Philip José Farmer Przebudzenie kamiennego boga

Obudził się i nie wiedział, gdzie jest.

W odległości pięćdziesięciu stóp trzaskały płomienie. Dym z płonącego drewna zatykał nos i wyciskał z oczu łzy. Gdzieś w oddali krzyczeli ludzie.

Kiedy otwierał oczy, kawałek plastyku spadł spod jego rąk. Coś delikatnie uderzyło go w kolana, ześlizgnęło się wzdłuż nóg i upadło na kamienny krąg u jego stóp.

Siedział na krześle przy swoim biurku. Krzesło stało na ogromnym tronie, wykutym w granicie, a sam tron znajdował się na okrągłej, kamiennej platformie. Na kamieniu widać było ciemne, czerwonobrązowe plamy. To, co spadło, stanowiło część biurka, o które się opierał, kiedy stracił przytomność.

Znajdował się w jednym z końców ogromnej budowli z gigantycznych kłód, drewnianych słupów i wielkich belek stropowych. Płomienie pięły się po ścianie w jego kierunku. Dach w drugim końcu właśnie się ugiął, pozwalając, by kapryśny wiatr wywiał dym. Zobaczył wtedy niebo. Było czarne, lecz nagle, gdzieś daleko, błysnęło. Około pięćdziesiąt jardów dalej stało wzgórze, całe w płomieniach. Na wierzchołku rysowały się drzewa. Drzewa z liśćmi.

Jeszcze chwilę temu była zima. Zaspy głębokiego śniegu otaczały budynki centrum naukowego w Syracuse, w stanie Nowy York.

Kłęby dymu zasłoniły mu widok. Płomienie pięły się w górę i rozchodziły na boki, w kierunku licznych, długich stołów i ław, aż do podtrzymujących dach, grubych pali. Z wyrzeźbionymi jedna nad drugą tajemniczymi głowami, wyglądały niczym totemy. Stoły zastawione były talerzami, pucharami i innymi prostymi naczyniami. Na najbliższym, z przewróconego dzbana wylewał się ciemny płyn.

Wstał i zakaszlał, gdy dym, jakby mackami, objął jego głowę. Zstąpił z ogromnego kamiennego tronu, który teraz, oświetlony zbliżającymi się płomieniami, okazał się być z granitu, z żyłami kwarcu. Rozejrzał się oszołomiony. Dojrzał krawędź uchylonych drzwi — dwuskrzydłowych drzwi lub bramy. Na zewnątrz, wśród płomieni i okrzyków, zataczały się i padały zwarte w walce ciała.

Musiał się stąd wydostać, zanim dym lub ogień obezwładnią go, lecz nie miał ochoty wbiec w środek bitwy. Przykucnął na kamiennej platformie, po czym zszedł na twarde klepisko sali.

Broń. Potrzebna mu była broń. Przeszukał kieszenie marynarki i wyciągnął nóż sprężynowy. Nacisnął guzik i wystrzeliło sześciocalowe ostrze. W 1985 roku noszenie noża takiej długości w Nowym Yorku było nielegalne, ale skoro człowiek chciał sobie zapewnić bezpieczeństwo w tych czasach, musiał robić nielegalne rzeczy.

Szybko przeszedł przez dym i, nadal kaszląc, dotarł do wahadłowych drzwi. Ukląkł i wyjrzał dołem, gdyż górna krawędź drzwi znajdowała się ponad jego głową.

Ogień z płonącego hallu i innych budynków połączył się, aby oświetlić scenę. Włochate nogi i ogony, białe, czarne i brązowe, tańczyły dookoła. Nogi były ludzkie, a zarazem nieludzkie. Zginały się w dziwny sposób, wyglądały jak tylne kończyny czworonogów, które zdecydowały stanąć w pozycji pionowej, jak ludzie.

Właściciel pary nóg upadł na wznak, z włócznią wbitą w brzuch. Mężczyznę wprawiło to w jeszcze większe zdziwienie. Stworzenie wyglądało jak skrzyżowanie ludzkiej istoty z syjamskim kotem. Tułów był cały biały; twarz poniżej czoła czarna; końce nóg, rąk i ogona też czarne. Twarz, tak samo płaska jak u człowieka, nos miała czarny i okrągły jak u kota, a uszy czarne i spiczaste. Usta, otwarte w momencie śmierci, ukazywały ostre, kocie zęby. Włócznię wyrwało stworzenie o podobnie zakrzywionych nogach i długim ogonie, lecz futrze jednolicie brązowym. Nagle rozległ się krzyk, nogi chwiejnie zrobiły kilka kroków do przodu i potknęły się o syjamsko-kocio-ludzką istotę. Wówczas mężczyzna ujrzał więcej szczegółów budowy włócznika. Nie był to człowiek. Wyglądało na to, że on także przeszedł ewolucję z czworonoga w istotę dwunożną, uzyskując po drodze szereg ludzkich cech, takich jak płaską twarz, oczy skierowane do przodu, brodę, ludzkie dłonie oraz szeroką klatkę piersiową. Jednakże, podczas gdy pierwsze stworzenie przypominało kota syjamskiego, to ten wyglądał na szopa. Był cały brązowy, z wyjątkiem okolic oczu i policzków, które pokrywały czarne pasy futra.

Mężczyzna nie zauważył, co tamtego zabiło.

Nie miał najmniejszej ochoty wyjść z kryjówki, zanim ogień go do tego nie zmusi. Skulony przy bramie, spoglądał przez szczelinę. Zdawało mu się, że utracił poczucie rzeczywistości. A może właśnie to było rzeczywistością, a ta diabelska scena fantazją, która ożyła w jego umyśle.

Płomienie kąsały go w plecy. Część dachu w przeciwnym krańcu budynku załamała się. Przecisnął się z trudem pod bramą, mając nadzieję, że odczołga się niezauważony.

Zatrzymał się przy ścianie budynku, czekając, aż otoczy go dym. Pomogło mu to w ukryciu, lecz jednocześnie wywołało kaszel i wydusiło z oczu łzy. Dlatego też nie zauważył stwora, o twarzy szopa, z uniesionym tomahawkiem, który wytoczył się z dymu w jego stronę. Mężczyzna uświadomił sobie dopiero wtedy, gdy było za późno, że stworzenie nie miało zamiaru go zaatakować. Po prostu szło po omacku w dymie, ślepe na jedno oko, które wisiało na nitce nerwów. Stwór prawdopodobnie nie był świadom obecności mężczyzny, dopóki omal na niego nie wpadł.

