Coś upadło obok jego prawej stopy, pocisk, rzucony lub puszczony przez jednego z latających ludzi. Wówczas przekoziołkował przez krzak, nie dbając o zniszczenie kołczanu czy łuku. Znalazłszy się za krzakiem, odczołgał się przez gąszcz, aż zakrył go wielki krzew. Krzyknął do wodzów i Awiny, wszyscy odpowiedzieli. Zgodnie z jego dalszymi rozkazami przedarli się przez gąszcz i znaleźli się przy nim. Tymczasem ludzie-nietoperze przelatywali ponad dżunglą, rzucając włóczniami i lotkami; strzelali także z małych łuków. Nikt nie został trafiony i po chwili bombardowania na ślepo, zaprzestali tej praktyki. Tracili zbyt wiele broni.

W tym samym czasie łucznicy strącili pięciu latających. Ludzie-nietoperze wycofali się na drzewo na naradę.

Mimo odwrotu przewaga była po ich stronie. Wróg mógł poruszać się tylko w jednym kierunku, potem musi wspiąć się lub zejść po pniu i przedostać się na inną gałąź. Gdyby to zrobili, ludzie-nietoperze odkryliby ich i mogliby wszystkich wybić, nie ponosząc w swoich szeregach nawet małych szkód.

Gdyby najeźdźcy pozostali w ukryciu, w gąszczu gałęzi, to odkładaliby to, co i tak nieuniknione. Ludzie-nietoperze mogli przysłać większe siły i z czasem wypłoszyć wszystkich, a nawet gdyby skrzydlaci ludzie nie podjęli otwartej walki, mogliby ich zagłodzić, gdyż w tych warunkach polowanie było niemożliwe.

Ulisses próbował policzyć swoich wrogów, kiedy tamci śmigali ponad nim w ciemnościach, skąpo oświetlanych przez księżyc. Obliczył, że było ich około stu. Teraz zostało tylko sześciu wartowników, jednak poza skutecznym zasięgiem strzał.

Ulisses przykucnął pod krzakiem i próbował zastanowić się nad sytuacją. Kiedy tak myślał, doszedł do niego bardzo słaby i odległy pomruk. Nakazał ciszę i w ciągu minuty prawie upewnił się, co to za szum. Musiał to być, zmieniony przez odległość, ryk wodospadu.

Wydał rozkazy najbliższej osobie, Awinie, która przekazała je dalej. Wszystko się opóźniło, gdyż większość nie była skora do opuszczenia bezpiecznego miejsca. Dawało im wspaniałe schronienie, ale Ulisses znał swoich „ludzi” i ich myśli. Krzyknął na nich i powiedział, co się wkrótce stanie, jeżeli się nie ruszą. Kie4y im wszystko wyjaśnił, postępowali szybko. Nie troskali się zbytnio o przyszłość; dość mieli kłopotów z obecną sytuacją.

Koniec gałęzi, a raczej miejsce w którym raptownie skręcała pionowo pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, odległy był o dwie mile. Wyprawa posuwała się powoli z powodu gęstej roślinności; mieli także rozkazy, aby iść cicho i wolno.

Ulisses dojrzał biało-czarną pianę na ćwierć mili przed dojściem do niej. Wspiął się na wysokie drzewo, aby mieć lepszy widok, jednocześnie starając się, aby przelatujący wysoko od czasu do czasu ludzie-nietoperze., nie dostrzegli go. Podniosły się mgły, zakrywając gałąź, tak jak myślał. W górze, na drzewie, dżungla już nie tłumiła ryku spadającej wody.

Miał schodzić, kiedy spostrzegł Dhulhulikha, przelatującego opodal. Przylgnął do drzewa, chcąc wyglądać jak zgrubienie kory. Księżyc nie oświetlał go bezpośrednio, chociaż przez liście przebijało się dość promieni, czyniąc ciemność bardziej srebrną. Nietoperz przeleciał, trzepocząc skrzydłami powoli, tak że prawie zawisł w powietrzu. Zawrócił w kierunku drzewa, lecąc poprzez przestrzenie czerni i bladej żółci. Promienie księżyca odbijały się od łysej czaszki i ginęły na skrzydłach, ciemniejszych od reszty ciała. Zszedł w dół, aż do wierzchołków krzewów i wzbił się w górę, bił skrzydłami, aby nie spaść. Zanim wylądował na gałęzi drzewa po drugiej stronie zawisł w powietrzu; lądował łagodnie niczym sowa.

Nie posiadał szponów, którymi mógłby trzymać się gałęzi, więc złapał mniejszą gałązkę, aby nie spaść. Złożywszy skrzydła, obrócił się plecami do Ulissesa. Miał na sobie pas z kamiennym nożem, a w ręku krótką, cienka włócznię. Na sznurze wokół szyi wisiał skręcony instrument. Ulisses zgadł, że jest to róg. Stwór siedział tu i wypatrywał wroga. Gdyby ich ujrzał, zawezwałby pobratymców przy pomocy rogu;

Z dołu nie dochodził żaden dźwięk na tyle głośny, by wznieść się ponad huk wodospadu. Jego ludzie widzieli człowieka-nietoperza i czekali na rozwój wydarzeń. Dżungla wyglądała na niezamieszkałą.

Ulisses opuścił swoje stanowisko i zaczął posuwać się wokół pnia. Łuk i kołczan zostały na dole. Na szczęście leżały po przeciwnej stronie, w cieniu. Ulisses miał przy sobie jedynie nóż sprężynowy, który trzymał w zębach. Mimo że wodospad głuszył wszelkie odgłosy, nie był na tyle głośny, aby nietoperz o dobrym słuchu nie usłyszał szelestu liści czy trzasku gałązki.

Człowiek-nietoperz nadal siedział odwrócony plecami do Ulissesa, na tej samej gałęzi po której się ten zbliżał. Wysuwał jedną stopę i dołączał drugą, i tak dalej. Potem stanął i wyjął nóż z ust. Człowiek-nietoperz rozpostarł do połowy skrzydła, zatrzepotał nimi lekko, po czym je na powrót złożył. Wtedy Ulisses zobaczył dziurę w błonie prawego skrzydła. Rozpoznał sylwetkę głowy i zarys barków. To był Ghlikh.

Zrezygnował z zamiaru zabicia. Ghlikha mógł wykorzystać.

Zabić byłoby łatwiej niż pojmać. Musiał postarać się, aby jednocześnie uderzyć Ghlikha i od razu powstrzymać od upadku.

Chociaż Ghlikh ważył tylko około czterdziestu pięciu funtów, to spadając z wysokości trzydziestu stóp prawdopodobnie by się zabił. Ulisses musiał także uważać, aby nie zaatakować za szybko, bo mógłby spaść razem z nim.

Zbliżał się bardzo powoli, ze strachem, że mały człowiek wyczuje ugięcie gałęzi pod jego stu czterdziestu pięcioma funtami. Ghlikh jednak nie siedział na cienkiej części gałęzi. Był w połowie. Ulisses uderzył go w bok szyi nie za mocno, by nie złamać kruchych, prawdopodobnie pneumatycznych kości. Bezgłośnie, Ghlikh przewrócił się i upadł do przodu. Ulisses musiał złapać go drugą ręką za skrzydło. Zawołał do ukrytych w krzakach, a gdy wyszli, zrzucił nieprzytomnego człowieka wprost w czekające ramiona. Zanim zszedł, Ghlikha już związano i zakneblowano. Kilka minut później otworzył oczy. Ulisses stał w świetle księżyca, więc Ghlikh widział, kto go pojmał. Rozszerzył oczy ze zdumienia i szarpnął się. Nadal się wił, kiedy przytroczono go do pleców Ulissesa jak plecak. Ulisses rozkazał Wulce, aby go jeszcze raz uderzył i Wagarondita z radością posłuchał.

Ostatnie pół mili pokonali w najszybszym możliwym tempie. Mgły zakryły Ulissesa nie tylko przed wzrokiem nietoperzy, ale także jego własnych ludzi. W ciemnościach i chmurach, unoszących się w otchłani, widział zaledwie na dwie stopy, przed i poniżej siebie. Jego ciało pokryły krople wody i zrobiło mu się zimno. Kora, palce rąk i stóp stały się śliskie.

Nie pozostało nic, tylko iść w dół. Gdyby był sam, lub z ludźmi, którzy nie uważali go za boga, nie wchodziłby w mgłę. Ale nie mógł unikać swoich powinności, ani łamać słowa.

— Mgła to nasza osłona — powiedział — ale jak wszystkie osłony, wszystkie tarcze, ma swoje minusy. Płaci się za nią cenę. Chowa nas przed wrogami, ale kryje niebezpieczeństwa. Będzie ślisko i będziemy ślepi.

Szli teraz bardzo wolno, szukając po omacku występu poniżej. Rękami uczepił się kory, jedna stopa tkwiła do połowy w szczelinie, a druga szukała oparcia. W końcu znalazł występ, wtedy opuścił się, upewniwszy się najpierw, czy chwyt jest bezpieczny. Ta czynność powtarzała się nieskończoną ilość razy. aż ciemności poczęły blednąc i widział trochę więcej niż przedtem.

Pod nim rozpościerała się masywna gałąź. Wszedł na nią ostrożnie, sprawdzając palcami każdy niewidoczny cal kory. Po lewej stronie ryczał wodospad, a woda zawzięcie dobierała mu się do lewej stopy. Nagle cały podskoczył, kiedy go coś dotknęło; obrócił się gwałtownie, z nożem w ręku. W mroku dojrzał niską, wiotką, czarno-białą postać Awiny. Zbliżyła się. Jej duże oczy stanowiły dwie ciemne otchłanie. Schował nóż, a ona przywarła do niego na chwilę. Futro miała mokre, lecz wkrótce ich ciała zaczęły się ogrzewać. Przejechał dłonią po wierzchu jej okrągłej głowy, dotknął mokrych, jedwabistych uszu, a potem pogładził ją po plecach. Jej futro było jak u utopionego szczura, a nie to cudownie puszyste, jakie znał.

Z mgły wyłoniły się inne postacie. Odsunął się od Awiny. Liczył ich. Byli wszyscy. Ghlikh zaczął się wiercić. W czasie zejścia zastygł w bezruchu, niczym worek mięsa. Teraz myślał, że jest bezpieczny i próbował rozruszać zdrętwiałe ciało. Ulisses kazał go sobie zdjąć z pleców i uwolnić mu nogi z więzów. Człowieczek podskakiwał na wątłych kończynach o wielkich stopach, a dwóch Wagaronditów stało gotowych do zadania mu ciosu, gdyby próbował uciec.

Ulisses ostrożnie wyszedł z mgły. Szczyt wodospadu wznosił się pięćset stóp wyżej. Nie widać było ludzi-nietoperzy. Krawędź gałęzi w górnej części znaczyły tylko krzewy i pochylone drzewa. Odwrócił się i zobaczył, że gałąź ciągnie się poziomo i dalej niknie z pola widzenia. Nic nie stało na przeszkodzie, by zbudowali nowe tratwy i kontynuowali podróż potokiem. Muszą jednak schować się w dżungli, aż znowu zapadnie noc. Muszą spać w dzień, chociaż trzeba będzie poświęcić trochę czasu na polowania. Zapasy żywności kończyły się.

Późnym wieczorem, już wyspani, ale konający z głodu, zorganizowali cztery grupy myśliwskie. Godzinę później mieli beznogiego krokodyla, hiposzczura, dwa wielkie czerwone kozły i trzy duże małpy.

Dobrze zjedli tego wieczoru i wszyscy poczuli się lepiej. Pościnali kłody, powiązali je i spuścili na rzeczkę. Przed świtem dotarli do następnego przełomu i następnej katarakty na wielkiej gałęzi. Zeszli na dół, lecz trzymali się poza mgłą i o świcie znaleźli się na dnie przy potoku. Przespawszy się, po polowaniu, zbudowali nowe tratwy. Dno trzeciego wodospadu okazało się być u podstawy Drzewa, czy — jak mówiła Awina pod stopami Wurutany.

Szerokie pnie, gałęzie i różnorodna roślinność, rosnąca aż do wysokości dziesięciu tysięcy stóp tworzyły gęstwinę, która dopuszczała jedynie nieliczne promienie słoneczne. W południe panował tutaj głęboki półmrok, a rano i po południu prawie noc jak burza z kruczych piór, wypełniała przestrzenie pomiędzy gigantycznymi kolumnami i łukami zatopionymi w bagnie. Ziemia pod Drzewem chłonęła wodę katarakt, deszcze — to, czego nie zużyły gałęzie i kolosalne liście Drzewa i rośliny na nim żyjące. U podstawy Drzewa powstawały mokradła, ogromne, niewypowiedziane, posępne bagna. Głębokość wody wahała się od jednego cala do kilku stóp; dosyć, aby się człowiek utopił. Z tej wody, z tego błota wyrastało wiele dziwnych, cuchnących roślin, szarych i plamistych.

Półmrok nadawał im koszmarne formy. Ogromne fragmenty kory, niektóre wielkości domku wczasowego, odpadały od Drzewa, uderzając po drodze w gałęzie i pnie, ścinając inne duże gnijące występy kory. Drzewo, jak wielki Wąż ze skandynawskiej mitologii, zmieniało skórę. Kora nieustannie gniła, a potem pękała i spadała na gałęzie, by tu dalej gnić, albo spadała dalej jak zimna, czarna gwiazda i z pluskiem uderzała w wodę i błoto moczarów. Tam, zanurzona do połowy gniła, a owady i robactwo, władające tym ponurym światem, miało w niej swój dom.

Były to długie i cienkie robaki o trupim kolorze i owłosionych głowach, żuki, koloru granatu, uzbrojone w potężne żuchwy, długonogie, jasnoszkarłatne i ciemne jak noc węże z rogami na trójkątnych głowach, wielonogie gąsienice o giętkich tułowiach, wyposażonych w tuzin wyrostków, które w momencie przerażenia emitowały trujący gaz, czemu towarzyszyła głośna eksplozja i jeszcze całe zastępy obrzydliwych stworzeń. Ogromne fragmenty kory, leżące wszędzie w ciemnościach jak głazy po wycofaniu się lodowca, pełne były robaczywego, jadowitego życia.

Wokół tych poszczerbionych odpadów rosły wysokie, smukłe, bezlistne rośliny, które wydawały zielonożółte owoce w kształcie serc. Wyrastały ze szczelin w rogowych łupinach. Rósł tam także gruby, szlamowaty chwast. Wyrastał na stopę lub dwie ponad mulistą wodę czy wodnisty muł. Ponad nim czasami zatrzepotał szerokimi skrzydłami owad, cały o cielistym kolorze dopiero co zmarłego człowieka. Głowę miał białą, z dwoma okrągłymi znamionami i wcięciami pod nimi, tak że wyglądała jak trupia czaszka. Przelatywał bezgłośnie, dotykając czasami kogoś z członków wyprawy, który wtedy odskakiwał. Jednak wszelkie hałasy i ruch tłumiono. Ludzie rozmawiali bardzo cicho, często szeptali i w ogóle nie śmiali się. Stopy tonęły w wodzie i mule, wyciągali je powoli, jakby w pokorze, towarzyszące temu plaśnięcia także były ciche i delikatne. Ludzie zbili się ciasno i nikt nie chciał zejść w krzaki lub za wysokie, szaroniebieskie, blade łodygi, by ulżyć swoim potrzebom.

Początkowo Ulisses miał zamiar trzymać się blisko mokradła. Chociaż wędrówka była powolna i ciężka, to miejsce to wydawało się dogodniejsze od terenów leżących powyżej, gdzie żyło zbyt wiele myślących wrogów. Ale jeden dzień i jedna noc wśród Stóp Wurutany wystarczyły jemu i jego ludziom. Następnego ranka omal nie poderwał się na równe nogi, kiedy krwista żaba skoczyła z odłamu kory wprost na jego piersi, a stamtąd do głębokiej po kostki wody. Wtedy pomyślał, że więcej nie ścierpi. Próbowali też spać na odłamku kory wielkości małej, wiejskiej chaty, ale przez całą noc niepokoiły ich stworzenia wypełzające z dziur w korze i tajemnicze głosy zwierząt mokradeł.

Postanowił poprowadzić ich z powrotem w górę najbliższą zachęcającą gałęzią. Musieli iść skrajem obszaru wypełnionego ruchomymi piaskami, więc dopiero po południu dotarli do chropowatych kolumn, które zanurzały się w bagnie. Płynęła tutaj rzeka, która wyglądała na trującą. Woda była karminowa.

Ulisses zbadał ją i odkrył, że kolor pochodzi od milionów stworzeń, tak małych, że pojedynczy osobnik był prawie niewidoczny. Ghlikh, który do tej chwili nie miał zamiaru mówić, odezwał się. Powiedział, że te zwierzęta mają tarło raz na rok. Nie wiedział skąd pochodzą, ani gdzie płyną. Wody rzek i stawów pozostają czerwone przez tydzień, a potem robią się czyste. W międzyczasie służą rybom, ptakom i zwierzętom w dżungli za pożywienie. Poradził sporządzić z tego zupę.

Ulisses skorzystał z tej propozycji, ale kazał wpierw Ghlikhowi napić się zupy. Kiedy minęło kilka godzin bez żadnych negatywnych skutków, Ulisses wypił sam pełną tykwę i uznał potrawę za bardzo sytą i smaczną. Przez następnych kilka dni, płynąc na tratwach, żywili się głównie czerpanymi z wody karminowymi żyjątkami. Bez potrzeby stawania na polowanie, podróż postępowała dużo szybciej. Pokonali w przybliżeniu pięćdziesiąt mil, schodząc trzema kataraktami, zanim dotarli do najniższego poziomu rzeki. Do tego czasu karminowy plankton zniknął.

Kiedy się na powrót wspięli, Ulisses kierując się na poły zachcianką, a na poły ciekawością, poprowadził ich jak mogli dojść najwyżej. Wspinaczka po chropowatym i pooranym boku pnia zajęła im trzy dni. W nocy spali na występach kory, które musiały być na tyle duże, by pomieścić całą gromadę. Trzeciego driia wspinali się poprzez chmury i przedarli się przez nie dopiero wieczorem. Rano chmury zniknęły i ujrzeli otchłań. Znajdowali się na wysokości przynajmniej kilkudziesięciu tysięcy stóp. Pień wznosił się jeszcze przez dwieście lub trzysta stóp, ale nie było sensu wspinać się wyżej. Do tego poziomu wyrastały gałęzie. Ten konar był ich prawdziwym błogosławieństwem. Wydawał się ciągnąć w nieskończoność, schodząc łagodnie w dół.

Ze spojenia gałęzi z pniem tryskało źródło, do niego dołączały inne źródła, tworząc rzeczkę, która milę dalej stawała się żeglowna.

Co milę schodziła w dół pionowa odnoga, sięgająca dna — o ile mogli tak sądzić — albo łączyła się z inną gałęzią poniżej.

Aby ludzie-nietoperze nie próbowali odlecieć, Ulisses wybił im dziury w membranach skrzydeł, potem związał skrzydła cienką nicią z jelit. Zmusił ich do samodzielnej wspinaczki po pniu, gdyż ich ciężar był zbyt duży do dźwigania na tak długim podejściu. Szli w środku linii, pełzającej chropowatym zboczem z kory, co uniemożliwiało im ucieczkę. Byli tak lekcy, że potrafili wspinać się znacznie szybciej niż zwinni Wufowie.

Ulisses zarządził obozowisko. Odpoczną przez kilka dni, polując i chodząc na zwiady w okolicy. Miał nadzieję, że znajdzie inną dziuplę w pniu i poeksperymentuje z membraną. Od czasu wydarzenia z Wuggrudami szukał innych dziur. Był pewien, że istnieją ich tysiące, ale nie widział żadnej. Jak twierdzili ludzie-nietoperze, były wszędzie. Frustrowało go, że wiedział o nich, a jednocześnie nie mógł ich znaleźć. Był przekonany, że każda pieczara jest strzeżona przez niedźwiedziowatych Wuggrudów albo podobnych do leopardów Khrauszmiddumów. Naprawdę nie stać go było na jeszcze jedno spotkanie z nimi, gdyby mieli zdziesiątkować jego ludzi. Gdyby tylko znalazł membranę; zdążył już poznać kod. Posługiwał się językiem handlowym, a przypominał Morse'a — używano długich i krótkich impulsów.

Wydobył to z Ghlikha w nocy, kiedy wszyscy powinni odpoczywać po trudach dnia. Khyuks nieugięcie odmawiał wydania kodu. Właściwie, to nawet nie przyznał, że taki istnieje, ale Ghlikh był inny. Jego próg bólu był niższy, czy też charakter miał inny. Albo też był bardziej inteligentny od Khyuksa, lub świadom, że czasami musi coś zdradzić. Dlaczego więc nie mówić od razu?

Khyuks przeklinał Ghlikha, wyzywał go od zdrajców, tchórzy, flaków i że nie ma kręgosłupa. Ghlikh na to, że jeżeli się nie zamknie, to zabije go przy pierwszej sposobności.

Minio że Ghlikh wyjawił kod, nie wskazał, albo nie mógł wskazać, miejsca centralnej bazy. Zaklinał się, że trzeba wznieść się znacznie ponad Drzewo, aby ujrzeć pewne znaki nawigacyjne, które wiodą do ich bazy. Tymi znakami są wysokie drzewa, a ich liście układają się w pewien wzór, zaś odczytać go można jedynie z wysokości dwóch tysięcy stóp. Nawet gdyby znajdowali się pod jednym z takich drzew, to z dołu nic nie potrafił rozpoznać.

Ulisses rozczarowany, machnął na to ręką. Nie miał w planach atakowania ich bazy teraz, nawet gdyby znał jej położenie. Przydałaby mu się jednak ta informacja, bo po zebraniu odpowiednich sił, mógłby uderzyć. Tak czy inaczej, dowie się.

Siedział oparty plecami o dość duży, luźny kawał kory, dziesięć stóp przed nim płonęło ognisko. Była już prawie noc, poniżej panowała kompletna ciemność. Niebo jeszcze błękitne, a odległe chmury przechodziły w róż, jasną zieleń i ciemniejącą szarość. Krzyki i wycie polujących zwierząt i ich ofiar unosiły się w oddali jak zapomniane nocne mary. Dwójka ludzi-nietoperzy znajdowała się blisko niego, siedzieli bez słowa, nawet nie patrząc na siebie. Wufowie, Wagarondici i Alkunquibowie zgromadzili się wokół sześciu dużych ognisk. Strażników rozstawiono na gałęzi, a także poza zasięgiem wzroku na jej bokach. Czuć było wszędzie smakowity zapach pieczonego mięsa i ryb, aż ślina ciekła. Wyprawa myśliwska wyruszyła wcześnie i powróciła z trzema czwororożnymi kozłami o kasztanowatej sierści i dziesięcioma wielkimi rybami (zabrali je kotu, wielkości kuguara, w szaroczarne cętki, który właśnie je upolował), przynieśli też torby pełne różnego rodzaju owoców i trzy ogromne, mocno owłosione małpy.

Myśliwi zameldowali, że roślinność na szczycie gałęzi składa się głównie z jodeł, krzewów owocowych, trawy po kolana, rosnącej w szczelinach, wypełnionych ziemią i mchu do kostek. W rzece przeobfitość ryb, ale bez snoligosterów i hiposzczurów. Głównymi drapieżcami były: czarnoszara puma, mały niedźwiedź i kilka gatunków wydr. Pozostałe zwierzęta to kozły i małpy.

Tego wieczoru dobrze zjedli, a spali tak blisko ognia, jak tylko można, aby się od niego nie zająć. Na tej wysokości po zachodzie słońca robiło się przenikliwie zimno.

Rano na śniadanie zjedli resztki z kolacji i zabrali się do budowy tratw. Ścięli kilka jodeł, wysokości zaledwie dwudziestu stóp i zrobili tratwy. Wyruszyli w pogodnym nastroju i pełni nadziei.

Po raz pierwszy nie byli rozczarowani, ani zawiedzeni. Rzeka niosła ich wolnym tempem przez około trzydzieści mil, a potem skończyła się na rozszerzeniu gałęzi. Nie spadała z hukiem kataraktą pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, lecz po prostu rozlewała się szeroko i spływała po bokach, hamowana lekkim wzniesieniem gałęzi. Podróżnicy zeszli z tratw i zanieśli kłody wzniesieniem, biegnącym pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Na wierzchołku znaleźli inny potok, który wkrótce zamieniał się w nową rzekę. Złożyli tratwy i pozwolili ponieść się prądowi. Ten sposób podróżowania powtórzył się dziesięciokrotnie. W końcu gałąź przeszła w najdłuższy odcinek, to już znali dobrze. Ciągnęła się przez około sześćdziesiąt mil, schodząc tak umiarkowanie, że wody wpływały wprost w mokradła. Ulisses obliczył, że na tej gałęzi musieli przebyć około dwustu pięćdziesięciu mil. Ghlikh powiedział, że mieli szczęście znajdując ją. Mało było takich.

Wspięli się, uciekając od zimnego, mokrego i cuchnącego bagna, aż znaleźli obiecującą gałąź na wysokości około sześciu tysięcy stóp. Dziesięć dni później dotarli do wodospadu, którego podstawa znajdowała się aż pięć tysięcy stóp niżej. I tutaj Drzewo się kończyło.

Ulisses poczuł się jak we śnie, kręciło mu się w głowie. Tak przywykł do tego świata, będącego jednym gigantycznym drzewem o wielu poziomach, poplątanych, krętych gałęzi, pni, z pozoru sięgających nieba, że myślał, iż Drzewo jest całym światem.

Teraz rozpościerała się przed nimi równina na przestrzeni pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu mil, a za nią wyłaniały się szczyty gór. Po drugiej stronie łańcucha górskiego, jeśli wierzyć Ghlikhowi, było morze.

Awina stała tak blisko Ulissesa, że jej owłosione biodro ocierało się o niego. Długi, czarny ogon chodził z boku na bok, a jego koniec czasami łaskotał mu nogi.

— Wurutana oszczędził nas — powiedziała. — Nie wiem dlaczego, ale ma swoje powody.

Ulisses zdenerwował się.

— Dlaczego nie pomyślisz, że to nasz sukces, że zawdzięczamy to mojej boskiej władzy?

Awina wzdrygnęła się i spojrzała na niego z ukosa. Jej oczy były ogromne jak zawsze, ale źrenice zwęziły się do szparek.

— Wybacz, panie — przeprosiła. — Wiele tobie zawdzięczamy, bez ciebie zginęlibyśmy. Jednak jesteś małym bogiem w porównaniu z Wurutana.

— Wielkość wcale nie musi oznaczać wyższości — odparł.

Był zły, nie dlatego, że zaprzeczała lub nie doceniała jego boskości. Z pewnością nie był do tego stopnia zarozumiały. Domagał się tylko właściwej oceny, ludzkiej oceny, nawet jeżeli musiał odgrywać boga.

Chciał, aby doceniła go Awina. Bardziej niż kto inny. Ale dlaczego miałby tego pragnąć? Dlaczego ta piękna, lecz dziwna istota, to myślące, ale nie-ludzkie stworzenie, miało być dla niego takie ważne?

Z drugiej strony, myślał — dlaczego nie? Od pierwszego dnia była jego ostoją, nauczyła go języka, służyła na wiele sposobów, dawała wsparcie moralne. I była bardzo atrakcyjna, w fizycznym znaczeniu. Tyle czasu minęło, odkąd widział ludzką istotę, że przywykł już do nie-ludzi. Awina była bardzo piękną samicą (omal nie pomyślał — kobietą).

