3

Potępienie psychodramy, nawet w jej wzbogaconej formie, byłoby potępieniem natury człowieka.

Zaczyna się ona w dzieciństwie. Zabawa jest konieczna dla niedojrzałego ssaka jako sposób uczenia się, jak obchodzić się z własnym ciałem, postrzeganiem i światem zewnętrznym. Młody osobnik ludzki bawi się, musi się bawić również swym umysłem. Im dziecko jest bardziej inteligentne, tym więcej ćwiczeń potrzebuje jego wyobraźnia. Aktywność jest stopniowana, od pasywnego oglądania widowiska na ekranie poprzez czytanie, marzenia, opowiadanie historii i psychodramę… której dziecko nie nazywa w ten wymyślny sposób.

Nie potrafimy nazwać tego zachowania w jakiś uniwersalny sposób, bowiem jego kształt i prze­bieg zależy od nieskończonej liczby zmiennych. Płeć, wiek, kultura oraz otoczenie to tylko najbardziej oczywiste z nich. Na przykład w Ameryce Północnej wieku przedelekIronicznego małe dziewczynki często bawiły się w „dom”, chłopcy zaś w „kowbojów i Indian”, czy też „złodziei i policjantów”. Natomiast obecnie ich potomkowie obojga pici bawią się w „delfiny” lub też w „astronautów i kosmitów”. W skrócie wygląda to tak: tworzy się niewielka grupka, każdy z jej członków wybiera z literatury postać, którą ma zagrać lub tworzy ją sam; można wykorzystywać do tego proste rekwizyty, na przykład zabawkowe pistolety — albo też każdy przypadkowy przed­miot, jak patyk, może stać się czymś zupełnie innym, choćby wykrywaczem metalu — czy też coś innego może być całkowicie tworem wyobraźni, co prawie zawsze dotyczy scenerii. I wtedy dzieci odgrywają przedstawienie, które układają w czasie trwania zabawy. Jeśli fizycznie nie są w stanie wykonać jakiejś czynności, opisują ją („No więc skaczę tak wysoko, jak można na Marsie, i wska­kuję na krawędź Yalles Marineris i skaczę znienacka na tego bandziora”). Wiele osób tego przedstawienia, szczególnie czarnych charakterów, istnieje tylko w wyobraźni, dzięki umowie uczestników.

Ten z uczestników zabawy, który jest obdarzony najbujniejszą wyobraźnią, zaczyna dominować w grze i wpływa na kierunek akcji, dość delikatnie, proponując najciekawsze możliwości. Reszta uczestników bystrością też wykracza poza przeciętność; psychodrama w swej najbogatszej postaci nie każdemu odpowiada.

Dla tych jednak, którym odpowiada, jej skutki są korzystne i pozostają na całe życie. Poza rozwojem zdolności twórczych poprzez ich nieustanne używanie psychodrama pozwala im również spróbować, poprzez zabawę, różnych ról ludzi dorosłych oraz przeżyć ich doświadczenia. W ten sposób zdobywają oni swoje pierwsze pojęcie o dorosłości.

Taka gra kończy się wraz z wkroczeniem w okres młodzieńczy, o ile nie wcześniej, ale tylko w takiej postaci, a i to niekoniecznie na zawsze. Dorośli mają wiele zabaw-marzeń. Widać to jasno w przypadku różnych lóż, z ich tytułami, kostiumami i obrzędami. Ale czy w podobny sposób nie powstaje wszelka widowiskowość, każdy rytuał? Do jakiego stopnia nasze bohaterstwo, poświęcenie i samochwalstwo są jedynie efektem odgrywania ról, które sobie narzuciliśmy? Niektórzy myśliciele spróbowali odnaleźć ten pierwiastek we wszystkich aspektach społeczeństwa.

Tu jednak mamy do czynienia z otwartą postacią psychodramy wśród dorosłych. W cywilizacji zachodniej pojawiła się ona na zauważalną skalę po, raz pierwszy w połowie dwudziestego wieku. Psychiatrzy stwierdzili, że jest to skuteczna etoda diagnostyczna i terapeutyczna. Wśród zwykłych ludzi zaś coraz popularniejsze stawały się gry wojenne i fantastyczne, w czasie których często następowało identyfikowanie się z postaciami historycznymi czy wymyślonymi. Częściowo była to niewątpliwie ucieczka od ograniczeń i zagrożeń tamtego nieszczęsnego okresu, ale możliwe też, że głównie to bunt umysłu przeciwko rozrywce pasywnej, przeważnie telewizji, która zaczynała dominować jako sposób spędzania wolnego czasu.

Okres Chaosu oznaczał koniec tych gier. A wszyscy wiedzą o tym, że ostatnio nastąpiło ich odrodzenie — i tylko można mieć nadzieje, że ze zdrowszych przyczyn. Wykorzystując banki danych do projekcji trójwymiarowych scenerii i emitowania odpowiednich dźwięków — albo lepiej jeszcze, zaprzęgając do tego komputer — uczestnicy gry uzyskali poczucie realności, które zintensyfikowało ich zaangażowanie psychiczne i emocjonalne. A jednak w takich grach, które trwały odcinek po odcinku, rok po roku w realnym czasie, kiedy tylko dwoje lub więcej członków takiej grupy mogło się zebrać na grę, stwierdzali oni, że coraz mniej są uzależnieni od podobnych „efektów specjalnych”. Wydawało się, że poprzez praktykę odzyskali oni żywą wyobraźnię dzieciństwa i potrafili przemienić cokolwiek, nawet zwiewną nicość w przedmioty i światy im potrzebne.

Uznałem za konieczne przypomnienie w ten sposób spraw oczywistych, abyśmy mogli ujrzeć je w perspektywie. Wieści z Saturna spowodowały powszechną odrazę. (Dlaczego? Jakich to ukrytych obaw dotknięto? Oto temat do potencjalnie ważnych badań.) Nieomal w ciągu jednego dnia psychodrama dorosłych straciła swą popularność; grozi jej zagłada. Z wielu przyczyn byłaby to o wiele większa tragedia, niż to, co się do tej pory wydarzyło. Nie ma powodów, by przypuszczać, że owa gra przyniosła kiedykolwiek jakąś szkodę komukolwiek zrównoważonemu umysłowo na Ziemi: wręcz przeciwnie. Nie ma wątpliwości, że astronautom pomogła zachować zdrowe zmysły i uwagę podczas długich, trudnych wypraw. To, że nie stosuje się już jej do celów medycznych, wynika wyłącznie z tego, że psychoterapia stała się gałęzią biochemii stosowanej.

I ten ostatni fakt, ów brak doświadczenia świata współczesnego w sprawach szaleństwa, leży u źródeł tego, co się wydarzyło. Choć dwudziestowieczny psychiatra nie mógłby przewidzieć dokładnie tego, co się stanie, mógł ostrzec przed zamknięciem ludzi na osiem lat w tak obcym środowisku, jakim był Chronos. Było ono obce bowiem mimo wszelkich wysiłków: ograniczone, całkowicie kontrolowane przez człowieka, pozbawione wszelkich wskazówek, których wykrywa­nia na Ziemi nauczyła nas ewolucja. Do tej pory koloniści pozaziemscy mieli dostęp do licznych symulacji i kompensat, z których najważniejsze to pełny kontakt z rodzinną planetą i częste okazje do odwiedzania jej. Czas lotu do Jowisza jest długi, ale i tak dwukrotnie krótszy niż czas lotu do Saturna. Poza tym naukowcy lecący Zeusem, ponieważ byli pierwsi, mieli więcej czasu zajętego badaniami prowadzonymi po drodze, których późniejsi podróżnicy nie mieli potrzeby powtarzać; do tego czasu przestrzeń międzyplanetarna dzieląca obydwa giganty kryła w sobie już niewiele niespodzianek.

