dicken. — Wiem coś o tym. — Potem, wykrzywiając twarz i tupiąc nogą, wiedząc, że napyta sobie większej biedy niż podczas wszystkich poprzednich walk z wiatrakami, dodał: — Powiedz mi coś więcej, Mitch.

43

San Diego, Kalifornia
28 marca

Tytuł konferencji międzynarodowej, wypisany czarnymi plastikowymi literami na tablicy w centrum kongresowym, wywołał u Dickena przelotny dreszczyk — przelotny i konieczny. Przez ostatnie kilka miesięcy nic prawie nie dawało mu starego, dobrze znanego kopa zadowolenia z pracy, ale bez trudu poczuł go na widok nazwy konferencji.


Kontrolowanie środo-wi (ru) s-ka: Nowe techniki zwalczania chorób wirusowych

Tekst nie był wcale nazbyt optymistyczny ani bezpodstawny. Za kilka lat świat mógł już nie potrzebować ścigania wirusów przez Christophera Dickena.

Kłopot tylko w tym, że podczas trwania choroby kilka lat to naprawdę bardzo długo.

Dicken wyszedł z cienia rzucanego przez betonowy występ budynku centrum, blisko głównego wejścia, prosto na jaskrawe słońce oświetlające chodnik. Upał, jakiego nie doświadczył od Kapsztadu, dał mu zastrzyk buzującej energii. W Atlancie ostatnio się ociepliło, ale mróz ściskający Wschodnie Wybrzeże nie pozwalał jeszcze topnieć śniegowi zalegającemu ulice Baltimore i Bethesdy.

Mark Augustine był już w mieście, mieszkał na okręcie U. S. „Grant”, daleko od większości z pięciu tysięcy oczekiwanych uczestników, wypełniających głównie hotele blisko brzegu. Dicken materiały kongresowe — gruby, oprawiony spiralą na grzbiecie tom z dołączoną płytką DVD-ROM — wziął już tego ranka, aby wcześniej zapoznać się z programem.

Kluczowe wystąpienie Marge Cross wyznaczono na następny dzień rano. Dicken uczestniczył w pięciu zespołach panelowych, dwa z nich miały zająć się SHEVĄ. Kaye Lang była w jednym wspólnie z Dickenem, ponadto należała do siedmiu innych, miała także zabrać głos przed sesją plenarną Światowej Grupy Badawczej Walki z Retrowirusami, która odbywała się w związku z konferencją.

Prasa obwieszczała już wielki przełom w postaci rybozymowej szczepionki Americolu. Wyglądała dobrze — a nawet bardzo dobrze — w szkiełkach Petriego, ale nie zaczęto jeszcze prób na ludziach. Shawbeck mocno cisnął na Augustine'a, sam z kolei był naciskany przez rząd; wszyscy zaś pchali się, by uszczknąć coś ze stołu Marge Cross.

Dicken czuł w powietrzu osiem różnych rodzajów nadciągającej katastrofy.

Od kilku dni nie miał wieści od Mitcha Rafelsona, ale podejrzewał, że antropolog jest już w mieście. Jeszcze się nie spotkali, mimo to spisek trwał w najlepsze. Kaye zgodziła się porozmawiać z nimi tego wieczoru albo następnego dnia, zależnie od tego, kiedy ludzie Cross spuszczają ze smyczy po rundzie wywiadów i wystąpień dla dziennikarzy.

Musieli znaleźć miejsce odległe od wścibskich oczu. Dicken podejrzewał, że najlepszym będzie samo oko cyklonu; w tym też celu niósł drugą teczkę z pustym identyfikatorem konferencji — „Gość CDC” — i grubym programem.


Kaye szła zatłoczonym korytarzem, strzelając nerwowo oczyma po twarzach. Czuła się jak szpieg w podrzędnym filmie, próbowała skrywać prawdziwe odczucia, a na pewno poglądy — choć sama nie bardzo wiedziała, co ma myśleć. Większą część popołudnia spędziła w leżącym wyżej apartamencie Marge Cross, a raczej na całym wynajętym przez nią piętrze, rozmawiając z przedstawicielami i przedstawicielkami spółek zależnych od Americolu, profesorami z Uniwersytetu Stanowego Kalifornii, burmistrzem San Diego.

Marge wzięła ją na bok i zapowiedziała na koniec konferencji jeszcze większych VIP-ów.

— Zachowuj bystrość i blask — powiedziała. — Nie pozwól konferencji cię wyczerpać.

Kaye czuła się jak lalka na wybiegu. Nie lubiła takich wrażeń.

O wpół do szóstej zjechała windą na parter i wyczarterowanym autobusem pojechała na otwarcie konferencji. Uroczystość miała się odbyć w Zoo miasta San Diego, a urządzał ją Americol.

Gdy wysiadła z autobusu przed ogrodem zoologicznym, poczuła zapach jaśminu i żyznej gleby, podlanej uruchomionymi wieczorem zraszaczami. Kolejka przed pawilonem wejściowym była wielka; Kaye ustawiła się przed boczną bramą i pokazała strażnikowi zaproszenie.

Pięć kobiet ubranych na czarno chodziło dostojnie przed bramą zoo, nosząc transparenty. Dostrzegła je tuż przed wejściem; na jednej z tablic przeczytała NASZE CIAŁA, NASZE PRZEZNACZENIE: OCALCIE NASZE DZIECI.

Ciepły półmrok wewnątrz podziałał magicznie. Od ponad roku nie miała niczego przypominającego urlop; ostatni spędziła z Saulem. Potem doświadczała jedynie pracy i rozpaczy, niekiedy jednocześnie.

Przewodnik z ogrodu zoologicznego zebrał grupę gości Americolu i zrobił im małą wycieczkę. Kilka chwil Kaye spędziła na przyglądaniu się różowym flamingom, brodzącym w sadzawce. Popatrzyła z podziwem na cztery stuletnie kakadu żółtoczube — w tym na obecną maskotkę zoo, Ramzesa — z senną obojętnością przyglądające się przechodzącym tłumom zwiedzających. Potem przewodnik pokazał im boczny pawilon i dziedziniec otoczony palmami.

Przed pawilonem dość słaby zespół grał ulubione przeboje czterdziestolatków, zaś goście obu płci wynosili papierowe talerzyki z jedzeniem i rozglądali się za stołami.

Kaye stanęła przy bufecie pełnym owoców i warzyw, nałożyła sobie sporą porcję sera, pomidorów koktajlowych, kalafiora i marynowanych grzybów, w barze zamówiła kieliszek białego wina.

Wyjmując z torebki pieniądze, aby zapłacić za wino, kącikiem oka zauważyła Christophera Dickena. Holował za sobą wysokiego, mizernie wyglądającego mężczyznę w dżinsowej marynarce i szarych, wyblakłych spodniach z tego samego materiału, trzymającego pod pachą podniszczoną skórzaną torbę na ramię. Kaye wzięła głęboki oddech, wrzuciła resztę do torebki i odwróciła się w porę, aby napotkać twardy wzrok Dickena. Odwzajemniła się ukradkowym skinieniem głową.

Nie zdołała powstrzymać chichotu, gdy Dicken odsunął płótno i z udawaną obojętnością opuścili zamknięty dziedziniec. Zoo było prawie puste.

— Czuję się taka przebiegła — powiedziała. Zachowała kieliszek z winem, ale zdołała wyrzucić talerz z warzywami. — Co my niby, u licha, wyprawiamy?

Uśmiech Mitcha nie był zbyt pewny. Zaniepokoiły ją jego oczy — jednocześnie chłopięce i smutne. Dicken, niższy i grubszy, wyglądał na bezpośredniego i łatwiej dostępnego, dlatego Kaye skupiła się na nim. Miał reklamówkę, z której teatralnym gestem wyciągnął składany plan największego na świecie ogrodu zoologicznego.

— Może ratujemy tu rasę ludzką — odparł. — Usprawiedliwia to każdy fortel.

— Kurczę — rzuciła Kaye. — Miałam nadzieję na coś budzącego większy dreszczyk. Czy ktoś nas słyszy?

Dicken wskazał ręką niskie łuki zbudowanego w stylu hiszpańskim pawilonu gadów, jakby machał czarodziejską różdżką. Na terenie zoo zostało tylko kilku zabłąkanych turystów.

— Czysto — odparł.

— Pytam poważnie, Christopherze — powiedziała Kaye.

— Jeśli FBI założyła pluskwy smokom z Komodo lub facetom w hawajskich koszulach, to już po nas. Nic lepszego nie wymyśliłem.

Głośnie wrzaski wyjców powitały koniec dnia. Mitch poprowadził ich betonową ścieżką wiodącą przez dżunglę tropikalną. Drogę oświetlały lampki na poziomie ziemi, a nad ich głowami zraszacze rozpylały mgiełkę. Urok miejsca ogarnął ich na chwilę, nikt nie chciał złamać czaru.

Mitch sprawił na Kaye wrażenie drągala, faceta z otwartych przestrzeni. Nie podobało się jej jego milczenie. Odwrócił się, spojrzał na nią uważnie zielonymi oczyma. Kaye zauważyła jego buty: turystyczne pionierki o mocno zużytych grubych podeszwach.

Uśmiechnęła się niezręcznie, a Mitch odwzajemnił uśmiech.

— To nie moja działka — powiedział. — Jeśli ktoś ma zacząć rozmowę, to na pewno pani.

— Ale to pan ma dla nas rewelacje — odparł Dicken.

— Ile mamy czasu? — Zapytał Mitch.

— Dziś wieczór jestem wolna — wyjaśniła Kaye. — Marge potrzebuje nas w swej świcie jutro o ósmej rano. Americol wydaje śniadanie.

Zjechali windą do kanionu i stanęli przy klatce zajętej przez parę szkockich żbików. Wyglądające na udomowione cętkowane koty chodziły niespokojnie, pomrukując cicho w półmroku.

— To nie moja działka — powtórzył Mitch. — Bardzo mało wiem o mikrobiologii, znam tylko podstawy. Wpadłem na coś cudownego, co o mało nie zrujnowało mi życia. Straciłem reputację, uznano mnie za nieudacznika, który dwa razy przegrał w naukowych zawodach. Gdybyście byli rozsądni, nie pokazywalibyście się ze mną.

— Wyjątkowa szczerość. — Dicken podniósł rękę. — Następny.

— Goniłem za chorobami przez połowę globu. Mam nosa, wyczuwam, jak się rozprzestrzeniają, co wyprawiają, jak działają. Niemal od samego początku podejrzewałem, że tropię coś nowego. Jeszcze bardzo niedawno próbowałem wieść podwójne życie, wierzyć w dwie sprzeczne rzeczy naraz, i dłużej już nie potrafię.

Kaye jednym łykiem dopiła wino.

— Mówimy, jakbyśmy odbywali terapię odwykową w dwunastu krokach. No dobra. Moja kolej. Jestem wyzbytym poczucia bezpieczeństwa naukowcem, badaczką pragnącą trzymać się z dala od wszystkich drobnych dupereli, czepiałam się więc każdego, kto dawał mi miejsce do pracy i ochronę… A teraz nadszedł czas, abym stała się niezależna i sama podejmowała decyzje. Pora dorosnąć.

— Alleluja — rzucił Mitch.

— Wio, siostro — dodał Dicken.

Podniosła wzrok, gotowa się rozgniewać, ale obaj uśmiechali się jak należy i po raz pierwszy od wielu miesięcy — od ostatnich miłych chwil z Saulem — poczuła, że jest wśród przyjaciół.

Dicken sięgnął do reklamówki i wyjął butelkę merlota.

— Może nas przyuważyć ochrona zoo — powiedział — ale to najmniejszy z naszych grzechów. Niektóre konieczne rzeczy człowiek wydusza z siebie dopiero wtedy, gdy jest odpowiednio napity.

— Domyślam się, że oboje doszliście już do wspólnych poglądów — zwrócił się Mitch do Kaye, gdy Dicken rozlewał wino. — Próbowałem czytać wszystko, co zdołałem znaleźć, aby nabrać jakiegoś pojęcia, ale i tak jestem daleko w tyle.

— Nie wiem, od czego zacząć — powiedziała Kaye. Gdy już się trochę rozluźnili, sposób, w jaki patrzył na nią Mitch Rafelson — prosty, uczciwy i dyskretnie taksujący — obudził w niej coś, co uważała za dawno umarłe.

— Od miejsca, w którym się spotkaliście — podsunął Mitch.

— Gruzja — rzekła Kaye.

— Ojczyzna wina — dodał Dicken.

— Odwiedziliśmy masowy grób — zaczęła Kaye. — Choć nie wspólnie. Ciężarne kobiety i ich mężowie.

— Zabijali dzieci — powiedział Mitch; jego wzrok nagle stracił ostrość. — Dlaczego?

Usiedli przy plastikowym stoliku obok zamkniętego bufetu, głęboko w cieniu kanionu. Brązowe i czerwone koguty przedzierały się przez krzaki przy asfaltowej drodze i ścieżkach z beżowego betonu. Wielki kot dyszał i prychał w swej klatce, wysyłając niesamowite echa.

Z małej skórzanej torby na ramię Mitch wyciągnął teczkę i na plastikowym stoliku równo rozłożył kartki.

— Wszystko łączy się tutaj. — Położył rękę na dwóch arkuszach po prawej stronie. — To analizy wykonane na Uniwersytecie Stanu Waszyngton. Wendell Packer pozwolił mi pokazać je wam. Jeśli ktoś się wygada, wszyscy możemy wpaść w niezłe szambo.

— Analizy czego? — Spytała Kaye.

— Materiału genetycznego mumii z Innsbrucku. Pochodzące z dwóch różnych laboratoriów Uniwersytetu Stanu Waszyngton dwa zestawy wyników badań tkanek. Dałem Wendellowi Packerowi próbki tkanek pary osobników dorosłych. Innsbruck, jak się okazało, przysłał Marii Konig z tego samego wydziału zestaw próbek wszystkich trzech mumii. Umożliwiło to Wendellowi przeprowadzenie porównania.

— Co stwierdzili? — Zapytała Kaye.

— Trzy ciała naprawdę należały do rodziny. Matka, ojciec, córka. Wiedziałem to już — widziałem ich razem w jaskini w Alpach.

Kaye zmarszczyła brwi w zamyśleniu.

— Przypominam sobie. Poszedł pan do jaskini na prośbę pary przyjaciół… Naruszyliście stanowisko… A towarzysząca wam kobieta zabrała niemowlę do swojego plecaka?

Mitch odwrócił wzrok, napiął mięśnie szczęki.

— Mogę wam powiedzieć, jak było naprawdę.

— Nie ma potrzeby — stwierdziła Kaye, nagle ostrożna.

— Tylko dla wyjaśnienia — nalegał Mitch. — Musimy sobie ufać, jeśli z tego ma coś wyjść.

— No to proszę opowiedzieć — uległa Kaye, Mitch przekazał w skrócie całą opowieść.

— Wszystko wyszło beznadziejnie — zakończył.

Dicken patrzył na nich uważnie z założonymi rękoma.

Kaye wykorzystała przerwę na przejrzenie analiz rozłożonych na blacie plastikowego stolika, uważając, aby pozostawiony keczup nie poplamił kartek. Przeczytała dane dotyczące datowania węglem C14, porównania znaczników genetycznych, a na koniec wynik udanego poszukiwania SHEVY przez Packera.

— Packer twierdzi, że SHEVA niezbyt się zmieniła przez piętnaście tysięcy lat — powiedział Mitch. — Uznaje to za zdumiewające jak na DNA śmieciowe.

— Chyba nie jest śmieciowe — odparła Kaye. — Geny mają już trzydzieści milionów lat. Są nieustannie odświeżane, sprawdzane, zachowywane… Skrywane w ściśle upakowanej chromatynie, chronione izolatorami… Muszą być.

— Jeśli pozwolicie, chciałbym powiedzieć wam obojgu, co myślę — poprosił Mitch tonem pełnym śmiałości i nieśmiałości, który na Kaye sprawił wrażenie jednocześnie zdumiewające i pociągające.

— Proszę bardzo — zachęciła go.

— To przykład powstawania podgatunku — zaczął Mitch. — Wcale nie skrajny. Szturchnięcie prowadzące do nowej odmiany. Przypominające współczesne dziecko zrodzone z późnych neandertalczyków.

— Bliższe nam — rzuciła Kaye.

— Racja. Kilka tygodni temu w stanie Waszyngton był reporter nazwiskiem Oliver Merton. Interesował się mumiami. Powiedział mi o bójkach wybuchających na uniwersytecie w Innsbrucku… — Mitch uniósł wzrok i dostrzegł zdumienie Kaye.

— Oliver Merton? — Spytała, krzywiąc twarz. — Pracuje dla „Nature”?

— Wtedy dla „Economista” — odparł Mitch.

Kaye zwróciła się do Dickena.

— Ten sam?

— Aha — przytaknął Dicken. — Zajmuje się dziennikarstwem naukowym, bywa też reporterem politycznym. Wydał książkę lub dwie. — Potem wyjaśnił Mitchowi: — Merton wywołał wielkie zamieszanie na konferencji prasowej w Baltimore. Pogrzebał dość głęboko w powiązaniach Americolu z CDC i z SHEVĄ.

— Może to dwie oddzielne sprawy — wysunął przypuszczenie Mitch.

— Musi tak być, prawda? — Zapytała Kaye, spoglądając to na jednego, to na drugiego. — Chyba tylko my je z sobą łączymy?

— Nie byłbym taki pewny — odparł Dicken. — Mów dalej, Mitch.

— Przyjmijmy, że jest związek, zanim zaczniemy strzelać do intruzów. O co się kłócą w Innsbrucku?

— Według Mertona o związek niemowlęcia z mumiami dorosłych — co potwierdza Packer.

— Co za ironia — wtrącił Dicken. — ONZ część próbek z Gordi wysłała do laboratorium Konig.

— Antropolodzy w Innsbrucku są dość konserwatywni — powiedział Mitch. — Natrafić na pierwsze bezpośrednie dowody powstawania gatunku ludzkiego… — Kiwnął głową ze współczuciem. — Na ich miejscu bym się przestraszył. To nie tylko zachwianie paradygmatu — to wręcz jego przełamanie. To koniec gradualizmu, koniec dzisiejszej syntezy darwinistycznej.

— Nie musimy być tacy radykalni — odparł Dicken. — Wiele się mówi o punktualizmie w zapisie kopalnym — miliony lat stałości, a potem nagła zmiana.

— Zmiana zachodząca przez milion lub sto tysięcy lat, a w niektórych przypadkach przez zaledwie dziesięć tysięcy — ciągnął Mitch. — Nie przez jedną noc. Wnioski muszą przerażać każdego naukowca. Ale znaczniki nie kłamią. A rodzice niemowlęcia mieli SHEVĘ w swoich tkankach.

— Hmm — rzuciła Kaye. Nocne powietrze znów wypełniły ciągłe, melodyjne wrzaski wyjców.

— Samicę zraniło coś ostrego, może grot włóczni — powiedział Dicken.

— Zgadza się — potwierdził Mitch. — Spowodowało, że bliski narodzin płód przyszedł na świat martwy albo prawie martwy. Matka zmarła zaraz potem, a ojciec… — Głos uwiązł mu w gardle. — Przepraszam. Niełatwo mi o tym mówić.

— Współczuje im pan — stwierdziła Kaye.

Mitch przytaknął.

— Miewam o nich niesamowite sny.

— Postrzeganie pozazmysłowe? — Spytała.

— Wątpię — odparł Mitch. — Tak po prostu pracuje mój umysł, składając wszystko do kupy.

— Uważasz, że plemię ich wygnało? — Zapytał Dicken. — Prześladowało?

— Ktoś chciał zabić kobietę — odparł Mitch. — Mężczyzna z nią został, próbował uratować. Byli inni. Mieli coś dziwnego na twarzach. Małe płaty skóry wokół oczu i nosa, jakby maski.

— Zrzucali skórę? Za życia? — Spytała Kaye, wzruszając ramionami.

— Wokół oczu, na twarzy.

— Ciała pod Gordi — powiedziała Kaye.

— Co z nimi? — Zapytał Dicken.

— Niektóre miały małe skórzane maski. Myślałam, że to może… Jakiś dziwny skutek rozkładu zwłok. Nigdy jednak czegoś takiego nie widziałam.

— Posuwamy się za daleko — stwierdził Dicken. — Skupmy się na dowodach Mitcha.

— To wszystko, co mam — powiedział Mitch. — Zmiany fizjologiczne są na tyle znaczące, że można zaliczyć niemowlę do innego podgatunku, powstałego za jednym zamachem. W jedno pokolenie.

— Podobne rzeczy musiały się zdarzać setki tysięcy lat przed twoimi mumiami — stwierdził Dicken. — A zatem grupy neandertalczyków bytowały jednocześnie z populacjami ludzi współczesnych, albo obok nich.

— Tak sądzę — przytaknął Mitch.

— Czy pana zdaniem narodziny były aberracją? — Spytała Kaye.

Mitch przyglądał się jej kilka sekund, nim odpowiedział.

— Nie.

— Czy można zasadnie zakładać, że znalazł pan coś typowego, a nie wyjątkowego?

— Można.

Rozdrażniona Kaye podniosła ręce.

— Słuchajcie — powiedział Mitch. — W gruncie rzeczy jestem konserwatywny. Rozumiem gości z Innsbrucku, naprawdę rozumiem! To dziwaczne, zupełnie niespodziewane.

— Czy mamy ciągły, stopniowy zapis kopalny wiodący od neandertalczyków do kromaniończyków? — Zapytał Dicken.

— Nie, ale mamy różne stopnie przejścia. Zapis kopalny zwykle jest daleki od ciągłości.

— I… Jako powód uznaje się nieodnalezienie jeszcze niezbędnych ogniw pośrednich, tak?

— Tak — potwierdził Mitch. — Choć niektórzy paleontolodzy już od dawna idą na noże z gradualistami.

— Bo ciągle natrafiają na skoki, a nie na ciągły rozwój — powiedziała Kaye. — Nawet kiedy zapis kopalny zachował się lepiej niż dla ludzi czy innych dużych zwierząt.

W zamyśleniu popijali ze swych kieliszków.

— Co mamy robić? — Spytał Mitch. — Mumie mają SHEVĘ. My mamy SHEVĘ.

— To bardzo skomplikowane — odparła Kaye. — Kto zacznie?

— Napiszmy, co się według nas dzieje. — Mitch sięgnął do torby i wyjął trzy kartki i trzy długopisy. Rozłożył je na stoliku.

— Jak uczniowie? — Rzucił Dicken.

— Mitch ma rację. Piszmy — odparła Kaye.

Dicken wyciągnął z reklamówki drugą butelkę wina i odkorkował ją. Kaye trzymała w ustach koniuszek długopisu. Pisali dziesięć lub piętnaście minut, przekazując sobie kartki i zadając pytania. Zrobiło się chłodniej.

— Przyjęcie zaraz się skończy — powiedziała.

— Spokojna głowa — stwierdził Mitch. — Ochronimy panią.

Uśmiechnęła się ponuro.

— Dwaj prawie pijani faceci zalani teoriami?

— Właśnie — powiedział Mitch.

Kaye wolała na nich nie patrzeć. Jej uczucia mało miały wspólnego z nauką i profesjonalizmem. Niełatwo przyszło jej zapisywanie myśli. Nigdy przedtem tak nie pracowała, nawet z Saulem; dzielili notatniki, ale nigdy nie zaglądali sobie do notatek w chwili ich zapisywania.

Wino ją rozluźniło, zabrało część napięcia, ale nie wyklarowało myślenia. Waliła głową w mur. Napisała:


Populacje jako wielkie sieci jednostek rywalizujących i współpracujących, niekiedy jednocześnie. Każde świadectwo komunikacji między osobnikami populacji. Drzewa komunikują się związkami chemicznymi. Ludzie używają feromonów. Bakterie wymieniają plazmidy i fagi lizogenne.


Spojrzała na Dickena, piszącego nieustannie, przekreślającego całe akapity. Pulchny, tak, ale najwyraźniej silny i zmotywowany, wybitny; atrakcyjne rysy twarzy.

Napisała teraz:


Ekosystemy to sieci gatunków rywalizujących i współpracujących. Feromony i inne związki chemiczne mogą się przenosić między gatunkami. Sieci mogą mieć te same cechy co mózgi; ludzkie mózgi to sieci neuronów. Myślenie twórcze jest możliwe w każdej dostatecznie złożonej funkcjonalnej sieci nerwowej.


— Zobaczmy, do czego doszliśmy — powiedział Mitch. Wymienili notatki. Kaye przeczytała stronę Mitcha:


Molekuły sygnalizujące i wirusy przenoszą informacje między ludźmi. Poszczególni ludzie podczas swego życia gromadzą te informacje; czy to jednak jest ewolucja lamarkowska?


— Myślę, że wszystkie te sieci zaciemniają sedno sprawy — powiedział Mitch.

Kaye czytała teraz zapiski Dickena.

— Tak działa wszystko w przyrodzie — odparła. Dicken przekreślił prawie całą stronę. Pozostało tylko:


Przez całe życie pogoń za chorobami; SHEVA wywołuje złożone zmiany biologiczne, inaczej niż wszystkie dotychczas znane choroby. Dlaczego? Co zyskuje? Co próbuje robić? Co jest wynikiem końcowym? Jeśli pojawia się co dziesięć czy sto tysięcy lat, jak możemy się obronić przed czymś będącym, w pewnym sensie, jeśli chodzi o poszczególny organizm, czystą cząsteczką patogenną?


— Kto kupi tezę, że wszystko w przyrodzie działa jak neurony w mózgu? — Zapytał Mitch.

— To odpowiedź na pańskie pytanie — wytłumaczyła Kaye. — Czy chodzi o ewolucję lamarkowską, dziedziczenie cech nabytych przez osobniki? Nie. Mamy tu skutek złożonych oddziaływań sieci z wynikającymi z nich właściwościami przypominającymi myśli.

Mitch kręcił głową.

— Nie rozumiem wynikających właściwości.

Kaye patrzyła nań chwilę, zarówno podjudzona, jak zniecierpliwiona.

— Nie musimy zakładać samoświadomości, świadomego myślenia, zorganizowanej sieci reagującej na środowisko i oceniającej, jak powinny wyglądać jej poszczególne węzły — powiedziała.

— Nadal wygląda mi to na ducha ożywiającego maszynę — zasępił się Mitch.

— Proszę pomyśleć o drzewach, które po zaatakowaniu ich przez szkodniki wysyłają sygnały chemiczne. Sygnały te zwabiają owady pożerające napastników. Ściągają człowieka z opryskiwaczem. Podobnie dzieje się na wszystkich poziomach, od ekosystemów do gatunków, a nawet w społeczeństwach. Wszystkie odrębne istoty są sieciami komórek. Wszystkie gatunki są sieciami osobników. Wszystkie ekosystemy to sieci gatunków. Wszystkie oddziałują na siebie, komunikują się nawzajem w tym czy innym stopniu, poprzez rywalizację, żerowanie, współpracę. Wszystkie te oddziaływania przypominają neuroprzekaźniki przemieszczające się w mózgu między synapsami albo mrówki komunikujące się w kolonii. Oddziaływania mrówek między sobą zmieniają zachowanie całej kolonii. Tak samo zmieniamy się i my, zależnie od porozumiewania się z sobą neuronów. Dotyczy to całej natury, od góry do dołu. Wszystko jest z sobą połączone.

Widziała jednak, że Mitch nadal tego nie kupuje.

— Musimy opisać metodę — powiedział Dicken. Patrzył na Kaye z lekko wyrozumiałym uśmiechem. — Uprość to. Tu ty jesteś myślicielem.

— Co jest solą punktualizmu? — Spytała, ciągle podenerwowana skupieniem Mitcha.

— No dobra. Skoro to swego rodzaju umysł, gdzie jest jego pamięć? — Ciągnął Mitch. — Coś przechowującego informację o następnym modelu istoty ludzkiej, zanim ją uwolni w systemie rozrodczym?

— W wyniku działania jakiego bodźca? — Dodał swoje pytania Dicken. — Po co w ogóle zbiera informacje? Co zapoczątkowuje ten proces? Jaki mechanizm go wyzwala?

— Posuwamy się za daleko — westchnęła Kaye. — Po pierwsze nie podoba mi się słowo „mechanizm”.

— W porządku, no to… Organ, organon, czarodziejski architekt — powiedział Mitch. — Wiemy, o czym tutaj rozmawiamy. O jakimś rodzaju pamięci przechowywanej w genomie. Wszystkie instrukcje muszą w nim tkwić, dopóki nie zostaną uruchomione.

— Czyżby w komórkach zarodkowych? Rozrodczych, spermie i jajowych? — Spytał Dicken.

— No właśnie — odparł Mitch.

— Nie sądzę — powiedziała Kaye. — Coś przekształca u każdej matki pojedynczą komórkę jajową, dając córkę pośrednią, ale to samo coś w jajniku córki może dać nowy fenotyp. Inne komórki jajowe matki są wyłączone z gry. Chronione nie ulegają zmianie.

— W przypadku nowego planu nowy fenotyp jest klapą. — Dicken kiwał głową na potwierdzenie. — Dobra. Leżąca odłogiem pamięć, przywoływana co tysiące lat przez… Hipotetyczne modyfikacje, uruchamiane przez… — Pokręcił głową. — Teraz ja jestem w kropce.

Każdy poszczególny organizm jest świadom swego środowiska i na nie reaguje — wyjaśniła Kaye. — Wymieniane przez jednostki substancje chemiczne i inne rodzaje sygnałów powodują zakłócenia chemii wewnętrznej, co wpływa na genom, a dokładniej na ruchome elementy pamięci genetycznej, przechowującej i odświeżającej zespoły hipotetycznych zmian. — Żywo poruszała rękoma, jakby coś tłumaczyły czy przekonywały. — Dla mnie to zupełnie jasne, chłopaki. Czemu tego nie dostrzegacie? Oto pełna pętla sprzężenia zwrotnego: zmiana środowiska powoduje stres organizmów — w tym przypadków ludzi. Różne rodzaje stresu naruszają w naszych ciałach równowagę reagujących na stres substancji chemicznych. Leżąca odłogiem pamięć odpowiada, przesuwając elementy ruchome zgodnie z algorytmem ewolucyjnym powstałym przed milionami, a nawet miliardami lat. Komputer genetyczny decyduje, co w nowych warunkach wywołujących stres, może się okazać najlepszym fenotypem. W wyniku tego dostrzegamy u osobników drobne zmiany, prototypy, a po zmniejszeniu się poziomu stresu, jeśli potomstwo jest zdrowe i liczne, zmiany się utrzymują. Za każdym jednak razem, gdy problem w środowisku jest uporczywy… Na przykład, u ludzi chodzi tu o długotrwały stres społeczny… Następuje znaczne przekształcenie. Dochodzi do ekspresji retrowirusów endogennych, wysłania sygnału koordynującego aktywację określonych elementów w zasobie pamięci genetycznej. Voila. Punktualizm.

Mitch szczypał grzbiet nosa.

— Boże — rzucił.

Dicken skrzywił się mocno.

— Dla mnie to zbyt radykalne, nie potrafię przełknąć wszystkiego za jednym razem.

— Mamy dowody na każdy krok na tej drodze — powiedziała trochę ochryple Kaye. Wypiła kolejny długi łyk merlota.

— Jak jednak jest to przekazywane? — Zapytał Dicken. — Musi tkwić w komórkach rozrodczych! Jakoś jest przenoszone od rodzica do dziecka przez setki, tysiące pokoleń, zanim zostanie uruchomione.

— Może jest pakowane, kompresowane, stanowi swego rodzaju kod — odparł Mitch.

Kaye była zaskoczona. Popatrzyła na Mitcha lekko wstrząśnięta i pełna podziwu.

— To tak szalone, że trafne. Jak nakładające się geny, ale bardziej pokrętnie. Zagrzebanie w powtórzeniach.

To nie musi przenosić całej instrukcji nowego fenotypu… — Powiedział Dicken.

— Jedynie części, które mają ulec zmianie — dokończyła Kaye.

— Wiemy przecież, że między szympansem a człowiekiem różnica genomu wynosi być może zaledwie dwa procent.

— Jest też różna liczba chromosomów — zauważył Mitch. — Co ostatecznie czyni wielką różnicę.

Dicken skrzywił się i złapał za głowę.

— Boże, sięgamy coraz głębiej.

— Jest dziesiąta — powiedział Mitch. Wskazał strażnika idącego środkiem biegnącej kanionem drogi, wyraźnie kierującego się w ich stronę.

Dicken wyrzucił puste butelki do kosza na śmieci i wrócił do stołu.

— Nie możemy teraz przerwać. Kto wie, kiedy znowu uda się nam spotkać?

Mitch czytał notatki Kaye.

— Łapię, że zmiana w środowisku wywołuje stres u poszczególnych osób. Wróćmy do pytania Christophera. Co uruchamia sygnał, zmianę? Choroba? Drapieżnik?

— W naszym przypadku przeludnienie — odparła Kaye.

— Złożone warunki społeczne. Rywalizacja o pracę — dodał Dicken.

— Ludzie! — Zawołał strażnik, gdy znalazł się bliżej. Jego głos odbijał się echem w kanionie. — Jesteście z przyjęcia Americolu?

— Jak pan zgadł? — Spytał Dicken.

— Nie powinniście tu być.


W drodze powrotnej Mitch z powątpiewaniem kręcił głową. Nie zamierzał dać im ani chwili wytchnienia: sprawa była naprawdę poważna.

— Zmiana występuje zwykle na obrzeżu populacji, gdzie brakuje zasobów i rywalizacja jest ostra. Nie w centrum, gdzie wszystko jest spokojniejsze.

— Ludzie nie mają już „obrzeży”, pograniczy — powiedziała Kaye. — Zalaliśmy całą planetę. Nieustannie żyjemy w stresie, aby dotrzymywać kroku innym.

— Nieustannie trwa wojna. — Dicken nagle się zamyślił. — Wczesne przypadki heroda mogły wystąpić tuż po II wojnie światowej. Stres wywołany kataklizmem społecznym, społeczeństwo popełniające straszliwe błędy. Ludzie muszą się zmienić albo…

— Kto nakazuje zmianę? Albo co? — Spytał Mitch, klepiąc się dłonią po biodrze.

— Nasz komputer biologiczny na poziomie gatunku — odparła Kaye.

— Znów go mamy. Komputer sieciowy — powątpiewał Mitch.

— „MOCARNY CZARODZIEJ NASZYCH GENÓW” — zaintonowała Kaye głębokim, soczystym głosem prowadzącego licytację. Potem wskazała palcem niebo. — Pan Genomu.

Mitch z uśmiechem skierował palec w jej stronę.

— Tak będą mówić, a potem nas wyśmieją.

— Wygonią z tego całego cholernego zoo — powiedział Dicken.

— Co wywoła stres — stwierdziła Kaye nieśmiało.

— Do rzeczy, do rzeczy — nalegał Dicken.

— Pieprzyć to — rzuciła Kaye. — Wracajmy do hotelu i otwórzmy następną butelkę. — Wyciągnęła ręce w bok i zakręciła piruet. Cholera, pomyślała, popisuję się. „Hej, chłopcy. Jestem dostępna, popatrzcie na mnie”.

— Tylko w nagrodę — powiedział Dicken. — Weźmiemy taksówkę, jeśli autobus odjechał. Kaye… Dlaczego nie w centrum? Co jest nie tak w samym środku populacji ludzkiej?

Kaye zwiesiła ręce.

— Co roku coraz więcej ludzi… — Urwała, jej twarz stężała. — Rywalizacja jest tak zażarta. — Twarz Saula. Złego Saula, przegrywającego i niegodzącego się z tym, oraz dobrego, pełnego dziecięcego entuzjazmu, lecz nadal noszącego niezmywalne piętno mówiące: „Przegrasz. Te wilki są twardsze i sprytniejsze od ciebie”.

Obaj czekali, aż dokończy.

Szli razem do bramy. Kaye szybko wytarła oczy i stwierdziła z największym spokojem, na jaki było ją stać:

— Zwykle zdarzał się jeden człowiek, a nawet bywali dwaj czy trzej tacy, którzy wpadali na błyskotliwą, zmieniającą świat myśl albo tworzyli przełomowy wynalazek. — Głos nabierał siły; teraz wobec Saula czuła urazę, a nawet gniew. — Darwin i Wallace. Einstein. Teraz jest po stu geniuszy w każdej dziedzinie, tysiące ludzi ścigających się, który pierwszy wedrze się na mury zamku. Skoro tak jest w nauce, tkwiącej w stratosferze, to co się dzieje w okopach? Bezustanna, paskudna rywalizacja. Za wiele trzeba się uczyć. Za szerokie pasmo zatykające kanały komunikacyjne. Nie potrafimy dość szybko słuchać. Bez przerwy musimy stać na czubkach palców.

— Czy tak bardzo się to różni od polowania na niedźwiedzia jaskiniowego albo mamuta? — Zapytał Mitch. — Albo patrzenia, jak twoje dzieci umierają podczas zarazy.

— Powoduje inne rodzaje stresu, może wpływa na inne substancje chemiczne. Dawno już przestały nam wyrastać nowe pazury czy kły. Jesteśmy zwierzętami społecznymi. Wszystkie nasze główne zmiany dotyczą polepszania wzajemnej komunikacji i przystosowania społecznego.

— Zbyt wielka zmiana — powiedział Mitch po namyśle. — Nikt tego nie lubi, ale musimy rywalizować, bo inaczej wylądujemy na ulicy.

Stali przed bramą i słuchali świerszczy. Za nimi w zoo skrzeczała ara. Jej głos niósł się aż nad Balboa Park.

— Różnorodność — szepnęła Kaye. — Zbyt wielki stres może być oznaką nieuchronnej katastrofy. Dwudziesty wiek był długą, szaloną, wydłużoną katastrofą. Wyzwolił poważną zmianę, tkwiącą w genomie, która ma chronić rasę ludzką przed upadkiem.

— Nie choroba, ale ulepszenie — powiedział Mitch.

Kaye spojrzała nań znowu z tym samym przelotnym dreszczem.

— Właśnie. Każdy może się dostać wszędzie w ciągu godzin lub dni. Impuls powstały w sąsiedztwie rozchodzi się naraz na cały świat. Czarownik jest zasypany sygnałami. — Znowu wyrzuciła ręce, bardziej opanowana, ale nie trzeźwa. Wiedziała, że Mitch się jej przygląda, a Dicken im obojgu.

Dicken wyjrzał na ulicę za szerokim parkingiem ogrodu zoologicznego, szukając taksówki. Dostrzegł jedną zawracającą kilkaset stóp dalej i wyciągnął rękę. Taksówka podjechała.

Wsiedli. Dicken zajął miejsce z przodu. Podczas jazdy odwrócił się, aby powiedzieć:

— No dobrze, jakiś kawałek DNA naszego genomu cierpliwie tworzy model następnego typu człowieka. Skąd czerpie pomysły, wskazówki? Czy ktoś podpowiada, „Dłuższe nogi, większa puszka mózgowa, brązowe oczy są w tym roku na topie”? Kto nam mówi, co jest ładne, a co brzydkie?

— Chromosomy używają gramatyki biologicznej — odparła szybko Kaye — swego rodzaju wbudowanego w DNA projektu gatunku na wyższym poziomie. Czarownik wie, jakie jego słowa mają sens dla fenotypu organizmu. Czarownik ma redaktora genetycznego, korektora gramatyki. Powstrzymują najbardziej nonsensowne mutacje, zanim zostaną one włączone.

— Bujamy tutaj w dzikich, jasnych obłokach — powiedział Mitch — i w razie ataku myśliwców zostaniemy zestrzeleni już w pierwszej minucie walki. — Rękoma robił w powietrzu pętle, jakby były parą samolotów, denerwując tym taksówkarza, a potem dramatycznie opuścił lewą dłoń na kolano, wyłamując palce. — Strącony.

Taksówkarz patrzył na nich z ciekawością.

— Pewnikiem biolodzy? — Zapytał.

— Studenci starszych lat na uniwersytecie życia — odparł Dicken.

— A jak — powiedział kierowca z powagą.

— Teraz zarobiliśmy na to. — Dicken wyjął z reklamówki trzecią butelkę wina, a z kieszeni szwajcarski scyzoryk.

— Hej, nie w gablocie! — Rzucił taksówkarz ostro. — Dopiero jak będę po robocie i dostanę swą dolę.

— Roześmieli się.

— No to do hotelu — polecił Dicken.

— Upiję się — obiecała Kaye i strząsnęła włosy na oczy.

— Urządzimy orgię — zapowiedział Dicken i oblał się mocno różowym pąsem. — Orgię intelektualną — dodał nieśmiało.

— Jestem wykończony — powiedział Mitch. — A Kaye dostała zapalenia krtani.

Pisnęła z uśmiechem.

Taksówka podjechała przed hotel Serrano, tuż na południowy zachód od centrum kongresowego, i ich wysadziła.

— Ja stawiam — oznajmił Dicken. Zapłacił za kurs. — Jak wino.

— No dobra — powiedział Mitch. — Dzięki.

— Potrzebujemy jakiegoś wniosku — stwierdziła Kaye. — Prognozy.

Mitch ziewnął i się przeciągnął.

— Sorki. Pomyślunek mi wysiadł.

Kaye patrzyła nań przez grzywkę: wąskie biodra, dżinsy ciasno opinające uda, kanciasta, szorstka twarz z wąską linią brwi.

Żaden ulizany przystojniak, ale wyczuwała swoją chemię, niskie, drażniące granie w lędźwiach, i mało się tym przejmowała. Pierwsza oznaka końca zimy.

— Mówię poważnie — zapewniła. — Christopher?

— To chyba oczywiste — odparł Dicken. — Uznaliśmy, że pośrednie córki nie są chore, to stadium rozwoju, jakiego nigdy dotąd nie widziano.

— A co to znaczy? — Spytała Kaye.

— Znaczy, że dzieci drugiego stadium będą zdrowe, żywotne.

— I odmienne, choć może tylko odrobinę — wyjaśni! Dicken.

— Byłoby cudownie — stwierdziła Kaye. — Co jeszcze?

— Proszę was, już dość. W życiu nie zdołamy skończyć dzisiaj — powiedział Mitch.

— Szkoda — rzuciła Kaye.

Mitch uśmiechał się do niej. Wyciągnęła rękę, on podał swoją. Dłoń Mitcha była sucha jak rzemień i twarda, z odciskami od wielu lat kopania. Nozdrza mu się rozszerzyły, gdy znalazł się blisko niej, przysięgłaby też, że dostrzegła, jak rosną źrenice.

Twarz Dickena nadal była zarumieniona. Cedził wolno słowa.

— Nie mamy planu gry. Jeśli mamy napisać raport, musimy zebrać wszystkie dowody — naprawdę wszystkie.

— Możesz na mnie liczyć — powiedział Mitch. — Masz mój numer.

— Ja nie mam — zauważyła Kaye.

— Poda go Christopher — odparł Mitch. — Zostanę kilka dni.

— Dajcie znać, jak będziecie wolni.

— Damy — obiecał Dicken.

— Zadzwonimy — dodała Kaye, idąc z Dickenem w stronę szklanych drzwi.

— Ciekawy gość — powiedział Dicken w windzie.

Kaye potwierdziła lekkim kiwnięciem głowy. Dicken patrzył na nią z pewną troską.

— Wygląda na bystrego — ciągnął. — Jak, u licha, wpakował się w tak wielkie kłopoty?


W swoim pokoju Kaye wzięła gorący prysznic i wdrapała się do łóżka, wykończona i bardziej niż trochę pijana. Jej ciało było w siódmym niebie. Zebrała prześcieradło i koc wokół głowy, przekręciła się na bok i niemal od razu zasnęła.

44

San Diego, Kalifornia
1 kwietnia

Kaye właśnie kończyła myć twarz, gwiżdżąc przez kapiącą wodę, kiedy zadzwonił telefon w pokoju. Szybko się wytarła i podniosła słuchawkę.

— Kaye? Tu Mitch.

— Pamiętam cię — powiedziała lekko; miała nadzieję, że nie nazbyt lekko.

— Jutro lecę na północ. Może znajdziesz dziś rano chwilę czasu i się spotkamy.

Była tak zajęta na konferencji, odbywając rozmowy i uczestnicząc w dyskusjach panelowych, że ledwo miała czas choćby na myślenie o wieczorze w zoo. Co wieczór padała na łóżko kompletnie wykończona. Judith Kushner miała rację; Marge Cross wysysała z niej każdą sekundę życia.

— Byłoby pięknie — stwierdziła ostrożnie. Nie wspomniał o Christopherze. — Gdzie?

— Jestem w Holiday Inn. W Serrano jest miła kawiarenka. Wyjdę i spotkamy się tam.

— Mam godzinę, zanim będę musiała wyjść — powiedziała Kaye. — Za dziesięć minut na dole?

— Przybiegnę — odparł Mitch. — Spotkamy się w holu.

Włożyła przygotowane na ten dzień rzeczy — elegancki niebieski kostium lniany z zawsze gustownej kolekcji Marge Cross — i rozważała, czy parą tabletek tylenolu nie zablokować lekkiego bólu głowy od zatok, kiedy przez podwójne szyby okna usłyszała stłumione krzyki. Najpierw nie zwracała na nie uwagi i sięgnęła do łóżka, aby przewrócić kartkę w programie konferencji. Gdy niosła program do stołu i grzebała w torebce w poszukiwaniu identyfikatora, sprzykrzyło się jej własne niemelodyjne gwizdanie. Wróciła do łóżka, aby wziąć pilota do telewizora, i nacisnęła guzik włączający aparat.

Mały telewizor hotelowy wypełniło niezbędne tło. Reklamy tamponów, środków na porost włosów. Umysł zajmowały jej inne rzeczy; zamknięcie konferencji, wyjście na podium z Marge Cross I Markiem Augustine’em.

Mitch.

Gdy szukała pary dobrych nylonów, usłyszała kobiecy głos:

— …Pierwsze urodzone w terminie niemowlę. Oto bliższe szczegóły dla naszych słuchaczy: dziś rano niezidentyfikowana kobieta w Mexico City urodziła pierwsze uznane naukowo dziecko Heroda drugiego stadium. Przekaz na żywo z…

Kaye wzdrygnęła się na odgłos zgrzytu metalu, brzęku tłuczonego szkła. Odsunęła cieniutkie zasłony i wyjrzała na północ. Biegnącą przez Serrano i ośrodek kongresowy ulicę West Harbor Drive wypełniała gęsta ciżba ludzi, zwarty potok tłumu zalewający chodniki, trawniki i place, pochłaniający samochody, furgonetki hotelowe, autokary. Jego odgłos brzmiał niesamowicie, nawet przez podwójne szklane tafle: niski, rozrywający ryk, jak podczas trzęsienia ziemi. Nad tłumem kiwały się białe tabliczki, powiewały pomarszczone zielone wstążki: transparenty i plansze. Pod tym kątem, z wysokości dziesiątego piętra, nie była w stanie odczytać napisów.

— …Podobno urodzone martwo — ciągnęła spikerka. — Próbujemy otrzymać świeższe wieści z…

Telefon zadzwonił ponownie. Zdjęła słuchawkę z widełek i naciągnęła sznur, aby dojść do okna. Nie mogła oderwać oczu od żywej rzeki w dole. Widziała samochody kołysane, przewracane na dachy przez napierający tłum, usłyszała znowu brzęki rozbijanych szyb.