Mimo że podobała mu się, często czuł do niej odrazę. To zdarzało się, kiedy zbliżała się za bardzo. Wtedy on odsuwał się, a ona spoglądała na niego, nie rozumiejąc. Czy znała jego myśli? Czy poprawnie interpretowała jego odruch?

Miał nadzieję, że nie. Bo gdyby tak, to była na tyle inteligentna i wrażliwa, by domyśleć się, że unikanie fizycznego kontaktu było z jego strony obroną. Wiedziałaby, tak jak i on wiedział, dlaczego musi się bronić.

Krzyknął do Wulki i innych wodzów:

— Idziemy! Na dół, za mną, z Drzewa! Wkrótce będziemy na stałym lądzie.

Zejście szło dość dobrze, chociaż musiał opierać się pokusie pośpiechu. Szaroczarny ogrom Drzewa wydawał się jeszcze bardziej przerażający teraz, kiedy byli bliscy uwolnienia się od niego, niż gdy byli w jego wnętrzu. Nic się nie wydarzyło, ani Wuggrudzi, ani Khrauszmiddumowie nie pojawili się na ostateczny atak.

Jednak, kiedy znajdą się na równinie, latający ludzie odkryją ich z łatwością. Najlepiej by było pozostać w cieniu Drzewa aż do nocy, i wtedy wyruszyć.

Na szczęście grunt przy podstawie wielkiego Drzewa nie był podmokły. Kiedy opuścili gałąź, po której płynęła rzeka, od razu znaleźli suche podłoże. Rozbili obóz po północnej strome gałęzi, która wbijała się w ziemię pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ulisses przyglądał się równinie, pokrytej wysoką do goleni zielonobrązową trawą, pocętkowaną kępkami drzew, podobnych do akacji. Widział wielkie stada zwierząt żywiących się trawą i liśćmi: koni, antylop, bizonów, żyrafopodobnych stworzeń, słoni, wywodzących się, jak przypuszczał, od tapira, gigantycznych królików o ciężkich łapach i długonogich świń z niebieskawymi wygiętymi kłami. Żyły tu także drapieżniki: wysoki na dwanaście stóp struś, leopard podobny do geoparda i stada lwów, z włosami jeżozwierzy.

Tej nocy wyprawa oddaliła się od Drzewa. Nie posunęli się jednak daleko, ponieważ dużo czasu przeznaczyli na polowania. O świcie urządzili małe ogniska pośród kępy akacji i upiekli mięso. Potem zasnęli w cieniu drzew, wystawiwszy najpierw wartę.

Trzeciego dnia dotarli do łańcucha gór. Ghlikha nie trzeba było nawet straszyć torturami. Ochoczo pospieszył z informacją o przejściu. Maszerowali więc przez dwa dni wzdłuż łańcucha, aż znaleźli przełęcz. Przedostanie się przez góry zajęło im dwa dni. Już po zmierzchu obeszli ramię góry i nagle w oddali ujrzeli błyszczące morze.

Wkrótce zaszło słońce i niebo zrobiło się czarne. Ulisses, nie wiedząc dlaczego, czuł się szczęśliwy. Może dlatego, że góra zasłaniała widok Drzewa, a noc kryła wszystko, co przypominało mu, że nie jest w swoim czasie i na Ziemi, na której się urodził. Co prawda, gwiazdy tworzyły nieznane konstelacje, ale mógł to zignorować. Ale co z Księżycem: był za duży i zbyt niebieskozielony, w białe plamy.

Wstali skoro świt, zjedli śniadanie i ruszyli zboczem góry na dół. O zmroku dotarli do podstawy, a następnego dnia rano skierowali się poprzez dość płaski teren w stronę morza. Początkowo okolica była mocno zalesiona, ale nazajutrz dotarli do otwartej przestrzeni z polami, domami, szopami i zagrodami.

Domy, kwadratowe budynki, czasami dwukondygnacyjne, zbudowane były w większości z kłód, ale także z granitowych bloków, topornie ociosanych i spojonych zaprawą. Szopy były częściowo z kamienia. Ulisses przeszukał kilka i odkrył, że prawie wszystkie są zajęte wyłącznie przez dzikie zwierzęta. Znalazł tam mnóstwo drewnianych i kamiennych figurek i trochę malowideł. Wszystko prymitywne, dość jednak było postaci ludzkich, aby przekonać się, że twórcami byli ludzie.

Powiedział „byli”, ponieważ nie dostrzegł ani śladu człowieka, żywego czy umarłego.

Kilka razy natknął się na spalony dom lub szopę. Nie potrafił powiedzieć, czy to z powodu wojny czy katastrofy.

Nigdzie nie widział nawet ludzkiej kości.

— Co się tutaj stało? — zwrócił się do Ghlikha.

Ghlikh spojrzał na niego z dołu. Wzruszył kościstymi ramionami i rozpostarł skrzydła na tyle, na ile mu pozwalały pęta.

— Nie wiem, panie. Ostatni raz, kiedy byłem tu sześć lat temu, żyli tutaj Vroomawie. Poza sporadycznymi najazdami Vignoomów i Neshgajów, prowadzili spokojne życie. Może dowiemy się, co tutaj się stało, kiedy dotrzemy do głównej wioski. Hmm, gdyby wolno mi było polecieć naprzód, szybko bym się dowiedział…

Przekrzywił głowę i uśmiechnął się boleśnie. Nie mógł, oczywiście, traktować poważnie swojej propozycji, a Ulisses nawet tego nie skomentował. Przechodzili akurat obok pierwszego cmentarza i Ulisses zatrzymał kolumnę. Wszedł na cmentarz i przyglądał się nagrobkom. Były to grube słupy, wycięte z jakiegoś czerwonego, twardego drzewa, a na nich zatknięto czaszki różnych ptaków i zwierząt. Żadnych innych znaków identyfikacyjnych ani nazwisk na grobach nie było, a Ghlikh i Khyuks nie wiedzieli, co czaszki mają oznaczać.

Kolumna podjęła marsz wąską wiejską drogą. Gospodarstw zaczęło przybywać, ale wszystkie były wyludnione.

— Sądząc ze stanu rozpadu budynków i wybujałych chwastów dookoła, powiedziałbym, że opuszczono je około roku temu — stwierdził Ulisses.

Ghlikh powiedział mu, że Vroomawie byli jedynymi ludzkimi istotami o jakich wiedział, z wyjątkiem tych, oczywiście, którzy byli niewolnikami Neshgajów. Właściwie to Vroomawie mogli się wywodzić od zbiegłych niewolników Neshgajów. Z drugiej strony, to Neshgajowie mogli pojmać swych niewolników wśród Vroomawów. Plemię żyło na obszarze stu mil kwadratowych, a jego liczba wynosiła około czterdziestu pięciu tysięcy. Były trzy główne wsie, każda z pięcioma tysiącami mieszkańców, a reszta żyła na farmach lub polowała. Handlowali trochę z Dhulhulikhami i z Pauzaydurami. Ci ostatni, według Ghlikha, żyli w morzu, w morzu, nie nad morzem. Jeżeli wierzyć Ghlikhowi, są to swego rodzaju morświny-centaury.

Ulisses dopytywał się o historię ludzi, ale Ghlikh zapewnił go o swojej niewiedzy na ten temat.

Wie mniej o tym świecie, niż wtedy, kiedy otworzył oczy w płonącym gmachu Wufów, myślał Ulisses. Żyło tutaj wiele rodzajów myślących istot, których istnienia nie potrafiła wytłumaczyć teoria ewolucji, a teraz ci ludzie, którzy nagle i tajemniczo zniknęli. Przez tak wiele dni odczuwał dreszcze na myśl ujrzenia ludzkiej twarzy, usłyszenia głosu czy dotknięcia skóry. A oni zniknęli.

Piaszczysta droga wiła się wśród pól, aż w końcu zawiodła ich do otoczonej palisadą wsi nad brzegiem morza. Była tam przystań z najróżniejszymi typami statków, z których większość, od wydrążonych czółen do jednomasztowych łodzi wikingów, leżała rozbita na brzegu. Najwidoczniej sztorm zerwał je z kotwicy i rzucił na plażę.

Wieś wyglądała, jakby wszyscy zdecydowali się wstać od południowego posiłku i wyjść. Czwartą część domów strawił ogień, ale to można było przypisać nieuwadze przy paleniskach.

Tylko jedna rzecz mąciła obraz nie przymuszonego opuszczenia osady przez całą ludność, był to wysoki, drewniany pal, na środku głównego placu. Jego szczyt wieńczyła rzeźbiona w drewnie głowa. Bezwłosa, z ogromnymi — niczym wachlarze — nieludzkimi uszami, dochodził do tego długi wężowaty nos i otwarte usta. z których wystawały kły słonia, długie na cztery cale. Głowę pomalowano na szaro.

— Neshgaje! — wykrzyknął Ghlikh. — To jest głowa Neshgajów! Zostawiają ją wszędzie, jako znak podboju.

— Skoro zdobyli ten kraj przemocą, to gdzie są oznaki siły? — spytał Ulisses. — Gdzie są szkielety?

— Neshgaje oczywiście posprzątali po sobie — odparł nietoperz — to bardzo czysty naród. Lubią porządek i czystość.

Ulisses rozejrzał się za dowodem masowego grzebania i znalazł kilka dużych grobów. Rozkopał jeden i ujrzał stos około stu szkieletów. Wszystkie były ludzkie.

— Neshgaje zabierają swoich zmarłych do kraju — wyjaśnił Ghlikh. — Wszystkich grzebią w jednym miejscu, bardzo uświęconym.

— Jak długo żyli tu Vroomawie? Tyle na pewno o nich wiesz?

— Och, jakieś dwadzieścia pokoleń, zdaje się — odpowiedział, krzywiąc twarz.

— To by wynosiło około czterysta lat — przeliczył Ulisses.

Dlaczego nie przebudził się z kamienia sto lat wcześniej, myślał. Wtedy znalazłby swój własny gatunek, osiedliłby się wśród niego i miał dzieci. Z jego znajomością techniki ci ludzie nie ulegliby Neshgajom. Prawdopodobnie stało by się na odwrót.

Oczywiście już teraz by nie żył, tylko leżał pod sterczącym palem, z czaszką jakiegoś zwierzęcia. TU LEŻY ULISSES ŚPIEWAJĄCY NIEDŹWIEDŹ A.D. 10 000.

Skoro grób ma być jego nieuniknionym końcem, to po co czymkolwiek się w ogóle zajmować? Dlaczego nie wrócić do wioski Wufów i nie osiąść wśród ludu, który go czci? A partnerka, której tak bardzo pragnął?

Po godzinie otrząsnął się z czarnych myśli. Sens życia polega na nie wierzeniu w swoją śmierć, postępowaniu tak, jak gdyby życie miało trwać wiecznie. Natomiast życie musi traktować małe sprawy jako wielkie. Jak na ironię, jedynym sposobem pozostania przy zdrowych zmysłach było ignorowanie tego obłędnego świata i zachowywanie się tak, jakby był zupełnie zwyczajny.

Zbadał domy i świątynie, po czym zszedł na plażę. Na kotwicy unosił się statek, nie za bardzo zniszczony. Był nieco sponiewierany i należało wymienić kilka desek, ale można to było załatwić przy użyciu materiałów z magazynów w dokach. Wyjaśnił swoim ludziom, co chce, aby było zrobione. Kiwali głowami, jakby zrozumieli, ale wyglądali na wątpiących, może przestraszonych.

Przyszło mu do głowy, że nie mają pojęcia o żeglowaniu. Rzeczywiście, dla wszystkich z wyjątkiem jego i ludzi-nietoperzy był to pierwszy kontakt z morzem.

— Na początku żeglowanie wyda się wam trochę dziwne i może będziecie się bać — powiedział — ale nauczycie się. Spodoba wam się nawet, kiedy już dowiecie się, co wolno na morzu, a co nie.

Nadal wyglądali na niepewnych, lecz pospieszyli wykonać jego rozkazy. Przejrzał dostępne maszty i żagle. Wszystkie łodzie posiadały kwadratowy takielunek. Najwidoczniej Vroomawie nie znali ożaglowania sztakslowego. To znaczy, że nie wiedzieli nic o halsowaniu czy żeglowaniu ostro pod wiatr. Tego nie rozumiał. To prawda, że człowiek wypłynął na morze na wiele tysięcy lat, zanim wymyślił żagle, by móc łatwiej pływać, ale skoro już raz wymyślono sztaksel, to powinien pozostać w ludzkiej pamięci. A jednak tak się nie stało, co znaczyło, że nastąpiła długotrwała przerwa w ciągu ludzkiej wiedzy.

Wybrał duży dom mieszkalny i wprowadził do niego Awinę i wodzów, reszcie kazał zamieszkać w trzech oddzielnych domach. Straże ustawiono przy głównej bramie i nakazano bić w wielkie bębny, gdyby zobaczyli coś podejrzanego.

Trzy tygodnie później statek był gotów. Zepchnięto go z suchego doku i Ulisses zabrał całą drużynę w dziewiczy rejs. Poinstruowani wcześniej żeglarze, próbowali teraz wprowadzić w czyn swoją mglistą wiedzę. Kilkakrotnie omal nie wywrócili łodzi dnem do góry, ale po tygodniu upartej nauki byli gotowi do długiej podróży wzdłuż wybrzeża.

Ulisses obok skonstruowania i zainstalowania ożaglowania sztakslowego, zrobił i założył także ster. Vroomawie wykorzystywali do sterowania duże wiosła lub żerdzie.

Łódź ochrzcił imieniem „NOWA NADZIEJA” i pewnego pogodnego poranka wyruszyli do krainy Neshgajów.

Wybrzeże było płaskie, z wieloma dobrymi plażami i nielicznymi klifami gdzieniegdzie. Płytka woda przy brzegu już dwie mile w głąb morza stawała się wolna od mielizn i dużych skał. Drzewa, ogromne dęby, jawory, jodły, sosny i kilka nie znanych mu gatunków schodziły aż do wody. Wiele było zwierząt: saren, antylop, wielkich koni, o długich szyjach, które nazwał żyrafokońmi, kiedy myślał po angielsku (co rzadko mu się zdarzało), bizonów, dużych zwierząt, podobnych do wilków, fok i morświnów.

Zapytał, dlaczego nie ma tutaj innych myślących oprócz Neshgajów i Vroomawów.

— Mogę się tylko domyślać — odparł mały, skrzydlaty człowiek. — Zdaje się, że wszystkie myślące ludy z wybrzeża wybrały życie z Drzewem.

Ulisses zauważył to „z”. Dlaczego nie „na”. Ghlikh rozgadał się, jakby to było zaproszenie.

— Życie z Drzewem jest łatwiejsze — ciągnął Ghlikh. — Tam można się ukryć przed wrogami. Żywności jest pod dostatkiem, no i jest łatwo osiągalna.

— A snoligostery i hiposzczury pożerają nieuważnych rybaków — dodał Ulisses. — Skoro Drzewo obfituje w dziką zwierzynę, mnoży się tam także od jej dzikich pożeraczy, którzy nie czują awersji do zjadania ludzi. Jeżeli plemię łatwo może się ukryć, to i można je łatwo podejść. Ta bujna roślinność ma wady i zalety.

Ghlikh wzruszył ramionami i uśmiechnął się z wyższością.

— Prawda, ale dobrze, że niektórzy giną od czasu do czasu. W innym przypadku plemiona rozrosłyby się do takich rozmiarów, że zabrakło by miejsca i żywności. Jedni cierpią dla dobra większości. Co więcej, między ludźmi Drzewa nie ma wojen. Nie tak jak wy, ludzie z nizin, to rozumiecie. Drzewo liczy swoje plemiona i kiedy jedno ma zbyt wiele osobników, wówczas powiadamia jego sąsiadów, że może z nim wojować. Drzewo informuje także plemię, które ma zostać zaatakowane. Wtedy młodzi wojownicy obu plemion spotykają się i walczą. Czasami, tylko w krótkich okresach, dozwolone są ataki na osady. Pozwala się zabijać kobiety i dzieci, ale to nie zdarza się zbyt często. A jeżeli już, to przyjmowane jest z zadowoleniem. Te małe wojny dają życiu podnietę i… wartość.

— Zastanawia mnie, dlaczego Vroomawie i Neshgaje nie poszli żyć z Drzewem? — myślał Ulisses.

— Neshgaje uważają siebie za lepszych od Drzewa! — Ghlikh rozzłościł się. — Te nieruchawe, tłustobrzuche długie nosy były kiedyś dzikie, tak jak Wuggrudzi i Khrauszmiddumowie, ale odkopali miasto Shabawzing i znaleźli tam wiele rzeczy, które umożliwiły im przejście z dziczy w cywilizację w ciągu trzech pokoleń. Poza tym, są tak wielcy i niezdarni, że nie potrafią żyć wygodnie na Drzewie, ani wspinać się wysoko.

— A Vroomawie?

— Żyli z Drzewem, niegdyś, ale odeszli, mimo rozkazów Drzewa, aby pozostali na swoim miejscu. To są bardzo uparci, kłopotliwi i nieznośni ludzie, o czym się przekonasz, jeżeli się na nich natkniesz. Przenieśli się na wybrzeże i tam zbudowali swoje domy. Niektórzy mówią, że wpierw sprzymierzyli się z Neshgajami, którzy ich zdradziecko wzięli w niewolę. A potem część Vroomawów uciekła i przyszła tutaj, zapoczątkować swój lud. Planowali wymaszerować pewnego dnia przeciw swym dawnym panom, ale jak widać, Neshgaje uderzyli pierwsi.

Ghlikh wydawał się być bardzo zadowolony z losu ludzi.

Dodał:

— Następny ruch należy do Neshgajów, ale ich śmierć przyjdzie z Drzewa; ono nigdy nie zapomina, ani nie wybacza. Neshgaje są teraz nękani atakami Fishnoomów, braci Wuggrudów i Glassimów, braci Khrauszmiddumów. Drzewo wysłało ich ze swego łona, by sponiewierać Neshgajów i ostatecznie ich wytępić.

Po czym dodał jeszcze bardziej zajadle:

— I ten sam los spotka ludzi z północnych nizin, jeżeli nie przyjdą mieszkać z Drzewem. Ostatecznie Drzewo zarośnie równiny i cały ląd, z wyjątkiem wąskiego pasa na wybrzeżu. Drzewo nie ścierpi żadnych istot myślących na wybrzeżu. Zabije je w taki czy inny sposób.

— Drzewo? — spytał Ulisses. — Czy Dhulhulicy, którzy używają Drzewa, by kierować dowolnie innymi? Podają się za sługusów Drzewa, a są w rzeczywistości jego panami.

— Co? — Ghlikh potrząsnął głową. — Ty naprawdę w to wierzysz? Musisz być szalony!

Jednak z trudem krył uśmiech i Ulisses zastanawiał się, czy przypadkiem nie trafił w sedno.

Jeżeli jego teoria jest czymś więcej niż samą teorią, to wiele się wyjaśniło. Jednak sporo rzeczy nadal pozostało niezrozumiałych. Jak powstało Drzewo? Nie mógł uwierzyć, że naturalnie przeobraziło się z roślin jego czasów.

Do tego dochodziła tajemnica powstania nie spokrewnionych typów istot myślących.

Łódź żeglowała wzdłuż wybrzeża, a kiedy niebo było zachmurzone i brakowało światła dla bezpiecznej nawigacji, zarzucali kotwicę przy brzegu. Gdy świecił księżyc, płynęli przez całą noc. Od czasu do czasu Ghlikh i Khyuks zdradzali pewne informacje o Neshgajach. Zazwyczaj siedzieli skuleni, okryci kocami na platformie przed masztem, skrzydłami zamiatali podłogę, a głowy mieli skierowane do siebie. Mimo że nienawidzili się nawzajem, rozmawiali. Byli zbyt samotni i przestraszeni, żeby nie szukać pociechy w rodzinnej mowie.

Ulisses nie wiedział, co z nimi zrobić. Dali już mu większość informacji, jakich potrzebował. Z pewnością mógłby się dowiedzieć więcej, gdyby tylko znał właściwe pytania. Martwił się, że uciekną kiedyś i sprowadzą całą hordę swoich pobratymców. Każdy mijający dzień przybliżał możliwość ich ucieczki.

Nie chciał ich zabijać, chociaż było to jedyne logiczne rozwiązanie. Jeszcze nie zdradzili położenia ich głównego miasta. Tylko z powietrza, z góry, jak twierdzili, mogli odnaleźć drogę powrotną do domu.

To uzasadnienie przekonało go. Może kiedyś będą w stanie wskazać mu miejsce ich bazy. Nawet gdyby musieli to zrobić z góry. Oczywiście tutaj nikt nie słyszał o balonach albo sterowcach, więc ludzie-nietoperze cieszyli się, że ich sekret jest bezpieczny.

Szóstego dnia Ulisses ujrzał po raz pierwszy człowieka. Skierował statek na pełne morze, gdyż stanęła im na drodze ogromna skała. Gdy statek zbliżył się do skały na dwieście jardów, zobaczył dziwne zwierzęta na półce skalnej, kilka stóp ponad powierzchnią wody. Podpłynął do skały, jak tylko to było możliwe najbliżej. Mierniczy wyśpiewywał głębokości, a on i załoga wpatrywali się w cztery stwory, wygrzewające się na występie. Wyglądem przypominali raczej legendarnych trytonów niż morświno-centaurów, opisanych przez Ghlikha. Od piersi w dół wyglądali jak ryba, a raczej morświn, gdyż płetwy mieli poziome, a nie pionowe. Skóra dolnej części ciała posiadała taki sam połysk brązu jak górna. Genitalia, zarówno samców, jak i samic kryły fałdy skórne. Ciało od piersi w górę było całkiem ludzkie, a palce, w przeciwieństwie do tego, czego się spodziewał, nie były zrośnięte błoną. Nosy mieli cienkie i Ghlikh twierdził, że przy pomocy pracy mięśni mogą nozdrza mocno zamknąć; gałki oczne zasłaniali sztywną, przezroczystą powłoką, która wysuwała się spod powiek. Włosy na głowie, bardzo krótkie i gładkie, wyglądały z daleka bardziej jak focze futro. Dwóch miało włosy czarne, jeden popielatoblond, a inny kasztanowe.

Ulisses pomachał do nich z uśmiechem. Na mostek wszedł Ghlikh.

— Bardzo dobrze, dla ludzi morza trzeba być życzliwym, jeżeli chcą, to mogą z łodzi wyrwać dno.

— Z kim utrzymują kontakt?

— Czasami handlują z Neshgajami lub ludźmi. Przynoszą dziwne morskie kamienie, ryby albo różne skarby z zatopionych statków i wymieniają to na wino lub piwo.

Ulisses zastanawiał się, czy mogliby zostać jego sprzymierzeńcami w wojnie z Neshgajami. To znaczy, gdyby to było konieczne. Ghlikh nie sądził, że stanęliby po czyjejś stronie, chyba, że ktoś obraziłby ich śmiertelnie. Lecz nawet butni Neshgaje traktowali ich z szacunkiem i obdarowywali czasami prezentami. Neshgaje posiadali ogromną flotę i nie chcieliby zobaczyć jej na dnie morza.

Skała i przedziwni mieszkańcy zostali w tyle. Odezwał się Ghlikh.

— Jeszcze jeden dzień w tym tempie i znajdziecie się na wodach, którymi władają Neshgaje. Co wtedy?

— Zobaczymy — odparł Ulisses. — Biegle mówisz ich językiem?

— Bardzo biegle. Co więcej, wielu z nich mówi Ayratą.

— Mam nadzieję, że za bardzo się nie zdziwią, kiedy zobaczą mnie i moją załogę. Nie chciałbym, aby zaatakowali z przestrachu.

Następnego dnia, godzinę po wschodzie słońca minęli olbrzymi znak, wykuty w skale. Było to wielkie X we wnętrzu złamanego koła; symbol Nesh, eponimicznego boga, odziedziczonego po przodkach Neshgajów, mówił Ghlikh. Ta rzeźba, widziana z morza na wiele mil, oznacza zachodnie granice ich kraju.

— Wkrótce ujrzycie dogodną przystań — powiedział Ghlikh. — Miasto i koszary. Kilka statków kupieckich i parę szybkich okrętów wojennych.

— Statki kupieckie? — spytał Ulisses, ignorując groźbę w głosie nietoperza. — Z kim oni handlują?

— Głównie między sobą, ale ich największe statki wypływają daleko, aż na północ i handlują z ludami na wybrzeżu.

Ulisses czuł podniecenie nie tyle z powodu niebezpiecznego spotkania nieznanego, ale nowego pomysłu. Może Neshgaje nie muszą być jego wrogami, może będą przyjaźni i pomogą mu. Z pewnością mają wspólny interes w pokonaniu Drzewa, czy tego, kto się za nim kryje. I może będą pracować z ludźmi, a nie zmuszać ich do pracy. Kto wie, jakimi kłamstwami nakarmili go ludzie-nietoperze?

Morze wdzierało się w ląd. Po lewej stronie zobaczył falochron, zbudowany z wielkich, kamiennych bloków, ciągnący się przez wiele mil. To nie był zwykły falochron, tylko wysoki mur, chroniący miasto i port przed wrogimi statkami. Na szczycie klifowego zbocza widział duże, szare budynki, a po chwili, kiedy minął pierwsze z wejść, ujrzał jeszcze mnóstwo statków i miasto położone na zboczu wzgórza.

Przepływając obok wieży, wzniesionej na falochronie, za wąskimi szparkami okien dojrzeli jakieś postacie. Nagle coś zaryczało, odwrócił się i zobaczył gigantyczną sylwetkę na szczycie wieży. Osobnik trzymał przy ustach przeogromną trąbę. Ponad instrumentem wznosiła się jeszcze jedna trąba — słonia. Wydawało się, że to właśnie z niej, a nie z instrumentu, dochodzi ryk.

Ulisses pomyślał, że lepiej by było, gdyby to on wyszedł na spotkanie. Z pewnością nie uwierzą, że taki mały statek wpływa do portu, aby zaatakować. Skierował go w szerokie bramy falochronu, między dwie wieże. Pomachał do osób na wieży i ze zdziwieniem zobaczył, że są to ludzie. Mieli na głowach skórzane hełmy i trzymali tarcze, które — jak przypuszczał — były z drewna. Potrząsali włóczniami o kamiennych grotach albo mierzyli do niego z łuków. Za nimi górowały szaroskóre postacie Neshgajów. Przypuszczalnie giganci pełnili funkcje oficerów.

Z wież nie dano ognia. Musieli myśleć tak jak on przedtem, że jedna mała łódź nie może wpłynąć z wrogimi zamiarami.

W chwilę później, nie był już tak pewny siebie. Długa, płaska galera poruszała się szybko w jego kierunku. Wypełniona była wieloma żołnierzami, z których dwie trzecie stanowili ludzie. Kierowano nią przy użyciu steru, żagli nie miały. Nie było także wioślarzy.

Otworzył ze zdziwienia oczy, poczuł mdłości, jakby właśnie wsadził głowę pod gilotynę. Nie słyszał o niczym, ani niczego nie widział, co wskazywałoby na to, że Neshgaje mają tak rozwiniętą technologię.

Kiedy galera zatoczyła koło i zbliżyła się, by ich eskortować, nie dochodził żaden dźwięk, z wyjątkiem syku wody, ciętej ostrym dziobem i plusku fal po bokach kadłuba. Jeżeli łódź miała w środku silnik spalinowy, miała także wspaniałe urządzenia redukcji szumów.