Współcześni psychologowie byli tego świadomi. Rozumieli, że długotrwały lot najbardziej ujemnie wpłynie na osobników najinteligentniejszych, najbardziej dynamicznych i pełnych wyobraźni — czyli tych, którzy mieli dokonać wszystkich odkryć w okolicach Saturna, dla których została przedsięwzięta owa wyprawa. Mając mniejsze doświadczenie niż ich poprzednicy w zgłębianiu tajemnic mózgowego labiryntu, nawiedzanego przez Minotaura leżącego pod każdą świadomością ludzką, psychologowie oczekiwali wyłącznie pozytywnych skutków od każdej psychodramy, jaką podejmowali członkowie wyprawy.

Minamoto


Przydziału do poszczególnych zespołów nie dokonywano przed odlotem. Rozsądek nakazywał, by dać umiejętnościom zawodowym ujawnić się i rozwi­nąć podczas lotu wraz z kontaktami osobistymi. Te czynniki pomogą później zadecydować, kto i jakie powinien przejść przeszkolenie. Długie współucze­stnictwo w grupie grających zazwyczaj wykuwało wieży przyjaźni, pożądane, o ile kwalifikacje członków były odpowiednie.

W życiu rzeczywistym Scobie zawsze przestrzegał wszelkich zasad przyzwo­itości wobec Jean Broberg. Była to kobieta atrakcyjna, ale o poglądach monogamicznych i Scobie nie chciał jej do siebie zrażać. Poza tym lubił jej męża (Tom nie brał udziału w grze; jako astronom miał dość zajęć, które radośnie zaprzątały całą jego uwagę). Grali już przez parę lat, a grupa przyjęła tyle osób, ile mogła pomieścić w opowieści, której środowisko i obsada stawały się coraz bardziej skomplikowane, zanim Scobie i Broberg nawiązali osobistą rozmowę.

Gdy rozmowa ta miała miejsce, odgrywana przez nich opowieść również nabrała charakteru intymnego i dlatego mógł to nie być przypadek, że się spotkali podczas czasu wolnego obojga. Nastąpiło to w pozbawionym grawitacji sektorze rekreacyjnym, znajdującym się na osi rotacji statku. Scobie i Broberg koziołkowali w nieważkości wykrzykując i śmiejąc się, aż ogarnęło ich przyjemne zmęczenie, po czym zdjęli skafandry i udali się pod natrysk. Przedtem nie widzieli siebie nawzajem nago; żadne z nich nie odezwało się, lecz Scobie nie ukrywał, że sprawia mu przyjemność to, co widzi, podczas gdy Broberg zaczerwieniła się i odwróciła wzrok tak taktownie, jak umiała. Później, po włożeniu ubrań, zdecydowali się na drinka przed powrotem do domu i odszukali bar.

Ponieważ zbliżała się pora nocna, byli w barze sami. Scobie nacisnął guzik zamawiając whisky, Broberg — pinot chardonnay. Gdy maszyna obsłużyła ich, zabrali drinki i poszli na galeryjkę. Usadowieni przy stole spoglądali na bezmiar Kosmosu. Lokal klubowy wbudowano w jeden ze wsporników na poziomie o ciążeniu odpowiadającym księżycowemu. Nad sobą mieli niebo, wśród którego, czuli się jak ptaki; jego zasięg nie zdawał się ani trochę bardziej ograniczony przez szeroko rozstawione pajęczynowe dźwigary niż z powodu paru przelotnych chmurek. Dalej na wprost nich przeciwległe pokłady tworzyły gmatwaninę kształtów i mas, które słabe o tej porze oświetlenie przemieniało w tajemnicę. Wśród tych cieni ludzkie oko odróżniało lasy, strumyki, stawy bielejące lub połyskujące w świetle gwiazd wpadającym przez szczeliny widokowe. Na prawo i na lewo kadłub rozciągał się poza zasięg wzroku tak mroczny, że wszelkie pozostałe świecące się lampy wyglądały jak zagubione.

Powietrze w klubie było chłodne, o zapachu jaśminu, przesycone ciszą. Pod nim i wewnątrz, podprogowo, tętniły miriady impulsów statku.

— Wspaniałe — rzekła cicho Jean patrząc w przestrzeń. — Cóż za niespodzianka.

— Co takiego? — spytał Scobie.

— Bywałam tu dotąd tylko podczas pory dziennej. Nie spodziewałam się, że zwykła rotacja reflektorów da tak cudowny efekt.

— No, ja bym tak nie wybrzydzał na widok dzienny. Ogromne wrażenie.

— Tak, ale… ale wtedy widać wyraźnie, że wszystko zrobił człowiek, nie ma tu nic dzikiego, nieznanego, swobodnego. Słońce przyćmiewa gwiazdy i wygląda to tak, jakby poza tą skorupą, w której jesteśmy zamknięci, nie istniał żaden wszechświat. A dziś jest tak, jakbyśmy znaleźli się w Maranoa — w królestwie, gdzie Ricia jest księżniczką, w królestwie dawnych rzeczy i dróg, dzikości, oczarowań.

— Hm, owszem, sam czasem czuję się jak w klatce — przyznał Scobie. — Wydawało mi się na początku, że mam na całą podróż dosyć danych geologicznych do badań, ale mój program robi się wcale niezabawny.

— Ze mną też tak jest — Broberg wyprostowała się na siedzeniu, obróciła ku Scobiemu i lekko uśmiechnęła. Mrok łagodził jej rysy, przywracał im młodość. — Nie wynika z tego, że mamy prawo użalać się nad sobą. Jesteśmy tu, bezpieczni i w komforcie, dopóki nie dotrzemy do Saturna. Potem zaś nie powinno nam zabraknąć wrażeń czy materiałów, nad którymi będziemy pracować w drodze powrotnej.

— Jasne. — Scobie uniósł szklankę. — No to… skoal. Mam nadzieję, że dobrze to wymawiam.

— A skąd mam wiedzieć? Moje panieńskie nazwisko brzmi: Almyer.

— Słusznie, „Broberg” to od Toma. Nie pomyślałem. Choć przyjmowanie nazwiska męża jest dziś raczej rzadko spotykane, nie?

Rozłożyła ręce.

— Mojej rodzinie powodziło się nieźle, ale byli… są to katolicy jerozolims­cy. W pewnych sprawach obowiązują surowe zasady… archaiczne, można by powiedzieć. — Uniosła szklankę z winem i pociągnęła łyczek. — Och, oczywiście odeszłam z kościoła, ale pod pewnymi względami kościół nigdy mnie nie opuści.

— Rozumiem. Nie chcę być wścibski, ale, hm, to tłumaczy pewne twoje cechy, które mnie zastanawiały.

Spojrzała na niego znad krawędzi szklanki.

— Na przykład jakie?

— No, masz w sobie wiele życia, wigoru, radości, ale jesteś również… jak by to nazwać, wyjątkową domatorką. Mówiłaś mi, że do chwili małżeństwa z Tomem byłaś spokojną profesorką na Yukon University. — Scobie uśmiechnął się. — Ponieważ uprzejmie zaprosiliście mnie na waszą ostatnią rocznicę ślubu, a wiem, ile masz lat, wydedukowałem, że gdy wychodziłaś za mąż, miałaś trzydziestkę. — Nie wspomniał o prawdopodobnej możliwości, iż do tamtej pory zachowała dziewictwo. — Tym niemniej… a, nieważne. Nie chcę wścibiać nosa w nie swoje sprawy.

