Ulisses wykorzystywał wiedzę wydobytą z więźniów. Poświęcił wiele godzin snu, aby opanować kod.

Stukał teraz w membranę.

— Tu mówi kamienny bóg w mieście Dhulkhulikhów.

Mówiono mu, że Drzewo to istota, a Dhulkhulicy to jego służący. Księga Tiznaka powiedziała to samo. Nadal jednak nie wierzył.

— Ostatni z ludzi! — zadrżała membrana w odpowiedzi.

Czy mógł istnieć jakiś wielki roślinny mózg, gdzieś w tym kolosie? A może w innym pniu, w samym sercu Drzewa? Albo jakiś skrzydlaty pigmej kucał gdzieś przed membraną w podziemnym schronie? Człowiek, zdecydowany na utrzymanie mitu o myślącym Drzewie?

— Kim jesteś? — wystukał Ulisses.

Rozległo się uderzenie. Rozejrzał się. Postacie Neshgajów, stojących pośrodku kulistego pokoju, tworzyły groteskową scenę. W tym świetle ich skóra miała kolor purpurowoniebieski. A wina, jak zwykle, stała tuż za nim. Białe fragmenty jej futra wyglądały lodowato niebiesko, a jej oczy były ciemne, niczym puste dziury. Wagarondici i Alkunquibowie, surrealistyczne sylwetki, przypominali półkoty, półwłamywaczy. Niby blade podziemne roboty stały rzędami liczące maszyny z pionowymi żyłkami i paciorkami. Jeńcy, ludzie-nietoperze, zbili się w jednym kącie; ich brązowe skóry w tym świetle zrobiły się czarne, a na twarzach odbijało się przekonanie o pewnej śmierci.

Ulisses uniósł dłoń, dał sygnał mężczyźnie niosącemu bomby, aby podszedł do niego. W tym momencie membrana zawibrowała.

— Jestem Wurutana!

— Drzewo? — Ulisses odstukał.

— Drzewo.

Znak kodu na wykrzyknik nadszedł najwyraźniej głośniej. Więc ta roślinna istota, jeżeli była samodzielna, posiadała emocje, w tym przypadku dumę. A dlaczego nie? Życie myślących nie może istnieć bez emocji. Emocje są tak naturalne i niezbędne dla myślenia, jak inteligencja. Te wszystkie opowiadania science-fiction z pozaziemskimi stworzeniami pozbawionymi emocji były po prostu nierealne. Formy żywe potrzebują uczuć do przetrwania, tak samo jak myślącego umysłu. Żadna istota nie potrafi się rozwijać, ani nawet żyć tylko samą logiką. Chyba, że byłby to proteinowy lub roślinny komputer, bez własnej świadomości.

— Dowiedziałem się o tobie wiele tysięcy lat temu — membrana zapulsowała.

Zastanawiał się, skąd ta istota posiadała wyczucie czasu. Czy reagowała wewnętrznie na pory roku? A może genetycy, jej konstruktorzy, wmontowali w nią zegar?

— Powiedzieli mi ci, którzy muszą umrzeć.

„Ci, którzy muszą umrzeć”. Więc w ten sposób określało się ruchliwe formy życia, które porozumiewały się z Drzewem.

— Ci, którzy muszą umrzeć potrafią jednak zabijać — odstukał Ulisses.

Dostał odpowiedź, jakiej się spodziewał.

— Nie mogą mnie zabić! Jestem nieśmiertelny! I niezwyciężony!

— Skoro tak, to dlaczego mnie się boisz?

Zapanowała następna chwila ciszy. Miał nadzieję, że roślinny mózg trzęsie się zaszokowany. Zdenerwowanie stwora dało mu perwersyjną przyjemność.

W końcu membrana zadudniła:

— Nie boję się ciebie, tego, który musi umrzeć!

— W takim razie, dlaczego chciałeś mnie pojmać? Co ci zrobiłem, że żywisz taką wrogość?

— Pragnąłem z tobą porozmawiać. Jesteś dziwnym stworzeniem, anachronizmem, gatunkiem wymarłym od dwudziestu milionów lat.

To Ulissesa zaszokowało. Wiec minęło dwadzieścia, a nie dziesięć milionów lat! Dwadzieścia milionów lat!

— Skąd to wiesz?

— Powiedzieli mi moi stwórcy. Umieścili w moich komórkach pamięci dużą ilość danych.

— Czy twoimi stwórcami byli ludzie?

Błona nie poruszyła się przez kilkanaście sekund i nagle usłyszał:

— Tak.

Więc to dlatego, bał się go. Ludzie go stworzyli, człowiek może go zniszczyć. Taka musi być jego logika. Prawdopodobnie Drzewo nie wiedziało, że Ulisses jest nic nie wiedzącym dzikusem w porównaniu z jego stwórcami. Poza tym nie miał możliwości działania. Gdyby mógł zdobyć odpowiednie metale, mógłby w końcu zrobić bombę atomową. Nawet Drzewo nie wytrzymałoby siły rozszczepionego atomu.

A jeżeli, jak się pozornie wydawało, Ziemia została pozbawiona wszystkich metali? Dwadzieścia milionów lat rządów myślących istot musiało zużyć wszystko, oprócz śladowych ilości i złóż nie ruszonych z powodów ekonomicznych. Nie znajdzie nigdzie ani żelaza, ani miedzi. Tego był pewien. Człowiek i jego następcy już dawno wybrali wszystko i roztrwonili.