— Co ją porusza? — spytał Ghlikha.

— Nie wiem, panie.

Jego nacisk na „panie” oznaczał, że według niego, dni boskości Ulissesa dobiegają końca. Ale nie wydawał się z tego szczególnie zadowolony. Może ludziom-nietoperzom także groziło uwięzienie?

Wpatrywał się w okręt. Jak pogodzić tak wspaniały napęd z prymitywną bronią załogi?

Wzruszył ramionami — dowie się we właściwym czasie. Jeżeli nie, to ma ważniejsze sprawy na głowie. Cierpliwość zawsze była jego zaletą i wzmocnił ją jeszcze od chwili przebudzenia. Może ten, niewyobrażalnie długi okres „kamienności”, przysposobił jego psychikę do bierności, jaką posiada stała materia.

Łódź opuściła żagiel, a wioślarze wiosłowali do tyłu, by zwolnić tempo, podnieśli wiosła, gdy zaczęli zbliżać się do doku, gdzie kierował ich dowódca galery. Ludzie, odziani jedynie w kilty, przyjęli liny, rzucone przez futrzaną załogę i pociągnęli łódź pełną worków, wyglądających niczym z gumy. Galera wślizgnęła się chwilę później, przełączywszy na tylny bieg niewidzialne i bezgłośne silniki i zatrzymała się o cal przed poprzedzającą łodzią, nie roztrzaskując jej.

Wtedy Ulisses przyjrzał się Neshgajom z bliska. Mieli dziesięć lub więcej stóp wysokości, krótkie, ciężkie nogi-kolumny i wielkie płaskie stopy. Tułowie były długie — zdaje się, że mieli wiele kłopotów z kręgosłupem — a ramiona mocno umięśnione. Każda dłoń posiadała cztery palce.

Głowy przypominały bardzo tę, którą widział wyrzeźbioną w wiosce Vroomawów. Uszy mieli ogromne, lecz znacznie mniejsze w proporcjach do głowy niż u słonia. Na czołach wyrastały guzy, w okolicy skroni. Nie mieli brwi, lecz niezmiernie długie rzęsy. Oczy — brązowe, zielone lub niebieskie. Chuda pomarszczona trąba, wisząc, sięgała im do piersi. Usta mieli szerokie, o wywróconych wargach — właściwie negroidalne. Pod kątem prostym do powierzchni twarzy wystawały małe kły. Szczęki wyposażone były tylko w cztery trzonowce, i to w znacznym stopniu wpływało na ich wymowę. Ayrata — język handlowy w ich wykonaniu miał zniekształcone brzmienie i był tak niewyraźny, że stał się prawie nowym językiem, ale kiedy ucho wsłuchało się, stawał się zrozumiały. Jednak ludzie mieli kłopoty z imitowaniem zgłosek Neshgajów, więc ich Ayrata stanowiła kompromis między mową innych, poprawnie uzębionych ludzi, a mową Neshgajów. Na szczęście Neshgajowie potrafili zrozumieć tę szczególną Ayratę swych niewolników.

Kolor skóry różnicował się od bardzo jasnoszarego, do brązowoszarego.

Na głowach nosili czubate skórzane hełmy, z czterema klapami, podobne do myśliwskiej czapki Sherlocka Holmesa, pomyślał Ulisses. Na szyjach zawieszali duże paciorki i różnego rodzaju kamienie na rzemieniach. Ciężkie, kościane napierśniki, pomalowane na czerwono, czarno i zielono, zakrywały ich stosunkowo wąską klatkę piersiową. Jedynym ubiorem powszechnym wśród ludzi jak i Neshgajów był kilt. Nogi oficerów opasywały zielone owijacze, a ich ogromne stopy chroniły sandały. Niektórzy nosili płaszcze z ciężkiego materiału, z wielkimi, białymi piórami, wystającymi ze szwów.

Dla Ulissesa stworzenia te łączyły w sobie odrażającą wrogość z emanacją siły i mądrości. Wynikało to z jego własnego stosunku do słoni. Wówczas skojarzył, że Neshgaje mogą być potomkami trąbowców, ale nie są słoniami, nie bardziej, niż on małpą. Chociaż ich gigantyczne rozmiary i niewątpliwie ogromna siła stanowiły zalety, także kryły pewne wady. Wszystko ma swoje minusy.

Osobno, na przedzie doku, stał wspaniały Neshgaj. To on przemówił do Ulissesa, podczas gdy inni słuchali z respektem. Zatrąbił przenikliwie swoim długim nosem. Był to salut, jak się Ulisses dowiedział, a potem wygłosił krótką przemowę. Mimo iż Ulisses wiedział, że tamten posługuje się Ayratą, mało mógł zrozumieć z tych dziwnych dźwięków. Poprosił Ghlikha o tłumaczenie, ostrzegając go, aby nie kłamał.

— A co mi zrobisz, panie? — Ghlikh łypnął okiem z nieukrywaną nienawiścią.

— Mogę cię zabić, tu i teraz — odpowiedział Ulisses. — Jeszcze się nie ciesz.

Ghlikh parsknął i powtórzył bardziej zrozumiałą Ayratą, co ich przedstawiciel, Gooshgoozh powiedział.

Chodziło o to, aby Ulisses poddał się wraz ze swoją załogą. Zostanie odprowadzony do miasta, do samego głównego budynku administracji, domu władcy i jego naczelnego adiutanta, Shegnifa, tam zostanie przesłuchany. Gdyby Ulisses nie poddał się od razu, Gooshgoozh rozkaże zaatakować ich.

— Czy to jest stolica? — Ulisses wskazał ręką miasto na wzgórzu. Było to największe siedlisko, jakie dotąd widział, lecz nawet tutaj nie mogło żyć więcej niż trzydzieści tysięcy Neshgajów i ludzi.

— Nie — zaprzeczył Ghlikh. — Rruuzhgish leży wiele mil na wschód. To tam mieszka Ręka Nesha i jego adiutant Shegnif.

Ghlikh, dla określenia pozycji Shegnifa, użył słowa, które można przetłumaczyć jako Wielki Wezyr.

Gooshgoozh przemówił ponownie i Ghlikh przetłumaczył, że muszą opuścić statek i pomaszerować do koszar. Potem przetransportuje się ich do stolicy. Nie zajęli się bronią, jaką wyprawa posiadała.

Ulisses zszedł pierwszy i stanął obok górującego Gooshgoozha. Olbrzym pachniał raczej jak spocony koń, a nie słoń. Ta postać Ulissesowi się spodobała. Neshgajowi jednak burczało w brzuchu; z tym zjawiskiem Ulisses miał się spotkać nieraz w tym kraju. Co więcej, Neshgaj zaczął przeżuwać gruby baton sprasowanych warzyw, i żuł go nadal, wydając żołnierzom rozkazy. Neshgaje przeznaczali dużo czasu najedzenie, bo tego domagały się ich wielkie żołądki, lecz nie tak wiele jak słonie.

Uformowawszy się w końcu, kawalkada ruszyła ulicą, która biegła pod górę. Żołnierze Neshgajów, czyli ludzie-niewolnicy i nie-ludzie oficerowie, podążali za linią przybyszów. Wulka niósł na plecach Khyuksa, a Ulisses, dźwigający Ghlikha, szedł za ogromnym Gooshgoozhem. Ten, kroczył bardzo dostojnie i powoli pod górę. Zanim dotarli na szczyt, cały dyszał, a z ust ciekła mu ślina. Ulisses przypomniał sobie uwagę Ghlikha, że Neshgaje są podatni na choroby serca, płuc i kręgosłupa oraz na dolegliwości nóg i stóp. Tak płacili za połączenie wielkich rozmiarów z postawą stojącą.

Ulica wyłożona była cegłami, spojonymi zaprawą i szeroka na pięćdziesiąt stóp. Kwadratowe domy, z potrójnymi kopułami, pokrywały liczne figury i geometryczne wzory, pomalowano je na modłę, zwaną w czasach Ulissesa „psychodeliczną”. Na ulicy nie widać było ani obywateli, ani niewolników, ponieważ wcześniej usunęli ich żołnierze. Ale z drzwi i okien spoglądało na nich wiele szarych i opalonych twarzy. Według Ghlikha, Neshgaje nigdy przedtem nie widzieli takich kocich, pokrytych futrem istot.

Gooshgozh pozostawił ich przed fortem, który, niczym zamek, zbudowano z gigantycznych bloków granitu. Minęła godzina, potem następna. Zupełnie jak w wojsku, pomyślał Ulisses. Spieszyć się i czekać, spieszyć się i czekać. Dziesięć milionów lat stworzyło nowy gatunek istot myślących, lecz w procedurze wojskowej nic się nie zmieniło.

Awina przestępowała z nogi na nogę, aż w końcu podeszła do Ulissesa i oparła się o niego.

— Boję się, mój panie — wyszeptała. — Dobrowolnie oddaliśmy się w ręce długonosych ludzi, i cokolwiek zdecydują zrobić z nami, to zrobią. Jest nas zbyt mało, by walczyć.

Ulisses poklepał ją po plecach i pogłaskał. Nawet w chwilach zdenerwowania miękkość jej futra sprawiała mu przyjemność.

— Nie martw się, Neshgaje to chyba inteligentni ludzie. Zrozumieją, że mam im sporo do zaoferowania i nie pozbędą się nas jak sfory dzikich psów.

Tym właśnie się początkowo kierował, wkraczając tak śmiało na terytorium Neshgajów. Lecz teraz ta galera go zadziwiła. Co się stanie, jeżeli nie będą chcieli mojej wiedzy? Wprawdzie nie widział śladu pojazdów lądowych z silnikami i to wydawało się dziwne. Być może silniki wykorzystywane w galerach potrzebowały na lądzie więcej miejsca i paliwa. W takim razie pokaże im jak zbudować silnik parowy.

Nagle bramy fortu otworzyły się i wyjechał sznur samochodów. Przypominały mu wczesne samochody z początku dwudziestego wieku, trochę zmodyfikowane karety i wagony. Zrobione były z drewna, z wyjątkiem kół. Kola wykonano, zdaje się, ze szkła lub jakiejś masy plastycznej, przypominającej szkło. Opony wyglądały na białą gumę, a wyprodukowano je (jak się później dowiedział) ze specjalnie spreparowanego soku, nie znanego mu drzewa.

Pojazdy musiały być duże, aby pomieścić gigantycznych Neshgajów. Kierownice także były ogromne, jak stery statków. Aby je obracać, potrzebne były wielkie ręce i siła i dlatego tylko Neshgaje zostawali kierowcami, nawet ciężarówek. Ghlikh wyjaśnił, że ludziom nie powierzano samochodów, ani innych urządzeń wysokiej technologii, oprócz nadajników.

Spod maski nie dochodził żaden dźwięk. Ulisses położył dłoń na drewnianej pokrywie i nie poczuł w ogóle drgań. Zapytał Ghlikha, co porusza te samochody, na co nietoperz wzruszył ramionami.

— Nie wiem — odparł. — Neshgaje dawali mi trochę wolności jako handlarzowi rzeczy i wiadomości, jednak nie opisywali swoich urządzeń. I nawet nie pozwalali się do nich zbliżyć, chyba że pod nadzorem.

To musiało być dla Ghlikha frustrujące, pomyślał Ulisses, gdyż jego głównym zadaniem było niewątpliwie zdobycie sekretów technologii Neshgajów.

Ich kultura łączyła wiele przeciwieństw. Obok prymitywnych przedmiotów znajdował wiele skomplikowanych urządzeń. Neshgajowie znali łuk i strzały, włócznie, zakończone masą plastyczną, ale nie mieli prochu. A może produkowali proch, tylko nie robili broni, gdyż brakowało im metalu, czy też plastyku, który by zastąpił metal.

Gooshgoozh siedział na tylnym siedzeniu pierwszego pojazdu. Jadł warzywa z ogromnego talerza i pił mleko z dzbana; przerwał, by zarządzić posiłek dla załogi i przybyszów. Jedzenie składało się głównie z warzyw, ale było także trochę końskiego mięsa. Jak odkrył, koni również używano do ciągnięcia wagonów i wozów.

Po posiłku, ludzi Ulissesa zapędzono do ciężarówek, a żołnierze wtłoczyli się za nimi. Ulisses, wodzowie, Awina i dwójka ludzi-nietoperzy weszli do następnego pojazdu, za samochodem Gooshgooz-ha. Jego wóz wyjechał na drogę, wzmocnioną kawałkami cegły, osadzonymi w masie plastycznej, aby wytrzymywała natężony ruch. Ulisses obserwował kierowcę, który regulował prędkość, posługując się jedynym pedałem, prawą stopą. Tablicę rozdzielczą pokrywały liczniki i wskaźniki, z różnymi symbolami wokół tarcz. Ulisses bacznie się im przyglądał, gdyż było to pierwsze pismo, jakie ujrzał. Rozpoznawał znajome symbole: odwrócone 4, H na boku, O, T, przekreślone Z. Mogli je jednak wymyśleć, niezależnie od znanych mu liter, gdyż były w istocie proste.

Pojazdy posiadały przednie szyby, lecz boki były otwarte. Wiatr nie dokuczał, gdyż samochody nigdy nie przekraczały dwudziestu mil na godzinę, a wjeżdżając pod górę zwalniały do dziesięciu. Z silników nie dochodził nawet najcichszy warkot.

Po półtorej godzinie kawalkada zajechała na plac w dużym forcie. Wszyscy przesiedli się do nowych pojazdów. Ulisses nie rozumiał, dlaczego muszą zmieniać samochody, jakby byli kurierami z konnej poczty. Potem przyszło mu do głowy, że to porównanie do koni może więcej wyjaśniać, niż sądził. To chyba nie są silniki ani mechaniczne, ani elektryczne, tylko biologiczne. Czy Neshgaje wymyślili silnik mięśniowy?

Zobaczył, jak niewolnik wlewa przez rurę paliwo do zbiornika z boku maski i to utwierdziło jego teorię. Ta substancja, to z pewnością nie benzyna, czy coś podobnego. Była gęsta jak syrop i pachniała roślinami. Pokarm dla żywego silnika?

Kawalkada ruszyła ponownie, podążając jak przedtem przez wiejską okolicę. Teren był pagórkowaty i mocno zalesiony, poza zagrodami i wykarczowanymi polami. Rosły na nich jakieś dziwne rośliny, i raz, kiedy zatrzymali się na odpoczynek, podszedł do najbliższej uprawy. Nikt nie próbował go zatrzymać, chociaż w pobliżu stali trzej łucznicy. Rośliny, zielone, miały około siedmiu stóp wysokości, składały się z cienkich łodyg, zakończonych pudełkowatymi wyrostkami, o ciemniejszej zieleni. Przyciągnął jedną, aby przyjrzeć się z bliska. Łodyga zgięła się z łatwością, nie pękając. Otworzył mięsistą puszkę, wepchnąwszy palec w szczelinę na jej wierzchu. Pod warstwą miękkich, zielona-wych liści, znajdowała się chrząstkowa płytka, na której powierzchni krzyżowały się szerokie i ciemne linie. W miejscach ich schodzenia się wyrastały małe, zielone pąki. Próbował sobie wyobrazić, jak wygląda płytka, gdy dojrzewają.

Prawdopodobnie patrzył teraz, pod warunkiem, że nie dał się ponieść wyobraźni, na jeszcze niedojrzałą płytkę układu „elektronicznego”.

Ulisses przyglądał się polom z coraz większym zainteresowaniem i już po mili zobaczył inną uprawę. Z trudem tylko mógł się domyślać pochodzenia tych roślin. Były niskie, przysadkowate i dźwigały okrągłe, owinięte liśćmi puszki. Miały wysokość czterech stóp, szerokość trzech i grubość dwóch. Według jego teorii, to one stanowiły silniki dla tych samochodów, które były pochodzenia roślinnego, a nie zwierzęcego, jednak mogły bazować na roślinach wysokobiałkowych.

Rozważał wnioski swego odkrycia, kiedy mijali kolejne pola różnokolorowych upraw, których pochodzenia nie mógł nawet zgadywać. Przejeżdżali także przez wiele wsi, zabudowanych większymi, lepiej wykonanymi i pomalowanymi domami Neshgajów oraz mniejszymi, gołymi, często nie pomalowanymi ludzkimi domami. Po chwili porzucił teoretyzowanie na temat roślinnej technologii Neshgajów i zaczai rozmyślać o organizacji farm i wsi. Ludzie, zdaje się, przewyższali liczbowo Neshgajów w stosunku sześć do jednego lub, licząc tylko dorosłych — trzech ludzi na jednego Neshgaja. Mimo że wielcy Neshgajowie wydawali się tak silni, jeden słoń nie dałby rady trzem szybkim i wspólnie działającym ludziom, nawet, gdyby były wśród nich kobiety.

Co powstrzymywało ludzi od buntu? Niewolnicza mentalność? Jakaś broń, czyniąca Neshgajów niezwyciężonymi? Czy też ludzie żyli w symbiozie z Neshgajami, korzystnej na tyle, by znosić niewolę?

Przyjrzał się żołnierzom, siedzącym naprzeciw niego. Byli na pół łysi, tak samo jak mężczyźni i kobiety, które widział we wsiach. Dzieci jednak miały głowy w całości pokryte włosami, bardzo mocno skręconymi, prawie splątanymi. Skóra ich była cudownie ciemnobrązowa. Oczy mieli brązowe lub czasami zielonkawobrązowe. Ich przeważnie wąskie twarze przejawiały tendencję do ostrych rysów, orlich nosów, wysokich kości policzkowych i wystającej brody.

Jedyną nieludzką cechą był brak małego palca u stopy, ale to mogła wytłumaczyć ewolucja. W końcu, niektórzy naukowcy i laicy twierdzili, że człowiek straci mały palec i ząb mądrości.

Podróż trwała aż do późnej nocy. Pojazdy zmieniali pięciokrotnie. W końcu zostawili za sobą cały szereg wysokich wzgórz i wjechali na równinę, położoną na klifie, powyżej wybrzeża. Miasto było jeszcze oświetlone pochodniami i elektrycznymi żarówkami lub czymś, co je przypominało. Ulisses pomyślał, że mogą to być żywe organizmy. Przymocowano je do ciężkich, brązowych skrzynek — roślinnych baterii albo komór z paliwem.

Samo miasto otaczał mur i wyglądało to zupełnie jak ilustracja Bagdadu w „Baśniach z tysiąca i jednej nocy”. Kawalkada przejechała przez bramy, które się za nią zamknęły i podążyła krętymi ulicami do centrum. Tam wysiedli i poprowadzono ich do wielkiego budynku, a potem schodami w górę, do dużego pomieszczenia, gdzie zamknięto za nimi drzwi na klucz. Czekało jednak tu na nich jedzenie, a po posiłku poszli spać.

Awina wspięła się na pryczę ponad Ulissesem, ale gdy obudził się w środku nocy, przytulała się do niego. Trzęsła się i szlochała cicho. Zaskoczyło go to, ale opanował się i spytał zniżonym głosem, co tutaj robi.

— Miałam straszny sen — mówiła. — Był tak przerażający, że aż się obudziłam. I bałam się zasnąć z powrotem, a nawet zostać sama w łóżku. Więc zeszłam, by przyjąć od ciebie siłę i odwagę. Czy zrobiłam źle, mój panie?

Podrapał ją za uszami, gładził i pieścił jej kocie futerko.

— Nie — odpowiedział. Przyzwyczaił się, że koty go dotykają, by przejąć od niego część boskich cech. Był to nieszkodliwy obyczaj.

Rozejrzał się dookoła. Żarówki, umieszczone pękami w pojemnikach na ścianach, nie świeciły już tak samo, jak wtedy, gdy weszli do pokoju. Dawały jednak dość światła, by widział innych obok niego. Wszyscy spali. Nikt nie wiedział, że ona jest u niego w łóżku. Nie chodziło o to, że ktoś się przeciwstawi. Teraz zrozumiał, że posiada moc. Był ich bogiem, małym, ale był.

— Co to za sen? — nadal ją głaskał; przebiegł palcami wzdłuż jej szczęki, aż do okrągłego, mokrego nosa.

Zadrżała.

— Śniło mi się, że weszło dwóch szaroskórych i wyniosło mnie stąd. Nieśli mnie wieloma korytarzami i ciemnymi schodami, aż do głębokiej komnaty pod miastem. Tam przykuli mnie do ściany i zaczęli strasznie torturować. Wbijali we mnie kły i próbowali trąbami oderwać mi nogi, aż w końcu uwolnili mnie, rzucili na podłogę i deptali po mnie tymi wielkimi stopami.

W tym momencie drzwi do pomieszczenia otworzyły się i zobaczyłam ciebie w sąsiednim pokoju. Stałeś tam, obejmując jakąś kobietę. Ona całowała cię, a ty zobaczyłeś mnie i zaśmiałeś się, kiedy błagałam o pomoc. Wtedy drzwi zatrzasnęły się, a Neshgajowie znowu zaczęli mnie deptać, a jeden powiedział: „Dziś w nocy twój pan będzie miał ludzką kochankę”.

— A ja na to: „Wtedy niech umrę”. Ale tak naprawdę to nie chciałam. Nie z dala od ciebie; mój panie.

Ulisses rozważył jej sen. Miał dość własnych snów o niej, by wiedzieć, co podświadomość próbowała mu przekazać, chociaż w świadomości także znał swoje uczucia. Interpretacja jej snu była trudna. Gdyby użyć maksymy Freuda, sny symbolizują życzenia, w takim razie ona chciała, aby posiadł ludzką kobietę. A także sama chciała siebie ukarać. Ale za co? Nie mogła się obwiniać za to, że go pożądała. W kulturze Wufów wiele było rzeczy za które czuli się winni, podobnie jak w innych społeczeństwach, ludzkich i nie-ludzkich.

Kłopot w tym, że freudowskiej maksymy nigdy nie udowodniono, po drugie, podświadomość ludzi wywodzących się od kotów (jeżeli się od nich wywodzili) mogła się różnić od ludzkiej podświadomości.

Jakkolwiek by interpretować jej sen, oczywistym było, że martwią ją inne kobiety. Nie dał jednak jej żadnego powodu, by uważała go za kogoś innego niż boga, a siebie jedynie za jego asystentkę, nawet jeśli ją lubił.

— Lepiej ci teraz? — zapytał. — Jak myślisz, możesz wracać na górę?

Kiwnęła głową.

— W takim razie idź spać do swojego łóżka.

Milczała przez chwilę. Jej ciało stężało pod jego dłonią. Odezwała się spokojnie:

— Bardzo dobrze, panie. Nie miałam zamiaru ciebie obrazić.

— Ależ nie obraziłaś mnie. — Pomyślał, że już nic więcej nie powinien dodać. Mógłby ulec i poprosić, by została. Potrzebował wypoczynku w samotności.

Wspięła się po drabinie na swoją pryczę. Leżał przez dłuższą chwilę, a zmęczeni i niespokojni Wufowie, Wagarondici i Alkunquibowie chrapali, wiercili się i mamrotali. Co przyniesie jutro? A raczej już dzisiaj, gdyż wkrótce będzie świtać.

Czuł się, jakby leżał w kołysce czasu. Czas. Nikt go nie rozumiał. Nikt go nie potrafił wyjaśnić. Czas jest bardziej tajemniczy niż Bóg. Boga można rozumieć, myśli się o nim jak o istocie podobnej do człowieka. Ale czasu nie zrozumiano w ogóle, jego sensu i źródła nawet nie muśnięto, a on mijał.

Leżał w kołysce czasu. Był dziesięciomilionowoletnim dzieckiem, a może dziesięciobilionowoletnim. Dziesięć milionów lat. Żadna inna żywa istota nie przetrwała takiego okresu. Czymkolwiek był czas, to dziesięć milionów lat czy dziesięć bilionów ginęło w jego bezmiarze. On przetrwał — a nie przeżył — dziesięć milionów lat i musi wkrótce umrzeć.

Próbował odciąć się od tego łańcucha myśli, puścić w niepamięć. Żył, i takie filozofowanie nie miało sensu, chociaż dla myślącej istoty było nieuniknione. Nawet ci mniej inteligentni od ludzi musieli z pewnością myśleć o bezsensie życia jednostki i niezrozumieniu czasu, przynajmniej raz w życiu. Lecz życie z takimi myślami było chorobliwe. Życie samo w sobie było pytaniem i odpowiedzią jednocześnie.

Gdyby tylko mógł zasnąć… Obudziło go otwieranie wielkich drzwi i stąpanie ciężkich stóp wchodzących Neshgajów. Potem zjadł śniadanie i wziął prysznic (jego ludzie powstrzymali się) i użył noża do zeskrobania skąpych wąsów. Musiał się golić tylko co trzy dni, a i tak zabierało mu to tylko kilka minut. Nie wiedział, czy są za to odpowiedzialne jego indiańskie geny, czy skąpy zarost powodowało coś innego.

Zrzucił rzeczy, były zbyt brudne i podarte, by je nosić. Dał je Awinie do prania i naprawy. Wetknął nóż do bocznej kieszeni kiltu, który podał mu niewolnik. Włożył nowe sandały i wyszedł z pokoju za Gooshgooz-hem. Innych nie poproszono i zamknięto im drzwi przed nosem.

Wnętrze przeogromnego, czteropiętrowego budynku było bogato rzeźbione i jaskrawo pomalowane, tak jak i na zewnątrz. Szerokie i wysokie korytarze wypełniało wielu niewolników, ale wśród nich mało było żołnierzy, większość strażników stanowili wysocy na dwanaście stóp Neshgaje w skórzanych hełmach, owiniętych błyszczącymi, szkarłatnymi turbanami, trzymali włócznie wielkości młodych sosen i tarcze z namalowanym „X” we wnętrzu złamanego koła. Kiedy zbliżył się do nich Gooshgoozh, stanęli na baczność i uderzyli włóczniami w podłogę.

Gooshgoozh poprowadził Ulissesa na dół kilkoma korytarzami i w górę dwiema klatkami krętych schodów, o pięknie rzeźbionych poręczach, a potem jeszcze raz w dół. Korytarze kończyły się przestronnymi pokojami, których wyposażenie stanowiły masywne meble, malowane i zdobione klejnotami, oraz posągi, podobnie upiększone. Tutaj spotkał dużą liczbę kobiet Neshgajów. Miały od ośmiu do dziewięciu stóp wysokości i pozbawione były zupełnie małych kłów. Miały na sobie kilty i kolczyki, niektóre posiadały kolczyki lub inne ozdoby, wetknięte w skórę trąb. Ich piersi nisko zwisały i były w pełni rozwinięte, czy karmiły, czy też nie. Emanowały od nich silne, lecz przyjemne perfumy. Młode kobiety malowały sobie twarze.

W końcu zatrzymali się przed drewnianymi drzwiami, o mocnym czerwonym kolorze i gęstych słojach. Wyrzeźbiono na nich wiele figur i symboli. Strażnicy zasalutowali Gooshgoozhowi. Jeden z nich otworzył wrota i wprowadzono Ulissesa do przepastnego pokoju, zastawionego półkami z książkami. Kilka książek i krzeseł znajdowało się przed gigantycznym biurkiem, za którym siedział Neshgaj, w okularach bez oprawek i stożkowatej czapce z papieru, pomalowanej w rozmaite wzory.

To był Shegnif, Wielki Wezyr.

Chwilę potem oficer wprowadził do pokoju Ghlikha, który krzywił się w uśmiechu. Niewątpliwie jego radość spowodowana była ulgą z rozwiązania skrzydeł, a częściowo z poniżenia Ulissesa.