— Ależ bardzo proszę, Colin — zachęciła go. — Od kiedy zapoznałeś mnie z poezją Burnsa, pamiętam linijkę z jednego wiersza: „Widzieć siebie tak, jak inni widzą nas!” Ponieważ wygląda na to, że trafimy na ten sam księżyc…

Scobie ostro pociągnął swoją whisky.

— A, nic takiego — odrzekł, bezwiednie zażenowany. — Jeśli chcesz wiedzieć, no to wydaje mi się, że wyszłaś za mąż za Toma nie tylko dlatego, że się zakochałaś. On już był przyjęty w skład tej wyprawy i uwzględniając twoje kwalifikacje, małżeństwo z nim dawało i tobie możliwość lotu. Krótko mówiąc, znużyła cię ta codzienna przyzwoitość i znalazłaś oto sposób, żeby zmienić drogę życiową. Mam rację?

— Tak. — Jej wzrok spoczywał na nim przez chwilę. — Jesteś bardziej spostrzegawczy, niż myślałam.

— Wcale nie. Taki tam sobie prostaczek. Ale Ricia sprawiła, że jasno zobaczyłem, iż jesteś czymś więcej niż poważną żoną, matką, uczoną… — Rozchyliła wargi. Scobie uniósł dłoń. — Nie, proszę, daj mi skończyć. Wiem, że to niegrzecznie twierdzić, że czyjaś rola jest odbiciem jego marzeń, i nie robię tego. Oczywiście, że nie masz zamiaru być awanturnicą uwielbiającą wolne życie i wolną miłość, podobnie jak ja nie wybrałbym życia spędzanego na koniu, pełnego walk z najprzeróżniejszymi wrogami. A jednak, gdybyś urodziła się i wychowała w świecie z naszej gry, pewien jestem, że bardzo przypominałabyś Ricię. I ten potencjał jest częścią ciebie, Jean. — Wypił do dna. — Jeśli powiedziałem zbyt wiele, wybacz mi. Napijesz się jeszcze?

— Lepiej nie, ale nie krępuj się mną.

— Nie będę. — Wstał i wyszedł z galerii.

Kiedy wracał, spostrzegł, że przygląda mu się przez witrylowe drzwi. Uśmiechnęła się do niego, gdy siadał, nachyliła nad stołem i rzekła cicho:

— Cieszę się, że to powiedziałeś. Mogę teraz wyznać, do jakiego stopnia Kendrick ujawnia twoje skompliowane wnętrze.

— Co takiego? — zapytał Scobie, szczerze zdziwiony. — Niemożliwe! To włóczęga mający tylko tarczę i miecz, facet, który lubi podróżować podobnie jak ja. Gdy byłem chłopakiem, też się lubiłem bić tak jak on.

— Może brakuje mu ogłady, ale to szlachetny rycerz, współczujący władca,

znawca sag i tradycji, koneser poezji i muzyki, trochę bard… Ricia tęskni za nim. Kiedy wróci ze swej ostatniej wyprawy?

— Właśnie wracam. Wraz z N’Kumą umknęliśmy piratom i dwa dni temu wylądowaliśmy w Havernes. Po ukryciu łupów N’Kuma chciał udać się do Beli i Kariny, i przyłączyć się do nich, cokolwiek mieliby w planach, toteż pożegnaliśmy się na jakiś czas. — Scobie i Harding niedawno poświęcili razem kilka godzin na zakończenie tej ich wspólnej przygody. Reszta grupy miała w tym czasie bardziej przyziemne zajęcia.

Oczy Broberg rozszerzyły się.

— Z Havernes na Wyspy? Ależ ja jestem w zamku Devaranda, dokładnie w połowie drogi.

— Miałem nadzieję, że tak będzie.

— Nie mogę doczekać się twojej opowieści.


— Wyruszam po zapadnięciu zmroku. Księżyc świeci jasno, a ja mam ze sobą parę luzaków, które kupiłem za kilka sztuk złota z łupów. — Kurz unosi się białymi kłębami spod tętniących kopyt. Gdziekolwiek podkowa uderzy w od­łamek krzemienia, strzelają iskry gorejące. Kendrick marszczy czoło. — Nie jesteś z… jakże się on zwie? Rudy Joran? Nie jestem mu rad.

— Odesłałam go przed miesiącem. Nabrał przekonania, że to, iż dzieli ze mną łoże, daje mu nade mną władzę. Joran był dla mnie tylko igraszką. I stoję oto samotnie na wieży Gerfalcon, spoglądając w kierunku południa, na pola zalane światłem księżyca, i myślę, jakże ci się wiedzie. Droga płynie ku mnie niczym szara rzeka. Ale czyż nie dostrzegam w oddali jeźdźca zbliżającego się galopem?

Po wielu miesiącach gry niepotrzebne były żadne obrazy na ekranie. Na tle gwiazd falują proporce rozwinięte nocnym wiatrem.

— Nadjeżdżam. Dmę w róg, by zbudzić strażników u bramy.

— O, jak dobrze pamiętam te wesołe tony…

Tej samej nocy Kendrick i Ricia zostali kochankami. Doświadczeni w grze i przestrzegający jej etykiety Scobie i Broberg nie wspominali o szczegółach tego, co między nimi zaszło; nie dotykali się, zachowując jedynie przelotny kontakt wzrokowy. Ostateczne pożegnanie nastąpiło z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości; w końcu była to tylko wymyślona opowieść o dwóch nie istniejących postaciach w świecie, którego nigdy nie było.

Dolne partie zbocza lodowca wznosiły się w formie tarasów o głęboko wklęśniętej powierzchni; obchodzili je wzdłuż krawędzi i podziwiali znajdujące się w dole niezwykłe formacje. Nazwy same cisnęły się na usta: Mroźny Ogród, Most Duchów, Tron Królowej Śniegu, a w tym czasie Kendrick wchodzi do Miasta, Ricia oczekuje go w Sali Balowej, duch Alvarlana zaś przekazuje ich słowa, i jest tak, jakby księżniczka już znajdowała się u boku swego rycerza. Niemniej jednak posuwali się naprzód ostrożnie, czujni na wszelkie oznaki niebezpieczeństwa, szczególnie kiedy zmiana w strukturze czy zabarwieniu powierzchni pod stopami zdradzała zmianę jej natury.

Ponad najwyższą półką wznosiła się skała zbyt stroma, by ją pokonać nawet przy tutejszej grawitacji — mury forteczne. Z orbity jednak załoga wykryła nie opodal wyrwę, tworzącą przełęcz bez wątpienia wyoraną przez mały meteoryt w wojnie pomiędzy bogami i czarnoksiężnikami, kiedy kamienie miotane z niebios tak straszliwe poczyniły szkody, że nikt nie waży l się na odbudowę. Była to niesamowita droga, wiodąca do góry pomiędzy szczytami migocącymi na tle rzucanego przez siebie niebieskiego mroku, gdzie niebo widoczne było tylko jako wąski pas, na którym gwiazdy, zdawało się, świeciły podwójnie jasno.

— Z pewnością przejścia strzegą strażnicy — mówi Kendrick.

— Tylko jeden — odpowiada mu w myślach duch Aharlana. — Ale jest nim smok. Jeśli zechcesz toczyć z nim bój, zamęt i ogień ściągną na ciebie wszystkich wojowników. Nie obawiaj się. Wślizgnę się do jego płomienistego mózgu i taki mu sen wysnuję, że cię nie dostrzeże.

