4

Żadna rozsądna osoba nie może winić jakiegokolwiek badacza międzyplanetarnego za błędną ocenę otoczenia, szczególnie kiedy trzeba podjąć jakąś decyzję w pośpiechu i w warunkach stresu. Pewne pomyłki są nie do uniknięcia. Gdybyśmy dokładnie wiedzieli, czego się spodziewać w całym Układzie Słonecznym, nie byłoby powodu go badać.

Minamoto


Statek uniósł się, odrzucając ogniem z dysz chmury kosmicznego pyłu. Po wzniesieniu się na wysokość stu pięćdziesięciu metrów ciąg zmniejszył się i pojazd stanął na słupie ognia.

Wewnątrz kabiny słychać było niewielki hałas: głuchy syk i przeszywający kości, ale prawie niesłyszalny łoskot. Pot wystąpił na twarzy Danziga, zrosił jego sterczący zarost, przemoczył kombinezon, aż zaczął cuchnąć. Miał oto podjąć manewr równie niebezpieczny jak dokowanie, ale przy tym bez naprowadzania.

Delikatnie przesunął naprzód przepustnicę. Obudziła się boczna dysza. Statek runął do przodu, łukiem przechodząc w lot nurkowy. Ręce Danziga za­tańczyły na konsoli. Musi skorelować siły, które utrzymywały statek w górze, z tymi, które pchały go poziomo, aby wypadkowa poniosła go w kierunku wschodnim, w tempie powolnym i stałym. Wektor będzie się stale zmieniał, tak jak to się dzieje, gdy człowiek idzie. Komputer kontrolny, połączony z czujnikami, w znacznej części pomagał w balansowaniu, ale niecałkowicie. Trzeba mu było przekazać, co się chce osiągnąć.

Ze statkiem obchodził się Danzig niezbyt fachowo; wiedział, że tak będzie. Gdyby uniósł się wyżej, miałby większy margines błędu, ale pozbawiłby się punktów odniesienia, które jego oczy odnalazły w terenie poniżej i na horyzoncie przed nim. Poza tym, gdy dotrze do lodowca, będzie musiał lecieć nisko, by odnaleźć cel. Jego umysł będzie zbyt zaprzątnięty, by orientować się według gwiazd, którymi mógłby się posługiwać idąc pieszo.

Chcąc naprawić błąd przesadził i statek skoczył w przeciwnym kierunku. Wystukał rozkaz „zawieszenie nieruchome” i komputer przejął pilotaż. Ponownie stojąc na słupie ognia Danzig przeznaczył chwile na oddech, uspokojenie nerwów, przećwiczenie manewru w myślach. Zagryzając wargi spróbował znowu. Tym razem nie było tak źle. Migocąc ogniem z dysz statek, pomknął, chwiejąc się jak pijany, ponad powierzchnią księżyca.

Nawis lodowy był coraz bliżej. Zobaczył jego kruche piękno i pożałował, że musi wyciąć w nim. pasmo ruin. Ale jaką może mieć wartość każdy cud natury, jeśli nie ma przy nim świadomego umysłu, który może go podziwiać? Minął najniższy stok, który skrył się w kłębach pary.

Naprzód. Poza miejscem wrzenia, na lewo, na prawo, i na przedzie budowle Krainy Elfów waliły się w gruzy. Przeleciał nad palisadą. Teraz znajdował się zaledwie pięćdziesiąt metrów ponad powierzchnią, a obłoki pary pojawiały się wściekło blisko, zanim zniknęły w próżni. Wyjrzał przez iluminator i zatoczył łuk skanerem, otrzymując na ekranie powiększony obraz okolicy, i szukając swego celu.

Wybuchł biały wulkan otaczając go całkowicie. Nagle leciał na ślepo. Kadłubem wstrząsały uderzenia wzbijanych w górę kamieni. Mróz okrył bielą pojazd; zarówno ekran skanera, jak i iluminalory oślepły. Danzig powinien był podnieść statek, ale zabrakło mu doświadczenia. Człowiek w niebezpieczeństwie raczej ucieka, niż podskakuje do góry. Danzig usiłował odskoczyć w bok. Bez pomocy wzroku spowodował koziołkowanie statku. Gdy zorientował się w błędzie, co trwało mniej niż sekundę, było już za późno. Stracił kontrolę nad sterami. Komputer mógłby po pewnym czasie uratować sytuację, ale lodowiec był zbyt blisko. Statek uderzył o grunt.

— Halo, Mark! — wołał Ścobie. — Mark, czy mnie słyszysz? Gdzie jesteś, na litość boską?

Odpowiedziała mu cisza. Rzucił Broberg spojrzenie, które spoczywało na niej przez jakiś czas.

— Wszystko zdawało się w porządku — powiedział — aż usłyszeliśmy okrzyk, silny łoskot i potem już nic. Dawno już by do nas doleciał, a zamiast tego sam wpakował się w tarapaty. Mam nadzieję, że nie tragicznie.

— Co możemy zrobić? — spytała zupełnie niepotrzebnie. Musieli mówić, mówić cokolwiek, bowiem Garcilaso leżał przy nich, a jego głos szybko słabł.

— Jeśli nie dostaniemy nowych baterii w ciągu najbliższych czterdziestu czy pięćdziesięciu godzin, będzie to koniec naszej drogi. Statek musi być gdzieś niedaleko. Wychodzi na to, że sami będziemy się musieli stąd wydostać. Zaczekaj tu z Luisem, a ja spróbuję pogrzebać dookoła i znaleźć przyzwoitą drogę.

Scobie ruszył w dół. Broberg przykucnęła przy pilocie.

— …sam na zawsze w ciemnościach… — usłyszała.

— Nie, Alvarlanie — objęła go. Najprawdopodobniej nie czuł tego, ale ona tak. — Alvarlanie, wysłuchaj mnie. Mówi do ciebie Ricia. Słyszę w myślach wołanie twej duszy. Pozwól mi pomóc ci, pozwól mi wyprowadzić cię z po­wrotem na światło.

— Uważaj — ostrzegł Scobie. — I tak grozi nam, że się znów sami zahipnotyzujemy.

— Ale może… może udałoby mi się dotrzeć do niego i… pocieszyć go… Alvarlanie, Kendrickowi i mnie udało się uciec. On szuka dla nas drogi do domu. Ja szukam ciebie. Alvarlanie, oto moja dłoń: weź ją.