Shegnif zadał Ulissesowi kilka pytań, głosem niższym niż u innych Neshgajów, o grzmiących gardłach. Ulisses odpowiedział na nie zgodnie z prawdą i bez wahania. Dotyczyły głównie jego imienia, skąd pochodzi i czy są tam inni, podobni do niego, i tak dalej. Ale kiedy powiedział, że pochodzi z innego czasu, może aż sprzed dziesięciu milionów lat i że piorun przywrócił go do życia, kiedy był zamieniony w kamień, i że przeszedł przez Drzewo, sam Shegnif wyglądał jakby go uderzył piorun. Ghlikhowi nie spodobała się ta reakcja, zniknął uśmieszek i począł nerwowo przestępować na swych dużych kościstych stopach.

Po dłuższym okresie milczenia, przerywanego jedynie burczeniem w brzuchu Neshgaja, Shegnif zdjął wielkie, okrągłe okulary i przetarł je szmatką wielkości dużego koca. Włożył je z powrotem i pochylił się nad biurkiem, by przyjrzeć się człowiekowi stojącemu przed nim.

— Albo jesteś kłamcą — przemówił. — Albo agentem Drzewa. Albo, to też możliwe, mówisz prawdę.

Zwrócił się do Ghlikha:

— Powiedz mi, Nietoperzu, czy on mówi prawdę?

Zdawało się, że Ghlikh skurczył się w sobie, spojrzał na Ulissesa i z powrotem na Shegnifa. Oczywistym było, że nie mógł się zdecydować, czy wydać Ulissesa jako kłamcę, czy przyznać, że jego opowieść jest prawdziwa. Pragnął zdyskredytować tego człowieka, ale gdyby spróbował i nie udało by mu się? Być może wśród Neshgajów oznaczało to śmierć, co tłumaczyło pot na jego ciele w ten zimny poranek.

— No? — ponaglił Shegnif.

Przewaga leżała po stronie Ghlikha, gdyż Shegnif go znał. Z drugiej strony, mógł żywić podejrzenia co do Ghlikha i jego gatunku.

Jego uwaga o „agencie Drzewa” oznaczała, że uważa Drzewo za istotę, i to wrogą. Gdyby tak było, wówczas musiał domyślać się motywów postępowania Ghlikha, a także tego, że ludzie-nietoperze mieszkają na Drzewie. Czy o tym wiedział? Dhulkhulicy mogli twierdzić, że pochodzą z drugiej strony Drzewa. Nie miał sposobu sprawdzenia tego. Przynajmniej do czasu pojawienia się Ulissesa.

— Nie wiem, czy kłamie — odpowiedział wreszcie Ghlikh. — On mi powiedział, że jest kamiennym bogiem, który ożył, ale ja tego nie widziałem.

— Czy widziałeś kamiennego boga Wufów?

— Tak.

— A czy widziałeś kamiennego boga po pojawieniu się tego mężczyzny?

— Nie — Ghlikh zawahał się. — Ale wtedy nie zaglądałem do świątyni, aby zobaczyć, czy nadal tam jest. Uwierzyłem mu na słowo. Chociaż nie powinienem.

— Zapytam o niego ludzi-kotów. Oni będą wiedzieć, czy jest kamiennym bogiem, czy nie — zdecydował Shegnif. — Jako że uznają go za ożywionego boga, nie wierzę, by nazywali go kłamcą. Załóżmy, że ta historia jest prawdziwa.

— Że on naprawdę jest bogiem? — Ghlikh nie potrafił stłumić szyderstwa.

— Jest tylko jeden bóg — Shegnif bliżej przyjrzał się Ghlikhowi. — Tylko jeden. Może zaprzeczysz temu? Ci, którzy żyją na Drzewie twierdzą, że Drzewo jest jedynym bogiem. Co ty na to?

— Och, zgadzam się z tobą, że jest tylko jeden bóg.

— I to jest Nesh — stwierdził Shegnif. — Prawda?

— Naprawdę, Nesh jest jedynym bogiem Neshgajów — przytaknął Ghlikh.

— To nie jest to samo, powiedzieć, że jest tylko jeden bóg, bóg Neshgajów — ciągnął Shegnif. Uśmiechnął się, ukazując białą ścianę ust, białe dziąsła i cztery zęby trzonowe. Podniósł wielką szklankę z wodą, z której wystawała szklana rurka. Wciągnął przez nią wodę. Ulisses zdziwił się. Widział już, jak Neshgajowie ssą wodę chwytnymi trąbami i wdmuchują sobie do ust, ale teraz widział po raz pierwszy, że używają słomki. Później zobaczył jeszcze jak piją prosto ze szklanek, odpowiednio wąskich, aby mieściły się między kłami.

Shegnif odstawił szklankę i ponownie przemówił:

— Nie żądamy, aby obcy wyznawali Nesha, gdyż jego wolą jest, by tylko jego synowie go czcili i odrzuciłby innych. Zdaje się, że jesteś fałszywy, Ghlikhu. W przyszłości bądź bardziej bezpośredni. Okrężne drogi pozostaw nam, poruszającym się powoli i powolnie myślącym Neshgajom!

Ponownie się uśmiechnął. Ulissesowi zaczął się podobać Wielki Wezyr.

Shegnif zadał mu więcej, bardziej szczegółowych, pytań. W końcu powiedział, że mogą usiąść i oficerowie opuścili się delikatnie na krzesła. Ulisses usiadł na krawędzi, stopy wisiały mu w powietrzu. Nie wyglądał jednak tak mizernie i żałośnie jak Ghlikh, który przypominał małego ptaszka, kulącego się przy wejściu do pieczary.

Shegnif złożył palce, wielkości bananów i zmarszczył brwi na tyle, na ile osoba bez brwi może się zmarszczyć.

— Jestem zaskoczony — wyznał. — Musisz być żywym źródłem mitu, powstałego nieodgadnione milenia temu. Właściwie nie powinienem powiedzieć mitu, gdyż twoja historia wydaje się prawdziwa. Wufowie znaleźli ciebie na dnie jeziora, które istniało przez wiele tysięcy lat. Nie ma wątpliwości, że znaleźli kamienny posąg, który wyglądał tak jak ty. Nawet ten wykrętny nietoperz to potwierdza. Byłeś bogiem, czy też centralnym punktem zainteresowania więcej niż jednej religii. Byłeś bogiem w jakiejś małej prymitywnej wiosce tego, czy innego plemienia, i siedziałeś na tym krześle, kiedy ta mała wieś stała się wielką metropolią, stolicą imperium wielkiej cywilizacji. I ciągle tam siedziałeś, a imperium rozpadło się i cywilizacja zaginęła. Ludzie umarli, zostały tylko ruiny, dookoła zamieszkałe przez jaszczurki i sowy.

— Nazywam się Ozymandias — Ulisses zamruczał po angielsku. Po raz pierwszy angielski zabrzmiał mu obco…

— Co? — spytał Shegnif, spoglądając ponad okularami i wskazując go trąbą.

— Tylko mówiłem do siebie językiem martwym od tysięcy lat, wasza wysokość — wyjaśnił Ulisses.

— Ach, tak małe, zielonkawe oczka Shegnifa zapaliły się. — Zobaczymy, czy nasi uczeni mają ten język. Prawdę mówiąc, planujemy wiele zajęć dla ciebie na pewien czas. Nasi naukowcy dowiedzieli się o tobie i nie mogą powstrzymać ciekawości.

— To interesujące — powiedział Ulisses. Czy miał zostać tylko doświadczalnym królikiem dla tych ludzi? — Aleja mogę się przydać nie tylko przy zapisie przeszłości. Mam bardzo jasno określone zadania na teraz i na przyszłość. Mogę być kluczem do odrodzenia Neshgajów.

Ghlikh spojrzał na niego dziwnie, a Shegnif uniósł trąbę.

— Naszego odrodzenia? Naprawdę? Mów dalej!

— Wolałbym nie mówić w obecności tego Dhulhulikha.

Ghlikh wzdrygnął się.

— Wasza wysokość, protestuję! Milczałem jak kazałeś, kiedy ten człowiek przedstawił tę zakłamaną historię o swoich rzekomych przygodach na Drzewie! Ale dłużej milczeć nie mogę! To poważna sprawa! On zarzuca nam, Dhulhulikhom, niecne sprawki. Nam, którzy tylko chcą żyć ze wszystkimi w pokoju i zajmować się interesami, korzystnymi dla każdego!

— Nie ogłoszono żadnego wyroku — przerwał Shegnif. — Wysłuchamy zdania wszystkich, włączając twego kolegę Khyuksa. Właśnie teraz inni są przesłuchiwani. Później zapoznam się ze sprawozdaniami z tych rozmów. A propos, i to ciebie też zaciekawi, Nietoperzu, mamy dowody, że Kamienny Bóg był kiedyś tutaj. On na pewno wygląda jak Kamienny Bóg. I z pewnością nie jest jednym z naszych ludzi. Zauważyłeś proste włosy, pokrywające całą głowę i pięć palców, chyba tak, co?

— Nie twierdzę, że jest niewolnikiem, czy też Yroomawem, wasza wysokość.

— Tym lepiej dla ciebie — skwitował Wezyr.

Przemówił do pomarańczowego, drewnianego pudełka na biurku i wielkie drzwi otworzyły się z rozmachem. Ulisses był ciekaw, czy mają także radio. W mieście, nie zauważył żadnej anteny, ale wtedy była noc.

Shegnif wstał i oznajmił:

— Muszę teraz zająć się pilniejszymi sprawami. Jednak, jeżeli potrafisz udowodnić, jak mówiłeś, że będziesz kluczem do naszego v odrodzenia, wysłucham każdego słowa. Mogę się spotkać z tobą na specjalnym przesłuchaniu dziś późnym wieczorem. Ale lepiej nie marnuj mojego czasu, jest drogocenny.

— Będę z tobą dzisiaj mówić — zadeklarował się Ulisses.

— Czy będę miał szansę się bronić? — zajęczał Ghlikh.

— Niejedną, jak dobrze wiesz — odpowiedział Shegnif. — Nie zadawaj niepotrzebnych pytań. Wiesz, że jestem zajęty.

Ulissesa zaprowadzono do aresztu, a Ghlikha zabrali do innego pokoju, gdzie prawdopodobnie trzymano też Khyuksa.

Gdy Ulisses wrócił, powracali także ostatni z przesłuchiwanych, wraz z Neshgajami i niewolnikami.

Podbiegła do niego Awina.

— Jak poszło, panie?

— Nie wpadliśmy w ręce istot nierozsądnych — odpowiedział. — Żywię nadzieję, że zostaniemy sprzymierzeńcami tych ludzi.

Skrzyń z bombami nie zabrano im. Właściwie to nadal mieli całą swoją broń. Skoro pozwolono ją zatrzymać, to dlatego, że Neshgaje nimi gardzili. Chociaż jedna bomba otworzyłaby drzwi ich więzienia, zabijając kilka słoniowatych stworzeń i wstrząsając innymi. Mieliby wolną drogę do przystani. Tam zajęliby galerę, którą z pewnością łatwo się obsługuje. Albo, gdyby chcieli uciec dalej, wzięliby statek, których wiele było na przystani, i który, jak podejrzewał, posiadał dodatkowe silniki roślinne.

Ale to nie miało sensu, chyba w ostateczności. Gdyby Neshgaje planowali uwięzienie lub wymordowanie ich, na pewno zabraliby broń. Powie im o planach ucieczki, jeśli Neshgaje będą chcieli zmienić zdanie.

Tymczasem zobaczy, jak się sprawy potoczą z Neshgajami. Potrzebował ich, a oni jego. On posiadał wiedzę i wolę działania, oni materiały i ludzi. Razem mogli zaatakować Drzewo. Albo ludzi-nietoperzy, którzy — w to wierzył — stanowili siłę kryjącą się za Drzewem.

Tego wieczoru oficer, który przedstawił się jako Tarshkrat, przyszedł do niego. Ulisses podążył za falującą szatą olbrzyma do biura Shegnifa. Wielki Wezyr poprosił go, by usiadł i poczęstował ciemnym płynem, przypominającym wino. Ulisses przyjął poczęstunek z podziękowaniem, lecz dużo nie wypił. Nawet od tej odrobiny płonęły mu żyły.

Shegnif wciągnął płyn do nosa i wtrysnął sobie do ust, a po policzkach popłynęły mu łzy rozkoszy, albo bólu. Kamienny pojemnik, stojący przed nim, mieścił więcej niż dwa galony trunku, ale niewiele go pił. Próbował tylko wywołać wrażenie, że pije. Słuchając przemowy Ulissesa, często maczał trąbę w kamiennym naczyniu, ale prawdopodobnie mieszał tylko płyn końcem trąby.

W końcu powstrzymał Ulissesa, podnosząc dłoń i zadudnił:

— Więc myślisz, że Drzewo to nie jest inteligentna istota?

— Nie, nie sądzę — odparł Ulisses. — Wydaje mi się, że Dhulhulicy chcą, by wszyscy w to wierzyli.

— Chyba szczery jesteś w swoim przekonaniu — zagrzmiał Wielki Wezyr. — Ale się mylisz. Ja wiem, że Drzewo jest pojedynczą myślącą osobą!

Ulisses wyprostował się bardziej i spytał:

— Skąd wiesz?

— Powiedziała nam o tym Księga Tiznak — wyjaśnił Shegnif. — A raczej niektórym z nas. Nie potrafię czytać tej Księgi, oprócz pewnych wyjątków, ale wierzę tym, którzy twierdzą, że potrafią z niej czytać o Drzewie.

— Nie wiem, do czego zmierzasz.

— Nie spodziewam się tego. Ale dowiesz się.

— Czy Drzewo jest, czy nie jest, istotą myślącą, ono rośnie — powiedział Ulisses. — Zakryje cały ląd za około pięćdziesiąt lat. I gdzie wy, Neshgaje, wtedy pójdziecie?

— Rozrost Drzewa ograniczony jest w pobliżu morza — wytłumaczył Wezyr — inaczej zarosło by nas dawno temu. Rośnie w kierunku północnym, aż ostatecznie zacieni tam całą ziemię. Z wyjątkiem wybrzeży. To nie rozrostu Drzewa boimy się. Obawiamy się ludzi z Drzewa. Drzewo wysyła ich na nas i nie przestanie, dopóki nas nie wyniszczy lub zmusi, by żyć z nim.

— Ty naprawdę w to wierzysz? — Ulisses zdziwił się.

— Jestem przekonany!

— A co z Dhulhulikhami?

— Nie wiedziałem, że żyją na Drzewie. Dopiero ty powiedziałeś. Oni zawsze twierdzili, że pochodzą z północy. Jeżeli twoja opowieść jest prawdziwa, to są naszymi wrogami. Oni są, można powiedzieć, oczami Drzewa. Tak jak inni, Vignoomowie, są rękami Drzewa.

Ulisses podjął temat.

— Skoro Drzewo jest inteligentną jednostką, to powinno posiadać scentralizowany mózg, i ten mózg, gdy już go zlokalizujemy, można zniszczyć. Jeżeli Drzewo jest bezmyślną rośliną, kontrolowaną przez Dhulhulikhów, to ich trzeba poszukać i zniszczyć.

Shegnif rozważył to przez kilka minut. Ulisses przyglądał mu się ponad brzegiem wysokiej szklanki, sącząc mocną miksturę. Jak dziwnie, myślał, siedzieć na Brobdingnagskim krześle i rozmawiać z istotą wywodzącą się od słonia. Rozmawiać o małych, skrzydlatych ludziach i roślinie, która prawdopodobnie posiada mózg lub wiele mózgów.

Shegnif zwinął trąbę i podrapał się w czoło rozdwojonym koniuszkiem.

— W jaki sposób zabicie centralnego mózgu albo Dhulhulikhów powstrzyma rozrost Drzewa?

— Jeżeli zabije się mózg zwierzęcia, to całe zwierzę ginie — odparł Ulisses. — To może okazać się prawdą także w przypadku złożonej istoty roślinnej. I Drzewo umrze.

Shegnif nie uśmiechnął się. Może poczucie humoru u Neshgajów różniło się od ludzkiego.

— Jeśli mózg umrze, a Drzewo nadal będzie żyć, to przynajmniej nie będzie wysyłać swoich plemion na was. Oni są prymitywni, nieliczni i bada wojować z sobą.

— Jeżeli Drzewo służy Dhulhulikhom do sprawowania kontroli nad lądem, wówczas zabicie nietoperzy zdezorganizuje inne ludy żyjące na nim. I wtedy możemy zająć się problemem unicestwienia samego Drzewa. Sugerowałbym truciznę.

— To będzie wymagać dużej dawki — zauważył Shegnif.

— Mam na ten temat dużą wiedzę.

Shegnif zmarszczył skórę w miejscu, gdzie byłyby brwi, gdyby je miał:

— Naprawdę? Cóż, odłóżmy trucizny. Daj przykład, jak byś zaatakował Dhulhulikhów? Oni mają przewagę.

Ulisses zdradził mu swój plan. Mówił przez ponad godzinę. W końcu Shegnif zdecydował, że już dość wysłuchał. Odrzuciłby te pomysły, gdyby przedstawił je ktoś inny. Ale Ulisses twierdził, że urządzenia, które zbuduje, były niegdyś powszechne, i nie widział powodu, by w nie wątpić. Wezyr musi te propozycje przemyśleć.

Trochę pijany, Ulisses opuścił Wielkiego Wezyra. Był nastawiony optymistycznie, ale pamiętał także, że Shegnif będzie rozmawiać z nietoperzami, nie miał pojęcia, jak na niego wpłyną.

Oficer, przewodnik, zaprowadził go na pokoje, zamiast do koszar. Ulisses spytał, dlaczego separują go od jego ludzi.

— Nie wiem — odpowiedział oficer. — Mam takie rozkazy i według nich tutaj muszę ciebie zakwaterować.

— Wolałbym być ze swoją załogą.

— Niewątpliwie — przytaknął Neshgaj, spoglądając na niego z góry, ponad trąbą, sterczącą pod kątem czterdziestu pięciu stopni do powierzchni twarzy. — Przekażę twoją prośbę moim przełożonym.

Mieszkanie przeznaczone było dla Neshgaja, a nie dla człowieka. Ogromne meble nie były dla niego wygodne. Lecz nie miał mieszkać tu sam. Przydzielono mu do posługi dwie kobiety.

— Nie potrzebuje tych niewolnic — zwrócił się do Neshgaja. — Sam sobie poradzę.

— Niewątpliwie — odparł oficer. — Przekażę tę prośbę.

I na tym się skończy, pomyślał Ulisses. Te niewolnice nie są tu wyłącznie dla mojej wygody. To także szpiedzy.

Neshgaj zatrzymał się przy drzwiach, z ręką na klamce:

— Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, a kobiety nie będą w stanie tego zapewnić, przemów do pudełka na stole. Zgłoszą się strażnicy z zewnątrz.

Otworzył drzwi, zasalutował, dotykając prawym palcem wskazującym końca wzniesionej trąby i zamknął drzwi. Zamek szczęknął głośno.

Ulisses spytał kobiety o imiona. Jedna miała na imię Lusha, a druga Thebi. Obie młode i atrakcyjne, jeżeli przymknąć oko na małą łysinę i zbyt wystające brody. Lusha była szczupła, o małych piersiach, lecz pełna gracji, chodząc, kołysała biodrami. Thebi miała pełne piersi, znajdowała się o krok od otyłości. Jej oczy były jasnozielone i często się uśmiechała. Bardzo przypominała mu jego żonę. Możliwe, mówił sobie, że ona jest potomkiem jego żony. I oczywiście, jego samego, gdyż miał troje dzieci. Jednak podobieństwo do Klary mogło być zupełnie przypadkowe. Nie mogła przejąć żadnych genów od tak odległych przodków.

Lusha i Thebi miały gęste, ciemne, kręcone włosy, które zaczynały się w połowie głowy i opadały do pasa. Zdobiły je małe drewniane figurki, pierścienie i kilka kolorowych wstążek. W uszach nosiły kolczyki wydęte wargi pokrywał róż, a oczy miały pomalowane na niebiesko. Z szyi zwisał im sznur kolorowych kamieni, a brzuch zdobiły namalowane symbole. Jak wyjaśniły, oznaczały ich właściciela, Shegnifa.

Ich kilty były purpurowe, w zielone pięciokąty. Po zewnętrznej stronie obu nóg biegł cienki, czarny pasek i kończył się kołami wokół kostek. Sandały miały pomalowane na złoty kolor.

Zaprowadziły go do łazienki, gdzie cała trójka musiała wspiąć się po drewnianych, przenośnych schodach dostarczonych przez gospodarza. Usiadł w umywalce, przeznaczonej dla Neshgajów do mycia rąk. Obie kobiety stanęły na krawędzi i umyły go.

Później Thebi zamówiła posiłek i ciemny trunek „amusa” w języku Ayrata. Wspiął się przenośną drabiną na łóżko i zasnął, gdy one skuliły się razem na kocu na podłodze.

Rano, po śniadaniu otworzył skrzynkę na stole i zbadał ją. Zawierała twarde roślinne płytki, które wyglądały jak obwody drukowane, ale reszta wyposażenia wykonana była ze stałej substancji, jednak nie metalicznej. Wydawało mu się, że to wszystko żyje i czerpie pożywienie z roślinnej skrzynki z trzema połączeniami. Mógł to być zbiornik z roślinnym paliwem. Nie widział żadnych wskaźników. Prawdopodobnie ten organizm posiadał jakieś biologiczne urządzenie, które pracowało automatycznie jako odbiornik lub nadajnik, reagujący na ustne rozkazy.

Zbadawszy urządzenie ponownie, zwrócił się do kobiet z pytaniami. Bez wątpienia były szpiegami, ale mógł także od nich zdobyć informacje. Odpowiadały dość chętnie. Tak, były niewolnicami i potomkami długiej linii niewolników. Tak, wiedziały o pojmaniu Vroomawów, a raczej ich części. Niektórzy, dzięki atrakcyjnym propozycjom poddali się bez walki. Pozostali zostali zmuszeni do poddania się po najeździe przeważających sił Neshgajów. Następnie zaprowadzono Vroomawów do granic państwa Neshgajów, gdzie stacjonują razem z rodzinami w koszarach. Są żołnierzami, będą chronić Neshgajów przed najazdem z Drzewa. One są wolne, ale ograniczają je pewne tereny. Z niewolnikami mają mały kontakt. Thebi nie powiedziała tego dosłownie, ale przekazała myśl, że między niewolnikami a wojskiem z pogranicza istnieje większa wspólnota, niż przypuszczają Neshgaje.

Thebi nie była szczera, kiedy mówiła o nastrojach wśród niewolników. A przynajmniej, tak wyczuł Ulisses, była daleka od prawdy. Może dlatego, iż obawiała się, że doniesie władcom, albo że pokoje są podsłuchiwane. Przeszukał mieszkanie i nie znalazł żadnych urządzeń podsłuchowych, ale nieznajomość żywych urządzeń mogła spowodować, że ich nie rozpoznał.

Ponadto, Thebi mogła nie mieć pojęcia co do ogólnych nastrojów wśród niewolników.

Sam będzie musiał sprawdzić, jak szczęśliwi są niewolnicy. Nie, nie miał żadnych planów poprowadzenia ich do powstania lub przyłączenia się do podziemia, jeżeli takie istniało. Nie wierzył w niewolnictwo, ale nie zamierzał niszczyć istniejącego stanu rzeczy bez ważnego powodu. Jego głównym celem, teraz, kiedy odnalazł ludzi, była walka z Drzewem.

Istniała także kwestia znalezienia odpowiedniej stałej towarzyszki, która dałaby mu dzieci i stała się dobrym przyjacielem. Genetyka tych ludzi różniła się w jakiś sposób od jego, ale miał nadzieję, że nie do tego stopnia, iż stanowiliby osobne gatunki. Nawet gdyby miał dzieci zjedna z nich, nie wiedziałby, czy są płodne, aż dorosną.

Późnym rankiem wezwano go do biura Shegnifa. Wielki Wezyr nie tracił czasu na powitanie.

— Tych dwóch Dhulhulikhów uciekło! Jak ptaki wyfrunęli z klatki!

— Pewnie doszli do wniosku, że przyjmiesz moją wersję — powiedział Ulisses. — Wiedzieli, że prawda wyjdzie na jaw.

— Odpowiedzialny za nich oficer otworzył drzwi do ich celi, a oni wtedy wylecieli, zanim zdołał ich złapać. Są znacznie szybsi niż my. Polecieli korytarzem, dość szerokim by pomieścił ich skrzydła. Mieli szczęście, bo korytarz był pusty, a okno, niestety nie miało krat. Teraz ja muszę wyjaśnić shauzgroozowi wszystkie skutki tej ucieczki.

„Shauzgrooz” znaczyło tyle co władca, król, sułtan czy główny potentat, a dosłownie „Najdłuższy Nos”. Obecnie shauzgroozem był Zhigbruwzh IV, do pełnoletności brakowało mu dwóch lat. Faktycznie rządził Shegnif, chociaż Zhigbruwzh miał prawo oddalić go, gdyby tylko chciał. Młodzieniec jednak bardzo labił Shegnifa i istniał jeszcze jeden powód, by nie pragnął wydalenia Wielkiego Wezyra. Jak twierdziła Thebi, w pałacu wybuchały już bunty.

— Na skutek ucieczki — mówił Ulisses — Dhulhulicy dowiedzą się, co ja chcę zrobić i zakładają, że zaakceptujesz moje pomysły. To znaczy, że zaatakują, zanim zdołamy wprowadzić w życie te plany. Czy przyjmiesz moje propozycje, czy nie, oni i tak to zrobią. Jedynym sposobem oparcia się temu atakowi jest przyjęcie mojego planu.

— Nie bądź taki pewien — pohamował go Neshgaj. — Myślisz, że wodzisz mnie za nos, aleja mogę zrobić inaczej. Jesteśmy starym narodem i jako jedyni posiadamy rozwiniętą naukę i technikę. Nie musimy polegać na krótkonosych karłach, by pokonać naszych wrogów.

Ulisses nie przerywał. Shegnif był zły i prawdopodobnie też przerażony ucieczką dwójki ludzi-nietoperzy oraz jej konsekwencjami. Neshgaj wiedział bardzo dobrze, że potrzebuje tego, co Ulisses jest w stanie mu dać. Ale musiał być hardy, aby podeprzeć swoją odwagę.

Zapadła długa cisza. Nagle Shegnif uśmiechnął się, unosząc trąbę tak, by Ulisses w pełni mógł rozkoszować się jego uśmiechem.

— Ale nic się nie stanie, jeżeli porozmawiamy o twojej ewentualnej pomocy. Istnieje coś takiego jak realizm. A ty pochodzisz z ludu dalece starszego niż Neshgaje, chociaż nie chciałbym byś mówił o tym naszym niewolnikom, ani żadnemu Neshgajowi.

Stało się jasne, że Shegnif niechętnie patrzył na produkcję prochu. Nie chciał, by niewolnicy lub wolni ludzie to poznali.

Oznaczało to, że niewolnicy nie byli zadowoleni ze stanu rzeczy i, być może, kiedyś w przeszłości zbuntowali się. Z drugiej strony, mogli być szczęśliwi, ale Shegnif znał na tyle naturę ludzką i wiedział, że będą próbować przejąć inicjatywę, gdyby środki ku temu stały się dostępne.