— Pani Lang, tu Stan Thorne, szef ochrony Marge Cross. Czekamy na panią na dwudziestym piętrze, w apartamencie na dachu.

Przelewająca się w dole masa ryczała jednym zwierzęcym głosem.

— Proszę wziąć windę ekspresową — ciągnął Thorne. — Jeśli jest zablokowana, proszę wejść schodami. Musi pani wyjść natychmiast.

— Zaraz tam będę — powiedziała.

— Nałożyła buty.

— Dziś rano, w Mexico City…

Jeszcze zanim Kaye dotarła do windy, jej żołądek już obciążył wielki kamień.


Mitch stał na ulicy naprzeciw centrum kongresowego; ramiona miał zwieszone, ręce w kieszeniach, starał się wyglądać na obojętnego i anonimowego.

Tłum szukał naukowców, przedstawicieli spółek, wszystkich ludzi związanych z konferencją, płynął ku nim, machał transparentami, krzyczał.

Zdjął otrzymany od Dickena identyfikator, a w spranych dżinsach, z ogorzałą twarzą i rozwichrzonymi, jasnymi jak piasek włosami nie przypominał ani trochę nieszczęsnych, mających ziemistą cerę naukowców i przedstawicieli firm farmaceutycznych.

Demonstranci to głównie kobiety wszelkich kolorów i rozmiarów, ale niemal wyłącznie młode, mające od osiemnastu do czterdziestu lat. Nie znały jakiejkolwiek dyscypliny. Szybko ogarniał je gniew.

Mitch był przerażony, ale po chwili tłum przepłynął na południe, uwalniając go. Szybkimi, sztywnymi krokami opuścił Harbor Drive i zbiegł zjazdem do parkingu, przeskoczył murek i znalazł się na pasie zieleni rozdzielającym wysokie hotele.

Zadyszany, bardziej z lęku niż zmęczenia — nigdy nie lubił tłumów — przedarł się przez rosnące tam pryszczyrnice, wspiął na następny murek i opuścił na betonową posadzkę garażu hotelowego. Kilka kobiet o oszołomionych minach biegło niezgrabnie do swych samochodów. Jedna z nich niosła obwisły i zniszczony transparent. Mitch odczytał mijające go słowa: NASZE PRZEZNACZENIE, NASZE CIAŁA.

Garaż wypełniły echa przeszywającego uszy wycia syren. Mitch pchnął drzwi prowadzące do klatki schodowej z windami dokładnie w chwili, gdy trzej umundurowani strażnicy zbiegali z tupotem po stopniach. Z wyciągniętą bronią minęli narożnik i popatrzyli na niego.

Podniósł ręce, mając nadzieję, że wygląda niewinnie. Strażnicy zaklęli i zamknęli podwójne szklane drzwi.

— Na górę! — Krzyknęli do niego.

Wszedł po schodach, mając tuż za sobą strażników.

Z holu, wychodzącego na West Harbor Drive, ujrzał samochody używane podczas zamieszek, które okrążały tłum, powoli i nieustannie spychając kobiety. Ściskane wrzeszczały chórem, gniewne głosy płynęły jak zalewające wszystko fale. Działka wodne na dachu ciężarówek obracały się niby czułki na głowie chrząszcza.

Szklane drzwi holu otwierały się i zamykały, gdy wpuszczano gości machających obsłudze kluczami. Mitch przeszedł na środek i stanął w atrium, czując napływające z zewnątrz powietrze. Jego uwagę przyciągnął ostry zapach: odory strachu, wściekłości i czegoś innego, kwaskowatego, jakby pies nasikał na gorący chodnik.

Zjeżyło mu to włosy na głowie.

Zapach tłumu.


Dicken spotkał Kaye na najwyższym piętrze. Mężczyzna w granatowym garniturze, który trzymał otwarte drzwi na dach, sprawdził ich identyfikatory. Z jego słuchawki dobiegały ciche głosy.

— Są już w holu na dole — powiedział jej Dicken. — Szaleją tam.

— Dlaczego? — Spytała oszołomiona Kaye.

— Mexico City — odparł Dicken.

— Ale dlaczego rozruchy?

— Gdzie jest Kaye Lang? — Krzyknął ktoś.

— Tu! — Kaye podniosła rękę.

Przepchali się przez szereg rozmawiających z niepokojem osób obojga płci. Kaye dostrzegła śmiejącą się, kręcącą głową, trzymającą wielki biały ręcznik frotte kobietę w kostiumie kąpielowym.

Mężczyzna w hotelowym szlafroku siedział na krześle z podciągniętymi nogami i szalonymi oczyma. Za nimi strażnik ryknął:

— Ostatnia?

— Sprawdź — odparł inny. Kaye nie miała pojęcia, że w hotelu jest tylu ochroniarzy Marge — oceniała ich na dwudziestu. Niektórzy nosili broń krótką.

Potem usłyszała piskliwy wrzask Cross.

— Na miłość boską, to tylko grupka kobiet! Grupka przerażonych kobiet!

Dicken wziął Kaye pod ramię. Osobisty sekretarz Cross, Bob Cavanaugh, szczupły mężczyzna pod czterdziestkę z rzednącymi jasnymi włosami, chwycił ich oboje i poprowadził przez ostatni kordon do sypialni Cross. Marge leżała na ogromnym łożu, ciągle w jedwabnej piżamie, i oglądała telewizję wewnętrzną. Cavanaugh zarzucił jej na ramiona bawełniany szal z frędzlami. Obraz na ekranie przesuwał się w tył i przód. Kaye domyśliła się, że pochodzi z kamery na drugim lub trzecim piętrze.

Samochody do zwalczania zamieszek strzelały starannie z armatek wodnych, zmuszając masę kobiet do przesuwania się dalej ulicą i uwalniając wejście do centrum kongresowego.

— Spychają je! — Krzyknęła Cross z gniewem.

— Zdemolowały piętro kongresowe — tłumaczył jej sekretarz.

— Nie spodziewaliśmy się nigdy takiej reakcji — powiedział Stan Thorne. Grube ręce miał złożone na wydatnym brzuchu.

— Nie — odparła Cross niskim, dźwięcznym głosem. — A dlaczego, u diabła, nie? Zawsze mówiłam, że to sprawa życia i śmierci.

— No i mamy adekwatną odpowiedź! To cholerna katastrofa!

— I nawet nie wysuwają żadnych żądań — stwierdziła chuda kobieta w zielonym kostiumie.

— A na co, u licha, mogłyby liczyć? — Zapytał ktoś inny, niewidoczny dla Kaye.

— Na zostawienie na naszym progu wyrazistej wiadomości — zrzędziła Cross. — Coś ich wkurzyło, więc chcą sobie szybko ulżyć, nieważne jak.

— Może tego właśnie potrzebujemy — powiedział niski, szczupły mężczyzna, którego Kaye rozpoznała: Lewis Jansen, dyrektor do spraw sprzedaży oddziału farmaceutycznego Americolu.

— Akurat — odparła Cross i zawołała: — Kaye Lang, potrzebuję cię!

— Tutaj! — Kaye wystąpiła do przodu.

— Świetnie! Frank, Sandra, zabierzcie Kaye do studia telewizyjnego, gdy tylko oczyszczą ulice. Kto jest tu dobry?

Starsza kobieta w płaszczu kąpielowym, z aluminiową walizeczką, wymieniła z pamięci nazwiska komentatorów z miejscowej telewizji.

— Lewis, każ swoim ludziom przygotować kilka tematów do poruszenia.

— Moi ludzie są w innym hotelu.

— To ich wezwij! Powiesz widzom, że pracujemy najszybciej, jak umiemy, że nie chcemy zbyt prędko dać szczepionki, bo byłaby szkodliwa — cholera, powiesz im wszystko, co mówimy na konferencji. Kiedy, u licha, ludzie nauczą się siedzieć na tyłku i słuchać?

— Czy działają telefony?

Kaye zastanawiała się, czy Mitch trafił na zamieszki, czy nic mu się nie stało.

Do sypialni wszedł Mark Augustine. Zrobiło się tłoczno. Powietrze było gęste i gorące. Augustine kiwnął głową Dickenowi, uśmiechnął się miło do Kaye. Wyglądał na chłodnego i opanowanego, ale coś w jego oczach zdradzało, że to tylko kamuflaż.

— Świetnie! — Ryknęła Cross. — Mamy już wszystkich. Mark, co się dzieje?

— Dwie godziny temu w Berkeley zastrzelono Richarda Bragga — powiedział Augustine. — Wyprowadzał psa na spacer. — Przechylił głowę na bok i zwracając się w stronę Kaye, wykrzywił zaciśnięte usta.

— Bragg? — Zapytał ktoś.

— Gnojek od patentu — wyjaśnił ktoś inny.

Cross podniosła się na łóżku.

— Czy to w związku z wiadomościami o dziecku? — Spytała Augustine’a.

— Zapewne — odparł. — Ktoś ze szpitala w Mexico City puścił farbę. „La Prensa” podała, że dziecko było mocno zdeformowane.

— Od szóstej rano wałkują to na wszystkich kanałach.

Kaye spojrzała na Dickena.

— Urodziło się martwe — rzekł.

Augustine wskazał okno.

— To może wyjaśniać wzburzenie tłumu. Demonstracja miała być pokojowa.

— No to wyjdź do nich — powiedziała znacznie już spokojniejsza Cross. — Mamy robotę.

Dicken wyglądał na przybitego, gdy szli do windy. Szeptał z Kaye.

— Zapomnij o zoo.

— O dyskusji?

— Była przedwczesna — powiedział. — Pora jest teraz nieodpowiednia na nadstawianie karku.


Mitch szedł zaśmieconą ulicą, buty chrzęściły mu na kawałkach szkła. Oznaczone żółtą taśmą policyjne barykady zamykały dostęp do centrum kongresowego i głównych wejść do trzech hoteli. Taśma owijała przewrócone samochody jak prezenty. Tablice i transparenty zaścielały asfalt i chodniki. W powietrzu utrzymywał się smród gazu łzawiącego i dymu. Policja w obcisłych ciemnozielonych spodniach i koszulach khaki oraz oddziały Gwardii Narodowej w strojach maskujących stały z założonymi rękoma wzdłuż ulicy, zaś urzędnicy miejscy wysiadali z furgonetek i byli prowadzeni na oglądanie zniszczeń. Policjanci wpatrywali się przez ciemne okulary w kilku cywilnych gapiów, grożąc w milczeniu.

Mitch próbował wrócić do swego pokoju w Holiday Inn, lecz powstrzymali go ponurzy urzędnicy współpracujący z policją. Jego bagaż — jedna walizka — był nadal w pokoju, ale Mitch miał z sobą torbę na ramię, a tylko o nią się tak naprawdę martwił. Zostawił wiadomości dla Kaye i Dickena, ale nie mógł podać miejsca, w które mogliby zadzwonić.

Konferencja się skończyła. Samochody dziesiątkami wyjeżdżały z garaży hotelowych, a długie sznury taksówek czekały kilka przecznic na południe, aby zabrać pasażerów z walizkami na kółkach.

Mitch nie potrafił ustalić, co czuł na widok tego wszystkiego. Gniew, zastrzyki adrenaliny, gorzką falę zwierzęcej radości na widok zniszczeń — typowe objawy po zetknięciu się tak blisko z przemocą tłumu. Wstyd, jedyna cienka warstewka forniru społecznego na wieść o martwym noworodku, czy poczucie winy były może nie na miejscu. Pośród tych przelotnych emocji najostrzej odczuwał paskudne wyobcowanie. Samotność.

Po tym poranku i popołudniu najbardziej żałował, że ominęło go śniadanie z Kaye Lang.

Tak pięknie mu pachniała w wieczornym powietrzu. Nie perfumami, ale świeżo umytymi włosami, jędrną skórą, winem, kwiatowo i odrobinę niepokojąco. Jej trochę senne oczy, ciepłe i zmęczone przy rozstaniu.

Mógł sobie wyobrazić, jak leży przy niej w łóżku w jej pokoju hotelowym. Widział to z wyrazistością typową bardziej dla wspomnień niż dla marzeń. Pamięć przyszłości.

Sięgnął do kieszeni kurtki po bilety lotnicze, które zawsze nosił z sobą.

Dicken i Kaye byli dlań deską ratunku, wskazaniem celu jego życia. Jakoś wątpił, aby Dicken był chętny do przedłużania znajomości z nim. Nie znaczyło to, że go nie lubił; łowca wirusów wyglądał na uczciwego i bardzo bystrego. Mitch chciałby z nim pracować i lepiej go poznać. Nie potrafi jednak sobie tego wyobrazić. Można to nazwać instynktem, następną pamięcią przyszłości.

Rywalizacja.

Siedział na niskim betonowym murku naprzeciw Serrano, ściskając torbę w dwóch mocarnych rękach. Próbował przywołać cierpliwość, na której polegał, aby zachować zdrowie psychiczne podczas długich i żmudnych wykopalisk w towarzystwie kłótliwych doktorantów.

Zaskoczony zobaczył kobietę w niebieskim kostiumie, wychodzącą z holu hotelu Serrano. Stanęła na chwilę w cieniu, rozmawiając z dwoma portierami i policjantem. To Kaye. Mitch przeszedł powoli przez ulicę, okrążył toyotę z wybitymi wszystkimi oknami. Kaye zauważyła go i pomachała ręką.

Spotkali się na placyku przed hotelem. Kaye miała podkrążone oczy.

— Było okropnie — powiedziała.

— Byłem tu, na ulicy, widziałem wszystko — odparł Mitch.

— Wchodzimy na wysokie obroty. Udzielam wywiadów dla telewizji, potem polecimy na Wschód, do Waszyngtonu. Ma być przeprowadzone dochodzenie.

— I to wszystko przez pierwsze dziecko?

Kaye przytaknęła.

— Godzinę temu dostaliśmy niektóre szczegóły. NIH szukało kobiety, która w zeszłym roku złapała grypę Heroda. Dokonała aborcji córki pośredniej, po miesiącu zaszła w ciążę. Urodziła miesiąc przed czasem, a dziecko zmarło. Poważne uszkodzenia. Najwyraźniej cyklopia.

— Boże — rzucił Mitch.

— Augustine i Cross… No, nie mogę o tym mówić. Wygląda jednak, że będziemy musieli zrewidować wszystkie plany, może nawet w przyspieszonym tempie przeprowadzać testy na ludziach. Kongres wrzeszczy o okrutnym morderstwie, wskazując palcem na wszystkie strony. Niezły pasztet, Mitch.

— Rozumiem. Co możemy zrobić?

— Możemy? — Kaye pokręciła głową. — Nasza rozmowa w zoo nie ma już teraz sensu.

— A dlaczego? — Zapytał Mitch, przełykając ślinę.

— Dicken się rozmyślił — odparła Kaye.

— Jak to?

— Czuje wyrzuty. Uważa, że całkowicie się mylimy.

Mitch przechylił głowę na bok w namyśle.

— Nie sądzę.

— Może jest w tym więcej polityki niż nauki — powiedziała Kaye.

— A co z nauką? Czy mamy pozwolić, aby jeden przedwczesny poród, jedno ułomne niemowlę…

— Zrobiło z nas miazgę? — Dokończyła za niego Kaye. — To możliwe. Nie wiem. — Rozglądała się po podjeździe.

— Spodziewane są kolejne rozwiązania donoszonych ciąż? — spytał Mitch.

— Dopiero za kilka miesięcy — odparła Kaye. — Większość rodziców wybrała aborcję.

— Nie wiedziałem.

— Nie rozgłasza się tego. Odpowiednie agencje nie podają nazwisk. Doszłoby do wielkich sprzeciwów, możesz to sobie wyobrazić.

— A ty jak się z tym czujesz?

Kaye dotknęła serca, potem brzucha.

— Jakby ktoś walnął mnie w dołek. Potrzebuję czasu na przemyślenie wszystkiego, przeprowadzenie pewnych prac. Prosiłam, ale Dicken nie dał mi numeru twego telefonu.

Mitch uśmiechnął się domyślnie.

— Co? — Zapytała trochę podenerwowana Kaye.

— Nic.

— To mój domowy numer w Baltimore — powiedziała, wręczając wizytówkę. — Zadzwoń za parę dni.

Położyła mu dłoń na ramieniu, lekko ścisnęła, potem się odwróciła i poszła do hotelu. Przez ramię zawołała:

— Koniecznie zadzwoń!

45

National Institutes of Health, Bethesda

Z lotniska w Baltimore Kaye wywiózł szybko nierzucający się w oczy brązowy pontiac bez rządowych tablic rejestracyjnych.

Była po trzech godzinach spędzonych w studiach telewizyjnych i sześciu w samolocie, miała teraz wrażenie, że jej skórę pokrywa werniks.

Dwaj agenci Secret Service milczeli uprzejmie. Jeden siedział z przodu, drugi z tyłu. Kaye też z tyłu. Między nią a agentem zajęła miejsce Farrah Tighe, świeżo przydzielona asystentka. Tighe była kilka lat młodsza od Kaye, miała zaczesane do tyłu jasne włosy, miłą, szeroką twarz, lśniące niebieskie oczy i rozłożyste biodra, przeszkadzające innym w ciasnym samochodzie.

— Mamy cztery godziny przed pani spotkaniem z Markiem Augustine’em — powiedziała Tighe.

Kaye przytaknęła. Jej myśli były daleko od samochodu.

— Prosiła pani o spotkanie z dwiema matkami będącymi pod obserwacją w NIH. Nie jestem pewna, czy uda się to załatwić na dzisiaj.

— Załatw to — poleciła Kaye z naciskiem, a potem dodała: — Proszę.

Tighe patrzyła na nią z powagą.

— Najpierw zawieź mnie do kliniki.

— Mamy dwa wywiady telewizyjne…

— Przełóż je — powiedziała Kaye. — Chcę porozmawiać z panią Hamilton.


Kaye szła długim korytarzem wiodącym z parkingu do wind w budynku nr 10.

Podczas jazdy z lotniska do zespołu NIH Tighe zapoznała ją z wydarzeniami ostatnich dni. Richard Bragg otrzymał siedem strzałów w tułów i głowę, gdy tylko wyszedł ze swego domu w Berkeley, i uznano, że zmarł na miejscu. Aresztowano dwóch podejrzanych, obaj to mężczyźni, mężowie kobiet w ciąży z dziećmi Heroda pierwszego stadium. Zostali złapani kilka przecznic dalej, pijani, w samochodzie pełnym puszek po piwie.

Secret Service, na rozkaz prezydenta, miał pilnować głównych członków Zespołu Specjalnego.

Matka pierwszego donoszonego dziecka drugiego stadium, urodzonego w Ameryce Północnej, nazywana panią C, przebywała nadal w szpitalu w Mexico City. W roku 1996 wyemigrowała z Litwy do Meksyku; w latach 1990-1993 pracowała w Azerbejdżanie dla organizacji humanitarnej. Teraz była leczona z szoku i z tego, co pierwsze raporty lekarskie określały jako ostry przypadek łojotoku twarzy.

Martwe dziecko było w drodze z Mexico City do Atlanty. Miało tam dotrzeć jutro rano.


Luella Hamilton właśnie zjadła lekki obiad i siedziała na krześle przy oknie, patrząc na ogródek i pozbawiony okien narożnik innego budynku. Dzieliła pokój z inną matką, która była teraz na dole na badaniach. Zespół Specjalny miał aktualnie na obserwacji osiem matek.

— Straciłam dziecko — powiedziała pani Hamilton do Kaye, gdy tylko ta weszła. Kaye okrążyła łóżko i objęła ją. Otrzymała mocny uścisk silnych dłoni i ramion, któremu towarzyszył jęk.

Tighe stała przy drzwiach z założonymi rękoma.

— Po prostu się wyślizgnęła pewnej nocy. — Pani Hamilton wpatrywała się uważnie w Kaye. — Ledwo ją poczułam. Miałam mokre nogi. Tylko trochę krwi. Mają czujnik na moim brzuchu i alarm zaczął cicho piszczeć. Obudziłam się, pielęgniarki już tu były i stawiały namiot. Nie pokazały mi jej. Przyszła pastor, wielebna Ackerley z mojego kościoła, specjalnie dla mnie, czy to nie miłe?

— Tak mi przykro — powiedziała Kaye.

— Wielebna powiedziała mi o tej innej kobiecie, w Meksyku, jej drugim dziecku…

Kaye kiwała głową ze współczuciem.

— Tak się boję, Kaye.

— Żałuję, że mnie tu zabrakło. Byłam w San Diego i nie wiedziałam, że poroniłaś.

— No, przecież nie jesteś moim lekarzem, prawda?

— Wiele o tobie myślałam. I o innych — uśmiechnęła się Kaye. — Ale głównie o tobie.

— No tak, jestem silną, czarną babą, robimy wrażenie. — Pani Hamilton mówiła to bez uśmiechu. Twarz miała napiętą, cerę prawie oliwkową. — Rozmawiałam z mężem przez telefon. Przyjeżdża dzisiaj, zobaczymy się, ale tylko przez szybę. Mówią mi, że wypuszczą mnie, gdy urodzi się dziecko. Na razie jednak chcą zatrzymać mnie tutaj. Mówią, że znowu zajdę w ciążę. Wiedzą, że tak będzie. Mój Jezusek. Jak świat sobie poradzi z milionami Jezusków? — Zaczęła płakać. — Nie byłam z mężem ani z nikim innym! Przysięgam!

Kaye mocno trzymała ją za rękę.

— To takie trudne — powiedziała. Chce pomóc, ale moja rodzina ma ciężko. Maż prawie chodzi po ścianach, Kaye. Dobrze, że mogą przyjechać tą cholerną koleją. — Patrzyła przez okno, mocno ściskała rękę Kaye, machała nią lekko w przód i w tył, jakby słuchała wewnętrznej muzyki. — Miałaś czas na myślenie. Powiedz mi, co się dzieje?

Kaye patrzyła prosto w oczy pani Hamilton i próbowała coś wymyślić.

— Ciągle staramy się do czegoś dojść — zdołała wreszcie powiedzieć. — To próba.

— Zesłana przez Boga? — Spytała pani Hamilton.

— Pochodząca z wnętrza nas samych.

— Jeśli jest od Boga, to wszystkie Jezuski poza jednym umrą powiedziała pani Hamilton. — Mam marne szanse.


— Jestem zła na siebie — powiedziała Kaye, gdy Tighe prowadziła ją do gabinetu doktor Lipton.

— Dlaczego? — Spytała Tighe.

— Nie było mnie tutaj.

— Nie można być wszędzie.

Lipton była na zebraniu, ale przerwała je, aby porozmawiać z Kaye. Poszły do bocznego pokoju z licznymi szafami na akta i komputerem.

— Zrobiliśmy badania wczoraj wieczorem i sprawdziliśmy poziom hormonów. Niemal wpadła w histerię. Poronienie bolało mało albo nawet wcale. Myślę, że wolałaby odczuć to mocniej. Miała klasyczny płód Heroda.

Lipton podała plik zdjęć.

— Jeśli to choroba, to diabelnie dobrze zorganizowana. Niby łożysko nie różni się zbytnio od zwykłego łożyska, jest tylko znacznie mniejsze. Zupełnie inaczej jest za to z owodnią. — Lipton pokazała wyrostek zwinięty z boku skurczonej, pomarszczonej owodni, wydalonej wraz z łożyskiem. — Nie wiem, jak inaczej można to nazwać niż małym jajowodem.

— A inne kobiety na obserwacji?

— Dwie powinny poronić za kilka dni, reszta w ciągu dwóch tygodni. Sprowadzam pastorów, rabinów, psychiatrów, a nawet przyjaciół — jeśli tylko są kobietami. Matki są głęboko nieszczęśliwe. Nic w tym dziwnego. Zgadzają się jednak pozostawać zgodnie z programem.

— Żadnych kontaktów z mężczyznami?

— Żadnych z tymi po okresie dojrzewania — powiedziała Lipton. — Na polecenie Marka Augustine’a, potwierdzone przez Franka Shawbecka. Niektóre rodziny burzą się na takie traktowanie.

— Nie winię ich.

— Czy pozostała tu jakaś bogata kobieta? — Zapytała śmiertelnie poważnie Kaye.

— Nie — odparła Lipton. Zachichotała bez śladu wesołości. — Nie musiała pani pytać.

— Czy jest pani zamężna, doktor Lipton? — Spytała Kaye.

— Rozwiedziona od pół roku. A pani?

— Wdowa.

— No to mamy szczęście — powiedziała Lipton.

Tighe wskazała na zegarek. Lipton patrzyła to na jedną, to na drugą.

— Przepraszam, że panią zatrzymuję — powiedziała gwałtownie. — Moi ludzie też czekają.

Kaye wzięła zdjęcia nibyłożyska i worka owodniowego.

— Co miała pani na myśli, mówiąc, że to diabelnie dobrze zorganizowana choroba?

Lipton pochyliła się nad szalką z aktami.

— Zajmowałam się guzami, ranami, dymienicą, brodawkami i wszelkimi innymi okropnymi chorobami rozwijającymi się w naszych ciałach. To na pewno jest zorganizowane. Przekształcenie przepływu krwi, niszczenie komórek. Wysysająca chciwość. Ten worek owodniowy jest jednak bardzo wyspecjalizowanym narządem, odmiennym od wszystkich, jakie badałam.

— Pani zdaniem nie jest skutkiem choroby?

— Tego bym nie powiedziała. Skutkami są zniekształcenia, ból, cierpienie i poronienie. To niemowlę w Meksyku… — Lipton kręciła głową. — Nie będę tracić czasu na opisywanie tego jako czegokolwiek innego. To nowa choroba, odrażająco pomysłowa, nic więcej.

46

Atlanta Dicken wchodził pochyłym zjazdem do garażu przy Chiton Way, zerkając zmrużonymi oczyma na jasne niebo z niskimi, brzuchatymi obłokami. Miał nadzieję, że świeże, chłodne powietrze oczyści mu głowę.

Poprzedniego wieczoru wrócił do Atlanty, kupił butelkę Jacka Danielsa i zaszył się w domu, pijąc aż do czwartej nad ranem. Idąc z salonu do łazienki, potknął się o stos książek, zahaczył ramieniem o ścianę i przewrócił się na podłogę. Ramię i nogę miał posiniaczone i podrapane, tyłek go bolał, jakby dostał kopniaka, ale mógł chodzić i był całkowicie pewny, że nie musi jechać do szpitala.

Mimo wszystko ramię miał nadwerężone, a twarz popielatą. Głowa bolała go od whisky. Brzuch, bo nie zjadł śniadania. A w głębi duszy czuł się jak szmata, zdezorientowany i zły na wszystko, ale głównie na siebie samego.

Wspomnienie intelektualnego jam session w zoo w San Diego nie dawało mu spokoju. Obecność Mitcha Rafelsona, wolnego strzelca, mówiącego mało rzeczowo, lecz mimo to kierującego rozmową, jednocześnie podważającego ich wydumane teorie I pobudzającego do ich snucia; Kaye Lang, piękniejszej, niż widział ją kiedykolwiek, niemal promiennej, z jasnym jak słońce spojrzeniem pełnym skupionego zaciekawienia… I niech to szlag, absolutnie pozbawionym innego niż profesjonalne zainteresowania Dickenem.

Rafelson wyraźnie go zdeklasował. Raz jeszcze, po całym dorosłym życiu spędzonym na znoszeniu najgorszego, co Ziemia może zesłać na ludzkiego samca, okazał się malutki w oczach kobiety, o której myślał, że może ją polubi.

I jakie to, u diabła, ma znaczenie? Jakie znaczenie wobec heroda ma jego męskie ego, jego życie seksualne?

Dicken skręcił za róg na Clifton Road i stanął przez chwilę, zaskoczony. Strażnik w budce garażu wspomniał coś o pikiecie, ale nie napomknął słowem o jej skali.

Demonstranci wypełniali ulicę od placyku i okolonego drzewami skweru przed wejściem z czerwonej cegły, prowadzącym do budynku nr 1, siedziby American Cancer Society, aż do hotelu Emory przy Clifton Road. Niektórzy stali na gazonach z purpurowymi azaliami, zostawiając wolne przejście do głównej bramy, ale blokując informacje i kawiarnię. Dziesiątki osób siedziały wokół filaru podtrzymującego popiersie Higiei, miały zamknięte oczy, kołysały się lekko z boku na bok, jakby modliły się w duchu.

Dicken ocenił tłum na dwa tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci, milczących, czekających na coś; na zbawienie lub co najmniej na zapowiedź, że świat się nie skończy. Wiele kobiet i więcej niż paru mężczyzn nadal nosiło maseczki, pomarańczowe bądź purpurowe; wedle zapewnień garstki podejrzanych wytwórców miały one zabijać wszystkie wirusy łącznie z SHEVĄ.

Organizatorzy milczącej manifestacji — nie nazywali jej protestem — chodzili między ludźmi z zimną wodą, papierowymi kubeczkami, ulotkami, poradami i instrukcjami, ale demonstranci nie mówili ani słowa.

Dicken dotarł przez tłum do wejścia do budynku nr 1. Ciągnęło go do ludzi, choć zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Chciał wiedzieć, co myślą i czują żołnierze — ci stojący na pierwszej linii frontu.

Wokół i wśród tłumu krążyli powoli kamerzyści. Niektórzy umyślnie trzymali kamery na poziomie brzucha, aby kręcić z bliska, potem unosili je na ramiona dla uzyskania panoramy, oddania skali.


* * *

— Jezu, co się stało? — Spytała Jane Salter, gdy Dicken minął ją, idąc długim korytarzem do swego gabinetu. Niosła aktówkę i naręcze zielonych teczek.

— Mały wypadek — odparł Dicken. — Upadłem. Widziałaś, co dzieje się na zewnątrz?

— Widziałam — powiedziała Salter. — Ciarki mnie przechodzą. — Poszła za nim i stanęła w otwartych drzwiach.

Dicken zerknął na nią przez ramię, potem wysunął stary fotel na kółkach i usiadł z miną zawiedzionego chłopczyka.

— Chodzi o panią C? — Spytała Salter. Z narożnika teczki strzepnęła kosmyk brązowych włosów. Kosmyk spadł. Nie zwracała na niego uwagi.

— Tak sądzę — odparł Dicken.

Salter pochyliła się, aby odstawić aktówkę, potem zrobiła krok naprzód i położyła teczki na jego biurko.

— Tom Scarry dostał dziecko — powiedziała. — W Mexico City zrobili sekcję. Zapewne bardzo staranną. Powtórzy ją, tak dla pewności.

— Widziałaś je? — Zapytał Dicken.

— Tylko nagranie z wyjmowania go ze skrzynki z lodem w budynku nr 15.

— Potworek?

— Straszny — potwierdziła Salter. — Istna miazga.

— Komuś bije dzwon — powiedział Dicken.

— Nigdy nie dowiedziałam się, Christopherze, co o tym sądzisz. — Salter pochyliła się nad gałką w drzwiach. — Wyglądasz na zaskoczonego, że to naprawdę paskudna choroba. Wiemy chyba, w czym rzecz?

Dicken kręcił głową.

— Tak długo goniłem za chorobami… Ta wydaje się odmienna.

— Czyżby bardziej sympatyczna?

— Jane, upiłem się wieczorem. Upadłem w domu i nadwerężyłem ramię. Czuję się okropnie.

— Zalewałeś robaka? Bardziej to pasuje do schrzanionego życia seksualnego niż do złej diagnozy.

Dicken spochmurniał.

— Co robisz z tym wszystkim? — Spytał, kierując w stronę teczek lewy palec wskazujący.

— Przenoszę część spraw do nowego laboratorium odbiorczego. Dostali cztery dalsze stoły. Zbieramy personel i tworzymy procedury do przeprowadzania całodobowo sekcji zwłok, reżim L 3. Kieruje tym doktor Sharp. Pomagam grupie przeprowadzającej badania układu nerwowego i nabłonka. Dbam o porządek w jej dokumentacji.

— Szepniesz mi słówko? Gdy coś znajdziesz?

— Nie wiem nawet, dlaczego tu jesteś, Christopherze. Tkwiłeś wysoko nad nami, gdy przybyłeś z Augustine'em.

— Tęsknię za byciem na froncie. Wieści docierają najpierw tutaj. — Westchnął. — Jane, nadal jestem łowcą wirusów. Wróciłem, aby przejrzeć stare papiery. Sprawdzić, czy nie przegapiłem czegoś przełomowego.

Jane się uśmiechnęła.

— No, usłyszałam dziś rano, że pani C. miała opryszczkę narządów płciowych. Jakoś przeszła na dzieciątko C w początkach jego rozwoju. Było pokryte rankami.

Zaskoczony Dicken podniósł wzrok.

— Opryszczka? Przedtem o niej nie wspomnieli.

— Mówiłam ci o miazdze — przypomniała Jane.

Opryszczka mogła całkowicie zmienić interpretację tego, co zaszło. Jak płód mógł się zarazić opryszczką narządów płciowych, skoro było chroniony przez macicę? Do zakażenia nią dziecka przez matkę dochodzi zwykle podczas przechodzenia przez kanał rodny.

Dicken był mocno strapiony.

Gabinet mijał doktor Denby, uśmiechnął się przelotnie, potem cofnął i zajrzał przez otwarte drzwi. Denby to specjalista od namnażania bakterii, niski i całkowicie łysy, z twarzą cherubinka; nosił elegancką śliwkową koszulę i czerwony krawat.

— Jane? Wiesz, że zablokowali kawiarnię od zewnątrz? Cześć, Christopher.

— Słyszałam. Niesamowite — odparła Jane.

— Teraz szykują coś nowego. Chcecie zobaczyć?

— Nie, jeśli ma dojść do przemocy. — Salter przeszedł dreszcz.

— To właśnie straszne. Są pokojowi i całkowicie milczący! Jak musztra bez komend.

Dicken wyszedł z nimi, windą i schodami dostali się do frontonu budynku. W ślad za innymi pracownikami i lekarzami zgromadzili się w holu przy wystawie poświęconej dziejom CDC Na zewnątrz tłum kłębił się, ale w jakiś uporządkowany sposób. Przywódcy wykrzykiwali polecenia przez megafony.

Strażnik stał z rękoma na biodrach, przyglądając się tłumowi przez okulary.

— Spójrzcie na to — powiedział.

— Na co? — Spytała Jane.

— Rozdzielili się wedle płci. Segregacja — odparł z tajemniczym spojrzeniem.

Transparenty ustawiono na wprost holu i rozmieszczonych przed nim dziesiątków kamer. Wietrzyk powiewał jednym z nich.

Dicken dostrzegł napis na dwóch wężowatych częściach płachty: DOBROWOLNY — ROZDZIAŁ — URATUJE DZIECKO.

Po kilku minutach tłum rozstąpił się przed jego przywódcami jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, kobiety i dzieci stanęły z jednej strony, mężczyźni z drugiej. Kobiety wyglądały na ponure i zdeterminowane. Mężczyźni na pochmurnych i zawstydzonych.

— Chryste — mruknął strażnik. — Mam według nich odejść od żony?

Dicken czuł się jak przerzynany piłą. Wrócił do gabinetu i zadzwonił do Bethesdy. Augustine jeszcze nie przyjechał. Kaye Lang była z wizytą w Magnuson Clinical Center.

Sekretarka Augustine'a dodała, że protestujący są także na terenie NIH; jest ich kilka tysięcy.


— Proszę włączyć telewizor — powiedziała. — Maszerują w całym kraju.

47

National Institutes of Health, Bethesda

Augustine okrążył teren NIH od Old Georgetown Road do Lincoln Street i wjechał na tymczasowy parking dla pracowników opodal centrali Zespołu Specjalnego. Zespół zaledwie dwa tygodnie wcześniej na prośbę naczelnej lekarz otrzymał nowy budynek. Protestanci najwyraźniej nie wiedzieli o tej zmianie; maszerowali w stronę dawnej siedziby i budynku nr 10.

Przeszedł szybko w grzejącym słońcu do wejścia na parterze.

Straż NIH i ostatnio wynajęci prywatni ochroniarze stali przed budynkiem, rozmawiając ściszonymi głosami. Przyglądali się odległym o kilkaset jardów grupkom protestantów.

— Proszę się nie martwić, panie Augustine — powiedział szef ochrony budynku, gdy otwierał kartą główne wejście. — Po południu przybędzie Gwardia Narodowa.

— O, doskonale. — Augustine spuścił głowę i nacisnął guzik przywołujący windę. W nowym biurze trzej asystenci i jego osobista sekretarka, pani Florence Leighton, dostojna i bardzo sprawna, próbowali przywrócić połączenia z resztą terenu.

— Co się stało, sabotaż? — Trochę zaczepnie zapytał Augustine.

— Nie — odparła pani Leighton, podając mu plik wydruków.

— Głupota. Serwer nie chce nas rozpoznawać.

Augustine zatrzasnął drzwi swego gabinetu, wysunął fotel na kółkach, rzucił aktówkę na biurko. Usłyszał popiskiwanie telefonu. Sięgnął do przycisku.

— Czy mogę prosić, Florence, aby pięć minut nikt mi nie przeszkadzał, bo muszę uporządkować myśli? — Błagał.

Mark, to Kennealy od wiceprezydenta — powiedziała pani Leighton.

— Podwójny cymes. Daj go.

Tom Kennealy, dyrektor łączności technicznej wiceprezydenta — kolejne nowe stanowisko, ustanowione przed tygodniem — odezwał się pierwszy, pytając Augustine’a, czy wie o skali protestów.

— Widzę je teraz przez okno — odrzekł.

— Wedle ostatniej rachuby obejmują czterysta siedemdziesiąt szpitali — powiedział Kennealy.

— Niech Bóg błogosławi Internet — rzucił Augustine.

— Cztery demonstracje wymknęły się spod kontroli — nie licząc zamieszek w San Diego. Wiceprezydent bardzo się martwi, Mark.

— Powiedz mu, że ja jeszcze bardziej. To najgorsza wieść, jaką mogę sobie wyobrazić — zmarłe donoszone dziecko Heroda.

— Co z opryszczką?

— Chrzanić ją. Dziecko łapie opryszczkę dopiero po porodzie.

— W Mexico City musieli to zaniedbać.

— Słyszeliśmy inaczej. Czy możemy o tym zapewniać? Że niemowlę było chore?

— Na pewno było chore, Tom. To na herodzie powinniśmy się skupić.

— No dobrze. Rozmawiałem z wiceprezydentem. Jest tu teraz, Mark.

Telefon przejął wiceprezydent. Augustine opanował głos i przywitał go spokojnie. Wiceprezydent powiedział, że NIH będzie strzeżone przez wojsko, otrzyma najwyższy stopień ochrony, podobnie jak CDC i pięć ośrodków badawczych Zespołu Specjalnego w kraju. Augustine mógł sobie teraz wyobrazić skutki — drut kolczasty, psy policyjne, granaty ogłuszające i gaz łzawiący. Piękne warunki do prowadzenia delikatnych badań.

— Panie wiceprezydencie, nie wypierajcie ich z terenu — powiedział. — Proszę. Niech zostaną i protestują.

— Prezydent wydał rozkaz godzinę temu. Dlaczego mamy go zmieniać?

— Gdyż wydaje się, że to dla nich wentyl bezpieczeństwa. Jest inaczej niż w San Diego. Chcę się tu spotkać z przywódcami.

— Mark, nie jesteś wyszkolonym negocjatorem — przekonywał wiceprezydent.

— Nie, ale będę o wiele lepszy od kordonu wojska w pełnym rynsztunku bojowym.

— Leży to w kompetencjach dyrektora NIH.

— Kto negocjuje, panie prezydencie?

— Z przywódcami protestujących spotkają się dyrektor i sekretarz generalny. Nie możemy podejmować odmiennych działań ani mówić różnymi głosami, Marku, nie myśl więc nawet o prowadzeniu jakichkolwiek rozmów.

— A jeśli będzie kolejne martwe dziecko, panie prezydencie?

— Pojawienie się tego zaskoczyło nas całkowicie — wiemy jedynie, że przyszło na świat sześć dni temu. Próbowaliśmy wysłać na pomoc nasz zespół, ale szpital odmówił.

— Przysłali ci ciało. Wydaje się to świadczyć o duchu współpracy.

— Z tego, co mówił mi Tom, wynika, że nikt nie zdołałby go uratować.

— Nie, ale moglibyśmy wiedzieć o nim zawczasu i skoordynować wiadomości w mediach.

— Tu pełna zgoda, Mark.

— Panie wiceprezydencie, z całym szacunkiem, ale międzynarodowa biurokracja nas niszczy. To dlatego owe protesty są takie groźne. Jesteśmy obwiniani, obojętnie czy ponosimy winę, czy nie — i powiem szczerze, wszystko się teraz we mnie przewraca. Nie mogę odpowiadać za rzeczy, do których się nie przyczyniłem!

— Prosimy cię teraz, Mark, abyś się przyczyniał. — Głos wiceprezydenta był wyważony.

— Przepraszam. Wiem, panie wiceprezydencie. Nasze powiązania z Americolem rodzą mnóstwo problemów. Zapowiedź szczepionki… Przedwczesna, moim zdaniem…

— Tom podziela ten pogląd, tak samo ja.

Co z prezydentem? — Pomyślał.

— Doceniam to, ale wieść już poszła. Według moich ludzi jest około pięćdziesięciu procent szans na niepowodzenie badań przedklinicznych. Rybozym jest koszmarnie wszechstronny. Wykazuje podobieństwo do chyba trzynastu lub czternastu różnych odmian RNA matrycowego. Możemy więc zatrzymać SHEVĘ, ale dostaniemy też rozpad osłonki mielinowej… Stwardnienie rozsiane, na miłość boską!

— Pani Cross twierdzi, że ją usprawniają i jest teraz bardziej wybiórcza. Osobiście zapewniała mnie, że nigdy nie było zagrożenia stwardnieniem. Głosiła tak tylko plotka.

— Na testowanie jakiej wersji pozwoli im FDA, panie prezydencie? Trzeba zacząć od początku całą pracę papierkową…

— FDA przychyla się do tej.

— Chciałbym utworzyć oddzielny zespół oceniający. NIH ma ludzi, my możliwości.

— Nie ma czasu, Mark.

Augustine zamknął oczy i potarł czoło. Czuł, jak twarz pokraśniała mu niby burak.

— Mam nadzieję, że postawiliśmy na dobrego konia — powiedział spokojnie. Serce tłukło mu się w piersi.

— Prezydent ogłosi wieczorem przyspieszenie prac — zapowiedział wiceprezydent. — Jeśli powiodą się badania przedkliniczne, w ciągu miesiąca nastąpią próby na ludziach.

— Nie zalecałbym ich.

— Zdaniem Roberta Jacksona można je przeprowadzać. Decyzja zapadła. Już za późno.

— Czy prezydent rozmawiał o tym z Frankiem? Albo z naczelną lekarz?

— Są w stałym kontakcie.

— Proszę namówić pana prezydenta, aby zadzwonił i do mnie. — Augustine nie znosił być zmuszany do proszenia, ale mądrzejszemu prezydentowi przypominanie byłoby niepotrzebne.

— Spróbuję, Mark. A wracając do twojej odpowiedzi… Masz się zgadzać z tym, co powiedział NIH, bez żadnych podziałów, sprzeciwów, rozumiesz?

— Nie jestem draniem, panie wiceprezydencie — odparł Augustine.

— Wkrótce z tobą porozmawiam, Mark — powiedział wiceprezydent.

W telefonie rozległ się głos Kennealye’go. Brzmiała w nim uraza.

— Mark, oddziały właśnie ładują się na ciężarówki. Chwileczkę. — Zakrył dłonią słuchawkę. — Wiceprezydent już wyszedł. Jezu, coś mu zrobił, Mark, zmieszałeś go z błotem?

— Poprosiłem go, aby zadzwonił do mnie prezydent — odparł Augustine.

— A to ci dopiero nowina — powiedział Kennealy chłodno.

— Czy ktoś łaskawie mnie powiadomi, gdy urodzi się kolejne dziecko poza krajem? — Spytał Augustine. — Albo w nim? Czy Departament Stanu będzie się codziennie kontaktował z moim urzędem? Mam nadzieję, Tom, że nie biję tu tylko piany!

— Mark, nigdy więcej nie rozmawiaj tak z wiceprezydentem — powiedział Kennealy i odwiesił słuchawkę.

Augustine wcisnął guzik łączności wewnętrznej.

— Florence, muszę napisać list przewodni i notatkę służbową. Czy Dicken jest w mieście? Gdzie jest Lang?

— Doktor Dicken jest w Atlancie, a Kaye Lang na miejscu. Chyba w klinice. Możesz się z nią spotkać za dziesięć minut.

Augustine wysunął szufladę biurka i wyjął blok papieru. Nakreślił na nim trzydzieści jeden poziomów dowodzenia, trzydzieści między nim a prezydentem — trochę za dużo, jak dla niego. Zamaszyście przekreślił pięć, potem sześć, następnie inne, aż zostało z dziesięć nazwisk i urzędów; podarł przy tym kartkę. Jeśli nastąpi najgorsze, pomyślał, to przy bardziej starannym planowaniu zdoła może pominąć dziesięć z tych poziomów, najwyżej dwadzieścia.

Najpierw jednak musi nadstawić karku i rozesłać im swój raport opatrzony pismem przewodnim. Upewnić się, że trafi na wszystkie biurka, zanim rozejdzie się smród.

To nadstawianie karku nie będzie jednak zbyt wielkie. Miał silne przeczucie, że zanim jakiś sługus Białego Domu — może Kennealy, podlizujący się, aby awansować — szepnie do ucha prezydenta, iż Augustine nie gra zespołowo, wybuchnie następna bomba.

Bardzo wielka bomba.

48

National Institutes of Health, Bethesda

Zatracanie się w pracy było jedyną czynnością, jaką Kaye uważała teraz za właściwą. Zamieszanie wykluczało wszelkie inne możliwości. Opuszczając klinikę, szybko mijając rozstawione na chodniku stoliczki wietnamskich i koreańskich handlarzy sprzedających przybory toaletowe i różne drobiazgi, przejrzała listę wyznaczonych na ten dzień zadań, odhaczając spotkania i rozmowy — najpierw z Augustine’em, potem dziesięć minut w budynku nr 15 z Robertem Jacksonem, aby zapytać o miejsca wiązania rybozymu, weryfikacja tego w budynkach nr 5 i 6 u dwóch badaczy z NIH, którzy pomagają jej w poszukiwaniach HERV-ów przypominających SHEVĘ; następnie pół tuzina innych naukowców z listy zapasowej, których poprosi o wyrażenie zdania…

Była w połowie drogi między kliniką a centralą Zespołu Badawczego, gdy zadzwoniła jej komórka. Wyjęła ją z torebki.

— Kaye, tu Christopher.

— Nie mam czasu i czuję się paskudnie, Christopherze — rzuciła. — Powiedz mi coś, od czego poczuję się lepiej.

— Jeśli cię to pocieszy, też czuję się paskudnie. Upiłem się wieczorem i mam przed sobą demonstrantów.

— Tu też ich mamy.

— Posłuchaj jednak, Kaye. Mamy teraz na patologii dziecko C. Urodziło się co najmniej miesiąc za wcześnie.

Urodziło? Ma chyba płeć?

— On. Wewnątrz i na zewnątrz jest poprzebijany wrzodami opryszczki. Nie był chroniony przed nią w macicy. SHEVA tworzy jakoś odpowiedni dla wirusa opryszczki otwór w barierze łożyska.

— Zawiązują więc sojusz — aby razem powodować śmierć i zniszczenie. Cudownie.