Na dnie krateru Scobie potrząsnął głową, mlasnął językiem i zdjął sprzęt z pleców. Lornetka pomoże mu zlokalizować najbardziej obiecujące miejsca. Przyrządy, poczynając od metalowego prętu do przenośnego geosonaru, dadzą mu dokładniejsze pojęcie o tym, jakie podłoże leży pod jak głęboką warstwą nie nadającego się do wspinaczki piasko-lodu. Bez wątpienia zasięg sond tego rodzaju był bardzo ograniczony. Scobie nie miał czasu na odrzucanie ton substancji, by móc wspiąć się wyżej i dalej próbować. Musiał po prostu uzyskać jakieś wstępne dane, postawić uzasadnioną hipotezę co do tego, która droga prowadząca w górę krateru okaże się możliwa do przebycia i ufać. że się nie pomylił.

Jak mógł najszczelniej, oddzielił swoją świadomość od Broberg i Garcilasa, i podjął pracę.

Godzinę później ignorując ból, oczyszczał pasmo na powierzchni warstwy skalnej. Zdawało mu się, że na przedzie leżała góra solidnej, twardej zamarzłej wody, ale wolał się upewnić.

— Jean! Colin! Słyszycie mnie?

Scobie wyprostował się i stanął sztywno. Jakby z bardzo daleka usłyszał głos Broberg:

— Jeśli nie mogę niczego dla ciebie uczynić, Alvarlanie, niechże się pomodlę za spokój twej duszy.

— Mark! — wyrwało się z ust Scobiego. — Nic ci nie jest? Co się stało, do cholery?

— Taak, niewiele oberwałem — powiedział Danzig. — A statek też cały, choć chyba już nigdy więcej nie poleci. A co z tobą? Jak Luis?

— Stan się ciągle pogarsza. No dobrze, mów, jak było.

Danzig zaczął opisywać wypadek.

— Pokoziołkowałem w nieznanym kierunku na nieznaną odległość. Nie mogło to być daleko, bo szybko walnąłem o grunt. Najwyraźniej wryłem się w wielką, hm, zaspę, która osłabiła impet uderzenia, ale wytłumiła fale radiowe. Teraz jej już nie ma — wyparowała. Widzę dookoła pofalowaną białość i jakieś formacje w oddali… Nie jestem pewien, jakich uszkodzeń doznały podpory i dysze rufowe. Statek stoi pochylony pod kątem około czterdziestu pięciu stopni, prawdopodobnie na podłożu skalnym. Jednak jego tylna część nadal znajduje się wewnątrz mniej ulotnej substancji — woda i CO2, jak myślę — która osiągnęła równowagę temperatur. Dysze są na pewno tym zatkane. Gdybym próbował włączyć odrzut, rozwaliłbym cały interes.

Scobie skinął głową.

— Na pewno by tak było.

Glos Danziga załamał się.

— O mój Boże, co ja zrobiłem? Chciałem pomóc Luisowi, a naraziłem na śmierć ciebie i Jean.

Usta Scobiego zacisnęły się.

— Nie ma co płakać, to jeszcze nie nasz pogrzeb. Jasne, że to jakaś zła passa. Ale ani ty, ani ktokolwiek inny nie mógłby przewidzieć, że można dotknięciem spowodować pod sobą wybuch.

— Co to mogło być? Masz jakiś pomysł? Nic takiego się jeszcze nie zdarzyło w przypadku zderzenia z kometą. Bo wierzysz, że ten lodowiec jest szczątkami komety, prawda?

— Owszem, z tym, że uległy one modyfikacji w wyniku działania ciepła. Uderzenie spowodowało wyzwolenie ciepła, wstrząs, zakłócenia. Molekuły się porozbijały. Przez moment musiał tu występować stan plazmowy. Mieszani­ny, związki, klatraty, stopy — powstawały takie substancje, jak nigdzie indziej w wolnej przestrzeni. Wiele by się tu można nauczyć z chemii.

— Po to tu przyleciałem… No więc mijałem złoże jakiejś substancji czy kilku, które gwałtownie wysublimowały pod działaniem odrzutu. Kiedy ta szczególna para dotknęła kadłuba, natychmiast na nim zamarzła. Musiałem od środka odmrażać iluminatory — a przecież śnieg sam z nich odparował.

— Gdzie się znajdujesz w odniesieniu do nas?

— Mówiłem ci już: nie mam pojęcia. I nie wiem też, czy w ogóle będę to mógł ustalić. Uderzenie zniszczyło antenę kierunkową. Wyjdę na zewnątrz i rozejrzę się.

— Dobrze, zrób to — powiedział Scobie. — A ja się tymczasem wezmę za robotę.

Kontynuował ją, dopóki straszne jęki i zawodzenia Jean nie ściągnęły go pędem z powrotem do skały.

Scobie odłączył baterię Gareilasa.

— To, co w niej zostało, może stanowić tę różnicę, dzięki której my przeżyjemy — powiedział. — Uważajmy to za podarunek. Dzięki, Luis.

Broberg wypuściła z rąk ciało pilota i uniosła się z kolan. Wyprostowała kończyny, które trzepotały w śmiertelnej walce, i złożyła mu ręce na piersiach. Nic nie mogła poradzić na opadniętą szczękę i oczy wpatrzone w niebo. Wyjmowanie go w tym miejscu ze skafandra jeszcze by pogorszyło jego wygląd. Nie mogła też zetrzeć łez z własnej twarzy. Próbowała jedynie je powstrzymać.

— Żegnaj, Luis — wyszeptała.

Zwróciwszy się do Scobiego, powiedziała:

— Masz dla mnie jakieś zajęcie? Proszę cię o nie.

— Chodź — polecił jej. — Wyjaśnię ci, jak mam zamiar wydostać się na powierzchnię.

Byli w połowie drogi przez krater, gdy odezwał się Danzig. Nie dopuścił, by umieranie kolegi opóźniło jego wysiłki; niewiele też w tym czasie mówił. Raz, bardzo cicho, odmówił modlitwę za konających.