Mężczyzna pchnął nożem w górę, aż ostrze weszło we włochaty brzuch. Polała się krew, a stwór zatoczył się do tyłu, uwalniając ostrze. Upuścił tomahawk przy głowie mężczyzny, który przyglądał się, jak stworzenie cofa się chwiejnym krokiem, trzymając się za brzuch, obraca się i pada na bok. Dopiero wówczas mężczyzna uświadomił sobie, że szop nie miał zamiaru go atakować. Przerzucił nóż do lewej ręki, a prawą sięgnął po tomahawk. Poczołgał się dalej, kaszląc w coraz gęstszym dymie.

Czuł w sobie mróz, jednak mógł działać. Umysł dopiero co zaczął się rozgrzewać; organizm kruszył swoje własne lody i przebijał się przez skorupę do przebłysku ciepła. Inny szop zbliżył się do niego; ten już z pewnością widział go, lecz niezbyt dokładnie. Wbijając się wzrokiem w dym, podbiegł do mężczyzny. W obu rękach, na wysokości brzucha, trzymał krótką, ciężką włócznię z kamiennym grotem. Przykucnął, jakby nie był pewien, co zobaczył.

Wówczas mężczyzna podniósł się z gotowym tomahawkiem i nożem. Czuł, że nie ma zbyt wielu szans. Chociaż to włochate dwunożne stworzenie miało wzrostu tylko około pięciu stóp i dwóch cali, ważyło może sto trzydzieści pięć funtów, a on mierzył sześć stóp, trzy cale i ważył sto czterdzieści pięć, to nie miał pojęcia, jak się skutecznie rzuca tomahawkiem. Jak na ironię był pół krwi Irokezem.

Kiedy szop zbliżył się, zaczął zwalniać. Zatrzymał się w odległości około trzydziestu stóp. Nagle jeszcze bardziej wybałuszył oczy i zawył. W ogólnej wrzawie jego wycie uszło by uwadze, ale sześciu innych — trzy koty, jak ich w myślach nazywał, i trzy szopy — także go zobaczyło. Przerwali walkę, aby mu się przyjrzeć, a kilka z nich zawołało na pobliskich wojowników. Ustały ciosy i pchnięcia, zapadła niczym nie zmącona cisza.

Mężczyzna zaczął przesuwać się w kierunku drabiny. Tylko szop, który go pierwszy zauważył, był wystarczająco blisko, aby stanąć mu na drodze. Ktoś mógł rzucić w niego dzidą lub tomahawkiem, ale postanowił zaryzykować. Jak dotąd, nie zauważył ani łuków, ani strzał.

Szop odsunął się, gdy mężczyzna się przybliżył; jednak poruszał się bokiem i gdyby tylko chciał, mógł nadal stanąć między nim a drabiną. Nagle szop postąpił naprzód i uniósł włócznię, więc mężczyzna musiał się bronić. Nie podobała mu się utrata tomahawka, ale gdyby go zatrzymał, nie na wiele by się zdał, jako broń przeciw włóczni. Jego jedyną szansą było trafienie stwora, zanim podejdzie by go pchnąć dzidą. Rzucił toporkiem z całą siłą, jaką mógł zebrać w zamarzniętym ciele. I dzięki szczęściu, a nie umiejętności, udało się; krawędź tomahawka trafiła szopa w szyję. Przewrócił się i upadł na wznak.

Rozległ się krzyk widowni, która składała się teraz prawie z wszystkich wojowników. Mężczyzna odróżniał nawet w ryku kotów tryumf, a rozpacz u szopów. Szopy, jak jeden rzuciły się do drabin, upuszczając dzidy i tomahawki. Kilku zdołało przedostać się przez palisadę, lecz większość zginęła od noży i siekier, zanim dotarła do drabin, lub już na szczeblach. Ujęto kilku więźniów.

I dopiero wówczas mężczyzna uświadomił sobie, że ten szop także nie chciał użyć włóczni przeciwko niemu. Podniósł ją tylko po to, aby odrzucić na bok, jakby w geście poddania. Lecz tomahawk wtedy był już w drodze. Rzeczywistość to nie taśma magnetyczna, która można cofnąć, pociąć i skleić, albo rozmagnesować.

Ludzie-koty stłoczyli się dookoła niego, chociaż nie podchodzili na tyle blisko, by go dotknąć. Upadli na kolana i w taki sposób zbliżali się z wyciągniętymi rękami. Broń leżała przed nimi na ziemi. Ich twarze przyjęły dziwny wyraz; sierść, okrągłe, czarne i mokre nosy, szeroko rozstawione, długie, ostre kły i oczy, zupełnie jak u kota, czyniły wyraz twarzy nie do rozszyfrowania. Ich postawa wyrażała grozę, strach i uwielbienie. Cokolwiek ukazywały ich twarze, oczywistym było, że nie mieli zamiaru go skrzywdzić.

Płomienie za nim zajaśniały i zobaczył, jak oczy niektórych błyszczą w ogniu. Ich tęczówki miały kształt wąskich liści.

Jeden z nich podszedł bliżej, by go dotknąć. Dłoń była, za wyjątkiem owłosienia, podobna do ludzkiej. Miała cztery palce z paznokciami, a nie z pazurami. Kciuk był przeciwstawny.

Poczuł na udzie opuszki palców; ich dotyk zdawał się łamać jego obronę. Nocne niebo, płonące budowle, drewniane palisady, brązowo-biało-czarne ciała stworów z ogonami, a teraz jeszcze rozognione oczy, twarzyczki dzieci i kobiet wyglądające z chat. To wszystko zawirowało; dookoła, dookoła. Klęczący przed mężczyzną stwór krzyknął w przestrachu i spróbował wycofać się na kolanach. Mężczyzna upadł na ziemię, uderzył się w bark, a wszystko dookoła niego zaczęło galopować. Jedynym stałym punktem był czarny koniuszek ogona, leżący przed jego oczyma. Koniuszek drgał i drgał, aż powiększył się i zrobił czarny, i wszystko sczerniało i ucichło.


***

Powróciły światło i dźwięk. Leżał na miękkich futrach, pod którymi też znajdowało się coś miękkiego. Ponad nim było niskie sklepienie, z belkami poczerniałymi od dymu i ciemnymi figurynkami, wyrzeźbionymi w drewnie, ozdobionymi futrzanymi frędzlami, które wisiały, przyczepione do sufitu rzemieniami. Pokój miał dwadzieścia na trzydzieści stóp; wypełniony był ludźmi-kotami. Najbliżej jego łoża stali mężczyźni, ale po chwili rozstąpili się, tworząc przejście dla kobiety. Miała pięć stóp wzrostu i pełne, okrągłe piersi pod sierścią; okolice wokół brodawek pozbawione były owłosienia. Na jej szyi spoczywał potrójny zwój paciorków z dużych, niebieskich kamieni; z futrzanych opasek na nadgarstkach zwisały kamienne figurki. Oczy jej były koloru ciemnoniebieskiego, co przypomniało mu syjamskiego kota jego siostry.