Jednak Drzewo musi mieć gdzieś jakieś centrum, które można zabić, po czym cała reszta obumrze. Bardzo możliwe, że Drzewo ulokowało tutaj Dhulkhulikhów dla obrony mózgu. Jeżeli mózg znajduje się w tym pniu, to można się do niego dostać. Pochłonie to ogromne ilości materiałów wybuchowych, narzędzie do kruszenia kamienia i wielu, wielu ludzi, ale można to zrobić. I Drzewo musi o tym wiedzieć.

Możliwe także, że Drzewo umieściło tu Dhulkhulikhów dla zmylenia. Mózg znajdowałby się wtedy o setki mil stąd. Albo w sąsiednim pniu.

Z zadumy wyrwało go dudnienie membrany.

— Nie ma powodu, abyśmy byli wrogami! Możesz żyć na mnie w wielkiej wygodzie i bezpieczeństwie. Gwarantuję, że żadne z myślących stworzeń, które tutaj żyją, nie zaatakuje ciebie. Oczywiście inni nie są pod moją kontrolą bardziej niż wszy u myślących. Lecz dla tych, którzy muszą umrzeć, nie istnieje taka rzecz jak stuprocentowe bezpieczeństwo. Jednak życie, jakie im oferuję, jest znacznie lepsze niż beze mnie.

— Może to prawda — odparł Ulisses — ale ludzie, którzy decydują się żyć na tobie, są dzicy, ubodzy i ograniczeni. Nie poznają nauki i sztuki. Ani postępu.

— Postęp? Czy to kiedyś oznaczało cokolwiek, ponad końcowe przeludnienie, morderstwa, zatrucie ziemi, powietrza i wody? Nauka ostatecznie sprzeniewierzyła się sobie, powodując samobójstwo ludzkości i, omalże, śmierć całej planety. To zdarzyło się kilkakrotnie. Jak sądzisz, dlaczego ludzkie istoty w końcu skoncentrowały się na biologii, kosztem innych nauk fizycznych? Jak sądzisz, dlaczego powstały miasta-drzewa? Ludzkość uświadomiła sobie, że musi zjednoczyć się z naturą. I to stało się, na krótko. Ale wtedy arogancja czy głupota, chciwość, czy jak to jeszcze nazwać, ponownie wzięła górę. Wtedy zniszczyli ich Andromedanie. Inne istoty rozumne odziedziczyły Ziemię. Istoty, które ludzkość stworzyła z pomniejszych stworzeń, będących jej własnością, ale i one zaczęły powtarzać błędy ludzi. Jestem jedyny, który stoi pomiędzy myślącymi-tymi, którzy muszą umrzeć i, jak zgodnie z prawdą powiedziałeś, tymi, którzy muszą zabijać. Ja jestem Drzewem, Wurutana. Nie niszczycielem, jak nazywają mnie Neshgaje i Wufowie, lecz Obrońcą. Beze mnie nie byłoby życia. Ja utrzymuję istoty myślące na swoim miejscu i robię to dla ich dobra. To dlatego ty i Neshgajowie musicie zginąć, chyba, że się poddacie. Gdybyście tylko mogli, zniszczylibyście ponownie Ziemię. Oczywiście nie celowo, ale zrobilibyście to.

Ludzie mieszkali w swoich miastach-drzewach, które były także ich bibliotekami i komputerami. Wielkie rośliny posiadały komórki do magazynowania informacji, do których ich mieszkańcy mieli wolny dostęp. Lecz nagle, przez przypadek, czy też planowo, licząca roślina stała się samo-świadomą, inteligentną istotą. Ze sługi stała się panem. Z rośliny — bogiem.

Ulisses nie mógł zaprzeczyć, że większość z tego co Drzewo powiedziało, było prawdą, ale nie wierzył w to, że każda forma myślącego życia staje się niszczycielem. Inteligencja musi być czymś więcej niż narzędziem realizującym chciwość.

Zastukał:

— Odwołaj swoje sługi, Dhulkhulikhów, i przedyskutujemy nasze cele. Może osiągniemy pokojowe porozumienie. Będziemy wtedy żyć obok siebie. Nie ma powodu do wojny między nami.

— Ludzie zawsze niszczyli!

Ulisses zwrócił się do Wulki:

— Połóż bomby przy membranie. Popracujemy tutaj.

Złożono bomby przy wielkim dysku i przykryto je stosem liczydeł, zapalono kilka bezpieczników i cała grupa wycofała się z pomieszczenia. Kiedy wybuchy przestały trząść pokojem i dym rozwiał się, weszli z powrotem. Membrany nie było. Pośrodku miejsca, w którym stała, leżał białawy kabel grubości około trzech cali. Musiał to być przewód nerwowy.

— Zacznijcie tu kopać — rozkazał Ulisses. — Zobaczymy, czy prowadzi w dół.

Podjął środki ostrożności i ustawił kilku mężczyzn z rakietami przed wejściem. Nie było żadnej reakcji na wysadzenie błony, więc prawdopodobnie pokój nie posiadał urządzeń obronnych takich, jak ten u Wuggrudów. Może Drzewo nie uważało za konieczne umieszczać ich tutaj.

Był silny.

W chwili, gdy zaczęto rozbijać nawet dość twarde drzewo, nadeszła reakcja. Pewnie Drzewo było zaszokowane i dopiero teraz doszło do siebie. Może… kto wie, co spowodowało zwłokę? Cokolwiek to było, Drzewo w pełni doszło do siebie. Strumienie wody, z tysiąca dotąd nie zauważonych otworów w ścianach były tak silne, że zwalały z nóg nawet Neshgajów wielkich jak słonie. Ulisses poczuł, jakby wiele maczug, miotanych przez olbrzymów, uderzyło w niego. Odrzuciło go na bok, a potem potoczył się na spotkanie kopiącej plątaniny ciał, wijących się z bólu przy wyjściu.