— Nie — powiedział Dicken. — Nie chcę mówić o tym przez telefon. Jutro przyjadę do NIH.

— Daj mi jakiś punkt zaczepienia, Christopherze. Nie chciałabym mieć kolejnej takiej nocy jak dwie poprzednie.

— Dziecko C być może nie umarłoby, gdyby nie zaraziło się opryszczką od matki. Kaye, jedno z drugim może nie mieć nic wspólnego.

Kaye zamknęła oczy i stanęła nieruchomo na chodniku. Rozglądała się za Farrah Tighe; rozkojarzona musiała wyjść bez niej, wbrew instrukcjom. Tighe na pewno szuka jej teraz gorączkowo.

— Jeśli nawet, to kto nas teraz wysłucha?

— Żadna z ośmiu kobiet w klinice nie ma opryszczki ani HIV.

— Zadzwoniłem do Lipton i sprawdziłem. Są doskonałymi przypadkami badawczymi.

— Urodzą nie wcześniej niż za dziesięć miesięcy — powiedziała Kaye. — Jeśli przestrzegać zasady jednego miesiąca naddatku.

— Wiem. Ale na pewno znajdziemy inne. Musimy znowu porozmawiać — poważnie.

— Cały dzień mam zebrania, jutro będę w laboratoriach Americolu w Baltimore.

— No to dziś wieczorem. A może prawda niewiele teraz znaczy?

— Nie pouczaj mnie o prawdzie, do licha — powiedziała Kaye.

Zobaczyła ciężarówki Gwardii Narodowej jadące Center Drive. Manifestanci na razie skupiali się w części północnej; ze swego miejsca mogła dostrzec ich tablice i transparenty widoczne za niskim, porośniętym trawą pagórkiem. Przegapiła kilka słów Dickena. Fascynowały ją ruchy odległego tłumu.

— …Chcę dać uczciwą szansę twojemu zdaniu — powiedział Dicken. — Wielki kompleks białkowy nie może być korzystny dla pojedynczego wirusa, dlaczego więc z niego korzysta?

— Bo SHEVA jest posłańcem — odparła Kaye cichym głosem, jakby pośrednim między sennym a roztargnionym. — To radio Darwina.

— Co?

— Christopherze, widziałeś łożysko i błony płodowe płodów Heroda pierwszego stadium. Wyspecjalizowane worki owodniowe… Bardzo rozwinięte. Wcale nie chore.

— Jak powiedziałem, chcę jeszcze nad tym popracować. Przekonaj mnie, Kaye. Boże, a jeśli to dziecko C jest tylko szczęśliwym trafem, przypadkową mutacją?!

W północnej części zespołu rozległy się trzy stłumione trzaski, ciche, brzmiące niewinnie. Usłyszała jęk zaskoczenia tłumu, a potem odległe, wysokie okrzyki.

— Nie mogę rozmawiać, Christopherze. — Z trzaskiem tworzywa sztucznego zamknęła telefon i pobiegła. Tłum był jakieś ćwierć mili od niej, ludzie cofali się i rozpraszali na drogach, parkingach, między ceglanymi budynkami. Nie usłyszała nowych trzasków.

Kilka kroków zrobiła wolniej, rozważając niebezpieczeństwo, potem znowu pobiegła. Musiała wiedzieć. W jej życiu było zbyt wiele niepewności. Zbyt wiele ociągania się i bezczynności, z Saulem, ze wszystkim i z każdym.

Pięćdziesiąt stóp przed sobą ujrzała potężnego mężczyznę w brązowym garniturze, wybiegającego z drzwi służbowych budynku, machającego nogami i rękoma. Płaszcz powiewał mu nad obszerną, białą koszulą i wyglądał śmiesznie, ale facet był szybki jak błyskawica i kierował się prosto ku niej.

Zaniepokoiła się przez chwilę i skręciła, aby go ominąć.

— Cholera, pani doktor! — Zawołał. — Proszę się zatrzymać. Stop!

Zadyszana, zwolniła niechętnie. Mężczyzna w brązowym garniturze zbliżył się do niej i pokazał oznakę. Był z Secret Service, nazywał się Benson, tyle tylko zdołała dostrzec, zanim zamknął legitymację i schował ją do kieszeni.

— Co u licha pani wyprawia? Gdzie jest Tighe? — Zapytał ją, zarumieniony z wysiłku; pot spływał mu po policzkach z dziobami po ospie.

— Potrzebują pomocy — powiedziała. — Została w…

— To strzały. Zostanie pani tutaj, choćbym musiał zatrzymać panią siłą. Do diabła, Tighe miała nie opuszczać pani ani na chwilę!

Tighe akurat dobiegała do nich. Była czerwona z gniewu. Wymieniła z Bensonem szybkie, ostre szepty, potem stanęła obok Kaye. Benson ruszył szybkim truchtem w stronę porozrywanych grupek manifestantów. Kaye poszła za nim, ale wolniej.

— Niech pani tu zostanie, pani Lang — powiedziała Tighe.

— Kogoś zastrzelono!

— Benson się tym zajmie! — Nalegała Tighe, stając między nią a tłumem.

Kaye zerknęła jej przez ramię. Mężczyźni i kobiety przyciskali dłonie do twarzy, płacząc. Zobaczyła upuszczone tablice, porzucone transparenty. Tłum kłębił się, ogarnięty chaosem.

Żołnierze Gwardii Narodowej w strojach maskujących, z wycelowanymi karabinami automatycznymi, zajęli pozycje między ceglanymi budynkami stojącymi przy najbliższej drodze.

Funkcjonariusz straży kampusu przejechał trawnikiem między dwoma wysokimi dębami. Widziała innych mężczyzn w garniturach, niektórzy rozmawiali przez telefony komórkowe albo krótkofalówki.

Potem dostrzegła w środku trawnika samotnego mężczyznę z wyprostowanymi po bokach rękoma. Wyglądał, jakby chciał polecieć. Za nim na trawie leżała nieruchomo kobieta. Benson i strażnik kampusu dotarli do nich jednocześnie. Benson kopnął w trawie ciemny przedmiot: pistolet. Strażnik wyjął swą broń i mocno odepchnął stojącego mężczyznę.

Ukląkł obok kobiety, sprawdził puls na szyi, spojrzał w górę, na boki, jego twarz powiedziała wszystko. Potem popatrzył na Kaye, mówiąc bezgłośnie „wracaj”.

— To nie było moje dziecko! — Krzyczał mężczyzna. Szczupły, biały, krótkie i rozczochrane jasne włosy, pod trzydziestkę, miał czarną koszulkę i czarne dżinsy zwisające nisko na biodrach. Rzucał głową w tył i w przód, jakby się odganiał od much. — Zmusiła mnie do przyjścia tutaj. Kurczę, zmusiła mnie! To nie było moje dziecko!

Udający lot mężczyzna cofnął się przed strażnikiem, ruchy miał szarpane jak u marionetki.

— Nie zniosę więcej tego gówna. Dość gówna!

Kaye patrzyła na ranną kobietę. Nawet z odległości dwudziestu jardów dostrzegła krew plamiącą na brzuchu jej bluzkę, nic niewidzące oczy spoglądające w niebo pustym wzrokiem bez nadziei.

Nie zwracała uwagi na Tighe, Bensona, udającego lot mężczyznę, oddziały, strażników, tłum.

Widziała jedynie kobietę.

49

Baltimore

Opierając się na kulach, Cross weszła do jadalni kierownictwa Americolu. Młody pielęgniarz podsunął krzesło; usiadła z westchnieniem ulgi.

W sali nie było nikogo oprócz niej, Kaye, Laury Nilson i Roberta Jacksona.

— Marge, jak to się stało? — Zapytał Jackson.

— Nikt do mnie nie strzelał — zaszczebiotała wesolutko. — Przewróciłam się w wannie. Zawsze byłam swoim największym wrogiem. Niezgrabna ze mnie krowa. Lauro, co mamy?

Nilson, której Kaye nie widziała od zakończonej katastrofą konferencji prasowej na temat szczepionki, miała na sobie elegancki, choć zbyt poważny, trzyczęściowy niebieski kostium.

— Zaskoczeniem tygodnia jest RU-486 — odpowiedziała.

— Kobiety go używają, wiele z nich. Francuzi przedstawili rozwiązanie. Zwróciliśmy się do nich, ale powiedzieli, że kierują swą propozycję bezpośrednio do WHO i Zespołu Specjalnego, ich cele są humanitarne i nie interesują ich żadne powiązania biznesowe.

Marge zamówiła u kelnera wino i zanim położyła serwetkę na kolanach, wytarła nią czoło.

— Jakie to szlachetne — powiedziała w zadumie. — Zaspokoją wszystkie potrzeby świata i to bez ponoszenia żadnych wydatków na prace badawczo-rozwojowe. Jak to działa, Robercie?

Jackson wziął palmbooka i rysikiem przesuwał notatki.

— Zespół Specjalny ma niepotwierdzone doniesienia, że RU-486 wydala zagnieżdżoną komórkę jajową drugiego stadium. Na razie nie ma ani słowa o pierwszym stadium. Wszystko to pogłoski. Plotki z ulicy.

— Środki wczesnoporonne nigdy mi się nie podobały — stwierdziła Cross. Potem zwróciła się do kelnera: — Dla mnie sałatka Cobba z sosem winegret i dzbanek kawy.

Kaye wybrała kanapkę klubową, choć ani trochę nie była głodna. Poczuła narastające dudnienie w głowie — nieprzyjemną oznakę świadomości, że jest w wielkim niebezpieczeństwie. Jeszcze się nie otrząsnęła po strzelaninie w NIH sprzed dwóch dni.

— Lauro, wyglądasz na niezadowoloną — powiedziała Cross, zerkając na Kaye. Skargi Lang zamierzała zostawić na koniec.

— Jedno trzęsienie ziemi po drugim — odparła Nilson. — Przynajmniej nie doświadczyłam tego co Kaye.

— Straszne — przyznała Cross.

— Zamówiliśmy własne sondaże. Profile psychologiczne, kulturowe, pełen przekrój. Wydaję co do grosza wszystkie pieniądze, które mi dajesz, Marge.

— Ubezpieczenie — powiedziała Cross.

— Przerażające — wpadł jej w słowo Jackson.

— Sześćdziesiąt procent przebadanych żonatych lub będących w trwałym związku mężczyzn nie wierzy wiadomościom — tłumaczyła się Nilson. — Uważają, że kobiety musiały uprawiać seks, aby za drugim razem zajść w ciążę. Napotykamy tutaj na mur oporu, wyparcia, nawet u kobiet. Czterdzieści procent zamężnych lub będących w trwałym związku kobiet twierdzi, że usunęłyby każdy płód Heroda.

— Tylko tak mówią ankieterom — mruknęła Cross.

— Na pewno dzieje się tak w wielu przypadkach. RU-486 to wypróbowany i sprawdzony środek. Stał się trzymaną w domu ostatnią deską ratunku dla zdesperowanych.

— Nie jest zabezpieczeniem — rzucił niezadowolony Jackson.

— Wśród tych, które nie używały pigułki wczesnoporonnej, aż połowa wierzy, że rząd próbuje narzucić narodowi, może światu, hurtową aborcję — powiedziała Nilson. — Ktokolwiek wymyślił nazwę „Herod”, naprawdę dużo schrzanił.

— Augustine ją wybrał — wyjaśniła Cross.

— Marge, nadciąga wielka katastrofa społeczna: niewiedza zmieszana z seksem i martwymi niemowlętami. Skoro wielka liczba kobiet z SHEVĄ powstrzymuje się od seksu ze swymi partnerami i mimo to zachodzi w ciążę, to zdaniem naszych socjologów dojdzie do nasilenia przemocy domowej, jak też wielkiego wzrostu liczby przerwanych ciąż, w tym także zwykłych.

— Są inne możliwości — powiedziała Kaye. — Widziałam ich skutki.

— Mów — zachęciła Cross.

— Wypadki na Kaukazie w latach dziewięćdziesiątych. Masakry.

— Z nimi też się zapoznałam — powiedziała rzeczowo Nilson, przerzucając swe notatki. — Nawet teraz nie wiemy zbyt wiele. U miejscowej ludności występowała SHEVA…

— Sprawa jest znacznie bardziej złożona — przerwała jej Kaye załamującym się głosem — niż ktokolwiek z nas może sobie wyobrazić. Nie mamy do czynienia z charakterystyką choroby. Chodzi o przekazywanie poziome instrukcji genetycznych prowadzących do fazy przejściowej.

— Znowu? Nie rozumiem — powiedziała Nilson.

— SHEVA nie jest czynnikiem chorobotwórczym.

— Bzdura — rzucił zdumiony Jackson.

Marge kiwnęła mu ostrzegawczo ręką.

— Ciągle odgradzamy się murami od tego tematu. Dłużej już nie wytrzymam, Marge. Zespół Specjalny od samego początku odrzucał tę możliwość.

— Nie wiem, co jest odrzucane — powiedziała Cross. — Kaye, zreferuj pokrótce.

— Widzimy wirusa, choćby pochodzącego z naszego własnego genomu, i przyjmujemy, że wywołuje chorobę. Patrzymy na wszystko pod tym kątem.

— Kaye, nie spotkałem się nigdy z wirusem, który nie wywoływałby kłopotów — powiedział Jackson, patrząc spod ciężkich powiek. Jeśli próbował ją ostrzec, że stąpa po cienkim lodzie, to tym razem nadaremnie.

— Mamy przed oczyma prawdę, ale nie pasuje ona do naszych prymitywnych poglądów na sposoby, w jakie działa przyroda.

— Prymitywnych? — Spytał Jackson. — Powiedz to o ospie wietrznej.

— Gdyby spotkało nas to za trzydzieści lat — ciągnęła uparcie Kaye — może bylibyśmy przygotowani, ale teraz postępujemy jak nierozumne dzieci. Dzieci, które nigdy nie poznały prawdy o życiu.

— Co przegapiliśmy? — Pytała cierpliwie Cross.

Jackson bębnił palcami po stole.

— Już to omawialiśmy.

— Co? — Powtórzyła Cross.

— Nigdy na poważnie — odparła Kaye Jacksonowi.

— Co, jeśli łaska?

— Kaye chce nam powiedzieć, że SHEVA jest częścią przetasowania biologicznego. Transpozony skaczą sobie i wpływają na fenotyp. Wrze teraz u stażystów, którzy czytali artykuły Kaye.

— Co to znaczy?

— Pozwolę sobie na przewidywania — skrzywił się Jackson. — Jeśli dopuścimy na narodzin nowych dzieci, wszystkie będą wielkogłowymi nadludźmi. Cudownymi istotami o włosach blond, wysyłających promienie oczach i zdolnościach telepatycznych. Zabiją nas wszystkich i przejmą Ziemię.

Oszołomiona, bliska łez Kaye patrzyła na Jacksona. Uśmiechał się trochę przepraszająco, promieniejąc jednocześnie, bo uciął w zarodku wszelką dyskusję.

— To strata czasu — powiedział. — A nie mamy go wiele.

Nilson patrzyła na Kaye z niepewnym współczuciem. Marge podniosła głowę i wpatrywała się w sufit.

— Czy ktoś będzie łaskaw powiedzieć mi, w co wdepnęłam?

— W świeże gówno — szepnął Jackson pod nosem, poprawiając serwetkę.

Kelner przyniósł im jedzenie.

Nilson położyła dłoń na ręce Kaye.

— Wybacz nam, Kaye. Robert potrafi być bardzo przekonujący.

— Powstrzymuje mnie własna niepewność, a nie obronne grubiaństwo Roberta — powiedziała Kaye. — Marge, wpojono mi zasady współczesnej biologii. Zajmuję się ścisłym odczytywaniem danych. Oto mocne podwaliny współczesnej biologii, wzniesione starannie cegła po cegle… — Wyciągniętą ręką pokazała mur. — I oto nadciąga sztormowa fala zwana genetyką. Rysujemy plan hali fabrycznej żywej komórki. Odkrywamy, że przyroda jest nie tylko zaskakująca, ale i oszałamiająco nieortodoksyjna. Ma w nosie, co myślimy, jakie są nasze paradygmaty.

— Wszystko bardzo ładnie — stwierdził Jackson — ale nauka to organizacja naszej pracy i zapobieganie marnowaniu czasu.

— To dyskusja, Robercie — powiedziała Cross.

— Nie mogę przepraszać za coś, co w głębi duszy uważam za prawdę — upierała się Kaye. — Wolę stracić wszystko niż skłamać.

— Godne podziwu — powiedział Jackson. — „A jednak się kręci”, czyż nie tak, Kaye?

— Robercie, nie bądź dupkiem — rzuciła Nilson.

— Jestem przegłosowany, moje panie. — Jackson w złości odsunął krzesło. Położył serwetkę na talerzu, ale nie odchodził. Założył jedynie ręce i podniósł głowę, jakby zachęcając — lub wyzywając — Kaye, by mówiła dalej.

— Zachowujemy się jak dzieci, które nie wiedzą nawet, skąd biorą się dzieci — ciągnęła. — Jesteśmy świadkami odmiennego rodzaju ciąży. Nie jest nowy, zdarzał się już po wielekroć. To ewolucja, ale kierowana, krótkoterminowa, natychmiastowa, nieciągła, i nie mam pojęcia, jakie dzieci się narodzą. Nie będą jednak potworami i nie zjedzą swoich rodziców.

Jackson podniósł rękę jak uczeń w klasie.

— Jeśli pracuje nad nami ręka jakiegoś szybko działającego, mistrzowskiego rzemieślnika, jeśli naszą ewolucją kieruje teraz Bóg, to moim zdaniem pora wynająć jakiegoś kosmicznego prawnika. To najbardziej podstawowy błąd w sztuce. Dziecko C było jedną wielką fuszerką.

— Miało opryszczkę — powiedziała Kaye.

— Opryszczka tak nie działa — odparł Jackson. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

— SHEVA wywołuje u płodów szczególną wrażliwość na zakażenia wirusowe. To błąd, błąd naturalny.

— Nie mamy na to żadnych dowodów. Dowody, pani Lang!

— CDC… — Zaczęła Kaye.

— Dziecko C było potworkiem Heroda drugiego stadium, z dodatkiem opryszczki jako przystawką — powiedział Jackson.

— Naprawdę, drogie panie, mam dosyć. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Sam jestem wykończony. — Wstał, skłonił się szybko i wyszedł z jadalni.

Marge grzebała widelcem w sałatce.

— Wygląda mi to na problem pojęciowy. Zwołam zebranie.

— Wysłuchamy twoich dowodów, szczegółowo. Poproszę też Roberta o sprowadzenie swoich ekspertów.

— Nie sądzę, abym znalazła wielu takich, którzy otwarcie mnie wesprą — powiedziała Kaye. — Na pewno nie teraz. Sytuacja jest bardzo napięta.

— Sprawa jest bardzo ważna ze względu na odbiór społeczny — dodała Nilson z naciskiem.

— Dlaczego? — Spytała Cross.

— Jeśli jakaś grupa, sekta czy organizacja uzna, że Kaye ma rację, będziemy się musieli z tym zmierzyć.

Kaye poczuła się nagle całkowicie odkryta, odsłonięta ze wszystkich stron.

Cross nabiła na widelec pasek sera i oglądała go.

— Jeśli herod nie jest chorobą, nie wiem, co z tym poczniemy.

— Utkniemy między zjawiskiem naturalnym a pozbawionymi wiedzy i przerażonymi ludźmi. Polityka stanie się wówczas straszna, a interesy będą koszmarem.

Kaye zaschło w ustach. Nie miała żadnej odpowiedzi. Było tak rzeczywiście.

— Skoro nie ma żadnych ekspertów, którzy by cię wsparli — powiedziała Cross po namyśle, wkładając ser do ust — jak przedstawisz swą tezę?

— Przedłożę dowody, podam teorię — odparła Kaye.

— Sama? — Zapytała Cross.

— Pewnie zdołam kilku znaleźć.

— Ilu?

— Czterech lub pięciu.

Cross jadła przez chwilę.

— Jackson to dupek, ale jest bystry, jest uznanym specjalistą, setki pewnie podzielą jego punkt widzenia.

— Tysiące — poprawiła Kaye, starając się, aby głos jej nie drżał. — Wszyscy oprócz mnie i kilku świrów.

Cross pogroziła Kaye palcem.

— Nie jesteś świrem, moja droga. Lauro, jedna z naszych spółek kilka lat temu opracowała pigułkę „dzień po”.

— W latach dziewięćdziesiątych.

— Dlaczego to zostawiliśmy?

— Przez politykę i odpowiedzialność.

— Mieliśmy już nazwę… Jak brzmiała?

— Jakiś dowcipniś nazwał ją RU-Pentium — odparła Nilson.

— Przypominam sobie, że na testach wypadała dobrze — powiedziała Marge. — Pewnie ciągle mamy wzory chemiczne i próbki.

— Poszperam po południu — obiecała Nilson. — Możemy wrócić do pigułki i zacząć jej produkcję za kilka miesięcy.

Kaye zaciskała fałdę obrusa leżącą na jej kolanach. Kiedyś opowiadała się z pasją za prawem kobiet do wyboru. Teraz nie mogła sobie poradzić ze sprzecznymi odczuciami.

— W pracy Roberta brakuje refleksji — powiedziała Cross — ale jest więcej niż pięćdziesiąt procent szans, że testy szczepionki zakończą się fiaskiem. I moje panie, stwierdzenie to musi zostać w tym pomieszczeniu.

— Modele komputerowe ciągle przewidują stwardnienie rozsiane jako uboczny skutek działania rybozymu — stwierdziła Kaye.

— Czy jako alternatywę Americol zaleca aborcję?

— Nie jako jedyne wyjście — odparła Cross. — Zasadą ewolucji jest dobór naturalny. Teraz zaś stoimy na środku pola minowego i chcę wiedzieć o wszystkim, co może pomóc nam z niego się wydostać.


Dicken odebrał rozmowę w pokoju ze sprzętem obok głównego laboratorium odbioru zwłok i przeprowadzania ich sekcji. Zdjął lateksowe rękawiczki, zaś młody technik komputerowy trzymał telefon. Technik był tutaj, aby podłączyć odpowiednio starą, krnąbrną stację roboczą służącą do przechowywania wyników sekcji zwłok i śledzenia okazów w pozostałych laboratoriach. Na Dickena, w zielonym stroju lekarskim i w masce chirurgicznej, patrzył z pewnym niepokojem.

— Niczego pan nie złapie — powiedział mu Dicken, odbierając słuchawkę. — Tu Dicken. Jestem urobiony po łokcie.

— Christopher, tu Kaye.

— Cze-e-ść, Kaye. — Nie chciał jej spławiać; Kaye miała ponury głos, ale bez względu na jego brzmienie, słuchanie jej było zawsze dla Dickena wielką przyjemnością.

— Dokumentnie schrzaniłam sprawę — powiedziała.

— Jak to? — Dicken machnął ręką do Scarry’ego, który został w laboratorium patologicznym i wykonywał niecierpliwe gesty.

— Miałam starcie z Robertem Jacksonem… W obecności Marge.

— Nie mogłam dłużej wytrzymać. Powiedziałam im, co myślę.

— Och. — Dicken wykrzywił twarz. — Jak zareagowali?

— Jackson mnie wyśmiał. Tak naprawdę potraktował z pogardą.

— Arogancki drań. Zawsze tak uważałem.

— Powiedział, że potrzebujemy dowodów na opryszczkę, Właśnie ich szukam ze Scarrym. W laboratorium patologicznym mamy ofiarę wypadku drogowego. Prostytutka z Waszyngtonu, ciężarna. Pozytywny wynik badań na Herpes labialis, żółtaczkę typu A, HIV oraz SHEVĘ. Ciężkie życie.

Młody technik ponuro złożył narzędzia i wyszedł z pokoju.

— Marge zamierza ścigać się z Francuzami i ich pigułkę „dzień po”.

— Cholera — rzucił Dicken.

— Musimy działać szybko.

— Nie wiem, jak szybko zdołamy. Martwe młode kobiety z właściwym zestawem kłopotów nie spadają nam codziennie z nieba.

— Nie sądzę, aby jakiekolwiek dowody zdołały przekonać Jacksona. Tracę już zmysły, Christopherze.

— Mam nadzieję, że Jackson nie pójdzie do Augustine'a. Jeszcze nie jesteśmy gotowi, a Mark i tak jest na mnie cięty — powiedział Dicken. — Kaye, Scarry’ego już nosi po laboratorium. Muszę iść. Głowa do góry. Zadzwoń.

— Czy Mitch odezwał się do ciebie?

— Nie — skłamał Dicken. — Zadzwoń później do mojego pokoju. Kaye, dla ciebie jestem tu zawsze. Będę cię wspierał na wszelkie możliwe sposoby. Daję słowo.

— Dziękuję, Christopherze.

Dicken odłożył słuchawkę na miejsce i stał chwilę, czując się głupio. Nigdy nie lubił takich emocji. Praca stała się dla niego wszystkim, bo wszystko inne, co ważne, było zbyt bolesne.

— Nie jesteśmy w tym najlepsi, co? — Zapytał siebie cicho.

Scarry pukał ze złością w szkło dzielące pokój od laboratorium.

Dicken nałożył maskę chirurgiczną i wciągnął nową parę rękawiczek.

50

Baltimore
15 kwietnia

Mitch z rękoma w kieszeniach stał w portierni apartamentowca. Rano bardzo starannie się ogolił, wpatrując w długie lustro wspólnej łazienki w YMCA, a w zeszłym tygodniu był u fryzjera, gdzie przystrzyżono mu i uczesano włosy — a raczej próbowano uczesać.

Włożył nowe dżinsy. Przekopał walizkę i wyciągnął czarną marynarkę. Od ponad roku nie ubierał się dla kogoś, ale teraz był tutaj, myśląc tylko o Kaye Lang.

Portier pozostawał niewzruszony na jego starania. Pochylał się nad ladą i przyglądał Mitchowi kątem oka. Zadzwonił telefon, a on podniósł słuchawkę.

— Proszę na górę — powiedział, wskazując ręką windę. — Dwudzieste piętro. 2Ol1. Proszę się zgłosić u strażnika. Taki napuszony byczek.

Mitch podziękował i wszedł do windy. Podczas zamykania drzwi chwilę zastanawiał się w panice, co u diabła robi. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował w tym bałaganie, było zaangażowanie się uczuciowo. Gdy chodziło o kobiety, Mitch stawał się skryty jak tajny agent, niechętnie ujawniający zarówno dalekosiężne cele, jak i najbliższe plany. Ta skrytość przysparzała mu wiele zgryzot.

Zamknął oczy, odetchnął głęboko i postanowił z rezygnacją przyjąć najbliższe kilka godzin, niech się dzieje co chce.

Na dwudziestym piętrze wysiadł z windy i zobaczył Kaye, rozmawiającą z mężczyzną w szarym ubraniu, o krótkich, czarnych włosach, grubo ciosanej twarzy i orlim nosie. Dostrzegł Mitcha, zanim ten go zauważył.

Kaye uśmiechnęła się.

— Wejdź. Teren jest czysty. To Karl Benson.

— Miło mi pana poznać — powiedział Mitch.

— Benson kiwnął głową, założył ręce i wycofał się, pozwalając Mitchowi przejść, ale węsząc przy tym jak pies gończy szukający tropu.

— Marge Cross co tydzień dostaje około trzydziestu pogróżek — wyjaśniła Kaye, wprowadzając Mitcha do mieszkania. — Mnie po incydencie w NIH trzykrotnie grożono śmiercią.

— Gra się zaostrza — powiedział Mitch.

— Byłam bardzo zajęta po zamieszaniu z RU-86.

Mitch uniósł gęste brwi.

— Pigułką wczesnoporonną?

— Christopher nic ci nie mówił?

— Chris nie odebrał żadnego mojego telefonu — odparł Mitch.

— O? — Dicken nie mówił jej całej prawdy. Kaye uznała to za ciekawe. — Może dlatego, że nazywasz go Chrisem.

— Do niego tak się nie zwracam — uśmiechnął się Mitch i zaraz spochmurniał. — Jak powiedziałem, jestem ignorantem.

— RU-486 przerywa wtórną ciążę SHEVY, jeśli jest zażyte we wczesnym stadium. — Czekała na jego reakcję. — Nie pochwalasz tego?

— W tych okolicznościach jest chyba złem. — Mitch zerkał na proste, eleganckie meble i grafiki.

Kaye zamknęła drzwi.

— W ogóle aborcja… Czy ta akurat?

— Ta. — Mitch wyczuwał jej napięcie, a przez chwilę miał wrażenie, że Kaye robi mu szybki egzamin.

— Americol zamierza rzucić na rynek własną pigułkę wczesnoporonną. Jeśli to choroba, jesteśmy bliscy jej powstrzymania — powiedziała Kaye.

Mitch podszedł do wielkiej szyby okna, wsunął ręce do kieszeni, obejrzał się przez ramię na Kaye.

— Pomagasz im w tym?

— Nie — odparła. — Mam nadzieję przekonać pewne grube ryby, aby zmieniły nasze priorytety. Nie sądzę, aby mi się udało, ale muszę spróbować. Cieszę się jednak, że tu jesteś. Może to znak, że karty zaczną mi iść lepiej. Co cię sprowadza do Baltimore?

Mitch wyciągnął ręce z kieszeni.

— Nie jestem zbyt pomyślnym omenem. Ledwo starczyło mi na podróż. Dostałem trochę pieniędzy od ojca. Od dawna jestem na zasiłku rodzicielskim.

— Jedziesz gdzieś jeszcze? — Zapytała Kaye.

— Przyjechałem tylko do Baltimore — odparł Mitch.

— Och. — Kaye stanęła dłuższy krok za nim. Widział jej odbicie w szybie, jasnobrązowy kostium, ale nie twarz.

— No, to nie do końca prawda. Jadę do Nowego Jorku, na SUNY Przyjaciel z Oregonu załatwił mi rozmowę kwalifikacyjną. Chciałbym uczyć, latem prowadzić badania w terenie. Może zacznę od nowa na drugim wybrzeżu.

— Studiowałam na SUNY. Obawiam się, że teraz nikogo tam nie znam. Nikogo wpływowego. Usiądź, proszę. — Wskazała kanapę i fotel. — Wody? Soku?

— Poproszę wody.

Gdy poszła do kuchni, Mitch powąchał kwiaty na etażerce, róże, lilie i łyszczec; potem okrążył kanapę i usiadł na jej brzegu. Sprawiał wrażenie, że brak mu miejsca na długie nogi. Złożył ręce na kolanach.

— Nie mogę po prostu nawrzeszczeć i zrezygnować — powiedziała Kaye. — Winna to jestem ludziom, z którymi pracuję.

— Rozumiem. Co ze szczepionką?

— Przeprowadziliśmy większość badań przedklinicznych. Dokonaliśmy kilku przyspieszonych prób klinicznych w Wielkiej Brytanii i Japonii, ale niezbyt mi się podobają. Jackson — kieruje projektem szczepionki — chce mnie wywalić ze swego działu.

— Dlaczego?

— Bo trzy dni temu zabrałam głos w jadalni. Marge Cross nie może wykorzystać naszej teorii. Nie pasuje do paradygmatu. Nie da się obronić.

— Efekt quorum — stwierdził Mitch.

Kaye przyniosła mu szklankę wody.

— Co to takiego?

— Przypadkowe odkrycie przy czytaniu. Gdy bakterie osiągają dostateczną liczebność, zmieniają swe zachowanie, działają w sposób skoordynowany. Może tak samo jest z nami. Po prostu jest za mało naukowców, aby uzyskać efekt quorum.

— Może — powiedziała Kaye. Raz jeszcze stanęła jakiś krok za nim. — Przeważnie pracuję w laboratoriach Americolu zajmujących się HERV-ami i genomem. Badam, gdzie może dochodzić do ekspresji innych niż SHEVA wirusów endogennych i w jakich warunkach. Jestem trochę zdziwiona, że Christopher…

Mitch spojrzał na nią i przerwał.

— Przyjechałem do Baltimore, aby spotkać się z tobą.

— Och — rzuciła cicho Kaye.

— Nie mogę przestać myśleć o tamtym wieczorze w zoo.

— Teraz wydaje się nierealny — powiedziała.

— Nie dla mnie — odparł Mitch.

— Marge chyba wykreśliła mnie z harmonogramu konferencji prasowych. — Kaye uparcie próbowała zmienić temat rozmowy, albo sprawdzała, czy on pozwoli na taką zmianę. — Przestałam być rzeczniczką. Minie trochę czasu, zanim odzyskam jej zaufanie. Szczerze mówiąc, cieszę się, że zeszłam ludziom z oczu. Groziło, że będzie jak…

— W San Diego — przerwał jej. — Dość mocno zareagowałem na twoją obecność.

— To miłe — stwierdziła Kaye i odwróciła się do połowy, jakby chciała uciec. Nie uciekła, ale obeszła stół i stanęła przy nim z drugiej strony, zaledwie o krok od Mitcha.

— Feromony — powiedział i także podniósł swą wysoką postać.

— Zapach ludzi jest dla mnie ważny. Nie używasz perfum.

— Nigdy nie używałam.

— Nie musiałaś.

— Poczekaj — rzuciła Kaye i cofnęła się jeszcze jeden krok.

Uniosła ręce i patrzyła na niego uważnie, zaciskając usta. — Łatwo mnie teraz wytrącić z uwagi. Muszę być skupiona.

— Musisz się odprężyć — powiedział Mitch.

— Bycie przy tobie nie jest odprężające.

— Nie masz pewności, jeśli chodzi o niektóre rzeczy.

Na pewno nie mam pewności, jeśli chodzi o ciebie.

Wyciągnął rękę.

— Chcesz najpierw poznać zapach mojej dłoni?

Zaśmiała się.

Mitch powąchał dłoń.

— Mydło firmy Dial. Drzwiczki taksówki. Od lat nie wykopałem dołu. Odciski zaczynają mięknąć. Nie mam pracy, tkwię w długach, mam opinię szalonego i naruszającego etykę sukinsyna.

— Przestań być dla siebie taki surowy. Czytałam twoje prace i stare artykuły prasowe. Niczego nie tuszujesz i nie kłamiesz. Interesuje cię prawda.

— Pochlebiasz mi — powiedział Mitch.

— A ty mącisz mi w głowie. Nie wiem, co o tobie myśleć. Mało przypominasz mojego męża.

— To dobrze? — Zapytał.

— Kaye spojrzała nań krytycznie.

— Na razie tak.

— Zwyczaj każe, aby rzeczy toczyły się powoli. Chciałbym zaprosić cię na kolację.

— Każdy płaci za siebie?

— Na mój koszt — odparł Mitch ostro.

— Karl musiałby pójść z nami. Musiałby sprawdzić restaurację. Zwykle jadam tutaj albo w bufecie Americolu.

— Czy Karl podsłuchuje?

— Nie — odparła.

— Portier powiedział, że z niego napuszony byczek — rzekł Mitch.

— Mimo to jestem pilnowana. Nie lubię tego, ale tak już jest, Zostańmy tutaj i zjedzmy. Później możemy wyjść do ogrodu na dachu, jeśli przestanie padać. Mam parę naprawdę dobrych mrożonych dań. Kupiłam je w sklepie w centrum handlowym na parterze razem z sałatką w woreczku. Jestem dobrą kucharką, gdy mam czas, ale niemal zawsze mi go brakuje. — Znowu wyszła do kuchni.

Mitch poszedł za nią, oglądając obrazy na ścianach, te małe w tanich ramach, będące prawdopodobnie jej wkładem w urządzanie mieszkania. Nieduże grafiki Maxfielda Parrisha, Edmunda Dulaca, Arthura Rackhama; zdjęcia rodzinne. Nie widział żadnych fotografii jej zmarłego męża. Może miała je w sypialni.

— Chciałbym kiedyś ugotować coś dla ciebie — powiedział.

— Całkiem nieźle radzę sobie w warunkach polowych. Wina? Do kolacji?

— Przyda mi się teraz — odparł. — Jestem bardzo zdenerwowany.

— Ja też. — Kaye wyciągnęła ręce, aby mu pokazać. Drżały.

— Czy działasz tak na wszystkie kobiety?

— Nigdy.

— Bzdura. Ładnie pachniesz — powiedziała.

Dzielił ich niecały krok. Mitch pokonał tę odległość, dotknął jej podbródka, podniósł go. Pocałował ją lekko. Kaye cofnęła się kilka cali, potem chwyciła jego brodę między kciuk i palec wskazujący, ściągnęła w dół, pocałowała z większą mocą.

— Chyba można sobie z tobą pożartować — powiedziała. Z Saulem nigdy nie miała pewności, jak zareaguje. Nauczyła się narzucać granice swemu postępowaniu.

— Proszę bardzo.

— Jesteś mocny — uznała. Dotykała spowodowane słońcem zmarszczki na jego twarzy, przedwczesne kurze łapki. Miał młodą twarz i bystre oczy, ale mądrą skórę, która wiele doświadczyła.

— Jestem szalony, ale mocno.

— Świat się toczy, nasze instynkty pozostają niezmienne — powiedziała Kaye; jej wzrok stracił ostrość. — Nie panujemy nad nimi. — Pewnej jej cząstce, która od bardzo dawna się nie odzywała, podobała się jego twarz.

Mitch dotknął jej czołem.

— Słyszysz to? Głęboko w sobie?

— Chyba tak — odparła. Postanowiła zarzucić wędkę. — Jak pachnę?

Mitch pochylił się nad jej włosami. Kaye wstrzymała oddech, gdy nosem dotknął ucha.

— Czysto i odżywczo, jak plaża w deszczu — powiedział.

— A ty jak lew — stwierdziła. Mitch musnął nosem jej usta, przyłożył ucho do skroni, jakby nasłuchiwał. — Co słyszysz? — Zapytała.

— Jesteś głodna — odparł Mitch i rozjaśnił się ogarniającym wszystko, tysiącwatowym chłopięcym uśmiechem.

Było to w tak oczywisty sposób nieoczekiwane, że Kaye w zadziwieniu dotknęła palcem jego ust, zanim z powrotem przywołał na twarz opiekuńczy, ujmujący, ale ostatecznie maskujący, niedbały uśmiech. Odsunęła się od niego.

— Racja. Jedzenie. Najpierw poproszę o wino. — Otworzyła lodówkę. Wręczyła mu butelkę semillon blanc.

Mitch wyjął z kieszeni spodni szwajcarski scyzoryk, wysunął korkociąg, zręcznie wydobył korek.

— Na wykopaliskach piliśmy piwo, a wino po ich zakończeniu — powiedział, napełniając jej kieliszek.

— Jakie piwo?

— Coors. Budweiser. Każde niezbyt ciężkie.

— Wszyscy znani mi mężczyźni wolą piwo typu ale albo z minibrowaru.

— Nigdy w życiu — powiedział.

— Gdzie się zatrzymałeś? — Zapytała.

— W YMCA.

— Nigdy nie znałam nikogo, kto mieszkałby w YMCA.

— Nie jest tam tak źle.

Spróbowała wina, zwilżyła wargi, przysunęła się bliżej, wspięła na palce, pocałowała go. Smakował wino z jej języka, jeszcze trochę schłodzone.

— Zostań tutaj — powiedziała.

— Co pomyśli napuszony byczek?

Kaye pokręciła głową, pocałowała ponownie, a on otoczył ją ramionami, nadal trzymając kieliszek i butelkę. Odrobina wina splamiła jej sukienkę. Obrócił ją i odstawił kieliszek, a potem butelkę.

— Nie wiem, kiedy przestać — powiedziała Kaye.

— Ani ja — odparł. — Wiem jednak, jak należy uważać.

— Takie czasy — stwierdziła Kaye z żalem i wyciągnęła mu koszulę ze spodni. Nie była najpiękniejszą kobietą, jaką Mitch widział nago, ani najbardziej żywiołową w łóżku. Taka była Tilde, która choć się dystansowała, działała ogromnie podniecająco. U Kaye najbardziej go uderzyło, że podobało mu się w niej absolutnie wszystko, od małych i trochę obwisłych piersi, wąskiej klatki piersiowej, szerokich bioder, bujnego puszku łonowego, długich nóg — lepszych niż u Tilde, pomyślał — po poważny i baczny wzrok, gdy się z nią kochał. Jej zapach wypełniał mu nos, wypełniał mózg, aż Mitch poczuł, że unosi się na ciepłym i podtrzymującym oceanie niezbędnej rozkoszy. Przez prezerwatywę czuł bardzo niewiele, ale odwzajemniały to wszystkie pozostałe zmysły, zaś dotyk jej piersi, twardych jak pestki wiśni sutków, wyniósł go ponad i poza falę. Nadal poruszał się w niej, instynktownie wzmacniając ostatki swego przypływu, aż spojrzała z wielkim zdumieniem, wierzgnęła pod nim, zacisnęła powieki i zawołała: — O Boże, rżnij, rżnij!

Do tej pory przeważnie milczała, więc popatrzył na nią zdziwiony. Odwróciła twarz i przytuliła go mocno do siebie, pociągnęła w dół, owinęła nogami, otarła się mocno. Chciał się wycofać, zanim prezerwatywa popuści, ale Kaye poruszała się nadal, a on znów poczuł, że twardnieje, korzystał z tego, aż wydała urwany krzyk, tym razem z otwartymi oczami; twarz miała wykrzywioną, jakby w wielkiej potrzebie czy cierpieniu. Potem oblicze się wygładziło, ciało odprężyło i zamknęła oczy. Mitch wycofał się i sprawdził: prezerwatywa trzymała mocno. Zdjął ją i zręcznie związał, wyrzucił obok łóżka, aby później pozbyć się jej całkowicie.

— Nie mogę mówić — szepnęła Kaye.

Leżał obok niej, wchłaniając ich zmieszane zapachy. Nie pragnął niczego więcej. Po raz pierwszy od lat był szczęśliwy.


— Jak to było z neandertalczykami? — Spytała Kaye. Na dworze pogłębiał się zmierzch. Ciszę mieszkania zakłócały tylko odległe, stłumione odgłosy ruchu ulicznego.

Mitch podniósł się na łokciu.

— Już o tym rozmawialiśmy.

Kaye leżała na plecach, naga od pasa w górę, z prześcieradłem podciągniętym do pępka, wsłuchując się w coś bardziej odległego niż ruch uliczny.

— W San Diego — powiedziała. — Pamiętam. O tym, że mieli maski. I o mężczyźnie, który został z nimi. Uważałeś, że musiał bardzo ją kochać.

— Zgadza się — potwierdził Mitch.

— Musiał być kimś rzadkim. Wyjątkowym. Kobieta na terenie NIH. Jej chłopak nie uwierzył, że to jego dziecko. — Słowa zaczęły z niej płynąć obficie. — Laura Nilson, kierownik działu kadr w Americolu, powiedziała nam, że mężczyźni przeważnie nie wierzą, iż to ich dzieci. Większość kobiet prędzej zdecyduje się na aborcję, niż podejmie takie ryzyko. To dlatego chcą zalecać pigułkę „dzień po”. Jeśli wystąpią problemy ze szczepionką, pozostanie ten sposób powstrzymywania epidemii.

Mitch wyglądał na niezadowolonego.

— Czy nie możemy na chwilę o tym zapomnieć?

— Nie — odparła. — Nie wytrzymam dłużej. Zamierzamy zabić wszystkich pierworodnych, jak faraon w Egipcie. Jeśli się uda, nigdy się nie dowiemy, jak będzie wyglądało następne pokolenie. Wymrze całkowicie. Czy chcesz, aby tak się stało?

— Nie — rzekł Mitch. — Nie oznacza to jednak, że nie jestem równie przerażony jak każdy inny facet. — Pokręcił głową. — Ciekaw jestem, jak bym postąpił na miejscu tamtego, wówczas, piętnaście tysięcy lat temu. Plemię musiało ich wyrzucić. A może uciekli. Może tylko szli sobie i wpadli na grupę pościgową, a kobieta została ranna.

— Wierzysz w to?

— Nie — odparł Mitch. — Naprawdę nie wiem. Nie jestem szurnięty.

— Psuję nastrój, tak?

— Mhm — wymruczał.

— Nasze życie nie należy do nas — powiedziała Kaye. Przesuwała palcami po jego sutkach, muskała sztywne włosy na piersiach.

— Na krótko możemy jednak wznieść mur. Zostajesz dzisiaj?

Mitch pocałował ją w czoło, potem nos, policzki.

— Warunki są znacznie lepsze niż w YMCA.

— Chodź tu — powiedziała Kaye.

— Nie mogę być bliżej.

— Spróbuj.


Kaye Lang leżała drżąca w ciemnościach. Była przekonana, że Mitch śpi, ale dla pewności lekko puknęła go w plecy. Otrząsnął się, ale nie odpowiedział. Dobrze się czuł. Dobrze mu było z nią.

Nigdy tak bardzo nie ryzykowała; od czasów pierwszych randek zawsze dbała o bezpieczeństwo i liczyła na oparcie, planując przytulną przystań, w której będzie mogła pracować i snuć myśli przy minimalnych wpływach świata zewnętrznego.

Wyjście za Saula było ostatecznym spełnieniem tych marzeń. Wiek, doświadczenie, pieniądze, przedsiębiorczość — tak myślała. Teraz wychylenie się tak bardzo w przeciwnym kierunku było aż nadto oczywistym odreagowaniem. Zastanawiała się, jak sobie z tym poradzić.

Kiedy obudzi się rano, po prostu powie Mitchowi, że to pomyłka…

Przerażał ją. Nie tym, że może ją skrzywdzić; był najłagodniejszy ze wszystkich ludzi i nie okazywał wcale, albo prawie wcale, wewnętrznej walki, która tak dręczyła Saula.

Mitch nie był tak przystojny jak Saul.

Z drugiej strony, był w pełni otwarty i szczery.

Mitch odszukał ją, ale była całkowicie pewna, że to ona jego uwodziła. Na pewno niczego jej nie narzucał.

— Co ty, u licha, wyprawiasz? — Szepnęła w ciemnościach. Powiedziała to drugiej sobie, upartej Kaye, która tak rzadko wyjaśniała jej, co naprawdę się dzieje. Wstała z łóżka, nałożyła szlafrok, poszła do biurka w salonie i otworzyła środkową szufladę, gdzie trzymała wyciągi bankowe.

Miała sześćset tysięcy dolarów, jeśli dodać razem dochody ze sprzedaży domu i jej własny fundusz emerytalny. Gdyby zrezygnowała z Americolu i Zespołu Specjalnego, mogłaby przez lata wieść względnie wygodne życie.

Przez kilka minut podliczała na kartce notesika wydatki, budżet awaryjny, koszty żywności, comiesięczne świadczenia. Potem wyprostowała się na krześle.

— To głupie — powiedziała. — Co planuję? — Potem, zwracając się do owej upartej i skrytej siebie, dodała: — Co ty, do cholery, zamierzasz zrobić?

Rano nie powie Mitchowi, aby sobie poszedł. Poczuła się lepiej. Przy nim uspokajały się jej myśli, obawy i zmartwienia mniej przytłaczały. Wyglądał na takiego, który wie, co robi, i może rzeczywiście wiedział. Może to świat był stuknięty, zastawiał pułapki i wnyki, zmuszał ludzi do dokonywania złych wyborów.