— Król może odczuć działanie zaklęcia — mówi Ricia za jego pośrednict­wem. — Skoro, Alvarlanie, i tak nie będzie cię z nami, gdy dosięgniesz ducha tej bestii, ja odszukam Króla i odwrócę jego uwagę.

Kendrick krzywi się wiedząc doskonale, jakimi sposobami chce tego dokonać. Opowiedziała mu już, jak tęskni za wolnością i swym rycerzem. Dala mu także do zrozumienia, że rozkosz zaznana z elfem większa jest niż to, co może dać człowiek. Czyżby chciała ostatni raz przed uwolnieniem…? W każdym razie Ricia i Kendrick ani razu nie przyrzekali sobie, ani nie dochowywali wierności. A już z pewnością nie czynił tego Colin Scobie. Ocknął się z uśmiechem i szedł dalej w milczeniu, które ogarnęło całą trójkę.

Dotarli na szczyt lodowej masy i spojrzeli dookoła. Scobie gwizdnął, Garcilaso jęknął „Jezus Maria”, Broberg zaś klasnęła w dłonie.

Pod nimi przepaść opadała ku krawędziom, które przybrały całkowicie nową, przeraźliwą formę, blask i cień, kończącą się na równinie. Oglądana z góry krzywizna lapetusa sprawiała, że palce u stóp zakrzywiały się wewnątrz butów, jakby chcąc się dobrze trzymać i nie dać się cisnąć w gwiazdy otaczające raczej, a nie świecące z góry na tę kulkę. Statek kosmiczny stał niczym samotny grobowiec, drobinka na tle ciemnego, podziobanego meteorytami kamienia.

Na wschodzie lód sięgał poza horyzont, znacznie tu bliższy.

— Tam mógłby być kraniec świata — rzekł Garcilaso, a Ricia odpowia­da: — O, tak, do Miasta jest już stąd niedaleko.

Misy różnych kształtów, pagórki, skały, jedno niepodobne do drugiego w wyrytym erozją kształcie, przemieniały tę równą skądinąd płaszczyznę w nierealny labirynt. Nad horyzontem dominowały ażurowe arabeski grzbietu, który był ich celem. Wszystko, co stało w świetle, jaśniało delikatnym blaskiem. Słońce, choć tak promieniste, rzucało światło równe blaskowi może pięciu tysięcy pełni ziemskiego Księżyca. Od południa wielki półokrąg Saturna dodawał jeszcze pół światłości Luny. Ale blask dochodzący z tego kierunku barwił dziki krajobraz na kolor bursztynowy.

Scobie otrząsnął się.

— No to co, idziemy? — Jego prozaiczne pytanie wstrząsnęło pozostałą dwójką. Garcilaso zmarszczył czoło, Broberg zaś skrzywiła się. Odzyskała jednak równowagę.

— O, tak, śpiesz się — mówi Ricia. — Jestem znowu sama. Czy opuściłeś już smoka, Alvarlanie?

— Zaiste — powiada jej czarodziej. — Kendrick jest już bezpieczny za zburzonym pałacem. Powiedz nam, jak najlepiej do ciebie dotrzeć.

— Stoisz u dotkniętego zębem czasu Domu Królewskiego. Przed tobą leży Ulica Płatnerzy…

Brwi Scobiego ściągnęły się.

— Jest południe, kiedy elfy nie wychodzą z domu — przypomina Kendrick rozkazującym tonem. — Nie zamierzam natknąć się na żadnego z nich. Żadnych walk, żadnych komplikacji. Mamy cię uwolnić i uciec bez dalszych kłopotów.

Broberg i Garcilaso okazali rozczarowanie, ale zrozumieli, co Scobie ma na myśli. Zdarzyło się już, że jakiś zespół musiał przerwać grę, gdy jeden z graczy odmówił przyjęcia czegoś, co drugi wprowadził. Czasem przez wiele dni niektóre wątki opowieści pozostawały przerwane i nie podejmowano ich na nowo. Broberg westchnęła.

— Idź ulicą, która kończy się placem, z fontanną — objaśnia Ricia. — Przejdź przez plac i idź dalej bulwarem A-Z. Poznasz go po prowadzącej doń bramie w kształcie czaszki z rozwartymi szczękami. Jeśli zobaczysz gdzieś tęczowy błysk w powietrzu, stój bez ruchu, aż przeleci: będzie to bowiem zorza drapieżna…


W podskokach charakterystycznych dla małego ciążenia pokonali tę odległość mniej więcej w pół godziny. Pod koniec musieli okrążać wielkie hałdy lodu tak drobnoziarnistego, że usuwał się spod stóp i próbował ich pochłonąć. Cel ich otaczało kilka takich hałd, leżących w nieregularnych odstępach.

Tutaj podróżnicy zatrzymali się ponownie na jakiś czas, zdjęci podziwem graniczącym z przerażeniem.

Znajdujące się u ich stóp wgłębienie musiało sięgać aż do podłoża skalnego, na głębokość około stu metrów, a szerokość dwukrotnie większą. Na jego krawędzi unosiła się ściana, którą widzieli z nawisu: szeroki i wysoki na pięćdziesiąt metrów łuk, o grubości nie większej w żadnym miejscu niż pięć metrów, przerywany misternymi zawijasami, łagodnie połyskujący tam, gdzie nie był przezroczysty. Był to górny skraj warstwy, która zagłębiła się do wnętrza krateru. Inne występy i zagłębienia były jeszcze bardziej zjawiskowe… czyż to nie głowa jednorożca, a tamto — nie kolumnada kariatyd, a jeszcze dalej — altana z lodowych sopli? Otchłań wyglądała zaś jak jezioro zimnego, niebieskiego cienia.


— Przyszedłeś, Kendrick, ukochany! — woła Ricia i rzuca mu się w ra­miona.

— Ciszej — ostrzega głos Aharlana Mądrego. — Nie zbudźcie naszych odwiecznych wrogów.

— Tak, musimy wracać — Scobie zamrugał oczami. — Na Judasza, co też nas opętało? Rozumiem: zabawa, ale poszliśmy o wiele dalej i szybciej, niż to było rozsądne, prawda?

— Zostańmy jeszcze chwilę — prosiła Broberg. — Tu jest tak cudownie… Sala Balowa Króla Elfów, którą dla niego zbudował Władca Tańca…

— Pamiętajcie: jeśli się zatrzymamy, znajdziemy się w matni i na zawsze pozostaniemy w niewoli. — Scobie nacisnął kciukiem główny wyłącznik radia. — Halo, Mark! Słyszysz mnie?

Ani Broberg, ani Garcilaso nie poszli w ślady Scobiego. Nie usłyszeli słów Danziga:

— O, tak! Siedziałem nad radiostacją gryząc paznokcie. Nic wam się nie stało?

— Wszystko w porządku. Jesteśmy przy wielkim otworze i wracamy, tylko zrobię parę zdjęć.

— Nie wymyślono jeszcze odpowiednich słów, które wyraziłyby, jalc bardzo mi ulżyło. A z naukowego punktu widzenia warto było ryzykować?

Scobie wydał cichy okrzyk. Wytrzeszczył przed siebie oczy.

— Colin? — zawołał Danzig. — Jesteś tam jeszcze?

— Tak. Tak.

— Pytałem, czy zrobiliście jakieś ważne obserwacje.

— Nie wiem — wymamrotał Scobie. — Nie pamiętam. Nic z tego, co widzieliśmy po rozpoczęciu wspinaczki, nie wydaje się rzeczywiste.