Ulisses rozważył możliwości kontrolowania produkcji prochu. Shegnif przystał na tajne fabryki, gdzie pracowaliby tylko Neshgaje. Jak najszybsze otrzymanie prochu było na wagę życia. Poza tym tajemnica nie utrzyma się zbyt długo. Neshgaje produkujący proch będą musieli ze sobą rozmawiać, co dotrze do czujnych uszu niewolników. Gdyby tak się nie stało, Ulisses z łatwością rozpowszechni sekret. Wszyscy ludzie muszą dowiedzieć się w jakich proporcjach zmieszać węgiel drzewny, siarkę i azotan potasu lub sodu. I kiedy już raz „tajemnica” wyjdzie na jaw, nigdy tego nie zapomną. Nigdy? To nie jest właściwe słowo. Człowiek, który przetrwał dziesięć milionów lat nie powinien być tak niedbały w tych sprawach. W każdym razie, minie dużo czasu, zanim ludzie zapomną.

Potem Ulisses wyjaśnił, jak zbudować sterówce. To wymagało bardziej skomplikowanej technologii i znacznie więcej materiałów niż produkcja prochu, Shegnif zmarszczył brwi i powiedział, że zniesie pewne restrykcje, ale dla bezpieczeństwa samego Ulissesa i dla dobra państwa nie będzie wolno mu przebywać w dowolnych miejscach.

Niestety Shegnif nie zrozumiał albo nie chciał zrozumieć naczelnej myśli Ulissesa. Wezyr zamierzał wpierw użyć powietrzną flotę przeciwko Vignoomom. W ogóle chciał wykorzystać flotę jedynie na skraju Drzewa, aby nie narażać jej na atak ze strony ludzi-nietoperzy. Mogła być użyta do kontroli granic.

Ulissesa rozdrażniła ta krótkowzroczność i bojaźliwość. Przypomniał sobie, że na brak wyobraźni cierpieli nie tylko Neshgaje. Teraz musi zdobyć tylko broń, statki powietrzne i załogę, a potem będzie się martwić ewentualnym wykorzystaniem broni.

Zanim narada dobiegła końca, zrodził się jeszcze jeden problem. Shegnifowi nie podobało się, że większość członków załogi sterowców będą stanowić ludzie. Domagał się większej liczby Neshgajów w siłach powietrznych.

— Ależ to jest kwestia ciężaru — bronił się Ulisses. — Każdy Neshgaj na pokładzie, to o tyle mniej paliwa i bomb! Zmniejsza się zasięg lotu i siłę ognia.

Kiedy następnego dnia Ulisses zobaczył Awinę, poczuł się szczęśliwy. Nie było powodu, dla którego miałby się obwiniać, w końcu Lusha i Thebi były kobietami, a nie stworami o kocich oczach, sierści, ogonie i zębach drapieżnika. Wolno mu robić, co chce, i coraz bardziej podobała mu się Thebi.

Mimo to, na widok Awiny ogarnęło go poczucie winy. Chwilę potem, rozmawiając z nią, poczuł radość, a serce zabiło mu szybciej.

To nie było to, co za jego czasów ludzie nazywali miłością. To nie miłość, połączona z fizycznym partnerstwem. Ale on tak się do niej przyzwyczaił, tak rozkoszował się jej towarzystwem, jej sposobem mówienia i zwracania się do niego, że kochał ją. Kochał ją jak siostrę, to mógł szczerze wyznać. Cóż, niezupełnie jak siostrę. To było coś więcej. Właściwie, jego uczucia do niej nie można było określić. A może, powiedział sobie w przebłysku szczerości, lepiej tego nie definiować.

Co do jej uczuć nie było wątpliwości. Na widok tych dwóch kobiet, otworzyła szerzej oczy, spod czarnych warg wysunęły się ostre zęby, ogon się naprężył. Zwolniła krok i spojrzała na niego. Uśmiechnęła się, lecz nie potrafiła utrzymać uśmiechu. A kiedy podeszła bliżej, rozszyfrował wyraz jej twarzy pod aksamitnym futrem. Była wściekła.

Awina nie próbowała nawet kryć swoich zamiarów, chociaż stłumiła wrogość, którą musiała pałać.

— Mój panie, jak dobrze jest być znowu u twego boku. Będziesz miał przy sobie swą pomocnicę i wyznawczynię.

Mówiła Ayratą, z pewnością po to, aby obie kobiety mogły ją zrozumieć.

— Dobrze, że jesteś z powrotem przy mnie — odpowiedział ponuro.

Drżał na myśl, jak ją zaboli, gdy jej powie, że odtąd będzie spała w oddzielnym pokoju. Co z niego za nędzny bóg. Bóg powinien być nieczuły na zwykłe ludzkie uczucia.

Wiedział, że jest tchórzem i nienawidził siebie za to. Odłożył tę sprawę na później.

By znaleźć wymówkę, pomyślał, że trzeba zająć się teraz o wiele ważniejszymi problemami. Ale wiedział, że tylko siebie okłamuje.

To ona poszła z nim na naradę, a obie kobiety zostały z tyłu. Była inteligentna i mogła wyjaśnić jego ludziom w czym rzecz. Będą niespokojni przez jakiś czas, bo w jego planach nie było dla nich miejsca. Nie posiadali wiedzy, ani umiejętności potrzebnych w następnej fazie wojny przeciw Drzewu i jego sługom. Powie im o tym, a także wyjaśni, że nadejdzie czas, kiedy będą potrzebni. Jeśli zaatakują już Drzewo i Dhulhulikhów, wszystkie trzy grupy kotów będą o wiele cenniejsze w tamtym terenie niż ci gruboskórni albo ludzie. Lepiej znali Drzewo i byli bardziej zwinni.

Dni i noce spędzali pracowicie, chociaż nie tak bardzo, jak sobie życzył. Neshgaje tak przypominali słonie, iż wydawało się, że obce im są takie ludzkie cechy jak małostkowość, zazdrość, przekupstwo, walka o prestiż, pieniądze i pozycję, mściwość i po prostu zwykłą głupotę. Niestety nie wznieśli się ponad to, tylko dlatego, że byli powolni. Tak więc, wypadki potoczyły się w tempie chorego żółwia lub anemicznego słonia. Ulisses połowę czasu tracił na rozwiązywanie administracyjnych sporów, wysłuchiwanie petycji o awanse lub szalonych planów wykorzystania sterowców, próbując się jednocześnie dowiedzieć, co się stało z materiałami albo robotnikami, których zamówił.

Skarżył się Shegnifowi, który tylko wzruszał ramionami lub machał trąbą.

Ulisses starał się zachować spokój.

— Zwiadowcy z granicy donoszą, że na gałęziach na skraju Drzewa zbiera się wiele Vignoomów i Glassimów. Wkrótce zaatakują. Czy zamierzasz wziąć pod rozwagę możliwość niesprawiedliwości w stosunku do nich, jeżeli zaatakujemy ich pierwsi? Czy dasz im wybór czasu i miejsca?

Shegnif uśmiechnął się:

— Chcesz powiedzieć, że jeżeli nie podejmę szybkich kroków, to zadadzą nam poważne straty? Cóż, może masz rację, ale nic nie mogę zrobić dla przyspieszenia prac i zmniejszenia kosztów. I nie kłóć się ze mną.

Nie było już do kogo się zwrócić. Każda apelacja do władcy — Zhigbruwzha przeszłaby przez ręce Shegnifa.

Ulisses nie był pewien, czy Shegnif nie pozbędzie się go, gdy tylko proch, produkcja maszyn latających i technika nawigacji będą w pełni zrozumiałe. W końcu był człowiekiem i nie miał powodu by być lojalnym wobec Neshgajów. Poza tym, Shegnif mógł uważać go nadal za agenta Drzewa, który przybył tu na przeszpiegi. Miał zbuntować niewolników i spowodować produkcję powietrznej floty, która w końcu obróci się przeciw samym Neshgajom.

Ulisses przyznał sam sobie, że gdyby był Shegnifem, rozważyłby tę możliwość i uległby pokusie uwięzienia go, gdy ten wykona podstawowe zadania.

Pozostała tylko nadzieja, że Shegnif uświadomi sobie, iż potrzebuje go na długi, długi czas. Shegnif musiał wiedzieć, że dla pełnego bezpieczeństwa Neshgajów, wpierw trzeba unicestwić Drzewo.

W międzyczasie ruszyła produkcja czarnego prochu, bomb i rakiet. Wstępne czynności wytworzenia kwasu siarkowego i zdobycia wystarczającej ilości cynku, z którym kwas miał reagować, aby dać wodór, już zostały zakończone. Żelaza, które także można było tutaj wykorzystać, nie było nawet w śladowych ilościach. Oczywiście żelazo znajdowało się w niektórych skałach, ale praca i czas, potrzebne do jego wydobycia byłyby zbyt długie, jak twierdził Shegnif. Ulisses przeszkolił grupę do poszukiwania cynku i po dziesięciu dniach jeden z ludzi znalazł metal w postaci sfalerytu. Znalezioną rudę siarczkową, podgrzano dla powstania tlenku, który następnie zmieszano ze sprasowanym węglem drzewnym i powtórnie podgrzano do temperatury tysiąca dwustu stopni Celsjusza (czyli sześciuset „grengzhuyn”). Para cynkowa kondensowała się poza komorą reakcyjną i powstały bloki cynku. Przy użyciu niskiej, temperatury siarczek zamieniono w siarczan, następnie wyrugowano wodę, i w końcu otrzymano czysty cynk przy pomocy elektrolizy, używając roślinnych baterii.

Pokrycie sterowca stanowiła wewnętrzna łuska rośliny, wykorzystywanej w konstrukcji silników. Była nadzwyczaj lekka, mocna i giętka. Pięćdziesiąt łusek zszytych razem tworzyło wystarczająco duży worek na wodór.

Główny problem sprawiał silnik. Brakowało żelaza, aby zrobić; chociaż jeden, nie było nawet boksytów do produkcji aluminium, lub. jakiegoś zastępczego metalu. Jedyną siłę poruszającą stanowił roślinny mięśnio-silnik, wykorzystywany w samochodach, ciężarówkach i łodziach. Ulisses spróbował zastosować wodę w podobny sposób jak w mechanizmach odrzutowych pojazdów naziemnych, lecz śmigło nie obracało się dosyć długo i szybko. Eksperymentował z silnikami odrzutowymi statków morskich, które pobierały i wyrzucały wodę jak ośmiornice.

Rozwiązał ten problem Fabum, człowiek pracujący jako dozorca na plantacji silników. Przesłał Ulissesowi pomysł drogą formalną. Pismo zaginęło gdzieś w administracyjnej dżungli, która wyrosła dookoła zalążka sił powietrznych. Fabum zniecierpliwił się czekaniem na odpowiedź i udało mu się uzyskać pozwolenie od bezpośredniego zwierzchnika, Neshgaja, na samodzielne wykonanie eksperymentu. Zamknął w gondoli dwa silniki samochodowe w taki sposób, że końcówki mięśni obu silników zrosły się. W wyniku tego energia wyjściowa nie tylko podwoiła się, ale po troiła. Cztery takie gondole, czyli razem osiem silników mogły poruszać sterowcem z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, bez pomocy wiatru.

Wówczas szef Fabuma udał się bezpośrednio do Ulissesa (za czyn ten otrzymał później kilka nagan) i opowiedział, czego dokonał jego podwładny.

Oczywiście dodatkowe silniki i paliwo dawało większy ciężar, ale, jak obliczył Ulisses, wyprawa do miasta-bazy Dhulhulikhów będzie wspomagana przez wiatr całą drogę.

Shegnif był zadowolony z raportów. Dał Fabumowi wolność, co w praktyce oznaczało, że nadal był niewolnikiem. Mógł jednak mieszkać w lepszych kwaterach, mógł zarabiać więcej pieniądzy, gdyby jego pracodawca chciał mu więcej płacić. I nie musiał już prosić o pozwolenie opuszczenia miejsca zamieszkania.

Wielki Wezyr wcale nie martwił się ograniczonym zasięgiem i prędkością sterowcow. Nie miał bowiem planów użycia ich gdzie indziej, z wyjątkiem skraju Drzewa, w pobliżu granic Neshgajów.

Trzy tygodnie później pierwszy sterowiec wyruszył w swój dziewiczy rejs. Lot trwał godzinę, statek zatoczył kilka kół ponad pałacem, aby ludność mogła popatrzeć. Później, w drodze powrotnej do hangaru, zrzucono ze sterowca dwadzieścia trzydziestofuntowych bomb. Tylko jedna trafiła w cel, którym był stary dom, ale to wystarczyło, aby go zniszczyć. Ulisses wytłumaczył Shegnifowi, że praktyka poprawi celność.

Kiedy załogi przechodziły naziemne szkolenie, zbudowano jeszcze dziewięć sterowców. Ulisses znowu zaczął narzekać na zbyt dużą liczbę oficerów Neshgajów i wynikającą z tego redukcję zasięgu i ładunku bomb. Shegnif nadal twierdził, że to nie ma znaczenia.

Od zwiadowców nadchodziły dalsze raporty o gromadzeniu się niedźwiedzic- i leopardopodobnych olbrzymów na Drzewie, a starcia między patrolami granicznymi i grupami wroga były coraz częstsze. Ulisses nie rozumiał, dlaczego do tej pory nie zaatakowali. Na pewno mieli dość zbrojnych, aby wedrzeć się na terytorium Neshgajów. Co więcej, utrzymanie spokoju między tymi, z natury wrogimi plemionami, oraz wyżywienie ich było zajęciem wymagającym sprawnej organizacji. Jako że żadna z tych grup nie posiadała wystarczającej inteligencji, aby sprostać temu zadaniu, podejrzewał o to ludzi-nietoperzy. Według doniesień, kręciło się ich sporo, ale nie tyle, by podnosić alarm.

Samotny skrzydlaty człowiek pojawił się nad lotniskiem cztery razy, obserwował ich, jednak poza zasięgiem strzału. Czterokrotnie nietoperz przeleciał obok sterowca. Nie wyrządził żadnej szkody, oprócz kilku obraźliwych gestów.

Już wtedy Ulisses przeniósł swoją kwaterę — za zgodą Shegnifa — z pałacu na lotnisko. Leżało ono dziesięć mil za miastem, a nie stać go było na stratę czasu na podróż tam i z powrotem. Jednak przy pomocy radioroślin składał Shegnifowi raport dwa razy dziennie.

Lusha odeszła, mimo że była przydzielona Ulissesowi. Obiecano ją wydać za żołnierza stacjonującego na granicy. Z płaczem — chociaż cieszyła się, że poślubi tego człowieka — udała się w drogę. Nawet Thebi, której nie można było obwiniać, że jest o nią zazdrosna, popłakała się. Ucałowała ją i wyraziła nadzieję, że się wkrótce zobaczą. Awina wyglądała na zadowoloną, że pozbywa się jednej z kobiet. Ale gdy tylko Lusha zniknęła, zasępiła się ponownie. Thebi, pewna teraz swojej pozycji, zaczęła traktować Awinę jak niewolnicę. Awina przyjmowała docinki i bezceremonialne traktowanie bez narzekań. Najwidoczniej nie chciała narażać więzi z Ulissesem, ukazując swoją gwałtowność, której normalnie dałaby upust, gdyby ją ktoś obraził. Ale Ulisses widział, że gotowała się w sobie. Karcił więc Thebi, która przez to zalewała się łzami, a Awina śmiała się jak kot, który ukradł łososia.

Ulisses pracował do późna w nocy, a wstawał tak wcześnie, że kiedy praca się kończyła, pragnął tylko paść na łóżko. Nikomu nie wolno było wchodzić do jego pokoju i Awina tym się rozkoszowała. Thebi nie protestowała, że ma tak niewiele okazji, aby mu służyć. Nadal była niewolnicą.

Nużyło go zażegnywanie sporów między obiema kobietami. Nie miał po prostu czasu na te delikatne układy. Czasami pragnął, aby obie zostawiły go w spokoju. Wprawdzie mógł je oddalić bez ceregieli, ale nie chciał ich tak bardzo ranić. Poza tym lubił je obie, ale na inny sposób. Awina była niezmiernie szybka i bardzo inteligentna. Wywodziła się z niepiśmiennego społeczeństwa, ale uczyła się łatwo i potrafiła pracować jak operatywna sekretarka. Thebi nie było stać na podobną postawę. Znakomicie spisywała się w pracach gospodarskich, i nic poza opieką nad mężczyzną i dziećmi nie interesowało jej.

Pewnego dnia Ulisses zabrał wszystkie dziesięć sterowców na trudne manewry. Od morza wiał stały wiatr z prędkością piętnastu mil na godzinę, wielkie balony gazu szły powoli pod prąd. Nagle dwa z nich się zderzyły i oderwały się gondole z silnikami. Natychmiast porwał statki wiatr. Ulisses podał rozkaz przez radio, aby spuścić gaz i w ten sposób sprowadzić maszyny na ziemię. Załogi miały wrócić pieszo, na pole, odległe o około dwadzieścia mil.

Potem sterówce zawróciły i dotarły na lotnisko przed zachodem. Zanim wciągnięto jego statek powietrzny do hangaru, wyjrzał przez tylną burtę gondoli. Na horyzoncie, na tle czerwonego nieba, rysowały się drobne postacie. Mogły to być ptaki, ale sylwetki upewniły go, że są to ludzie-nietoperze.

Tej nocy obudził go krzyk pod drzwiami. Na zewnątrz, wartownik starał się rozdzielić dwie walczące i piszczące postacie. Awina trzymała kamienny nóż, a Thebi oplatała dłonią nadgarstki Awiny. Awina była niższa i lżejsza, ale także dużo silniejsza, i tylko desperacja Thebi i wysiłki strażnika powstrzymywały nóż od zagłębienia się w brzuchu niewolnicy.

Ulisses krzyknął, aby rzuciła nóż.

W tej samej chwili za budynkiem nastąpił wybuch; wysadził okna, niszcząc je doszczętnie.

Ulisses i strażnik padli na ziemię.

Thebi zwolniła uchwyt i odwróciła się od Awiny.

Ta, ignorując eksplozję i jeszcze trzy następne, rzuciła się na kobietę.

Thebi zdążyła unieść ramię i nóż ześliznął się po nim, jednocześnie je rozpruwając, aż krew trysnęła w twarz Awiny. Nóż podążył dalej w górę i wbił się w szczękę Thebi. Siła uderzenia została jednak bardzo zredukowana.

Thebi krzyknęła. Ulisses doskoczył, uderzył Awinę w nadgarstek, wytrącając nóż na podłogę.

Następny wybuch, znacznie bliższy, wywalił drzwi w końcu korytarza i chmura dymu wypełniła wnętrze.

Awina upadła na kolana, ale zerwała się, gdy dotarł do niej dym. Ulisses zabrał nóż, wtedy ona krzyknęła do niego.

— Nie! Oddaj! Nie użyję go przeciw Thebi! Nie rozumiesz? Zaatakowano nas! Będę go potrzebować!

Mimo, że był na pół ogłuszony eksplozją, usłyszał ją. Bez słowa podał jej zakrwawione ostrze, ujęła rękojeść. Jakaś postać wyłoniła się z dymu, krzycząc.

— Panie, to nietoperze!

Był to Wagarondita Wulka, cały pokryty czarnym dymem. Na ramieniu krwawiła mu rana.

Ulisses wybiegł do hangaru, gdzie znajdowało się jego biuro i mieszkanie. Dwa sterówce zakotwiczone były na grubych, plastykowych kablach. Z ciemności na górze wyleciał karzeł o wielkich skrzydłach i wystrzelił lotkę w kierunku Ulissesa. Odskoczył do tyłu, i może dzięki temu, mała zatruta strzała wbiła się w piach kilka cali przed jego stopami. Alkunquib uniósł łuk i z zimną krwią wycelował w skrzydlatego stwora, wypuścił strzałę. Poszybowała w górę, przeszyła nogę nietoperza i utknęła w brzuchu. Człowiek-nietoperz runął na ziemię o kilka stóp od Ulissesa.

W górnej części hangaru latało jeszcze kilku Dhulhulikhów, paru przysiadło na sterowcach. Wypuszczali zatrute strzały. Najwidoczniej wszyscy w hangarze zrzucili już bomby. Na dworze aż się roiło od skrzydlatych ludzi, sporadycznie oświetlonych żarówkami. Wylatywali spoza źródeł światła, miotając drewniane lotki, obciążone kamieniami, wypuszczając strzałki lub małe okrągłe bomby z zapalonymi bezpiecznikami.

Eksplozje chwilami oświetlały te sceny.

Wewnątrz, w hangarze i na zewnątrz, na polu, leżały ciała. Większość stanowili obrońcy: Neshgaje, ludzie i koty, lecz Ulisses dostrzegł także wśród trupów i rannych przynajmniej tuzin skórzanych skrzydeł.

Obrócił się i krzyknął do Awiny:

— Na zewnątrz! Drugimi drzwiami!

Wyglądała na zdziwioną; powtórzył rozkaz i wtedy pobiegła do wyjścia. Ponownie wykrzyczał rozkaz dla ludzi-kotów, strzelających do nietoperzy ponad nimi.

— Uciekajcie od sterowców, zanim zajmą się ogniem!

Jak do tej pory mieli szczęście. Żadna z eksplodujących bomb nie zapaliła wodoru w wielkich balonach, gdyby tak się stało, wszyscy w hangarze zginęliby.

Kiedy odwrócił się, doszedł do niego głośny ryk i z pobliskiego hangaru wylała się struga światła. Sterówce, prawdopodobnie dwa — zawsze ustawiali po dwa sterówce w hangarze — zajęły się płomieniami. To oznaczało, że już nic nie uchroni pozostałych hangarów przed ogniem.

Czekał, aż jego ludzie przecisną się przez drzwi i wybiegną przez przepastną dziurę w ścianie frontowej. Niektórym to się nie udało.

Poganiał Wufów, musieli przedostać się przez kilka pomieszczeń, by dotrzeć do drzwi w bocznej ścianie hangaru. Kiedy znaleźli się już na zewnątrz, ustawił ich w szyku bojowym i spomiędzy dwóch hangarów wyszli na otwarty teren lotniska. Następny hangar po prawej z hałasem wybuchnął płomieniami, po sześciu minutach wszystkie sześć budynków wściekle płonęło. Jego cała flota powietrzna została zniszczona.

Nie pozostało nic, tylko zabrać ludzi na otwarty teren. Nie mogli wracać i musieli uciec od światła w ciemności. Dhulhulicy nie wycofali się, latali ponad ich głowami, najwidoczniej z zamiarem wybicia całej załogi sił powietrznych. Żołnierze Ulissesa otoczyli go ze wszystkich stron, a on podniósł tarczę jakiegoś zabitego człowieka i trzymał ponad głową. Kilka strzał uderzyło o dysk obciągnięty skórą. Strzały i drewniane lotki obciążone kamieniami trafiły też kilku w pobliżu. Nie rzucono w nich bombą, chociaż to byłby najpewniejszy sposób zabicia ich. Wnioskował, że stracili je w początkowej fazie ataku. Możliwe też, że czekali na inne nietoperze.

Po pewnym czasie przesunęli się na granicę ciemności, pod drzewa. Uformowali koncentryczne kręgi i strzelali do tych z ludzi-nietoperzy, którzy zeszli na tyle nisko, iż stanowili właściwy cel.

Daleko na zachodzie, gdzie leżało miasto, odbijało się od chmur jasne światło. To chyba płonęły domy.

Poza latającymi nietoperzami pojawiły się inne niebezpieczeństwa. Podjechał samochód pancerny, wyskoczył z niego człowiek i podbiegł do Ulissesa. Kazał mu zameldować się u oficera w samochodzie. Ulisses zrobił tak, podszedł do Bleezhmaga (odpowiednik pułkownika sił zmechanizowanych), który czekał na niego przy otwartych drzwiach. Bleezhmag miał na czole głęboką ranę. Światło padało na niego, ukazując dziurę w lewym ramieniu. Jego żołnierze wysiedli z pojazdu i zaczęli strzelać z kusz drewnianymi bolcami.

— Mam rozkaz od Wielkiego Wezyra, by zabrać ciebie ze strefy zagrożenia — wychylił się i spojrzał w górę na wielkoskrzydłe postacie, migające w ciemnościach i blasku płonącego gazu. — Dwa razy trafili w nasz dach, ale oprócz spowodowania tymczasowej głuchoty nic się nie stało. Wsiadaj!

— Nie mogę zostawić moich ludzi!

— Oj, możesz! — ryknął przez trąbę zniecierpliwiony Neshgaj, może trochę histerycznie.

— To są nie tylko Dhulhulicy! Inne plemiona z Drzewa też nadciągają! To już nie horda, ale ogromna armia; utworzyli front, który przedarł się przez naszą obronę! Na razie ich powstrzymaliśmy, ale długo nie wytrzymamy! Wielki Wezyr twierdzi, że prawdopodobnie chodzi im o ciebie! Miasta nie wezmą, ale mogą zabrać ciebie!

Coś poruszyło się w ciemnościach opodal i wyłonił się następny opancerzony samochód. Podobnie jak pierwszy, przypominał żółwia na kółkach. Wygięty dach wykonany był z trzech warstw grubego ziarnistego drewna, spoczywających na mocnej warstwie plastyku. Boki posiadały podwójne ściany, drzwi i szpary. Mieściło się w środku sześciu łuczników, kierowca i oficer.

Ulisses przykucnął obok drzwi, a łucznicy stanęli dookoła i osłaniali go. Gestem przywołał Awinę, przybiegła, omalże nie kończąc jako cel dla zatrutej strzały. Awina minęła ją o kilka cali i już była przy nim. Jeden z łuczników miał szczęście i trafił do nietoperza, który strzelał do Awiny. Strzała trafiła go w ramię. Nietoperz krzyknął, wypuścił łuk i opadł z trzepotem. Następny grot wbił mu się w żebra, kiedy stopami dotykał już ziemi.

— Wsiadaj! — Ulisses krzyknął do Awiny, potem zwrócił się do Bleezhmaga: — Pojadę jeżeli przetransportujecie też resztę moich ludzi.

— Dobrze — odparł Bleezhmag.

Ulisses dał znak swoim ludziom kryjącym się pod drzewem, i ci, którzy jeszcze trzymali się na nogach pomogli rannym przedostać się przez otwarty teren do samochodów. Albo ludzie-nietoperze wyczerpali cały zapas pocisków, albo poczuli respekt przed łucznikami, w każdym razie nie próbowali zaatakować grupy, chociaż nawet nie osłaniano jej.

Kawalkada wyjechała na drogę z prędkością dwudziestu mil na godzinę. Reflektory nie świeciły tak jasno jak w samochodach z czasów Ulissesa. Spytał Bleezhmaga, dlaczego palą się światła. Będą tylko zwracały uwagę napastników, a tak naprawdę nie były potrzebne, gdyż kierowcy znali drogę dobrze.

— Takie mam rozkazy — odparł Neshgaj. Osunął się na swoim siedzeniu i ciężko oddychał przez usta. Z ran nadal krwawił.

Ulisses stał obok niego na siedzeniu, do niedawna zajmowanym jeszcze przez innego oficera Neshgaja; prawdopodobnie porzucono go gdzieś rannego lub martwego. Po prawej stronie Ulissesa siedział kierowca. Za nim, pośrodku tłoczyło się siedmiu Wufów i Awina. Łucznicy spoglądali w ciemność poprzez szczeliny, noc rozjaśniały smugi świateł wozów podążających za nimi.

— Nie masz rozkazów? — zdziwił się Ulisses. — Nie wolno ci ich wyłączyć bez rozkazu?

Bleezhmag kiwnął głową. Wtedy Ulisses powiedział.

— Rozkazuję wyłączyć światła. Może już być za późno, ale zrób to.