Stuknęła piórem w papier, wyrwała z bloku następną kartkę. Palce prowadziły pióro niemal bez świadomej myśli, kreśląc szereg otwartych ramek odczytu na chromosomach 18 i 20, które mogły mieć związek z genami SHEVY, pierwotnie rozpoznawanych jako możliwe HERV-y, ale jak się ostatecznie okazało, nie mających cech fragmentów retrowirusa. Musiała przyjrzeć się tym miejscom, rozproszonym fragmentom, aby sprawdzić, czy pasują do siebie i mogą ulegać ekspresji; odkładała to od jakiegoś czasu. Jutro będzie właściwym momentem.

Zanim się za coś zabierze, potrzebuje argumentów, dowodów, które ją obronią.

Wróciła do sypialni. Mitch wyglądał na śpiącego. Zafascynowana położyła się przy nim cicho.


Ze szczytu pokrytego śniegiem wzniesienia mężczyzna zobaczył szamanów i ich pomocników, idących za nim i jego kobietą. Nie mogli uniknąć pozostawiania śladów na śniegu, ale nawet na leżących niżej halach, w lasach, tropili ich znakomici myśliwi.

Mężczyzna swą kobietę, ciężką i powolną przez dziecko, zabrał na tę wysokość w nadziei, że przejdą do innej doliny, którą odwiedzał w dzieciństwie.

Obejrzał się na figurki odległe o kilkaset kroków. Potem popatrzył na granie i szczyty przed nim, wyglądające jak mnóstwo przewróconych krzemieni. Zabłądził. Zapomniał drogę w dolinę.

Kobieta mało teraz mówiła. Twarz, na którą patrzył kiedyś z takim oddaniem, ukrywała maska.

Mężczyzna był pełen goryczy. Ta wysokość, mokry śnieg przesiąkający przez cienkie buty wypchane trawą. Wiatr kąsał mu skórę, nawet przez futro obrócone włosiem do środka, wysysał mu siły, zatykał oddech.

Kobieta się wlokła. Wiedział, że mógłby uciec, gdyby ją zostawił. Na myśl o tym jego gniew się nasilił. Nienawidził śniegu, szamanów, gór; nienawidził siebie. Nie mógł się zmusić do nienawidzenia kobiety. Przecierpiała krew na udach, stratę, ukrywała to przed nim, aby nie przynieść wstydu; pomazała swą twarz błotem, aby ukrywać znaki, a potem, gdy stało się to niemożliwe, próbowała go uratować, składając siebie w ofierze Wielkiej Matce, wyrzeźbionej na trawiastym stoku doliny. Wielka Matka nie przyjęła jej jednak i kobieta wróciła do niego, jęcząc i stękając. Nie mogła siebie zabić.

Znaki pokazały się i na jego twarzy. Zdumiewało go to i gniewało.

Szamani i siostry Wielkiej Matki, Matki Kozy, Matki Trawy, Matki Śniegu, Leoparda Ryczącego Zabójcy, Wrzodu Cichego Zabójcy, Deszczu Łkającego Ojca, podczas ochłodzenia zebrali się razem i podjęli decyzję. Zajęło im to kilka bolesnych tygodni, podczas których inni — ci ze znakami — pozostawali w swych chatach.

Mężczyzna postanowił biec. Nie mógł się przełamać, by zaufać szamanom i siostrom.

Gdy uciekali, usłyszeli krzyki. Szamani i siostry zaczęli zabijać matki i ojców ze znakami.

Wszyscy wiedzą, że płaskolicy są rodzeni przez ludzi. Kobiety mogą się ukrywać, ich mężczyźni mogą się ukrywać, ale wszyscy wiedzą. Rodzący płaskolice dzieci mogą tylko pogarszać sprawy.

Jedynie siostry bogów i bogiń rodzą prawdziwe dzieci, nigdy nie rodzą płaskolicych, gdyż szkolą młodych mężczyzn plemienia. Mają wielu mężczyzn.

Powinien był pozwolić szamanom zabrać żonę na siostrę, aby i ona szkoliła chłopców, ale chciała tylko jego.

Mężczyzna nie znosił gór, śniegu, biegania. Brnął dalej, mocno chwycił ramię kobiety, popychał ją za skałę, gdzie mogli znaleźć jakąś kryjówkę. Nie przyglądał się bliżej. Zbyt przepełniała go nowa prawda, że matki i ojcowie nieba są albo ślepi, albo tylko kłamią, podobnie jak otaczający ich świat duchów.

Był sam, jego żona była sama, bez plemienia, bez ludzi, pomocników. Nawet Długowłosi i Mokroocy, najbardziej przerażający z martwych gości, najbardziej szkodliwi, nie dbali już o nich. Zaczynał myśleć, że żaden z tych martwych gości nie jest prawdziwy.

Zaskoczyli go trzej mężczyźni. Dostrzegł ich dopiero wówczas, gdy wyszli ze szczeliny górskiej i rzucili kijami w kobietę. Znał ich, ale już nie należał do nich. Jeden był bratem, drugi Wilkiem Ojcem. Teraz nie byli nimi i dziwił się, jak w ogóle ich rozpoznał.

Zanim zdążyli uciec, jeden rzucił opalony i zaostrzony kij, który wbił się w pełny brzuch kobiety. Okręciła się, sięgnęła na oślep pod skóry, krzycząc, a on rzucał w nich kamieniami, wyrwał jednemu kij i pchnął nim po omacku, trafił któregoś w oko, pognał ich skamlących i piszczących jak szczeniaki.

Wrzeszczał w niebo, podtrzymując swą kobietę, gdy ta próbowała złapać oddech, potem niósł ją i wlókł wyżej. Kobieta powiedziała mu rękoma i oczyma, że pomimo krwi, pomimo bólu, przyszedł jej czas. Nowy chce przyjść na świat.

Rozglądał się wyżej za miejscem, w którym mogliby się ukryć i patrzyć, jak przychodzi nowy. Było tyle krwi, więcej, niż widział kiedykolwiek, jeśli nie liczyć zwierząt. Idąc i niosąc kobietę, oglądał się przez ramię. Szamani i inni już za nimi nie podążali.


Mitch wołał, miotając się w pościeli. Wysunął nogi z łóżka i zmiął rękoma prześcieradła, zaskoczony zasłonami i meblami.

Przez chwilę nie wiedział, kim ani gdzie jest.

Kaye usiadła obok i objęła go.

— Sen? — Spytała, masując mu ramiona.

— No — powiedział. — Mój Boże. Żadnych przywidzeń. Żadnych podróży w czasie. Nie niósł drew na opał. A w jaskini było ognisko. Nie pasują także maski. Ale odczucia były rzeczywiste.

Kaye położyła go na łóżku i głaskała mu mokre włosy, dotykała zarostu na policzku. Mitch przepraszał, że ją obudził.

— Już nie spałam — odparła.

— Paskudny sposób na wywarcie na tobie wrażenia — szepnął Mitch.

— Nie musisz wywierać na mnie wrażenia — powiedziała Kaye.

— Chcesz o tym porozmawiać?

— Nie. — To tylko sen.

51

Richmond, stan Wirginia

Dicken otworzył drzwiczki i wysiadł z dodge'a. Doktor Denise Lipton wręczyła mu plakietkę. Osłonił oczy przed silnym słońcem i spojrzał na małą tablicę na gołym, betonowym murze kliniki: Virginia Chatham Women's health and family center. Jakaś twarz zerknęła na nich przez szklaną szybę z drobną siatką drucianą, osadzoną w ciężkich, pomalowanych na niebiesko metalowych drzwiach. Włączył się domofon, Lipton podała swoje nazwisko i powiedziała, z kim jest umówiona. Drzwi się otworzyły.

Doktor Henrietta Paskow stała na szeroko rozstawionych grubych nogach. Zasłaniająca łydki szara spódnica i biała bluzka podkreślały silną, tęgą pospolitość, przez którą wyglądała na starszą, niż była w istocie.

— Dziękuję, że przyjechałaś, Denise. Byliśmy bardzo zajęci.

Żółto-białym korytarzem, mijając osiem poczekalni, poszli za nią do małego gabinetu w głębi. Za prostym, drewnianym biurkiem wisiały oprawione w brąz portrety licznej, wielodzietnej rodziny.

Lipton usiadła na składanym metalowym krześle. Dicken wolał stać. Paskow pchnęła w ich stronę dwa pudełka z teczkami.

— Mamy trzydzieści po dziecku C — powiedziała. — Trzynaście D i C, siedemnaście „dzień po”. Pigułki działają pięć tygodni po odrzuceniu płodu pierwszego stadium.

Dicken przeglądał opisy przypadków. Były rzeczowe, zwięzłe, z notatkami lekarza i pielęgniarki.

— Nie było poważnych komplikacji — ciągnęła Pasków. — Tkanka blaszkowa chroni przed płukaniem słoną wodą. Pod koniec piątego tygodnia tkanka jednak się rozpuszcza i ciąża staje się wrażliwa.

— Ile jest dotąd zamówień? — Zapytała Lipton.

— Mieliśmy sześćset wizyt. Niemal wszystkie kobiety miały po dwadzieścia, trzydzieści kilka lat i mieszkały z mężczyzną, mężem lub kimś takim. Połowę odesłaliśmy do innych klinik. To znaczący wzrost.

Dicken odkładał teczki na biurko okładkami w dół.

Paskow przyglądała mu się bacznie.

— Nie podoba się to panu, doktorze Dicken?

— Nie chodzi o to, czy mi się podoba, czy nie podoba — odparł. — Doktor Lipton i ja prowadzimy badania terenowe, sprawdzając, czy liczby odpowiadają rzeczywistości.

— Herod zdziesiątkuje całe pokolenie — powiedziała Paskow.

— U jednej trzeciej przychodzących do nas kobiet testy nie wykazały wcale SHEVY Nie miały poronień. Chcą jedynie usunąć ciążę, odczekać kilka lat i zobaczyć, co będzie. Jesteśmy prowincjonalnym urzędem zajmującym się kontrolą urodzeń. Nasze sale są pełne. Na górze kładziemy kobiety po trzy, cztery w sali. Przychodzi coraz więcej mężczyzn z żonami i dziewczynami.

— Może to jedyna dobra strona tego wszystkiego. Mężczyźni czują się winni.

— Nie ma powodów, aby przerywać każdą ciążę — stwierdziła Lipton. — Testy na SHEVĘ są bardzo dokładne.

— Tłumaczymy to im. Nie słuchają — powiedziała Paskow.

— Są przestraszeni i nie wierzą, że wiemy, co się stanie. Tymczasem w każdy wtorek i czwartek mamy na zewnątrz od dziesięciu do piętnastu pikiet Operacji Ratunek, wrzeszczących, że herod to świecki mit humanistyczny, że to żadna choroba. Śliczne dzieciątka są niepotrzebnie zabijane. Twierdzą, że działa światowy spisek.

— Piszczą i są przerażeni. To tysiąclecie jest jeszcze bardzo młode.

Paskow skopiowała kluczowe dane statystyczne. Wręczyła papiery Lipton.

— Dziękuję, że poświęciła nam pani czas — powiedział Dicken.

— Panie Dicken! — Zawołała za nimi Paskow. — Szczepionka oszczędziłaby wszystkim mnóstwa rozpaczy.

Lipton dołączyła do Dickena przy samochodzie. Czarna trzydziestoletnia kobieta minęła ich i stanęła przed niebieskimi drzwiami. Otulała się długim, wełnianym płaszczem, choć dzień był ciepły. Była w co najmniej szóstym miesiącu ciąży.

— Mam dość, jak na jeden dzień — powiedziała pobladła Lipton. — Wracam na kampus.

— Muszę wziąć próbki — odparł Dicken.

Lipton położyła rękę na drzwiach.

— Trzeba powiedzieć kobietom w naszej klinice. Żadna z nich nie ma choroby wenerycznej, ale wszystkie przeszły ospę wietrzną, a jedna choruje na żółtaczkę typu B.

— Nie wiemy, czy ospa wietrzna powoduje kłopoty — powiedział Dicken.

— To wirus opryszczki. Twoje wyniki laboratoryjne, Christopherze, są przerażające.

— Są niepełne. Do diabła, niemal każdy przeszedł ospę wietrzną czy mononukleozę lub miał na wardze wrzód opryszczki. Jak dotąd pewność mamy jedynie w odniesieniu do opryszczki narządów płciowych, żółtaczki i być może AIDS.

— Mimo to muszę im powiedzieć — stwierdziła i zamknęła mu drzwiczki ze zdecydowanym trzaskiem. — To kwestia etyki, Christopherze.

— No — potwierdził Dicken. Zwolnił hamulec ręczny i uruchomił silnik. Lipton poszła do swego samochodu. Po kilku sekundach Dicken wykrzywił twarz, znowu wyłączył silnik i siedział z ręką wystawioną przez okno, próbując rozważyć, jak najlepiej może spędzić następne trzy tygodnie.

Wyniki badań w laboratoriach wcale nie były dobre. Analizy próbek tkanek płodów i łożysk przysłanych z Francji i Japonii wykazywały wrażliwość na wszelkiego rodzaju zakażenia wirusem opryszczki. Spośród poznanych dotąd stu dziesięciu ciąż drugiego stadium ani jedna nie dotrwała do narodzin.

Pora się zastanowić. Polityka zdrowotna jest w stanie krytycznym. Trzeba podjąć decyzje i wydać zalecenia, a politycy muszą reagować na te zalecenia w sposoby dające się wyjaśnić wyraźnie podzielonemu elektoratowi.

Być może nie zdoła uratować prawdy. Zresztą prawda wydawała się teraz niezmiernie odległa. Czy można skutecznie odsuwać na bok coś tak niezmiernie ważnego jak wielka zmiana ewolucyjna?

Na siedzenie obok kierowcy wysypał stos poczty ze swego biura w Atlancie. Nie zdążył jej przeczytać w samolocie. Wyciągnął jedną kopertę i zaklął pod nosem. Czemu nie zauważył jej od razu? Znaczek pocztowy i ręczne pismo mówiły wyraźnie: dr Leonid Sugaszwili z Tbilisi w Gruzji.

Rozerwał kopertę. Na kolano wypadło mu czarno-białe, nieduże zdjęcie na błyszczącym papierze. Wziął je i obejrzał: postacie stojące przed rozpadającym się starym, drewnianym domem, dwie kobiety w sukienkach, mężczyzna w kombinezonie. Wyglądali na szczupłych, może nawet chudych, ale nie mógł mieć pewności. Twarze były niewyraźne.

Dicken wyjął towarzyszący zdjęciu złożony list.


Drogi pan doktor Christopher Dicken.


Przysyłam to zdjęcie z Republiki Autonomicznej Atzharis, pan pewnie nazywa ją Adżaria. Wykonano je w Batumi dziesięć lat temu. Ludzie ci przypuszczalnie ocaleli z czystek, którymi tak bardzo pan się interesował. Mało widać na tym zdjęciu. Niektórzy mówią, że nadal żyją. Niektórzy mówią, że naprawdę są z UFO, ale nie wierzę tym ludziom.

Poszukam ich i powiadomię pana, gdy nadejdzie pora. Bardzo brakuje finansów. Wdzięczny byłbym za pomoc finansową pańskiej organizacji, NCID. Dziękuję panu za zainteresowanie. Czuję, to wcale nie „Wstrętni ludzie śniegu”, ale prawdziwi! Nie powiadomiłem CDC w Tbilisi. Powiedziano mi, że tylko panu mogę zaufać.

Pozdrawiam,

Leonid Sugaszwili


Dicken znowu obejrzał zdjęcie. Żaden dowód. Czysta chimera.

Śmierć jedzie na bladym koniu, kosząc dzieci na prawo i na lewo, pomyślał. A jestem w drużynie ze świrami i zachłannymi na forsę dziwakami.

52

Baltimore

Kiedy Kaye brała prysznic, Mitch zadzwonił do swego mieszkania w Seattle. Wystukał kod i odsłuchał pocztę głosową. Dwa razy nagrał się ojciec, raz jakiś mężczyzna, który się nie przedstawił, a potem Oliver Merton z Londynu. Mitch zapisywał numer, gdy Kaye wyszła z łazienki, luźno owinięta ręcznikiem.

— Lubisz mnie kusić — powiedział. Osuszała krótkie włosy drugim ręcznikiem, patrząc na niego denerwująco szacującymi, wytrwałymi oczyma.

— Kto dzwonił?

— Odsłuchiwałem moją pocztę głosową.

— Dawne dziewczyny?

— Mój ojciec, ktoś nieznajomy — mężczyzna — i Oliver Merton.

Kaye uniosła brwi.

— Bardziej by mnie ucieszyła dawna dziewczyna.


— Mhm. Zapytał, czy mógłbym przyjechać do Beresford w stanie Nowy Jork. Mam razem z nim odwiedzić kogoś ciekawego.

— Neandertalczyka?

— Powiedział, że może pokryć koszty podróży i hotelu.

— Brzmi wspaniale — stwierdziła Kaye.

— Nie powiedziałem, że pojadę. Nie mam zielonego pojęcia, co zamierza.

— Wie sporo o mojej pracy.

— Możesz pojechać ze mną. — Mina Mitcha zdradzała, że nie ma zbytniej nadziei na zgodę.

— Nie skończyłam tu jeszcze, daleko mi do tego — odparta. — Będę tęsknić, jeśli pojedziesz.

— Może zadzwonię do niego i zapytam, jaką niespodziankę trzyma w zanadrzu.

— No dobra — powiedziała Kaye. — Zrób to, a ja przygotuję nam dwie miski płatków zbożowych.

Połączenie zajęło kilka sekund. Niski tryl angielskiego telefonu szybko przerwało zadyszane:

— Cholera jasna! Już późno i jestem zajęty. Kto tam?

— Mitch Rafelson.

— No tak. Przepraszam, coś narzucę. Nie lubię rozmawiać półnagi.

— Pół! — W słuchawce rozległ się dobiegający z tego samego pokoju oburzony kobiecy głos. — Powiedz im, że wkrótce będę twoją żoną, a ty jesteś kompletnie goły.

— Ciii. — Głośniej, zakrywając dłonią mikrofon, Merton zawołał do kobiety: — Weź rzeczy i idź do drugiego pokoju. — Zdjął rękę z telefonu i przysunął go bliżej ust. — Mitchell, musimy porozmawiać w cztery oczy.

— Dzwonię z Baltimore.

— Jak to daleko od Bethesdy?

— Kawałek.

— NIH złapało cię już w swoją sieć?

— Nie — odparł Mitch.

— Marge Cross? Och… Kaye Lang?

Mitch się skrzywił. Merton miał niesamowitą intuicję.

— Jestem prostym antropologiem, Oliverze.

— W porządku. Pokój już pusty. Mogę ci powiedzieć. Sytuacja w Innsbrucku mocno się zaogniła. Doszło do awantury i jeden z szefów chce z tobą porozmawiać.

— Kto?

— No, mówi, że od początku był ci przychylny; że zadzwonił do ciebie, aby powiedzieć, co znaleźli w jaskini.

Mitch przypomniał sobie nagranie poczty głosowej.

— Nie podał nazwiska.

— I nie poda. Ale jest wysoko, to ktoś ważny, i chce porozmawiać. Chciałbym tam być.

— Wygląda mi to na sprawę polityczną — powiedział Mitch.

— Jestem przekonany, że zamierza zdradzić to i owo i zobaczyć, jakie będą tego reperkusje. Chce spotkania w Nowym Jorku, a nie w Innsbrucku czy Wiedniu. W domu znajomego w Beresford. Czy znasz tam kogoś?

— Nie przypominam sobie — odparł Mitch.

— Jeszcze mi nie powiedział, co myśli, ale… Mogę połączyć kilka faktów i uzyskać całkiem przejrzysty obraz.

— Zastanowię się i zadzwonię za kilka minut.

Merton wydawał się niezadowolony nawet z tak krótkiej zwłoki.

— Tylko kilka minut — zapewnił go Mitch. Odwiesił słuchawkę. Kaye wyłoniła się z kuchni z tacą, na której stały dwie miseczki płatków zbożowych i dzbanek mleka. Nałożyła czarny szlafrok do łydek, związany czerwonym sznurem. Szlafrok odsłaniał jej nogi, a kiedy się pochyliła, doskonale pokazywał biust. — Rice Chex czy Raisin Bran?

— Poproszę Chex.

— I jak?

Mitch się uśmiechnął.

— Śniadania z tobą mogę jadać przez tysiąc lat.

Kaye wyglądała jednocześnie na zmieszaną i zadowoloną. Położyła tacę na stoliku i wygładziła szlafrok na biodrach, pruderyjnie i trochę niezgrabnie; to zażenowanie bardzo spodobało się Mitchowi.

— Wiesz, co chcę usłyszeć — powiedziała.

Mitch łagodnie pociągnął ją na kanapę obok siebie.

— Merton powiedział, że w Innsbrucku są spory, podziały. Ważny członek zespołu chce ze mną porozmawiać. Merton zamierza napisać artykuł o mumiach.

— Interesuje się tym samym co my — stwierdziła Kaye z namysłem. — Uważa, że dzieje się coś ważnego. I śledzi to ze wszystkich stron, ode mnie do Innsbrucku.

— Nie wątpię — potwierdził Mitch.

— Jest inteligentny?

— Raczej. Może bardzo inteligentny. Nie wiem; spędziłem z nim tylko kilka godzin.

— No to powinieneś pojechać. Trzeba sprawdzić, co wie. Ponadto to bliżej Albany.

— Rzeczywiście. Normalnie spakowałbym torbę i wskoczył do pociągu.

Kaye nalała sobie mleka.

— Ale?

— To nie przelotna miłostka. Chciałbym spędzić z tobą następne kilka tygodni, bez żadnych przerw. Nigdy cię nie opuszczać.

Mitch wyciągnął szyję, masował ją. Kaye pomagała mu w tym.

— Mówię, jakbym oddał się całkowicie w twe łapki.

— Chcę, żebyś się oddał. Jestem bardzo zaborcza i opiekuńcza.

— Mogę zadzwonić do Mertona i odmówić.

— Ale nie odmówisz. — Pocałowała go czule i ugryzła lekko w wargę. — Na pewno usłyszysz zdumiewającą historię. Dużo rozmyślałam w nocy i mam teraz mnóstwo roboty, na której muszę się skupić. Kiedy skończę, może też będę miała zdumiewającą historię dla ciebie, Mitch.

53

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia

Augustine biegał żwawo w parku przy Kapitolu, po zakurzonej ścieżce do joggingu, pod drzewami wiśni, które zrzucały resztki kwiatów. Agent w granatowym garniturze podążał za nim równymi susami, co chwile się odwracając, aby sprawdzić, co się dzieje za ich plecami.

Dicken stał z rękoma w kieszeniach kurtki, czekając, aż Augustine się zbliży. Godzinę wcześniej przyjechał z Bethesdy, przedzierając się przez ruch w porze szczytu. Ta bzdurna konspiracja złościła go coraz bardziej, był bliski furii. Augustine zatrzymał się przy nim i truchtał w miejscu, rozciągając ramiona.

— Dzień dobry, Christopherze — powiedział. — Powinieneś częściej biegać.

— Lubię tyć — odparł Dicken, czerwieniąc się przy tym.

— Nikt nie lubi tyć.

— No to w takim razie nie jestem otyły — stwierdził Dicken.

— Kim jesteśmy dzisiaj, Mark, tajniakami? Szpiclami? — Zastanawiał się, dlaczego dotąd jemu nie przydzielono agenta. Uznał, że nie stał się jeszcze postacią powszechnie znaną.

— Cholernymi specjalistami od oceny szkód — odparł Augustine. — Niejaki Mitchell Rafelson spędził noc z drogą panią Kaye Lang w jej ślicznym mieszkanku w Baltimore.

Serce Dickena zamarło.

— Spacerowałeś sobie z nimi po zoo w San Diego. Dałeś mu identyfikator, aby wszedł na zamknięte przyjęcie Americolu. Było bardzo miło. Czy przedstawiłeś ich sobie, Christopherze?

— Można tak powiedzieć — odparł Dicken, zdumiony tym, jak paskudnie się czuje.

— To nie było mądre. Czy znasz jego przeszłość? — Zapytał znacząco Augustine. — Porywacza ciał z Alp? To szajbus, Christopherze.

— Myślałem, że może mieć coś ciekawego do powiedzenia.

— Jako wsparcie czyjego zdania w tym bajzlu?

— Zdania dającego się obronić — powiedział Dicken niechętnie, odwracając wzrok. Poranek był chłodny, przyjemny, na ścieżce biegało całkiem sporo ludzi, ćwiczących trochę na świeżym powietrzu, zanim się zaszyją w gabinetach rządowych.

— Cała sprawa śmierdzi. Wygląda, jakby ktoś chciał skierować cały projekt na zupełnie inne tory, a to mnie martwi.

— Mamy swoje zdanie, Mark. Całkiem uzasadnione zdanie.

— Marge Cross powiedziała, że chodzi o ewolucję — zauważył Augustine.

— Kaye szykuje wyjaśnienie, które obejmuje ewolucję — potwierdził Dicken. — Wszystko przewidziała w swoich artykułach, Mark, a Mitch Rafelson także prowadzi badania zmierzające w tym kierunku.

— Marge uważa, że po opublikowaniu tej teorii nastąpią poważne skutki uboczne. — Augustine przestał wywijać rękoma jak wiatrak i wykonywał ćwiczenia karku, chwytając ramiona przeciwną dłonią i mocno ciągnąc, a przy tym wzdychając, gdy odchylał się w tył najdalej, jak tylko mógł. — Na razie nie ma powodu, aby posuwać się tak daleko. Przerwę to tu i teraz. Dziś rano dostaliśmy wstępną wiadomość z Paul-Ehrlich-Institut w Genewie, że znaleźli zmutowane formy SHEVY. Kilka. Choroby mutują, Christopherze. Będziemy musieli przerwać próby szczepionki i zacząć wszystko od początku. Nasze nadzieje naprawdę wyglądają teraz bardzo marnie. Moje stanowisko może nie przetrwać tego wstrząsu.

Dicken patrzył, jak Augustine robi podskoki w miejscu, waląc stopami w ziemię. Po chwili przestał, aby złapać dech.

— Jutro na tych błoniach może demonstrować dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy ludzi. Ktoś dopuścił do przecieku raportu Zespołu Specjalnego z wynikami dotyczącymi RU-486.

Dicken miał wrażenie, że coś się w nim skręca, poczuł drobne pęknięcie, rozczarowanie Kaye i jednocześnie całą pracą, jaką wykonywał. Zmarnował ten czas. Nie dostrzegał sensu w istnieniu posłańca, który mutuje, zmienia swe przesłanie. Żaden system biologiczny nigdy nie dał posłańcowi podobnej władzy.

Mylił się. Kaye Lang się myliła.

Agent wskazał na zegarek, ale Augustine wykrzywił twarz i pokręcił głową z troską.

— Powiedz mi o tym wszystko, Christopherze — polecił — a potem zdecyduję, czy mam pozwolić, abyś zachował swą cholerną pracę.

54

Baltimore

Kaye szła zdecydowanym krokiem ze swego budynku do siedziby Americolu, patrząc na gmach Bromo-Seltzer Tower — nazwany tak, gdyż kiedyś na jego wierzchołku znajdowała się olbrzymia niebieska butla tego lekarstwa łagodzącego działanie kwasów żołądkowych.

Kaye nie mogła się otrząsnąć z myśli o Mitchu, ale, dziwna sprawa, wcale nie były dla niej zawadą. Rozumowała w sposób ścisły, znacznie wyraźniej dostrzegała, czego powinna szukać. Gra słońca i cieni bawiła ją, gdy szła alejką biegnącą między budynkami. Dzień był tak piękny, że mogła niemal zapomnieć o obecności Bensona. Jak zawsze towarzyszył jej na piętro laboratoriów, potem stawał przy windach i schodach, skąd nikt nie mógł umknąć jego bacznej uwadze.

Weszła do swego laboratorium, torebkę i płaszcz powiesiła na suszarce do szklanego sprzętu badawczego. Pięciu z sześciu jej asystentów sprawdzało w sąsiednim pokoju wyniki przeprowadzonych poprzedniego wieczoru analiz metodą elektroforezy. Rada była z odrobiny prywatności.

Zasiadła za małym biurkiem i połączyła się komputerem z wewnętrzną siecią Americolu. Już po kilku sekundach znalazła się na należącej do Americolu stronie Human Genome Project. Baza danych była pięknie zaprojektowana i łatwa do przeglądania, z zaznaczonymi głównymi genami oraz wyróżnionymi i wyjaśnionymi ich funkcjami.

Kaye wpisała hasło osobiste. Pierwotnie pracowała nad śledzeniem siedmiu potencjalnych kandydatur na geny dokonujące ekspresji oraz składające pełną i zaraźliwą cząsteczkę HERV. Te z nich, które uważała za najbardziej prawdopodobnych kandydatów, okazały się — kwestia szczęścia, mogłaby pomyśleć — związane z SHEVĄ. Podczas miesięcy pracy dla Americolu zaczęła bardziej szczegółowo badać sześć następnych kandydatur i zamierzała przejść do listy tysięcy genów, które mogą się z nimi wiązać.

Kaye uważano za specjalistkę, ale w istocie w całym ogromnym świecie ludzkiego DNA — używając geograficznego porównania — znała kilka zrujnowanych i na pozór porzuconych chałup stojących w paru niewielkich, niemal zapomnianych miasteczkach. Geny HERV uchodzą za skamieniałości, fragmenty rozproszone w odcinkach DNA o długości wynoszącej poniżej miliona par zasad. Na tak niewielkich odległościach geny mogą jednak dość łatwo dokonywać rekombinacji — przeskakiwać z miejsca na miejsce. DNA jest w nieustannym ruchu — geny zmieniają położenie, tworząc maleńkie węzełki lub przetoki, replikują, szeregi kłębiących się i skręcających łańcuchów ciągle zwijają się na nowo, a wszystko z powodów, których nikt jeszcze nie zgłębił do końca. A mimo to SHEVA jest od milionów lat zdumiewająco stabilna. Szukane przez Kaye zmiany muszą być jednocześnie drobne i ogromnie ważne.

Jeśli ma rację, obali wielki paradygmat naukowy, nadweręży wiele autorytetów, wywoła walkę, może nawet wojnę naukową dwudziestego pierwszego wieku, a nie chce paść jej wczesną ofiarą, co nastąpi, jeśli wkroczy na pole bitwy bez odpowiedniego zabezpieczenia. Spekulacje dotyczące przyczyn to za mało. Nadzwyczajne stwierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów.

Cierpliwie, mając nadzieję na co najmniej godzinę samotnej pracy w laboratorium, po raz kolejny porównywała znalezione w SHEVIE sekwencje z sześcioma pozostałymi kandydaturami.

Tym razem przyglądała się bliżej czynnikom transkrypcyjnym, które wywołują ekspresję wielkiego zespołu białkowego. Kilkakrotnie sprawdzała sekwencje, zanim dostrzegła czynniki, o których od wczoraj wiedziała, że istnieją. Kilka z nich, a każdy był odrobinę odmienny, występowało u czterech kandydatów.

Wstrzymała oddech. Przez chwilę miała wrażenie, że stoi na krawędzi wysokiego urwiska. Czynniki transkrypcyjne muszą odpowiadać poszczególnym odmianom wielkiego zespołu białkowego. Oznacza to, że koduje on więcej niż jeden tylko gen.

W radiu Darwina gra więcej niż jedna tylko rozgłośnia.

W poprzednim tygodniu Kaye poprosiła o najdokładniejsze z dostępnych sekwencje przeszło stu genów znajdujących się na kilku chromosomach. Kierownik grupy genomu powiedział jej, że będą gotowe tego ranka. I sprawił się dobrze. Nawet na oko dostrzegała interesujące podobieństwa. Kiedy jednak chodzi o takie mnóstwo danych, oko nie jest wystarczająco dobre. Korzystając z wewnętrznego oprogramowania o nazwie METABLAST poszukiwała sekwencji zgodnych w przybliżeniu ze znanym genem LPC w chromosomie 21. Poprosiła o zezwolenie na korzystanie przez ponad trzy minuty z większości mocy obliczeniowej komputerów budynku i je otrzymała.

Po zakończeniu poszukiwań Kaye uzyskała zgodności, na jakie liczyła — a także setki innych, wszystkie pogrzebane w tak zwanym DNA śmieciowym; każda była odrobinę odmienna, przekazująca różne zestawy instrukcji, zupełnie inne zespoły strategii.

Geny wielkiego zespołu białkowego występowały w dwudziestu dwóch autosomach ludzkich, czyli wszystkich chromosomach oprócz płciowych.

— Kopie zapasowe — szepnęła Kaye, jakby ktoś mógł ją podsłuchiwać — alternatywne — a potem przeszedł ją dreszcz. Odsunęła się od biurka i zaczęła chodzić po laboratorium. — O Boże. O czym u licha tu myślę?

SHEVA w swej obecnej postaci nie działa właściwie. Nowe dzieci umierają. Eksperyment — stworzenie nowego podgatunku — udaremnili wrogowie zewnętrzni, inne wirusy, nie te oswojone, przed stuleciami skłonione do współpracy, wchodzące w skład oprzyrządowania człowieka.

Znalazła kolejne ogniwo w łańcuchu dowodów. Jeśli chcemy, aby wiadomość doszła, korzystamy z wielu posłańców. Posłańcy mogą też przenosić różne wiadomości. Złożony mechanizm, który określa kształt gatunku, na pewno nie ogranicza się do jednego tylko maleńkiego posłańca i jednego niezmiennego przekazu. Musi automatycznie wprowadzać subtelne odmiany projektów, w nadziei, że niektóre zostaną ominięte przez wszelkie możliwe pociski, przez kłopoty, jakich nie można do końca przewidzieć.

To, czego szukała, mogło tłumaczyć olbrzymie ilości HERV-ów i innych elementów ruchomych — wszystko zostało zaprojektowane w celu skutecznego i zakończonego powodzeniem przejścia do nowego fenotypu, nowej odmiany człowieka. Nie wiemy zupełnie, jak to działa — myślała. Jest takie skomplikowane… Może nie wystarczyć życia na zrozumienie!

Dreszcz wywołała w niej świadomość, że w obecnej atmosferze wyniki te mogą zostać zinterpretowane opacznie.

Odsunęła krzesło od komputera. Z całej energii odczuwanej rano, z całego optymizmu, blasku zrodzonego nocą z Mitchem, nic już nie pozostało.

Usłyszała głosy na korytarzu. Godzina szybko upłynęła. Wstała i zwinęła wydruki z położeniem kandydatów. Powinna je zanieść Jacksonowi; to jej pierwszy obowiązek. Potem omówi je z Dickenem. Muszą zaplanować odpowiedź.

Zdjęła płaszcz z suszarki i nałożyła. Miała już wychodzić, kiedy z korytarza wyłonił się Jackson. Kaye patrzyła na niego lekko wstrząśnięta; nigdy dotąd nie pojawił się w jej laboratorium.

Wyglądał na zmęczonego i mocno zmartwionego. On także miał plik papierów.

— Uznałem, że powinnaś dowiedzieć się pierwsza — powiedział, machając papierami przed jej nosem.

— Dowiedzieć się o czym? — Spytała Kaye.

— Jak bardzo możesz się mylić. SHEVA mutuje.


Kaye zakończyła dzień trzema godzinami spotkań z kierownictwem i asystentami, litanią harmonogramów, terminów, codziennymi szczególikami badań w małym oddziale bardzo wielkiej korporacji, w najlepszym przypadku otępiającymi umysł, niemal zawsze nieznośnymi. Pełne zadowolenia z siebie streszczenie przez Jacksona wieści z Niemiec o mało nie skłoniło jej do ostrej odpowiedzi, ale poprzestała na uśmiechu, stwierdzeniu, że już pracuje nad tym problemem, i wyjściu… Staniu pięć minut w damskiej toalecie, wpatrywaniu się w lustro.

Z Americolu poszła do wieżowca mieszkalnego wraz z niezmiennie czujnym Bensonem, zastanawiając się, czy ostatnia noc nie była tylko snem. Portier otworzył wielkie szklane drzwi, uśmiechnął się uprzejmie do obojga, a potem kiwnął porozumiewawczo agentowi. Benson dołączył do niej w windzie. Kaye nigdy nie czuła się swobodnie w jego towarzystwie, ale dawniej potrafiła się zmuszać do grzecznościowej rozmowy. Teraz w odpowiedzi na jego pytanie, jak minął dzień, stać ją było jedynie na chrząknięcie.

Otwierając drzwi mieszkania numer 2Ol1, przez chwilę sądziła, że nie ma w nim Mitcha. Gwizdnęła cicho. Dostał, co chciał, i teraz znowu będzie musiała samotnie stawiać czoła porażkom; swym najbardziej błyskotliwym i niszczycielskim porażkom.

Mitch wyszedł jednak z małego gabinetu tak szybko, że aż miło, i na chwilę stanął przed nią, wpatrując się w twarz, oceniając sytuację, zanim ją objął odrobinę zbyt lekko.

— Uściśnij mnie mocno — poprosiła. — Miałam naprawdę paskudny dzień.

Pomimo wszystko pożądała go. Kochali się znowu mocno, na mokro i z mnóstwem cudownego wdzięku, jakiego nie czuła nigdy dotąd. Podtrzymywała owe chwile, a kiedy nie była już w stanie, kiedy Mitch leżał obok niej pokryty kropelkami potu, a prześcieradła pod nią były nieprzyjemnie wilgotne, czuła się, jakby właśnie płakała.

— Robi się naprawdę ciężko — powiedziała. Broda jej drżała.

— Opowiedz mi — poprosił.

— Chyba się mylę. Mylimy. Wiem, że nie, ale wszystko mi mówi, że jednak tak.

— To nie ma sensu — odparł Mitch.

— Nie ma! — Zawołała. — Przewidziałam to, widziałam, jak nadciąga, ale nie dość wcześnie, i zaserwowali mi asa. Jackson zaserwował. Nie rozmawiałam z Marge Cross, ale…

Mitch potrzebował kilku minut na wydobycie z niej szczegółów, a nawet potem tylko do połowy pojmował jej słowa. Mówiąc w skrócie, była przekonana, że w przypadkach, kiedy pierwszy sygnał radia Darwina okazuje się nieskuteczny albo natrafia na kłopoty, nowe ekspresje SHEVY wzbudzają nowe odmiany LPC, czyli wielkich zespołów białkowych. Jackson i niemal wszyscy inni uważali natomiast, że napotkali zmutowaną postać SHEVY, może jeszcze bardziej zakaźną.

— Radio Darwina — powtórzył Mitch, przetrawiając to określenie.

— Mechanizm sygnalizujący. SHEVA.

— Mhm — powiedział. — Twoje wyjaśnienia chyba nabierają sensu.

— Czemu nabierają sensu? Powiedz mi, proszę, że nie upieram się jedynie jak osioł i że się nie mylę.

— Zestawmy fakty — odparł Mitch. — Jeszcze raz puśćmy w ruch tryby nauki. Wiemy, że specjacja niekiedy zachodzi małymi skokami. Z mumii w Alpach wiemy też, że SHEVA działała u ludzi, którzy tworzyli nowe rodzaje dzieci. Specjacja jest rzadka nawet w skali czasu historycznego, a SHEVA jest znana medycynie dopiero od niedawna. Gdyby SHEVA i postępująca małymi skokami ewolucja były niepowiązane, nie występowałoby tyle zbiegów okoliczności.

Przekręciła się, aby patrzeć na niego wprost; przesuwała palcami po jego policzkach, wokół oczu, aż się wzdrygnął.

— Przepraszam — powiedziała. — Jak cudownie, że tu jesteś. Przywracasz mi życie. Tego popołudnia… Nigdy nie czułam się równie zagubiona… Odkąd odszedł Saul.

— Nie sądzę, aby Saul kiedykolwiek docenił to, co ma.

Kaye pozwoliła, aby słowa te przez chwilę wisiały między nimi. Sprawdzała, czy sama rozumie do końca, co znaczą.

— Nie — stwierdziła w końcu. — Nie był w stanie docenić.

— Wiem, kim i czym jesteś — powiedział Mitch.

— Wiesz?

— Jeszcze nie — przyznał z uśmiechem. — Ale chciałbym się dowiedzieć.

— Wsłuchuj się w nas. Powiedz mi, co robiłeś dzisiaj.

— Poszedłem do YMCA i opróżniłem szafkę. Wróciłem tu taksówką i próżnowałem niby żigolak.

— Już to widzę. — Kaye chwyciła jego dłonie.

— Zadzwoniłem w parę miejsc. Jutro pojadę pociągiem do Nowego Jorku, spotkam się z Mertonem i naszym tajemniczym nieznajomym z Austrii. Udamy się razem do miejsca, które Merton opisuje jako „cudowny, mocno podupadły dwór w północnej części stanu”. Potem pojadę pociągiem do Albany na rozmowę w sprawie pracy na SUNY.

— Dlaczego dwór?

— Nie mam pojęcia — odparł Mitch.

— Wrócisz?

— Jeśli mnie chcesz.

— Och. Chcę. O to nie musisz się martwić — powiedziała Kaye.

— Nie mamy za wiele czasu na myślenie, jeszcze mniej na zmartwienia.

— Najcudowniejsze są romanse z czasów wojny — stwierdził Mitch.

— Jutro zapowiada się znacznie gorszy dzień. Jackson podłoży świnię.

— A niech tam. Nie sądzę, aby na dłuższą metę ktokolwiek był w stanie to powstrzymać. Może zwolnij, ale nie ustawaj.

55

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia

Dicken stal na stopniach Kapitolu. Mimo ciepłego wieczoru odczuwał lekki chłód, słuchając, niby szumu morza, rozbijających się jak fale ech głosów. Nigdy nie czuł się równie samotny, równie odległy jak teraz, gdy patrzył na co najmniej pięćdziesiąt tysięcy istot ludzkich, sięgających od Kapitolu do pomnika Waszyngtona i dalej. Płynna masa odbijała się od barykad ustawionych u podnóża schodów, opływała namioty i podesty dla mówców, słuchała uważnie dziesiątków różnych przemówień, mieszała się powoli niby zupa w ogromnej wazie. Dicken wychwytywał urywki niesionych wiatrem zdań, niepełnych, lecz wymownych: strzępów ostrych okrzyków tłumu.

Spędził życie na śledzeniu i próbach zrozumienia chorób nawiedzających tych ludzi, postępował, jakby sam był w pewnym sensie niezniszczalny. Dzięki swym umiejętnościom i odrobinie szczęścia złapał jedynie gorączkę denga, atak był paskudny, ale ostatecznie niegroźny. Uważał się zawsze za samotnika, może trochę lepszego od innych, ale bardzo sympatycznego. Złudzenie wykształconego i osamotnionego intelektualnie głupka.

Teraz wiedział lepiej. To masy mają zawsze ostatnie słowo. Skoro masy nie potrafią zrozumieć, to na nic działania jego, Augustine'a, Zespołu Specjalnego. A masy najwyraźniej niczego nie pojmowały. Głosy dobiegające ku niemu mówiły o wściekłości na rząd, który zamierza dokonać rzezi dzieci; głosy gniewnie oskarżały o „ludobójstwo dzień po”.

Wcześniej myślał o zadzwonieniu do Kaye Lang, zapanowaniu znowu nad sobą, odzyskaniu poczucia równowagi wewnętrznej, ale tego nie uczynił. Już minęło, skończyło się naprawdę.

Zszedł po stopniach, mijając zespoły reporterskie, kamery, grupki urzędników, mężczyzn w granatowych i brązowych ubraniach, z ciemnymi okularami i mikrofonami w uszach. Oddziały policji i Gwardii Narodowej miały odgradzać ludzi od Kapitolu, ale nie przeszkadzały poszczególnym osobom w dołączaniu do tłumu.

Widział już kilku senatorów schodzących w zwartej grupce i mieszających się z masą. Musieli wyczuć, że nie mogą się oddzielać, wywyższać, nie teraz. Łączyli się ze swoim ludem. Uznał ich za jednocześnie oportunistycznych i odważnych.

Przelazł przez barykadę i wcisnął się w tłum. Pora złapać tę gorączkę i zrozumieć jej objawy. Zajrzał głęboko we własne wnętrze i nie spodobało mu się to, co tam zobaczył. Lepiej już być w oddziale frontowym, poczuć się częścią masy, wchłaniać jej słowa i zapachy, wrócić zarażonym, aby z kolei jego analizowano, poznawano, aby stał się znowu użyteczny.

Byłoby to swego rodzaju rozmową. I zakończeniem bólu oddzielenia. A jeśli masa go zabije, być może zasłużył na to swą wcześniejszą głupotą i swymi porażkami.

Młodsze kobiety w tłumie nosiły kolorowe maski. Wszyscy mężczyźni białe lub czarne. Wielu także rękawiczki. Całkiem sporo włożyło obcisłe, czarne pulowery z przemysłowymi maskami przeciwdymnymi, tak zwane stroje „filtrowe”, które według zapewnień wielu przedsiębiorczych handlarzy miały chronić przed rozsyłaniem „diabelskiego wirusa”.

Ludzie z tłumu na końcu zajętego terenu śmieli się, prawie nie słuchając mówcy pod najbliższym namiotem — przywódcy ruchu walki o prawa człowieka w Filadelfii, o głębokim i słodkim niby karmel głosie. Mówił o przywództwie i odpowiedzialności, o tym, co rząd powinien czynić, aby opanować tę plagę, a także o możliwości, jedynie możliwości, że powstała ona w tajemnych wnętrznościach samego rządu.

— Niektórzy krzyczą, że zrodziła się w Afryce, ale to my jesteśmy chorzy, a nie Afryka. Inni krzyczą, że uderza w nas choroba diabła, że została przepowiedziana, aby zniszczyć…

Dicken szedł, aż dobiegł go bardziej żarliwy głos kaznodziei telewizyjnego, który okazał się jasno oświetlonym, wielkim, spoconym mężczyzną o kanciastej głowie, ubranym w obcisły czarny garnitur. Gestykulował i tańczył na podeście, nakłaniając ludzi do modłów o wskazówki, do zajrzenia głębiej we własne wnętrze.

Dicken pomyślał o swej babci, która lubiła takich. Ruszył dalej.

Ściemniało się, a w tłumie wyczuwał narastające napięcie. Gdzieś poza zasięgiem głosu coś się stało, coś powiedziano. Ciemność wywołała zmianę nastroju. Wokół zapalono światła, zalewające tłum ostrym jaskrawopomarańczowym blaskiem. Podniósł wzrok i ujrzał helikoptery wiszące na pełnej szacunku wysokości i brzęczące niby owady. Zastanawiał się chwilę, czy nie puszczą na nich gazów łzawiących, nie zaczną strzelać, ale poruszenie nie pochodziło od żołnierzy, policji ani helikopterów.

Impuls docierał falą.

Doświadczył głodu wyczekiwania, czuł nadciągający przypływ, miał nadzieję, że przyczyna niepokoju tłumu coś mu zdradzi. Tak naprawdę nie była to jednak żadna wiadomość. Popychano go jedynie, najpierw w jedną stronę, potem w drugą, posuwał się tak z gęstym tłumem raz dziesięć stóp na północ, raz na południe, jakby uczestniczył w dziwacznym tańcu.

Instynkt samozachowawczy Dickena powiedział mu, że pora skończyć z gniewem osobistym, z tymi psychologicznymi pierdołami, i wydostać się z tłumu. Od pobliskiego mówcy dobiegło go ostrzeżenie. Od swego sąsiada, niosącego ubranie filtrowe, usłyszał stłumiony przez maseczkę głos, mówiący właśnie: „Teraz to już więcej niż jedna choroba. Jest o tym w wiadomościach. Nastąpiła nowa plaga”.