— Nic z tego — zaraportował niczym maszyna. — Zrobiłem największe koło, jakie mogłem, nie chcąc stracić z oczu statku, ale zauważyłem jedynie dziwne, zamarzłe kształty. Nie mogą być od was daleko, bo widziałem na tej żałośnie małej kulce wyraźnie odmienny układ gwiazd. Znajdujecie się prawdopodobnie w promieniu od dwudziestu do trzydziestu kilometrów ode mnie. Ale to kawał terenu.

— Słusznie — rzek! Scobie. — Możliwe, że nie zdołasz nas znaleźć w ciągu tego czasu, który nam pozostał. Wracaj do statku.

— Hej, chwileczkę — zaprotestował Danzig. — Mogę zataczać coraz większy łuk, znacząc drogę. Może się na was natknę.

— Bardziej się przydasz, jeśli wrócisz — rzekł mu Scobie. — Zakładając, że zdołamy się stąd wydostać, powinniśmy móc do ciebie dotrzeć, ale potrzebny będzie znak sygnalizacyjny. Przychodzi mi do głowy, by użyć w tym celu samego lodu. Niewielkie wyładowanie energii, jeśli będzie skupione, powinno wyzwolić wielką chmurę metanu czy czegoś równie lotnego… Rozprężając się, gaz powinien obniżyć temperaturę, ponownie ulec kondensacji wokół cząsteczek pyłu uniesionych ze sobą — będzie przecież parowało — i chmura Z pewnością uniesie się odpowiednio wysoko, nim znów wyparuje, abyśmy ją stąd dostrzegli.

— Kapuję! — Nuta ożywienia pojawiła się w głosie Danziga. — Zaraz się tym zajmę. Zrobię próby, wybiorę miejsce, gdzie uzyskam najbardziej spektakularne wyniki i… a co ty na to, bym zmajstrował bombę termito-wą? Nie, ona może być za gorąca. No, coś tam wymyślę.

— Informuj nas na bieżąco.

— Ale jeśli chodzi o mnie… to chyba nie będę miała czasu na pogawędki — włączyła się Broberg.

— Nie, będziemy mieli pełne ręce roboty, ty i ja — zgodził się Scobie.

— Hm, jedną chwileczkę — odezwał się Danzig. — A co będzie, jeśli nie zdołacie się wydostać? Sugerowałeś, że taka możliwość istnieje.

— No to wtedy będzie czas na bardziej radykalne środki, obojętne na razie jakie — odparł Scobie.

— Szczerze mówiąc, w tej chwili myśli mam zbyt zaprzątnięte… Luisem i wybieraniem najlepszej drogi wyjścia… żeby myśleć o innych sprawach.

— Mhm, owszem, też myślę, że na razie mamy dość tych kłopotów, które są, żeby jeszcze starać się o nowe. Ale wiecie, coś wam powiem. Kiedy przygotuję już mój sygnalizator, zrobię tę linę, o której mówiłem. Może się okazać, że przyda się wam na pranie, kiedy tu przyjdziecie. — Danzig milczał przez kilka chwil, nim dokończył: — Bo przecież musicie przyjść, do cholery, prawda?


— Scobie wybrał punkt na północnej stronie krateru, gdzie zamierzał spróbować podejścia razem z Jean. Wystawały tam dwie półki skalne, jedna w pobliżu podłoża, druga zaś kilka metrów wyżej, co wskazywało, że skała sięga przynajmniej do tego miejsca. Za półkami znajdowały się rozmieszczone nieregularnie występy twardego lodu. Pomiędzy nimi i ponad najwyżej umieszczonym występem, znajdującym się niewiele powyżej połowy odległości do krawędzi krateru, widać było jedynie gładki, nie dający oparcia stopie stok pyłu kryształów. Kąt ich ułożenia dawał w rezultacie stromiznę, w wyniku czego owa powierzchnia była w dwójnasób zdradziecka. Pytanie, na które odpowiedź mogła dać jedynie próba, brzmiało: jak głęboko skrywała ona warstwy, po których mogli się wspinać, oraz czy podobne warstwy sięgały do samej góry.

Dotarłszy na miejsce Scobie dał znak do zatrzymania.

— Zaczekaj, Jean — powiedział. — Pójdę naprzód sam i zacznę kopań,

— A czemu nie razem? Ja też mam łopatkę.

— Ponieważ nie umiem przewidzieć, jak się zachowa tak wielki wał tego pseudopiasku. Może zareagować na zakłócenie równowagi gigantyczną lawiną.

-. Jean podniosła głowę; na jej wymęczonej twarzy pojawił się bunt.

— Więc dlaczego nie mam pójść pierwsza? Czy sądzisz, że zawsze czekam biernie na przybycie Kendricka?

— Szczerze mówiąc — rzucił — wole ja to zrobić, bo żebro rwie mnie jak cholera, w wyniku czego tracę coraz bardziej siły. Gdyby miało się coś stać, lepiej będzie, jeśli to ty pośpieszysz mi na pomoc, a nie na odwrót.

Broberg pochyliła głowę.

— Och, przepraszam. Sama chyba jestem w nie najlepszej formie, jeśli dopuszczam, by fałszywa duma nam przeszkadzała. — Spojrzeniem powędro­wała ku Saturnowi, wokół którego orbitował Chronos, jakby szukając przebywających tam męża i dzieci.

— Wybaczam ci. — Scobie podkurczył nogi i skoczył pięć metrów dzielących go od niższej półki. Następna była zbyt wysoko na podobny skok, tym bardziej że nie miał gdzie wziąć rozbiegu.

Pochyliwszy się zaszurał łopatką po dolnej części skrzącego się przed nim stoku i zagarnął sypki lód. Z góry posypały się kolejne ziarna, miliardy, zasypując to, co zdołał oczyścić. Pracował jak nawiedzony robot. Każda łopatka nie ważyła prawie nic, ale ich liczba była nieprzeliczona. Nie zwalił na siebie całej ściany, czego w połowie się obawiał, w połowie chciał (jeśliby przy tym zginął, zaoszczędziłoby mu to wiele trudu). Stopy opływał mu suchy strumień. W końcu jednak ukazały się dalsze partie podłoża skalnego.

Stojąc w dole Broberg nasłuchiwała jego oddechu. Był ciężki, nierzadko przerywany jękiem czy przekleństwem. W skafandrze kosmicznym, w suro­wym, bladym świetle Słońca przypominał rycerza, który mimo odniesionych ran stanął do walki z potworem.