— Dowodzę korpusem wozów pancernych, a ty jesteś oficerem sił powietrznych — odparł Neshgaj. — Nie masz nade mną władzy.

— Ale jestem pod twoją opieką! — krzyknął Ulisses. — Masz obowiązek dostarczyć mnie do stolicy. Moje życie jest w twoich rękach! Nie wyłączając świateł, narażasz mnie! Nie wspominając załogi, za której życie jestem odpowiedzialny!

— Nie mam rozkazów — wymamrotał sennie Bleezhmag i skonał.

Ulisses przemówił do nadajnika. — Tu Komandor Śpiewający Niedźwiedź, mówię w imieniu pułkownika Bleezhmaga, który przekazał mi władzę ze względu na odniesione rany. Wyłączyć światła!

Chwilę później kawalkada toczyła się drogą w zupełnej ciemności. Szlak bielał wśród nocy, tak że mogli poruszać się z prędkością piętnastu mil na godzinę. Ulisses miał nadzieję, że dotrą do stolicy nie zaatakowani.

Włączył przycisk, oznaczony symbolem HQ na boku skrzynki. Powodowało to nacisk na splot nerwowy w roślinnym organizmie i zmianę pasma częstotliwości.

Nie dostał odpowiedzi na kilkakrotne żądania połączenia z Wielkim Wezyrem lub generałem armii. Nawet kiedy przedstawił się, nie uzyskał odpowiedzi. Przełączył się na częstotliwość używaną w samochodach i kazał telefoniście w następnym wozie wysyłać sygnały na HQ. Potem nastroił wszystkie możliwe częstotliwości w nadajniku. Usłyszał wiele rozmów, ale były niezrozumiałe. Próbował jeszcze wtrącić się do niektórych z nadzieją, że jego żądania zostaną przekazane do HQ, ale bez powodzenia.

Kierowca, Neshgaj, wyglądając przez szczelinę, zwrócił się do niego.

— Komandorze! Widzę coś na polu!

Ulisses kazał mu utrzymywać prędkość i spojrzał przez szparę. Zobaczył wiele jasnych postaci, zbliżających się szybko przez pola, najwidoczniej z zamiarem przecięcia im drogi. Włączył reflektory i postacie zrobiły się wyraźniejsze. W smugach światła oczy błyszczały im czerwonawo. Były to dwunożne postacie w leopardzie cętki, z długimi ogonami. Nieśli dzidy i okrągłe przedmioty, z pewnością bomby. Jak ludzie Drzewa zdobyli proch?

Przemówił do nadajnika:

— Wróg, po prawej, około trzydzieści jardów! Naprzód, z pełną prędkością! Jak wejdą na drogę, to przejedźcie po nich.

Pierwszy z biegnących ludzi-leopardów dostał się na drogę. Pojawił się nagle czerwony żar, a potem iskry. Otworzył skrzynkę z ogniem i przyłożył do bezpiecznika bomby. Ogień zatoczył krąg, lecąc w kierunku prowadzącego samochodu. Brzęknął łuk i z prawego przedniego otworu wyleciała strzała. Wróg krzyknął i upadł. Usłyszeli uderzenie o dach, a potem wybuch zakołysał wozem i ogłuszy} ich. Jednak bomba odbiła się i spadła na drogę. Samochód nadal jechał.

Podbiegli następni osobnicy, niektórzy z dzidami, inni z otwartymi skrzynkami ognia i z bombami. Oszczepnicy próbowali wcisnąć swoją broń poprzez szpary, a bombardierzy atakowali samochody z boku.

Ugodzeni strzałami włócznicy padali, a bomby odbiwszy się od dachu wybuchały na drodze, bardziej szkodząc atakującym niż wozom.

Pierwszy samochód minął napastników, którzy zaatakowali pozostałe wozy. Więcej niż połowa sił wroga została zabita lub ranna. Jeden z leopardów, zdesperowany podbiegł i wskoczył na poorany dach ostatniego samochodu. Położył bombę, zeskoczył i został trafiony w plecy. Bomba zniszczyła dwie warstwy i zarysowała trzecią. Pasażerowie stracili słuch na pewien czas, ale byli cali.

Gdy kawalkada wjeżdżała do miasta, płonęło kilka budynków i widać było zniszczenia. Samobójcza grupa ludzi-nietoperzy wleciała do pałacu przez okna na czwartym piętrze (nie były zakratowane, chociaż dwa tygodnie wcześniej wydano taki rozkaz). Zatrutymi strzałami zabili wielu ludzi, ale nie zdołali dotrzeć do władcy i Wielkiego Wezyra. Wszyscy nietoperze z tej grupy, z wyjątkiem dwóch, zginęli.

Ulisses dowiedział się o tym od Shegnifa. Poprosił go:

— Nie zabijaj tych dwóch więźniów. Najwspanialszy. Możemy na torturach wyciągnąć z nich tajemnicę położenia ich miasta-bazy.

— A potem? — spytał Shegnif.

— Potem użyjemy nowej floty powietrznej, znacznie lepszej od pierwszej, aby ich zaatakować i zniszczyć bazę Dhulhulikhów. Zaatakujemy potem samo Drzewo.

Shegnif zdziwił się.

— Nie jesteś wcale przybity tym, co się stało ostatniej nocy?

— Absolutnie — odpowiedział Ulisses. — Tak naprawdę, to wróg nie zdziałał wiele, poza tym przysłużyli się nam. Gdyby nie zniszczyli sterowców, ciężko byłoby otrzymać od ciebie zgodę na budowę lepszych maszyn. Myślę o wiele większych. Będę potrzebował znacznie więcej materiałów i czasu.

Myślał, że Shegnif rozeźli się, ale Wezyr był zadowolony. Przemówił:

— Ta inwazja przekonuje mnie o jednej rzeczy. Masz rację, trzeba uderzyć wroga prosto w serce. Stracimy nasze zasoby i ludzi, broniąc tylko granic. Chociaż nie mam pojęcia, jak możemy unieszkodliwić Drzewo, nawet jeżeli zabijemy jego oczy, Dhulhulikhów. Może ty masz sposób?

Ulisses streścił swoje plany. Shegnif słuchał, kiwając głową, głaszcząc kły, i stukając się w czoło koniuszkiem trąby. W końcu odezwał się:

— Zgadzam się na twój plan, bez zastrzeżeń. Odpieramy ataki Vignoomów i Glassimów, a wyślemy jeszcze więcej wojska. Pojmaliśmy dodatkowo dwudziestu rannych ludzi-nietoperzy.

I znowu Ulisses był bardzo zajęty od świtu do zmroku. Znalazł jednak czas, by zbadać powody kłótni między Thebi a Awiną. Nie widział tej kobiety od czasu wyjścia z biura do hangaru, pojawiła się kilka dni później. Jak opowiadała, wybiegła z hangaru zaraz za Ulissesem i przewróciła się. Obudziła się na polu wśród martwych ciał. Rana mocno krwawiła, ale nie była głęboka.

Obie kobiety przyznały, iż kłóciły się o to, którą darzył bardziej uczuciami, i która powinna być na stałe przy nim do posługiwania. Thebi zaatakowała Awinę paznokciami, a ta wyciągnęła nóż.

Ulisses postanowił nie stosować żadnych kar cielesnych, ani więzienia wobec obu kobiet. Określił ich obowiązki i miejsce oraz to, jak mają się zachować na przyszłość. Na to muszą się zgodzić, bo inaczej zostaną odesłane na długo.

Thebi płakała, Awina lamentowała, ale obie obiecały zachowywać się odpowiednio. Pierwszą rzeczą jaką uczynił, było zwołanie jak największej liczby treserów jastrzębi. Byli to wolni ludzie, których jedynym zajęciem była hodowla i szkolenie kilku gatunków ptaków drapieżnych dla ich panów, lubujących się w polowaniach. Zamiast tresować te dzikie ptaki, by polowały na kaczki albo gołębie, nauczą je atakować ludzi-nietoperzy. Więźniów Dhulhulikhów było dość, aby ich wykorzystać, gdy wyleczą się z ran.

Pięć miesięcy później Ulisses przybył na pierwszy pokaz wyników nowej tresury. Młody władca, Wielki Wezyr oraz oficerowie byli tam także obecni. Uwolniono nietoperza o ponurej twarzy; wiedział, co go czeka. Pobiegł w dół pochyłym polem, trzepocząc skrzydłami. Uniósł się powoli. Wzbił się na wysokość około czterdziestu stóp, lecąc pod wiatr. Zatoczył koło i wrócił nad pole. Miał przy sobie krótką włócznię z kamiennym ostrzem. Obiecano mu, że jeżeli zdoła obronić się przed dwoma jastrzębiami, to będzie mu wolno wrócić do domu.

Prawdopodobnie wcale w to nie wierzył. Było by to niemądre ze strony Neshgajów, gdyby pozwolili mu wrócić do swego plemiona z informacjami o nowej broni. Jeżeli zabije pierwsze dwa ptaki, to wypuszczą na niego inne. Nie miał szansy ucieczki.

Postępował jednak tak, jak mu kazano i wrócił nad pole na określonej wysokości tak, aby można było obserwować walkę. Kiedy szybował w dół, dwóm jastrzębiom zdjęto kapturki i treserzy wyrzucili je w powietrze. Krążyły przez chwilę, aż z ochrypłym krzykiem wspięły się ponad człowieka. Uciekał w panice. Oba ptaki runęły w dół jak pierzaste gromy. Uderzyły z hałasem, dobrze słyszanym przez obserwatorów. Zanim to zrobiły, człowiek-nietoperz złożył skrzydła i obrócił się twarzą do nich. Jeden uderzył go w głowę, lecz zginął od noża, jednak nie rozluźnił szponów. Drugi uderzył kilka sekund później, wbijając szpony w brzuch. Skrzydlaty człowiek runął z krzykiem; uderzył o ziemię tak silnie, że złamał nogę i kość jednego skrzydła. Jastrząb, który przeżył nadal targał go za brzuch.

— Oczywiście nie możemy zabrać tresera dla każdego ptaka — rozmawiał Ulisses. — Uczymy je, by przebywały w osobnych klatkach, otwieranych mechanicznie. Nie będą miały kapturów. Wylecą i zaatakują najbliższego człowieka-nietoperza, potem będą dalej atakować.

— Miejmy nadzieję — zadudnił Shegnif. — Nie wierzę za bardzo w skuteczność jastrzębi.

Mimo tego Wielki Wezyr wydawał się zadowolony. Shegnif ukłonił się i zasalutował trąbą kilka razy w kierunku władcy, którego odwieziono do pałacu misternie rzeźbionym pojazdem. Teraz Shegnif szedł przez chwilę obok Ulissesa, rozmawiając i raz czule dotknął go w nos końcem trąby.

— Naprawdę los się do nas uśmiechnął, kiedy błyskawica obudziła kamiennego boga — wyznał. — Chociaż, niewątpliwie, to Nesh posłał grom.

Uśmiechnął się. Ulisses nie wiedział jeszcze, czy częste odniesienia Wezyra do boga, są wynikiem pobożności czy ironii.

— Nesh „odkamienił” ciebie, abyś był pomocnym dla jego narodu. To właśnie powiedzieli mi kapłani, i nawet ja, Wielki Wezyr Jego Wysokości chylę czoła, kiedy najniższy kapłan przekazuje mi najzwyklejszą prawdę. Tak więc wybrano mnie, abym powiedział ci, że naprawdę masz szczęście. Jesteś jedynym obcym, jedynym nie-Neshgajem, którego zaproszono do przeczytania Księgi Tiznaka. Nawet bardzo niewielu Neshgajów miało ten zaszczyt.

Nazajutrz rano zrozumiał, co miał na myśli Shegnif. Przyszedł do niego kapłan, odziany w kaptur i szaty, szare jak jego skóra. Trzymał różdżkę, z wyrzeźbionym znakiem „X” w złamanym okręgu. Nazywał się Zhisbroom. Był młody, uprzejmy i pokorny, ale wyraził się jasno, że wysoki kapłan wzywa, a nie prosi Ulissesa o stawienie się w świątyni.

Ulisses pojechał na zachodni kraniec miasta, gdzie zaprowadzono go do kamiennego budynku o kwadratowych ścianach i trzech kopułach. Zdziwiły go tak małe rozmiary. Był to sześcian o krawędzi długości dziesięciu stóp i nie znajdowało się we wnętrzu nic oprócz granitowego posągu Nesha na samym środku. Nesh wyglądał jak samiec Neshgaj, chociaż kły miał dłuższe niż normalnie i grubszą trąbę.

Na rogach trójkąta, wewnątrz którego umieszczono posąg Nesha, stało trzech kapłanów, niczym wartownicy.

Zhishboom przeprowadził mężczyznę obok pierwszego kapłana i stanął. Nacisnął mały kamienny blok i fragment granitowej podłogi przed nim osunął się. Poprowadził Ulissesa w dół granitowymi schodami, oświetlonymi zimnym, roślinnym światłem. Za nimi granitowa płyta zasunęła się, i znaleźli się jakby w grobowcu.

Nie podejrzewał, że pod powierzchnią istnieje jeszcze jedno miasto.

Jego obszar wynosił cztery mile kwadratowe i posiadał cztery poziomy. Nie było zbudowane przez Neshgajów. Nie zabrało mu dużo czasu odgadnięcie tego, nawet bez podpowiedzi ze strony kapłanów. Ulisses uświadomił sobie, że jest wewnątrz jakiegoś bardzo starożytnego muzeum.

— Kto zbudował to miasto? — zapytał.

— Nie wiemy — odparł kapłan. — Są dowody, że było niegdyś zamieszkiwane przez ludzi, wywodzących się od psów czy jakiegoś gatunku kotów. Nie sądzimy jednak, że to oni je zbudowali. Znaleźli to miejsce i żyli tu, nie niszcząc przedmiotów, które widzisz. A potem zniknęli, mogli zostać zabici lub z jakiegoś powodu odeszli. Są ludzie na Drzewie, którzy przypominają tych dawnych mieszkańców. Mogą to być ich potomkowie.

— Wtedy, my Neshgaje, byliśmy małym i prymitywnym plemieniem. Kiedy dotarliśmy tutaj, niektórzy twierdzą, że jako uciekinierzy z Drzewa, znaleźliśmy wiele rzeczy, które nam się przydały. Na przykład: układy roślinne, baterie i silniki wyrosły z nasion, przechowywanych w pojemnikach. Jest także wiele przedmiotów, których przeznaczenia nie byliśmy w stanie określić. Gdybyśmy potrafili, moglibyśmy zniszczyć Drzewo. Może właśnie dlatego tak zależy Drzewu na pokonaniu nas. Chce nas zniszczyć, zanim odkryjemy, jak je zabić. — Przerwał i podjął na nowo. — I jest jeszcze Księga Tiznaka.

— Tiznaka?

— Był największym z naszych kapłanów. Kiedyś odkrył, jak czytać Księgę. Chodź za mną. Zabiorę cię do Księgi, jak mi kazano. I do Kuushmurzha, wysokiego kapłana.

Kuushmurzh był bardzo starym i pomarszczonym Neshgajem, w grubych szkłach na oczach i o roztrzęsionych dłoniach. Pobłogosławił Ulissesa nie wstając z wielkiego krzesła, wyściełanego licznymi poduszkami. Powiedział, że spotka się z nim ponownie, gdy Ulisses przeczyta Księgę. To znaczy, jeżeli będzie ją potrafił przeczytać.

Ulisses podążył za młodym kapłanem. Mijali wystawę za wystawą, wszystkie, chronione przezroczystymi ściankami z jakiegoś materiału, aż weszli do niszy, pustej — z wyjątkiem metalowej płyty, przytwierdzonej do metalowej platformy.

Zatrzymał się przed nią i odezwał.

— Dziwne. Czy wiesz co tu kiedyś było?

— Zdaje się, że TY — wyjaśnił Zhishbruum. — Przynajmniej według legendy. Platforma była pusta, kiedy my, Neshgajowie, znaleźliśmy to miejsce.

Ulissesowi szybciej zabiło serce, oblał go zimny ppt. Schylił się, by spojrzeć na czarny napis na żółtym metalu. W pokoju było tak cicho, że słyszał krew szumiącą mu w uszach. Światło bez źródła było ciężkie jak pokrywa Grobowca Wieków.

Litery wyglądały na przekształcone z alfabetu łacińskiego lub Międzynarodowego Alfabetu Fonetycznego, który oparto na wielu abecadłach. Badał litery, a kapłan stał za nim, cierpliwie jak słoń, jego przodek. Jeżeli założy podobieństwo tych liter do Alfabetu Fonetycznego, to wówczas będzie w stanie je rozszyfrować. Było trzydzieści linii i z pewnością potrafił rozszyfrować niektóre słowa, bez względu na to, jak bardzo język się zmienił.

Oczywiście — mówił do siebie — ten język nie ma nic wspólnego z angielskim. Nie miał prawa wierzyć, że nadal znajduje się w Ameryce Północnej. Mógł zostać przeniesiony do Euroazji lub Afryki i ten język mógł wywodzić się z dowolnego języka spośród tysięcy języków z jego czasów.

Jednak arabskie cyfry nie powinny były się zmienić. A tutaj nie było nic podobnego z wyjątkiem jedynek; lecz to także mogło być L. Może cyfry z jakiegoś powodu zostały zapisane słownie.

„Čuziz Zine Nea”. To były jedyne wielkie litery. Czy mogły znaczyć Ulisses Śpiewający Niedźwiedź? A po angielsku Ulisses Singing Bear? Początkowy fonem U w Ulissesie z jakiegoś powodu stał się zwartosz-czelinowy, może przez następującą po nim na końcu wyrazu głoskę zwartoszczelinową? Może w niektórych przypadkach końcowa głoska wyrazu, poprzedzająca bezpośrednio pierwszą głoskę następnego wyrazu, wpływała na nią, jeżeli mieściła się w pewnej kategorii. Tak jak Zine mogło być kiedyś Singing, a poprzedzone dźwięczną głoską, udźwięcz-niło się. Końcówka „ing” przeszła w „en”, a potem „n” przyczyniło się do nosalizacji „e”, lecz w trakcie ewolucji języka wpływało na wszystkie wyrazy następujące po nim, które zaczynały się fonemem dwuwar-gowym lub wargowo-zębowym. Tak więc, mimo że, końcowe „n” z Zine zniknęło i Bear (niegdyś Ber, potem Be) zmienił się w Ne, kiedy następowało po nim słowo kończące się na m lub n.

Rozważał tę teorię, … aż nagle gwizdnął i mruknął pod nosem. — Zdaje się, że mam!

Te słowa miały jakiś sens. Litery pochodziły z alfabetu fonetycznego lub czegoś podobnego. Ten język to był angielski. Zmienił się jednak w coś analogicznego do struktury języków celtyckich z jego czasów. Były tu słowa, których w ogóle nie potrafił przetłumaczyć albo tylko się domyślał ich znaczenia. W końcu nowe słowa pojawiały się prawie co roku, a niektóre zostawały na stałe, tę możliwość też trzeba brać pod uwagę.

Ale to było to. TUTAJ ULISSES ŚPIEWAJĄCY NIEDŹWIEDŹ…, SŁYNNY SKAMIENIAŁY CZŁOWIEK, NAGLE… W NIEGO… STRUMIEŃ MOLEKUŁ PODCZAS NAUKOWEGO EKSPERYMENTU W SYRAĆUSE W NOWYM JORKU, DAWNEMU NARODOWI STANÓW ZJEDNOCZONYCH AMERYKI. STAN SKAMIENIENIA OD…

Data była dla niego niezrozumiała. Z jakiegoś powodu nie użyto cyfr arabskich; jednak data musiała odpowiadać rokowi 1985. Data otwarcia wystawy także była niezrozumiała.

Nie miało znaczenia, czy był rok 6985 czy też 50 000, chyba ta pierwsza data była bardziej prawdopodobna. Po pięćdziesięciu tysiącach lat język stałby się zupełnie niezrozumiały.

To nie miało znaczenia. Najważniejsze, że kiedyś siedział na tym metalowym czy plastykowym postumencie z doczepioną tabliczką, a zwiedzający, może miliony ich, przechodzili obok i czytali te słowa na różne sposoby, tak jak się zmieniał język, spoglądali na nieruchomego z przestrachem, a także z rozbawieniem, gdyż ludzie nie potrafią powstrzymać się od docinków nawet w obliczu śmierci. Gdyby wiedzieli, że jeszcze będzie żył, gdy oni zamienią się w proch po tysiąckroć, spoglądaliby nawet z zazdrością.

Zastanawiał się, co się z nim działo. Czy ktoś go ukradł? A może wraz z postumentem umieszczono go najpierw gdzie indziej, a potem tutaj przeniesiono? Czy w drodze oddzielono go od postumentu? Kto wie, co się wydarzyło? To działo się tak dawno temu, że na zawsze pozostanie tajemnicą.

Wyprostował się i Zhishbroom poszedł do przodu. Przeszli wiele korytarzy, aż w końcu Neshgaj stanął przed pustą ścianą. Wymówił jedno słowo i ściana zaczęła topnieć i rozmazywać się, aż powstało przejście. Ulisses podążył za olbrzymem do małego pomieszczenia, ukształtowanego jak wnętrze piłki. Ściany pokrywała srebrzysta, połyskująca substancja, pośrodku pokoju zawieszony jakby w powietrzu znajdował się srebrny dysk. Zhishbroom wziął Ulissesa za rękę i podprowadził go do dysku. Przedmiot wisiał przed nim, odbijając jego twarz.

Nie odzwierciedlał jednak postaci Zhishbrooma, który stał za Ulissesem.

— Ja nic nie mogę przeczytać w Księdze — smutno wyznał Neshgaj.

Po chwili dodał:

— Zawołaj, kiedy skończysz. Drzwi się otworzą. Zaprowadzę cię wtedy do Kuushmurzha, powiesz mu, co przeczytałeś.

Ulisses nie słyszał, jak Neshgaj odszedł. Nadal wpatrywał się w swoje odbicie, aż zniknęło, a raczej wyparowało. Jego ciało, warstwa po warstwie ginęło, stanęły przed nim same kości, one też zniknęły, osunęły się w nicość. Pozostał sam dysk.

Zrobił krok do przodu.

Pojawiały się przed nim rozmaite kształty, spowite jakby w niewidzialnej mgle, która topniała od słońca, przychodzącego razem z nim.

Szedł naprzód, z wyciągniętą ręką, lecz niczego nie mógł dotknąć. Przeszedł przez wielkie drzewo, pokonał ciemność i wyszedł na drugą stronę. Kobieta, piękna brązowa kobieta, ubrana jedynie w kolczyki w uszach i nosie, pierścionki i koraliki, z połową ciała pomalowaną we wzory, przeszła przez niego. Poruszała się szybko, jakby na przyspieszonym filmie.

Przez chwilę wydawało się, że ktoś jeszcze zwiększył prędkość filmu. Potem zwolnił i Ulisses stał teraz przed innym, gigantycznym drzewem w świetle księżyca. Księżyc w pełni był tym samym, który znał sprzed skamienienia. Drzewo trzykrotnie przerastało największą kalifornijską sekwoję. Jego podstawa kryła kilka wejść, z których padało delikatne światło. Przez park pełen studni przeszedł młodzieniec, mniej więcej szesnastoletni, przyozdobiony był wstążkami i frędzlami w gęstych włosach, wokół uszu, palców rąk i nóg i innych części ciała; chłopiec wszedł do drzewa. Ulisses pospieszył za nim, schodami w górę. Nie rozumiał, jak mógł nimi iść, jednocześnie nie dotykając schodów, ani jak jego ręka mogła przejść przez młodzieńca, kiedy spróbował go dotknąć.

Chłopiec mieszkał we wnętrzu drzewa, z dwunastoma innymi. Mieszkania, a raczej cele w drzewie, posiadały nieliczne ozdoby i sprzęty. Stało tam łoże z czegoś mchopodobnego, stoły-nie więcej niż sześć cali nad podłogą, mały piec, trochę garnków, patelni i zastawa stołowa. W rogu znajdowała się skrzynka, pomalowana przez jakiegoś malarza amatora. Mieściła jedzenie i płyny. To było wszystko.

Opuścił drzewo i powędrował parkiem, który zaczął niknąć. Miał poczucie mijania czasu. Długiego czasu. Nadal trwała noc. Księżyc się zmieniał. Najwyraźniej teraz posiadał atmosferę i morza, ale jeszcze nie wyglądał na w pełni ukształtowaną planetę. Drzewa, znacznie większe niż sekwoje, rosły na całym terenie, który Ulisses przemierzał, niczym duch. Miały przeolbrzymie pnie i masywne gałęzie, rozłożone promieniście, z których wyrastały w dół pionowe podpory, by zaryć się ostatecznie w ziemi. Były to znacznie pomniejszone wersje znanego mu Drzewa. Tworzyły małe miasta, które dostarczały mieszkańcom wszelkiego potrzebnego pożywienia, oprócz mięsa.

Istniały jeszcze drzewa zawierające eksperymentalne laboratoria. Kryły koty i psy o znacznie powiększonych mózgowiach, niż u zwierząt z jego czasów. Były też małpy, które zgubiły większość włosów i ogon, chodziły wyprostowane. I jeszcze wiele innych zwierząt, najwidoczniej mutantów genetycznych.

Nagle świat zaczął jeszcze szybciej wirować i Ulisses, nie wiedząc jak, znalazł się na Księżycu. Brązowa Ziemia wisiała blisko horyzontu. Mimo masy chmur rozpoznał wschodni kraniec Azji.

Księżycowy krajobraz był czysty i łagodny. Rosły wielkie drzewa i wiele jaskrawych roślin; wśród nich żyły ptaki i małe zwierzęta. Na wschodzie pojawił się nieśmiało świt. Słońce wzeszło raptownie i oświetliło zachodni stok góry — niegdyś, jak przypuszczał, ściany krateru, który wygładziła erozja, wiatr i wody. A może zmieniały je na wpół boskie siły istot, które dały Księżycowi atmosferę i oceany i przeobraziły kamienne pokłady w ciemną, bogatą glebę.

Boskie istoty musiały także przyspieszyć obroty Księżyca, gdyż Słońce wznosiło się szybko i zaszło w przybliżeniu po dwunastu godzinach. Wtedy pomknął przez parkową krainę, którą porastały drzewa, zamieszkałe przez ludzi i liczne, najróżniejsze, myślące gatunki. Wszystkie nieludzkie istoty, z wyjątkiem jednej, pochodziły od ziemskich zwierząt.

Wyjątek stanowiło wysokie, długonogie, różowawe stworzenie, o kręconych włosach, od szyi w górę, pod pachami, w okolicy ogona i z tyłu nóg. Twarz miało by ludzką, gdyby nie mięsista narośl, jak u złotokreta, zdobiąca czubek jego zadartego nosa. Zwierząt tych zobaczył wiele, najwidoczniej były gośćmi z jakiejś odległej gwiazdy. Jeżeli miały statek kosmiczny, to nie znajdował się w zasięgu jego wzroku.

Ulisses ciągle szybował, jak duch ponad powierzchnią księżyca, aż niewidocznie i lekko jak zefir wleciał do laboratorium ukrytego w drzewie. Tutaj zobaczył ludzi i nieludzi obserwujących eksperyment. Wewnątrz przezroczystego, plastykowego sześcianu tkwiła nieruchoma postać. Na niej skupiały się wielokolorowe promienie, skierowane z urządzenia, niczym karabin laserowy. Laser wylewał z siebie energię, która penetrowała ściany sześcianu i rozbijała się o nieruchomą postać.