A raczej przy czymś, co wyjściem było. Zasłoniła je gruba, na wpół przezroczysta błona. Spadła z gładkiej, wydawać by się mogło, ściany.

W ciągu minuty woda sięgała im po kolana. Zdołali pozbierać się i wstać, chociaż, musieli walczyć, aby utrzymać pionową postawę. Na szczęście, szybko rosnący dookoła nich poziom wody, hamował strugi wody, uderzające w nogi. Mimo to, stojąc czy leżąc na podłodze, wkrótce utoną.

W tym momencie membrana wybrzuszyła się i spadła na nich. Ludzie po drugiej stronie wysadzili wejście bombami.

Ulisses odepchnął ciężką, szklistą skórę, podniósł się z wody, sięgającej teraz do pasa i dał się jej ponieść, kiedy wtargnęła w przejście. Wpadł w następne kłębowisko ciał.

Awina, która wyglądała jak czarny, mokry, chory kot, złapała go za rękę i krzyknęła przez ryk lejącej się wody:

— Drugie wyjście zamknięte! Czymś jak plaster miodu!

Podszedł do drugiego wyjścia, które zalepiała bladożółta masa, wypełniająca złączone razem oczka jakiejś plastycznej białej substancji.

Zanim dotarł do drugiego pomieszczenia, zewsząd uderzyło w niego kilka strug wody. Poleciał do przodu, uderzył w coś i zwalił się z nóg. Przetoczył się kilkakrotnie, aż upadł na mokrą Awinę, poleciał dalej, zderzył się z miękkimi plecami Graushpaza i znalazł się pod stosem czterech lub pięciu Wufów.

Podłoga pod nimi drżała. Nawet przez krzyki i ogólny harmider, szum wody, uciekającej przez szczeliny w ścianach, czuł, jak podłoga drży.

Woda wylewała się z pomieszczenia, a on pełzł przez korytarz po śliskiej papce z rozdartego na strzępy plastra miodu.

Ulga trwała krótko. Woda lała się ze ścian, niczym z węża, tworząc potok na korytarzu. Z pokojów wypadły ze skrzekiem skrzydlate kobiety i dzieci, woda zmyła je. Niektóre spadły na najeźdźców, pozbawiając ich przytomności.

Artylerzyści zgubili swoje działka i pociski, bombardierom zginęły bomby. Nikt nie trzymał swojej broni. Ręce potrzebne im były do chwytania, odpychania innych ciał i obrony przed strumieniami.

Przetoczywszy się sześć razy, Ulisses oparł się na kolanach i dłoniach. Woda sięgała mu prawie do nosa, ale na tym poziomie powstrzymywała uderzenia strumieni. Przeczołgał się przeszło sześćdziesiąt jardów i musiał wstać. Woda podniosła się zbyt wysoko, by się poruszać w taki sposób. Chwilę później sięgała już po pachy.

Korytarze zapchane były splątanymi ciałami. Dhulkhulicy walczyli o przeżycie, trupy przepływały obok, zwrócone twarzami do góry lub w dół i z rozpostartymi ramionami.

Broń Drzewa działała, ale nie wybierała ofiar. Topiąc wrogów, topiła także sprzymierzeńców.

Ulisses miał nadzieję, że Drzewo nie zablokuje już błonami ani plastrami więcej przejść. Jeśli to zrobi, to koniec. Ładunki wybuchowe zgubili gdzieś w wodzie.

Poszukał wzrokiem Awiny i przez moment myślał, że utopiła się lub zginęła. Nagle zobaczył ją, jak wisi u pasa Graushpaza. Olbrzymi Neshgaj brodził w wodzie, sięgającej mu prawie do połowy wysokości. Skrzyżowanymi rękami chronił twarz przed uderzeniami strug. Przechylał się do przodu i do tyłu, lecz nie wywracał się, jak inni jego towarzysze. Ulisses widział teraz tylko sześciu innych Neshgajów.

Zaczął płynąć, zatrzymując się dla odepchnięcia małych kobiet-nietoperzy, kiedy wchodziły mu w drogę. Poruszał się teraz szybciej, gdyż podłoga chyba trochę się pochylała i woda wylewała się głównym wejściem.

Minął Awinę i Graushpaza. Krzyknął do niej, aby popłynęła za nim. Zwolniła uchwyt, rzucając się w wodę.

Minutę później koszmar korytarza skończył się. Uderzył w pierwszy wąski zakręt. Poniosło go dalej aż do następnego zakrętu. Poziom wody opadł raptownie i Ulisses wypłynął na gałąź; kilka sekund później leżał na niej jak ryba na plaży. Woda ciągle wypływała dookoła niego, poruszając go łagodnie, ale mógł wstać.

Pomogły mu czyjeś ręce. Ludzie ze sterowca opuścili swoje stanowiska. Krzyknął, aby wracali na statek, ale zignorowali go, pomagali pozostałym wyrzuconym z dziupli.

Podnieśli Awinę, która zataczając się, podeszła do niego.

— Mój panie, co teraz zrobimy?

Graushpaz przebrnął przez wodę i stanął z boku. Pięciu pozostałych Neshgajów wyszło po dwóch minutach. Szósty nie pokazał się.