Mężczyźni mieli na sobie paciorki i napierśniki z kości, bransoletki z postaciami lub figurami geometrycznymi na przegubach dłoni i nóg; kilku nosiło pióropusze, których nie powstydziliby się wodzowie z westernów. Tylko niektórzy byli uzbrojeni, jednak sądząc z ich ozdób i pogodnego nastroju, zdawali się być bardziej ceremonialni niż powszedni.

Kobieta pochyliła się nad nim i powiedziała coś. Nie spodziewał się, że ją zrozumie, i rzeczywiście jej nie zrozumiał. Nie potrafił zidentyfikować tego języka i przypisać go do którejś z wielkich rodzin językowych. Nie było w nim nic germańskiego, słowiańskiego, semickiego, ani też chińskiego czy bantu. Jeśli mu coś przypominał, to język polinezyjski, z miękkimi samogłoskami, lecz bez gardłowych głosek zwartych. Po chwili, gdy ucho bardziej przywykło, usłyszał je, ale niczego nie oznaczały, w przeciwieństwie do polinezyjskiego. Nie spełniały żadnej funkcji, tak jak głoski zwarte w angielskim.

Kobieta miała zęby jak zwierzęta mięsożerne, lecz jej oddech był świeży. Język wyglądał na tak samo szorstki jak u kota. Mimo jej prawdziwie obcego wyglądu, złapał siebie na myśli, że jest piękna. Lecz syjamskie koty zawsze uważał za tajemnicze i piękne stworzenia.

Wsparł się na łokciu i próbował usiąść. Swój nóż, oblepiony krwią, miał przy boku. Kobieta wycofała się, a mężczyźni za nią, stłoczyli się, aby także wyjść. Szeptali przerażonymi głosami.

Siedział przez chwilę, zaciskając dłonie na krawędzi łoża. Właściwie nie było to łóżko, tylko sterta futer wewnątrz niszy w ścianie. Nie było okien, a światło docierało przez dwoje otwartych drzwi w odległej ścianie i od pochodni, przytwierdzonych do ścian. Na zewnątrz stał tłum mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Dzieci — kocięta wyglądały bardzo wdzięcznie z czarnymi, spiczastymi uszami, okrągłymi główkami i wielkimi oczyma. Ich ogony nie były tak czarne jak u dorosłych.

Kiedy wstał, przez sekundę zakręciło mu się w głowie, ale odzyskał jasność umysłu. W tym momencie otworzyła się nowa nawa i weszła inna kobieta. Niosła dużą glinianą misę, pomalowaną w geometryczne wzory, wypełnioną zupą z mięsa i warzyw. Zapach był bardzo apetyczny, lecz trudny do określenia. Przyjął misę wraz z drewnianym sztućcem, który z jednej strony spełniał rolę łyżki, a z drugiej widelca o dwóch zębach. Zupa była pożywna i smaczna, a kawałki mięsa przypominały smakiem sarninę lub mięso antylopy. Przez chwilę wyobrażał sobie, iż mięso pochodzi z człowieka-szopa, jednak uznał, że jest nazbyt głodny, by się nad tym zastanawiać. Mimo onieśmielającej ciszy i bacznych spojrzeń zgromadzonych zjadł całą zupę. Wówczas kobieta zabrała naczynie, a wszyscy dookoła wstali, tak jakby czekali, aby on zrobił następny ruch.

Rozstąpili się, aby zrobić mu przejście, a on podszedł do najbliższych drzwi. Słońce właśnie oświetlało wzgórza na wschodzie. Musiał być nieprzytomny przez długi czas; uznał, że stało to się z powodu szoku, wywołanego tak przerażającym i nieznanym otoczeniem.

Teraz, kiedy myślał bardziej na trzeźwo… Gdzie jest? Gdzie, do diabła, jest?

Drzewa i wzgórza, które widział w oddali, przypominały mu tereny wokół Syracuse; ale to było jedyne podobieństwo.

Wielki hali spalił się tylko w połowie, tak jak inne budynki, które, według niego, powinny zamienić się w popiół. Ziemia dookoła nich nadal była mokra od deszczu, który ugasił płomienie.

Obok przeogromnego hallu z belek, otoczona palisadą wioska wyglądała jak osada Indian Onandaga z jej długimi domami. Drabiny i ciała zniknęły. W pobliżu głównej budowli, w kilku drewnianych klatkach więziono około dwunastu ludzi-szopów.

Bramy w palisadzie były otwarte, ukazując pola kukurydzy i inne uprawy. Pracowały na nich kobiety, podczas gdy młodsze dzieci biegały dookoła, a starsze pomagały matkom. Uzbrojeni mężczyźni stali na straży na skraju pól; inni czuwali na wysokich wieżach obserwacyjnych poza polami, a także na palisadzie.

Niebo i słońce były te same, które znał przez całe życie.

Ludzie-koty najwidoczniej oczekiwali, że czegoś dokona. Miał nadzieję, że nie zrobi nic, co zmieniłoby ich przestrach we wrogość. Był kompletnie zdezorientowany, i mógłby oszaleć, gdyby nie pragmatyzm, głęboko zakorzeniony w jego naturze.

Jedyną możliwością była nauka języka.

Wskazał na kobietę, którą zobaczył pierwszą, tę, która przypominała mu syjamskiego kota jego siostry. Potem wskazał siebie i powiedział po angielsku — Ulisses Singing Bear — czyli Ulisses Śpiewający Niedźwiedź.

Spojrzała na niego. Reszta zaszeptała i poruszyła się z niepokojem.

— Ulisses Śpiewający Niedźwiedź — powtórzył.

Uśmiechnęła się, a przynajmniej szeroko otworzyła usta. Przerażający uśmiech. Te zęby jednym ruchem mogły wyrwać mu kawał mięsa. Nie dlatego, że były tej wielkości, co u kota domowego. Były rzeczywiście małe; a kły nieznacznie dłuższe od innych zębów. Jednak były naprawdę ostre.

Powiedziała coś, a on powtórzył swoje imię. Najwidoczniej próbowała powtórzyć te słowa, chociaż może nie odgadła, że to jego imię.

Po chwili zdołała wypowiedzieć — Wurisa Asiingagna Wapira.

Tylko na tyle mogła imitować angielskie dźwięki.

Wzruszył ramionami. Do niego należało adaptowanie się. Nauczy się ich języka.

— Wurisa — powiedział z uśmiechem.

Większość z nich spojrzała ze zdziwieniem. Dopiero później odkrył dlaczego. Pomimo wszystko, od własnego boga można się spodziewać, że potrafi mówić językiem swoich wyznawców. Lecz oto ich bóg i zbawca, ten, na którego czekali setki lat, jest nie bardziej zdolny do mówienia językiem bogów niż nowo narodzony.