Rozpoznał ją. To był on sam.

Najprawdopodobniej naukowcy starali się pobudzić naturalny ruch jego atomów.

Wiedział, jaki odniosą efekt.

Ale co robił na księżycu? Czy pożyczono go naukowcom z powodu, którego nigdy nie pozna? Skoro tak, to przetransportowano go z powrotem na Ziemię, chociaż to mogło zdarzyć się tysiąc lat później.

Tak samo raptownie jak opuścił Ziemię, na nią powrócił. Wszystko, nie tylko przestrzeń, uległo przemianom, minęło też wiele czasu.

Ziemia była spustoszona. Okrążały ją wściekłe wiatry. Polarne czapy stopniały, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów oraz miażdżące masy morskie zmieniły ląd, który jeszcze pozostał.

Jak wyjaśnić to, co się stało? Co spowodowało tą całkowitą masakrę? Może powodem były wielkie, świetliste łzy, pokrywające poparzoną Ziemię, które przedarły się przez dym. Nie, nikt tego nie mógł wytłumaczyć. Dymy zniknęły, a powietrze zrobiło się znowu czyste, ciszę mąciły tylko potężne burze piaskowe. Pokazały się teraz małe grupki istot rozumnych i zwierząt, które kryły się pod ziemią. Siali ziarno i uprawiali kawałki gruntu. Sadzili drzewka, które przetrwały pod ziemią.

Łzy znowu się pojawiły, unosiły się chwilę ponad koloniami. Tylko jedna spośród kilku podjęła działanie. Wysłała kilka wiązek energii, które spaliły małe drzewo, zamieszkałe przez czterdziestu ocalałych „homo sapiens”.

Inne stworzenia rozumne: ludzie-koty, ludzie-psy, ludzie-leopardy, ludzie-niedźwiedzie i ludzie-słonie nie ponieśli strat. Najwidoczniej ktoś, kto zesłał łzy — chyba że one same były niezależne — chciał zniszczyć tylko homo sapiens.

Ludzie-nietoperze także należeli do tego gatunku i ich też wymordowano.

Niewolnicy Neshgajów i Vroomowie nie byli ludźmi. Pochodzili od mutantów małp. To wyjaśniało, dlaczego nie ucierpieli podczas inwazji łez.

Dalej dryfował ponad powierzchnią Ziemi. Czas prześlizgiwał się obok albo to on prześlizgiwał się po Czasie. Każdy większy masyw lądowy posiadał teraz jedno tylko drzewo. Wszystkie drzewa na każdym kontynencie przeobraziły się, połączyły i stały jednym. Rosły i rosły. Nadejdzie czas, kiedy Drzewo pokryje cały kontynent. Tylko tereny nadmorskie zostały wolne, gdyż słona woda hamowała wzrost. Ale Drzewo przeobrazi się, aby pokonać tę zaporę. I wtedy wszystkie kontynentalne drzewa połączą się, jednocząc swoją indywidualność pewnym roślinnym systemem, którego Ulisses nie rozumiał. Będzie posiadać jeden mózg, jedną osobowość, jedno ciało. I zostanie panem planety. Na wieki wieków. Amen.

Chyba, że Neshgaje i kamienny bóg pokonają je.

Wydało mu się, że wychodzi tyłem z dysku.

Potem, rozmawiając z wielkim kapłanem, sformułował swoją teorię co do Księgi Tiznaka. Kuushmurzh miał teologiczne wytłumaczenie dla tych dziwnych rzeczy, które pokazywały się czytającym Księgę. Nesh dyktował jej zawartość według tego, co, jego zdaniem, dana osoba powinna w księdze znaleźć. Ale wysoki kapłan przyznał, że jego wytłumaczenie może być błędne. To nie dogmat.

Ulisses myślał, że ktokolwiek zrobił dysk, umieścił w nim zapis przeszłości. Zapis ten nie był prawdopodobnie dokonany, kiedy opisywane w nim wydarzenia pojawiały się. Jedną z osobliwości Księgi było to, że zawierała jedynie „przełomowe momenty”. To znaczy, osobiste pragnienia każdego czytającego przyzywały w księdze te wydarzenia, które interesowały czytelnika. To tak samo, jak wybieranie jakiejś książki historycznej w bibliotece. Księga, penetrując psychikę, wykrywała to, czego czytelnik chciał się dowiedzieć i wtedy dostarczała informacji.

— I to też może być prawdą — stwierdził wysoki kapłan. Ciemnoniebieskimi oczyma spojrzał na Ulissesa spod kapelusza o trzech rogach. — Twoje wyjaśnienia pasują dobrze do faktów, a zarazem nie kolidują w ogóle z oficjalną teorią. W końcu, ktokolwiek wykonał dysk, zrobił to na polecenie Nesha.

Ulisses skinął głową. Nie było sensu temu zaprzeczać.

— Czy teraz rozumiesz, że Drzewo jest istotą myślącą i zarazem naszym wrogiem? — spytał Kuushmurzh.

— Tak mi powiedziała Księga.

Kapłan uśmiechnął się:

— Ale ty niekoniecznie wierzysz Księdze?

Ulisses pomyślał, że lepiej nie odpowiadać. Mógł powiedzieć, że większość zawartości Księgi była prawdziwa, ale że dysk wykonały istoty rozumne, i każdy osobnik z krwi i kości może popełnić błąd. Lecz Kapłan odpowiedziałby tylko, że dysk nie może się mylić i niemożliwe, że Nesh — jedyny bóg — zrobił błąd.

Kiedy wrócił na lotnisko, zmienił swój stosunek do Thebi. Nie byk już potencjalną matką jego dzieci. Wątpił, czy ona lub jakaś inna niewolnica, czy też kobieta Vroomawów, mogła z nim zajść w ciążę. Chociaż wyglądała na nieznacznie przekształconą formę homo sapiens, miała prawdopodobnie inny garnitur chromosomów. Pozostawała jałowa, jak długo był jej jedynym partnerem. Udowodnił to upływ czasu.

Oczywiście możliwe, że była bezpłodna bez względu na partnera. Lecz Lusha też z nim była dość długo, by mógł ją zapłodnić. Jednak możliwe, że ona też była bezpłodna. Albo, że obie kobiety w tajemnicy przed nim stosowały metodę kontroli urodzeń. To nie wydawało się prawdopodobne, gdyż nigdy o tym nie słyszał wśród ludów, jakie napotkał. Płodność była teraz czczona tak, jak w pierwszym Paleolicie na Ziemi.

W miesiąc po jego pierwszej wizycie w świątyni Nesha, znalazł trochę czasu na następne. Chociaż nie dostał pozwolenia na czytanie Księgi Tiznak, to mógł badać podziemne miasto, a raczej muzeum, jak o nim myślał. Znalazł wiele przedmiotów, których przeznaczenia się domyślił, chociaż dużo było bezużytecznych, gdyż nie wiedział, jak je zasilać. Znalazł urządzenie, które nie zmieniło się na tyle od tego, jakie znał, by nie mógł go rozpoznać. Pobrał próbki tkanki ze swojej skóry i od kilku niewolnic, i umieścił je w urządzeniu kojarzącym. Tkanki niewolnic ułożone obok jego własnych, robiły się czerwone. Nie mógł z nimi mieć potomstwa.

I to wszystko. Odepchnął maszynę z uczuciem rozczarowania. Jednak, gdzieś w środku, czuł rodzące się uniesienie. Oddalił to dobre uczucie. Musiał już iść. Jeżeli pozwoli mu rozwinąć się i umocnić, będzie cierpiał jak winny.

Ale dlaczego? — powiedział do siebie. Nic na to nie mógł poradzić, że nie mógł stać się ojcem nowego rodu ludzkiego. Nie ma też tragedii, że Ziemia nie zazna na nowo ludzkości. Latające łzy postanowiły ekster-minować homo sapiens, lecz pozostawiły w spokoju inne myślące istoty. Nie dlatego, że potencjalnie miały w sobie mniej zła. Nie uczyniły jednak na Ziemi nic złego, jak dotychczas, i dlatego zostały oszczędzone.

Dlaczego miałby odnowić swoją zgubną i niszczącą rasę?

A jednak czuł się winnym, że nie był w stanie tego zrobić.

Czuł się także winnym z tego powodu, że wolał Awinę od Thebi czy innych z jej rasy.

To wyjaśniało, dlaczego trzymał Thebi jako osobistą służącą i jeszcze dodał inną niewolnicę. Nadal nazywał je ludźmi, którymi w pewien sposób były. Nową niewolnicą była złotoskóra dziewczyna, imieniem Phanus. Była tak samo łysa jak inni, lecz brodę miała mniej wystającą i ładne rysy.

Awina nic nie powiedziała, kiedy Phanus zgłosiła się do jego biura. Rzuciła Ulissesowi długie spojrzenie, które wiele mu powiedziało i sprawiło, że poczuł się winny. Aby to zrekompensować, poddał obie kobiety pod bezpośrednie zwierzchnictwo A winy. Mógł się domyślać, że przez to ich życie stanie się jeżeli nie piekłem, to przynajmniej od czasu do czasu bardzo nieprzyjemne. Jednak zbyt zajmowała go jego flota powietrzna, aby długo takie rzeczy zauważać.

Nadszedł czas, kiedy pierwszy sterowiec był gotów. Wielka, srebrna konstrukcja miała dwanaście mocnych silników w sześciu kadłubach i mogła unieść wielu ludzi lub wiele bomb, albo też ładunek obu. Wówczas, po ustawicznie powtarzanych żądaniach Ulissesa, kłótnia między flotą a armią została zażegnana. Obie strony twierdziły, iż statki powietrzne i ich załogi powinny podlegać ich władzy. W wyniku tego Ulissesowi ograniczano dostęp do materiałów i przeszkadzano w decyzjach. W końcu wpadł do biura Wielkiego Wezyra i zażądał stworzenia oddzielnej formacji. Natychmiast.

Shegnif zgodził się i uczynił Ulissesa admirałem floty, chociaż nie wodzem sił powietrznych. To stanowisko dał swojemu siostrzeńcowi, Graushpazowi. Ulisses nie cierpiał go, ale nie mógł na to nic poradzić. Poza tym, wszystkich poruszyło jego śledztwo co do dostaw, jakie otrzymywał, ich kosztów i jakości. Shegnif próbował zataić odkrycia Ulissesa, lecz on przekazał raport władcy Zhigbruwzhowi.

Graushpaz, siostrzeniec, sprzedawał siłom powietrznym gorsze towary.

Co więcej, oficer-człowiek miał odwagę przyjść do Ulissesa i powiedzieć mu, że ludzie z lotnictwa byli bliscy buntu z powodu złego jedzenia, jakie dostawali. Żywność sprzedawał im Graushpaz.

Ulisses zgodził się wstawić za siostrzeńcem pod warunkiem, że skończy się prywata i zwłoki w dostawach.

Shegnif upierał się, aby Graushpaz nadal był wodzem sił powietrznych. W innym razie siostrzeniec będzie musiał popełnić samobójstwo, a on, Shegnif, popadnie w niełaskę.

— Wszyscy wiedzą, że to on jest winny — zdenerwował się Ulisses.

— Wszyscy wiedzą, zgoda — przytaknął Shegnif. — Ale jeżeli nie został publicznie oskarżony, to nie musi popełniać samobójstwa.

— Nie będę więcej znosił jego oszustw — obstawał przy swoim Ulisses. — I upieram się, aby nie leciał z nami, kiedy ruszymy na Dhulhulikhów!

— Musi z wami lecieć — powiedział Shegnif. — To jest jedyny sposób na odkupienie win. Musi dokonać czegoś niezwykłego w czasie wojny.

Ulisses zostawił w spokoju tę całą sprawę.

Nie uśmiechał się jednak, kiedy Shegnif kontynuował politykę przeładowywania sterowców Neshgajami-oficerami. Mimo, że Ulisses zbliżył się do władcy i wysokiego kapłana, Wielki Wezyr nie ufał mu całkowicie. Jego postawa była, zrozumiała w obliczu rewolty, która miała miejsce dziesięć dni wcześniej w pogranicznym miasteczku. Żołnierze Vroomawie odmówili wykonania rozkazów i zamieszkania wraz z niewolnikami. Najwidoczniej według nich wspólne zakwaterowanie było zniewagą. Kiedy Neshgaje sprowadzili innych żołnierzy, aby stłumić bunt, ci stanęli po stronie rebeliantów. Wówczas skierowano neshgajskich żołnierzy i zaczęła się walka. Niewolnicy wykorzystali to i zmasakrowali niektórych ze swych panów, Neshgajów.

Wiadomość o tym rozniosła się wśród całej ludności. Zapanowało takie napięcie i wprowadzono takie środki ostrożności, że prace Ulissesa zostały poważnie opóźnione.

Sytuacja nie zmieniła się, kiedy armia trzystu ludzi-nietoperzy najechała na lotnisko. Tym razem wykryli ich zwiadowcy, których Ulisses wysłał na brzeg Drzewa. Miał okazję wykorzystać pięć ze swoich sterowców, wraz z ładunkiem łuczników, grenadierów i jastrzębi. Ptaki zasmakowały krwi, a załogi odkryły jak bardzo pomagają im ćwiczenia i dyscyplina. Trochę ucierpieli, lecz wszystkie statki powróciły.

Zasługi Ulissesa rosły. Dzięki tej potyczce pokazano ludziom, że muszą jednak walczyć po stronie Neshgajów, a nie przeciwko nim — przynajmniej na razie. Nietoperze zdradzili się, że chcą wymordować zarówno Neshgajów, jak i ich sprzymierzeńców, ludzi.

Był chłodny poranek, niebo czyste, od morza z prędkością sześciu mil na godzinę wiała bryza, kiedy pierwszy z dziesięciu sterowców wzniósł się w powietrze. Statek flagowy „Veezhgwaph” (Błękitny Duch) miał czterysta trzydzieści stóp długości i sześćdziesiąt stóp średnicy. Powłoka była srebrna, a na dziobie namalowano na niebiesko odrażającego demona. Gondola kontrolna wisiała pod dziobem, trzy kadłuby z silnikami podwieszono z trzech stron. Wydrążone wnętrze statku zawierało szkielet, wykonany z bardzo lekkich łusek roślinnych, złączonych razem, kil, główny pomost, pomosty boczne, luki oraz dziesięć gigantycznych balonów. Na wierzchu powłoki znajdowały się kokpity dla łuczników, grenadierów i bombardierów oraz dla treserów jastrzębi. Wzdłuż każdego boku, pośrodku, usytuowano kabiny dla strzelców. Pozostałe otwory stanowiły wyjście dla strzał, bomb i ptaków. Konstrukcja ogona kryła kilkanaście kokpitów, były tam też w spodzie otwory dla ptaszników. Zrobiono także luki dla bomb i wypuszczania kotwic i bosaków.

Ulisses stał na mostku, niższym pokładzie gondoli kontrolnej, za sternikiem. W gondoli byli także radiooperatorzy, nawigatorzy, oficerowie odpowiedzialni za przekazywanie rozkazów do różnych części statku oraz kilku łuczników. Gdyby nie wepchnęli mu tylu Neshgajów, mieliby na mostku więcej miejsca.

Przeszedł przez tłum na tył gondoli i wyjrzał. Pozostałe statki były daleko w tyle, lecz zbliżały się szybko. Ostatni połyskiwał tylko srebrzyście na tle nieba; dogoni ich za godzinę i wtedy podążą w szyku.

Piękno wielkich powietrznych statków i myśl, że są jego dziełem, wywołały ból w piersi. Był z nich bardzo dumny, szczególnie teraz, gdy wiedział, że są jeszcze cenniejsze, niż z początku sądził. Ludzie-nietoperze mogli teoretycznie wzlecieć ponad sterówce i zrzucić na nie bomby. Ale teraz nie byliby w stanie tego dokonać, jeżeli statki nie zeszłyby na niższą wysokość. Sterówce wznosiły się bowiem i jeszcze będą się wznosić, aż osiągną pułap trzynastu tysięcy stóp. Tam powietrze było zbyt rozrzedzone dla nietoperzy. Nie będą mogły zbliżyć się do sterowców, dopóki te nie znajdą się nad swoim celem.

Ich przeznaczeniem był środek Drzewa, jeżeli mieli ufać swoim informatorom. Ból wspaniale niweczył kłamstwa, a ludzie-nietoperze wzięci do niewoli podczas drugiego i pierwszego najazdu, poddani zostali teraz takim torturom, jakie tylko ich kruche ciała były w stanie znieść. Dwóch nie poddało się i zmarło, ale inni w końcu powiedzieli i przysięgali, że to prawda.

Na wyprawę zabrano także ludzi-nietoperzy, tych, którzy jeszcze mogli mówić, aby zidentyfikowali znaki i ostatecznie zlokalizowali miasto-bazę.

Poniżej, aż po horyzont, rozciągał się gąszcz Drzewa, plątanina gałęzi, refleksów słońca, jasnych kolorów krzewów i kwiatów. Raz z gęstej, zielonej dżungli uniosła się bladoróżowa chmura. Było to ogromne stado ptaków, które odleciały z winnej latorośli, zawieszonej między dwiema gałęziami. Różowa chmura minęła kilka pni i zniknęła w zaroślach.

Ulisses odwrócił się i zobaczył Awinę, jak schodzi po drabinie z górnego pokładu gondoli. Po wypoczęciu była piękna jak śpiąca syjamska kotka. Kiedy się poruszała, stanowiła dla oka tak miły widok jak wiatr, gdyby go można zobaczyć. Teraz, gdy Thebi i Phanus nie było z nimi i tylko ona zajmowała się osobistymi potrzebami pana, cała rozpływała się w uśmiechach. Chciał poprosić ją, aby nie leciała z nim, ale rozmyślił się. Wiedział, że ich szansę na powrót są jak dwadzieścia do osiemdziesięciu, jeżeli w ogóle są jakieś. Zraniło by ją, gdyby musiała zostać.

Miała na sobie gogle, które Ulisses zamówił jako część umundurowania lotniczego. Nie będą za często potrzebne, ale podobały mu się. Nadawały szczególny wyraz ludziom na podniebnych statkach. Na ich widok czuł nostalgiczne ukłucie. Niegdyś jego konikiem było lotnictwo z pierwszej wojny światowej.

Na szyi Awiny wisiał błękitny krzyż maltański. Jej talię opasywał pas z mocnym kamiennym nożem. To uzupełniało jej umundurowanie.

Spojrzała na niego, aby upewnić się, czy nie przeszkadza w niczym i odezwała się:

— Mój panie, to znacznie lepsze niż wspinaczka po Drzewie i pływanie na tratwach wśród snoligosterów i hiposzczurów!

— To prawda — uśmiechnął się. — Lecz nie zapominaj, że będziemy musieli do domu wracać pieszo.

I cieszyć się, że w ogóle będziemy mogli, pomyślał.

Awina przysunęła się, aż potarła o niego biodrem, a ramię dotknęło jego ręki. Koniec ogona uderzał go w łydki. W gondoli panował za duży hałas, by usłyszeć jej pomurkiwanie, a nie stała na tyle blisko, by je wyczuł. Jednak był przekonany, że pomrukuje.

Odszedł, t0 nie czas, by myśleć o niej. Dowodzenie dziesięcioma statkami pochłaniało go całkowicie. Oficerowie i załoga otrzymali takie przeszkolenie, jakie mógł im dać w tak krótkim czasie, jednak nie byli weteranami.

Jak dotąd wszystko szło gładko. Na tej wysokości mieli wiatr od tyłu, który zwiększył ich podstawową prędkość do pięćdziesięciu mil na godzinę. To oznaczało, że na tej wysokości nie mogą zawrócić, nawet gdyby silniki pracowały na pełnych obrotach — cofaliby się. Lecz teraz mogli osiągnąć cel w ciągu ośmiu godzin, zamiast szesnastu, przy bezwietrznych warunkach. Pozwolił odpocząć silnikom i dać popychać się wiatrowi. W tej sytuacji dotrą do miasta Dhulhulikhów na dwie godziny przed zmierzchem. Będą mieli dość czasu, by zrobić, co planował.

Drzewo migało pod nimi jak wielka szarozielona chmura. Czasami zdarzyła się przerwa, tam gdzie gałęzie nie krzyżowały się i mógł wtedy nieomal dojrzeć dno otchłani. Co za kolos! Świat nigdy przedtem nie znał podobnych w ciągu całych czterech bilionów lat istnienia, aż do — jak obliczał — ostatnich dwudziestu tysięcy lat. I oto rosło. Drzewo. Zniszczenie takiego tworu byłoby grzechem, a raczej katastrofą.

Od czasu do czasu spostrzegał drobne postacie, o wielkich skrzydłach, to musieli być Dhulhilicy. Wiedzieli, że statki kamiennego boga i Neshgajów lecą do ich miasta. Teraz żadnego z nich nie widział, ale z góry zakładał, że w gęstwinie liści kryją się skrzydlaci pigmeje i obserwują dziesięć srebrnych igieł ponad sobą. Nie musieli też wysyłać kurierów. Na pewno przesłali wiadomości przy pomocy pulsujących membran i kabli samego Drzewa.

Przypuszczał, że już dawno sobie uświadomili, iż celem podróży statków jest miasto-baza. Mieli dość szpiegów i niewątpliwie przekupili niewolników, a może nawet niektórych Neshgajów. Zepsucie i zdrada szły chyba w parze z umiejętnością myślenia. Nie tylko ludzie mieli na to monopol.

Awina znowu do niego przylgnęła. Stracił wątek myśli. Godziny mijały mu szybko, skracane dowodzeniem flotą. Widok zmienił się tylko nieznacznie. Zmienił się układ gałęzi i ich gęstość, winna latorośl inaczej się pięła, drzewa miały inną wysokość, inne były chmury ptaków: różowe i zielone, purpurowe, szkarłatne, pomarańczowe, żółte — przemykały między pniami i ponad gałęziami.

Słońce doszło do zenitu i Ulisses kazał zredukować prędkość do takiej, aby tylko utrzymać wysokość. Wtedy w gondoli zrobiło się względnie cicho, słychać było tylko szepty podoficerów rozmawiających przez radio i szurania wielkich stóp Neshgajów, świst powietrza przechodzącego im przez płuca, burczenie w brzuchach i kaszel mężczyzn. Ciągle dochodziło skrzypienie, to poruszały się łuski łączące gondolę z główną ramą.

Słońce schodziło do horyzontu. Ulisses kazał przyprowadzić głównego więźnia. Był to Kstuuvh. Przerażony człowieczek. Ręce miał związane z tyłu, a skrzydła zszyte. Ogień, który znała już jego skóra, odbijał się żarem w oczach.

— Twoje miasto powinno być w zasięgu wzroku — zwrócił się do niego Ulisses. — Wskaż je.

— Ze związanymi rękami? — burknął Kstuuvh.

— Kiwnij głową, kiedy wskażę właściwe miejsce.

Większość pni sięgała dziesięciu tysięcy stóp i na tej wysokości otwierały się wielkim, zielonym parasolem. Około dziesięciu mil przed nimi jeden z pni dochodził prawie do trzynastu tysięcy stóp. Tam powinno kryć się miasto Dhulhulikhów, gdzieś niżej, na licznych gałęziach, wewnątrz pnia i samych gałęzi. Stąd nic nie było widać, oprócz samego drzewa. Ludzie-nietoperze na pewno będą kryć się do ostatniej chwili.

— To wielkie drzewo oznacza miasto? — spytał Ulisses.

— Nie wiem — odparł Kstuuvh.

Graushpaz położył palce swej wielkiej dłoni na kruchej szyi nietoperza i zacisnął je. Twarz Kstuuvha zrobiła się granatowa, oczy mu wyszły na wierzch i wypadł język.

Neshgaj zwolnił uchwyt. Dhulhulikh odkaszlnął i zacharczał, po czym powtórzył:

— Nie wiem.

Ulisses podziwiał go za to, że ponownie się przeciwstawił, mimo iż wiedział, że grozi mu powolna śmierć.

— Jeżeli nie wydobędziemy tego z ciebie, to mamy twoich braciszków, którzy nie są tacy uparci.

— Użyjcie ognia — drwił Kstuuvh.

Ulisses uśmiechnął się. Ludzie-nietoperze już dowiedzieli się, jak łatwopalny jest wodór i ile podjęto ostrożności podczas podróży, by nie zaprószyć ognia.

— Wystarczy igła — zagroził, ale nie zwracał już więcej uwagi na człowieczka, kazał go tylko zabrać na górny pokład. Już dosyć ludzi-nietoperzy opisało na torturach, nie wyłączając Kstuuvha, to drzewo-znak.

Wydał rozkaz uformowania szyku do bombardowania, gęsiego. Zaczęli schodzić. Przez radio floty wydano rozkaz „Na stanowiska bojowe”. Gdy zbliżyli się do wielkiego pnia, statek flagowy zszedł już na wysokość dziesięciu tysięcy stóp. Nadal znajdował się poza zasięgiem ludzi-nietoperzy, którzy nie mogli latać wyżej niż dziewięć tysięcy stóp, i to bez dodatkowego obciążenia. „Błękitny Duch” minął sterburtą kapeluszowaty wierzchołek drzewa. Jakieś fiołkowo-czerwone ptaki, o ogromnych skrzydłach i drobnych tułowiach oraz mocno owłosione, wydrowate stworzenia wpatrywały się w srebrnego Goliata.

Kilka mil za wierzchołkiem drzewa statek flagowy zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i minął ponownie pień na wysokości dziewięciu tysięcy stóp od ziemi. Poruszał się z prędkością podstawową, dziesięciu mil na godzinę pod wiatr, który zmalał do piętnastu mil. Nadal nie widzieli ani śladu Dhulhulikhów, chociaż oznak innych form życia było mnóstwo. W ich stronę wystartował klucz latających ssaków, o czarnych skrzydłach, zielonych tułowiach i żółtych głowach. Skręciły i zanurkowały w oddali w gąszcz.

Miasto było dobrze ukryte. Obserwatorzy na statku nie widzieli nic prócz zwykłej dżungli i rzek.

Jednak Dhulkhulicy wyznali na torturach, że tu żyje ich trzydzieści pięć tysięcy. Przysięgali, że na obronę miasta może ruszyć sześć tysięcy wojowników.

Statek flagowy nadal zapadał się, aż nagle, pchnięty wiatrem, prącym na jego masyw, przesunął się nad gałęzią, pięćset stóp poniżej.

Ulisses zakomenderował:

— Bombardierzy, przygotować się!

Spojrzał przez lewą burtę. Pień zdawał się lecieć na nich tak szybko, że aż musiał powstrzymywać się od wydania rozkazu ostrego zwrotu. Według jego obliczeń powinni minąć drzewo o sto jardów, zanim wiatr popchnie ich na północ.

Luki bomb zostały otwarte, bombardierzy i wszyscy ludzie czekali, aż pojawi się cel.

Ulisses także czekał. Graushpaz z tyłu przestępował z nogi na nogę. W żołądku mu burczało, machał nerwowo trąbą. Dotknął Ulissesa mokrymi mackami. Ulisses wzdrygnął się.

— Bomby zrzucone — zameldował bombardier. Statek natychmiast uniósł się, kiedy ubyło ciężaru. Ulisses wyjrzał przez burtę. Czarne łzy nadal spadały. Niektóre nie trafiły w gałąź i leciały dalej. Około dziesięciu trafiło. Pokazały się plamy ognia i wielkie kawały drzewa wystrzeliły z czarnego dymu. Były to fragmenty mniejszych drzew, rosnących na Drzewie i coś, co mogło być ciałami. Lecz czy były to zwierzęta czy skrzydlaci ludzie, trudno określić.