Ulisses spojrzał w górę, w noc. Unosiły się resztki dymu.

Niebo było czyste, właśnie wschodził księżyc. Nie widział go, gdyż pień zasłaniał mu widok, ale zobaczył rozjaśnione niebo. W górze poruszał się na tle czerni i gwiazd srebrny kształt igły.

Zawołał Bifaka, człowieka, który dowodził statkiem podczas inwazji w Drzewie.

— Gdzie są wojownicy Dhulkhulikhów?

— Wielu najwidoczniej pozderzało się w chmurze i spadło. Także jastrzębie zabiły sporo, a pozostali powpadali na siebie.

To mogło tłumaczyć ciężkie straty wśród ludzi-nietoperzy, ale nie wyjaśniało ich zupełnego zniknięcia. Gdzie przepadli? Dlaczego?

Woda już teraz tylko się sączyła. Światła sterowca odsłaniały kłębowisko ciał i miazgę trupów wewnątrz otworu i rozrzuconą przy wyjściu. Bifak mówił, że ciał było znacznie więcej, ale zmył je pierwszy przypływ wody, a resztę odciągnęli i zrzucili z gałęzi członkowie załogi.

W środku muszą być tysiące trupów, pomyślał Ulisses. Krzyknął do tych,, którzy pozostali przy życiu. Muszą natychmiast wsiąść na „Błękitnego Ducha” i przygotować się do odlotu. Nic więcej tutaj nie zrobią. Pewnego dnia powrócą z większą flotą, ludźmi i materiałami, którymi wysadzą drogę do środka pni i mózgu Drzewa.

W gondoli kazał oficerom podjąć czynności do startu. Radiooperatorzy mieli nawiązać kontakt z pozostałymi statkami i ustalić sytuację w powietrzu.

Podczas inwazji w pniu, jeden ze statków został zbombardowany i zapalił się. Spadł w przepaść i prawdopodobnie zarył się do połowy w bagnach u stóp Drzewa. Dwa sterówce, które uprzednio wylądowały, teraz także przygotowywały się do wznoszenia. Stracili cały desant, którego żołnierze utonęli wewnątrz pnia albo woda ich wyniosła i spadli, by zginąć.

Ulisses obserwował, a załoga przygotowywała się do odcięcia lin, przytrzymujących maszynę. Trzeba by wymyślić substancję, która trzymałaby się ścian wewnątrz pnia i opierałaby się naciskowi wody. Musi być szybkoschnąca i mocna. Może jakiś klej epoksydowy. Wysadzanie można by wtedy prowadzić z dołu i z góry jednocześnie, a całe ciągi statków dostarczałyby materiałów wybuchowych. A gdyby uruchomić ten niby-laser w podziemnym muzeum pod świątynią Nesha. Mógłby on wywiercić dziury w Drzewie i wysadzanie szło by łatwiej.

Mógłby dostać się do mózgu, gdyby go znalazł. Jednak, jeżeli mózg nie znajduje się w tym pniu, to równie dobrze może zapomnieć o znalezieniu go.

A może tak zatruć całe Drzewo? Jakąś silną trucizną? Umieszczą ją całymi tonami w korzeniach. Wciągnąłby ją potężny system wodny Drzewa.

Drzewo wiedziało, co robi, próbując złapać go i zabić. Jest człowiekiem, więc i jego postrachem.

— Gotowi do przerwania lin, panie — zameldował oficer.

— Przerwać liny!

Rozległ się brzęk lin i statek poderwał się raptownie. Unosił się szybko w kierunku gałęzi, pięćset stóp ponad nimi, aż zaczął się obracać, gdy silniki sterburty ruszyły i śmigła zawirowały. Sterowiec skręcił powoli i wyszedł spomiędzy gałęzi. Cztery statki zaczęły schodzić z góry dla wyrównania poziomu z pozostałymi. Ich reflektory przeszukiwały noc, padały na szerokie szaro-czarne zmarszczki i szczeliny pnia, na roślinność pokrywającą gałęzie.

Ulisses stał za sternikiem i wpatrywał się w noc ponad jego ramieniem.

— Zastanawiam się, gdzie są.

— Kto? — spytała Awina.

— Dhulkhulicy. Nawet jeżeli zabiliśmy połowę, to mają wielkie siły. Oni…

Padła odpowiedź na jego pytanie. Z korony drzewa, wielkiego jak góra spadła na nich horda ludzi o skrzydłach nietoperzy. Lecieli ze złożonymi skrzydłami, stu naraz, nie rozpościerali ich, aż nabrali dużej szybkości. Raptownie wypełnili całą przestrzeń pomiędzy wierzchołkiem pnia a sterowcami. Byli tak liczni, że wyglądali jak plaga szarańczy.

Czekali, aż statki wyjdą z gałęzi, a pozostałe zejdą, aby się połączyć. Podjęli teraz ostatni, zmasowany atak, by zniszczyć całą flotę.

Dopiero później Ulisses uświadomił sobie, że nietoperze nie byli w stanie ukryć się w liściach korony Drzewa. Miało ono trzynaście tysięcy stóp wysokości, czyli cztery tysiące stóp powyżej ich pułapu lotu. Jednak wytłumaczenie niemożliwego było łatwe. Dhulkhulicy wspięli się po pniu. Trzepocząc skrzydłami na wpół unosili swoje czterdziestopieciofuntowe ciała, posuwali się po chropowatym boku pnia z prędkością, której nie dorównałaby żadna inna myśląca istota, a jedynie nieliczne małpy.