Na szczęście Wufowie kierowali się rozumem, podobnie jak ludzie. Ich główny arcykapłan i jego córka, Awina pospieszyli z wyjaśnieniem: Wurutana — Wielki Pożeracz rzucił na niego czar, kiedy Wuwisa, bóg ludu Wufów, został zamieniony w kamień. Wuwisa zapomniał swojego języka, lecz wkrótce może się go powtórnie nauczyć.

Awina została jego głównym nauczycielem. Przebywała z nim prawie przez cały czas, i jako że lubiła rozmawiać, nawet z bogiem, który ją trochę przerażał, uczyła go szybko. Była inteligentna — czasami myślał, że bardziej niż on sam — i wymyślała wiele sposobów przyspieszenia jego nauki.

Miała także poczucie humoru. Kiedy Ulisses zrozumiał kalambur, który powiedziała, wiedział, że robi szybkie postępy. Tak był zadowolony z siebie i z niej, iż omal jej nie pocałował. Rosła w nim sympatia do tego delikatnego, zwinnego i ciągle roześmianego stworzenia. Lecz nie zamierzał posuwać się zbyt daleko. Ona jednak była punktem ogniskującym; wyspą w nieznanym świecie i na falującym morzu, a poza tym przyjemnie było w jej towarzystwie. Kiedy wychodziła, czuł, wkradający się jak lawa pod żelaznymi drzwiami, niepokój.

Do czasu zanim zrozumiał jej pierwszy kalambur, zapoznał się z wioską i terenami na kilka mil dookoła. Zawsze towarzyszyło mu dwunastu młodych wojowników wraz z kapłanem. Szli w dowolnym kierunku przez kilka mil, ale w pewnej odległości zatrzymywali go. Chciał iść dalej, lecz, z drugiej strony, nie był gotów na to, aby wymusić coś, na jego, bądź co bądź, strażnikach.

Na północy i zachodzie wysokie, faliste wzgórza, jeziora, kilka małych rzek oraz liczne strumienie przypominały okolice Syracuse. Na wschodzie, za ciągnącymi się kilka mil wzgórzami, rósł las iglasty. Na południu górzysta okolica przechodziła po dwóch milach w równinę. Ciągnęła się, jak tylko mógł sięgnąć wzrokiem ze wzgórza o wysokości ośmiuset stóp. Na horyzoncie ciemniał wielki masyw, według niego, pasmo górskie. Na drugiej wyprawie zdecydował, że jest to masyw chmur. Po trzeciej doszedł do wniosku, że sam już nie wie, co to jest.

Zapytał o to A winę. Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem i wykrzyknęła: Wurutana! Wydało mu się, że nie rozumie, dlaczego on może o to pytać.

Już wtedy wiedział, że Wurutana oznacza Wielkiego Pożeracza. Miało to też inne znaczenie, ale nie znając jeszcze dobrze języka, nie mógł wyłapać pewnych subtelności.

Na północy i wschodzie, jak twierdziła Awina, znajdowały się jeszcze inne wioski Wufów. Ich wrogowie, którzy sami nazywali się Wagaronditami, mieszkali na zachodzie i północy. We wsi Wufów żyło około dwustu ludzi, a wszystkich było blisko trzy tysiące.

Wagarondici mieli swój własny język, nie spokrewniony z językiem Wufów. Ale obie grupy używały trzeciego języka — handlowego. Mowa ta nosiła nazwę Ayrata.

Wufowie nie posiadali metalu, ani go nawet nie znali. Nóż Śpiewającego Niedźwiedzia był pierwszym stalowym nożem, jaki ujrzeli.

Co więcej, nie znali łuku. Mogli nie znać metalu, ponieważ na tym terenie prawdopodobnie nie występował. Jednak nawet ludzie z epoki kamiennej mieli łuk i strzały. Wtedy przypomniał sobie australijskich aborygenów, którzy byli tak zacofani w technologii, że nie odkryli zasad łucznictwa. A Indianie amerykańscy: niektórzy z nich sporządzali koła do dziecinnych zabawek, jednak nie wykorzystali tego wynalazku do budowy wozów czy taczek. Dlaczego nie miałby im dopomóc? Był wystarczająco inteligentny.

W trakcie swych wypraw, szczególnie na wschód, rozglądał się za odpowiednim materiałem, aż znalazł drzewo, przypominające cis. Strażnicy odcięli kamiennymi siekierami gałęzie i odnieśli je do wsi. Na miejscu zdobył jeszcze jelita i pióra, jakie mu były potrzebne, i po niezbędnych próbach, zrobił kilka łuków i strzał.

Wufowie byli zaskoczeni, ale bardzo szybko zrozumieli, jak nowa broń działa. Po krótkich próbach w strzelaniu do celów na trawie, sprowadzili więźnia Wagarondita. Wyprowadzili go na pole i kazali iść.

Ulisses zawahał się; nie znał zasięgu swojej władzy. Wiedział, że jest pewnego rodzaju bogiem. Wyznali mu to, a nawet, gdyby tego nie uczynili, mógł to odgadnąć z ich stosunku do niego. Brał nawet udział w kilku uroczystościach w jeszcze nie odbudowanej świątyni, ale jakim był bogiem i jak mocnym, nie wiedział. Teraz pojawiła się dogodna sytuacja, aby się dowiedzieć. Nie miał powodu wstawiać się za Wagaronditą, ale nie potrafił tak tego zostawić. Nie mógł stać i patrzeć, jak młodzi wojownicy sprawdzają swój kunszt na człowieku-szopie.

Początkowo niektórzy Wufowie byli skorzy do kłótni. Hardo na niego spoglądali, a nawet coś pomrukiwali. Lecz nikt otwarcie nie przeciwstawił się, a kiedy arcykapłan, ojciec Awiny — Aytheera — podniósł na nich głos, potrząsając różdżką ozdobioną wężem, dużymi ptasimi głowami i grzechoczącą tykwą, zdołał ich przestraszyć. Chodziło mu o to, że obowiązuje ich teraz nowy reżim. Ich poglądy na to, jaki powinien być bóg, niekoniecznie muszą się pokrywać z poglądami samego boga. Jeżeli ich szybko nie zweryfikują, bóg może zamienić wszystkich w kamień, ciskając błyskawicę. Będzie to odwrócenie procesu, w którym kamienny bóg przebudził się, stał się ciałem, i jeszcze raz zstąpił do nich.

Wówczas, po raz pierwszy, Śpiewający Niedźwiedź napotkał ślad tego, co mu się przydarzyło. Zapytał o to później A winę, układając każde pytanie tak, aby nie zdradzić swojej niewiedzy. Uśmiechnęła się nieśmiało i spojrzała na niego kątem oka. Może domyślała się, że on nie wie nic o tym, co się stało. Lecz jeśli była dość inteligentna, by to zrozumieć; była też na tyle mądra, aby trzymać język za zębami.