Kobieta w średnim wieku, ubrana w sukienkę z wydrukowanymi kwiatami, trzymała mały, przenośny telewizorek. Podniosła go dla stojących wokół, ukazując główkę mówiącą brzękliwym głosem. Dicken nie był w stanie słyszeć słów.

Przepychał się na skraj, powoli i łagodnie, jakby brodził w nitroglicerynie. Koszulę i lekkie spodnie miał mokre od potu. Kilka innych rozproszonych osób, podobnie jak on urodzonych obserwatorów, wyczuło zmianę; ich oczy rozbłysły. Tłum dusił się własnym zamętem. Wieczór nadszedł głęboki i wilgotny, nie było widać gwiazd, zaś w pomarańczowym świetle wzdłuż parku oraz wokół namiotów i podestów wszystko wyglądało smutniej.

Dicken znowu znalazł się niedaleko schodów Kapitolu, wśród dwudziestu czy trzydziestu osób na barykadzie, na której stał przed godziną. Policja konna, mężczyźni i kobiety na pięknych, gniadych wierzchowcach, teraz kasztanowych w nierzeczywistym świetle, poruszała się na obrzeżu w przód i w tył, były ich dziesiątki, więcej, niż widział kiedykolwiek. Oddziały Gwardii Narodowej cofnęły się, tworząc szereg, ale niezbyt zwarty. Nie były jeszcze gotowe. Nie spodziewali się kłopotów; nie nosili ani hełmów, ani tarcz.

Natychmiast otoczyły go głosy, szepczące, stłumione…

— Nie można…

— Dzieci mają…

— Moje wnuki będą…

— Ostatnie pokolenie…

— Książka…

— Zatrzymać…

Potem upiorna cisza. Pięć osób dzieliło Dickena od skraju. Nie pozwalały mu przesunąć się dalej. Twarze tępe i pełne urazy, jak u owiec, oczy puste, machające ręce. Nic nie wiedzieli. Byli przestraszeni.

Nie znosił ich, chciał rozkwasić im nosy. Nie chciał przebywać wśród owiec.

— Przepraszam. — Żadnej odpowiedzi. Narodził się umysł tłuszczy; Dicken czuł teraz, jak wyraźnie pulsuje. Tłum czekał, skupiony, nieobecny.

Na wschodzie zabłysły światła i Dicken zobaczył, jak pomnik Waszyngtona pobielał, stał się jaśniejszy, jakby zalany blaskiem reflektorów. Z ciemnego, parnego nieba dobiegał niewyraźny pomruk. Krople deszczu spadały na tłum. Twarze patrzyły w górę.

Był w stanie wyczuć zapach zapału tłuszczy. Coś się zmieniło. Ludzie mieli tylko jedną troskę: coś się zmieniło.

Lunął deszcz. Ludzie wznosili ręce nad głowy. Pojawiały się uśmiechy. Twarze przyjmowały ulewę, ludzie kręcili się w kółko, jak tylko mogli. Inni pokazywali wirujących i ci zatrzymywali się, zawstydzeni.

Tłum zadrgał i nagle go wyrzucił. Znalazł się na barykadzie tuż przed policjantem.

— Jezu — powiedział policjant, cofając się trzy kroki, a tłuszcza zalała barykady. Jeźdźcy próbowali ją cofnąć, napierając końmi. Jakaś kobieta wrzasnęła. Ciżba ruszyła, wchłonęła policjantów konnych i pieszych, zanim zdążyli podnieść pałki czy wydobyć pistolety. Wepchnięty na stopnie koń się zachwiał, upadł na tłum, zwalając jeźdźca, którego buty wzbiły się wysoko.

Dicken krzyknął „pracownik!” i pobiegł w górę schodów Kapitolu między strażnikami, którzy nie zwracali na niego uwagi. Kręcił głową ze śmiechem, ciesząc się wolnością, czekając, aż zaczną się prawdziwe zamieszki. Tłuszcza była jednak tuż za nim i ledwo zdąży} znowu pobiec, wyprzedzając ludzi, rzadkie strzały z broni palnej, mokrą, rozlewającą się i śmierdzącą masę.

56

Nowy Jork

Mitch zobaczył nagłówki porannego wydania „Daily News”, rozłożonego na stojaku na Penn Station:


ZAMIESZKI PRZED KAPITOLEM

Szturm na Senat

Czterech senatorów zginęło, dziesiątki zmarłych, tysiące rannych


Wieczorem wraz z Kaye jedli przy świecach i kochali się. Bardzo romantycznie, bardzo nie na miejscu. Rozstali się dopiero przed godziną; Kaye starannie dobierała kolory ubioru, oczekując trudnego dnia.

Wziął gazetę i wsiadł do pociągu. Gdy zajął miejsce i rozłożył prasę, pociąg zaczął ruszać, nabierać prędkości, a on zastanawiać się, czy Kaye jest bezpieczna, czy zamieszki wybuchły spontanicznie, czy też zostały zorganizowane; co tak naprawdę się stało.

Ludzie przemówili, czy raczej warknęli. Mieli dość niepowodzeń i bezczynności Waszyngtonu. Prezydent spotkał się z doradcami do spraw bezpieczeństwa, szefami sztabów sił zbrojnych, przywódcami wybranych komisji, naczelnym sędzią. Dla Mitcha zabrzmiało to jak łagodne wprowadzenie do ogłoszenia stanu wojennego.

Żałował, że jest w pociągu. Nie miał pojęcia, co Merton może mieć dla niego czy dla Kaye; nie mógł sobie wyobrazić siebie wykładającego studentom suchą jak gnat gnatologię i nigdy więcej niezajmującego się wykopaliskami.

Zostawił na swoim miejscu złożoną gazetę i przeszedł korytarzem do budki telefonicznej na końcu wagonu. Wykręcił numer Kaye, ale już wyszła, a uznał, że byłoby niepolitycznie dzwonić do Americolu.


Zaczerpnął głęboki oddech, próbując się uspokoić, i wrócił na miejsce.

57

Baltimore

Dicken spotkał się z Kaye o dziesiątej w kawiarni Americolu. Konferencję wyznaczono na szóstą, rozszerzono ją też o wielu dodatkowych uczestników: między innymi o wiceprezydenta i doradcę prezydenta do spraw nauki.

Wyglądał okropnie. Nie spał całą noc.

— Teraz ja z kolei rozkleiłem się zupełnie — powiedział. — Już po debacie. Jesteśmy skończeni, już po nas. Możemy sobie krzyczeć, ale nikt nie zechce nas wysłuchać.

— Co z nauką? — Zapytała żałośnie Kaye. — Mocno się starałeś, abyśmy wzięli się w garść po tej katastrofie z opryszczka.

— SHEVA mutuje. — Dicken rytmicznie klepał ręką w stolik.

— Już ci to tłumaczyłam.

— Wykazałaś tylko, że SHEVA zmutowała dawno temu. To jedynie ludzki retrowirus, dawny, o bardzo powolnym, choć wielce zmyślnym sposobie na reprodukcję.

— Christopherze…

— Chcesz, aby cię wysłuchali — powiedział Dicken. Dopił kawę i wstał od stolika. — Nie wyjaśniaj mi. Wyjaśnij to im.

Kaye patrzyła nań ze złością i zdumieniem.

— Co sprawiło, że po tak długim czasie zmieniłeś zdanie?

— Na początku szukałem wirusa. Twoje artykuły, twoje prace wskazywały, że może chodzić o coś innego. Wszyscy mogliśmy się pomylić. Nasza praca to szukanie dowodów, a kiedy są one nie do podważenia, trzeba odrzucić nawet te przekonania, do których bardzo się przywiązaliśmy.

Kaye stanęła przy nim i dźgnęła go palcem.

— Powiedz, że chodzi ci wyłącznie o naukę.

— A skądże, Kaye. Byłem na stopniach Kapitolu. Mogłem być jednym z tych zastrzelonych bądź zatłuczonych na śmierć biedaków.

— Nie o tym mówię. Zaprzecz, że nie odpowiadałeś na telefony Mitcha po naszym spotkaniu w San Diego.

— Nie zaprzeczę.

— Dlaczego?

Dicken popatrzył na nią.

— Po ostatnim wieczorze, Kaye, wszystkie sprawy osobiste stały się błahe.

— Czyżby?

Dicken założył ręce.

— Nigdy nie zdołam zaprowadzić kogoś takiego jak Mitch do kogoś takiego jak Augustine z nadzieją, że wesprze naszą sprawę.

— Mitch ma pewne ciekawe informacje, ale dowodzą one jedynie, że SHEVA jest z nami od bardzo dawna.

— Wierzył w nas oboje.

— Chyba bardziej w ciebie — powiedział Dicken, odwracając wzrok.

— Czy to wpłynęło na twoje rozumowanie?

Dicken wybuchnął.

— A na twoje? Nie mogę się nawet odlać, aby ktoś nie zameldował komuś innemu, ile czasu spędziłem w kiblu. Ale ty, ty zaprosiłaś Mitcha do swojego mieszkania!

Kaye napierała na Dickena.

— Czy Augustine powiedział ci, że spałam z Mitchem?

Dicken nie lubił być przypierany do muru. Łagodnie odsunął Kaye i cofnął się o krok.

— Nienawidzę tego tak samo jak wszyscy inni, ale musi tak być!

— Czyim zdaniem musi? Augustine’a?

— Augustine też jest wściekły. Mamy kryzys. Do cholery, Kaye, teraz powinno to być już jasne dla każdego.

— Nigdy nie miałam się za świętą, Christopherze! Ufałam ci, że skoro mnie w to wciągnąłeś, to już nie porzucisz.

Dicken spuścił głowę i odwrócił wzrok w jedną stronę, potem w drugą, rozdzierany między litością nad sobą a gniewem.

— Myślałem, że będziesz partnerką.

— Jakiego rodzaju partnerką, Christopherze?

— No… Wspierającą. Równą intelektualnie.

— Dziewczyną?

Twarz Dickena przybrała na chwilę minę chłopczyka przekazującego złą wiadomość. Patrzył na Kaye z tęsknotą i smutkiem. Ledwo mógł stać prosto, tak był zmęczony.

Kaye cofnęła się, rozmyślając. Nie robiła niczego, co mógłby uznać za uwodzenie; nigdy nie uważała siebie za oszałamiającą piękność, której urokowi mężczyźni nie są w stanie się oprzeć. Nie miała możliwości przewidzenia głębi uczuć tego mężczyzny.

— Nigdy nie mówiłeś, że czujesz coś więcej niż ciekawość — powiedziała.

— Nigdy nie działam pochopnie i nigdy nie mówię, co czuję — odparł Dicken. — Nie winię cię, że niczego nie podejrzewałaś.

— Ale moje zbliżenie się z Mitchem ciebie rani.

— Nie zaprzeczę, że rani. Nie wpływa to jednak na moje rozumowanie w sprawach naukowych.

Kaye okrążyła stolik, kręcąc głową.

— Co jest jeszcze do uratowania?

— Możesz przedstawić swój dowód. Nie wierzę po prostu, aby okazał się niepodważalny. — Obrócił się i wyszedł z kawiarni.

Kaye odniosła tacę i naczynia do taśmociągu jadącego do kuchni. Zerknęła na zegarek. Mocno potrzebowała bycia z kimś, twarzą w twarz; chciała porozmawiać z Luellą Hamilton. Mogła się wymknąć do NIH i wrócić przed spotkaniem.

Przy biurku ochrony piętra zadzwoniła po samochód służbowy.

58

Beresford, stan Nowy Jork

Mitch wysiadł pod strzelisty, biały namiot, który okrywał zabytkowy dworzec kolejowy miasteczka Beresford. Osłonił oczy w porannym słońcu i popatrzył na tonącą w żółtych żonkilach żardynierę, stojącą obok jaskrawoczerwonego kosza na śmieci. Tylko on opuścił tu pociąg.

Powietrze pachniało gorącym smarem, chodnikiem i świeżo ściętą trawą. Rozejrzał się, czy ktoś go przywita; oczekiwał Mertona. Miasteczko widoczne za torami, nad którymi wiodła kładka, składało się głównie z szeregu sklepów i parkingu dworcowego.

Na ten parking wjechał czarny lexus i Mitch zobaczył wysiadającego rudowłosego mężczyznę, który popatrzył na stację przez ogrodzenie z gęstej siatki i pomachał ręką.


— Nazywa się William Daney. Posiada większą część Beresfordu — to znaczy jego rodzina. Jakieś dziesięć minut drogi stąd ma posiadłość, która rywalizuje z pałacem Buckingham. W swej naiwności zapomniałem, jakiego rodzaju arystokrację szanuje Ameryka — posiadane od dawna pieniądze wydawane na dziwaczne sposoby.

Mitch słuchał Mertona, gdy dziennikarz wiózł go krętą dwupasmową drogą, biegnącą wśród cudownych drzew liściastych, klonów i dębów. Świeże liście były tak mocno zielone, że czuł się jak w kinie. Słońce rzucało na szosę złote plamki. Przez pięć minut nie zobaczył żadnego innego samochodu.

— Daney był żeglarzem. Wydawał miliony na doskonalenie pięknej, wielkiej łodzi, która przegrała kilka regat. Było to przeszło dwadzieścia lat temu. Potem natrafił na antropologię. Kłopot w tym, że nie znosi brudu. Kocha wodę, nienawidzi brudu, nienawidzi kopania. Uwielbiam prowadzić w Ameryce. Odrobinę jednak mniej niż w Anglii. Mogę nawet… — Merton zboczył na chwilę na lewy pas — … Polegać na instynkcie. — Szybko wrócił na właściwy pas, uśmiechnął się do Mitcha. — Boleję nad zamieszkami. Anglia jest nadal względnie spokojna, ale w każdej chwili spodziewam się zmiany rządu. Drogi stary premier jeszcze się nie połapał. Ciągle myśli, że jego największą troską jest przejście na euro. Odstręcza go ginekologiczny aspekt całego tego zamieszania. Co u pana Dickena? Pani Lang?

— Mają się dobrze — odparł Mitch, nie chcąc mówić zbyt wiele, póki nie zobaczy, w co się pakuje. Lubił Mertona, uważał go za interesującego, ale za grosz mu nie ufał. Nie podobało mu się, że dziennikarz wydaje się zbyt dobrze znać jego życie prywatne.

Posiadłość Daneya była dwupiętrowym, wygiętym dworem z szarego kamienia na końcu wysypanego ceglaną mączką podjazdu, który biegł wśród pięknie utrzymanych trawników, zupełnie jak na polu golfowym. Kilku ogrodników przystrzygało żywopłoty, zaś starsza kobieta w bryczesach i szerokim, potarganym kapeluszu słomkowym pomachała im ręką, gdy Merton przejechał obok.

— Pani Daney, matka naszego gospodarza — powiedział, także machając przez okienko. — Mieszka w domu zarządcy. Miła starsza pani. Nie za często zachodzi na pokoje syna.

Merton zaparkował przed schodami z brunatnego piaskowca, które wiodły do wielkich, dwuskrzydłowych drzwi wejściowych.

— Wszyscy już są — powiedział. — Ty, ja, Daney i Herr Professor Friedrich Brock, kiedyś z Uniwersytetu w Innsbrucku.

— Brock?

— Tak — uśmiechnął się Merton. — Powiedział, że już się z tobą spotkał.

— Spotkał — potwierdził Mitch. — Raz.

Drzwi wejściowe dworu Daneya wiodły do mrocznej, wielkiej sieni z boazerią ze starego drewna. Trzy równoległe pasma promieni słonecznych padały ze świetlika na pociemniałą od wieku wapienną posadzkę, rozświetlając ogromny chodnik z chińskiego jedwabiu, na którego środku stał okrągły stół pokryty półkulą kwiatów. Obok stołu, w cieniu, stał mężczyzna.

— William, to Mitch Rafelson — powiedział Merton, biorąc Mitcha za łokieć i popychając go naprzód.

Mężczyzna w cieniu wyciągnął rękę w jedno z pasm blasku słońca; na grubych, mocnych palcach zalśniły trzy złote pierścienie. Mitch mocno uścisnął tę dłoń. Daney był pod pięćdziesiątkę, opalony, z żółtawobiałymi włosami cofającymi się na wagnerowskim czole. Miał małe, ładne usta, skore do uśmiechu, ciemnopiwne oczy, gładkie jak u niemowlęcia policzki. Barki poszerzały mu poduszki szarej marynarki klubowej, ale ramiona i tak wyglądały na dobrze umięśnione.

— Spotkanie z panem jest dla mnie zaszczytem, sir — powiedział Daney. — Kupiłbym je od pańskich przyjaciół, gdyby tylko były na sprzedaż. A potem zwróciłbym do Innsbrucku. Powiedziałem to profesorowi Brockowi i dał mi rozgrzeszenie.

Mitch uśmiechnął się uprzejmie. Przybył tu na spotkanie z Brockiem.

— W rzeczywistości William nie posiada żadnych szczątków ludzkich — powiedział Merton.

— Chętnie poprzestaję na duplikatach, odlewach, rzeźbach — wyjaśnił Daney. — Nie jestem naukowcem, jedynie amatorem, ale mam nadzieję, że zaszczycam przeszłość, próbując ją zrozumieć.

— Do Komnaty Ludzkości. — Marton zrobił zamaszysty ruch ręką. Daney z dumą podniósł głowę i pokazał drogę.

Komnata zajmowała dawną salę balową we wschodnim skrzydle dworu. Mitch nigdy nie widział podobnego wnętrza poza muzeum: dziesiątki szklanych gablot ustawionych rzędami, między nimi pokryte dywanami przejścia; każda gablota zawierała odlewy i repliki wszystkich ważnych dla antropologii okazów. Australopithecus afarensis i robustus; Homo habilis i erectus. Mitch doliczył się szesnastu różnych szkieletów neandertalczyków, wszystkie były profesjonalnie wystawione, a sześć z nich pokrywały woskowe rekonstrukcje ciał, pokazujące, jak mogli wyglądać żywi. Nie próbowano wcale zachowywać pruderyjnej skromności: wszystkie modele były nagie i bezwłose, pominięto wszelkie spekulacje dotyczące ubiorów czy owłosienia.

Szereg za szeregiem bezwłosych małp naczelnych, oświetlonych eleganckimi i odpowiednio zmiękczającymi światło reflektorami, patrzących ślepo na przechodzącego obok Mitcha.

— Niewiarygodne — powiedział Mitch wbrew sobie. — Dlaczego nigdy przedtem o tym nie słyszałem, panie Daney?

— Wie o tym tylko kilka osób. Rodzina Leakey, Bj rn Kurtén, parę innych. Moi najbliżsi przyjaciele. Jestem ekscentryczny, wiem, ale nie chcę się tym chlubić.

— Znalazłeś się w garstce wybrańców — powiedział Mitchowi Merton.

— Profesor Brock jest w bibliotece. — Daney wskazał drogę.

Mitch chętnie spędziłby więcej czasu w tej komnacie. Woskowe rzeźby były doskonałe, a reprodukcje okazów pierwszorzędne, niemal nieodróżnialne od oryginałów.

— Nie, jestem tutaj. Nie mogłem się doczekać. — Brock wyłonił się zza gabloty i podszedł. — Mam wrażenie, że się znamy, doktorze Rafelson. Mamy też wspólnych znajomych, prawda?

Mitch uścisnął dłoń Brocka na oczach rozpromienionego Daneya. Przeszli kilkadziesiąt jardów do przyległej biblioteki, wyposażonej w szczyty elegancji stylu edwardiańskiego, z trzema poziomami okolonych barierkami pomostów, połączonych dwiema żeliwnymi kładkami. Ogromne malowidła ukazujące dramatyczne widoki z Yosemite i Alp wisiały po obu stronach jedynego, wysokiego i wychodzącego na północ okna.

Usiedli wokół zajmującego środek sali wielkiego, okrągłego, niskiego stołu.

— Moje pierwsze pytanie — rozpoczął Brock — czy śni pan o nich, doktorze Rafelson? Bo ja często. Daney osobiście podał kawę ze stolika na kółkach, który wtoczyła do biblioteki młoda kobieta, potężna i chmurna, w czarnym stroju. Napełnił wszystkim filiżanki z porcelany Flora Danica; wzory botaniczne tej serii ukazywały mikroskopijne rośliny charakterystyczne dla Danii, zaczerpnięte z ilustracji do dziewiętnastowiecznych dzieł naukowych. Mitch obejrzał swój spodek, ozdobiony trzema pięknie oddanymi bruzdnicami, zastanawiając się, co zrobiłby, gdyby miał dość pieniędzy, żeby pozwolić sobie na wszystko.

— Osobiście nie wierzę w sny — podjął rozmowę Brock. — Ale ci osobnicy mnie prześladują.

Mitch rozejrzał się po zebranych, nie mając pojęcia, czego po nim oczekują. Wydawało się w pełni możliwe, że powiązania z Daneyem, Brockiem, a nawet Mertonem w końcu obrócą się na jego niekorzyść. Może zbyt już często spadały na niego ciosy.

Merton wyczuł jego niepokój.

— Spotkanie jest całkowicie prywatne i zostanie zachowane w sekrecie — oznajmił. — Nie zamierzam zdradzać ani słowa z tego, co tu zostanie powiedziane.

— Na moją prośbę — dodał Daney, wznosząc znacząco brwi.

— Chciałbym powiedzieć panu, że nie może się pan mylić w swych przypuszczeniach, co wykazał pan, wyszukując pewnych ludzi i przekazując im pewne wiadomości o własnych badaniach — zapewnił Brock. — Sam jednak właśnie pozbyłem się zobowiązań w odniesieniu do mumii alpejskich. Spory stały się osobiste i bardziej niż trochę zagrażają karierom nas wszystkich.

— Doktor Brock uważa, że mumie stanowią pierwszy oczywisty dowód na przypadek specjacji człowieka — wtrącił Merton w nadziei, że rozmowa stanie się rzeczowa.

— Właściwie subspecjacji — poprawił go Brock. — Czyż jednak samo pojęcie gatunku nie stało się w ostatnich dziesięcioleciach ogromnie płynne? Obecność SHEVY w ich tkankach jest bardzo wymowna, nie sądzi pan?

Daney pochylił się do przodu w swym fotelu, policzki i czoło zarumieniły mu się od wielkiego zainteresowania.

Mitch zdecydował, że pośród tylu ulepionych z tej samej gliny co on, nie może być powściągliwy.

— Znaleźliśmy inne przykłady — powiedział.

— Tak, słyszałem, od Olivera i Marii Konig z Uniwersytetu Stanu Waszyngton.

— Właściwie nie tyle ja, co ludzie, z którymi rozmawiałem. Sam jestem nieudacznikiem, mówiąc oględnie. Skompromitowanym własnymi postępkami.

Brock machnął lekceważąco ręką.

— Nim zadzwoniłem do pańskiego mieszkania w Innsbrucku, wybaczyłem panu błąd. Mam wyczucie, a pańska opowieść brzmiała prawdziwie.

— Dziękuję — odparł Mitch i stwierdził, że jest naprawdę wzruszony.

— Przepraszam, że nie ujawniłem się w porę, ale pan rozumie, mam nadzieję.

— Rozumiem — przyznał Mitch.

— Proszę powiedzieć, na co się zanosi — zabrał głos Daney.

— Czy zamierzają ogłosić swe odkrycia dotyczące mumii?

— Tak — odparł Brock. — Zamierzają ogłosić skażenie, podać, że mumie nie są w istocie ze sobą powiązane. Neandertalczycy mają być określeni jako Homo sapiens alpinensis, zaś dziecko zostanie wysłane do Włoch, aby zbadali je inni specjaliści.

— To śmieszne — uznał Mitch.

— Tak, i nie będą się wiecznie upierać przy tym błędnym poglądzie, ale na następne kilka lat górę wezmą konserwatyści, twardogłowi. Będą wedle swej woli wydzielać informacje, tym tylko, którzy nie zachwieją łodzią, którzy będą się z nimi zgadzać, chcą postępować jak zazdrośni naukowcy chroniący zwojów znad Morza Martwego. Mają nadzieję rozwijać kariery bez konieczności przejmowania się rewolucją, która pogrąży zarówno ich samych, jak i wyznawane przez nich poglądy.

— Niewiarygodne — wtrącił Daney.

— Nie, ludzkie, a przecież wszyscy badamy ludzi, prawda? Czy naszej samicy nie zranił ktoś, kto chciał zapobiec narodzeniu się dziecka?

— Tego nie wiemy — odparł Mitch.

— Ja wiem — powiedział Brock. — Zachowuje irracjonalną cząstkę wiary, choćby dla obrony przed fanatykami. Czy nie o takich wydarzeniach pan śni, w tej czy innej postaci, jakby wiedza o nich tkwiła w naszej krwi?

Mitch przytaknął.

— Może to właśnie było grzechem pierworodnym naszego rodu, że nasi neandertalscy przodkowie chcieli powstrzymać postęp, zachować swą wyjątkową pozycję… Poprzez zabijanie nowych dzieci. Tych, z których wyrośliśmy. A może teraz postępujemy tak samo?

Daney kręcił głową, cicho mrucząc. Mitch odnotował to z pewnym zainteresowaniem, potem zwrócił się do Brocka.

— Na pewno poznał pan wyniki badań DNA. Muszą być dostępne dla celów krytycznych.

Brock sięgnął obok swego fotela i podniósł aktówkę. Popukał w nią znacząco.

— Mam tu wszystkie materiały na DVD-ROM-ie, ogromne pliki graficzne, tabele, wyniki badań prowadzonych przez różne laboratoria na całym świecie. Oliver i ja zamierzamy upublicznić je w Internecie, ogłosić próbę tuszowania faktów, a potem niech się dzieje co chce.

— Tak naprawdę chcemy to udostępnić w jak najszerszy sposób — dodał Merton. — Chcielibyśmy przedstawić twarde dowody na to, że ewolucja znowu puka do naszych drzwi.

Mitch przygryzł wargę, rozważając to wszystko.

— Czy rozmawiał pan z Christopherem Dickenem?

— Powiedział, że nie jest w stanie mi pomóc — odparł Merton.

Wstrząsnęło to Mitchem.

— Ostatnim razem, gdy z nim rozmawiałem, wydawał się pełen entuzjazmu, a nawet napalony — powiedział.

— Musiał zmienić zdanie — stwierdził Merton. — Powinniśmy wziąć na pokład doktor Lang. Myślę, że zdoła przekonać kogoś z Uniwersytetu Stanu Waszyngton, na pewno doktor Konig I doktora Packera, może nawet jednego czy dwóch biologów ewolucyjnych.

Daney przytakiwał entuzjastycznie.

Merton zwrócił się do Mitcha. Pozbył się uśmiechu i odchrząknął.

— Twoja mina wskazuje chyba, że jesteś przeciwny?

— Nie możemy przecież postępować, jakbyśmy byli studentami pierwszego roku występującymi w kółku dyskusyjnym.

— Uważałem pana za zawodnika grającego ostro — powiedział Merton łobuzersko.

— Błąd — odparł Mitch. — Uwielbiam, jak wszystko idzie gładko i według zasad. To życie gra ostro.

Daney się uśmiechnął.

— Dobrze powiedziane. Sam pragnę znaleźć się na boisku.

— Jak to? — Zapytał Merton.

— To doskonała sposobność — odparł Daney. — Chciałbym znaleźć chętną kobietę i wprowadzić do rodziny któregoś z tych nowych ludzi.

Przez dłuższą chwilę Merton, Brock ani Mitch nie potrafili znaleźć właściwej odpowiedzi.

— Ciekawa myśl — uznał Merton spokojnie i rzucił szybkie spojrzenie na Mitcha, unosząc brew.

— Skoro zamierzamy wywołać burzę poza zamkiem, być może w końcu więcej drzwi zamkniemy, niż otworzymy — przyznał Brock.

— Mitch — odezwał się przybity Merton — proszę nam wobec tego powiedzieć, jak powinniśmy postępować… By było to bardziej zgodne z zasadami?

— Zbierzmy grupę prawdziwych ekspertów — odparł Mitch i na chwilę głęboko pogrążył się w myślach. — Packer i Maria Konig to doskonały początek. Sięgniemy do ich kolegów i znajomych; genetyków i biologów molekularnych z Uniwersytetu Stanu Waszyngton, NlH, kilkunastu innych uniwersytetów i instytutów badawczych. Oliver, pewnie wiesz, o kim myślę… Może nawet lepiej niż ja sam.

— O najbardziej postępowych biologach ewolucyjnych — potwierdził Merton, a potem się skrzywił, jakby to był oksymoron.

— Na razie o sprawie wiedzą tylko biolodzy molekularni i kilku wybranych paleontologów, jak Jack Niles.

— Znam tylko konserwatywnych — powiedział Brock. — W Innsbrucku pijałem kawę z niewłaściwymi ludźmi.

— Potrzebujemy podstaw naukowych — ciągnął Mitch. — Zamykającego usta krytykom zespołu szanowanych uczonych.

— Zajmie to tygodnie, może miesiące — powiedział Merton. Wszyscy mają pozycje, których chcą strzec.

— A jeśli damy więcej pieniędzy na badania w sektorze prywatnym? — Spytał Daney.

— Tu właśnie może się przydać pomoc pana Daneya — odparł Merton, patrząc na gospodarza spod krzaczastych rudych brwi. — Masz dość pieniędzy, aby zorganizować konferencję na najwyższym poziomie, a teraz właśnie czegoś takiego potrzebujemy. Dla przeciwstawienia się oświadczeniom ogłaszanym przez Zespół Specjalny.

Daney spochmurniał.

— Ile by to kosztowało? Setki tysięcy, miliony?

— Podejrzewam, że raczej to pierwsze — wyjaśnił Merton z chichotem.

Daney popatrzył na nich niepewnie.

— To dużo pieniędzy, będę musiał poprosić mamę — powiedział.

59

National Institutes of Health, Bethesda

— Pozwolę jej odejść — powiedziała siedząca za swym biurkiem doktor Lipton. — Wszystkim pozwolę. Ordynator oddziału badań klinicznych stwierdził, że mamy dość informacji, aby móc wydawać zalecenia dla naszych pacjentów i zakończyć eksperymenty.

Kaye patrzyła na nią w oszołomieniu.

— Tak po prostu… Wypuścisz ich z kliniki do domu?

— Lipton przytaknęła, lekko zaciskając szczęki.

— To nie był mój pomysł, Kaye. Muszę się jednak zgodzić. Wykraczamy poza granice etyki.

— A jeśli w domu będą potrzebowały opieki?

Lipton spuściła wzrok na biurko.

— Mówimy im, że dzieci najprawdopodobniej urodzą się z poważnymi wadami, że nie przeżyją. Zapewniamy im opiekę w najbliższych szpitalach. Pokryjemy wszystkie wydatki, choćby nawet doszło do powikłań. Zwłaszcza jeśli dojdzie do powikłań. Wszystkie są w okresie wrażliwości na lekarstwa.

— Czy wezmą RU-486?

— Mają wolny wybór.

— Denise, nie jestem z policji.

— Wiem o tym. Sześć kobiet poprosiło o pigułki. Chciały dokonać aborcji. W tej sytuacji nie możemy kontynuować eksperymentów.

— Czy im powiedziałaś…?

— Kaye, nasze wytyczne są krystalicznie czyste. Jeśli uznamy, że dzieci mogą zagrozić zdrowiu matki, dajemy im możliwość usunięcia ciąży. Jestem za zapewnieniem im prawa wyboru.

— To oczywiste, Denise, ale… — Kaye rozglądała się, patrząc na znajomy gabinet, wykresy, zdjęcia płodów w różnych stadiach rozwoju. — Nie mogę uwierzyć.

— Augustine poprosił nas o wstrzymanie podawania im RU-486, dopóki nie zostanie ustalona jasna polityka. Jednak to ordynator oddziału badań klinicznych dyktuje tu warunki.

— W porządku — powiedziała Kaye. — Kto nie poprosił o lekarstwo?

— Luella Hamilton — odparła Lipton. — Wzięła je ze sobą, obiecała regularnie chodzić do pediatry na badania, ale nie zażyła go pod naszym nadzorem.

— Czyli to już koniec?

— Wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje — odparła Lipton łagodnie. — Nie mieliśmy wyboru. Moralnie, politycznie dostaniemy w skórę, cokolwiek byśmy zrobili. Wybraliśmy etykę i pomoc dla naszych pacjentek. Gdybyśmy jednak zaczekali do dzisiaj… Otrzymaliśmy nowe polecenia od ministra zdrowia i opieki społecznej. Żadnych zaleceń aborcji i brak zezwolenia na RU-486. W ostatniej chwili wygrzebaliśmy się z bagna.

— Nie mam ani adresu, ani numeru telefonu pani Hamilton — powiedziała Kaye.

— I nie dostaniesz ich ode mnie. Ma prawo do prywatności. — Lipton popatrzyła na nią. — Nie wyłamuj się z systemu, Kaye.

— Myślę, że teraz to system wypluje mnie lada chwila — odparła Kaye. — Dzięki, Denise.

60

Stan Nowy Jork

W pociągu do Albany Mitch opadł na swoje miejsce, otoczony stęchłymi zapachami pasażerów, spłowiałego na słońcu materiału, środków czyszczących, tworzyw sztucznych. Miał wrażenie, że właśnie uciekł z Krainy Czarów. Entuzjazm Daneya wobec wprowadzenia do rodziny „nowej osoby” budził w nim zarówno fascynację, jak i obawę. Rasa ludzka tak rozwinęła się intelektualnie, tak zapanowała nad swoją biologią, że owa niespodziewana i dawna forma rozmnażania się, tworzenia nowych odmian gatunku, zostanie zdławiona w zarodku albo potraktowana jako nowy pionek w grze.

Patrzył przez okno na miasteczka, młode lasy, większe miasta z szarymi budynkami nudnych, brudnych i przynoszących zyski magazynów i fabryk.

61

Centrala Americolu, Baltimore

Kaye wzięła zamówione w bibliotece wydruki z Medline, dwadzieścia egzemplarzy każdego z ośmiu różnych artykułów, wszystkie równo ułożone. Pokręciła głową i wsiadając do windy, przejrzała jeden z plików.

Pięć minut trwało przejście przez kolejne posterunki ochrony na dziesiątym piętrze. Strażnicy machali różdżkami czytników, skanowali zdjęcie na jej identyfikatorze, przesuwali czujnikami po rękach i torebce. W końcu dowódca grupy Secret Service chroniącej wiceprezydenta połączył się z kimś w jadalni dyrekcji, pytając o Kaye. Wyszedł Dicken, potwierdził, że ją zna, i weszła do środka piętnaście minut po rozpoczęciu spotkania.

— Spóźniłaś się — szepnął Dicken.

— Utknęłam w korku. Czy wiesz, że zakończyli badania specjalne?

Dicken przytaknął.

— Teraz tańcują wokół siebie, starannie unikając podejmowania jakichkolwiek zobowiązań. Nikt nie chce, aby spadła na niego choćby cząstka winy.

Kaye zobaczyła wiceprezydenta siedzącego prawie na przodzie; obok siebie miał doradcę do spraw nauki. W sali było co najmniej czterech agentów Secret Service, cieszyła się więc, że Benson został na zewnątrz.

Napoje bezalkoholowe, owoce, herbatniki, ser i warzywa zajmowały stół na tyłach, ale nikt nie jadł. Wiceprezydent trzymał puszkę pepsi.

Gdy Dicken prowadził Kaye do fotela z lewej strony sali, Frank Shawbeck kończył omawianie wyników badań prowadzonych przez NIH.

— Zajęło mu to zaledwie pięć minut — szepnął Dicken do Kaye.

Shawbeck zebrał papiery na mównicy, cofnął się, a jego miejsce zajął Mark Augustine. Pochylił się nad katedrą.

— Doktor Lang już jest — oznajmił rzeczowo. — Przejdźmy do kwestii społecznych. W USA doszło do dwunastu przypadków poważnych zamieszek. Większość przypuszczalnie sprowokowały wieści, że zamierzamy bezpłatnie rozprowadzać RU-486. Decyzje takie jeszcze nie zapadły, choć są oczywiście dyskutowane.

— Żadne z tych lekarstw nie jest nielegalne — powiedziała zdenerwowana Cross. Siedziała po prawej ręce wiceprezydenta. — Panie prezydencie, zaprosiłam na to spotkanie przywódcę większości w senacie, ale odmówił. Nie mogę być odpowiedzialna za…

— Proszę cię, Marge — przerwał jej Augustine. — Swoje żale będziemy mogli wylewać za kilka minut…

— Przepraszam. — Cross założyła ręce. Wiceprezydent zerknął przez ramię na obecnych. Jego wzrok padł na Kaye, przez chwilę jakby się zachmurzył, potem znowu spoglądał przed siebie.

— Niepokoje społeczne nie ograniczają się tylko do Stanów — ciągnął Augustine. — Oczekujemy bardzo groźnej katastrofy. Mówiąc szczerze, ludzie nie rozumieją, co się dzieje. W swym postępowaniu kierują się najniższymi instynktami albo ulegają namowom demagogów. Pat Robertson, niech go szlag, już zapowiada, że Bóg spuści na Waszyngton najgorętsze ognie piekła, jeśli Zespół Specjalny uzyska zezwolenie na dalsze badania z użyciem RU-486. Nie on jeden. Jest naprawdę bardzo prawdopodobne, że tłumy będą się miotać, dopóki nie znajdą czegoś, czegokolwiek, bardziej namacalnego od prawdy, potem zaś pójdą jak barany za tym hasłem, a zapewne będzie ono religijne, natomiast nauka zostanie wyrzucona przez okno.

— Amen — powiedziała Cross. Przez grupkę zebranych przeszedł nerwowy śmieszek. Wiceprezydent nawet się nie uśmiechnął.

— Zebranie to wyznaczono trzy dni temu — mówił dalej Augustine. — Wczorajsze i dzisiejsze wydarzenia sprawiają, że jeszcze pilniejsze staje się zachowanie zimnej krwi i chłodnej głowy.

Kaye pomyślała, że wyczuwa, do czego to zmierza. Spojrzała na Roberta Jacksona, dostrzegła go siedzącego obok Cross. Przekręcił głowę, a wzrokiem na mgnienie oka strzelił w lewo, patrząc prosto na nią. Poczuła, jak się rumieni.

— To o mnie — szepnęła do Dickena.

— Nie bądź zarozumiała — ostrzegł Dicken. — Dzisiaj wszyscy będziemy musieli posypać sobie głowę popiołem.

— Już zawiesiliśmy badania nad RU-486 i nad tak zwanym, bardzo beztrosko i w bardzo złym guście, RU-Pentium — powiedział Augustine. — Panie doktorze Jackson.

Jackson wstał.

— Próby przedkliniczne wykazały brak skuteczności wszystkich naszych szczepionek i inhibitorów rybozymu na rozpoznane ostatnio szczepy SHEVY, wstępnie określone jako SHEVA-X. Mamy powody sądzić, że wszystkie nowe przypadki heroda w ciągu ostatnich trzech miesięcy należy przypisać zakażeniom poziomym SHEVĄ-X, mogącą występować w co najmniej dziewięciu różnych odmianach, z których każda ma odmienny płaszcz glikoproteinowy. Nie możemy atakować RNA matrycowego LPC w cytoplazmie, gdyż rybozymy, którymi teraz dysponujemy, nie rozpoznają formy zmutowanej. Mówiąc krótko, szczepionka utknęła w martwym punkcie. Przypuszczalnie nie ruszymy z miejsca przez następne sześć miesięcy.

Usiadł.

Augustine symetrycznie stykał palce obu dłoni, tworząc giętki wielokąt. W sali zapadła długa cisza, wszyscy przetrawiali wiadomości i płynące z nich wnioski.

— Pan doktor Phillips.

Gary Phillips, doradca prezydenta do spraw nauki, wstał i podszedł do mównicy.

— Pan prezydent poprosił mnie, abym przekazał wyrazy wdzięczności. Miał nadzieję na znacznie poważniejsze osiągnięcia, ale w żadnym innym kraju nie dokonano więcej niż zrobili NIH i Zespół Specjalny CDC Musimy uznać, że mamy przed sobą wyjątkowo sprytnego i wszechstronnego przeciwnika, trzeba więc mówić jednym głosem, zdecydowanie, aby zapobiec popadnięciu narodu w anarchię. To dlatego wysłuchałem pana doktora Roberta Jacksona i Marka Augustine’a. Nasze obecne położenie jest bardzo niepewne, społecznie niepewne, a słyszę, że między niektórymi członkami Zespołu Specjalnego, a zwłaszcza w jej części związanej z Americolem, panuje niezgoda mogąca potencjalnie doprowadzić do pęknięcia.

— To nie rozłam — powiedział jadowicie Jackson. — Schizma.

— Pani doktor Lang, powiedziano mi, że nie podziela pani niektórych poglądów wyrażanych przez doktora Jacksona i Marka Augustine’a. Czy zechce pani przedstawić teraz wprost swój punkt widzenia, abyśmy mogli go poddać ocenie?

Kaye kilka sekund siedziała zszokowana; potem wstała i jakoś zdołała powiedzieć:

— Nie sądzę, sir, abym miała teraz szansę na uczciwe wysłuchanie. W tej sali jestem najwyraźniej jedyną osobą, która nie zgadza się z oficjalnym stanowiskiem, jakie jest niewątpliwie przygotowywane.

— Potrzebujemy solidarności, ale musimy być sprawiedliwi — powiedział doradca naukowy. — Czytałem pani artykuły o HERV. Pani prace są nowatorskie i błyskotliwe. Najpewniej zostanie pani mianowana do Nagrody Nobla. Pani zastrzeżenia muszą być wysłuchane i jesteśmy na to gotowi. Żałuję, że nikogo nie stać na luksus posiadania dostatecznej ilości czasu. Tak byłoby lepiej.

Skinął ręką, aby wystąpiła. Kaye podeszła do mównicy. Phillips usunął się na bok.

— Swoje poglądy przedstawiałam podczas licznych rozmów z panem doktorem Dickenem, a także w jednej z panią Cross i doktorem Jacksonem — zaczęła Kaye. — Dziś rano zebrałam popierające je artykuły, niektóre z nich są moje, dowody zaczerpnięto z badań w ramach Human Genome Project, z dziedziny biologii ewolucyjnej, a nawet paleontologii. — Otworzyła aktówkę i podała Nilson stos wydruków, a ta ułożyła je z lewej strony.

— Nie znalazłam jeszcze kluczowego elementu, który połączyłby wszystkie moje teorie w jedną — ciągnęła Kaye, po czym wypiła odrobinę wody ze szklanki podanej przez Augustine'a. — Dane naukowe wynikające z badań mumii w Innsbrucku nie zostały jeszcze ogłoszone publicznie.

Jackson przewrócił oczyma.

— Mam wstępne podsumowanie danych zebranych przez doktora Dickena w Turcji i Gruzji…

Mówiła dwadzieścia minut, skupiając się na szczegółach oraz własnej pracy nad elementami mobilnymi i HERV-DL 3. Na grząski grunt wkroczyła, opisując swe poszukiwania różnych odmian LPC, zakończone powodzeniem tego samego dnia, w którym usłyszała od Jacksona o rozpoznaniu mutacji SHEVY. — Uważam, że SHEVA-X to kopia zapasowa lub odpowiedź na nieudane początkowe próby przekazywania poziomego, mającego przynieść narodziny żywych dzieci. Wywoływane przez SHEVĘ-X ciąże drugiego stadium będą odporne na oddziaływanie wirusa opryszczki. Dadzą zdrowe i zdolne do życia dzieci. Nie mam na to dowodów wprost; nic nie wiem o narodzinach takiego dziecka. Wątpię jednak, abyśmy musieli długo na nie czekać. Powinniśmy być przygotowani.

Kaye była zdumiona, że mówi tak spójnie, choć uświadamiała sobie boleśnie, że nie zdoła powstrzymać lawiny. Augustine patrzył na nią uważnie, pewnie z podziwem; uśmiechnął się do niej ukradkiem.

— Dziękuję pani, doktor Lang — powiedział Phillips. — Jakieś pytania?

Frank Shawbeck podniósł rękę.

— Czy doktor Dicken podziela pani wnioski?

Dicken wystąpił naprzód.

— Jakiś czas podzielałem. Najnowsze dowody przekonały mnie, że się myliłem.

— Jakie dowody? — Zawołał Jackson. Augustine ostrzegawczo pokiwał palcem, ale dopuścił to pytanie.

— Uważam, że SHEVA mutuje tak, jak organizm chorobotwórczy — odparł Dicken. — Nic mnie nie przekona, że nie działa jak ludzki patogen.

— Pani doktor Lang, czy to prawda, że uważane wcześniej za niezakaźne formy HERV powiązano z niektórymi rodzajami guzów? — Zapytał Shawbeck.

— Tak, sir. Jednakże w wielu innych tkankach, w tym także w łożysku, powodują ekspresje form niezakaźnych. Dopiero teraz mamy sposobność zrozumieć, ile ról mogą pełnić owe retrowirusy endogenne.

— Pani doktor Lang, czy rozumiemy powody, dla których są w naszym genomie, w naszych tkankach? — Spytał Augustine.

— Na razie nie znamy żadnej teorii, która wyjaśniałaby ich obecność.

— Innej niż czyniącej z nich organizmy chorobotwórcze?

— Liczne substancje w naszych ciałach są jednocześnie korzystne i niezbędne, a mimo to niekiedy wywołują choroby — odparła Kaye. — Onkogeny to niezbędne geny, które mogą być również pobudzane do wywoływania nowotworu.

Jackson podniósł rękę.

— Chciałbym odeprzeć ten argument, patrząc na niego z perspektywy ewolucyjnej — powiedział. — Choć nie jestem biologiem ewolucyjnym, a nawet nie udawałem go nigdy w telewizji…

Chichoty wszystkich oprócz Shawbecka i wiceprezydenta, którzy zachowali kamienne twarze.

— …To jestem przekonany, że znam dostatecznie paradygmat wpojony mi w szkole i na uniwersytecie. Według tego paradygmatu ewolucja postępuje poprzez przypadkowe mutacje zachodzące w genomie. Mutacje te zmieniają rodzaj białek lub innych cząsteczek kodowanych przez nasze DNA i są zazwyczaj szkodliwe, gdyż powodują chorobę lub śmierć organizmu. W długim jednak czasie i przy zmienionych warunkach, mutacje mogą tworzyć także i takie nowe formy, które przynoszą korzyści. Chyba się na razie nie mylę, pani doktor?

— Taki jest paradygmat — potwierdziła Kaye.

— Pani jednak mówiła raczej o dotychczas nierozpoznanym mechanizmie, poprzez który genom przejmuje kontrolę nad własną ewolucją, w jakiś sposób wyczuwa, że nadeszła pora zmiany. Zgadza się?

— Na razie tak — powiedziała Kaye. — Uważam, że nasz genom jest dużo mądrzejszy aniżeli my. Dziesiątki tysięcy lat zajęło nam osiągnięcie punktu, w którym mamy nadzieję na zrozumienie, jak działa. Gatunki ziemskie ewoluują, rywalizując i współpracując, od miliardów lat. Nauczyły się przeżywać w warunkach, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Nawet najbardziej konserwatywni biolodzy znają różne rodzaje bakterii, które potrafią współpracować i uczyć się nawzajem — obecnie jednak wielu z nich rozumie, że różne rodzaje organizmów wielokomórkowych, roślin i zwierząt, do których i my się zaliczamy, postępują w zasadzie tak samo, odgrywając swe role w ekosystemie. Gatunki ziemskie nauczyły się przewidywać zmiany klimatyczne i zawczasu na nie reagować, zdobywać przewagę już na starcie, a w naszym przypadku, moim zdaniem, genom człowieka reaguje teraz na zmiany społeczne i wywoływany nimi stres.