Dwa następne statki także zrzuciły ładunek i od razu zatańczyły z ulgą. Wiele bomb uderzyło w to samo miejsce, tworząc wielkie wyrwy w gałęzi. Ale konar w najmniejszym stopniu nie był bliższy pęknięcia. Nawet gdyby bardzo ucierpiał, nie spadłby. Rosło pod nim zbyt dużo pionowych gałęzi. Gdyby nawet zniszczono wszystkie pionowe odrosty, prawdopodobnie dalej by wisiał. Przytrzymywały go kompleksy lian, łączące konar z innymi gałęziami. Jednak fragmenty odpadły i otwierały teraz drogę rzece, która wylewała się bokami, spadając na gałąź, trzysta stóp niżej.

Ulisses wiedział, że aby zniszczyć gałąź potrzebna jest cała siła ogniowa floty. Tego nie chciał. Pragnął tylko wytrząsnąć ukrytych Dhulkhulikhów. Kiedy będzie już wiedział, gdzie są schowani, zaatakuje te miejsca.

Wielki sterowiec zrobił szerokie koło i wszedł w szyk, zaraz po tym jak ostatni statek wypuścił bomby. Wydał rozkaz, który obniżył przód maszyny i skierował ją pod zniszczoną gałąź. Ludzie z kokpitów na wierzchu pojazdu donosili, że woda z potoku leje się na nich. Wówczas statek przeszedł dołem, chwilę później dała się słyszeć seria wybuchów bomb, uderzających o gałąź. Niektóre wykonane były ze zgalaretowaciałego alkoholu i płonęły wściekle, puszczając w górę kłęby dymu.

Nadal nie było ani śladu Dhulkhulikhów.

Ulisses dał rozkaz tymczasowego oszczędzania bomb. Ponownie wykonał rundę statkiem flagowym, tym razem lecąc jeszcze niżej, chociaż dalej od pnia. Tutaj wiatr był znacznie słabszy, więc statek mógł manewrować bezpieczniej. Ale odstęp między dwiema gałęziami, gdzie wśliznął się „Błękitny Duch”, wynosił zaledwie dwieście stóp. Nie zrzucano bomb, Ulisses nie chciał, aby statek się uniósł, przez co mógł otrzeć się o górną gałąź.

Nagle zaroiło się w powietrzu od ptaków. Wybuchy i wielkie, warkoczące maszyny wypłoszyły wszystkie zwierzęta na wiele mil dookoła. Kilka ptaków uderzyło w śmigła; ich krew poplamiła boki statku. Inne ptaki obijały się o powłokę lub o szyby gondoli kontrolnej.

Ulissesa zbyt pochłaniało sterowanie statkiem, aby szukać na pomarszczonej i pooranej powierzchni Drzewa wejścia do miasta. Kiedy statek zaczął się obracać w dość szerokiej przestrzeni między gałęziami, usłyszał jak Awina głośno westchnęła z wrażenia.

— Jest wejście! — krzyknęła.

— Powoli, trzymać kurs — rzucił sternikowi.

Pod gałęzią, naprzeciw, ziała przepastna dziura. Była owalna i miała około stu stóp szerokości. Jej wnętrze, ocienione przez gałąź, wydawało się puste. Lecz Ulisses był przekonany, że musi się tam tłoczyć wielu ludzi-nietoperzy. Czekają, aż wejście zostanie odkryte. Wtedy zaczną działać. A może ich dowódca zdecydował, że lepiej będzie tylko się bronić.

— Jest następna dziura! — zawołał Graushpaz, wskazując czarny owal w pniu pod gałęzią po prawej stronie.

Statek będzie przechodzić pomiędzy dwiema dziurami, co znaczy, że może zostać zaatakowany z dwóch stron jednocześnie.

Ulisses kazał przekazać tę wiadomość pozostałym sterowcom i nie pozwolił im iść za statkiem flagowym, mieli wznieść się i krążyć. Ryzykował zejście maszyną w miejsce, gdzie nietoperze znajdą się ponad nią. Mieli teraz bomby, a wystarczy tylko jedna, aby wywalić dziurę w cienkiej powłoce, a druga, żeby zamienić „Błękitnego Ducha” w płonący, spadający wrak.

Przemówił przez radio do bombardierów w bocznych stanowiskach maszyny i w kokpitach na wierzchu. Minutę później, kiedy statek wsunął się między dziury z prędkością dziesięciu mil na godzinę, w kierunku ciemnych otworów pomknęły plujące dymem i ogniem kształty. Kilka uderzyło na zewnątrz wejść, lecz pięć weszło w jeden, a pięć w drugi otwór. Każdy miał głowicę z dziesięcioma funtami plastyku wybuchającego, jeden funt czarnego prochu i detonator z kwasem pikrynowym.

Z otworów buchnął dym. Wyleciały ciała. Statek minął otwory. W chwilę później zaczęli wyskakiwać skrzydlaci ludzie, spadali, trzepotali skrzydłami i próbowali łapać się sterowca. Wylewali się bezustannie.

W tym samym momencie w dziurach dotąd nie zauważonych pojawili się Dhulkhulicy. A na kompleksach lian aż zaroiło się od ludzi-nietoperzy.

Druga salwa rakiet trafiła w najbliższe otwory i powaliła w nich wielu. Jeden ze sterowców, lecąc ponad gigantycznym kompleksem winnej latorośli, spuścił bomby zegarowe w miejsce złączenia lian z gałęzią. Zaczep zerwał się z jednej strony, przez co pnącza zawisły. Po chwili tysiące postaci oderwało się od lian i większość zaczęła lecieć. Głównie były to kobiety i dzieci.

Awina pociągnęła Ulissesa za ramię i wskazała w dół przez sterburtę:

— Tam! — mówiła w podnieceniu. — Tam! Na dole, pod trzecią gałęzią! Wielka dziura!

Ulisses też ją dojrzał, zanim statek, skręcając za pień, zgubił otwór. Była trójkątna i wyglądała na sto jardów szerokości. Z niej, w nie kończących się szeregach, po czterdziestu, wychodzili ludzie-nietoperze. Maszerowali równo, jak na paradzie, odbijali się na brzegu dziury, skakali i skrzydłami kontrolowali upadek, po chwili zaczęli wznosić się. Nie mieli zamiaru doganiać sterowca tak jak inni, lecz lecieli w górę, niczym na spotkanie.

Prawdopodobnie zamierzali wzlecieć jak najwyżej i wtedy ruszyć do ataku.

Ulisses wydał rozkaz ustawienia sterowców w szyku bojowym, trochę powyżej wysokości osiąganej przez Dhulkhulikhów. Manewr trwał piętnaście minut. Statki musiały nabierać wysokości, jednocześnie krążąc, dzięki czemu połączyły się i skierowały w drugą stronę. Potem flota, ze statkiem flagowym o pół długości z przodu, podążyła w kierunku chmary ludzi-nietoperzy, krążących ciągle dookoła pnia, tuż poniżej jego korony.

Wielu z latających ludzi miało bomby. Nietoperze udali się do wioski Wufów, gdzie nauczyli się jak robić proch. Wufowie nie podejrzewali, że są to teraz ich wrogowie.

O ile mu było wiadomo, nietoperze nie wiedzieli nic o rakietach. Miał nadzieję, że to prawda. Sterówce łatwo by im uległy.

Poza tym nie wydawało się zbyt prawdopodobne, że Dhulkhulicy posiadają duże zapasy bomb. Siarka nie występowała na Drzewie, musieliby sprowadzać ją z południowego wybrzeża lub dalekiej północy. Miał nadzieję, że we wnętrzu Drzewa nie zostały żadne zapasy bomb.

Siły Dhulkhulikhów wydawały się niewyczerpane. Miejscami, niebo wydawało się od nich aż czarne. Może dane jeńców o sześciu tysiącach wojowników w mieście-bazie były prawdziwe.

Flota i chmara skrzydlatych wojowników zbliżały się do siebie. Statki unosiły się poniżej maksymalnej wysokości, osiąganej przez Dhulkhulikhów, lecz zanim pierwszy z ludzi-nietoperzy zbliżył się do sterowców, zwiększyły wysokość i znalazły się ponad wrogiem. Ulisses dał rozkaz i rakiety z włączonymi zapalnikami poszybowały z luków w dnie statków. Wybuchły wśród masy skrzydlatych ludzi, raniąc ich drobnymi kamieniami — szrapnelami.

Wybuchy i szrapnele wyeliminowały setki ludzi-nietoperzy. Spadali z trzepotem, uderzając o gałęzie i pnącza albo lecieli dalej w otchłań. Wielu uderzało w tych poniżej, łamiąc im skrzydła lub pozbawiając przytomności, a ci, z kolei, spadali na innych.

Statki przesuwały się z dużą prędkością, pozostawiając hordy z tyłu. Zatoczyły koło i wróciły do nietoperzy, szamoczących się z desperacją, by dostać się na wysokość sterowców. Tym razem jednak zwiększyli odstępy między wojownikami, aby uchronić się od rakiet.

Flota minęła ich, zawróciła i przeleciała ponad nimi. Tym razem oszczędzono rakiety, a z dolnych luków zrzucono kilka bomb, lub katapultowano je z bocznych stanowisk. Została już tylko godzina słońca. Drzewo otoczyła noc.

Po raz trzeci flota zatoczyła koło, tym razem statki obniżyły dzioby i ześlizgiwały się w dół. Dowódcy Dhulkhulikhów zastanawiali się, jakie szaleństwo owładnęło najeźdźców, lecz postanowili to wykorzystać. Dalej latali dookoła, a potem wznosili się spiralnie, jeden za drugim dla uniknięcia zderzenia. Cała armia wydawała się zagubiona w korkujących formacjach.

Statek flagowy nadal obniżał pułap, aż nagle, zanim znalazł się przy pierwszym z nietoperzy, podniósł się raptownie. Znajdował się teraz na równym poziomie z latającymi ludźmi i żaden z nich nie mógł wzlecieć ponad niego.

Dhulkhulicy zostali zamknięci jak w siatce.

Wśród skrzydlatych wojowników zaczęły wybuchać rakiety. Eksplodowały bomby rzucane z katapult. Powietrze pełne było dymu oraz szarżujących i spadających nietoperzy. Po chwili statek flagowy wypuścił kilka jastrzębi. Ptaki błyskawicznie rzucały się z luków, wprost w twarze najbliższych ludzi.

Statkowi flagowemu towarzyszyły cztery sterówce i te wypuściły czwartą część swoich jastrzębi. Pozostałe pięć statków nadal się obniżało. Wybuchy i jastrzębie siały takie spustoszenie, że żaden z Dhulkhulikhów ich nie niepokoił.

Z silnikami na pełnych obrotach, pięć sterowców minęło pnie i krążąc, posłało jeszcze więcej rakiet w otwory. Największa koncentracja ognia została skierowana na wielką dziuplę, jedna z rakiet musiała uderzyć w magazyn bomb, sądząc po serii wybuchów. Brzegi dziury zostały postrzępione, a kiedy dym rozwiał się, w boku pnia ziała wielka rana.

Ulisses uśmiechnął się na ten widok, lecz nagle radość go opuściła. Ostatni z pięciu sterowców stanął w ogniu!

Statek zaczął natychmiast spadać; ogień, spalając powłokę, obnażał szkielet. Drobne postacie wyskakiwały z gondoli i luków. Ludzie woleli spaść, niż spłonąć żywcem.

Wrak, rozgrzany do białości spalającym się wodorem, rozbił się o gałąź trzysta stóp niżej i tam płonął wściekle. Ogień rozprzestrzenił się po drzewach i roślinności na gałęzi. Z dymu wyłoniły się setki kobiet i dzieci, zmuszone do opuszczenia wcześniej nie zauważonej dziupli. Wiele z nich runęło w przepaść, prawdopodobnie otumanionych dymem.

Graushpaz cały zsiniał pod szarą skórą na widok masakry. Lecz to on pierwszy zobaczył te dziurę ponad gałęzią. Wszyscy inni byli poniżej i to zmąciło plany Ulissesa co do lądowania żołnierzy. Potrzebował miejsca, gdzie mógłby sprowadzić sterowiec w pobliże dziury i przywiązać go do gałęzi, by wysadzić wojsko.

Najpierw jednak powietrze musi się oczyścić.

Nadał przez radio rozkazy i cztery inne maszyny uniosły się i zaczęły krążyć. Pozostała piątka zawróciła i obie połowy floty zbliżały się teraz do siebie. Ulisses poświęcił kilka minut na sprawdzenie, czy lecą na bezkolizyjnych kursach, po czym skierował swoje wysiłki na obronę. Lecieli nadal na wysokości górnych stref, osiągalnych przez ludzi-nietoperzy. Ci odnowili szyki i przygotowywali formację do masowego ataku. Jastrzębie zabili lub odgonili, chociaż kosztem dużych strat.

Wypuszczono więc drugą partię ptaków. Jastrzębie wywołały bałagan i załamały pierwsze rzędy, ale sporo nietoperzy dotarło do sterowców. Powitano ich strzałami, gdyż bomby nie mogły eksplodować zbyt blisko statków. To jednak nie przeszkadzało ludziom-nietoperzom i zapalali bezpieczniki w swoich małych bombach; miotali je w powłokę statków lub na stanowiska strzeleckie. Niektóre nawet uderzyły w powłokę statku flagowego i zrobiły w niej duże dziury. Żadna jednak nie dotarła do wielkich komór gazowych, a przeciek wodoru był tak mały, że jeszcze nie stanowił zagrożenia.

Statki z każdego segmentu znajdowały się na tyle blisko, by otworzyć ogień krzyżowy. Wojownicy spadali w przepaść z wbitymi strzałami, a wielu z nich nie zdążyło jeszcze zrzucić bomb. Ulisses widział, jak bomba eksplodowała w rękach Dhulkhulikha, trafionego właśnie grotem z kuszy. Wybuch rozwalił go na kawałki i strącił dwóch innych.

Dał rozkaz wznoszenia i zwiększenia prędkości. Skrzydlaci wrogowie zostali niżej, z tyłu.

— Nesh! — zatrąbił Graushpaz. Ulisses odwrócił się i ujrzał płonący statek w sąsiednim segmencie. Jakiś nietoperz dotarł do niego z bombą — podpalił przeciekający wodór lub wysadził komorę gazową.

Powoli i majestatycznie statek opadł, rozpadając się na dwie połowy. Ryczały w nim białe i czerwone płomienie, za nim ciągnął się kłąb czarnego dymu. Ze sterowca wyskakiwali ludzie, niektórzy płonęli. Obok padały niezliczone sczerniałe ciała skrzydlatych ludzi. Na tym statku skoncentrowało się szczególnie dużo Dhulkhulikhów. Właśnie przez to nagromadzenie któryś z nich dostał się z ładunkiem wybuchowym. Było ich tak wiele dookoła, że ginęli setkami, rażeni falą gorąca. Ich skóry smażyły się, a płuca wysychały.

Ci, znajdujący się trochę niżej, nurkowali szaleńczo, by uciec przed spadającym wrakiem. Udało by się większości, ale przestrzeń w powietrzu była tak zatłoczona, że nie mogli się przedrzeć przez swoich, bardziej szczęśliwych pobratymców. Znikali w płomieniach i spadali wraz ze statkiem. Zanim spustoszony ogniem szkielet rozbije się o gałąź, zamienią się już w popiół.

Roślinność pokrywająca konar płonęła gwałtownie.

Ulisses zebrał flotę i ustawił w szyku, którym poprowadził ją w kierunku wielkiej dziupli ponad gałęzią. Dhulkhulicy byli w rozsypce. Krążyli jak muchy nad padliną. Nie wydawali się teraz tak liczni. Stracili około czwartej części swoich sił. Nadal pozostawało ich blisko cztery tysiące osiemset. Zastraszająca liczba przeciwko ośmiu sterowcom.

Ponownie statek znalazł się ponad Dhulkhulikhami, ponad zasięgiem ich lotu. Nie używali teraz ani strzał, ani rakiet, tylko dymu, który spowijał latających ludzi. Zrzucono jeszcze ze statków, z luków w rufie kilka bomb, z nadzieją, że wybuchy w gęstym dymie wywołają wśród nietoperzy panikę.

Sterowce ponownie zawróciły i zeszły niżej, na nowo wypuszczając gęstą warstwę dymu. Żołnierze z kokpitów na górze i bokach donosili, że w statek uderzają całe masy latających ludzi, wylatujących z dymu. Niektórzy zderzali się tak mocno, że aż przedzierali powłokę, ale pozbawiono ich przytomności i poderżnięto gardła. Potem zostali wyrzuceni przez luki.

Kiedy statki minęły drugi i najniższy poziom, zawróciły jeszcze raz. Cztery zostały, by wypuścić następną chmurę dymu, a statek flagowy wraz z trzema pozostałymi zszedł pod dryfujący obłok. Słońce już zachodziło, za sześćdziesiąt sekund zniknie za horyzontem.

„Błękitny Duch” zagłębił się w fantastyczną aleję pni i gałęzi poniżej miasta, o tysiące stóp i kilka mil na południe. Ciemności zmusiły Ulissesa do włączenia reflektorów. Sądził, że ludzie-nietoperze zobaczą ich, gdy już będzie za późno, ponieważ przeszkadzał im dym i pozostałe statki. Kilku nietoperzy mogło spostrzec światła, ale zanim domyśla się, skąd pochodzą, będzie zbyt późno na działanie, miał nadzieję Ulisses.

Stanął za sternikiem i wpatrywał się w biały tunel, który stworzyły reflektory. Po obu stronach, u góry i na dole rosły gałęzie, szerokie na tysiąc stóp i pnie na mile. Sterowiec parł do przodu już bez ciągłego wznoszenia się i opadania, jak to było podczas lotu przez miejsca o zróżnicowanych temperaturach. Kierowali się do pionowego szybu, wolnego od jakichkolwiek odrostów Drzewa. Był na tyle szeroki, że sterowiec mógł manewrować w dowolnym kierunku, zmierzając do swego celu — przepastnego wejścia tuż nad gałęzią.

Gdy statek uniósł się, jego reflektory oświetliły cały rój skrzydlatych ludzi, wlatujących do dziupli. Były to głównie kobiety z dziećmi, które uciekły podczas ataku rakietami. Mogli to też być osobnicy zamieszkujący kompleksy lian, którzy uznali je za zbyt niebezpieczne na dzisiejszą noc. Pod osłoną ciemności wchodzili do dziupli, a stamtąd do zakamarków we wnętrzu pnia i gałęzi.

Kiedy uderzyły w nich światła, większość czmychnęła w ciemność.

Ulisses nie zwracał na nich uwagi, kazał jedynie załodze i łucznikom pilnie wyglądać wojowników z bombami. Wszystkie swoje wysiłki koncentrował na wymanewrowaniu sterowca delikatnie i bezpośrednio przed otwór ponad gałęzią.

Był to śmiały ruch, lub raczej, jak twierdzili niektórzy Neshgaje, „głupi i samobójczy”.

„Błękitny Duch” posuwał się powoli. W momencie, gdy przód zbliżył się do pnia, ze stanowiska na dziobie pomknęła smuga rakiety. Jej ostry plastykowy grot zarył się w pniu. Lina przymocowana do rakiety naprężyła się, kiedy sterowiec zaczął się cofać. Wystrzelono następne rakiety z dolnych luków i ponaciągano mocno liny.

Rzucono haki i zamocowano je w szczelinach i wybrzuszeniach szarej kory. Po spuszczonych linach ludzie i koty ześliznęli się i zabezpieczyli ich końce ostrymi drewnianymi palikami, wbitymi w korę.

Następni ludzie i kilku Neshgajów podążyło linami w dół. Na skutek utraty ciężaru statek uniósł się, dodatkowo naciągając liny. Jednak wytrzymały. Następnie załoga zamontowała w korze kołowrotki i przy ich użyciu ściągnęła sterowiec.

Ulisses zszedł z gondoli wprost na korę. Inni wyszli grupą za nim.

Tymczasem ludzie, którzy pozostali w sterowcu, wypuścili jastrzębie. Niektóre poleciały w górą w rzedniejący dym. Chociaż nie widziały już zbyt dobrze, to potrafiły wyczuć wroga i, jak je nauczono, zaatakować dziobem i szponami. Inne wleciały do dziupli, najwidoczniej wyczuwając tam skrzydlatych ludzi.

Trzy pozostałe sterówce przeszły obok. Za chwilę wypuszczą swoje jastrzębie i zakotwiczą na gałęziach w pobliżu. Ich załogi miały trudniejsze zadanie niż „Błękitny Ducłi”. Będą musiały zejść do dziury po pniu i gałęzi. To zabierze im sporo czasu, a trzymając się pnia, będą wystawieni na atak. Ale Ulisses liczył na ciemność, jastrzębie i pozostałe sterówce, które zatrzymają skrzydlatych wojowników w powietrzu.

Wejście było puste z wyjątkiem kilku ciał kobiet i dzieci.

Ulisses włożył drewniano-skórzany hełm z lampą. Nie dawała zbyt wiele światła, gdyż biologiczna bateria była słaba, ale lepsze to niż nic. Poza tym połączone światła całej załogi dadzą odpowiednią widoczność.

Ulisses ustawił się na czele kolumny, ale Graushpaz dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Neshgaj powiedział:

— Żądam mego prawa do odkupienia.

Spodziewając się tego, Ulisses zszedł na bok, z poczuciem cichego zadowolenia. Graushpaz przemówił wówczas do dwudziestu oficerów Neshgajów. Była to krótka i prosta mowa.

— Zhańbiłem siebie, rzucając tym samym hańbę na was, moich kolegów oficerów i podwładnych. Wiecie o tym. Jednak wy nie musicie odpokutować. Nikt wam nie będzie robić wyrzutów, jeżeli nie pójdziecie za mną do gniazda Dhulkhulikhów. Być może wszyscy zginiemy, nie mamy przewagi i będziemy walczyć w wąskich pieczarach, które ludzie-nietoperze dobrze znają. Lecz nasz naród usłyszy o tym, co dzisiaj zrobimy. I Nesh się o tym dowie, i jeśli spłacimy dług jak należy, znajdziemy dom po śmierci na jego kłach.

Oficerowie zatrąbili i ustawili się za Graushpazem. Mieli dzidy, maczugi, kamienne siekiery, a u pasa wisiały im kamienne noże. Na lewym ramieniu każdy dzierżył drewniano-skórzaną tarczę, dość grubą, aby wytrzymała wszystkie uderzenia małych Dhulkhulikhów.

— Poczekajcie chwilę — powstrzymał ich Ulisses. — Poślemy tam kilka rakiet. Wtedy możecie wchodzić.

Działowi przyklęknęli, a ich towarzysze wyjęli bezpieczniki z rakiet, które popędziły w wielką dziurę, plując ogniem i dymem. Niektóre musiały zaryć w ścianach skręcających korytarzy, ponieważ ich eksplozje były przytłumione. Ulisses miał nadzieję, że trafią ukrytych za rogiem w zasadzce Dhulkhulikhów. Sądząc po krzykach trafiły.

Wielki jak wieża przywódca Neshgajów podniósł swój ogromny kamienny topór, zatrąbił przenikliwie i ryknął:

— Za Nesha, za władcę i Shegnifa!

Pobiegł szybko naprzód, a za nim dwudziestu gigantów. Ulisses odliczył do dziesięciu i rozkazał swoim ludziom pospieszyć za nimi. Za nim szła Awina, potem Wufowie, Wagarondici i Akkuąuibowie. Na końcu szli żołnierze Vroomawie. Jedyni, którzy nie weszli do dziur to bombardierzy i obsługa rakiet. Oni pozostali w kokpitach i na stanowiskach strzelniczych. Wszyscy uczestnicy eskapady ubrali pikowane zbroje i osłony twarzy. Dhulkhulicy to czterdziestofuntowi pigmeje, ale ich strzały zawierały śmiertelną truciznę. Jedno ukłucie i Neshgaj o wadze sześciuset funtów pada martwy w dziesięć sekund, a człowiek w dwie.

— Za mną! — wykrzyknął Ulisses i pomaszerował szybko wprost do pieczary. Najpierw było ciemno, ale po drugim zakręcie tunelu, szerokiego na dwóch mężczyzn, weszli do pomieszczenia oświetlonego zimnym światłem z setek pęków jakiejś rośliny. Padało na skrwawione i rozszarpane ciała kobiet, dzieci i starców. Głowy niektórych roztrzaskały kamienne maczugi lub topory Neshgajów.

Następnie weszli do większego pomieszczenia, czyli ulicy szerokiej na dwadzieścia stóp, o czterech poziomach otwartych pokojów po każdej stronie. Najwidoczniej zajmowały je rodziny. Światło dostarczały te same rośliny, porastające ściany niczym winogrona. Na ulicy leżało jeszcze więcej zmasakrowanych, martwych ciał kobiet i dzieci z otwartych drzwi pomieszczeń na górze wyglądały przerażone twarze.

Ulisses podjął szybką decyzję. Rozdzielił siły na połowę i zostawił jedną przy pierwszym zakręcie w ścianie. Będą powstrzymywać wojowników, gdyby chcieli powrócić, a w międzyczasie wyślą posłańca do drugiej grupy. Wszystkie rakiety, oprócz trzech, zostały z częścią pilnującą wejścia.

Gdyby nie wskazówki uwięzionych Dhulkhulikhów, zgubiliby się. Korytarz rozgałęział się za korytarzem, wiele z nich było tak szerokich i wysokich jak ten, w którym się znajdowali. Patrząc w nie, Ulisses widział inne. Pień i promieniście odchodzące od niego gałęzie wyglądały od środka jak plaster miodu. Miejsca było więcej niż dla trzydziestu tysięcy, jak obliczali jeńcy.

Mijali pomieszczenia, w których trzymano zwierzęta, i inne, gdzie rosły dziwne rośliny w zimnym świetle roślinnych lamp. Zobaczyli jeszcze dużo drobnych twarzy kobiet i dzieci, wyglądających z otwartych drzwi. Czasami Ulisses zatrzymywał ludzi i posyłał zwiadowcę, aby zbadał pokoje na górze. Nie chciał wpaść w pułapkę. Za każdym razem zwiadowca meldował, że większość pomieszczeń jest pusta.

Żołnierze parli naprzód, aż doszli do części, którą Ulisses miał nadzieję znaleźć. Było tam około czterdziestu zmasakrowanych ciał mężczyzn Dhulkhulikhów. Walczyli dzielnie, ale daremnie przeciwko olbrzymom. Dwóch Neshgajów leżało martwych, ich niegdyś szara skóra spurpurowiała. Mali łucznicy posłali strzały pod maski; musieli stanąć u stóp ludzi-słoni i strzelać w górę, zanim topory roztrzaskały im czaszki.

Bronili wielkiego pokoju, który musiał stanowić główne centrum komunikacyjne Dhulkhulikhów. Dookoła w ścianach, na trzech poziomach, znajdowało się przynajmniej sto ogromnych membran. Znaleźli tu jeszcze około pięćdziesiąt ciał nietoperzy i trzech martwych Neshgajów. Podłogę pokrywało kilka cali krwi.

Grauhspaz na widok Ulissesa uniósł trąbę i prychnął przeraźliwie:

— To było zbyt łatwe. Chyba nie odkupiłem swoich win.

— Jeszcze do końca daleko — odkrzyknął Ulisses,. Rozstawił straże przed wejściem i podszedł do jednej z membran. Sięgnął do niej i trzykrotnie szybko uderzył, membrana zadrżała i zagrzmiała trzy razy.

Загрузка...