— Lepiej już wracajcie – poradził ponuro Danzig. — Daj sobie spokój ze zdjęciami.

— Słusznie. Naprzód marsz! — Scobie zwrócił się do swych towarzyszy.

— Nie mogę — odpowiada Aharlan. — Błędne zaklęcie oplotło moją duszę dymnymi mackami.

— Wiem, gdzie znajduje się sztylet ognisty — mówi Ricia. — Spróbuję go wykraść.

Broberg ruszyła przed siebie, jakby chcąc zejść w głąb krateru. Spod podeszew jej butów posypały się drobne ziarenka lodu. Łatwo mogła stracić oparcie i ześliznąć się w dół.

— Nie, zaczekaj! — krzyczy do niej Kendrick. — Nie rna potrzeby. Ostrze mojej włóczni jest ze stopu księżycowego. Może przeciąć…


Lodowiec zadygotał. Krawędź pękła i usunęła się w dół. Część, na której stali, oderwała się i potoczyła w głąb misy. Za nią pomknęła lawina. Wyrzucone w górę kryształy pochwyciły światło słoneczne, zabłysły rozszcze­pionym blaskiem, wyzywając gwiazdy na świetlny pojedynek, następnie powoli opadły i znieruchomiały.

Nie licząc fali sejsmicznej, przechodzącej przez ciała stałe, wszystko stało się w absolutnej ciszy Kosmosu.


Powoli, z każdym nowym uderzeniem serca, Scobie powracał do zmysłów. Stwierdził, że jest uwięziony, obezwładniony w ciemnościach i bólu. Skafander uratował i nadal ratował mu życie. Został ogłuszony, ale uniknął poważniej­szych obrażeń. Jednak każdy oddech sprawiał mu nieznośny ból. Wyglądało na to, że ma złamane żebro lub dwa w lewym boku; potworne uderzenie musiało wgiąć metal skafandra. A uwolnienie się spod masy lodu przekracza­ło jego siły.

— Halo — wykrztusił. — Czy ktoś mnie słyszy? — Jedyną odpowiedzią było tętno jego krwi. Jeśli radio nadal pracowało — a powinno, skoro wbudowane zostało w skafander — otaczająca go masa ekranowała fale.

Niezależnie od tego wysysała z niego ciepło w nieznanym, ale przerażają­cym tempie. Zimna nie odczuwał, układ elektryczny skafandra czerpał bowiem energię z baterii tak szybko, jak było trzeba, by utrzymać go w cieple i oczyszczać chemicznie powietrze. Normalnie tracił ciepło w czasie powolne­go procesu radiacji — i niewielką ilość poprzez podeszwy butów pokryte pianką winylową — ale teraz wydatkowanie było znacznie większe. Obecnie ciepło uciekało każdym centymetrem kwadratowym skafandra. W wyposaże­niu na plecach miał zapasową baterię, ale nie mógł się do niej dostać.

Chyba że… Chrapliwie zachichotał. Napinając mięśnie poczuł, że otaczający go lód nieco ustępuje pod naciskiem nóg i ramion. A jego hełm tętnił lekko szumem, bulgotem. Nie wodny lód go więc uwięził, ale coś o znacznie niższej temperaturze zamarzania. Topiło ten lód, powodowało sublimację, robiąc sobie miejsce.

Jeśli będzie leżał nieruchomo, osunie się głębiej, a zamarzanie nad nim przesunie się w dół i zamknie go w lodowym grobie. Może spowoduje powstanie nowych, wspaniałych formacji, ale sam ich nie zobaczy. Musi więc wykorzystać tę niewielką możliwość, która mu pozostała, by przesuwać się w górę, drapać się, zdobywać zaczepienie o substancje, które jeszcze się nie stopiły, wygrzebywać się do gwiazd.

Zaczął.

Wkrótce targnął nim ból, oddech rwał się wychodząc i wchodząc do płonących płuc; siły opuszczały go, ustępując miejsca drżeniu i nie mógł już stwierdzić, czy się wznosi, czy też może osuwa się w głąb. Oślepiony, na wpół uduszony, Scobie zakrzywił palce na kształt krecich łan, i kopał.

Cierpienie stało się nie do zniesienia. Uciekł od niego…


Gdy potężne zaklęcia zawiodły, Król Elfów zburzył swe straszliwe wieże. Jeśli duch Alvarlana powróciłby do jego ciała, czarodziej będzie rozważał to, co widział, i zrozumie, co to oznacza, a owa wiedza da śmiertelnym potężną moc przeciwko Krainie Elfów. Zbudziwszy się, Król ujrzał w szklanej kuli, jak Kendrick już nieomal wypelnił to, co zamierzał. Brakło czasu na coś więcej poza zdjęciem uroku utrzymującego mury Sali Balowej. Zbudowano je głównie z mgieł i światła gwiazd, ale też i z odpowiedniej ilości kamiennych bloków wykutych po chłodnej stronie Ginnungagap, by padając na ziemię mogły zmiażdżyć rycerza. Ricia też zginie; lotny umysł Króla natychmiast pożałował tego. Niemniej jednak właściwe słowa zostały wypowiedziane.

Król nie pojmował, ile mąk potrafi znieść ciało i kość człowieka. Pan Kendrick oswobodzą się z rumowiska, by odszukać i uratować swą damę. Nim do tego dojdzie, pokrzepia się myślami o swych przygodach w przeszłości i tych, które dopiero nadejdą…


…i nagle ślepota ustąpiła, a przed oczyma pojawił się Saturn otoczony pierścieniami.

Scobie padł przodem na powierzchnię lodu i leżał dygocąc. Musi się podnieść mimo protestu obolałego ciała, jeśli nie chce wytopić sobie następnego grobu. Chwiejąc się wstał i potoczył wzrokiem dookoła.

Z dotychczasowych struktur pozostały jedynie niewielkie występy i pę­knięcia. Prawie na całej swej powierzchni krater jaśniał gładką bielą. Brak cieni powodował, że trudno było ocenić jego głębokość, ale według Scobiego wynosiła ona około siedemdziesięciu pięciu metrów. I pustka, całkowita pustka.

— Mark, słyszysz mnie? — zawołał.

— To ty, Colin? — zadźwięczało w słuchawkach. — Co się stało, na litość? Usłyszałem twój okrzyk, a potem zobaczyłem, jak chmura się unosi i opada… i nic więcej przez ponad godzinę. Nic ci się nie stało?

— Raczej nie. Nie widzę ani Jean, ani Luisa. Zaskoczyła nas lawina, która nas przykryła. Zaczekaj, poszukam ich.

Gdy Scobie stał wyprostowany, żebra mniej go bolały. Zachowując ostrożność, mógł się poruszać całkiem swobodnie. W zestawie aptecznym miał dwa rodzaje środków znieczulających, oba równie nieprzydatne, jeden bowiem był /byt słaby, by dać zauważalną ulgę, drugi zaś tak mocny, że zupełnie by go oszołomił. Chodząc w różne strony wkrótce znalazł to, czego szukał: lekkie zagłębienie w naniesionym niby-śniegu, skąd wydobywały się pęcherzyki, jakby coś się pod spodem gotowało.

Obowiązkowe wyposażenie obejmowało również łopatkę saperską. Scobie zaczai kopać, nie zważając na ból. Wkrótce odsłonił hełm; w środku zobaczył głowę Broberg. Ona też się starała odgrzebać.

— Jean!