Ulisses szybko myślał, czy ten plan zrodził się w głowie dowódcy Dhulkhulikhów, czy też pochodził od roślinnego mózgu, mieszkającego w pniu. Zastanawiał się, dlaczego nie zaatakowano statków na gałęziach, kiedy były najbardziej narażone i bez załogi.

Później domyślił się, że nawet gdyby nietoperze mogli wzlecieć ponad „Błękitnego Ducha”, to nie mogli zrzucać bomb. Żadne im nie zostały. Nawet na* początku zaledwie jeden nietoperz na pięćdziesięciu miał bombę. Nie było dość czasu, aby wyprodukować i przetransportować większą ilość z północy. Dużą ich liczbę zużyli w pierwszych atakach, a pozostałe przepadły wraz z wojownikami, kiedy wypuszczono na nich chmury dymu i jastrzębie. Dowódca Dhulhulikhów, albo Drzewo, uświadamiając to sobie, ukrył skrzydlatych ludzi w koronie ogromnego pnia, kiedy chmura dymu była dość gęsta. Założył, że statki, znajdujące się zbyt wysoko, jak na atak, zejdą, aby ochraniać te trzy inne na gałęziach — i wygrał.

Trudno było bronić wznoszące się statki, ze względu na brak załogi — większość z niej zginęła we wnętrzu Drzewa. Tak więc, mimo dobrej postawy trzech mężczyzn w kokpicie i na bocznych stanowiskach, oraz łuczników w lukach, zostali ponownie przytłoczeni. W przeciągu kilku minut drobne skrzydlate postacie, jak świeżo wylęgłe pluskwy, pokryły trzy statki.

Aby przyspieszyć wznoszenie, Ulisses nastawił śmigła w gondolach pionowo. Statek szybko zbliżał się do wysokości, na której nietoperze nie mogli już latać. Jednak i to nie pomoże, jeśli atakujący rozprują duże komory gazowe w kadłubie. Statek po prostu spadnie na osiągalną dla nich wysokość.

Cztery, znajdujące się wyżej, statki, z pełną załogą, uzbrojone w niezłą ilość bomb, rakiet i strzał, broniły się z lepszym skutkiem. Wybuchy zniszczyły kilka pierwszych szeregów napastników, a jednocześnie wypuszczały ostatnie kłęby dymu. Ludzie-nietoperze nadal nadlatywali, ale teraz już statki posuwały się z prędkością trzydziestu pięciu mil na godzinę, toteż kiedy atakujący docierali do nich, odbijali się od powłoki, albo uderzali tak mocno, że wpadali do środka. Ci, którzy przebili powłokę, odrywali sobie skrzydła lub łamali kruche kości. Po kilku minutach Dhulhulicy zgubili się w następnej chmurze. Stracili także szansę dostania się do czterech górnych statków.

Trzy niższe były jednak ciężkie od skrzydlatych ludzi. Ci, zabiwszy obsługę bomb i rakiet, oraz łuczników, wpychali się przez luki do środka. Tutaj przez chwilę nie wiedzieli co robić, ani gdzie iść, ponieważ kapitanowie statków powyłączali wewnętrzne światła, kiedy zrozumieli sytuację. Mimo obciążenia statki nadal powoli wznosiły się, wspomagane silnikami.

Dhulhulicy, pobłądziwszy na pomostach i kładkach, czasami spadali, ale w końcu zlokalizowali główny pomost i luk prowadzący na pokład kontrolny. Był zamknięty. Podczas gdy część ludzi-nietoperzy próbowała go otworzyć przy pomocy narzędzi, inni zrobili więcej dziur w powłoce. Wyskakiwali i podlatywali do gondoli, próbując się do niej dostać. Tym, którzy wyszli za gondolą, nie udało się, gdyż statek poruszał się zbyt szybko. Natomiast ci, którzy wyskoczyli z dziur w dziobie, zdołali uchwycić się gondoli. Daremnie uderzali kamiennymi nożami w przezroczyste iluminatory. Wówczas Ulisses kazał je otworzyć i nietoperze, otrzymawszy pchnięcia, spadli w noc.

Właz do gondoli poddał się ze zgrzytem. Mali ludzie-nietoperze, krzycząc, posypali się w dół po drabinie; poprzeszywały ich groty, czasami i dwóch naraz. Nagle Grauhspaz nakazał łucznikom odstąpić i on, oraz jeszcze jeden Neshgaj, podeszli do drabiny, kręcąc toporami. Grauhspaz, ze światłem na hełmie, śmiało ruszył w górę na główny pokład.

Ulisses nawet na dolnym pokładzie gondoli słyszał krzyki nietoperzy i trąbienie Neshgajów. Nagle, po prawej stronie ciemność przeszła w oślepiający blask; sterowiec eksplodował. W ciągu dwóch sekund ogień otoczył go i maszyna zaczęła natychmiast spadać. Z kontrolnej gondoli wyskoczyło kilka postaci, głównie ludzkich, i jedna duża — Neshgaja. Większość skrzydlatych napastników została uwięziona w kadłubie. Nikt nigdy się nie dowie, co się stało. Może Dhulhulicy odpalili rakietę, albo otworzyli ogień zbyt blisko przecieku wodoru, a może, co bardziej prawdopodobne, kapitan przesądził o losie statku i podpalił go, zamieniając w popiół kilkanaście setek Dhulhulikhów, wraz z sobą i załogą.