Jackson udawał, że przetrawia w umyśle te idee, zanim zapytał:

— Gdyby była pani promotorem i któryś ze studentów zechciał napisać pracę doktorską o tej możliwości, czy zachęcałaby go pani?

— Nie — odparła Kaye szczerze.

— Dlaczego? — Naciskał Jackson.

— Pogląd ten nie zyskał szerokiego poparcia. Ewolucja stała się bardzo zaskorupiałą dziedziną biologii i jedynie kilku śmiałków podważa paradygmat Współczesnej Syntezy Darwinowskiej. Żaden doktorant nie powinien zajmować się tym samotnie.

— Karol Darwin się mylił, a rację ma pani?

Kaye zwróciła się do Augustine’a.

— Czy doktor Jackson prowadzi tu przesłuchanie?

Augustine wystąpił naprzód.

— Doktor Lang, ma pani dziś sposobność udzielenia odpowiedzi swym oponentom.

Kaye obróciła się, lekko zmrużonymi oczyma popatrzyła na Jacksona i obecnych.

— Nie podważam dokonań Karola Darwina, niezmiernie go szanuję. Darwin pierwszy przestrzegałby, abyśmy nie zmieniali naszych idei w niepodważalne dogmaty, dopóki nie poznamy wszystkich rządzących nimi zasad. Sama nie odrzucam zbyt wielu zasad współczesnej syntezy; niewątpliwie wszystko, co wymyśla genom, musi przechodzić test przeżycia. Mutacja jest źródłem nowości nieprzewidywalnych i niekiedy pożytecznych. Nie wystarcza jednak do wyjaśnienia wszystkiego, co dostrzegamy w przyrodzie. Współczesną syntezę opracowano w okresie, gdy dopiero zaczęliśmy poznawać naturę DNA i kłaść podwaliny dzisiejszej genetyki. Darwin byłby zafascynowany naszą dzisiejszą wiedzą o plazmidach i wymianie swobodnego DNA, o mechanizmie naprawiającym błędy w genomie, o edycji, transpozycji i ukrytych wirusach, o markerach genetycznych i budowie genu, o wszystkich zjawiskach genetycznych, z których wiele nie pasuje gładko do najbardziej sztywnej interpretacji współczesnej syntezy.

— Czy jakikolwiek szanowany naukowiec popiera pogląd, że genom jest samoświadomym „umysłem”, potrafiącym oceniać środowisko i określać przebieg własnej ewolucji?

Kaye zaczerpnęła głęboko powietrza.

— Potrzebowałabym kilku godzin na poprawianie pana i wyjaśnianie, jak naprawdę wygląda pogląd, który pan streścił, ale z grubsza odpowiedź brzmi „tak”. Niestety, nie mówię o nikim z tu obecnych.

— Czy ich poglądy nie budzą kontrowersji?

— Oczywiście, że budzą — powiedziała Kaye. — W tej dziedzinie nie ma rzeczy niekontrowersyjnych. I wolę unikać słowa „umysł”, gdyż ma konotacje osobowe i religijne, które tylko zaciemniają sprawę. Używam określenia „sieć”; postrzegająca i przystosowująca się sieć współpracujących i rywalizujących osobników.

— Czy uważa pani, że ów umysł, albo sieć, może być w jakiejś mierze odpowiednikiem Boga? — Ku jej zdziwieniu, Jackson zadał to pytanie bez tonu pychy czy wzgardy.

— Nie — odparła Kaye. — Nasze własne mózgi działają jako postrzegające i przystosowujące się sieci, a nie uważam, że jesteśmy bogami.

— Ale nasze mózgi tworzą umysły, przyzna pani?

— Sądzę, że pasuje tu słowo „tak”.

Jackson wzniósł ręce ze zdumieniem i spytał:

— Mamy więc pełen krąg. Jakiś rodzaj Umysłu — może przez duże U — steruje ewolucją?

— Jeszcze raz powtórzę, że musimy tu unikać przesady i nadużywania słów — powiedziała Kaye powoli, a potem uświadomiła sobie, że powinna była pominąć to pytanie milczeniem.

— Czy swoje teorie przedstawiła pani w szerszej postaci w artykule poddanym recenzji i opublikowanym w poważnym czasopiśmie naukowym?

— Nie — odparła Kaye. — Niektóre ich aspekty opisałam w artykułach o HERV-DL 3, które były recenzowane.

— Inne czasopisma odrzuciły wiele pani artykułów?

— Zgadza się — powiedziała Kaye.

— Na przykład „Celi”.

— Tak.

— Czy „Virology” to najbardziej szanowane czasopismo w swej dziedzinie?

— To poważne czasopismo — odparła Kaye. — Publikowało bardzo ważne artykuły.

Jackson porzucił ten wątek.

— Nie zdążyłem przeczytać całości wręczonych przez panią materiałów. Przepraszam. — Wstał. — Czy jest pani przekonana, że którykolwiek z autorów artykułów zawartych w tych materiałach poparłby w pełni pani pogląd na temat sposobów działania ewolucji?

— Na pewno nie — odpowiedziała Kaye. — Dziedzina ta dopiero zaczyna się rozwijać.

— Jeszcze się nawet nie rozwija, doktor Lang, tkwi ciągle w niemowlęctwie, przyzna pani chyba?

— Tak, jest w niemowlęctwie — przyznała śmiało Kaye. — Ale niemowlętami są także wszyscy, którzy odrzucają przekonujące dowody. — Nie mogła się powstrzymać przed zerknięciem na Dickena. Odwzajemnił jej spojrzenie z miną ponurego zdecydowania.

Augustine ponownie wystąpił i wyciągnął rękę.

— Moglibyśmy tak jeszcze całe dni. Na pewno konferencja taka byłaby ciekawa. Musimy jednak ocenić, czy takie poglądy, jakie prezentuje pani doktor Lang, mogą być szkodliwe dla zadań Zespołu Specjalnego. Naszą misją jest ochrona zdrowia narodu, a nie dyskutowanie nad oderwanymi problemami nauki zamkniętej w wieży z kości słoniowej.

— To trochę niesprawiedliwe, Mark — wtrąciła się Marge Cross, wstając. — Kaye, czy czujesz się jak postawiona przed sądem kapturowym?

Kaye pozwoliła sobie na lekkie prychnięcie, na wpół chichot, na wpół westchnienie, spuściła głowę i nią pokiwała.

— Szkoda, że nie mamy czasu — powiedziała Marge. — Naprawdę szkoda. Twoje poglądy są fascynujące i podzielam wiele z nich, moja droga, ale ugrzęźliśmy po uszy w interesach i polityce, musimy ciągnąć to, co wszyscy jesteśmy w stanie znieść i co zrozumieją ludzie. W tym pomieszczeniu nie dostrzegam wsparcia, wiem też, że brakuje nam czasu i ochoty, aby wszcząć całkowicie otwartą dyskusję. Niestety, panie doktorze Augustine, nauką zajmują się teraz komitety.

Augustine wyraźnie nie był zadowolony z tego stwierdzenia.

Kaye spojrzała na wiceprezydenta. Ten patrzył na teczkę trzymaną na kolanach, której nie otworzył; wyglądał na zagubionego w tym gąszczu fachowych sporów. Czekał na zakończenie dyskusji.

— Rozumiem, Marge — powiedziała Kaye. Nie mogła powstrzymać drżenia głosu. — Dziękuję ci za tak jasne postawienie sprawy.

— Jako jedyne możliwe wyjście widzę opuszczenie Zespołu Specjalnego. Przypuszczalnie pomniejszy to moją wartość dla Americolu, dlatego zapowiadam ci, że opuszczę także jego.


Augustine po zebraniu wziął Dickena na stronę. Dicken chciał porozmawiać z Kaye, ale znacznie go wyprzedziła, idąc korytarzem do windy.

— Potoczyło się inaczej, niżbym sobie życzył — powiedział mu Augustine. — Nie chcę pozbywać się jej z Zespołu Specjalnego. Wystarczy mi, że nie rozgłosi publicznie tych poglądów. Chryste, Jackson pewnie wyrządził nam wszystkim niedźwiedzią przysługę…

— Znam dość dobrze Kaye Lang — odparł Dicken. — Odeszła na dobre; no tak, została wkurzona, ale nie odpowiadam za Jacksona.

— Co więc, u diabła, możesz zrobić, aby to wszystko posklejać? — Spytał Augustine.

Dicken odsunął się od niego.

Nada, Mark. Nawet kiwnąć palcem. I nie proś mnie, abym próbował.

Shawbeck podszedł do nich z ponurą miną.

— Na jutro zapowiadany jest kolejny marsz na Waszyngton. Grupy kobiet, chrześcijańskie, czarne, hiszpańskie. Ewakuują Kapitol i Biały Dom.

— Jezu Chryste — powiedział Augustine. — Co zamierzają, zamknąć kraj na klucz i wyjechać?

— Prezydent zgodził się na pełną obronę. Przez regularną armię i Gwardię Narodową. Burmistrz zamierza chyba ogłosić w mieście stan wyjątkowy. Wiceprezydent leci wieczorem do Los Angeles. Panowie, my też powinniśmy się stąd wynosić.

Dicken słyszał, jak Kaye spiera się ze swym ochroniarzem. Ruszył szybko korytarzem, aby zobaczyć, co się dzieje, ale byli już w windzie, której drzwi się zamknęły, zanim do nich doszedł.


Kaye stała w holu na parterze, z rękoma na biodrach, krzycząc ile sił w płucach.

— Nie chcę waszej ochrony! Nie chcę żadnego z was! Mówiłam już…

— Nie mam możliwości wyboru, pani doktor — powiedział Benson, jak byczek zapierając się w miejscu. — Mamy stan alarmowy.

— Nie może pani wrócić do swego mieszkania, póki nie ściągniemy tu więcej ludzi, a potrwa to co najmniej godzinę.

Ochrona budynku zamknęła drzwi frontowe i ustawiała zapory. Kaye okręciła się, zobaczyła barykady, gapiów za szklanymi drzwiami. Na boczne wejście powoli opuszczały się stalowe kraty.

— Czy mogę zadzwonić?

— Nie teraz, pani Lang — odparł Benson. — Przeprosiłbym za to wszystko, gdyby było moją winą, wie pani przecież.

— Tak jak za to, że Augustine usłyszał od ciebie, kto był w moim mieszkaniu!

— Spytali portiera, pani Lang, a nie mnie.

— A więc to tak, teraz jesteśmy my i oni? Chcę być na zewnątrz z prawdziwymi ludźmi, a nie tutaj…

— Nie chciałaby pani, gdyby panią rozpoznali — powiedział Benson.

— Karl, na miłość boską, złożyłam rezygnację!

Agent podniósł ręce i mocno pokręcił głową; to bez znaczenia.

— No to gdzie mam pójść?

— Wraz z innymi naukowcami do saloniku dyrekcji.

— Z Jacksonem? — Kaye zagryzła wargę i popatrzyła na sufit, wstrząsana bezradnym śmiechem.

62

Uniwersytet Stanu Nowy Jork, Albany

Mitch patrzył przez okno taksówki na studentów maszerujących wysadzaną drzewami aleją. Po drodze z domów i gmachów publicznych wylewali się ludzie. Tym razem nie mieli żadnych tablic, transparentów, ale wszyscy wznosili wysoko lewą rękę z wyprostowanymi palcami, wnętrzem dłoni do przodu.

Kierowca, imigrant z Somalii, pochylił głowę i wyjrzał przez prawe okienko.

— Co to znaczy, ręka w górze?

— Nie wiem — odparł Mitch.

Marsz zatrzymał ich na skrzyżowaniu. Kampus uniwersytecki był zaledwie kilka przecznic dalej, ale Mitch wątpił, aby dotarli tam dzisiaj.

— Straszne — powiedział taksówkarz, zerkając przez ramię na Mitcha. — Chcą, aby coś zrobili, tak?

Mitch przytaknął.

— Chyba tak.

Kierowca pokręcił głową.

— Nie mogę jechać dalej. Trzeba by długo czekać. Przepraszam, odwiozę pana na dworzec, gdzie będzie pan bezpieczny.

— Nie — powiedział Mitch. — Wysiądę tutaj.

Zapłacił kierowcy i wyszedł na chodnik. Taksówka zawróciła i odjechała, zanim zdążyły ją zablokować inne samochody.

Mitch zacisnął szczęki. Skórą i nosem czuł napięcie, elektryczność gromadzącą się w tłumie, długim potoku mężczyzn i kobiet, na początku głównie młodych, ale teraz coraz starszych, wyłaniających się z budynków; wszyscy maszerowali ze wzniesioną lewą ręką.

Nie pięścią, ręką. Mitch uznał to za znaczące.

Samochód policyjny zatrzymał się zaledwie kilka jardów od niego. Dwaj funkcjonariusze stanęli przy otwartych drzwiczkach, patrząc tylko.

W dniu, w którym po raz pierwszy się kochali, Kaye żartowała o założeniu masek. Tak mało razy się kochali. Coś ścisnęło mu gardło. Zastanawiał się, ile maszerujących kobiet jest w ciąży, u ilu testy na obecność SHEVY dały wynik pozytywny, jak to wpłynęło na ich związki.

— Wie pan, co się dzieje? — Zawołał policjant do Mitcha.

— Nie.

— Sądzi pan, że zrobi się gorąco?

— Mam nadzieję, że nie — odparł Mitch.

— Nic nam nie powiedziano — poskarżył się policjant, potem wsiadł do radiowozu. Samochód ruszył na wstecznym, ale zatrzymały go inne i nie mógł posuwać się dalej. Mitch pomyślał, że mądrze zrobili, nie włączając syreny.

Marsz różnił się od tego w San Diego. Ludzie byli tutaj zmęczeni, po ciężkich przejściach, prawie bez resztek nadziei. Mitch chciałby móc im powiedzieć, że cały ich lęk jest niepotrzebny, że to nie choroba, zaraza, ale stracił już pewność, w co wierzyć. Wszystkie przekonania i cała wiara wyparowały w obliczu tej potężnej fali emocji i strachu.

Nie chciał pracy na SUNY. Pragnął być przy Kaye; pragnął ją chronić, pomagać jej wyjść z tego cało zawodowo i osobiście, pragnął również, aby to ona pomagała jemu.

To nie był dobry czas na samotność. Cały świat cierpiał.

63

Baltimore

Kaye otworzyła drzwi mieszkania i weszła powoli. Dwukrotnym kopnięciem zamknęła ciężkie drzwi, potem jeszcze pchnęła ręką, aby zatrzasnął się zamek. Torebkę i walizkę położyła na krześle i przez chwilę stała, jakby odzyskując siły. Nie spała od dwudziestu ośmiu godzin.

Na dworze był późny ranek.

Zamrugało do niej światełko automatycznej sekretarki. Odsłuchała trzy wiadomości. Pierwsza była od Judith Kushner, proszącej o oddzwonienie. Druga od Mitcha, który zostawił numer telefoniczny w Albany. Trzecia również od Mitcha. „Zdołałem wrócić do Baltimore, ale nie było to łatwe. Nie wpuścili mnie do budynku, choć miałem klucz, który mi dałaś. Próbowałem w Americolu, ale w centrali mówią, że nie łączą rozmów z zewnątrz, że jesteś niedostępna, i tym podobne. Bardzo się martwię, Kaye. Tutaj robi się piekło. Zadzwonię za parę godzin i zobaczę, czy jesteś w domu”.

Kaye otarła oczy i zaklęła pod nosem. Ledwo widziała. Czuła się, jakby wdepnęła w kisiel, a nikt nie pozwalał jej oczyścić butów.

Americol od dziewięciu godzin otaczały cztery tysiące manifestantów, odcinając cały ruch wokół budynku. Wkroczyła policja i udało się jej zmusić tłum do ruchu, rozbić go na mniejsze i łatwiejsze do opanowania grupy. Wywołało to zamieszki, zaczęło się podpalanie, przewracanie samochodów.

— Gdzie mam zadzwonić, Mitch? — Szepnęła, biorąc słuchawkę z ładowarki. Przeglądała książkę telefoniczną, szukając numeru YMCA, kiedy telefon zadzwonił jej w dłoni.

Przyłożyła słuchawkę do ucha.

— Halo?

— Tu znowu Mroczny Intruz. Co u ciebie?

— Mitch, o Boże, u mnie dobrze, ale jestem skonana.

— Przeszedłem całe śródmieście. Spalili częściowo centrum konferencyjne.

— Wiem. Gdzie jesteś?

— Już blisko. Widzę twój blok i Pepto-Bismol Tower.

— Bromo-Seltzer — roześmiała się Kaye. — Wieża niebieska, a nie różowa. — Głęboko odetchnęła. — Nie chcę cię tutaj. To znaczy, nie chcę dłużej być z tobą tutaj. Mitch, gadam bez sensu. Bardzo cię potrzebuję. Przyjdź proszę. Muszę się spakować i wyjść. Goryl jest tu nadal, ale został w holu. Zadzwonię do niego i powiem żeby cię wpuścił.

— Nawet nie spróbowałem otrzymać pracy na SUNY — powiedział Mitch.

— Zerwałam z Americolem i Zespołem Specjalnym. Jesteśmy kwita.

— Oboje wylądowaliśmy na bruku?

— Bez roboty, korzeni i żadnych źródeł utrzymania. Oprócz sporego konta w banku.

— I gdzie my się teraz podziejemy? — Zapytał Mitch.

Kaye sięgnęła do torebki i wyjęła dwa pudełeczka z testami na SHEVĘ. Wzięła je z magazynu na siódmym piętrze Americolu.

— Może pojedziemy do Seattle? Masz tam mieszkanie, zdaje się?

— Tak.

— Doskonale. Pragnę cię, Mitch. Żyjmy długo i szczęśliwie w twej kawalerce w Seattle.

— Zwariowałaś. Już idę.

Rozłączyła się i roześmiała z ulgą, potem zaczęła łkać. Pogładziła telefonem policzek, pojęła, jakie to głupie i odłożyła komórkę.

— Naprawdę jestem jak na głodzie — powiedziała do siebie, idąc do kuchni. Kopnięciem zrzuciła buty, zdjęła ze ściany należącą do matki grafikę Parrisha, położyła ją na stole w jadalni, potem wszystkie inne związane z nią, jej rodziną, przeszłością.

W kuchni z kurka lodówki nalała szklankę zimnej wody.

— Pieprzyć luksus, pieprzyć bezpieczeństwo. Pieprzyć dobre wychowanie. — Wymieniła listę z dziesięciu innych rzeczy do pieprzenia, a na samym jej końcu umieściła: — beznadziejnie głupią mnie.

Potem przypomniała sobie, że powinna uprzedzić Bensona o przyjściu Mitcha.

64

Atlanta

Dicken szedł do swego starego pokoju w podziemiu budynku nr 1 przy Clifton Road 1600. Po drodze torował sobie przejście winylową torbą zawierającą nowe materiały — specjalną przepustkę federalną, świeżo wydrukowane instrukcje dotyczące nowych procedur bezpieczeństwa, tematy rozmów wyznaczonych na ten tydzień.

Nie mógł uwierzyć, że do tego doszło. Oddziały Gwardii Narodowej patrolowały okolice i tereny CDC, choć bowiem nie doszło tam jeszcze do żadnych aktów przemocy, to co najmniej dziesięć razy dziennie dzwoniono z groźbami do głównej centrali.

Otworzył drzwi swego gabinetu i chwilę stał w tym pokoiku, rozkoszując się chłodem i ciszą. Wolałby być w Lagos lub Tegucigalpie. Bardziej na swoim miejscu czuł się w ciężkich warunkach odległych terenów; nawet Gruzja była dlań trochę zbyt cywilizowana, a zatem jak na jego gust trochę zbyt niebezpieczna.

Zdecydowanie wolał wirusy od niepanujących nad sobą ludzi.

Rzucił torbę na biurko. Przez chwilę nie pamiętał, po co tu przyszedł. Miał coś zabrać dla Augustine'a. Potem sobie przypomniał: pochodzące z Northside Hospital protokoły z sekcji płodów pierwszego stadium. Augustine pracował nad projektem tak ściśle tajnym, że Dicken nic o nim nie wiedział, ale w związku z nim kopiowane były wszystkie znajdujące się w budynku materiały dotyczące HERV i SHEVY.

Odnalazł protokoły, potem stał pogrążony w myślach, przypominając sobie rozmowę z Jane Salter sprzed kilku miesięcy o wrzaskach małp w tych starych podziemnych pomieszczeniach.

Tupał nogą w rytm starej i makabrycznej piosenki dziecięcej, mrucząc: „Robaki wchodzą, robaki wychodzą, małpy zakrzyczą i małpy zawyją…”.

Już nie miał wątpliwości. Christopher Dicken grał zespołowo, mając nadzieję jedynie na to, że wyjdzie z tego posiadając umysł i uczucia w najwyżej kilku spójnych kawałkach.

Wziął winylową torbę i teczki i opuścił pokój.

65

Baltimore
28 kwietnia

Kaye zarzuciła na ramię torbę z ubraniami. Mitch wziął dwie walizki i stał w drzwiach, przytrzymywanych w otwartej pozycji gumowym klockiem. Do samochodu w garażu apartamentowca załadowali już trzy pudła.

— Powiedzieli, że mam być w kontakcie. — Kaye pokazała Mitchowi czarny telefon komórkowy. — Marge płaci za nią. A Augustine powiedział, że nie mogę udzielać żadnych wywiadów. To przeżyję. Co z tobą?

— Mam zamknięte usta.

— Pocałunkami? — Kaye trąciła go biodrem.

Benson zjechał z nimi do garażu. Z miną wyrażającą wyraźne niezadowolenie przyglądał się, jak ładują samochód Mitcha.

— Nie podoba ci się moje rozumienie wolności? — Zapytała zaczepnie agenta Kaye, zatrzaskując bagażnik. Jęknęły tylne resory samochodu.

— Zabiera pani z sobą wszystko, pani doktor — odparł Benson z wielką powagą.

— Nie podoba mu się towarzystwo, jakie wybrałaś — powiedział Mitch.

— Pewnie — stwierdziła Kaye, stając obok Bensona i odrzucając włosy do tyłu. — Ma przecież dobry gust.

Benson się uśmiechnął.

— Głupio pani robi, wyjeżdżając bez ochrony.

— Może — odparła Kaye. — Dziękuję za twoją czujność. Przekaż wyrazy mojej wdzięczności.

— Tak jest, pani doktor — powiedział Benson. — Powodzenia.

Kaye objęła go. Benson się zarumienił.

— Jedziemy — rzuciła Kaye.

Przesunęła palcem po ramie drzwiczek buicka, szaroniebieskim lakierze zmatowiałym od zużycia. Zapytała Mitcha, ile lat ma samochód.

— Nie wiem — odparł. — Z dziesięć, piętnaście.

— Znajdź salon — poleciła Kaye. — Kupię ci nowiutkiego land rovera. — Wystarcza mi ten, całkowicie. — Mitch uniósł brew. — Wolę nie rzucać się w oczy.

— Uwielbiam, gdy to robisz — powiedziała Kaye, podnosząc wysoko swą znacznie skromniejszą brew. Mitch się zaśmiał.

— No to zapomnij — powiedziała. — Zostań przy buicku. Będziemy obozować pod gwiazdami.


66

W drodze do Waszyngtonu

Należący do lotnictwa wojskowego odrzutowiec pasażerski Falcon leciał gładko na wschód. Augustine popijał colę i często wyglądał przez okno, wyraźnie zdenerwowany lotem. Dicken nie znał dotąd tej strony jego charakteru; nigdy przedtem nie lecieli razem.

— Możemy przedstawić silne poszlaki wskazujące, że jeśli nawet płody SHEVY drugiego stadium przeżyją poród, będą przenosić wielką różnorodność zakaźnych HERV-ów — powiedział Augustine.

— Czyje to dowody? — Zapytała Jane Salter. Była nieco zarumieniona od ciepła w samolocie oczekującym na start; w najlepszym razie tylko trochę przejmowała się wojskowym otoczeniem.

— Badaczom z Zespołu Specjalnego kazałem zebrać wyniki biopsji z ostatnich dwóch tygodni, powodując się wyłącznie przeczuciem. Znamy HERV-y ulegające ekspresji w najrozmaitszych warunkach, ale te cząsteczki nigdy dotąd nie były zakaźne.

— Nadal nie wiemy, jakim cholernym celom służą cząsteczki niezakaźne, jeśli w ogólne mają jakieś — powiedziała Salter. Inni członkowie kierownictwa, młodsi i mniej doświadczeni, siedzieli spokojnie w swoich fotelach, poprzestając na słuchaniu.

— Żadnym dobrym — odparł Augustine, klepiąc poręcz fotela. Ciężko przełknął ślinę i znowu wyjrzał przez okno. — HERV ciągle wytwarzał cząsteczki wirusowe niemające charakteru zakaźnego… Dopóki SHEVA nie zaczęła kodować pełnego zestawu narzędzi, wszystkiego, co konieczne dla złożenie wirusa i jego ucieczki z komórki. Mam sześć opinii ekspertów, w tym Jacksona, twierdzących, że SHEVA umie „uczyć” inne HERV-y, jak mają być znowu zakaźne. Najbardziej czynne stają się u osobników, u których komórki szybko się dzielą, a zatem w płodach SHEVY. Być może będziemy się musieli zmierzyć z chorobami, jakich nie widzieliśmy od milionów lat.

— Chorobami, które być może przestaną być dla ludzi groźne — powiedział Dicken.

— Czy możemy na to liczyć? — Zapytał Augustine. Dicken wzruszył ramionami.

— Co więc chcesz zalecać? — Spytała Salter.

— W Waszyngtonie już zarządzono godzinę policyjną, a w każdej chwili mogą tam wprowadzić stan wojenny, wystarczy, że ktoś zbije szybę w oknie albo przewróci samochód. Skończą się demonstracje, podżegające komentarze… Politycy nie znoszą, jak się ich linczuje. To nie potrwa długo. Prosty lud jest jak stado krów, a jak rozpęta się burza, to zdenerwują się nawet kowboje.

— Niezbyt fortunne porównanie, doktorze Augustine — rzuciła surowo Salter.

— No dobrze, wybiorę inne — odparł Augustine. — Na wysokości dwudziestu tysięcy stóp nie jestem w najlepszej formie.

— Uważasz, że zostanie wprowadzony stan wojenny — zapytał Dicken — a wtedy będziemy mogli internować wszystkie kobiety w ciąży i zabierać im dzieci… Na badania?

— To straszne — przyznał Augustine. — Większość płodów prawdopodobnie umrze, a może i wszystkie. Jeśli jednak jakieś przeżyją, pewnie zdołam przekonać, kogo trzeba, że konieczne jest ich internowanie.

— Mówimy o gaszeniu ognia benzyną — zauważył Dicken.

Augustine zgodził się po namyśle.

— Łamię sobie głowę, próbując znaleźć inne wyjście. Przedstawię alternatywne rozwiązania.

— Może nie powinniśmy teraz mącić wody — powiedziała Salter.

— Nie mam zamiaru teraz nic mówić ani robić. Praca trwa.

— Lepiej, abyśmy się znaleźli na twardym gruncie — powiedział Dicken.

— Święta racja — przyznał Augustine z grymasem. — Terra firma, i im szybciej, tym lepiej.

67

Opuszczając Baltimore

— Każdy przeciw czemuś występuje — zauważył Mitch, wyjeżdżając z miasta drogą stanową 26, aby ominąć główne autostrady. Blokowało je zbyt wielu demonstrantów — w samochodach, na motocyklach, a nawet rowerach, przy czym wszyscy twierdzili, że korzystają z prawa do nieposłuszeństwa obywatelskiego. I tak musieli w śródmieściu odczekać dwadzieścia minut, dopóki policja nie usunęła ton śmieci porzuconych przez protestujących pracowników zakładów oczyszczania miasta.

— Zawiedliśmy ich — powiedziała Kaye.

— Ty nie zawiodłaś — odparł Mitch, próbując znaleźć uliczkę, w którą mógłby skręcić.

— Spieprzyłam wszystko i nie zdołałam przekonać do moich racji — mruczała pod nosem zdenerwowana Kaye.

— Coś się stało? — Zapytał Mitch.

— Nie ze mną — odparła szybko. — Z całą tą cholerną planetą.


W Wirginii Zachodniej zajechali na kemping KOA i zapłacili trzydzieści dolarów za miejsce pod namiot. Mitch rozbił lekką kopułkę, kupioną w Austrii przed spotkaniem Tilde, i ustawił kuchenkę turystyczną, a wszystko pod młodym dębem górującym nad płaską doliną, w której na starannie zaoranym polu tkwiły bezczynnie dwa traktory.

Słońce zaszło dwadzieścia minut wcześniej, a niebo zasnuwały obłoczki. Powietrze zaczęło się właśnie oziębiać. Kaye kleiły się włosy, obcierały ją elastyczne majtki.

Jakaś rodzina rozbiła dwa namioty mniej więcej sto jardów dalej, reszta kempingu była pusta.

Kaye weszła pod tropik.

— Chodź tu! — Zawołała Mitcha. Zdjęła ubranie i położyła się na rozłożonym przez Mitcha śpiworze. Mitch zostawił kuchenkę i wetknął głowę do namiotu.

— O Boże, kobieto — powiedział z podziwem.

— Czujesz mój zapach? — Spytała.

— Oczywiście, proszę pani — odparł akcentem z Karoliny Północnej, naśladując agenta Bensona. Wślizgnął się obok Kaye.

— Jeszcze jest ciepło.

— Czuję twój — powiedziała Kaye. Miała wyczekującą i poważną minę. Pomogła mu zdjąć koszulę, a on sam zdarł spodenki, zanim sięgnął po saszetkę z przyborami do golenia, w której trzymał prezerwatywy. Gdy zaczął otwierać opakowanie, pochyliła się nad nim i pocałowała penis w erekcji. — Nie tym razem — powiedziała. Lizała go szybko; podniosła głowę. — Chcę ciebie, nic oprócz ciebie.

Mitch wziął w dłonie głowę Kaye i odsunął od siebie jej usta.

— Nie — odparł.

— Dlaczego nie? — Zapytała.

— Jesteś płodna.

— Skąd, u diabła, wiesz?

— Widzę to po twojej skórze. Czuję też zapach.

— Jestem tego pewna — powiedziała Kaye z podziwem. — Czy czujesz coś jeszcze? — Przysunęła się do niego, uniosła nad jego głową, przełożyła kolano na drugą stronę.

— Wiosnę — odparł Mitch, pomagając jej.

— Wygięła plecy w tył, przekręciła się do połowy, zręcznie pieściła go, gdy znalazł się między jej nogami.

— Baletnica — rzucił Mitch stłumionym głosem.

— Też jesteś płodny — powiedziała. — Inaczej byś tak nie mówił.

— Hmm.

Podniosła się znowu, stoczyła z niego, przekręciła, aby się znaleźć przed nim.

— Rozsiewasz — rzuciła.

— Mitch wykrzywił twarz w zdumieniu.

— Co?

— Rozsiewasz SHEVĘ. Test dał wynik pozytywny.

— Wielki Boże, Kaye. Wiesz doskonale, jak zepsuć nastrój.

— Mitch odepchnął się i usiadł z nogami wepchniętymi w narożnik namiotu. — Nie sądziłem, że to może się toczyć tak szybko.

— Coś uważa, że jestem twoją kobietą — powiedziała Kaye. — Przyroda twierdzi, że długo będziemy z sobą. Chciałabym, aby było tak naprawdę.

Mitch pogubił się całkowicie.

— Ja też, ale nie musimy postępować jak idioci.

— Każdy mężczyzna chce się kochać z płodną kobietą. Tkwi to w ich genach.

— Co za bzdura. — Mitch odsunął się od niej. — Co, u diabła, wyprawiasz?

Kaye przykucnęła obok niego i opadła na kolana. Rozpalała go do czerwoności. Cały namiot wypełniały zapachy ich obojga i Mitch nie mógł myśleć jasno.

— Mitch, możemy im dowieść, że się mylą.

— W czym?

— Kiedyś się martwiłam, że nie można łączyć pracy i założenia rodziny. Teraz nie ma takiego konfliktu. Jestem swoim laboratorium.

— Mitch uparcie kręcił głową.

— Nie.

Kaye wyciągnęła się obok niego, złożyła mu głowę na ramieniu.

— Przyznasz chyba, że to ładny sprzęt? — Zapytała łagodnie.

— Nie mamy zielonego pojęcia, co się stanie — odparł Mitch. Do oczu cisnęły mu się łzy, wywołane po części strachem, po części innym uczuciem, którego nie potrafił określić, dość bliskim czystej rozkoszy fizycznej. Ciało pragnęło jej teraz niezmiernie. Wiedział, że jeśli ulegnie, będzie to najgorętszy stosunek w całym jego życiu. Ale jeśli ulegnie, zapewne nigdy sobie tego nie wybaczy.

— Wiem, że wierzysz, iż mamy rację, a także, że będziesz dobrym ojcem. — Kaye zwęziła oczy w szparki. Powoli unosiła jedną nogę. — Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, to może nie zrobimy tego już nigdy i nigdy się nie dowiemy. Bądź moim facetem. Proszę.

Łzy napłynęły strugą i Mitch ukrył twarz. Podniosła się zaraz, objęła go i przepraszała, wyczuwając, jak drży. Niewyraźnym, szarpanym głosem mamrotał niespójnie, że kobiety po prostu nie rozumieją, nigdy nie są w stanie zrozumieć.

Kaye ukoiła go jak dziecko i położyła się obok; przez chwilę ciszę między nimi zakłócało jedynie łopotanie tropiku na wietrze.

— To nic złego — powiedziała. Otarła twarz i spojrzała na niego, przestraszona tym, co wywołała. — To być może jedyna słuszna rzecz do zrobienia.


— Przepraszam — powiedziała Kaye sztywno, gdy ładowali samochód. Z leżących poniżej kempingu płaskich pól dopływał chłodny podmuch porannej bryzy. Szeleściły liście dębu. Traktory stały bez ruchu wśród nieskazitelnych, pustych bruzd.

— Nie masz za co przepraszać — stwierdził Mitch, otrząsając namiot. Zwinął go i wcisnął do długiego, fabrycznego pokrowca, a potem z pomocą Kaye rozłączył maszty i złożył je w wiązki związane na górze i dole napinającymi namiot linkami.

W nocy się nie kochali, a Mitch prawie wcale nie zmrużył oka.

— Coś ci się śniło? — Spytała Kaye, gdy popijali gorącą kawę zaparzoną w kuchence turystycznej.

Mitch pokręcił głową.

— A tobie?

— Spałam tylko kilka godzin — odpowiedziała. — Śniłam o pracy w EcoBacter. Wszystkich przychodzących i wychodzących ludziach. Byłeś tam. — Kaye nie chciała mówić Mitchowi, że we śnie go nie rozpoznała.

— Niezbyt ciekawe — uznał.


Po drodze rzadko dostrzegali coś niezwykłego. Jechali na zachód dwupasmową szosą, mijając miasteczka — górnicze, stare, przemęczone miasteczka, przemalowane, wyremontowane, odpicowane miasteczka, mijając wielkie stare domy na bogatej starej wsi, przekształcone w pensjonaty dla zamożnych młodych ludzi z Filadelfii, Waszyngtonu, a nawet Nowego Jorku.

Mitch włączał radio i słuchali o czuwaniu przy świecach na Kapitolu, uroczystościach ku czci zmarłych senatorów, pogrzebach innych ofiar zamieszek. Mówiono o pracach nad szczepionką, o tym, że zdaniem naukowców pałeczkę przejmie teraz James Mondavi, a może zespól z Princeton. Jackson był chyba w odstawce i Kaye go żałowała, pomimo wszystkiego, co się między nimi działo.

Zjedli posiłek w High Street Grill w Morgantown, nowej restauracji zaprojektowanej tak, aby wyglądała na starą i szacowną, z kolonialnym wystrojem, o stolikach z grubymi drewnianymi blatami, pokrytymi przezroczystą sztuczną żywicą. Szyld na froncie obiecywał, że restauracja będzie „Ledwo odrobinę starsza niż Millennium, a do tego znacznie mniej ważna”.

Kaye patrzyła bacznie na Mitcha, biorąc kanapkę klubową.

Mitch unikał jej spojrzenia i przyglądał się gościom; wszyscy byli mocno zajęci wpychaniem paliwa w swe ciała. Starsze pary siedziały w milczeniu; samotny mężczyzna przy sąsiednim stoliku obok parującej filiżanki kawy położył wełnianą czapkę; trzy nastolatki w loży długimi łyżeczkami nabierały deser lodowy. Obsługa była młoda i uprzejma, a żadna z kobiet nie nosiła maski.

— Uwierzyłem teraz, że jestem zwykłym facetem — powiedział Mitch cicho, wpatrując się w stojącą przed nim miseczkę z papryczką chili. — Nigdy nie uważałem, że będę dobrym ojcem.

— Dlaczego? — Zapytała Kaye równie cicho, jakby omawiali jakąś tajemnicę.

— Zawsze pochłaniała mnie praca, wędrowanie i odwiedzanie miejsc, gdzie natrafiono na coś ciekawego. Jestem bardzo samolubny. Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że jakakolwiek inteligentna kobieta zechce mnie na ojca czy na męża. Niektóre jasno dawały do zrozumienia, że to nie dlatego są ze mną.

— No — powiedziała Kaye, całkowicie weń wsłuchana, jakby każde słowo mogło nieść podpowiedź, dzięki której zdoła rozwiązać dręczącą ją zagadkę.

Kelnerka zapytała, czy chcą jeszcze herbaty albo deseru. Odmówili.

— To takie pospolite — powiedział Mitch, podnosząc łyżeczkę i zakreślając nią mały łuk obejmujący całą restaurację. — Czuję się jak wielki robal pośrodku salonu Normana Rockwella.

— Właśnie — roześmiała się Kaye.

— Co znaczy to „właśnie”?

— Byłeś sobą, mówiąc to. I czuję, jak w środku cała drżę.

— To przez jedzenie — stwierdził Mitch.

— Przez ciebie.

— Muszę zostać mężem, zanim będę ojcem.

— To na pewno nie przez jedzenie. Trzęsę się, Mitch. — Wyciągnęła rękę i wypuścił łyżeczkę, aby ją ująć. Palce miała zimne, szczękała zębami, choć w środku było ciepło.

— Myślę, że powinniśmy się pobrać — powiedział Mitch.

— Cudowny pomysł.

— Wyciągnął rękę.

— Czy wyjdziesz za mnie?

— Kaye przez chwilę wstrzymywała oddech.

— O Boże, tak — odparła z krótkim westchnieniem ulgi.

— Mamy źle w głowie i nie wiemy, w co się pakujemy.

— Nie wiemy — przyznała Kaye.

— Jesteśmy na progu spróbowania czegoś nowego, obcego nam — powiedział Mitch. — Czy nie wydaje ci się to przerażające?

— Dogłębnie.

— A jeśli się mylimy, jedna katastrofa pociągnie za sobą następne. Ból. Rozpacz.

— Nie mylimy się — zapewniła Kaye. — Zostań moim facetem.

— Jestem twój.

— Kochasz mnie?

— Kocham cię tak, jak nigdy przedtem nikogo nie kochałem.

— Tak szybko. To niewiarygodne.

— Mitch przytakiwał ze szczerym przekonaniem.

— Ale za mocno cię kocham, abym mógł przemilczeć małą uwagę.

— Słucham.

— Martwi mnie, że nazwałaś siebie laboratorium. To brzmi zimno i trochę tak, jakby nie chodziło o ciebie, Kaye.

— Mam nadzieję, że dostrzegasz, co kryje się za słowami. Dostrzegasz, co chciałabym powiedzieć i zrobić.

— Mógłbym — powiedział Mitch. — Tylko odrobinę.

— Jak w górach.

— Niezbyt lubię góry.

— A ja je kocham — powiedziała Kaye, rozmyślając o stokach i białych wierzchołkach Kazbeku. — Dają wolność.

— No. Zeskoczysz i będziesz miała dziesięć tysięcy stóp czystej wolności.

Gdy Mitch płacił rachunek, Kaye poszła do toalety. W nagłym impulsie wyjęła z portmonetki kartę telefoniczną i kartkę papieru, a potem podniosła słuchawkę automatu.

Zadzwoniła do pani Luelli Hamilton w Richmond w stanie Wirginia. Wyprosiła jej numer u telefonistki w centrali kliniki.

Usłyszała głęboki, aksamitny głos mężczyzny.

— Przepraszam, czy jest może pani Hamilton?

Jemy wczesną kolację — odparł mężczyzna. — Kto chce z nią rozmawiać?

— Kaye Lang. Doktor Lang.

Mężczyzna coś wymamrotał, zawołał „Luella!” i nastąpiło kilka sekund ciszy. Nowe głosy. Luella Hamilton wzięła słuchawkę, jej oddech chwilkę zazgrzytał w mikrofonie, potem stał się znajomy i spokojny.

— Albert powiedział, że to Kaye Lang, czy tak?

— To ja, pani Hamilton.

— No, Kaye, jestem teraz w domu i już nie trzeba mnie badać.

— Chciałam powiadomić, że odeszłam z Zespołu Specjalnego, pani Hamilton.

— Proszę, mów mi Lu. A dlaczegóż to, Kaye?

— Nasze drogi się rozeszły. Jadę na Zachód i martwię się o ciebie.

— Nie ma czym się martwić. Albert i dzieciaki są zdrowi, a ja też czuję się dobrze.

— Może zbytnio się przejmuję. Dużo o tobie myślę.

— No, doktor Lipton dała mi pigułki, te zabijające dzieci, zanim urosną duże, w środku. Znasz te pigułki.

— Znam.

— Nikomu o nich nie mówiłam i zastanawialiśmy się nad tym, tylko Albert i ja, i jesteśmy zgodni. Powiedział, że wierzy w to, co mówią naukowcy, ale nie we wszystko, a jeszcze, że jestem za brzydka, aby coś kręcić za jego plecami. — Wybuchnęła głębokim śmiechem, w którym nie było za grosz wiary. — Nie zna nas, kobiet, i naszych możliwości, przyznasz, Kaye? — Potem, ciszej, do kogoś za sobą: — Przestań. Przecież rozmawiam.

— Nie zna — powiedziała Kaye.

— Zamierzamy mieć to dziecko — ciągnęła pani Hamilton, mocno podkreślając słowo „mieć”. — Powiedz doktor Lipton i ludziom w klinice. Kimkolwiek jest, jest nasze i zamierzamy mu dać szansę powalczenia o siebie.

— Bardzo się cieszę, słysząc to, Lu.

— Cieszysz się, Kaye? A może jesteś też ciekawa?

Kaye roześmiała się i poczuła, jak jej śmiech się rwie, grożąc przejściem w łzy.

— Jestem.

— Chciałabyś zobaczyć to dziecko, gdy się urodzi?

— Chciałabym kupić wam obojgu prezent — odparła Kaye.

— To miłe. Czemu sama nie znajdziesz faceta i nie złapiesz tej grypy, spotkamy się wtedy i porównamy, ty i ja, nasze dwa piękne bobasy, co? I to ja kupię prezent tobie. — Nie było w jej słowach ani odrobiny gniewu, absurdalności czy urazy.

— Może tak zrobię, Lu.

— Muszę kończyć, Kaye. Dziękuję za troskę o mnie i no wiesz, za to, że widziałaś we mnie człowieka, a nie tylko królika doświadczalnego.

— Czy mogę jeszcze zadzwonić?

— Wkrótce się przeprowadzamy, Kaye, ale się odnajdziemy.

Na pewno. Uważaj na siebie.


Kaye szła długim korytarzem wiodącym z toalet. Dotknęła czoła. Była rozpalona. Także z jej żołądkiem coś się działo. Złap tę grypę, spotkamy się i porównamy.

Mitch stal przed restauracją z rękoma w kieszeniach, patrząc na przejeżdżające samochody. Odwrócił się i uśmiechnął do niej, gdy usłyszał odgłos otwierających się ciężkich, drewnianych drzwi.

— Zadzwoniłam do pani Hamilton — powiedziała. — Zamierza urodzić dziecko.

— Jest bardzo dzielna.

— Ludzie rodzą dzieci od milionów lat — zauważyła Kaye.

— Jasne. Bułka z masłem. Gdzie chcesz, abyśmy się pobrali? — Zapytał Mitch.

— Może w Columbus?

— Może w Morgantown?

— Pewnie — rzuciła Kaye.

— Jeśli będę się nad tym dłużej zastanawiał, stanę się zupełnie do niczego.

— Wątpię — powiedziała Kaye. Świeże powietrze sprawiło, że poczuła się lepiej.

Pojechali na ulicę Spruce i tam, w kwiaciarni Monongahela Florist Company, Mitch kupił Kaye tuzin róż. Minęli pieszo siedzibę władz hrabstwa i ośrodek opieki nad osobami starszymi, potem przeszli przez ulicę High, kierując się na wysoką wieżę zegarową i maszt flagowy sądu hrabstwa. Zatrzymali się pod rozłożystym baldachimem klonów, aby obejrzeć mozaiki i cegły z napisami, zdobiące plac przed budynkiem sądowym.

— „Pamiętamy z miłością, James Crutchfield, lat 11” — przeczytała Kaye. Wiatr szeleścił w gałęziach klonu, a zielone liście szumiały w sposób przypominający szepty lub stare wspomnienia.

— „Moja miłość przez pięćdziesiąt lat, May Ellen Baker” — przeczytał Mitch.

— Jak myślisz, czy będziemy razem tak długo? — Spytała Kaye.

Mitch uśmiechnął się i otoczył ją ramieniem.

— Nigdy nie byłem żonaty — odparł. — Jestem naiwny. Odpowiem „tak, będziemy”. — Przeszli pod wysokim łukiem z prawej strony wieży i przez podwójne drzwi.

Wewnątrz, w Urzędzie Sekretarza Hrabstwa, długiej sali zastawionej regałami i stołami wypełnionymi opasłymi i podniszczonymi czarnymi i zielonymi tomami akt obrotu ziemią, otrzymali potrzebne formularze i usłyszeli, że mają zbadać krew.

— Takie jest prawo stanowe — powiedziała im starsza urzędniczka, siedząca za szerokim drewnianym biurkiem. Uśmiechała się sympatycznie. — Badania obejmują syfilis, rzeżączkę, HIV, opryszczkę i tę nową, SHEVĘ. Przed kilku laty zapowiadano zniesienie obowiązku przeprowadzania badań krwi, ale teraz wszystko się zmieniło. Odczekacie trzy dni, a potem weźmiecie ślub w kościele lub przed sędzią sądu objazdowego w dowolnym hrabstwie stanu. Masz piękne róże, kochana. — Uniosła okulary wiszące na szyi na złotym łańcuszku i dokładnie się im przyjrzała. — Nie będzie konieczne zaświadczenie o wieku. Czemu tak długo zwlekaliście?

Wręczyła im formularze i skierowanie na badania.

— Nie pobierzemy się tutaj — powiedziała Kaye Mitchowi, kiedy opuścili budynek. — Oblalibyśmy badania. — Usiedli na drewnianej ławce pod klonami. Była czwarta po południu, a niebo szybko zasnuwały chmury. Położyła głowę na jego ramieniu.

Mitch dotknął jej czoła.