Był kamieniem. Znaleziono go na dnie jeziora, opróżnionego podczas trzęsienia ziemi. Zespolony z kamiennym krzesłem, opierał ręce na odłamku skały; siedział pochylony. Był tak ciężki, że trzeba było wysiłku wszystkich mężczyzn z dwóch wiosek, aby wyciągnąć go z mułu i przetoczyć na rolkach do większej wsi. Tam, ustawiono go na granitowym tronie, który czekał przygotowany dla niego od wielu pokoleń.

Powiedziała, że tron znaleziono w ruinach potężnego starożytnego miasta. Niezbyt jasno wyrażała się o tożsamości miasta i jego położeniu. Gdzieś na południu. W tamtych czasach, kilka generacji temu, Wufowie mieszkali o wiele marszów na południe, na równinie, przez którą wędrowały” setki tysięcy dzikich zwierząt. Nagle ponad skupiskiem wiosek i starożytnym miastem wyrósł Wurutana. Wufowie zostali zmuszeni do odejścia na północ, uciekając przed jego cieniem. Musieliby ruszać ponownie w następnej generacji, gdyby piorun nie uderzył w Wuwisa, zamieniając kamień w ciało i ożywiając go.

Stało się to podczas burzy, kiedy atakowali Wagarondici. Od niego zajęła się świątynia. W innych miejscach ogień podłożyli napastnicy.

Nocą Ulisses wyszedł na dwór ze swojego mieszkania w świątyni. Spojrzał na niebo i zastanowił się czy rzeczywiście jest na Ziemi. Nie wiedział, w jaki sposób mógłby dostać się gdzie indziej; lecz jeśli to Ziemia, to który to był rok?

Gwiazdy tworzyły nieznane konstelacje, a księżyc wydawał się większy i jak gdyby bliżej Ziemi. Nie przypominał tego srebrnego i nagiego z 1985 roku. Był niebieskozielony z białymi plamami dryfującymi nad jego powierzchnią. Właściwie, to wyglądał jak Ziemia, widziana z satelity. Jego skały przeszły pewne procesy i dawały teraz powietrze/tworzyły glebę, rodziły wodę. W historii znane były artykuły rozważające możliwość terrafikacji, lecz szansę nawet na zapoczątkowanie tego procesu mogły zaistnieć dopiero za kilka wieków.

Jeżeli był czegoś pewien, poza tym, że żyje, to tego, że od 1985 roku minęło kilka wieków albo tysiącleci.

Przede wszystkim minęłyby miliony lat, zanim koty mogłyby zmienić się w człekokształtne. Właściwie to taka ewolucja powinna być teoretycznie niemożliwa. Koty z jego czasów wyspecjalizowały się zbyt dalece, by zmienić się w te stworzenia. Były w ślepej uliczce.

Możliwe więc, że Wufowie nie pochodzili od kotów. Podobieństwo do kota syjamskiego mogło być mylące. Być może wywodziły się z innej rodziny. Możliwe, że te dwunożne osobniki rozwinęły się z szopów. Były one wystarczająco wszechstronne.

Może Wufowie, podobni do kotów, oraz Wagarondici, podobni do szopów (ale do kotów też) pochodzili od szopa, czy nawet od naczelnych, na przykład od lemura. Wydawało się to mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę oczy. A właściwie — niemożliwe. Dlaczego zachowały ogony? O ile wiedział, nie służyły żadnym praktycznym celom. Ewolucja odcięła ogony wielkim małpom człekokształtnym. Dlaczego nie stało się tak z tymi stworzeniami?

Należało także rozpatrzyć inne formy życia zwierzęcego. Były konie, biegające swobodnie po równinach na południu; mniejsza wersja znanych mu rasowych koni. Inne gatunki zamieszkiwały lasy. Dostarczały Wufom mięsa; nie wpadli oni jeszcze na pomysł ich ujeżdżenia. Konie nie zmieniły najważniejszych cech. Było jednak jeszcze inne zwierzę, o delikatnej głowie i szyi żyrafy; żywiło się liśćmi drzew. Mógł przysiąc, że to zwierzę pochodzi od konia.

Była także latająca wiewiórka; choć nie ta sama, szybująca, z jego czasów. Ta posiadała skrzydła nietoperza i podobnie latała. Jednak był to gryzoń, który z pewnością pochodził od latającej wiewiórki.

Widział jeszcze ptaka, wysokiego na dwanaście stóp, o bardzo mocnych nogach. Wyglądał zupełnie tak, jakby jego przodkiem był karłowaty struś z południa.

Spotkał poza tym wiele innych zwierząt, których istnienie dowodziło, trwającej miliony lat, ewolucji od form mu znanych.


***

Awinę ciekawiło jego życie przed skamienieniem. Uznał, że lepiej będzie za dużo o tym nie mówić, aż dowie się, czego ona się spodziewa. Opowiedziała mu kilka religijnych opowieści o Wuwiso. Krótko mówiąc, był jednym ze starożytnych bogów, jedynym, który przeżył straszliwą bitwę z Wurutaną — Wielkim Pożeraczem. Wurutana wygrał, niszcząc pozostałych bogów. Wszystkich, oprócz Wuwisa. On uciekł, lecz aby zmylić swego wroga, który go ścigał, zamienił się w kamień. Wurutana nie był w stanie zniszczyć kamiennego boga, ale zakopał go we wnętrzu góry, gdzie nikt nigdy nie miał go znaleźć. Wurutana zaczął rosnąć, chcąc pokryć całą ziemię.

Tymczasem Wuwiso leżał we wnętrzu góry, nic nie czując, nic nie wiedząc, i o nic się nie martwiąc. Wurutana był uszczęśliwiony. Lecz nawet on nie był tak potężny, jak najpotężniejszy ze wszystkich bogów — Czas. To on zmył górę i przez to rzeka zaniosła kamiennego boga do kanionu, gdzie osiadł na dnie głębokiego jeziora. Później, po trzęsieniu ziemi, wyschły wody i Wufowie znaleźli kamiennego boga, tak, jak zostało przepowiedziane. Wufowie czekali przez wiele pokoleń, czekali na zapowiedzianą błyskawicę, która ożywi ich wybawcę. I wreszcie, w godzinę największej klęski Wufów, tak jak mówi przepowiednia, burza zstąpiła na ziemię. Uderzenie pioruna uwolniło Wuwisa z niewoli kamienia.

Ulisses Śpiewający Niedźwiedź nie wątpił, że w tym micie jest trochę prawdy.