Ulisses jęknął na widok buchającego płomieniami statku. Zaraz potem krzyknął, gdyż inny kierował się na spadającą maszynę. Jeżeli szybko się nie obróci, uderzy go bokiem, albo płonący statek spadnie na niego dziobem.

— Skręć, głupcze! — krzyczał. — Skręć!

Lecz statek powietrzny zmierzał statecznie w kierunku ognistej kolizji.

Chwilę później opuszczały go setki postaci. Wyskakiwały z kokpitów, stanowisk strzelniczych i dziur rozerwanych przez ludzi-nietoperzy przy zderzeniu, spadały ze skrzydłami na wpół złożonymi, a potem, już bez obawy zranienia, rozpościerały je.

Gdy Dhulkhulicy wyskoczyli i ubywało dzięki temu wagi, statek uniósł się i wkrótce był już ponad płonącym wrakiem. Ulisses uśmiechnął się i doszedł do wniosku, że kapitan rozmyślnie ustawił statek na kolizyjnym kursie. On i jego załoga i tak zostaliby wybici przez Dhulkhulikhów, wiec spróbował zderzyć się z tamtym sterowcem. Musiał mieć przynajmniej nadzieję, że sprawy się tak potoczą. Przerażeni ludzie-nietoperze uciekli ze statku, tym samym darując życie najeźdźcom.

„Błękitny Duch” znajdował się jednak w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Był tak obciążony, że nie mógł się wyżej wznieść, a Neshgajowie choć prowadzili iście homerycką bitwę, ulegną przeważającym siłom. Byli w stanie stawiać czoła, ponieważ Pigmeje nie mieli przy sobie łuków ani zatrutych strzał. Za parę minut, ci nietoperze, którzy przetrwają, zaatakują ponownie z drabiny.

Ulisses zwrócił się do sternika:

— Przywiąż ster, ale nie wyłączaj silników. A potem chodź z innymi.

Sternik nie pytał, dlaczego ma opuścić posterunek. Wiedział, że każdy człowiek się liczy.

Ulisses stanął na górnym pokładzie, stopy miał przemoczone od krwi Dhulkhulikhów, liczył swoich „ludzi”. Miał trzech Wufów, dwóch Wagaronditów i jednego Alkunquiba. Jednym z Wufów była Awina, ale i ona będzie siała śmierć wśród małych nietoperzy. To wszyscy spośród dwustu, którzy wyruszyli z nim na wyprawę z północy. Miał jeszcze sześciu Vroomawów.

— Jest jeszcze jedna szansa — powiedział. — Zabić wszystkich Dhulkhulikhów, za mną!

Wszedł na stopnie; w jednej ręce niósł pałkę o krzemiennym końcu, a drugą trzymał się barierki, aby nie pośliznąć się we krwi. Nadal miał na sobie pełną zbroję, a reflektor na kasku palił się.

Na początku nikt mu nie przeszkadzał. Dhulkhulicy byli zbyt zajęci Neshgajami, aby nawet go spostrzec. Tłoczyli się wokół samotnego Neshgaja, stali przed i za nim na głównym pomoście, skakali z kładek, aby uderzyć go przelatując. Przejście zasłane było zmasakrowanymi ciałami.

Ulisses podbiegł tak blisko, na ile mu starczyło odwagi, przeskakiwał przez ciała, aż znalazł się w miejscu walki. Zanim mali ludzie zobaczyli kto pomaga Graushpazowi, roztrzaskał trzy czaszki, dwóm nietoperzom złamał skrzydła. Neshgaj, trąbiąc, zebrał świeże siły, aby dalej mordować. Krew, także jego własna, splamiła pikowaną zbroję i plastykową maskę. U nasady trąby miał głęboką ranę, a z pleców wystawało mu dwie trzecie krótkiej włóczni. Jakiś nietoperz musiał zanurkować z górnego pomostu statku i wbić mu włócznię przez zbroję.

Zdolnych do walki było jeszcze czterdziestu Dhulkhulikhów. Zaatakowali nowo przybyłych z maniacką furią, tracąc wielu swoich, ale zadawszy ciosy wszystkim dziesięciu przeciwnikom. Jeden z Wufów, dwóch Wagaronditów i trzech Vroomawów zginęło w ciągu sześćdziesięciu sekund. Jednak Graushpaz, uwolniony od zaciekłego ataku, rozbił trzy głowy jednym zamachem topora, zakrwawioną ręką złapał koniec skrzydła i oderwał je, wyrzucając krzyczącego człowieka z pomostu. Zaszarżował na tych, którzy atakowali jego nowych pomocników. Jego młócąca siekiera roztrzaskała dwóch na strzępy, a on zdjął skrzydlatego człowieka z pleców Ulissesa, miażdżąc mu tchawicę drugą ręką.

Nagle pozostali nietoperze uciekli w kierunku dziur w powłoce. Mieli dosyć. Jednak zanim do nich dotarli, zatrzymali się. Zawrócili z dzikim okrzykiem tryumfu, w dziurach pojawili się nowi Dhulkhulicy.

Graushpaz krzyknął:

— Zrzucić ciała! Wyżej nas nie sięgną!

Przecisnął się obok nich, omal nie strącając wszystkich z pomostu. Zgiął się, jęcząc z bólu od dzidy w plecach i zrzucił ciała swoich przyjaciół w przepaść. Tam, gdzie ciała uderzyły, powłoka pękła. Z gwizdem wdarło się powietrze, ale to nie miało znaczenia, dziur i tak było setki.