— Kendrick! — Oswobodziła się do końca i przywarli do siebie poprzez skafandry. — Och, Colin…

— Jak się czujesz? — zdołał wydobyć z siebie.

— Żyję — odparła. — Żadnych poważniejszych obrażeń, tak mi się wydaje. To tylko dzięki małej grawitacji… — A ty? A Luis? — Pod nosem miała strużkę zakrzepłej krwi, a ślad uderzenia na czole nabierał barwy purpurowej, ale stała pewnie i mówiła wyraźnie.

— Mogę się poruszać. Luisa jeszcze nie znalazłem. Pomóż mi szukać. Najpierw jednak sprawdzimy nasz sprzęt.

Otuliła się ramionami, jakby to mogło w czymś pomóc.

— Zimno mi — przyznała.

Scobie wskazał światełko alarmowe.

— Nic dziwnego. Twojej baterii zostało tylko kilka ergów; moja też zresztą nie jest w lepszym stanie. Zmieniajmy.

Nie tracili czasu na zdejmowanie plecaków, ale wyjęli nowe ogniwa sobie nawzajem. Odrzuciwszy zużyte na powierzchnię lodu, która natychmiast zagłębiła się pod nimi parując, po czym z powrotem zamarzła, włączyli nowe baterie do układów swoich skafandrów.

— Przykręć trochę termostat — poradził Scobie. — Nieprędko znajdziemy schronienie. W ruchu nie zmarzniemy.

— Ale za to potrzebna będzie szybsza regeneracja powietrza — przypo­mniała Broberg.

— Owszem. Ale przynajmniej na razie możemy trochę oszczędzić baterii. No dobrze, szukajmy teraz w skafandrach jakichś naprężeń, miejsc, gdzie może nastąpić przebicie, wszelkich uszkodzeń i utraconego sprzętu. I szybko, Luis nadal jest pod spodem.

Po tylu latach szkolenia przegląd wykonali automatycznie. Gdy palce Jean sprawdzały skafander Colina, oczy jej błądziły po okolicy.

— Sala Balowa nie istnieje — szepce Ricia. — Sądzę, że Król zniszczył ją, by zapobiec naszej ucieczce.

— Ja też tak sądzę. Jeśli pozna, że nie zginęliśmy i szukamy ducha Alvarlana… Hej, stop! Przestań z tym!

Głos Danziga drżał.

— Co z wami?

— Wygląda na to, że nie jest źle — odparł Scobie. — Mój pancerz nieco dostał, ale nie pękł czy coś w tym rodzaju. Teraz musimy znaleźć Luisa… Jean, ty może zataczaj kręgi w prawo od dna krateru, a ja pójdę w lewo.

Odszukiwanie Garcilasa zajęło trochę czasu, bulgotanie bowiem dobywają­ce się z miejsca, gdzie leżał zagrzebany, było minimalne. Scobie zaczął kopać. Jean popatrzyła, jak się porusza, posłuchała, jak oddycha i w końcu rzekła:

— Daj mi tę łopatkę. A w ogóle co cię boli?

Scobie przyznał się do złamanych żeber i odsunął się od otworu. Broberg zaczęła wyrzucać lód całymi bryłami. Praca posuwała się szybko, lód bowiem w tym miejscu składał się na szczęście z czegoś kruchego, a w ciążeniu panującym na lapetusie można było wyciąć otwór o ścianach niemal pionowych.

— Spróbuję się przydać — rzekł Scobie — i poszukam drogi wyjścia.

Kiedy ruszył pod górę najbliższym stokiem, grunt zadrżał. Natychmiast odrzuciła go w tył zsuwająca się masa lodu, która szeleściła na pancerzu skafandra, podczas gdy hełm oblepiła chmura białego pyłu. Zaciskając z bólu zęby uwolnił się na dnie krateru i spróbował w innym miejscu. W końcu mógł tylko tyle przekazać Danzigowi:

— Niestety, nie ma łatwej drogi odwrotu. Kiedy krawędź zapadła się w miejscu, w którym staliśmy, skutki nie ograniczyły się tylko do wstrząsu, który zniszczył delikatne struktury wewnątrz krateru. Poza tym zwalił jeszcze na jego dno tony lodu — dziwnego lodu, który w tutejszych warunkach zachowuje się jak drobny piasek. Ściany krateru są nim całkowicie pokryte. Prawie wszędzie leży jego wielometrowa warstwa na bardziej stabilnym podłożu. Tam, gdzie warstwa jest cieńsza, zsuwalibyśmy się szybciej, niż potrafilibyśmy się wspinać; gdzie jest grubsza, po prostu zapadlibyśmy się. Danzig westchnął.

— Zdaje się, że czeka mnie miły spacer dla zdrowia.

— Mam nadzieję, że wezwałeś pomoc.

— Oczywiście. Dwie szalupy przybędą tu za mniej więcej sto godzin. To najprędzej, jak można. Wiedzieliśmy o tym.

— Mhm. A nasze baterie wystarczą tylko na pięćdziesiąt.

— O, z tym nie ma zmartwienia. Wezmę ze sobą zapasowe i zrzucę je wam, jeśli będziecie musieli tam siedzieć, dopóki nie przybędzie pomoc. Hmmm…

Lepiej będzie, jak zrobię procę czy coś.

— Możesz mieć trudności z odnalezieniem nas. To nie jest zwykły krater, ale potężny kocioł erozyjny, którego wlot jest na poziomie lodowca. Ta wymyślna struktura na krawędzi, która służyła nam za drogowskaz, już nie istnieje.

— Mamy kłopot. Pamiętaj, że mam na was namiar poprzez antenę kierunkową. Kompas magnetyczny może być tu nieprzydatny, ale umiem się orientować za pomocą nieba. Saturn ledwie się po nim przesuwa, podobnie jak Słońce i gwiazdy.

— Cholera! Masz rację, zupełnie o tym nie pomyślałem. Mam w głowie tylko Luisa, co mnie choć trochę tłumaczy. — Scobie spojrzał poprzez półmrok ku Broberg. Pochylona nad miejscem, w którym kopała, stała, zmuszona do krótkiego odpoczynku. W słuchawkach usłyszał jej chrapliwy oddech.

Musi oszczędzać siły, które mu jeszcze pozostały, na później. Napił się wody z rurki, wsunął kęs jedzenia przez zawór w hełmie, markując apetyt.

— Spróbuję odtworzyć, co zaszło — powiedział. — Masz rację, Mark, zachowaliśmy się nierozsądnie, jak szaleńcy. Gra… Osiem lat gry to za długo jak na otoczenie, które tak piało przypominało nam o rzeczywistości. Ale kto mógł to przewidzieć? Boże mój, wyślij ostrzeżenie do Chronosa! Przypadkiem wiem, że jedna z grup wysyłanych na Tytana jeszcze przed startem zaczęła celowo, tak jak my, grę w wyprawę do wodnej krainy pod Oceanem Karmazynowym – a to z powodu czerwonych mgieł na Tytanie…

Scobie przełknął ślinę.

— No więc — mówił z trudem dalej — nie wiem, czy kiedykolwiek dokładnie się dowiemy, co tu zaszło. Jest jednak oczywiste, że konfiguracja terenu była ledwie metastabilna. Także i na Ziemi niezmiernie łatwo czasem spowodować lawinę. Stawiałbym na to, że tu pod powierzchnią znajduje się warstwa metanowa. Gdy po wschodzie słońca temperatura się podniosła, metan zaczął się topić, co nie miałoby większego znaczenia przy małej grawitacji i w próżni… ale przyszliśmy my. Ciepło, wibracja — w każdym razie owa warstwa wyśliznęła się spod nas, co spowodowało ogólny zawał. Czy ta hipoteza wydaje ci się prawdopodobna?