W 1985 roku — ile to już lat temu? — pracował jako biofizyk nad Projektem Niobe. Napisał już połowę doktoratu w Syracuse University. Celem projektu było skonstruowanie „zamrażacza materii”, jak go nazywali pracownicy. Urządzenie to potrafiło zatrzymać w materii ruch atomów na nieokreślony czas. Molekuły i atomy, części składowe atomu — protony, neutrony i tak dalej, zamierały. Bakteria, wystawiona na wiązkę energii z „zamrażacza” stawała się mikroskopijnym posągiem. Była z kamienia, lecz z kamienia niezniszczalnego. Nic — kwasy, eksplozje, promieniowanie, temperatura — nie mogły go zniszczyć.

Urządzenie działało jak czynnik konserwujący, lub też, jak kto woli, „promień śmierci” czy też „promień życia”. Jak dotąd było niepraktyczne z powodu bardzo krótkiego zasięgu oraz poboru ogromnej mocy. Poza tym, nie istniała nawet teoria, jak skamieniałą materię ożywić.

Dotąd poddano skamienieniu bakterię, jajo jeżowca morskiego, dżdżownicę oraz szczura. Tego ranka, kiedy Ulisses zapadł w ten długi sen, przeprowadzał doświadczenie ze świnką morską. Gdyby eksperyment się udał, następnym krokiem byłby kucyk.

Wszystko szło jak poprzednio, aż do pewnego momentu. Ulisses siedział za biurkiem i właśnie miał wstać, by podejść do blatu kontrolnego. Moc była włączona i zamrażacz rozgrzewał się. Zza biurka widział tablicę rozdzielczą ze wskaźnikami mocy, wieloma licznikami i miernikami.

Nagle wskazówka dużego miernika mocy przesunęła się na czerwone pole. Laboranci krzyknęli, a jeden z nich podskoczył… Ulisses podniósł wzrok, kiedy wskazówka obróciła się. To było wszystko, co pamiętał. Od tamtej chwili, aż do czasu kiedy otworzył oczy w płonącej świątyni, nie było nic.

Łatwo sobie wyobrazić, co się stało. Coś nie wytrzymało w skomplikowanym urządzeniu; maszyna wypuściła, czy też wystrzeliła cienki, skoncentrowany promień, którego teoretycznie nie była jeszcze w stanie wytworzyć. I on, Ulisses Śpiewający Niedźwiedź, został trafiony. „Skamieniał”. Czy inni uciekli, czy także zostali obróceni w kamień, tego nie wiedział. Może już nigdy się nie dowie.

Tak więc, wieki mijały, a on istniał jako posąg z materii najtwardszej we wszechświecie. Mógł tkwić w tym stanie, kiedy Słońce wybuchło, rozbiło Ziemię i wyrzuciło go wśród wielkich, wirujących odłamków w kosmos, do gwiazd. Jak się domyślał, tak właśnie się stało, a on dryfował przez miliony lat, a może tryliony, gdy umierały galaktyki i powstawały nowe. Albo też, cała materia w rozedrganym wszechświecie ruszyła, by utworzyć naczelny atom, a potem wybuchła. Wyrzuciło go z prędkością równą połowie prędkości światła, i wtedy złapała go nowo tworząca się materia; być może, stał się zalążkiem nowej planety. A może znalazł się we wnętrzu gwiazdy, i niewyobrażalnie duży wybuch wyrzucił go w przestrzeń kosmiczną, gdzie pochwyciło go pole grawitacyjne jakiejś planety i wessało. Spadając, spalił tony powietrza, aż wbił się głęboko w ziemię. I tak leżał tam, gdy pierwotnie skłodkowodne oceany zmieniały się w słone, a kontynenty rozpadały się i odpływały od siebie, dryfując na powierzchni ziemi. Wyniosły go nowo powstające łańcuchy górskie, a trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, erozja, wiatr i woda odsłaniały go wiele, wiele razy. Po tych niezliczonych pogrzebach i wydobyciach stał się własnością Wufów. Ustawili go na granitowym tronie. Aż w końcu, być może tylko dzięki działaniu pioruna lub w połączeniu z naturalnym procesem słabnięcia czynności zamrażacza materii, w mikrosekundzie zmienił się z kamienia w ciało. Tak szybko, że jego serce, którego bicie zamarło na Bóg wie, ile lat, ożyło, nieświadome nawet, że zamarznięte, milczało przez wieki.

Te wyobrażenia były śmiałe, lecz zawierały pewne prawdy. Nie sądził jednak, że jest w nowym wszechświecie. Uważał, iż znajduje się na Ziemi, obojętnie jaki osiągnęła wiek. Był to zbyt duży zbieg okoliczności, aby ta planeta posiadała księżyc, tak podobny do tego, który znał; albo to, że konie i króliki oraz wiele owadów były tu dokładnie takie same, jak niegdyś.


***

Fakt, że zrodził się z kamienia, był wystarczającym szokiem. Wielu ludzi mogłoby stracić rozum, a sam Śpiewający Niedźwiedź nie był pewien, czy zachowa jasność umysłu. Kiedy jednak szok ustąpił, zaczęła mu doskwierać samotność.

Wiedzieć, że wszyscy tobie współcześni i ich potomkowie już od setek tysięcy pokoleń są zamienieni w proch, sprawiało ból. A świadomość, że jest się jedyną żywą ludzką istotą, była nie do zniesienia.

Nie mógł mieć zupełnej pewności, że jest jedynym człowiekiem na Ziemi, i ta niepewność hamowała go przed rozpaczą. Zawsze była nadzieja.

Przynajmniej nie był tutaj sam. Miał z kim rozmawiać, nawet, jeżeli rozmówcy wyglądali tak obco, tak odrażająco; język zawierał pojęcia dla niego niezrozumiałe, a ich poglądy wydawały się czasami zagadkowe i denerwujące.

Ich stosunek do jego mniemanej boskości czynił jakąkolwiek zażyłość i ciepło trudnymi. Awina stanowiła wyjątek. Czuła przed nim lęk, ale posiadała obezwładniające ciepło i humor; nawet bóg nie mógł się na nie uodpornić, ani też Awina nie mogła ich przezwyciężyć. Nieustannie powtarzała, że tego nie powinna była powiedzieć i czy Wuwiso jej przebaczy. Nie chciała być wścibska, nie chciała się spoufalać, i tak dalej. Ulisses wówczas zapewniał ją, że w jej zachowaniu nie znajduje nic, co by wymagało przebaczenia.