Ulisses krzyknął na innych, aby zrzucili resztę ciał. Podnieśli swoich martwych towarzyszy i przerzucili przez barierkę, potem zabrali się za ludzi-nietoperzy. Pomoc nadal napływała poprzez dziury, ale nie były to już przytłaczające rzesze, jakich się spodziewał. Tylko około pięćdziesięciu osobników. Razem z pozostałymi — sześćdziesiąt. Dosyć jednak, aby zabić trzynastu obrońców kilkanaście razy.

Ulisses pobiegł pomostem, aż minął właz, prowadzący do gondoli kontrolnej. Skręcił w prawo do stanowiska obronnego i rozejrzał się za bombą. Zamierzał zapalić bezpiecznik i stanąć obok komory gazowej. Ludzie-nietoperze zobaczą, o co mu chodzi; zrozumieją jego gesty. Albo wyskoczą, albo on rzuci bombę w komorę gazową i wszyscy zginą na miejscu. Może są takimi fanatykami, że pozwolą mu na to, ale to jedyna szansa. Czy rzuci bombę, czy też nie, los jego ludzi i jego samego był przesądzony. Może ludzie-nietoperze przestraszą się i wyskoczą.

Nie było ani bomb ani rakiet. Wszystkie zużyto.

Ulisses pobiegł z powrotem kładką do pomostu. Skoczył na niego i wspiął się po szkielecie aż do wielkiej komory gazowej. Krzyknął i wszystkie głowy obróciły się w jego stronę. Rozciął powłokę worka swoim sprężynowym nożem.

Rozdarcie było małe. Wodór uchodził z sykiem, owiewał mu głowę. Ulisses cofnął się i wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek. Trzymał je tak, aby wszyscy zobaczyli, co ma. Zrobił kilka ruchów, jakby uderzał zapałką. Miał nadzieję, że ludzie-nietoperze je znają. W innym przypadku jego gest byłby bez znaczenia.

Wśród jego załogi i skrzydlatych ludzi rozległ się krzyk przerażenia.

Zawołał:

— Dhulkhulicy, opuśćcie statek natychmiast! Albo zabiję wszystkich! Już! Spalicie się jak ćmy w ognisku!

Usłyszeli trzask. Graushpaz przeleciał ponad barierką pomostu i runął na powłokę. Jego ciężar przedarł cienki jak papier materiał, Neshgaj zniknął. Spłacił swój dług. Wiedział, że zostało mu tylko kilka minut życia. Wyskoczył, aby statek mógł się wyżej podnieść.

Ludzie na głównym pomoście i Dhulkhulicy na kładkach, przejściach i sterburcie zamarli. Nie poruszyli się nawet, kiedy Graushpaz rzucił się poprzez barierę. Wpatrywali się w ręce Ulissesa, pudełko i zapałkę.

Dowódca Dhulkhulikhów ubrany był w hełm ze szkarłatnej skóry, znak odpowiadający pułkownikowi. Kucał w przejściu, w jednej ręce trzymał krótką włócznię, drugą przytrzymywał się poręczy. Jego twarz wykrzywiał grymas. Obezwładniało go niezdecydowanie.

Wtedy Awina zamierzyła się pałką, wyprostowała się. Rzuciła; wirujący pocisk uderzył dowódcę w twarz. Padł bezgłośnie.

Pozostali spojrzeli po sobie. Ich wódz nie żył, a następny musiał podjąć decyzję, czy oni wszyscy mają zginąć w katastrofie za kilka sekund, czy się wycofać. Nie opuszczając statku, upewniliby się, ze ich śmiertelny wróg także zginie; ale…

Ulisses potrafił docenić, to, co przeszli. Ich życie trwało bardzo krótko. Nawet jeżeli było tak marne, to mieli je tylko jedno. Gdyby uciekli, będą mogli znowu walczyć. Takie rozumowanie było logiczne, tak samo teraz, jak i przed dwudziestoma milionami lat.

Trzymając w lewej dłoni pudełko, Ulisses przyłożył do niego główkę zapałki.

— Jedna iskra! — krzyknął. — Wystarczy! I wszyscy zginiemy w ogniu!

Dhulkhulikh w zielonym hełmie, ranga majora, odkrzyknął:

— To umrzemy!

Potrząsnął cienką włócznią i zawołał:

— Do ataku!

Nie czekając na innych, rzucił się z pomostu z trzepotem skrzydeł na Awinę. Tutaj jednak powietrze było rozrzedzone i nie poszybował pod właściwym kątem. Uderzył w poręcz, dokładnie w sam środek, a Awina rozbiła mu głowę tomahawkiem. Dwudziestu innych poszło w ślady dowódcy, lecz niektórzy popełnili ten sam błąd i uderzyli w barierkę. Pozostałych spotkały ciosy zadane przez ostatnich dwunastu obrońców, którzy stali zwróceni do siebie plecami: sześciu w jedną stronę, sześciu w drugą.

Ulisses, widząc jak reszta Dhulkhulikhów wyskakuje, schował zapałki do kieszeni kilta i pobiegł pomóc swoim ludziom. Zdążył na czas, aby pochwycić włócznię i wbić ją w plecy nietoperza. Ci, którzy przetrwali ostatni atak, czterej Dhulkhulicy, odlecieli i zanurkowali w dziury w powłoce.

Wszyscy byli tak zmęczeni, że ledwo mogli się ruszać. Jednak Ulisses nalegał, aby trzech członków załogi naprawiło przeciek w komorze gazowej, a inni, mieli iść z nim do gondoli. Nie zaśnie, dopóki nie zaprowadzi „Błękitnego Ducha” z powrotem do kraju Neshgajów.