— Tak, amatorowi takiemu jak ja — odrzekł Danzig. — Podziwiam, że w tych warunkach zachowujesz akademicki spokój.

— Jestem po prostu praktyczny — odciął się Scobie. — Luisowi może być potrzebna pomoc lekarska wcześniej, niż gdy przylecą po niego te dwie szalupy, Jeśli tak, to jak dostarczymy go do naszej?

Głos Danziga zesztywniał.

— Co proponujesz?

— Właśnie dochodzę do tego. Zwróć uwagę: misa ma nadal w zasadzie ten sam kształt. Oznacza to, że nie cała rupieciarnia się zawaliła i że gdzieś powinien być twardy materiał, lód wodny i właściwa skała. Prawdę mówiąc, widzę kilka występów, które się ostały: wychodzą ponad tę piaskopodobną substancję. Czym ona jest naprawdę — może mieszaniną amoniaku i dwutlen­ku węgla, czy może czymś bardziej egzotycznym — przyjdzie czas zbadać później. Teraz zaś… moje przyrządy geologiczne powinny pomóc wyśledzić, gdzie twardsza warstwa leży najbliżej powierzchni. Wszyscy oczywiście mamy saperki. Możemy spróbować oczyścić sobie drogę zygzakiem, tam gdzie najłatwiej. Nie ulega wątpliwości, że w ten sposób zwalimy sobie kolejną lawinę z góry, ale to z kolei przyspieszy nasze posuwanie się naprzód. Tam gdzie odkopane półki okażą się zbyt strome lub śliskie, by można się było na nie wspiąć, możemy wykuć stopnie. Będzie to praca ciężka i powolna; możemy też natrafić na stromiznę, której nie uda się pokonać albo coś w tym rodzaju.

— Mogę pomóc — zaproponował Danzig. — Przez tę godzinę, kiedy się nie odzywaliście, przejrzałem nasze zapasy kabla, lin, sprzętu, który mogę poświęcić, by wyjąć ze środka drut, a także ubrań i pościeli, które można podrzeć na pasy — wszystko, co da się związać w linę. Nie musi to być zbyt wytrzymałe. Oceniam, że będzie tego ze czterdzieści metrów. Według twoich słów sięgnie gdzieś do połowy wysokości ścian krateru, w którym jesteście uwięzieni. Jeśli zdołacie pokonać pozostały odcinek, będę mógł was Wyciągnąć.

— Dzięki — rzekł Scobie — chociaż…

— Luis! — zaskrzeczało w słuchawkach. — Colin, chodź prędko, pomóż mi, to straszne!

Nie zwracając uwagi na ból, jeśli nie liczyć paru przekleństw, Scobie pośpieszył z pomocą do Jean Broberg.


Garcilaso był tylko częściowo nieprzytomny i na tym głównie polegała groza sytuacji. Słychać było jego mamrotanie:

— …Do diabła, Król cisnął moją duszę do piekła, nie potrafię odnaleźć wyjścia, zginąłem, dlaczego w piekle jest tak zimno?…

Nie widzieli jego twarzy; hełm zamarzł od środka. Dłużej i głębiej zagrzebany niż oni oboje, a poza tym ciężej kontuzjowany, umarłby natychmiast po wyczerpaniu się baterii. Broberg odkopała go prawie w ostatniej chwili — jeśli już nie było za późno.

Zgięta w pół w szybie, który wykopała, przekręciła Luisa na brzuch. Zatrzepotał ramionami i monotonnie majaczył:

— Demon mnie atakuje, jestem oślepiony, ale czuje powiew skrzydeł.

Odłączyła baterię i cisnęła ją na powierzchnię ze słowami:

— Jeśli się uda, powinniśmy zanieść ją na statek.

Często się zdarza, że człowiek trzyma się rzeczywistości tylko dzięki drobiazgom.

Na górze Scobie przyjrzał się ponuro baterii. Nie zostało w niej nawet tyle ciepła, by wywołać parowanie, jak to się stało w przypadku ich zużytych ogniw. Leżała na lodzie całkiem nieruchomo. Obudową jej była metalowa kasetka, o wymiarach trzydzieści na piętnaście, na sześć centymetrów, całkowicie gładka poza dwoma bolcami kontaktowymi na jednej z szerokich ścianek. Regulatory wbudowane w obwody skafandra pozwalały na ręczne sterowanie reakcją chemiczną wewnątrz baterii, ale zwykle pozostawiało się ten obowiązek termostatowi i aerostatowi. Teraz zaś reakcja dobiegła końca. Do czasu naładowania bateria była po prostu kawałkiem złomu.

Scobie pochylił się, obserwując poczynania Broberg w dole o głębokości około dziesięciu metrów. Z ekwipunku Garcilasa wyjęła zapasową baterię, wstawiła na odpowiednie miejsce skafandra na wysokości lędźwi i przymocowała zatrzaskami do spodniej części stelaża.

— Daj drut, Colin — powiedziała.

Scobie zrzucił jej metr grubego kabla, który należał do stałego wyposażenia przy wychodzeniu poza statek, na wypadek gdyby trzeba było zrobić jakieś specjalne połączenie elektryczne lub dokonać naprawy. Broberg splotła go z dwoma pozostałymi — jej i Garcilasa — zrobiła pętlę na jednym końcu, drugi zaś doczepiła u góry własnego stelaża, z trudnością manipulując ponad lewym ramieniem. Potrójny kabel stanął pionowo niczym antena.

Pochyliwszy się wzięła Garcilasa na ręce. Na lapetusie ważył wraz ze sprzętem mniej niż dziesięć kilogramów; podobnie jak ona. Teoretycznie powinna móc wyskoczyć od razu z otworu wraz z obciążeniem. W praktyce skafander zbytnio krępował ruchy: półsztywne stawy pozwalały co prawda na znaczną swobodę ruchów, ale nie taką, jak goła skóra, szczególnie biorąc pod uwagę, że temperatura na księżycach Saturna wymagała dodatkowej izolacji. Poza tym, gdyby Broberg nawet doskoczyła do brzegu dołu, nie utrzymałaby się: miękki lód usunąłby się spod palców i stoczyłaby się z powrotem w dół.

— No to skoczę — powiedziała. — Lepiej postaraj się złapać mnie za pierwszym razem, Colin. Nie wydaje mi się, by Luis mógł znieść wiele wstrząsów.

— Kendrick, Ricia, gdzie jesteście? — jęknął Garcilaso. — Czy też wtrącono was do piekła?

Scobie zaparł się obcasami o grunt w pobliżu krawędzi otworu i przykucnął w gotowości. Ujrzał unoszącą się pętlę z kabla; schwycił ją prawą dłonią. Rzucił się w tył, by nie dać się ściągnąć do otworu, i poczuł, że złapany ciężar gdzieś się zaklinował. Ból przeszył mu klatkę piersiową. Udało mu się jakoś wyciągnąć uczepionych na bezpieczną odległość, nim zemdlał.

Ocknął się po chwili.

— Nic mi nie jest — wychrypiał w odpowiedzi na niespokojne pytania Broberg i Danziga. — Dajcie mi tylko odetchnąć.

Jean skinęła głową i uklękła, by zająć się pilotem. Odpięła mu stelaż ze sprzętem, by mógł leżeć na wznak, z nogami i głową utrzymywanymi w górze przez pojemniki. To zapobiegnie znacznym stratom ciepła w wyniku konwekcji i zmniejszy te, które wynikają z odpływu do gruntu. Tym nie­mniej jego bateria będzie się wyładowywać znacznie szybciej, niż gdyby mógł stanąć na nogi, a i tak po pierwsze musi wyrównać straszny deficyt energetyczny.