Awina miała siedemnaście lat i już rok temu powinna była wyjść za mąż. Lecz jej matka zmarła, a ojciec — czterdziestoletni arcykapłan — odłożył zmuszenie do małżeństwa. Wykorzystywał swoją władzę do granic możliwości, gdyż niepisane prawo mówiło, iż wszystkie zdrowe kobiety powinny wstąpić w związek małżeński do szesnastego roku życia. Aytheera, na swój sposób miły człowiek, lubiany jako kapłan, zdołał więc dotychczas utrzymać córkę w domu. Mimo wszystko, nie mogło to tak dłużej trwać. Awina musiała zaakceptować partnera i przenieść się do jego domu. Chociaż arcykapłan miał wiele przywilejów, sam nie mógł się powtórnie ożenić. Dlaczego — nikt nie wiedział. Panował taki zwyczaj, a zwyczaju nie wolno łamać bezkarnie.

Teraz, kiedy nie mógł mieć córki przy sobie przez cały czas, Aytheera znalazł inną wymówkę, by przeciwstawić się jej zamążpójściu. Była służącą kamiennego boga, i będzie nią, tak długo, jak bóg sobie życzy jej posługi. Czy plemię się przeciwstawi?

Awina przebywała z bogiem, aż do chwili, kiedy udawał się na spoczynek i wtedy wracała do domu ojca. Czasami narzekała, że ojciec rozmawia z nią do późna i nie może się wyspać. Kiedy Ulisses chciał z tym skończyć, błagała, aby tego nie robił. Ogólnie rzecz biorąc, czym jest mała utrata snu w porównaniu z odrobiną szczęścia ojca?

W międzyczasie Ulisses coraz bieglej władał językiem Wufów. Z łatwością opanował kombinacje dźwięków, z wyjątkiem pewnych nieznacznych różnic w samogłoskach, służących wyrażaniu czasów gramatycznych i ich zabarwienia. Brał także lekcje języka od uwięzionych Wagaronditów. Ich mowa była zupełnie nie spokrewniona z językiem Wufów, o ile się w tym orientował, chociaż naukowiec z dostępem do materiałów (które nie istniały) mógłby wyśledzić ich wspólnego przodka. Poza tym jaki laik podejrzewałby, że hawajski, indonezyjski i thai miały tego samego ojca? Język Wagaronditów zawierał szereg trudnych dla niego fonemów. Jego struktura przypominała mu języki Algonkinów, choć było to podobieństwo sztuczne.

Język handlowy, Ayrata, zdawał się nie być spokrewniony z żadnym z nich. Dźwięki były łatwe, a składnia tak nieskomplikowana i regularna, jak w esperanto. Zapytał Awinę skąd ta mowa pochodzi, na co ona odparła, że wprowadzili ją Thululiki. Nazwa używana przez Thululików, gdy ją wymawiali Wufowie brzmiała — Gutapa; ona nie mogła tego wymówić. Ich mowa przerastała jej siły. To oni wprowadzili Ayratę na „całym świecie”. Wszyscy ten język znali; handel, traktaty pokojowe, narady wojenne prowadzone były w Ayracie.

Ulisses przysłuchiwał się jej opisowi Thululików i doszedł do wniosku, że są to postacie spoza jej mitologii. Coś takiego nie mogło istnieć.

Wówczas to dowiedział się, że Wagaronditów oszczędzano na coroczne wielkie święto konfederacji Wufów. Wtedy więźniowie mieli iść na tortury i ostatecznie być złożeni mu w ofierze. Po raz pierwszy odkrył, skąd się wzięła krew na kręgu pod jego tronem.

— Ile zostało dni do święta kamiennego boga? — zapytał.

— Dokładnie jeden miesiąc — odpowiedziała.

Zawahał się, ale podjął:

— A co się stanie, jeżeli zakażę tortur i zabijania? Co, jeśli każę uwolnić Wagaronditów?

Awina otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Było południe i jej podopieczny odbijał się tylko czarną kreską na tle niebieskiej tęczówki. Rozchyliła usta i różowy język przebiegł po czarnych wargach.

— Słucham, panie, ale dlaczego chcesz tak zrobić? — spytała.

Ulisses nie sądził, że zrozumie pojęcia miłosierdzia i współczucia, gdyby je chciał wyjaśniać. Posiadała te cechy; była czuła, łagodna, troskliwa, jeżeli chodziło ojej plemię. Lecz Wagarondici nie byli dla niej nawet zwierzętami.

Nie mógł gardzić nią za takie nastawienie. Ludzie z jego plemion Onondaga i Seneca czuli tak samo. Podobnie jak jego inni przodkowie — Irlandczycy, Duńczycy, Francuzi, Norwegowie.

— Powiedz mi — zwrócił się do niej — czy nie jest prawdą, że również Wagarondici uważają mnie za swego boga? Czyż nie przygotowali wielkiego najazdu, aby zanieść mnie do swojej świątyni?

Awina spojrzała na niego chytrze i odezwała się:

— Któż miałby wiedzieć lepiej, niż ty, panie? Zniecierpliwiony, machnął ręką.

— Przecież mówiłem ci nieraz, że niektóre moje myśli też były zamienione w kamień. Jak dotąd, jeszcze nie przypomniałem sobie pewnych rzeczy, i wątpię, czy kiedykolwiek powrócą do mnie. Zmierzam do tego, że Wagarondici są tak samo moimi ludźmi jak Wufowie.

— Co? — Awina krzyknęła ze zdziwienia, a potem ciszej dodała. — Mój panie? Drżała.

— Kiedy bóg ostatecznie przemówi, nie zawsze są to słowa, które jego lud pragnie usłyszeć — rzekł Ulisses. — Jeśli bóg mówi to, co wszyscy wiedzą, po co jest potrzebny bóg? Nie, bóg widzi znacznie dalej i przejrzyściej niż śmiertelnicy. Wie, co jest najlepsze dla jego ludu.

Zaległa cisza. W pokoju zabzyczała mucha. Ulisses zdziwił się, że ten owad przetrwał. Skoro ludzkość była na tyle mądra, on mógłby… I wtedy naszła go myśl, cóż, ludzie wcale nie byli mądrzy. Już w 1985 roku wyglądało na to, że głód i zanieczyszczenia — pokłosie cywilizacji — zabiją człowieka. I chyba tak się stało, że cała ludzkość wymarła, z wyjątkiem jego samego. Z drugiej strony była tutaj zwykła mucha, tak samo prosperująca jak jej odległy kuzyn — karaluch, który rozmnożył się we wsi.

Awina odezwała się:

— Nie rozumiem do czego mój pan zmierza, ani dlaczego dawne ofiary, które zdawały się satysfakcjonować mojego pana przez tak wiele pokoleń, i przeciw którym nigdy nie protestował…

— Módl się, abyś mogła przejrzeć, Awino. Ślepota może doprowadzić do śmierci, wiesz o tym.

Awina zamknęła usta i oblizała wargi końcem języka. Zaczai rozumieć, że mętne stwierdzenia wywołują w nich panikę, wtedy wyobrażają sobie najgorsze.