— No, dobrze — zawołał w końcu. — Chyba wiem już, czego mam ocze­kiwać i jak powinniśmy postępować. Będziesz mi do tego potrzebna.

— Tak… o, tak, mój Kendricku.

Minęły godziny. Bardzo powoli Słońce wspinało się po niebie, po którym przetaczały się gwiazdy i gasł Saturn.

Prawie przez cały czas oboje kopali obok siebie. Co prawda wystarczało tylko wąskie przejście, ale jeśli od początku nie zrobiliby szerokiego, sypki lód z lewej i prawej strony natychmiast zsunąłby się w dół i zasypał przekop. Czasem budowa podłoża pozwalała na to, by kopała tylko jedna osoba i wtedy druga mogła odpocząć. Wkrótce to Scobie głównie korzystał z tej możliwości. Czasem oboje zaprzestawali pracy, by coś zjeść, wypić lub chwilę odpocząć, opierając się o stelaż ze sprzętem.

Skała ustąpiła miejsca zestalonej wodzie. Tam gdzie stok był bardzo stromy, Scobie i Broberg przekonywali się o tym natychmiast, bowiem podcinany piasko-lód spadał masą w dół. Po pierwszej takiej lawinie, która nieomal ich zepchnęła, Scobie zawsze najpierw wbijał w każdą nową warstwę swój młotek geologiczny. W razie jakichkolwiek oznak niebezpieczeństwa chwytał trzonek, a Broberg szybko obejmowała go w pasie. Wolnymi rękami ściskali saperki. Zakotwiczeni w ten sposób, ale zmuszeni do maksymalnego wysiłku stali tak, podczas gdy opływał ich biały potop podnosząc się to na wysokość kolan, to czasem piersi, próbując ich pogrzebać na wieki w swej niby-płynnej substancji. Później mieli już przed sobą nagi stok, zazwyczaj zbyt stromy, by podejść bez pomocy, więc musieli wycinać w nim stopnie.

Poza piasko-lodem ogarniało ich jeszcze coś, czemu nie śmieli się poddać: znużenie. Nawet najbardziej liberalny obserwator uznałby ich postępy za przerażająco powolne. Nie zużywali zbyt wiele energii na utrzymanie stałej temperatury wewnątrz skafandra, chyba że podczas odpoczynku, ale płuca domagały się zwiększonych ilości tlenu, co wzmagało tempo pracy uzdatnia-czy powietrza. Bateria Garcilasa, którą wzięli ze sobą, mogła jednej osobie dać kilka dodatkowych godzin życia, choć biorąc pod uwagę, że wyczerpana w zmaganiu z hipotermią ciała pilota nie wystarczy do czasu nadejścia pomocy z Chronosa. Nie wypowiedziana możliwość przewidywała korzystanie z baterii na zmianę. Będzie im wtedy paskudnie, mróz przeniknie do kości, ale przynajmniej razem opuszczą ten Wszechświat.

Toteż nic dziwnego, że ich myśli uciekały od bólu, zmartwienia, wyczerpa­nia, stęchlizny, rozpaczy. Bez; tej ucieczki nie przebyliby nawet tyle, ile przebyli.

Odpoczywając przez kilka chwil, oparłszy się plecami o połyskującą błękitem półkę, na którą będą musieli się wspiąć, patrzyli na przeciwległy kraniec krateru, gdzie odziane w skafander ciało Garcilasa płonęło niczym daleki stos żałobny, i dalej jeszcze, ku Saturnowi. Planeta świeciła migotliwie, bursztynowo, pokryta delikatnie oddzielającymi się pasmami, ukoronowana pierścieniami, które dzięki przecinającej je linii cienia świeciły tym jaśniej. Blask ten przyćmiewał większość pobliskich gwiazd, ale pozostałe, bardziej oddalone, układały się mnogością w pełnej chwale wokół srebrzystej dr którą snuła przed nimi galaktyka.

— Jakże właściwy to grobowiec dla Alvarlana — szepce Ricia jakby śniąc.


— Zatem on zginął? — pyta Kendrick.

— Nie wiesz tego?

— Miałem głowę zaprzątniętą czym innym. Kiedy uwolniliśmy się z ruin i pozostawiłem cię, byś odzyskała siły, podczas gdy ja udałem się, by rozejrzeć po okolicy, natknąłem się na oddział wojowników. Uciekłem, ale z konie­czności wracałem ku tobie przemyślnymi, skrytymi drogami. — Kendrick gładzi Ricię po złocistych włosach. — Poza tym, moja najdroższa, to zawsze ty, a nie ja, miałaś dar słyszenia duchów.

— Mój dzielny ukochany… Tak, to dla mnie chwała, że zdołałam przywołać jego dusze z piekła. Szukał swego ciała, ale było ono stare i słabe, i nie mogło przetrwać tej wiedzy, którą obecnie posiadł. Alvarlan wszakże zmarł w pokoju, ale wcześniej jeszcze ostatnim czarem uczynił sobie grobowiec, z którego stropu gwiazdy będą świecić po wsze czasy.

— Niech odpoczywa w pokoju. Ale nam nie dane jest spocząć. Jeszcze nie. Przed nami daleka droga.

— O, tak. Jednak ruiny pozostały już za nami. Spójrz! Na całej łące w trawie błyszczą anemony. W górze śpiewa skowronek.

— Nie zawsze jest tu tak spokojnie. Przed nami może jeszcze być wiele przygód. Stawimy im jednak czoło z mężnym sercem.

Kendrick i Ricia podnoszą się, by ruszyć w dalszą drogę.

Ściśnięci na wąskiej półce Scobie i Broberg odrzucali piasko-lód przez całą godzinę, niewiele ją poszerzając, z góry bowiem sypało się tyle, ile zdołali zepchnąć na dół.

— Lepiej dajmy sobie spokój — zdecydował geolog. — Udało się nam tylko trochę spłaszczyć stok. Nie wiadomo, jak daleko w głąb idzie ta półka, nim pojawi się twarde podłoże. Może w ogóle nie ma takiego.

— Co więc zrobimy? — spytała Broberg tym samym znużonym tonem. Pokazał kciukiem.

— Zejdziemy na niższy poziom i spróbujemy w innym kierunku. Przedtem jednak bezwzględnie odpoczniemy.