Jak się później okazało, spał przez kilka nocy. Sterowiec potrzebował piętnastu godzin na walkę z wiatrem od dzioba, powoli tracąc wysokość. Załoga szukała przecieków i znalazła cztery małe, lecz innych nie mogli zlokalizować. Zanim opuścili Drzewo, maszyna musiała lecieć wśród niższych partii tej wielkiej rośliny. Z jednej strony, pomogło to w poprawieniu szybkości, ponieważ tam nie było wiatru. Jednak wzrosły wymagania wobec sternika. Musiał żeglować pomiędzy pniami i gałęziami, ponad konarami, wśród gąszczu lian, czasami ledwo się przeciskając. Dziesięć mil za Drzewem sterowiec osiadł na trawiastej równinie i przewrócił się.

Ocaleni wyczołgali się spod wielkiego cielska. Zabrali zapasy, po czym Ulisses podpalił statek, aby nie wpadł we wrogie ręce. Nie widział w pobliżu ludzi-nietoperzy, ale nie chciał ryzykować. Jeżeli istniała jedna rzecz, której z pewnością nie pragnął, to aby Dhulkhulicy nauczyli się budować własne sterówce.

Ruszyli równiną w kierunku gór, za którymi leżało państwo Neshgajów. Pozostałe statki już dawno ich minęły. Ich silniki, pracując pod wiatr, szybko się męczyły, a statki musiały wrócić, zanim roślinne mięśnie umrą z wyczerpania.

Dwa dni później zobaczyli wielkie cygaro sterowca zbliżające się do nich, jak obiecano im przez radio.

Kiedy statek znalazł się w zasięgu wzroku, Kafbi, oficer Vroomawów powiedział do Ulissesa:

— Mieliśmy szczęście się wyrwać, panie. Cały kraj brodzi we krwi. Kiedy nas nie było, niewolnicy i Vroomawie powstali przeciw Neshgajom. Panuje chaos. Neshgajowie utrzymują pewne części kraju a rebelianci pozostałe. Resztę statków zniszczyli na lotnisku Neshgajowie, ale nam się udało uciec. Wtedy przylecieliśmy po was. Niewolnicy i Vroomawie oczekują ciebie, chcą, abyś poprowadził ich do zwycięstwa. Twierdzą, że jesteś bogiem ludzi, i że twoim przeznaczeniem od niepamiętnych czasów jest uwolnić ich i uwolnić świat od potworów o głowach słoni.

Drzewo wkrótce o tym usłyszy, jeżeli już się nie dowiedziało. Zbierze Dhulkhulikhów i zbierze hordy na nim żyjące; uderzy, kiedy ludzie i Neshgajowie będą sobie skakać do gardeł. Gdyby tylko ludzie odłożyli to powstanie, aż do chwili, gdy ich największy wróg zostanie pokonany… Ale myślące stworzenia nie kierują się zimną logiką, w każdym razie nie za często.

— Władca i wysoki kapłan nie żyją — ciągnął Kafbi. — Rządzi teraz Shegnif Wielki Wezyr. Trzyma się ze swoimi siłami w pałacowym kompleksie. Jak dotąd nie udało nam się do niego dostać.

Ulisses westchnął. Dwadzieścia milionów lat rozlewu krwi, bólu i okropieństw było za nim. I wyglądało na to, że więcej jest przed nim, gdyby miał jeszcze tak długo żyć.

Niech tak będzie.

Stał na wielkiej równinie z A winą u boku. Jej ogon ocierał się o jego prawą łydkę, kiedy czekała nerwowo na manewr statku. Odezwała się:

— Mój panie, co zrobimy, kiedy pokonamy Neshgajów?

Poklepał ją po ramieniu:

— Podoba mi się twój optymizm. „Kiedy” pokonamy, a nie „Jeżeli”, prawda? Zastanawiam się, co bym zrobił bez ciebie.

Poczuł w żołądku ucisk. Już tyle razy mogła zginąć, i musiałby radzić sobie bez niej.

— Nie ma powodu, dla którego niewolnicy i Vroomawie mieliby zdziesiątkować siebie, po to tylko aby wymordować wszystkich Neshgajów. Myślę, że byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy zawarli rozejm i zorganizowali nowe społeczeństwo, w którym Neshgajowie nie byliby ani panami, ani niewolnikami, ale byliby równi ludziom. Potrzebni są nam, tak jak my im w walce z Drzewem. Musimy pomyśleć o kompromisie Awino. Szukać kompromisu to nie słabość. Siła leży w przymierzu.

— Niewolnicy i Vroomawie pragną zemsty — odpowiedziała. — Cierpieli przez setki lat pod panowaniem Neshgajów. Teraz chcą im odpłacić.

— Rozumiem to — odparł. — Ale cierpiący mogą zapomnieć o przeszłości, jeżeli przed nimi pojawiła się nowa, dobra przyszłość.

— Mogą?

— Muszą. W moich czasach starzy wrogowie zapominali o zadanych ranach i obelgach, a nawet stawali się przyjaciółmi.

— Mój panie — powiedziała, zakołysawszy się tak, że otarła się o niego biodrem, a jej ogon uderzał go w nogi. Popatrzyła na niego z ukosa. — Wkrótce będziesz mówić o kompromisie z Drzewem! Naszym odwiecznym wrogiem, niszczycielem!

Kto wie? Pomyślał. Skoro jeden umysł może nawiązać kontakt z drugim, to dlaczego nie z umysłem roślinnym? Kto wie?

Загрузка...