— Jesteś rozpalona. Źle się czujesz?

— To tylko dowód, jak gorąca jest nasza miłość.

Kaye powąchała róże; potem, gdy spadły pierwsze krople deszczu, podniosła rękę i powiedziała:

— Ja, Kaye Lang, biorę ciebie, Mitchella Rafelsona, za męża w tych czasach zamętu i wstrząsów.

Mitch popatrzył na nią.

— Podnieś rękę — nakazała Kaye — jeśli mnie chcesz.

Mitch szybko zrozumiał, o co prosi, wziął ją za rękę, przygotował się, aby stanąć na wysokości zadania.

— Chcę ciebie za żonę i cokolwiek się zdarzy, będziesz nią dla mnie i zostaniesz, wielbiona i czczona, czy znajdzie się dla nas pokój w gospodzie, czy nie, amen.

— Kocham cię, Mitch.

— Kocham cię, Kaye.

— W porządku — powiedziała. — Jestem teraz twoją żoną.

Gdy opuszczali Morgantown, jadąc na południowy zachód, Mitch powiedział:

— Wiedz, że w to wierzę. Wierzę, że jesteśmy małżeństwem.

— Tylko to się liczy — stwierdziła Kaye. Przysunęła się do niego na szerokim siedzeniu.

Tego wieczoru, na przedmieściach Clarksburga, kochali się w małym łóżku ciemnego pokoju w motelu wzniesionym z pustaków. Wiosenny deszcz spadał na płaski dach i ściekał z okapu stałym, kojącym rytmem. Nie naciągnęli potem kołdry, leżąc razem nago, z nogami na kocach, zagubieni w sobie nawzajem, niczego więcej nie potrzebując.

Wszechświat stał się mały, jasny i bardzo ciepły.

68

Wirginia Zachodnia i Ohio

Deszcz i mgła podążały za nimi od Clarksburga. Opony starego niebieskiego buicka piszczały stale na mokrych szosach, wspinających się i wijących poprzez wapienne wąwozy oraz niskie, okrągłe i zielone wzgórza. Wycieraczki machały czarnymi ogonkami, przypominając Kaye jęczącego fiacika Lado, jadącego gruzińską Drogą Wojenną.

— Ciągle ci się śnią? — Spytała prowadzącego samochód Mitcha.

— Jestem zbyt zmęczony, aby śnić — odparł. Uśmiechnął się do niej, potem skupił uwagę na drodze.

— Ciekawi mnie, co się z nimi stało — powiedziała Kaye lekkim tonem.

Mitch się skrzywił.

— Stracili dziecko i umarli.

Kaye dostrzegła, że trafiła w czuły punkt, i wycofała się.

— Przepraszam.

— Mówiłem ci, jestem trochę stuknięty. Polegam na nosie i przejmuję się tym, co spotkało trzy mumie przed piętnastoma tysiącami lat.

— Daleko ci do stukniętego — powiedział Kaye. Potrząsnęła włosami, potem wrzasnęła.

— Rany! — Wzdrygnął się Mitch.

— Przejedziemy całą Amerykę! — Wołała Kaye. — Przez jej środeczek, i będziemy się kochać podczas każdego postoju, dowiemy się także, co wkurza ten wielki naród!

Mitch walił pięścią w kierownicę i śmiał się.

— Ale źle się do tego zabraliśmy — dodała Kaye, nagle się krygując. — Nie mamy wielkiego pudla.

— Jak to?

— Podróże z Charleyem — wyjaśniła Kaye. — John Steinbeck miał ciężarówkę, nazwał ją Rosynant, z wielką przyczepą kempingową. Opisał podróżowanie nią z wielkim pudlem. To cudowna książka.

— Czy Charley miał luz?

— Jak cholera — odparła Kaye.

— No to będę pudlem.

Kaye zwichrzyła mu włosy, udając, że jest maszynką do strzyżenia.

— Założę się, że Steinbeckowi zajęło to więcej niż tydzień — powiedział Mitch.

— Nie musimy się śpieszyć — odparła Kaye. — Chciałabym, aby ta podróż nigdy się nie skończyła. Przywracasz mi życie, Mitch. Na zachód od Athens w stanie Ohio zatrzymali się na obiad w małej knajpce urządzonej w jaskrawoczerwonym wagonie mieszkalnym. Wagon stał na betonowych podkładach i szynach przy szosie biegnącej równolegle do autostrady stanowej, pośród niskich wzgórz porośniętych klonami i dereniami. Jedzenie podane w ciemnym wnętrzu, oświetlonym żaróweczkami w latarniach kolejowych, było niezłe i nic więcej; czekolada do picia i cheeseburger dla Mitcha oraz hamburger i mrożona herbata bez cukru dla Kaye. Radio w kuchni z tyłu wagonu grało Gartha Brooksa i Selaya Sammiego. Z kucharza widzieli jedynie wysoką białą czapę podrygującą w takt muzyki.

Gdy opuszczali knajpkę, Kaye zauważyła troje nędznie ubranych nastolatków wędrujących poboczem: dwie dziewczyny w czarnych spódnicach i podartych szarych legginsach oraz chłopca w dżinsach i poplamionej wiatrówce. Niby odepchnięty i wyrzucony szczeniak, chłopak szedł kilka kroków za dziewczętami. Kaye wsiadła do buicka.

— Co oni tutaj robią?

— Może mieszkają — odparł Mitch.

— Jedyny dom jest na wzgórzu za knajpą — powiedziała Kaye z westchnieniem.

— Zaczynasz się robić mamuśką — ostrzegł Mitch.

Zawrócił samochodem na pokrytym żwirem parkingu i miał właśnie wyjechać na szosę, kiedy chłopak pomachał z wielkim zapałem. Mitch stanął i opuścił szybę. Lekka mżawka wypełniała powietrze srebrną mgiełką pachnącą drzewami i spalinami buicka.

— Przepraszam, sir. Jedzie pan na zachód? — Spytał chłopiec.

Jego upiornie niebieskie oczy pływały w wąskiej, bladej twarzy. Wyglądał na zmartwionego i skonanego, a pod ubraniem miał chyba jedynie skórę i niezbyt grube kości.

Dwie dziewczyny zawróciły. Niższa i ciemniejsza z nich zakryła twarz rękoma, zerkając przez palce jak wstydliwe dziecko.

Dłonie chłopca były brudne, paznokcie czarne. Dostrzegł spojrzenie Mitcha i na wpół świadomie wytarł ręce o spodnie.

— No — odparł Mitch.

— Naprawdę, naprawdę mi przykro, że przeszkadzam. Nie prosilibyśmy, sir, ale trudno tutaj o samochód, a zaczyna padać. Skoro jedzie pan na zachód, czy mógłby nas pan trochę podwieźć?

Desperacja chłopca i absurdalna uprzejmość, niepasująca do jego wieku, ujęły Mitcha. Przyjrzał się uważnie wyrostkowi, wahając się między współczuciem a podejrzliwością.

— Powiedz im, żeby wsiadali — poleciła Kaye.

Chłopiec patrzył na nich zaskoczony.

— Tak od razu?

— Jedziemy na zachód. — Mitch wskazał na autostradę za długim ogrodzeniem z łańcuchów.

— Nastolatek otworzył tylne drzwiczki, a dziewczęta podbiegły.

Kaye odwróciła się i położyła rękę na oparciu fotela, kiedy wskakiwały do środka.

— Dokąd zmierzacie? — Zapytała.

— Do Cincinnati — odparł chłopiec. — Albo jak najdalej za nim — dodał z nadzieją. — Tysiąckrotne dzięki.

— Zapnijcie pasy — nakazał Mitch. — Z tyłu są dla trzech osób.

Dziewczyna ukrywająca twarz wyglądała najwyżej na siedemnaście lat, miała czarne, grube włosy, skórę barwy kawy, długie i gruzłowate palce o krótkich, opiłowanych paznokciach, pomalowanych na fioletowo. Jej koleżanka, biała i jasnowłosa, wydawała się starsza, o szerokiej, beztroskiej twarzy, bliskiej teraz bezmyślności. Młodzieniec nie miał więcej niż dziewiętnaście lat. Mitch bezwiednie marszczył nos; dawno się chyba nie myli.

— Skąd jesteście? — Zapytała Kaye.

— Z Richmond — odparł chłopak. — Jedziemy autostopem, śpimy po lasach lub na trawie. Delia i Jayce mają ciężko. To jest Delia. — Wskazał dziewczynę zasłaniającą twarz.

— Jestem Jayce — przedstawiła się obojętnie blondynka.

— Ja mam na imię Morgan — dodał nastolatek.

— Wyglądacie na zbyt młodych, aby podróżować sami — powiedział Mitch. Rozpędzał samochód na autostradzie.

— Delia nie mogła dłużej zostać tam, gdzie była — tłumaczył Morgan. — Chciała wyjechać do Los Angeles albo Seattle. Postanowiliśmy pojechać z nią.

Jayce przytaknęła.

— Też mi plan — stwierdził Mitch.

— Macie krewnych na zachodzie? — Zapytała Kaye.

— Mam wujka w Cincinnati — odparł Jayce. — Może pozwoli nam trochę u siebie zostać.

Delia odchylała się na kanapie, nadal skrywając twarz. Morgan polizał wargi i wykręcił szyję, aby spojrzeć na podsufitkę samochodu, jakby chciał z niej coś odczytać.

— Delia była w ciąży, ale dziecko urodziło się martwe — wyjaśniał. — Ma od tego kłopoty ze skórą.

— Przykro mi — powiedziała Kaye. Wyciągnęła rękę. — Mam na imię Kaye. Nie musisz się ukrywać, Delio.

— Delia kręciła głową, nie odrywając rąk.

— To brzydkie — odrzekła.

— Nie przejmuję się tym — powiedział Morgan. W samochodzie siedział najdalej na lewo, jak tylko mógł, zostawiając stopę odstępu między sobą a Jayce. — Dziewczyny są bardziej wrażliwe. Chłopak kazał się jej wynosić. Co za głupek. Jaka szkoda, hej.

— To zbyt brzydkie — powtórzyła cicho Delia.

— Przestań, żabko — powiedziała Kaye. — Czy lekarz może coś na to poradzić?

— Złapałam to, zanim przyszło dziecko — odparła Delia.

— Będzie dobrze — pocieszała ją Kaye. Wychyliła się, aby pogładzić ramię dziewczyny. Mitch dostrzegał to w lusterku wstecznym, zafascynowany tą stroną Kaye. Delia stopniowo opuszczała ręce; jej palce się rozluźniły. Twarz nastolatki pokrywały plamy i cętki, jakby spryskała ją czerwonawo-brązowa farba.

— Czy to sprawka twojego chłopaka? — Zapytała Kaye.

— Nie — odrzekła Delia. — Samo przyszło i wszyscy mieli mnie dosyć.

— Miała maskę — powiedziała Jayce. — Zakrywała jej twarz przez kilka tygodni, a potem odpadła, zostawiając te ślady.

Mitcha przeszedł dreszcz. Kaye odwróciła się i na chwilę opuściła głowę, biorąc się w garść.

— Delia i Jayce nie chcą, abym ich dotykał — powiedział Morgan — chociaż jesteśmy przyjaciółmi, to przez zarazę. Wie pani. Heroda.

— Nie chcę zajść w ciążę — wyznała Jayce. — Jesteśmy bardzo głodni.

Zatrzymamy się i kupimy coś do jedzenia — obiecała Kaye. — Czy chcielibyście się wykąpać, umyć?

— O tak — odparła Delia. — To byłoby wspaniałe.

— Wyglądają państwo na przyzwoitych ludzi, naprawdę miłych — powiedział Morgan, patrząc znowu na podsufitkę, tym razem czerpiąc z niej odwagę. — Muszę to jednak państwu powiedzieć, dziewczyny są moimi koleżankami. Nie chcę niczego, jeśli za to on ma zobaczyć je bez ubrania. Nie zgodzę się na to.

— Nie martw się — odrzekła Kaye. — Gdybym była twoją mamą, byłabym z ciebie dumna, Morganie.

— Dziękuję — rzucił Morgan i wyjrzał przez okno. Zaciskał mięśnie wąskiej szczęki. — Takie są moje odczucia. Dojść już przecierpiały. Jej chłopak też dostał maskę i naprawdę się wściekł. Jayce mówi, że zrzucał winę na Delię.

— Zrzucał — potwierdziła Jayce.

— Był biały — ciągnął Morgan — a Delia jest częściowo czarna.

— Cała jestem czarna — poprawiła go Delia.

— Trochę mieszkali na farmie, zanim kazał jej się wynieść — powiedziała Jayce. — Bił ją po poronieniu. Potem znowu zaszła w ciążę. Mówił, że choruje przez nią, bo ma maskę, a to nie jest jego dziecko. — Wyrzuciła to z siebie niewyraźnie i szybko.

— Moje drugie dziecko urodziło się martwe — wyznała Delia beznamiętnie. — Miało tylko połowę twarzy. Jayce i Morgan nigdy mi go nie pokazali.

— Pogrzebaliśmy je — wyjaśnił Morgan.

— O Boże — rzuciła Kaye. — Tak mi przykro.

— Było ciężko — ciągnął Morgan. — Ale hej, żyjemy dalej. — Zacisnął zęby i ponownie rytmicznie napinał szczękę.

— Jayce nie powinna była mi mówić, jak wyglądało — powiedziała Delia.

— Jakby to było dziecko Boga — odparła Jayce głuchym głosem — powinien był lepiej o nie zadbać.

Mitch otarł palcem oko i zamrugał, aby wyraźnie widzieć drogę.

— Czy byłaś u lekarza? — Spytała Kaye.

— Jestem zdrowa — odrzekła Delia. — Chcę się tylko pozbyć tych znaków.

— Pozwól mi lepiej się im przyjrzeć, żabko — poprosiła Kaye.

— Jest pani lekarzem? — Zapytała Delia.

— Jestem biologiem, ale nie lekarzem — wyjaśniła Kaye.

— Naukowcem? — Spytał Morgan z nagłym zainteresowaniem.

— Taa — przyznała Kaye.

Delia zastanawiała się kilka chwil, a potem się pochyliła, odwracając wzrok. Kaye dotknęła jej podbródka, aby ustawić głowę. Słońce przesłoniła wielka ciężarówka, warcząca z lewej strony; jej szerokie opony pokazały się przez przednią szybę. Rozwodnione światło rzucało na rysy dziewczyny migoczącą chmurę cienia.

Jej twarz pokrywał wzór z pozbawionych melaniny cętek w kształcie kropli, głównie na policzkach; od kącików oczu i ust ciągnęły się symetryczne paski. Gdy się odwracała od Kaye, plamki się przesunęły i pociemniały.

— Są jak piegi — powiedziała Delia z nadzieją. — Czasami dostaję piegi.

69

Athens, Ohio
1 maja

Mitch i Morgan stali na szerokim, pomalowanym na biało ganku przed gabinetem lekarskim Jamesa Jacobsa.

Morgan był pobudzony. Zapalił ostatniego papierosa z paczki i zaciągał się nim chciwie ze zwężonymi w szparki oczami, potem podszedł do starego klonu o szorstkiej korze i oparł się o pień.

Kaye nalegała po postoju na obiad, aby w książce telefonicznej poszukać lekarza rodzinnego, który przebadałby Delię. Ta niechętnie się zgodziła.

— Nie popełniliśmy żadnego przestępstwa — powiedział Morgan.

— Nie mamy pieniędzy, hej, miała dziecko i to wszystko. — Machnięciem wskazał drogę.

— Gdzie to było? — Zapytał Mitch.

— W Wirginii Zachodniej. W lesie niedaleko farmy. Ładnie tam. Dobre miejsce na grób. Wie pan, jestem taki zmęczony. Mam już dość traktowania mnie jak zapchlonego kundla.

— Przez dziewczyny?

— Wie pan, co myślą ludzie — powiedział Morgan. — Mężczyźni zakażają. Liczą na mnie, zawsze jestem przy nich, mówią mi, że mam mendy, tak o, hej. Nie, dzięki, nigdy.

— Takie czasy — odparł Mitch.

— To chore. Czemu żyjemy teraz, a nie w innych czasach, nie takich chorych?


W głównym gabinecie zabiegowym Delia siedziała na skraju stołu, dyndając nogami. Miała na sobie biały, zapinany z tyłu fartuch, drukowany w kwiatki. Jayce siedziała naprzeciw niej na krześle, czytając ulotkę o chorobach związanych z paleniem. Doktor Jacobs był po sześćdziesiątce, szczupły, z pasmem krótko przystrzyżonych, lekko kręconych szpakowatych włosów otaczających wysoką i gładką kopułę czaszki. Oczy miał duże, jednocześnie mądre i smutne. Powiedział dziewczętom, że zaraz wróci, i wezwał asystentkę, kobietę w średnim wieku z kokiem ładnych, kasztanowatych włosów, która weszła z podkładką pod kartki i ołówkiem. Zamknął drzwi i podszedł do Kaye.

— Czy to rodzina?

— Zabraliśmy ich na wschód stąd. Uznałam, że powinien zobaczyć ją lekarz.

— Mówi, że ma dziewiętnaście lat. Nie ma żadnego dokumentu, ale nie daję jej tylu lat, a pani?

— Niewiele o niej wiem — odparła Kaye. — Staram się im pomóc, a nie wpędzać w kłopoty.

Jacobs współczująco kiwał głową.

— Urodziła najwyżej tydzień, dziesięć dni temu. Żadnych większych obrażeń, ale rozdarła tkankę i ma jeszcze krew na legginsach. Nie lubię patrzeć na dzieci żyjące jak zwierzęta, pani Lang.

— Ja też nie.

— Delia mówi, że miała dziecko Heroda i urodziło się martwe. Drugie stadium, sądząc po opisie. Nie widzę powodów, aby jej nie wierzyć, ale takie rzeczy trzeba zgłaszać. Należałoby przeprowadzić sekcję dziecka. Wprowadza się teraz takie prawo na poziomie federalnym, obowiązuje też w Ohio… Mówi, że urodziła w Wirginii Zachodniej. O ile wiem, Wirginia Zachodnia wykazuje pewien opór.

— Nie we wszystkim — stwierdziła Kaye i opowiedziała o wymaganych badaniach krwi.

— Jacobs słuchał, potem z kieszeni wyjął pióro i nerwowo stukał nim jedną ręką.

— Pani Lang, nie byłem pewny, kim pani jest, kiedy przyszła pani po południu. Kazałem Georginie zajrzeć do Internetu i znalazła zdjęcia. Nie wiem, co pani robi w Athens, ale moim zdaniem zna się pani na tym lepiej ode mnie.

— Nie do końca się zgadzam — odparła Kaye. — Znamiona na jej twarzy…

— Niektóre kobiety dostają podczas ciąży ciemne znamiona. Są przejściowe.

— Nie takie jak te — powiedziała Kaye. — Mówili nam, że miała inne problemy ze skórą.

— Wiem. — Jacobs westchnął i przysiadł na narożniku biurka.

— Mam trzy pacjentki w ciąży, przypuszczalnie z herodem drugiego stadium. Nie pozwoliły mi na punkcję owodni ani żadne prześwietlenia. Wszystkie są religijne i myślę, że nie chcą znać prawdy. Są przerażone i pod presją. Odrzucili je znajomi. Nie są wpuszczane do kościoła. Mężowie nie przyszli do mnie z nimi. — Wskazał swoją twarz. — U wszystkich skóra zesztywniała i stała się luźna wokół oczu, nosa, policzków, kącików ust. Nie zeszła po prostu… Jeszcze nie. Zrzuciły kilka warstw skóry właściwej i naskórka twarzy. — Skrzywił się i udał, że odrywa palcami płaty skóry. — Jest trochę chropawa. Brzydka jak diabeł, naprawdę przerażająca. To dlatego są nerwowe i zostały odrzucone. Wyklucza to je ze społeczeństwa, pani Lang. To je boli. Składam sprawozdania władzom stanowym i federalnym, ale nie dostaję odpowiedzi. Jakbym gadał do obrazu.

— Czy pana zdaniem maski są cechą wspólną?

— Pani Lang, przestrzegam podstawowych założeń nauki. Jeśli widzę jakąś cechę więcej niż raz, a teraz przychodzi ta dziewczyna, spoza stanu, i widzę ją ponownie… To wątpię, aby była czymś nadzwyczajnym. — Patrzył na nią krytycznie. — Czy wie pani coś więcej?

Kaye uświadomiła sobie, że przygryza wargę jak mała dziewczynka.

— Tak i nie — odpowiedziała. — Zrezygnowałam z uczestnictwa w Zespole Specjalnym do spraw Heroda.

— Dlaczego?

— To zbyt skomplikowane.

— Czy dlatego, że podchodzą do sprawy niewłaściwie?

Kaye odwróciła wzrok i uśmiechnęła się.

— Tak bym nie powiedziała.

— Czy widziała to pani wcześniej? U innych kobiet?

— Sądzę, że będziemy widywali to częściej.

— A wszystkie dzieci będą potworkami i umrą?

Kaye pokręciła głową.

— Sądzę, że tu będzie inaczej.

Jacobs schował pióro do kieszeni, położył rękę na suszce, uniósł jej skórzany narożnik, opuścił powoli.

— Nie sporządzę raportu o Delii. Nie wiem na pewno, co mógłbym ani co powinienem powiedzieć. Myślę, że zniknie, zanim władze zdążyłyby przybyć, aby jej pomóc. Wątpię, żeby kiedykolwiek znaleziono jej dziecko czy miejsce, w którym je pochowano. Jest wyczerpana i wymaga stałej opieki. Potrzebuje miejsca, gdzie mogłaby się zatrzymać i odpocząć. Dam jej zastrzyk z witaminami oraz przepiszę antybiotyki i żelazo.

— A znaki?

— Czy wie pani, czym są chromatofory?

— To komórki zmieniające kolor. U mątw.

— Te znaki mogą zmieniać kolor — powiedział Jacobs. — To coś więcej niż wywołany hormonalnie melanizm.

— Melanofory — stwierdziła Kaye.

— To właściwe słowo — pokiwał głową Jacobs. — Czy kiedykolwiek znaleziono melanofory u ludzi?

— Nie — odparła Kaye.

— Też nic o tym nie słyszałem, pani Lang. Dokąd pani jedzie?

— Dalej na zachód — odpowiedziała. Podniosła portmonetkę. — Chciałabym teraz zapłacić.

Jacobs spojrzał na nią w najbardziej posępny sposób.

— Nie prowadzę cholernej przychodni publicznej, pani Lang. Nic nie wezmę. Przepiszę pigułki, a pani kupi je w dobrej aptece. Nakarmi ją pani i znajdzie czyste miejsce, w którym spędzi spokojnie noc.

Otworzyły się drzwi, wyszły nimi Delia i Jayce. Delia była całkowicie ubrana.

— Potrzebuje czystego ubrania i mnóstwa mydła w gorącej kąpieli — powiedziała stanowczo Georgina.

— Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Delia się uśmiechała.

— Popatrzyłam w lustro — wyznała. — Jayce powiedziała, że znaki są ładne. Pan doktor powiedział, że nie jestem chora i jeśli zechcę, będę mogła znowu mieć dzieci.

Kaye uścisnęła dłoń Jacobsa.

— Bardzo gorąco panu dziękuję.

Gdy we trzy wychodziły na zewnątrz, dołączając do Mitcha i Morgana stojących na ganku, Jacobs zawołał:

— Żyjemy i się uczymy, pani Lang! A im szybciej się uczymy, tym lepiej.


Mały motel z ogromnym czarnym szyldem, na który wciśnięto napis Pokoiki i $50, był wyraźnie widoczny z autostrady. Miał siedem pokoi, trzy były wolne. Kaye wynajęła wszystkie trzy i dała Morganowi jeden z kluczy. Morgan wziął go, skrzywił się i schował do kieszeni.

— Nie chciałbym być sam — powiedział.

— Nie znalazłam innej możliwości — odparła Kaye.

Mitch otoczył chłopca ramieniem.

— Zostanę z tobą — popatrzył znacząco na Kaye. — Wykąpiemy się i obejrzymy telewizję.

— Niech pani zamieszka w naszym pokoju — poprosiła Kaye Jayce. — Poczujemy się znacznie bezpieczniej.

Pokoje były niemal brudne. Łóżka z wyraźnymi zagłębieniami zasłano cienkimi i zużytymi pikowanymi kołdrami z postrzępionymi nylonowymi nitkami i śladami gaszenia na nich papierosów. Jayce i Delia rozejrzały się i usiadły zadowolone, jakby była to królewska komnata. Delia wybrała jedyne pomarańczowe krzesło obok stolika z lampą, obwieszonego czarnymi, metalowymi puszkami w kształcie stożka. Jayce opadła na łóżko i włączyła telewizor.

— Mają HBO — powiedziała cicho i z podziwem. — Możemy obejrzeć film!

Mitch poczekał, aż Morgan pójdzie pod prysznic, po czym otworzył drzwi wejściowe. Kaye stała za nimi z uniesioną ręką, gotową do zapukania.

— Marnujemy pokój — powiedziała. — Wzięliśmy na siebie pewne zobowiązania, nie sądzisz?

Mitch objął ją.

— Twoja intuicja.

— A co powiedziała twoja? — Zapytała, masując mu ramię.

— To dzieciaki. Od tygodni, miesięcy są w drodze. Trzeba by zadzwonić do ich rodziców.

— Może nigdy nie mieli prawdziwych rodziców, Mitch. Są zdesperowani. — Kaye odsunęła się, aby spojrzeć na niego.

— Byli także dostatecznie samodzielni, aby pogrzebać martwe dziecko i wyruszyć w dalszą drogę. Kaye, lekarz powinien był wezwać policję.

— Wiem — przyznała Kaye. — I wiem także, dlaczego tego nie zrobił. Zmieniły się zasady. Jacobs uważa, że dzieci będą się przeważnie rodziły martwe. Czy jesteśmy jedynymi, którzy mają jakąkolwiek nadzieję?

Ustały odgłosy prysznica i szczęknęły drzwiczki kabiny. Małą łazienkę wypełniała para.

— Dziewczyny — rzuciła Kaye i poszła do sąsiedniego pokoju. Dała Mitchowi znak otwartą ręką, w którym natychmiast rozpoznał gest wykonywany przez tłumy maszerujące w Albany i po raz pierwszy zrozumiał, co chciały wyrazić: silną wiarę w drogi Życia i powściągliwe podporządkowanie się im, wiarę w najwyższą mądrość ludzkiego genomu. Żadnych przeczuć zagłady, żadnych płynących z niewiedzy prób wykorzystania nowych mocy ludzkości do zablokowania rzek DNA przepływających przez pokolenia.

Wiara w Życie.

Morgan ubierał się szybko.

— Jayce i Delia mnie nie potrzebują — powiedział, stojąc w pokoiku. Dziury w rękawach jego czarnego puloweru były łatwiejsze do zauważenia teraz, gdy skóra stała się czysta. Brudną wiatrówkę zarzucił na ramię. — Nie chcę być ciężarem. Pójdę sobie. Bardzo dziękuję, hej, ale…

— Uspokój się, proszę, i usiądź — przerwał mu Mitch. — Ważne, co chce Kaye. A ona chce, abyś został.

Morgan zamrugał ze zdziwieniem i usiadł na brzeżku łóżka. Sprężyny jęknęły, a rama zaskrzypiała.

— Myślę, że nadchodzi koniec świata — powiedział. — Naprawdę rozgniewaliśmy Boga.

— Nie bądź zbyt pochopny z wnioskami — stwierdził Mitch. — Możesz mi nie wierzyć, ale takie rzeczy już się zdarzały.


Jayce włączyła telewizję i oglądała ją z łóżka, podczas gdy Delia brała długą kąpiel w poobijanej i wąskiej wannie. Nuciła melodie z kreskówek — Scooby Doo, Animaniacy, Inspektor Gadżet. Kaye siedziała na jedynym krześle. Jayce znalazła w programie coś starego i uspokajającego: Pollyannę z Hayley Mills. Karl Maiden klęczał na wyschłym pastwisku, pokutując za swą upartą ślepotę. Była to bardzo emocjonująca scena. Kaye nie pamiętała tak wciągającego filmu. Oglądała go z Jayce, aż zauważyła, że dziewczyna śpi głęboko. Wtedy zmniejszyła głośność i przełączyła na Fox News.

Leciały nieciekawe wiadomości ze świata rozrywki, krótki reportaż o wyborach do Kongresu, potem wywiad z Billem Cosbym o jego występie w reklamie społecznej CDC i Zespołu Specjalnego. Kaye zwiększyła głośność.

— Byłem kumplem Davida Satchera, byłego naczelnego lekarza, i swego rodzaju sztama staruszków zapewne trwa ciągle — mówił Cosby dziennikarce, blondynce z szerokim uśmiechem i ciemnoniebieskimi oczyma — bo już przed laty namówili obecnego tu staruszka do opowiadania o tym, co robią i co jest ważne. Uznali, że na coś się im przydam.

— Wszedł pan do zespołu wybrańców — powiedziała dziennikarka. — Dustin Hoffman i Michael Crichton. Popatrzmy z panem na reklamę społeczną.

Kaye pochyliła się do przodu. Cosby pojawił się na czarnym tle, jego twarz wyrażała ojcowską troskę.

— Moi przyjaciele z Centers for Disease Control i wielu innych uczonych z całego świata każdego dnia ciężko pracują, aby rozwiązać problem, który dotyczy nas wszystkich. Grypa Heroda. SHEVA. Każdego dnia. Nikt nie spocznie, póki problem nie zostanie rozpracowany i nie będziemy umieli jej leczyć. Możecie mi wierzyć, ci ludzie się przejmują i kiedy wy cierpicie, oni także. Nikt nie prosi was o cierpliwość. Aby jednak przetrwać, wszyscy musimy być rozsądni.

Dziennikarka oderwała wzrok od wielkiego ekranu telewizyjnego.

— Wyświetlmy teraz scenę z wystąpienia Dustina Hoffmana…

Hoffman stał na pustej scenie sali kinowej z rękoma w kieszeniach dopasowanych beżowych spodni. Uśmiechał się przyjaźnie, ale mówił z powagą.

— Nazywam się Dustin Hoffman. Może pamiętacie, że w filmie pod tytułem Epidemia grałem naukowca walczącego ze śmiercionośną chorobą. Rozmawiałem z naukowcami z National Institutes of Health i z Centers for Disease Control and Prevention, pracują najciężej, jak tylko mogą, codziennie, aby pokonać SHEVE i powstrzymać umieranie naszych dzieci.

Dziennikarka przerwała nagranie.

— Co naukowcy robią innego, niż robili w zeszłym roku? Jakie nowe wysiłki podejmują?

Cosby sposępniał.

— Chcę jedynie pomóc w przetrwaniu tych ciężkich dni. Lekarze i naukowcy to nasza jedyna nadzieja, nie możemy wychodzić na ulice, palić rzeczy i wyłącznie niszczyć wszystkiego. Mówimy o zastanowieniu się zawczasu, włączeniu się razem do pracy, a nie do zamieszek, oraz o nieuleganiu panice.

Delia stanęła w drzwiach łazienki, pulchne nogi wystawały spod małego ręcznika hotelowego, głowę owijał kolejny. Patrzyła uważnie w telewizor.

— To niczego nie zmieni — powiedziała. — Moje dzieci umarły.

*** Kiedy Mitch wrócił od stojącego na końcu szeregu pokojów automatu z colą, zobaczył Morgana chodzącego wzdłuż łóżka. Chłopiec zaciskał dłonie w zdenerwowaniu.

— Nie mogę przestać myśleć — powiedział. Mitch podał mu colę i Morgan popatrzył na nią, wziął, otworzył z trzaskiem i gorączkowo potrząsał puszką. — Czy wie pan, co robiły, co Jayce robiła? Kiedy potrzebowaliśmy pieniędzy?

— Nie muszę wiedzieć, Morganie — odparł Mitch.

— Tak mnie traktowały. Jayce wychodziła, łapała mężczyznę, który zapłaci, no wie pan, ona i Delia obciągały mu i brały pieniądze. Jezu, ja też jadłem za tę forsę. Potem łapaliśmy stopa i Delia zaczęła rodzić. Nie pozwalały, abym ich dotykał, ściskał je, nie obejmowały mnie, ale za pieniądze obciągały facetom i nie przejmowały się nawet, czy je ktoś widzi, czy nie! — Ściskał skronie opuszkami palców. — Są takie głupie jak zwierzęta na farmie.

— Musiało wam być ciężko — stwierdził Mitch. — Byliście głodni.

— Poszedłem z nimi, bo mój ojciec to nic nadzwyczajnego, wie pan, ale mnie nie bił. Harował cały dzień. Potrzebowały mnie bardziej niż ja ich. Teraz chcę wracać. Nic więcej nie mogę dla nich zrobić.

— Rozumiem — powiedział Mitch. — Nie musisz się jednak śpieszyć. Zastanowimy się nad tym.

— Mam tego gówna powyżej uszu! — Ryknął Morgan.


Usłyszały ten ryk w sąsiednim pokoju. Jayce usiadła w łóżku i przetarła oczy.

— To znowu on — mruknęła.

Delia suszyła włosy.

— Czasami naprawdę nie wytrzymuje — powiedziała.

— Możecie podrzucić nas do Cincinnati? — Zapytała Jayce.

— Mam tam wujka. Możecie teraz odesłać Morgana do domu.

— Czasami z niego taki dzieciak — dodała Delia.

Kaye przyglądała się im z krzesła, zarumieniona od emocji, które nie do końca rozumiała: poczucia solidarności połączonego z instynktowną niechęcią.

Kilka minut później spotkała się z Mitchem na dworze, pod długim pomostem motelu. Trzymali się za ręce.

Mitch wskazał kciukiem przez ramię na otwarte drzwi pokoju. Znowu słychać było prysznic.

— To już drugi raz. Powiedział, że bez przerwy czuje się brudny. Dziewczyny trochę sobie pogrywały z biednym Morganem.

— A czego oczekiwał?

Nie mam pojęcia.

— Że pójdą z nim do łóżka?

— Nie wiem — odparł Mitch spokojnie. — Może po prostu chciał być traktowany z szacunkiem.

— Chyba nie wiedzą, jak to się robi — stwierdziła Kaye. Przycisnęła dłoń do jego piersi, masowała, jej oczy skupiły się na czymś odległym i niewidocznym. — Dziewczyny chcą, aby podrzucić je do Cincinnati.

— Morgan chce pójść na przystanek autobusowy — powiedział Mitch. — Ma już dosyć.

— Matka Natura nie jest zbyt uprzejma czy litościwa, przyznasz chyba?

— Czy Matka Natura zawsze była zdzirą? — Spytał Mitch.

— No to po Rosynancie i objeździe Ameryki — uznała Kaye ze smutkiem.

— Chcesz zadzwonić w parę miejsc, znowu działać, prawda?

Kaye uniosła ręce.

— Nie wiem! — Jęknęła. — Zmycie się, by po prostu żyć, wydaje się skrajnie nieodpowiedzialne. Chcę się dowiedzieć więcej. Czy jednak cokolwiek nam powiedzą — Christopher, albo ktokolwiek inny z Zespołu Specjalnego? Jestem teraz na aucie.

— Jest sposób, abyśmy pozostali na boisku na innych zasadach — powiedział Mitch.

— Ten bogacz z Nowego Jorku?

— Daney. I Oliver Merton.

— Nie jedziemy do Seattle?

— Jedziemy — odparł Mitch. — Ale zadzwonię do Mertona i powiem mu, że jestem zainteresowany.

— Nadal chcę naszego dziecka — powiedziała Kaye z otwartymi szeroko oczyma i głosem kruchym jak zasuszony kwiat.

Odgłos prysznica ustał. Słyszeli, jak Morgan się wyciera, na przemian nucąc i przeklinając.

— Zabawne — szepnął prawie niedosłyszalnie Mitch. — Bardzo mi się nie podobał ten pomysł. Ale teraz… Wydaje mi się równie prosty jak wszystko inne, sny, spotkanie ciebie. Też chcę dziecka. Nie możemy pozostać niewinni. — Odetchnął głęboko, uniósł wzrok, aby spojrzeć w oczy Kaye, i dodał: — Zróbmy to.

Morgan wyszedł na pomost i utkwił w nich wzrok uważnie jak sowa.

— Jestem gotów. Chcę wrócić do domu.

Kaye popatrzyła na Morgana i niemal się wzdrygnęła od mocy jego spojrzenia. Oczy chłopca wyglądały, jakby miały tysiąc lat.

— Podwiozę cię na przystanek autobusowy — powiedział Mitch.

70

National Institutes of Health, Bethesda
5 maja

Przed Budynkiem im. Natchera Dicken spotkał się z dyrektorem National Institute of Child Health and Human Development, panią doktor Tanią Bao, i dalej poszli razem. Niska, starannie ubrana, ze skupioną i niezdradzającą wieku prawie płaską twarzą, maleńkim nosem, ustami skrzywionymi w delikatnym uśmiechu, lekko zgarbionymi ramionami, Bao wyglądała na niemającą jeszcze czterdziestu lat, ale w istocie liczyła ich sześćdziesiąt trzy. Nosiła jasnoniebieski kostium ze spodniami i mokasyny z frędzelkami. Szła szybkimi, drobnymi krokami, uważając na nierównym gruncie. Niedokończoną budowlę zespołu NIH odgrodzono ze względów bezpieczeństwa, ale już usunięto większość pomostów łączących Budynek im. Natchera z Kliniką im. Magnusona.

— NIH był kiedyś obszarem otwartym — powiedziała Bao. — Teraz Gwardia Narodowa czuwa nad każdym naszym ruchem. Nie mogę nawet kupować wnuczce zabawek u handlarza. Chętnie ich widywałam na alejkach lub korytarzach. Teraz zostali przegnani wraz z robotnikami budowlanymi.

Dicken wzruszeniem ramionami wskazał, że nie ma żadnego wpływu na takie rzeczy. Przestał mieć taką władzę.

— Przyjechałem słuchać — oznajmił. — Mogę przekazać twoją uwagę doktorowi Augustine’owi, ale nie mogę zagwarantować, że coś zrobi.

— Co się stało, Christopherze? — Zapytała Bao płaczliwie.

— Dlaczego nie reagują na taką oczywistość? Dlaczego Augustine jest taki uparty?

— W zarządzaniu masz znacznie większe doświadczenie ode mnie — odparł Dicken. — Wiem tylko tyle, ile zobaczę i usłyszę w wiadomościach. Dostrzegam niewiarygodne naciski ze wszystkich stron. Zespoły szczepionki niczego nie dokonały. Mark mimo to zrobi wszystko, co możliwe, aby chronić zdrowie publiczne. Chce skupić nasze wysiłki na walce z tym, co uważa za chorobę zakaźną. Obecnie jedyną dostępną możliwością jest aborcja.

— Co uważa… — Powtórzyła Bao, nie wierząc własnym uszom. — A co ty uważasz, doktorze Dicken?

Pogoda przechodziła w ciepłe i wilgotne lato, które Dickenowi wydawało się znajome, a nawet kojące; sprawiała, że ukryta w nim głęboko smutna cząstka „ja” wierzyła, iż jest w Afryce, co byłoby znacznie lepsze aniżeli obecne życie. Prowizoryczną rampą asfaltową weszli na następny poziom kończonego chodnika, przekroczyli żółtą taśmę budowlańców i znaleźli się przed głównym wejściem do budynku nr 10.

Przed dwoma miesiącami życie Christophera Dickena zaczęło się rozszczepiać. Uświadomienie sobie, że skrywane cząstki osobowości mogą wpływać na poglądy naukowe — że mieszanka zawiedzionego zadurzenia się i nacisków w pracy może skłonić go do decyzji, które na pewno okażą się błędne — dręczyło go niby chmara gryzących muszek. Na zewnątrz jakimś cudem utrzymywał pozory spokoju, skupienia się na grze, drużynie, Zespole Specjalnym. Wiedział, że na dłuższą metę jest to niemożliwe.

— Uważam, że trzeba pracować — powiedział Dicken zakłopotany, że przez zamyślenie zwlekał tak długo z odpowiedzią.

Samo odcięcie się od Kaye Lang i nieudzielenie jej wsparcia, gdy wpadła w zasadzkę Jacksona, było błędem niemożliwym do pojęcia i do wybaczenia. Z każdym dniem żałował go coraz bardziej, ale było już za późno na jego naprawienie. Pozostawało mu tylko wznoszenie murów w umyśle i pilne zatapianie się w przydzielanej mu pracy.

Wjechali windą na siódme piętro, skręcili w lewo i w połowie długiego, pomalowanego na beżowo i różowo korytarza odnaleźli salkę konferencyjną dyrekcji.

Bao usiadła.

— Christopherze, znasz Anitę, Prestona.

Przywitali się niezbyt serdecznie.

— Niestety, nie mam dobrych wiadomości — powiedział Dicken, siadając naprzeciw Prestona Meekera.

Meeker, podobnie jak jego koledzy w tym odosobnionym pokoiku, był uosobieniem pediatry — w tym przypadku specjalisty od wzrostu i rozwoju neonatalnego.

— Czy Augustine nadal jest za tym? — Spytał, od początku wojowniczy. — Nadal forsuje RU-486?

— Na jego obronę — zaczął Dicken i odczekał chwilę, aby zebrać myśli i uczynić bardziej przekonującym wpajane od dawna kłamstwo — nie mamy wyboru. Retrowirusowcy w CDC zgadzają się, że teoria o ekspresji i składaniu ma sens.

— Dzieci byłyby nosicielami nieznanej zarazy? — Meeker wydął usta i prychnął drwiąco.

— Takie przekonanie można łatwo uzasadnić. Na dobitkę prawdopodobieństwo, że większość nowych dzieci urodzi się jako potworki…

— Tego nie wiemy — powiedziała House. Pełniła teraz obowiązki wicedyrektora National Institutes of Child Health and Human Development; poprzedni wicedyrektor złożył rezygnację dwa tygodnie temu. Postąpiło tak bardzo wielu pracowników NlH związanych z Zespołem Specjalnym do spraw SHEVY.

Skurcz serca uświadomił Dickenowi, że Kaye Lang raz jeszcze okazała się pionierką, odchodząc jako pierwsza.

— To niepodważalne — odparł, tym razem bez trudu, gdyż była to prawda: żadna z zarażonych SHEVĄ matek nie urodziła jeszcze normalnego dziecka. — Z dwustu większość była poważnie zdeformowana. Wszystkie urodziły się martwe.

Ale nie wszystkie były zdeformowane, przypomniał sobie.

— Być może prezydent zgodzi się na podawanie RU-486 w całym kraju — powiedziała Bao. — Wątpię, aby CDC mogło wówczas działać otwarcie w Atlancie. W Bethesdzie mieszka wielu inteligentów, ale to jednak religijny Pas Biblijny. Miałam już pikiety przed domem, Christopherze. Jest stale pilnowany przez straże.

— Rozumiem — stwierdził Christopher.

— Być może, ale czy Mark rozumie? Nie odpowiada na moje telefony i e-maile.

— Niewybaczalne odcinanie się — uznał Meeker.

— Do ilu przejawów nieposłuszeństwa obywatelskiego dojdzie? — Zapytała House, łącząc ręce na stole i je zacierając. Rozglądała się po zebranych.

Bao wstała i podniosła marker do tablicy. Szybko, niemal dziko kreśliła jaskrawoczerwone słowa, mówiąc:

— Dwa miliony poronień od heroda pierwszego stadium tylko w ostatnim miesiącu. Szpitale są przepełnione.

— Jeżdżę do tych szpitali — powiedział Dicken. — Moim obowiązkiem jest być na pierwszej linii.

— Tu i w całym kraju mamy także pacjentki przychodzące do lekarzy — ciągnęła Bao, zaciskając w zdenerwowaniu usta. — W samym tym budynku jest trzysta matek SHEVY. Niektóre widuję codziennie. Christopherze, nie żyjemy w wieży z kości słoniowej.

— Przepraszam — powiedział Dicken.

Bao pokiwała głową.

— Siedemset tysięcy zgłoszonych przypadków ciąży z herodem drugiego stadium. Tutaj statystyka się wali — nie wiemy, co się dzieje. — Spojrzała na Dickena. — Co się stało z pozostałymi?

— Nikt ich nie zgłasza. Czy Mark to wie?

— Ja wiem — odparł Dicken. — Mark też. To poufna informacja. Nie chcemy rozgłaszać, ile wiemy, dopóki prezydent nie podejmie decyzji politycznej, wybierając którąś z propozycji Zespołu Specjalnego.

— Można się domyślić — stwierdziła House sardonicznie. — Wykształcone, zamożne kobiety kupują RU-486 na czarnym rynku albo w inny sposób załatwiają sobie przerwanie ciąży na różnych jej etapach. Doszło do masowych buntów w społeczności lekarskiej, w klinikach dla kobiet. Z powodu nowego prawa regulującego przeprowadzanie aborcji przestały one przekazywać dane do Zespołu Specjalnego. Moim zdaniem Mark chce usankcjonować to, co już się dzieje w całym kraju.

Dicken odczekał chwilę, aby zebrać myśli, podtrzymać udawaną smutną minę.

— Mark nie ma władzy ani nad Kongresem, ani nad Senatem. Mówi, ale go nie słuchają. Wszyscy wiemy, że rośnie liczba przypadków przemocy w rodzinie. Kobiety są wyrzucane ze swych domów. Rozwody. Morderstwa. — Dicken pozwalał, aby fakty te zaciążyły na nich, tak jak od kilku miesięcy przytłaczały jego myśli i duszę. — Przemoc wobec ciężarnych kobiet jest nadal częsta. Niektóre kobiety uciekają się nawet do kwinakryny, jeśli mogą ją dostać, same się sterylizują.

Bao ze smutkiem kręciła głową.

— Wiele kobiet wie — ciągnął Dicken — że najprostszym wyjściem jest przerwanie ciąży drugiego stadium, zanim się rozwinie i pojawią się inne skutki uboczne.

— Mark Augustine i Zespół Specjalny niechętnie opisują te skutki uboczne — powiedziała Bao. — Masz zapewne na myśli czepki twarzowe i melanizm u obojga rodziców.

— Chodzi mi też o gwiżdżące podniebienie i deformację narządu przylemieszowego — wyjaśnił Dicken.

— Skąd to u ojców? — Zapytała Bao.

— Nie mam pojęcia — odparł Dicken. — Gdyby NIH, wskutek przesadnej troski o prawa pacjenta, nie utracił osób badanych przez siebie klinicznie, wiedzielibyśmy być może znacznie więcej, a przynajmniej wszystko odbywałoby się w jako tako kontrolowanych warunkach.

Bao przypomniała Dickenowi, że nikt z zebranych w pokoju nie miał nic wspólnego z zamknięciem prowadzonego właśnie w tym budynku programu badań klinicznych Zespołu Specjalnego.

— Rozumiem — powiedział Dicken, przeklinając siebie za wściekłość, którą ledwo był w stanie ukrywać. — Nie zgłaszam sprzeciwu. Wszystkie ciąże drugiego stadium zostaną przerwane, z wyjątkiem tych biednych kobiet, które nie dostaną się do klinik ani nie kupią pigułek… Oraz…

— Oraz? — Spytał Meeker.

— Poświęcających się.

— Poświęcających się czemu?

— Naturze. Uważających, że należy dać szansę tym dzieciom, obojętnie, jak wielkie jest niebezpieczeństwo, że urodzą się martwe lub zdeformowane.

— Augustine nie uważa, zdaje się, że owym dzieciom należy dawać szansę — powiedziała Bao. — Dlaczego?