Rozpostarli poduszki z gąbki i usiedli. Po chwili, w czasie której patrzyli tylko przed siebie, Broberg odezwała się.

— Idę ku potokowi — mówi Ricia. — Szemrze pod łukami zielonych, konarów. Między nimi przeciska się światło skrzące się na powierzchni wody. Przyklękam i piję. Woda jest chłodna, czysta, słodka. Gdy unoszę wzrok, widzę postać młodej kobiety, nagiej, której pukle włosów mają barwę liści. To nimfa wodna. Uśmiecha się.

— Tak, ja też ją widzę — włacza się Kendrick. — Zbliżam się ostrożnie, by jej nie przestraszyć. Pyta nas o imiona i cel podróży. Wyjaśniamy, że zgubiliśmy drogę. Mówi nam, gdzie znaleźć wyrocznię, która może udzielić rady.

Wyruszają, by odnaleźć wyrocznię.


* * *


Ciało ludzkie nie może wiecznie odkładać snu na potem.

— Krzyknij na nas za godzinę, dobrze, Mark? — poprosił Scobie.

— Jasne — odparł Danzig. — Ale czy to wystarczy?

— Tylko na tyle możemy sobie pozwolić po tych wszystkich niepowodze­niach. Przeszliśmy mniej niż jedną trzecią drogi.

— To, że do was nie mówiłem — powiedział powoli Danzig — to nie dlatego, że byłem bardzo zajęty pracą, chociaż byłem. Po prostu zdawało mi się, że sami macie dość na głowie i bez mojego wtrącania się. Jednakże… czy sądzicie, że mądrze robicie oddając się w ten sposób fantazjom?

Rumieniec wpełzł na policzki Broberg i spłynął ku jej piersiom.

— Słuchałeś, Mark?

— No… tak, oczywiście. Przecież mogło się wam coś nagle przydarzyć…

— Czemu? A gdyby nawet, to co byś zrobił? Gra to sprawa osobista.

— No tak, tak…

Ricia i Kendrick kochali się, gdy tylko mieli ku temu okazję. Nie padło przy tym wiele słów, ale były one często namiętne.

— Włączymy się, gdy będziemy ciebie potrzebować, tak jak w tym przypadku, przy budzeniu — ucięła Broberg. — A poza tym przerwiemy kontakt.

— Ale… Ja przecież nie chciałem

— Wiem o tym — westchnął Scobie. — Fajny z ciebie facet, a my z pewno­ścią jesteśmy przewrażliwieni. Ale tak musi być. Zawołaj nas za godzinę, tak jak powiedziałem.


W głębi groty Węży ca kołysze się na tronie w takt słów proroczej opowieści. Z tego, co Ricia i Kendrick mogą zrozumieć, to nakazuje im udać się na zachód, Szlakiem Jelenia, aż napotkają jednookiego człowieka o siwej brodzie, który wskaże im dalszy kierunek; muszą jednak być ostrożni w jego obecności, łatwo bowiem go rozgniewać. Usłuchawszy słów wyroczni, oboje oddalają się. U wyjścia dają ofiarę, którą przynieśli. Ponieważ mają ze sobą niewiele poza odzieniem i orężem, księżniczka składa świątyni w ofierze swe złociste pukle. Rycerz twierdzi, że nawet z krótkimi włosami Ricia jest wciąż piękna.

— Hej, hopla! Łatwo nam poszło te dwadzieścia metrów — powiedział Scobie, jednak głosem otępiałym ze znużenia.

Początek drogi przez krainę N arce jest czystą rozkoszą.

Jego późniejsze przekleństwo nie było ani trochę bardziej żywsze.

— Chyba kolejny ślepy zaułek.


Starzec w błękitnej opończy i szerokim kapeluszu zaiste rozgniewał się, gdy Ricia odmówiła mu swych łask, a włócznia Kendricka powstrzymała go przed dalszymi próbami. Udał, że szuka zgody i wskazał im dalszą drogę. Lecz na jej krańcu wędrowcy napotykają trolle. Udaje im się umknąć i wycofują się.


— Mózg mi pływa w bagnie, we mgle — jęknął Scobie. — A i złamane żebro raczej przeszkadza. Jeśli się jeszcze trochę nie prześpię, nadal będę wybierał fałszywą drogę, aż czas się nam skończy.

— Ależ oczywiście, Colin — odezwała się Broberg. — Będę czuwać i obudzę cię za godzinę.

— Co takiego? — spytał zdziwiony mimo znużenia. — A czemu ty też się nie prześpisz, Mark nas obudzi, tak jak poprzednio?

Skrzywiła się.

— Nie warto go niepokoić. Jestem zmęczona, owszem, ale nie senna. Brakło mu i przytomności, i siły, by się spierać.

— Dobrze — powiedział, rozciągnął na lodzie materac izolujący i stoczył się w nieświadomość.

Broberg ułożyła się obok niego. Byli w połowie drogi do krawędzi, ale trwało to z przerwami więcej niż dwadzieścia godzin, a szło im coraz trudniej i było bardziej niebezpieczne, choćby dlatego, że mieli coraz mniej sił i przy­tomności umysłu. Jeśli w ogóle dotrą do szczytu i dostrzegą sygnał Danziga, zostanie im jeszcze parę godzin marszu na obolałych nogach, nim znajdą się w schronieniu.

Saturn, Słońce, gwiazdy prześwitywały przez witryl. Broberg uśmiechnęła się, patrząc na twarz Scobiego. Ani trochę w nim z urody greckiego boga, a pot, brud, zarost, liczne oznaki wyczerpania jeszcze mniej go przypominały, ale… szczerze mówiąc ona też zbytnio się teraz nie nadawała na konkurs piękności.

Księżniczka Ricia siedzi u boku swego rycerza, który zapadł w sen w chacie karła, i przebiera palcami po strunach harfy, której jej użyczyl ów karzel, nim udal się do pracy w kopalni. Ricia śpiewa kołysankę, by osłodzić sen Kendrickia. Gdy śpiew dobiega końca, dotyka ustami jego ust, po czym zapada w taki sam łagodny sen.


Scobie budził się powoli.

— Ricia, kochanie — szepce Kendrick i szuka jej dotykiem. Zbudzi ją pocałunkami…

Uniósł się niezgrabnie.

— O, do diabła!