— Topi mu się lód w hełmie — poinformowała. — Matko Boska, krew! Wydaje się jednak, że pochodzi ze skóry głowy i już nie leci. Musiał uderzyć potylicą w witryl. Powinniśmy nosić miękkie czapki w tych hełmach. Tak, wiem, że nic podobnego się dotąd nie wydarzyło, ale… — Odpięła od pasa latarkę, pochyliła się i skierowała światło w dół. — Oczy ma otwarte. Źrenice… tak, silne uderzenie i możliwe pęknięcie czaszki z krwotokiem do wewnątrz mózgu. Dziwię się, że nie wymiotuje. Czyżby to w wyniku zimna? Może wkrótce zaczną się wymioty? Może się nimi zakrztusić, tam w środku, i nikt nie będzie w stanie mu pomóc.

Ból dręczący Scobiego osłabł do znośnego natężenia. Podniósł się, podszedł, spojrzał i gwizdnął.

— Sądzę, że może nie przeżyć, jeśli go szybko nie dostarczymy do łodzi i nie zajmiemy się nim odpowiednio. Co nie jest możliwe.

— Och, Luis. — Łzy potoczyły się po policzkach Jean.

— Myślisz, że nie dożyje do chwili, gdy przyniosę tę linę i będziemy mogli go zanieść do statku? — zapytał Danzig.

— Boję się, że nie — odparł Scobie. — Przechodziłem kurs paramedyczny, a zresztą na własne oczy, widziałem podobny przypadek. A ty skąd znasz objawy, Jean?

— Dużo czytam — powiedziała tępo.

— Płaczą, łkają umarłe dzieci — mamrotał Garcilaso.

Danzig westchnął.

— Dobrze więc, przylecę do was.

— Co takiego? — wybuchnął Scobie, a Broberg krzyknęła:

— Czy ty też postradałeś zmysły?

— Nie, słuchajcie — Danzig zaczął szybko mówić: — nie jestem wykwalifikowanym pilotem, ale miałem to samo podstawowe przeszkolenie na tego rodzaju statkach, jak wszyscy, którzy mogą nimi latać. Statek można poświęcić, zabiorą nas szalupy ratunkowe. Gdybym wylądował przy krawędzi lodowca, nie dałoby to wiele — w dalszym ciągu musiałbym robić linę i tak dalej — aż tego, co stało się z sondą, wiemy, że ryzyko byłoby znaczne. Lepiej wlecę prosto do waszego krateru.

— Lądowanie na powierzchni, którą płomienie z dysz natychmiast spod ciebie odparują? — parsknął Scobie. — Założę się, że nawet Luis uznałby to za wyczyn kaskaderski. A ty, mój drogi, rozwalisz się jak nic.

— No? — niemal widzieli wzruszenie jego ramion. — Upadek z niewielkiej wysokości, przy tym ciążeniu może najwyżej lekko mną potrząsnąć. Ogień odrzutu wypali otwór aż do skały. To prawda, że otaczający lód natychmiast zapadnie się wokół kadłuba i uwięzi go. Może będziecie musieli dokopać się do śluzy, choć podejrzewam, że promieniowanie cieplne kabiny nie pozwoli na zakrycie górnej części statku. Nawet jeśli statek przewróci się i uderzy bokiem — a w takim przypadku zagłębi się jakby w opadającej poduszce po­wietrznej — nawet gdyby stało się to na litej skale, nie powinien doznać poważniejszych uszkodzeń. Zaprojektowano go tak, by wytrzymał silniejsze uderzenia. — Danzig zawahał się. — Oczywiście istnieje możliwość, że narażę was na niebezpieczeństwo. Jestem pewien, że was nie spalę odrzutem, zakła­dając, że wyląduję w pobliżu środka, a wy odejdziecie na taką odległość, jak tylko będzie można. Możliwe jednak… możliwe, że spowoduję jakiś wstrząs, który was zabije. Nie ma sensu, by jeszcze dwie osoby miały stracić życie.

— Albo trzy, Mark — powiedziała cicho Broberg. — Pomimo twych odważnych słów sam również możesz się narazić na śmierć.

— Och, ja jestem starym człowiekiem. Owszem, kocham życie, ale wy macie jeszcze tyle lat przed sobą. Słuchajcie, przypuśćmy najgorsze: przypuść­my, że nie tylko fatalnie wyląduję, ale całkowicie rozwalę statek. Wtedy Luis umrze, ale to by go i tak czekało. Natomiast wy dwoje zyskacie dostęp do za­pasów na pokładzie, wliczając w to zapasowe baterie. Według mnie ryzykuję niewiele, a mogę dać Luisowi szansę przeżycia.

— Hmmm — odezwał się Scobie głęboko, gardłowo. Ręką bezwiednie sięgnął do podbródka, podczas gdy jego wzrok błądził po skrzącej się powierzchni krateru.

— Powtarzam — mówił dalej Danzig — że jeśli waszym zdaniem mogłoby to wam w jakikolwiek sposób zagrozić, dajemy sobie spokój. Żadnej bohaterszczyzny, proszę. Luis z pewnością przyznałby tu rację: lepiej, by zginęła jedna osoba, a przeżyło troje, niż by czworo stanęło przed poważną możliwością śmierci.

— Daj mi pomyśleć. — Scobie milczał przez dłuższą chwilę, nim się znowu odezwał: — Nie, moim zdaniem nic się tutaj nie stanie. Jak wcześniej powiedziałem, tutejsza lawina już zeszła i konfiguracja powinna być raczej stabilna. Lód się ulotni, to prawda. W przypadku warstw o niskiej temperaturze wrzenia może to następować wybuchowo i powodować wstrzą­sy. Para jednak będzie odprowadzać ciepło tak szybko, że tylko te partie lodu, które będą najbliżej ciebie, powinny zmieniać swój stan. Przypuszczam, że lód drobnoziarnisty zostanie strząśnięty ze stoków, ale ma zbyt małą gęstość, by mógł poczynić jakieś znaczniejsze szkody. W zasadzie powinien się zachować jak przelotna burza śnieżna. Podłoże ulegnie oczywiście zmianom, które mogą być dość gwałtowne. Jednakże my znajdziemy się wyżej. Czy widzisz, Jean, tę skalną półkę tam, na wysokości, do której można podskoczyć? Musi to być część zasypanego pagórka, a w każdym razie to lita skała. Tam będziemy czekać… dobrze, Mark, jeśli o nas chodzi, możesz lecieć. Nie mam absolutnej pewności, ale kto może ją mieć w jakiejkolwiek sprawie? Wydaje się jednak, że ryzyko jest do przyjęcia.

— Czy czegoś nie przeoczyliśmy? — zastanawiała się Broberg. Spojrzała w dół na tego, który leżał u jej stóp. — Podczas gdy my byśmy się zastanawiali nad wszystkimi możliwościami, Luis by umarł. Tak, leć, jeśli chcesz, Mark, i niech cię Bóg błogosławi.

Kiedy jednak razem ze Scobiem przeniosła Luisa na półkę, wskazała dłonią Saturna, a potem Gwiazdę Polarną i…

— Wyśpiewam zaklęcia, rzucę ten niewielki czar, jaki znam, na wsparcie Władcy Smoków, by wydobył duszę Alvarlana z piekła — mówi Ricia.

Загрузка...