— Herod to choroba. A tak właśnie walczy się z chorobą.

Dużo dłużej tak się nie da. Albo zrezygnujesz, albo wykończysz się, próbując wyjaśniać rzeczy, których nie rozumiesz i w które nie wierzysz.

— Powtórzę, Christopherze, nie żyjemy w wieży z kości słoniowej. — Bao pokręciła głową. — Odwiedzamy oddziały położnicze i chirurgiczne tej kliniki, chodzimy do innych klinik i szpitali. Widzimy cierpiące kobiety i cierpiących mężczyzn. Potrzebujemy jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia, które uwzględni wszystkie te poglądy, wszystkie naciski.

Dicken zmarszczył brwi w skupieniu.

— Mark liczy się jedynie z rzeczywistością medyczną. Brakuje też consensusu politycznego — dodał spokojnie. — Czasy są niebezpieczne.

— Ujmując to łagodnie — powiedział Meeker. — Christopherze, moim zdaniem Biały Dom jest sparaliżowany. W obecnej sytuacji będziesz przeklęty, jeśli coś zrobisz, a już na pewno, jeśli nie zrobisz niczego.

— Nawet gubernator Marylandu dołączył do tak zwanego buntu Zdrowych Stanów — dodała House. — Nigdy tu jeszcze nie widziałam podobnego zapału w sprawach religijnych.

— To bardziej ruch oddolny niż chrześcijański — powiedziała Bao. — Społeczność chińska pokazała swe rogi, i nie bez powodu. Narasta bigoteria. Christopherze, rozpadamy się na przestraszone i niezadowolone grupy.

Dicken wpatrywał się w stół, potem w liczby na białej tablicy; powieki drżały mu z przemęczenia.

— Boli to nas wszystkich — odpowiedział. — Boli Marka i boli mnie.

— Wątpię, aby bolało to Marka tak samo, jak boli matki — stwierdziła Bao spokojnie.

71

Oregon
10 maja

— Jestem nieuczony i wielu rzeczy nie rozumiem — powiedział Sam. Opierał się o drewniany płot otaczający cztery akry farmy, piętrowy drewniany dom, starą, rozpadającą się stodołę i murowaną szopę. Mitch wolną rękę włożył do kieszeni, a puszkę piwa Michelob postawił na szarym od porostów słupku ogrodzenia. Czarno-biała krowa o kanciastym zadzie, pasąca się na dwunastu akrach sąsiada, patrzyła na nich z niemal całkowitym brakiem zaciekawienia.

— Tę kobietę znasz dopiero, no ile, dwa tygodnie?

— Trochę ponad miesiąc.

— Szalone tempo!

Mitch zgodził się potulnie.

— Po co się tak śpieszyć? Czemu, u diabla, ktoś chce zajść w ciążę akurat teraz? Twoja matka miała na coś ochotę ostatnio z dziesięć lat temu, ale po herodzie uparcie nie pozwala, abym jej dotykał.

— Kaye jest inna — powiedział Mitch, jakby się do czegoś przyznawał. Doszli do tego tematu po omówieniu owego popołudnia wielu innych. Najtrudniejszym było wyznanie Mitcha, że tymczasowo przestał się rozglądać za pracą, że będą żyli głównie za pieniądze Kaye. Jego ojciec uznał to za niepojęte.

— A gdzie tu szacunek dla siebie? — Spytał, a zaraz potem zostawili ten temat i powrócili do wydarzeń w Austrii.

Mitch opowiedział Samowi o spotkaniu z Brockiem w posiadłości Daneya, co dość mocno zaciekawiło tamtego.

— Zada bobu nauce — zauważył szyderczo. Dotarli wreszcie do tematu Kaye, rozmawiającej nadal w wielkiej kuchni z Abby, matką Mitcha. Zaskoczenie Sama przeszło w zdenerwowanie, potem w jawną złość. Przyznaję, że być może moja głupota jest bezdenna — powiedział Sam — ale czy robienie teraz takich rzeczy, i to rozmyślnie, nie jest cholernie niebezpieczne?

— Może być — przyznał Mitch.

— Czemu więc, u diabła, się zgodziłeś?

— Niełatwo to wytłumaczyć — odparł Mitch. — Po pierwsze, uważam, że ona może mieć rację. To znaczy uważam, że ma rację.

— Będziemy mieli zdrowe dziecko.

— Przecież testy wypadły pozytywnie u ciebie, a przede wszystkim u niej — powiedział Sam, patrząc na niego i mocno zaciskając ręce na drągu płotu.

— Wypadły.

— I popraw mnie, jeśli się mylę, ale jeszcze nigdy kobieta, u której testy wypadły pozytywnie, nie urodziła zdrowego dziecka.

— Nigdy — potwierdził Mitch.

— Szanse są więc marne.

— To ona odkryła ten wirus. Wie o nim więcej niż ktokolwiek inny na Ziemi i jest przekonana…

— Że wszyscy inni się mylą? — Spytał Sam.

— Że w ciągu kilku lat zmienimy nasze poglądy.

— No to jest szalona, a może tylko fanatyczna?

Mitch się skrzywił.

— Uważaj, tato.

— Sam wzniósł ręce w powietrze.

— Mitch, na miłość boską, poleciałem do Austrii, po raz pierwszy byłem w Europie, i to, cholera, bez twojej matki, aby zabrać syna ze szpitala, po tym jak… No, przeszliśmy przez to wszyscy. Po co jednak narażać się na taką rozpacz, polegać na tego rodzaju szansie, pytam się, w imię Boga?

— Po śmierci pierwszego męża trochę szaleńczo myśli o przyszłości, patrzy na świat z optymizmem — powiedział Mitch. — Nie mogę zapewnić, że ją rozumiem, tato, ale ją kocham. Ufam jej. Coś we mnie mówi, że ma rację, inaczej nie byłbym z nią.

— To znaczy współpracował. — Sam popatrzył na krowę i wytarł o nogawki ręce pobrudzone od porostów. — A jeśli oboje się mylicie? — Spytał.

— Znamy konsekwencje. Będziemy z nimi żyli — odparł Mitch. Ale się nie mylimy. Nie tym razem, tato.


— Czytałam, ile tylko mogłam — powiedziała Abby Rafelson. — To oszałamiające. Wszystkie te wirusy. — Popołudniowe słońce wpadało oknem kuchni i kładło żółte trapezoidy na podłodze z niepokrytych lakierem dębowych desek. Kuchnia pachniała kawa — za dużo kawy, pomyślała Kaye, będąca kłębkiem nerwów — i pierożkami z mąki kukurydzianej, zjedzonymi na obiad, zanim mężczyźni wyszli na spacer.

Matka Mitcha zachowała urodę do sześćdziesiątki, dobry wygląd budzący respekt wystającymi kośćmi policzkowymi i zapadniętymi niebieskimi oczami, dopełniony nienagannym uczesaniem.

— Te akurat wirusy były z nami od bardzo dawna — powiedziała Kaye. Trzymała zdjęcie Mitcha z czasów, gdy miał pięć lat, siedzącego na trójkołowym rowerku na nabrzeżu Willamette w Portland. Patrzył uważnie, nie zważając na aparat; dostrzegła ten sam wyraz twarzy, jaki przybierał, gdy prowadził samochód albo czytał gazetę.

— Jak dawna? — Spytała Abby.

— Może od dziesiątków milionów lat. — Kaye wzięła inne zdjęcie ze stosiku na stoliku do picia kawy. Przedstawiało Mitcha i Sama załadowujących drewno na pakę półciężarówki. Wzrost i cienkie nogi Mitcha wskazywały, że miał jakieś dziesięć, jedenaście lat.

— Co robiły na początku? Nie mogę tego pojąć.

— Mogły nas zarazić poprzez gamety, komórki jajowe lub spermę. Potem zostały. Zmutowały, albo coś uczyniło je nieaktywnymi, albo… Skłoniliśmy je, aby dla nas pracowały. Znaleźliśmy sposób, aby były przydatne. — Kaye uniosła wzrok znad zdjęcia.

Abby patrzyła na nią niewzruszona.

— Spermę lub komórki jajowe?

— Jajniki, jądra — odparła Kaye, znowu opuszczając wzrok.

— Co spowodowało, że postanowiły znowu działać?

— Coś w naszym codziennym życiu — odparła Kaye. — Może stres.

Abby zastanawiała się kilka chwil.

— Skończyłam szkołę pomaturalną. Wychowanie fizyczne. Czy Mitch ci o tym powiedział?

Kaye przytaknęła.

— Powiedział, że uczyłaś się także biochemii. Chodziłaś na kursy przygotowujące do studiów medycznych.

— No tak, to za mało, aby być na twoim poziomie. Wystarcza jednak, abym nabrała wątpliwości dotyczących mojego wychowania religijnego. Nie wiem, co pomyślałaby moja matka, gdyby się dowiedziała o tych wirusach w naszych komórkach rozrodczych. — Abby uśmiechnęła się do Kaye i pokręciła głową. — Może nazwałaby je naszym grzechem pierworodnym.

Kaye patrzyła na Abby i próbowała wymyślić odpowiedź.

— To ciekawe — tylko taką znalazła. Nie wiedziała, dlaczego to ją dręczy, ale zmartwiła się jeszcze bardziej. Myśl ta budziła w niej lęk.

— Groby w Rosji — powiedziała Abby spokojnie. — Może tamtejsze matki miały sąsiadów, którzy uznali, że to wina grzechu pierworodnego.

— Nie wierzę w to — odparła Kaye.

— Och, też nie wierzę — powiedziała Abby. Wbiła teraz w Kaye swe niebieskie, badawcze, niespokojne, uważne oczy. — Nigdy nie czułam się swobodnie, gdy chodziło o cokolwiek związanego z seksem. Sam jest dobrym człowiekiem, jedynym, którego pokochałam, choć nie tylko jego zapraszałam do łóżka. Moje wychowanie… Nie było pod tym względem najlepsze. Ani najmądrzejsze. Nigdy z Mitchem nie rozmawiałam o seksie. Ani o miłości. Uważałam, że i tak sobie poradzi, jest taki przystojny, taki mądry. — Abby położyła dłoń na ręce Kaye. — Czy ci powiedział, że jego matka jest zwariowaną, pruderyjną babą? — Wyglądała na tak zasmuconą, zrozpaczoną i zagubioną, że Kaye mocno ściskała jej dłoń i uśmiechała się; miała nadzieję, że pocieszająco.

— Powiedział mi, że jesteś wspaniałą, troskliwą matką — wyznała. — Że jest waszym jedynym synem i że rozetrzesz mnie na miazgę.

Abby zaśmiała się i jakby iskra przeskoczyła między nimi.

— Mówił mi, że jesteś bardziej nieprzejednana i mądrzejsza niż wszystkie kobiety, które spotkał, że tak bardzo dbasz o drobiazgi.

— Powiedział, że jeśli cię nie polubię, to inaczej ze mną pogada.

Kaye spojrzała na nią przerażona.

— Nic takiego nie powiedział!

— Powiedział — zapewniła Abby z całą powagą. — Mężczyźni w tej rodzinie nie owijają w bawełnę. Powiedziałam mu, że postaram się nie drzeć z tobą kotów.

— Wielkie nieba! — Zawołała Kaye, śmiejąc się z niedowierzaniem.

— Właśnie — powiedziała Abby. — Bronił się. Ale mnie zna. Wie, że ja także nie owijam w bawełnę. Wobec tego całego gadania o grzechu pierworodnym świat musi się zmienić. Zmieni się wiele pomiędzy mężczyznami i kobietami. Nie sądzisz?

— Jestem tego pewna — odparła Kaye.

— Chcę, abyś pracowała najciężej, jak zdołasz, proszę cię, kochana, moja nowa córeczko, proszę o stworzenie miejsca, w którym Mitch znajdzie miłość, czułość i opiekę. Wygląda na twardego i mocnego, ale mężczyźni tak naprawdę są bardzo wrażliwi. Nie pozwól, aby to wszystko was rozdzieliło albo go skrzywdziło. Chcę, aby jak najwięcej zostało z Mitcha, którego znam i kocham. Ciągle widzę w nim swojego synka. Mój synek jest tam nadal silny.

W oczach Abby pojawiły się łzy i Kaye pojęła, trzymając dłoń kobiety, że sama przez tyle lat bardzo tęskniła za matką, bez powodzenia usiłując złożyć to uczucie do grobu.

— Było ciężko, gdy rodziłam Mitcha — wspominała Abby. — Cierpiałam cztery dni. Moje pierwsze dziecko, domyślałam się, że poród będzie bolesny, ale nie aż tak. Żałuję, że nie mamy więcej dzieci… Ale tylko trochę. Teraz przestraszyłabym się śmiertelnie. Jestem śmiertelnie przestraszona, chociaż nie muszę się martwić, że coś zajdzie między Samem i mną.

— Zaopiekuję się Mitchem — obiecała Kaye.

— Czasy są straszne — powiedziała Abby. — Ktoś napisze o nich książkę, wielką, grubą książkę. Mam nadzieję, że będzie pogodna i dobrze się skończy. Tego wieczoru, po kolacji zjedzonej wspólnie przez mężczyzn i kobiety, rozmowa była miła, żartobliwa, beztroska. Atmosfera chyba się oczyściła, wszystkie problemy zostały zapewne rozwiązane. Kaye spała z Mitchem w jego dawnej sypialni, co było oznaką akceptacji jej przez Abby bądź wynikiem wiary w Mitcha albo w nich oboje.

To była pierwsza prawdziwa rodzina, jaką miała od lat. Myślała o tym, kuląc się obok Mitcha w zbyt małym łóżku i roniąc łzy szczęścia.

W Eugene, kiedy niedaleko wielkiej drogerii zatrzymali się, by nabrać benzyny, kupiła test ciążowy. Potem, aby przekonać siebie, że naprawdę podejmuje zwykłą decyzję, choć świat tak wyraźnie staje na głowie, poszła do księgarenki w tym samym pasażu ze sklepami i kupiła podręcznik doktora Spocka w miękkiej okładce.

Pokazała książkę Mitchowi, który się uśmiechnął, ale nie pochwaliła się testem ciążowym.

— To takie normalne — szepnęła, gdy Mitch lekko zachrapał. — To, co robimy, jest takie naturalne i normalne, proszę cię, Boże.

72

Seattle, stan Waszyngton/Waszyngton, Dystrykt Kolumbia
14 maja

Kaye prowadziła przez Portland, a Mitch spał. Przejechali mostem do stanu Waszyngton, trafili na przelotny deszcz, a potem znowu mocno zaświeciło słońce. Kaye zjechała w bok i zjedli obiad w małej restauracji meksykańskiej obok miasteczka, którego nazwa nic jej nie mówiła. Drogi były pustawe, jak to w niedzielę.

Ucięli sobie kilka minut drzemki na parkingu. Kaye położyła głowę na ramieniu Mitcha. Pogoda była ładna, słońce grzało jej twarz i włosy. Słyszeli śpiew kilku ptaków. Chmury ciągnęły z południa w równych szeregach, by wkrótce zasnuć niebo, ale powietrze pozostawało ciepłe.

Po drzemce Kaye prowadziła do Tacomy, potem kierownicę przejął Mitch i tak dojechali do Seattle. Na przedmieściu, mijając górujące nad autostradą centrum kongresowe, poczuł niechęć na myśl o zabraniu jej prosto do swego mieszkania.

— Może chciałabyś trochę pozwiedzać, zanim pojedziemy do domu — powiedział.

Kaye uśmiechnęła się.

— Co, masz bałagan w mieszkaniu?

— Jest porządek — odparł Mitch. — Może nie do końca… — Pokręcił głową.

— Nie martw się. Nie mam nastroju do zrzędzenia. Lubię jednak zwiedzać.

— Pokażę ci miejsce, do którego uwielbiałem przychodzić, gdy nie kopałem…

*** Park Gasworks rozciągał się na południowym, trawiastym krańcu przylądka wychodzącym w jezioro Union. Pozostałości po dawnej gazowni i inne budynki fabryczne posprzątano, pomalowano na jaskrawe kolory i przekształcono w park publiczny. Pionowe zbiorniki na gaz, niszczejące pomosty między nimi i rurociągi nie zostały pomalowane, odgrodzono je i pozwolono, aby rdzewiały.

Gdy wyszli z parkingu, Mitch wziął Kaye za rękę i pokierował. Pomyślała, że park jest raczej brzydki, a trawa trochę wyleniała, ale ze względu na Mitcha nic nie mówiła.

Usiedli na murawie obok ogrodzenia z łańcuchów i patrzyli na samoloty pasażerskie schodzące do lądowania nad jeziorem Union. Parę samotnych osób — mężczyzn i kobiet, a także matek z dziećmi — szło w stronę placu zabaw obok budynków fabrycznych. Mitch powiedział, że jak na słoneczną niedzielę ludzi jest niewielu.

— Ludzie nie lubią się gromadzić — stwierdziła Kaye, ale gdy to mówiła, na parking zajeżdżały wynajęte autobusy, zajmując miejsca wyznaczone linami.

— Na coś się zanosi — powiedział Mitch, wyciągając szyję.

— Coś dla mnie zaplanowałeś? — Spytała beztrosko.

— Nic a nic — uśmiechnął się Mitch. — Choć może po ostatniej nocy o czymś zapomniałem.

— Mówisz tak po każdej — odparła Kaye. Ziewnęła, zasłaniając dłonią usta, i leniwie śledziła wzrokiem żaglówkę przecinającą jezioro, a potem deskarza w piance.

— Osiem autobusów. Ciekawe.

Okres Kaye spóźniał się trzy dni, a miesiączkowała regularnie, odkąd odstawiła pigułki po śmierci Saula. Coraz bardziej się martwiła. Potem pomyślała o tym, co być może zapoczątkowali, i zacisnęła zęby. Tak szybko. Staroświecki romans. Staczanie się po stoku, nabieranie prędkości.

Nic jeszcze nie powiedziała Mitchowi, chciała się upewnić, że to nie jest fałszywy alarm.

Gdy Kaye zbyt mocno pogrążała się w myślach, to jakby się oddzielała od ciała. Kiedy zdołała odciąć się od narastającej troski i po prostu przeanalizowała odbierane wrażenia, naturalny stan tkanek, komórek i emocji, poczuła się dobrze; to kontekst, skutki, wiedza zakłócały jej poczucie, że jest zdrowa i zakochana.

Rzecz w tym, że wiedziała za dużo, a jednocześnie zawsze nie dość.

Normalka.

— Dziesięć autobusów, rany, jedenaście — liczył Mitch. — Cholerny tłum. — Podrapał się po szyi. — Nie wiem, czy mi się to podoba.

— To twój park. Nie chcę jeszcze odchodzić — powiedziała Kaye. — Jest ładnie. — Słońce rzucało wokół jasne plamki. Zardzewiałe, matowopomarańczowe zbiorniki lśniły.

Dziesiątki mężczyzn i kobiet przystrojonych w barwy ziemi szły grupkami od autobusów w stronę wzgórza. Nie wyglądało, aby się śpieszyli. Cztery kobiety niosły drewniany pierścień mający z jard szerokości, a kilku mężczyzn pomagało pchać na wózku długi słup.

Kaye zmarszczyła brwi, potem zachichotała.

— Coś robią z joni i linga.

Mitch przyglądał się uważnie procesji.

— Może to zabawa w toczenie gigantycznej fajerki. Albo jakaś inna gra.

— Tak sądzisz? — Spytała Kaye tym znanym mu i wyzbytym krytyki tonem, w którym natychmiast wykrył nieznoszącą sprzeciwu niezgodę.

— Nie — odparł, waląc się dłonią w czoło. — Jak mogłem nie dostrzec tego od razu. To joni i linga.

— A jesteś antropologiem — powiedziała Kaye, lekko przeciągając sylaby. Podniosła się na kolana i osłoniła ręką oczy. — Chodźmy zobaczyć.

— A jeśli będą niezadowoleni?

— Wątpię, aby impreza była zamknięta — odpowiedziała.


Dicken minął posterunek kontrolny — klepanie po ubraniu, ręczny wykrywacz metali, sztuczny nos — i wkroczył do Białego Domu tak zwanym wejściem dyplomatycznym. Młody strażnik z piechoty morskiej natychmiast zaprowadził go schodami w dół do wielkiej sali konferencyjnej w podziemiu. Klimatyzacja działała na cały regulator, w środku było zimno niby w lodówce w porównaniu z osiemdziesięcioma pięcioma stopniami Fahrenheita i wilgocią na zewnątrz.

Dicken przybył pierwszy. Oprócz strażnika z piechoty morskiej i kelnera ustawiającego na długim, owalnym stole butelki wody Evian oraz notatniki i pióra, w sali nie było nikogo. Zajął jedno z krzeseł z tyłu, przeznaczonych dla młodszych asystentów. Kelner zapytał, czy napije się czegoś, mógł podać szklankę coli lub soku.

— Kawa będzie za kilka minut.

— Wystarczy cola — powiedział Dicken.

— Dopiero co pan przyleciał?

— Przyjechałem z Bethesdy — odparł.

— Na popołudnie zapowiada się paskudna pogoda — oznajmił kelner. — O piątej będzie burza, tak mówią spece od pogody w Andrews. Dostajemy tu najlepsze prognozy. — Mrugnął okiem i się uśmiechnął, potem wyszedł i wrócił po kilku minutach z colą i szklanką pełną pokruszonego lodu.

Dziesięć minut później zaczęli przybywać następni. Dicken rozpoznał gubernatorów Nowego Meksyku, Alabamy i Marylandu; towarzyszyło im szczupłe grono asystentów. Sala wypełniła się wkrótce śmietanką tak zwanego Buntu Gubernatorów, który w całym kraju wieszał psy na Zespole Specjalnym.

Augustine będzie miał ciężką godzinę tutaj, w podziemiu Białego Domu. Spróbuje przekonywać dziesięciu gubernatorów, w tym siedmiu z bardzo konserwatywnych stanów, że zapewnienie kobietom dostępu do pełnego zakresu środków poronnych jest jedynym humanitarnym wyjściem.

Dicken wątpił, aby to wezwanie spotkało się z aprobatą, a choćby nawet z uprzejmą odmową.

Po kolejnych kilku minutach na salę wkroczył Augustine w towarzystwie łącznika Białego Domu z Zespołem Specjalnym i szefa sztabu. Położył aktówkę na stole i podszedł do Dickena. Jego buty stukały na posadzce z płytek.

— Masz jakieś nowe atuty? — Spytał.

— Pełna klęska — odparł Dicken cicho. — Żadna z agencji medycznych nie sądzi, abyśmy mieli jakiekolwiek szanse na ponowne przejęcie kontroli. Uważają też, że i prezydentowi sprawa wymknęła się z rąk.

Augustine zmarszczył lekko brwi. W ostatnim roku kurze łapki wyraźnie się u niego pogłębiły, a włosy posiwiały.

— Pewnie obstają przy swoich, oddolnych rozwiązaniach?

— Tylko takie dostrzegają. AMA i większość pomniejszych oddziałów NIH wycofały swe poparcie, potajemnie, a niektóre wprost.

— Cóż — przyznał Augustine łagodnie — jest jasne jak słońce, że nie mamy niczego, co przyciągnęłoby je z powrotem do stada. Na razie. — Wziął od kelnera filiżankę kawy. — Może powinniśmy po prostu pójść sobie do domu i zostawić działanie innym.

Odwrócił się, patrząc na wchodzących następnych gubernatorów. Zaraz potem pojawił się Shawbeck z sekretarzem stanu departamentu zdrowia i opieki społecznej.

— Oto przybyły lwy, a za nimi przyprowadzają chrześcijan — powiedział. — Nie mogło być inaczej. — Zanim wrócił na swoje miejsce na drugim końcu stołu, na jeden z trzech foteli, przed którymi nie stała mała flaga, dodał bardzo cichym głosem:

— Christopherze, prezydent przez ostatnie dwie godziny rozmawiał z Alabamą i Marylandem. Namawiali go do odłożenia decyzji. Chyba nie chce. W ostatnich sześciu tygodniach zamordowano piętnaście tysięcy ciężarnych kobiet. Piętnaście tysięcy, Christopherze!

Dicken już kilka razy widział tę liczbę.

— Powinniśmy wszyscy się wypiąć i nastawić na porządnego kopniaka — jęknął Augustine.


Mitch ocenił, że tłum ciągnący na wierzchołek wzgórza liczy co najmniej sześćset osób. Kilkudziesięciu gapiów podążało za główną grupą z pierścieniem i słupem.

Kaye wzięła go za rękę.

— Czy to miejscowy zwyczaj? — Spytała, ciągnąc Mitcha za sobą. Ciągle myślała o jakimś obrzędzie płodności.

— Nigdy o takim nie słyszałem — odparł Mitch. Od czasu San Diego włosy stawały mu dęba ze strachu, ilekroć napotykał zbyt wielki tłum ludzi.

Na szczycie wzgórza Kaye i Mitch stanęli na skraju wielkiego, płaskiego zegara słonecznego, mającego ze trzydzieści stóp średnicy. Widniały na nim płaskorzeźby w brązie przedstawiające znaki astrologiczne, cyfry, wyciągnięte ręce ludzkie i wykaligrafowane litery oznaczające cztery strony świata. Resztę koła wypełniały ceramika, szkło i barwiony beton.

Mitch pokazał Kaye, jak człowiek staje się gnomonem zegara, stając między równoległymi liniami z wyrytymi na nich nazwami pór roku i datami. Wedle jej szacunku była druga.

— To jest piękne — powiedziała. — Jakby przybytek pogański, nie sądzisz? — Mitch przytaknął, wpatrując się w nadciągający tłum.

Kilku puszczających latawce dorosłych i chłopców usuwało się z drogi, ściągając i nawijając sznurki, gdy grupa wspinała się na wzgórze. Trzy kobiety wniosły pierścień, pocąc się od jego ciężaru. Opuściły go ostrożnie na środek zegara słonecznego. Dwaj mężczyźni dźwigający słup zatrzymali się z boku, czekając na jego ustawienie.

Pięć starszych kobiet w jasnożółtych sukniach weszło do kręgu, trzymając się za ręce i uśmiechając z godnością. Otoczyły pierścień w środku zegara. Grupa nie wymówiła dotąd ani słowa.

Kaye i Mitch zeszli na południowy stok wzgórza z widokiem na jezioro Union. Mitch poczuł wietrzyk z południa i ujrzał kilka niskich zwałów chmur ciągnących nad przedmieściami Seattle. Powietrze było jak wino, czyste i słodkie, temperatura trochę przekraczała siedemdziesiąt stopni Fahrenheita. Cienie obłoków padały groźnie na pagórek.

— Zbyt wielu ludzi — powiedział Mitch do Kaye.

— Zostańmy i zobaczmy, co się stanie — odrzekła.

Tłum narastał, tworzył koncentryczne kręgi, wszyscy trzymali się za ręce. Poproszono grzecznie Kaye i Mitcha, a także innych, aby zeszli niżej ze wzgórza i zaczekali, aż dopełni się obrzęd.

— Możecie stamtąd patrzeć — powiedziała do Kaye tęga młoda kobieta w zielonej, luźnej sukience. Wyraźnie ignorowała Mitcha.

Jej wzrok zdawał się sięgać za niego, poprzez niego.

Jedynym odgłosem wydawanym przez zebranych był szelest ich szat i szmer odzianych w sandały stóp, kroczących po trawie i płaskorzeźbach zegara słonecznego.

Mitch włożył ręce do kieszeni i przygarbił ramiona.


Gubernatorzy siedzieli za stołem, przechylali się na lewo lub prawo, rozmawiając szeptem z asystentami bądź swymi kolegami.

Shawbeck ciągle stał z założonymi przed sobą rękoma. Augustine okrążył ćwierć stołu, aby pomówić z gubernatorem Kalifornii. Dicken próbował rozszyfrować wzór zajętych miejsc, a potem pojął, że ktoś zastosował sprytny układ. Gubernatorzy siedzieli nie według starszeństwa czy wpływów, ale w porządku geograficznym ich stanów. Kalifornia była na zachodnim skraju stołu, zaś gubernator Alabamy zajmował fotel w tyle sali, w jej południowo-wschodnim narożniku. Augustine, Shawbeck i sekretarz stanu siedzieli blisko miejsca prezydenta.

To coś oznacza, wywnioskował Dicken. Może naprawdę będą musieli przełknąć gorzką pigułkę i zalecić wprowadzenie taktyki Augustine'a.

Dicken nie był pewien, co sam o niej sądzi. Wysłuchał przedstawienia szacunków kosztów medycznych opieki nad dziećmi drugiego stadium, jeśli któreś pożyje dłużej; zapoznawał się także z liczbami wskazującymi, jak kosztowna będzie dla Stanów Zjednoczonych utrata całego pokolenia dzieci.

Łącznik prezydenta z ministerstwem zdrowia stanął w drzwiach.

— Panie i panowie, pan prezydent Stanów Zjednoczonych.

Wszyscy wstali. Gubernator Alabamy podniósł się z miejsca wolniej od innych. Dicken dostrzegł, że ma spoconą twarz, przypuszczalnie od wewnętrznego żaru. Augustine powiedział mu jednak, że gubernator przez ubiegłe dwie godziny naradzał się z prezydentem.

Agent Secret Service w marynarce klubowej i koszulce polo przeszedł za Dickenem, patrząc na niego z ową zimną precyzją, do której Christopher przywykł już dawno temu. Prezydent pierwszy wszedł do sali, wysoki, ze słynną szopą siwych włosów. Wyglądał na zdrowego, choć trochę zmęczonego; świadomość jego władzy przejęła Dickena dreszczem. Ucieszył się, że prezydent spojrzał w jego stronę, rozpoznał go i przechodząc, kiwnął z powagą głową.

Gubernator Alabamy odsunął fotel. Drewniane nogi zaszurały piskliwie na posadzce z płytek.

— Panie prezydencie — powiedział trochę za głośno. Prezydent stanął, aby z nim porozmawiać, i gubernator zrobił dwa kroki do przodu.

Dwaj agenci spojrzeli po sobie i przysunęli się, aby móc grzecznie interweniować.

— Kocham urząd i kocham nasz wielki kraj, sir — powiedział gubernator i objął prezydenta ramionami, jakby zamykając go w ochronnym, niedźwiedzim uścisku.

Gubernator Florydy, stojący obok, skrzywił się i pokręcił głową w zażenowaniu.

Agenci byli zaledwie o stopę dalej.

Och, pomyślał Dicken, nic więcej; jedynie pusta i prorocza świadomość zawieszenia w czasie, gwizdu pociągu jeszcze nie słychać, hamulce nie zostały jeszcze wciśnięte, ręka chce się ruszyć, ale nadal zwisa leniwie wzdłuż boku.

Pomyślał, że może powinien się odsunąć.


Młody blondyn w czarnej szacie i zielonej maseczce chirurgicznej wspinał się ze spuszczonymi oczami stokiem wzgórza do róży kompasu. Za nim szły trzy kobiety w brązowo-zielonych strojach. Niosły związany złotym sznurem woreczek z brązowej tkaniny. Rzadkie, niemal białe włosy mężczyzny powiewały na wietrze, który nasilał się na wzgórzu.

Kręgi kobiet i mężczyzn rozstąpiły się, aby ich przepuścić.

Mitch przypatrywał się z ciekawością. Kaye stała za nim z założonymi rękoma.

— Co zamierzają? — Zapytał.

— To jakiś obrzęd — odparła Kaye.

— Płodności?

— Czemu nie?

Mitch przetrawiał ten domysł.

— Zdumiewające — powiedział. — Kobiet jest więcej niż mężczyzn.

— Jakieś trzy do jednego — potwierdziła Kaye.

— Przeważają starsi mężczyźni.

— Waciki.

— Co?

— Tak dziewczęta nazywają mężczyzn mogących być ich ojcami — wyjaśniła Kaye. — Siwych jak prezydent.

— To obraźliwe — uznał Mitch.

— Prawdziwe — powiedziała. — Nie wiń mnie.

Młody mężczyzna zniknął im z oczu, gdy tłum znowu się skupił.


Wielka, rozpalona łapa chwyciła Christophera Dickena i przycisnęła plecami do ściany. Rozerwała mu bębenki w uszach i przygniotła pierś. Potem łapa puściła i osunął się na podłogę. Zamrugał i otworzył oczy. Ujrzał płomienie rozchodzące się koncentrycznymi falami po zgniecionym suficie, ogarniane płomieniami płytki.

Pokrywała go krew i kawałki ciał. Biały dym i żar piekły oczy; zamknął je. Nie mógł oddychać, nie słyszał, nie mógł się ruszać.


Rozległ się niski szum pieśni.

— Idziemy — powiedział Mitch do Kaye.

Spojrzała na tłum. Teraz i jej coś zaczęło się nie podobać. Poczuła jeżące się włoski na karku.

— Dobrze.

Skręcili na dróżkę i zaczęli schodzić północnym stokiem wzgórza. Minęli mężczyznę z synem, pięcio — lub sześcioletnim, trzymającym w rączkach latawiec. Chłopczyk uśmiechnął się do Kaye i Mitcha. Kaye popatrzyła na jego ładne oczy o wykroju migdała, długą, krótko ostrzyżoną głową, bardzo egipską, niby u pięknego starożytnego posągu z kości słoniowej, który nagle ożył, i pomyślała: „Jakie piękne, normalne dziecko. Jaki piękny chłopczyk”.

Przypomniała sobie dziewczynkę stojącą na poboczu drogi w Gordi, gdy karawana ONZ opuszczała miasteczko; bardzo różniącą się wyglądem, a jednak wywołującą tak podobne myśli.

Wzięła Mitcha za rękę akurat wtedy, gdy zawyły syreny. Popatrzyli na północ, w stronę parkingu, i zobaczyli pięć radiowozów zatrzymujących się z poślizgiem, otwierane drzwiczki i wysiadających policjantów, którzy biegli wśród zaparkowanych samochodów, a potem przez trawę w górę wzgórza.

— Patrz — powiedział Mitch, wskazując samotnego mężczyznę w średnim wieku, ubranego w szorty i bluzę, rozmawiającego przez telefon komórkowy. Wyglądał na przestraszonego.

— Co u diabła? — Zapytała Kaye.

Nasilił się szum śpiewanej modlitwy. Trzej policjanci minęli Kaye i Mitcha, pistolety mieli nadal w kaburach, ale jeden wyciągnął pałkę. Przepychali się przez zewnętrzne kręgi tłumu na wierzchołku wzgórza.

Kobiety obrzucały ich wyzwiskami. Walczyły z policjantami, bijąc pięściami, kopiąc, drapiąc, starając się ich odepchnąć.

Kaye nie mogła uwierzyć własnym oczom i uszom. Dwie kobiety wskoczyły na jednego z funkcjonariuszy, miotając przekleństwa.

Policjant z pałką zaczął nią walić, broniąc kolegów. Kaye słyszała skręcające żołądek, głuche plaśnięcia ciężkiego tworzywa sztucznego zderzającego się z ciałem i kością.

Zawróciła na wzgórze, ale Mitch chwycił ją za ramię.

Więcej policjantów wdzierało się w ciżbę, wywijając pałkami. Śpiewy ustały. Tłum jakby stracił wszelką spójność. Kobiety w długich szatach rozbiegały się, w gniewie i strachu przyciskając dłonie do twarzy, wrzeszczały, płakały, ich głosy były piskliwe i oszalałe. Niektóre z nich padały i waliły pięściami w wyleniałą, pożółkłą trawę. Piana ściekała im z ust.

Suka policyjna pokonała krawężnik i z wyjącym silnikiem wjechała na trawę. Dwie policjantki włączyły się do zbiegowiska.

Mitch sprowadził Kaye z kopca. Gdy dotarli do jego podnóża, popatrzyli w górę i zobaczyli tłum, nadal zgromadzony wokół zegara słonecznego. Dwaj funkcjonariusze wyłonili się ze skupiska, prowadząc młodego mężczyznę w czerni. Na szyi i rękach miał czerwone, ociekające krwią cięcia. Policjantka wzywała przez radiostację karetkę. Minęła Mitcha i Kaye w odległości kilku jardów, twarz miała bladą, a usta czerwone z gniewu.

— Cholera! — Krzyknęła na gapiów. — Czemu nie próbowaliście ich powstrzymać?

Ani Kaye, ani Mitch nie znaleźli na to odpowiedzi.

Młody mężczyzna w czerni zachwiał się i opadł między dwoma podtrzymującymi go policjantami. Jego twarz, wykrzywiona bólem i szokiem, mignęła bielą obłoku na tle zdeptanej, brudnej, żółtej trawy.

73

Seattle

Mitch pojechał autostradą na południe w stronę Capitol Hill, potem skręcił na wschód do Denny. Buick z warkotem wspinał się na wzniesienie.

— Żałuję, że to widzieliśmy — powiedziała Kaye.

Mitch klął pod nosem.

— Żałuję, że się zatrzymaliśmy.

— Czy wszyscy oszaleli? Tego już za wiele. Nie mam pojęcia, jakie jest nasze miejsce w tym wszystkim.

— Wracają stare zwyczaje.

— Jak w Gruzji. — Kaye przyciskała knykcie palców do warg i zębów.

— Wściekam się, że kobiety winią mężczyzn — powiedział Mitch. — Chce mi się od tego rzygać.

— Ja nikogo nie winię — odparła Kaye. — Musisz jednak przyznać, że to naturalna reakcja.

Mitch zachmurzył się, niemal zgromił ją wzrokiem, po raz pierwszy, odkąd się poznali. Ukradkiem wstrzymała oddech, pełna jednocześnie poczucia winy i rozpaczy, a potem wyjrzała przez okno na ciągnący się długo i prosto Broadway: ceglane budynki, pieszych, młodych mężczyzn w zielonych maseczkach, chodzących z innymi mężczyznami, i kobiety chodzące z kobietami.

— Zapomnijmy o tym — powiedział Mitch. — Odpocznijmy trochę. Mieszkanie na pierwszym piętrze, schludne, przytulne i trochę zakurzone po długiej nieobecności Mitcha, miało okna wychodzące na Broadway. Widać było przez nie ceglany fronton poczty, księgarenkę i tajską restaurację. Wnosząc torby, Mitch przeprosił za nieistniejący — a przynajmniej niewidoczny dla Kaye — bałagan.

— Kawalerska nora — powiedział Mitch. — Nie wiem, czemu ją wynajmuję.

— Jest ładnie — stwierdziła Kaye, przesuwając palcami po ciemnym drewnie parapetu okiennego, białej emalii na ścianie. Duży pokój ogrzewało słońce, było trochę duszno, choć nie przytłaczająco. Kaye z pewnym trudem otworzyła okno. Mitch stanął obok i powoli je zamknął.

— Spaliny z ulicy — powiedział. — Okno sypialni wychodzi na tył budynku. Jest tam dobry ciąg.

Kaye myślała, że ujrzenie mieszkania Mitcha będzie przeżyciem romantycznym, miłym, dzięki któremu wiele się dowie o swoim partnerze, ale było posprzątane i tak skąpo umeblowane, że się rozczarowała. Obejrzała książki w wysokim do sufitu zamykanym regale obok wnęki kuchennej: podręczniki z antropologii i archeologii, kilka postrzępionych pozycji o biologii, pudlo z czasopismami naukowymi i kserokopiami. Żadnych powieści.

— Restauracja tajska jest dobra — powiedział Mitch, otaczając ją ramieniem, gdy stała przed regałem.

— Nie jestem głodna. To tu prowadziłeś badania?

— A jakże. Miałem olśnienie. Jesteś moim natchnieniem.

— Dziękuję — powiedziała.

— Chcesz się zdrzemnąć? Mam piwo w lodówce…

— Budweisera?

Mitch się uśmiechnął.

— Wezmę jedno — powiedziała. Puścił ją i grzebał w lodówce.

— Kurczę. Musieli wyłączyć prąd. Wszystko w zamrażalniku się roztopiło… — Z kuchni doleciał chłodny, kwaśny zapach. — Ale piwo jest ciągle dobre. — Przyniósł jej butelkę i zręcznie ją otworzył. Wzięła piwo i pociągnęła łyczek. Ledwo czuła smak. Żadnej ulgi.

— Muszę do łazienki — powiedziała. Czuła się odrętwiała, oderwana od wszystkiego, co ważne. Zabrała z sobą torebkę i wyjęła z niej test ciążowy. Badanie było łatwe i proste: dwie kropelki moczu na pasek, kolor niebieski oznacza ciążę, różowy jej brak. Wyniki po dziesięciu minutach.

Nagle Kaye nie mogła się ich doczekać.

Łazienka była nieskazitelnie czysta.

— Co mogę dla niego zrobić? — Pytała siebie Kaye. — Ma tu swoje życie. — Odepchnęła jednak tę myśl i opuściła deskę klozetową, aby na niej usiąść.

W dużym pokoju Mitch włączył telewizor. Przez drzwi ze starych sosnowych desek Kaye usłyszała stłumione głosy, kilka wyrwanych słów. „Ranny w wybuchu został także sekretarz…”.

— Kaye! — Zawołał Mitch.

Zakryła pasek testu chusteczką higieniczną i otworzyła drzwi.

— Prezydent — powiedział Mitch z napiętą twarzą. Wygrażał pięścią w powietrzu. — Żałuję, że włączyłem to cholerstwo!

Kaye stanęła w dużym pokoju przed małym telewizorem, patrząc na głowę i ramiona spikerki, jej poruszające się usta, spływający z jednego oka tusz. „Na razie doliczono się siedmiu zabitych, w tym gubernatorów Florydy, Mississippi i Alabamy, prezydenta, agenta Secret Service i dwóch dotychczas niezidentyfikowanych. Wśród ocalałych są gubernatorzy Nowego Meksyku i Arizony, dyrektor Zespołu Specjalnego do spraw Heroda Mark Augustine i Frank Shawbeck z National Institutes of Health. Wiceprezydenta nie było wówczas w Białym Domu…”.

Mitch stał obok niej ze zwieszonymi ramionami.

— Gdzie był Christopher? — Spytała cicho Kaye.

„Nie wyjaśniono jeszcze, jak pomimo tak ścisłych środków bezpieczeństwa przemycono bombę. Frank Sesno jest teraz przed Białym Domem”.

Kaye wysmyknęła się spod ramienia Mitcha.

— Przepraszam — powiedziała, klepiąc go nerwowo po plecach. — Łazienka.

— Dobrze się czujesz?

— Doskonale. — Zamknęła drzwi na zamek, wzięła głęboki oddech i podniosła chusteczkę higieniczną. Dziesięć minut już upłynęło.

— Na pewno dobrze się czujesz? — Zawołał Mitch przez drzwi.

Kaye uniosła pasek pod światło, spojrzała na dwa okienka testowe. Pierwszy test dał kolor niebieski. Drugi test dał kolor niebieski. Jeszcze raz przeczytała instrukcję, zrobiła porównanie z wydrukowanymi w niej wzorami barw i oparła się łokciem o drzwi. Kręciło jej się w głowie.

— Stało się — powiedziała cicho. Wyprostowała się i pomyślała: „Co za straszny czas. Niech zaczeka. Niech zaczeka, jeśli tylko ono może zaczekać”.

— Kaye! — Mitch był bliski paniki. Potrzebował jej, potrzebował pociechy. Kaye pochyliła się nad umywalką; ledwo była w stanie stać prosto, tak mocno odczuwała mieszankę przerażenia, ulgi i obawy, wywołaną tym, co zrobili, co robi świat.

Otworzyła drzwi i zobaczyła łzy w oczach Mitcha.

— A nawet na niego nie głosowałem! — Powiedział drżącymi ustami.

Kaye objęła go mocno. Śmierć prezydenta była znacząca, nieobojętna, miała swoją wagę, choć w tej chwili Kaye nie do końca ją sobie uświadamiała. Jej uczucia dotyczyły czegoś innego, Mitcha, jego matki i ojca, jej własnych nieobecnych rodziców; przejmowała się nawet odrobinę sobą, ale co ciekawe, nie czuła prawdziwego związku z życiem wewnątrz niej.

Jeszcze nie czuła.

To tak naprawdę nie jest dziecko.

Jeszcze nie.

Nie pokochaj go. Nie kochaj. Kochaj to, co robi, co przynosi.

Wbrew swej woli, gdy ściskała Mitcha i poklepywała go po plecach, nagle zemdlała. Mitch zaniósł ją do sypialni, przyniósł mokrą szmatkę.

Unosiła się chwilę w zamkniętej ciemności, potem uświadomiła sobie suchość ust. Odchrząknęła, otworzyła oczy.

Popatrzyła na męża, próbowała ucałować jego dłoń, gdy przesuwał szmatką po jej policzkach i brodzie.

— Co za głupiec — powiedziała.

— Ze mnie?

— Ze mnie. Myślałam, że będę silna.

— Jesteś silna.

— Kocham cię — powiedziała. Tylko tyle zdołała z siebie wykrzesać.


Mitch zobaczył, że głęboko śpi, przykrył ją kocem, zgasił światło i wrócił do dużego pokoju. Mieszkanie wydało mu się zupełnie przemienione. Za oknami trwał jasny, letni zmierzch, rzucając bajeczny blask na przeciwną ścianę. Mitch usiadł przed telewizorem na podniszczonym fotelu. Przyciszony dźwięk brzmiał wyraźnie w ciszy pokoju.

„Gubernator Harris ogłosił stan wyjątkowy i wezwał oddziały Gwardii Narodowej. Godzina policyjna obowiązuje od siódmej wieczorem w dni powszednie, od piątej po południu w soboty i niedziele, a jeśli na poziomie federalnym zostanie wprowadzony, przypuszczalnie przez wiceprezydenta, stan wojenny, co wydaje się bardzo prawdopodobne, wówczas na obszarze kraju obowiązywać będzie zakaz gromadzenia się w miejscach publicznych jakichkolwiek grup ludności, jeśli nie uzyskają one zezwolenia od Urzędu Działań Doraźnych w każdej społeczności lokalnej. Oficjalnie stan wyjątkowy wprowadzono bezterminowo, i po części, jak mówią członkowie władz, jest on odpowiedzią na sytuację w stolicy kraju, a po części stanowi próbę opanowania niezwykłych i trwających ciągle zamieszek w stanie Waszyngton…”.

Mitch postukał palcem w plastikowy pasek testowy. Zmienił kanał tylko po to, aby móc nad czymś panować.

— …Nie żyje. Prezydent i pięciu z dziesięciu przybyłych z wizytą gubernatorów stanów zginęło dziś rano w sali konferencyjnej Białego Domu…

I znowu nacisnął guzik małego pilota.

— …Gubernator Alabamy, Abraham C. Darzelle, przywódca tak zwanego Ruchu Zbuntowanych Stanów, tuż przed wybuchem objął prezydenta Stanów Zjednoczonych. Gubernatorzy Alabamy i Florydy oraz pan prezydent zostali rozerwani wskutek eksplozji…

Mitch wyłączył telewizor. Odniósł plastikowy pasek do łazienki i poszedł położyć się przy Kaye. Nie podniósł koca ani się nie rozebrał, aby jej nie przeszkadzać. Ściągnął buty, skulił się, łagodnie kładąc jedną nogę na okrytym pościelą udzie, i przytknął nos do jej krótkich, brązowych włosów. Zapach włosów i skóry głowy Kaye był bardziej kojący aniżeli jakiekolwiek lekarstwo.

Na o wiele za krótką chwilę wszechświat raz jeszcze stał się maleńki, ciepły i całkowicie wystarczający.

Загрузка...