Leżała bez ruchu. Słyszał przez radio jej oddech, nim uderzenia jego tętna oddech ten stłumiły. Słońce świeciło znacznie dalej; widać było wyraźnie, że się przesunęło, zaś sierp Saturna znacznie schudł, do tego stopnia, że na końcach pojawiły się ostre rogi. Wytężył oczy, by spojrzeć na zegarek na lewym przegubie.

— Dziesięć godzin! — zakrztusił się.

Ukląkł i potrząsnął kobietą.

— Zbudź się, na litość boską!

Rzęsy jej zatrzepotały. Gdy ujrzała na jego twarzy przerażenie, natychmiast opadła z niej senność.

— Och, nie — odezwała się. — Proszę, nie.

Scobie z trudem wyprostował się i połączył ze statkiem.

— Mark, słyszysz mnie?

— Colin! — wykrzyknął Danzig. — Dzięki Bogu! Wychodziłem z siebie ze zdenerwowania.

— Będziesz się dalej denerwował, kochany. Właśnie obudziliśmy się z dziesięciogodzinnego snu.

— Co takiego? Ile przedtem pokonaliście?

— Weszliśmy gdzieś na czterdzieści metrów. Droga przed nami wygląda na trudniejszą niż ta, którą dotąd przebyliśmy. Boję się, że nic z tego nie będzie.

— Nie mów tego, Colin — rzekł błagalnie Danzig.

— To moja wina — stwierdziła Broberg.

Stała sztywno, z zaciśniętymi pięściami i nieruchomą twarzą. Głos miała spokojny.

— On był zmęczony, musiał się przespać. Miałam go obudzić, ale sama zasnęłam.

— Nie twoja wina, Jean… — zaczął Scobie.

— Tak, moja — przerwała mu. — Może uda mi się to naprawić. Weź moją baterię. W ten sposób nie będę mogła ci pomóc kopać, ale może przeżyjesz i dotrzesz do statku.

Schwycił ją za ręce. Pięści nie rozwarły się.

— Jeśli myślisz, że ja… że ja mógłbym to zrobić…

— Jeśli tego nie zrobisz, to koniec z nami obojgiem — odrzekła nieustępliwie. — Wolę odejść z czystym sumieniem.

— A co z moim sumieniem? — wykrzyknął. Opanowując się zwilżył wargi i mówił dalej szybko: — Poza tym nie można się obarczać winą. Senność cię zwyciężyła. Gdybym się nad tym dobrze zastanowił, wiedziałbym, że tak się skończy i połączyłbym się z Markiem. A to, że tobie to też nie przyszło do głowy, dowodzi, jak bardzo i tobie brakowało snu. I… na ciebie czeka Tom i dzieci. Weź moją baterię. — Zamilkł na chwilę. — I błogosławieństwo na drogę.

— Czy Ricia mogłaby porzucić swego rycerza?

— Zaraz, chwileczkę, posłuchajcie — zawołał Danzig. — Słuchajcie, to straszne, ale… a, cholera, wybaczcie, ale muszę wam przypomnieć, że takie teatralne gesty tylko przeszkadzają w działaniu. Z waszego opisu wnoszę, że żadne z was samotnie nie będzie w sianie iść naprzód. Razem może się wam jeszcze udać. Przynajmniej jesteście wypoczęci — mięśnie wam dokuczają, to jasne, ale w głowach wam się rozjaśniło. Wspinaczka może się okazać łatwiejsza, niż myślicie. Zastanówcie się nad tym!

Scobie i Broberg przyglądali się sobie nawzajem przez całą minutę. Jej ciało jakby odtajało, a ciepło przeszło na niego. W końcu uśmiechnęli się i objęli.

— Taak, słusznie — burknął Scobie. — Ruszamy, ale najpierw coś przegryziemy. Jestem po prostu, najzwyczajniej w świecie głodny. A ty?

Broberg skinęła głową.

— To rozumiem — rzekł Danzig tonem zachęty. — Hm, czy mogę jeszcze coś zaproponować? Ja jestem tylko widzem, co stawia mnie w cholernej sytuacji, ale inarn przez to widok ogólny. Porzućcie tę waszą grę.

Scobie i Broberg zesztywnieli.

— To ona jest prawdziwym winowajcą — ciągnął błagalnie Danzig. — Samo zmęczenie nie stępiłoby w was bystrości oceny sytuacji. Nigdy byście mnie nie wyłączyli i… Ale zmęczenie, wstrząs i żal sprawiły, żeście dopuścili, by ta przeklęta gra nad wami zapanowała. Nie byliście sobą, gdy zasnęliście: byliście tymi-postaciami ze świata marzeń. One nie miały powodu, dla którego nie wolno było im zasnąć! j Broberg gwałtownie potrząsnęła głową.

— Mark — powiedział Scobie — masz słuszność mówiąc, że jesteś tylko widzem. To znaczy, że nie rozumiesz pewnych rzeczy. Po co więc masz się dręczyć słuchaniem nas, godzina za godziną? Będziemy się oczywiście włączali co jakiś czas. Trzymaj się. — Przerwał kontakt radiowy.

— On nie ma racji — upierała się Broberg.

Scobie wzruszył ramionami.

— Ma czy nie, co za różnica? Nie zaśniemy po raz drugi w tym czasie, jaki nam pozostał. Gra wcale nam nie przeszkadzała podczas drogi. Właściwie to nawet pomagała, pozwalając zapomnieć o ponurej sytuacji.

— To prawda. Śniadajmy więc żywo i ruszajmy w dalszą drogę. Droga była coraz trudniejsza.


— Zaiste Biała Wiedźma rzuciła urok na ten trakt — mówi Ricia.

— Nie ulękniemy się — przysięga Kendrick.

— Nie, nigdy, póki idziemy ramie w ramię, ja i ty, o najszlachetniejszy z mężów.


Spadający z góry piasko-lód ogarnął ich i odepchnął o kilkanaście metrów. Zatrzymali się na wystającym kamieniu. Kiedy nawała minęła ich, podnieśli swe poobijane ciała i powlekli się naprzód w poszukiwaniu lepszego podejścia. Miejsce, gdzie pozostał młotek geologa, było teraz niedostępne.

— Co strzaskało most? — pyta Ricia.

— Olbrzym — odpowiada Kendrick. — Widziałem go, wpadając do rzekł. Rzucił się na mnie i starliśmy się na płyciźnie, aż zmusiłem go do ucieczki. Uniósł ze sobą mój miecz wbity w jego udo.

— Masz swoją włócznię, wykutą przez Waylanda — mówi Ricia — i zawsze masz moje serce.


Zatrzymali się na ostatnim odgarniętym kawałku skały. Okazało się, że nie jest to półka, ale iglica z lodu wodnego. Dookoła rozciągała się płaszczyzna z piasko-lodu, znowu spokojna. Przed nimi pozostało trzydzieści metrów stoku, a potem krawędź i gwiazdy. Ale równie dobrze mogło to być trzydzie­ści lat świetlnych. Ktokolwiek spróbowałby przeżyć tę odległość, zapadłby się na nieznaną głębokość.

Nie było sensu schodzić w dół odsłoniętą stroną lodowej iglicy. Broberg przywierała do niej przez godzinę, wykuwając nożem stopnie, po których się następnie wspięli. Stan Scobiego nie pozwalał pomóc jej w pracy. Jeśli zdecydują się na powrót, mogą łatwo ześliznąć się, spaść i dać się pochłonąć przez piasko-lód. Jeśli zaś nawet tego unikną, nigdy nie znajdą nowej drogi: w bateriach pozostało im energii zaledwie na dwie godziny. Usiłując przeć do przodu i jednocześnie wymieniać między sobą ogniwo Garcilasa, daliby tylko klasyczny przykład bezsensownego działania.

Usiedli więc, z nogami wiszącymi nad otchłanią, i trzymali się za ręce patrząc na Saturna i na siebie nawzajem.


— Nie sądzę, by orki zdołały przebić stalową bramę tej wieży — mówi Kendrick — ale zechcą wziąć nas głodem.

— Nigdy dotąd nie porzucałeś nadziei, mój rycerzu — odpowiada Ricia i caluje go w skroń. — Rozejrzyjmy się może? Te ściany są niewypowiedzianie stare. Któż wie, jakie mogą w sobie kryć czary? Może dwa płaszcze z piór feniksa, które poniosą nas, śmiejących się, do domu…

— Lękam się, że nie, moja ukochana. Nasz czar spoczął na nas samych. — Kendrick dotyka włóczni, która błyszczy oparta o mur. — Smutny i szary będzie ten świat bez ciebie. Możemy jedynie z godnością przyjąć nasz los.

— I z radością, skoro jesteśmy razem.

Na ustach Ricii pojawia się psotny uśmieszek: — Widziałam łoże w jednej z komnat. Skorzystamy z niego?

Kendrick marszczy czoło.

— Winniśmy raczej uspokoić nasze myśli i dusze.

Ricia ciągnie go za łokieć.

— Później, tak. A poza tym, kto wie? Może strzepując pył z koca zobaczymy, że jest to płaszcz-niewidek, dzięki któremu przedostaniemy się przez linie wroga?

— To tylko marzenie senne.

Strach pojawia się w jej oczach.

— I cóż, jeśli tak jest?

Jej świat chwieje się w posadach.

— Mogę w marzeniach nawet nas uwolnić, jeśli mi pomożesz.

Pięść Scobiego uderzyła w lód.

— Nie! — wycharczał. — Umrę w tym świecie, który istnieje.

Ricia odsuwa się od niego. Kendrick widzi, jak opanowuje ją groza.

— Tyś szalony, najdroższy — szepce.

Obrócił się i schwycił ją za ramiona.

— Nie chcesz pamiętać o Tornie i twoich chłopcach?

— O kim?

Kendrick opada z sił. — Nie wiem. Ja też zapomniałem.

Opiera się na nim, tu, na wichrowym wzgórzu. W górze kołuje jastrząb.

— To z pewnością skutek złego czaru. Och, moje serce, moje życie, odrzuć go od siebie! Daj mi odnaleźć sposób ocalenia nas. — Błagalne stówa brzmią niepewnie; pobrzmiewa w nich trwoga.

Kendrick prostuje się. Kladzie dloń na wióczni W ay landa i dzięki temu wstępują weń jakby nowe siły płynące z oręża.

— Zaklęcie to zaiste — odpowiada. Glos jego nabiera mocy. — Nie pozostanę w jego mroku ani nie pozwolę, by ciebie oślepiał i ogłuszał, moja pani. — Spogląda jej w oczy, nie pozwalając odwrócić wzroku. — Jest tylko jedna droga do naszej wolności. Droga ta prowadzi przez wrota śmierci.

Czeka, milcząca i drżąca.

— Cokolwiek byśmy zrobili, musimy zginąć, Ricia. Idźmy odtąd dalej jako my sami.

— Ja… nie… Ja nie chcę… Ja…

— Widzisz oto przed sobą narzędzie śmierci. Ostre ono, a jam silny, nie poczujesz bólu.

Odsłania pierś.

— Więc szybko uderzaj, Kendricku, nim zginę!

Kendrick uderza.

— Kocham cię – mówi.

Ricia pada u jego stóp.

— Idę za tobą, najdroższa — mówi, wyciąga ostrze, opiera drzewce o skalę, napiera na nie i pada obok niej.

— Teraz jesteśmy wolni.


— To był… koszmar. — Słowa Broberg były ledwie słyszalne. Głos Scobiego drżał.

— Ale moim zdaniem potrzebny nam obojgu. Patrzył wprost przed siebie, pozwalając, by światło Saturna go oślepiało. — Inaczej pozostali­byśmy… szaleni? Może i nie, z lekarskiego punktu widzenia. Ale też i nie w rzeczywistości.

— Byłoby łatwiej — wymamrotała. — Nie wiedzielibyśmy, że umieramy.

— A wolałabyś to?

Broberg zadygotała. Ociężałość na jej twar/y ustąpiła temu samemu napięciu, które wyrażały jego rysy.

— Och, nie — odezwała się bardzo cicho, ale całkowicie świadomie. Nie, miałeś oczywiście rację. Dziękuję ci za twą odwagę.

— Ty zawsze miałaś jej tyle, co inni, Jean. Po prostu masz więcej od innych wyobraźni. — Scobie zbył to gestem dłoni. — No, dobrze, trzeba połączyć się z biednym Markiem i poinformować go o wszystkim. Ale najpierw… — Jego słowa straciły rytm, który starał się utrzymać. — Najpierw…

Uścisnęła go przez rękawice.

— Co takiego, Colin?

— Musimy coś postanowić w sprawie trzeciej baterii Luisa — wydusił z siebie, nadal patrząc w stronę wielkiej planety w koronie pierścieni. — Decyzja właściwie należy do ciebie, choć możemy podyskutować, jeśli chcesz. Ja nie mam zamiaru postąpić jak łobuz za cenę tych dodatkowych paru godzin. Nie chcę też korzystać z baterii na zmianę; w ten sposób oboje będziemy paskudnie umierać. Ale ty jednak może z niej skorzystaj.

— I polem będę siedzieć obok twego zmarzniętego ciała? — odparła. — Nie. Nawet nie czułabym ciepła, w każdym razie nie w kościach…

Obróciła się ku niemu tak gwałtownie, że niemal spadła z iglicy. Podtrzy­mał ją.

— Ciepło! — krzyknęła tak ostro, jak krzyczy kołujący jastrząb. — Colin, zawieziemy jednak nasze kości do domu!


— Właściwie to wspiąłem się na kadłub — rzekł Danzig. — Tyle mi wystarczy, by dojrzeć wszystko ponad tymi grzbietami i turniami. Mogę widzieć cały horyzont.

— Dobrze — mruknął Scobie. — Przygotuj się, byś mógł szybko zobaczyć cały horyzont. W grę wchodzi wiele czynników, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Nasz sygnał nie będzie ani w części lak silny, jak to, co ty przygotowałeś. Może okazać się nikły i krótkotrwały. I, oczywiście, może też unieść się zbyt nisko, żebyś mógł go dojrzeć z tej odległości. — Odchrząk­nął. — W tym przypadku to koniec. Ale próbowaliśmy do końca, co samo w sobie jest sukcesem.

Zważył w ręku baterię, podarunek Garcilasa. Jej styki połączył kawa­łek grubego drutu pozbawionego izolacji. Przy wyłączonym regulatorze bateria pompowała maksymalną moc przez zwierający ją drul, który już się żarzył.

— Na pewno chcesz sam to zrobić, Colin? — spytała Broberg. — Twoje żebro…

Uśmiechnął się krzywo.

— Ale mimo to natura lepiej mnie wyposażyła do rzucania — odrzekł. — Pozwól mi na lę odrobinę męskiej próżności; pomysł wyszedł od ciebie.

— Powinnam była od początku na to wpaść — powiedziała. — I chyba by tak było, gdyby nie oszołomiła nas la fantazja.

— Mhm, czasem najprostsze rzeczy przychodzą najtrudniej. Poza tym musieliśmy dotrzeć na tę wysokość, bo inaczej nic by z tego nie było, a gra nam w tym ogromnie pomogła… Jesteś gotów, Mark? Heeej hop!

Scobie cisną] baterię niczym piłkę do baseballu, mocno i daleko w słabym polu grawitacyjnym lapetusa. Obracając się, przymocowany do niej rozżarzony drut zakreślał w polu widzenia czarodziejskie symbole. Bateria opadła gdzieś poza krawędzią, na tylnym skraju lodowca.

Zamarznięte gazy wyparowały, uniosły się w górę, na moment ponow­nie skropliły się i uleciały bezpowrotnie. Na tle gwiazd powstał biały gej­zer.

— Widzę was! — wrzasnął Danzig. — Widzę wasz sygnał, wiem, dokąd iść. Już pędzę! Z liną, dodatkowymi bateriami i wszystkim!

Scobie osunął się na lód i chwycił za lewy bok. Broberg uklękła i pod­trzymała go, jak gdyby którekolwiek z nich mogło uleczyć bolesne miejsce. Ale to nie miało większego znaczenia. Długo już nie będzie bolało.

— Jak wysoko unosi się ten strumień, waszym zdaniem? — spytał już spokojniej Danzig.

— Ze sto metrów — odparła przyjrzawszy się Broberg.

— A, cholera, w tych rękawicach niewygodnie naciskać klawisze kalkulato­ra… Sądząc z tego, jaką część strumienia widzę, znajduję się w odległości dziesięciu do piętnastu kilometrów. Dajcie mi godzinę lub odrobinę więcej na dotarcie do was i odszukanie. Dobrze?

Broberg sprawdziła wskaźniki.

— W porządku, z minimalnym zapasem. Przykręcimy termostaty i będzie­my siedzieć bardzo spokojnie, by zmniejszyć pobór tlenu. Zmarzniemy, ale przeżyjemy.

— Mogę tam dotrzeć prędzej — odrzekł Danzig. — To, co podałem, to najgorsza możliwość. No dobrze, pędzę. Nie będziemy rozmawiać, dopóki się nie spotkamy. Nie lubię ryzykować, ale potrzebny mi będzie oddech na szybki bieg.

Oczekujący usłyszeli jego cichy oddech i przyspieszone kroki. Gejzer przestał bić.

Siedzieli obejmując się nawzajem w pasie i przyglądali się otaczającej ich wspaniałości. Po chwili mężczyzna odezwał się:

— Sądzę, że to chyba koniec naszych gier. Dla wszystkich.

— Z pewnością zaś winny być poddane ścisłej kontroli — odparła kobie­ta. — Wątpię jednak, czy porzucą je całkowicie… tutaj.

— Jeśli będą musieli, zrobią to.

— Tak. Myśmy musieli, prawda?

Obrócili się twarzami do siebie pod tym niebem pełnym gwiazd w króle­stwie Saturna. Nic nie przysłaniało światła słonecznego, które ukazywało ich sobie nawzajem: ją, żonę innego człowieka, w średnim wieku, i jego, zwykłego mężczyznę, tyle że samotnego. Oni już nigdy nie będą grać. Nie mogą.

W jej uśmiechu pojawiła się zakłopotana sympatia.

— Drogi przyjacielu… – zaczęła.

Powstrzymał ją uniesioną dłonią.

— Lepiej nie rozmawiajmy, o ile to nie jest absolutnie konieczne — rzekł. — Zaoszczędzimy trochę tlenu i będzie nam trochę cieplej. Może spróbujemy zasnąć?

Oczy jej rozszerzyły się i pociemniały.

— Nie mam odwagi — wyznała. — Musi minąć jeszcze wiele czasu. Na razie mogę pomarzyć.

Загрузка...