— Idź i powiedz wodzom i kapłanom, że chcę zebrać ich na naradzie — rozkazał — w czasie, jaki potrzebuje mężczyzna na przejście powoli dookoła wioski. Powiedz też pracującym, aby zaprzestali walenia młotami podczas narady.

Awina z krzykiem wybiegła ze świątyni i w przeciągu pięciu minut wszyscy oficjałowie, oprócz tych, którzy akurat byli na polowaniu, znaleźli się w hallu. Ulisses zasiadł na twardym i zimnym granitowym tronie i powiedział im, czego chce. Wyglądali na zaszokowanych, ale żaden nie śmiał się przeciwstawić. Odezwał się Aytheera.

— Panie, czy mogę spytać, co ostatecznie zamierzasz zrobić z tym przymierzem?

— Po pierwsze mam zamiar skończyć tę bezsensowną wojnę. Po drugie, zabrać zarówno Wufów, jak i Wagaronditów, najlepszych wojowników, na wyprawę przeciw Wurutanie.

— Wurutana! — zaszmerali z niemałym przestrachem.

— Tak, Wurutana! Dziwicie się? Czyż nie spodziewacie się, że dawne przepowiednie się spełnią?

— O tak, Panie — odpowiedział Aytheera. — Tylko teraz, kiedy nadszedł czas, trzęsą się nam kolana i brzuchy nas bolą.

(Wufowie uważali, że miejscem odwagi są jelita).

— Ja was poprowadzę przeciw Wurutanie — powiedział Śpiewający Niedźwiedź, zastanawiając się, czym jest Wurutana i co trzeba zrobić, by go pokonać. Próbował zdobyć o nim jak najwięcej informacji, nie dając im poznać stanu swojej niewiedzy. Uważał, że nie powinien tłumaczyć się „skamieniałymi” myślami w przypadku Wurutany. Wolno mu było to robić w innych, mniej ważnych sprawach, lecz Wurutana był tak istotny, że nie mógł zapomnieć najmniejszego szczegółu o nim. Tak przynajmniej myśleli Wufowie.

— Wyślecie posłańca do najbliższej wioski Wagaronditów z wieścią o moim nadejściu — kontynuował, pozostawiając im znalezienie praktycznej metody zbliżenia się do śmiertelnego wroga. — Powiecie im, że przychodzę z wizytą, i że prowadzimy więźniów, całych, choć może trochę rannych, i uwolnimy ich. Wtedy Wagarondici wypuszczą Wufów, jeżeli jakichś trzymają. Potem zbierzemy się na wielkiej naradzie i udamy do innych wsi Wagaronditów. W końcu, wybiorę spośród Wagaronditów wojowników, którzy będą-nam towarzyszyć w wyprawie przez równiny na Wurutanę.

Świątynia była jasno oświetlona. Otwarto dwoje wielkich drzwi, a dziura w jednym końcu jeszcze nie była zakryta. Światło wydobywało spod krótkiego, gładkiego futra grymasy twarzy i ukradkowe spojrzenia. Niebieskie, zielone, żółte i pomarańczowe kocie oczy spoglądały przebiegle. Ogony biły z boku na bok, dodatkowo zdradzając podniecenie.

Spodziewali się, że poprowadzi ich na ostateczną wojnę przeciw Wagaronditom. Teraz proponował pokój, a co gorsza, będą musieli podzielić się swoim bogiem z odwiecznym przeciwnikiem.

Śpiewający Niedźwiedź zabrał ponownie głos.

— Waszym prawdziwym wrogiem jest Wurutana, a nie Wagarondici. Idźcie i róbcie, jak nakazałem.

W tydzień później wyszedł północną bramą na twardo ubitą ścieżkę między polami zboża a ogrodami. Starsi ludzie i młodsi wojownicy zostali we wsi; kobiety z dziećmi podążały za nimi, pokrzykując i wymachując rękami. Za nim szło trzech muzyków — dobosz, flecista i chorąży. Bęben wykonany był z drewna i skóry. Flet stanowiła wydrążona kość jakiegoś dużego zwierzęcia. Na sztandar składała się długa włócznia, do której pod kątem prostym przymocowano pióra i wyprawione głowy — ptaka, podobnego do orła, rysia, gigantycznego królika i konia. Symbolizowały one cztery klany, czy też fratrie Wufów. Klany zamieszkiwały każdą wieś i właśnie system klanowy wiązał z sobą plemiona ludzi-kotów. O ile rozumiał, to traktaty pokojowe oraz unie układano między klanami poszczególnych wiosek, a nie plemionami. Dlatego, od jakiegoś czasu, klany królika z różnych wsi nie walczyły między sobą, w przeciwieństwie do klanów rysia i konia. Wkrótce jednak i one zawarły pokój. Klany orłów, które dotychczas były neutralne, także przystąpiły do zjednoczenia. Dopiero wówczas wioski Wufów stworzyły zjednoczony front przeciw Wagaronditom. Ulisses tego systemu nie pojmował; wydawał się skomplikowany i właściwie bez szans przetrwania, ale Wufowie uważali go za jedyny naturalny.

Za chorążym i muzykami, grającymi muzykę atonalną, szedł arcykapłan i dwóch pomniejszych kapłanów. Mieli na sobie coś w rodzaju pióropuszy i masywne paciorki; w dłoniach nieśli różdżki. Dalej szła grupa dwudziestu pięciu młodych wojowników, przystrojonych w pióra, koraliki oraz namalowane na twarzach i piersiach zielone, czarne i czerwone szewrony. Następnie kroczyła grupa sześćdziesięciu starszych żołnierzy. Wszyscy wojownicy uzbrojeni byli w kamienne noże, tomahawki i włócznie. Nieśli także łuki oraz kołczany ze strzałami. Korciło ich, aby wypróbować je na Wagaronditach. Właściwie dotyczyło to tylko młodszych wojowników. Starsi ukrywali swoją pogardę do nowej broni jedynie, kiedy Ulisses znajdował się w zasięgu słuchu, ale on słyszał znacznie lepiej, niż myśleli.

Po jednej ze stron, równolegle do młodszych wojowników, szło dwunastu jeńców. Oni także nieśli broń, lecz, jak na ludzi, którzy powinni być szczęśliwi, wyglądali bardzo ponuro. Śpiewający Niedźwiedź zapewnił ich, iż nie popadną w niełaskę u swoich za to, że dali się wziąć do niewoli. Początkowo Wagarondici protestowali; twierdzili, że nie będzie im wolno iść do Szczęśliwej Krainy Wojny (to tłumaczenie Ulissesa bardziej wyrafinowanego określenia).

Ulisses zawyrokował, że nie mają wyboru. Co więcej, sprawy teraz wyglądają inaczej. On — kamienny bóg, zdecydował, że pozwoli im iść po śmierci do Szczęśliwej Krainy Wojny, pod warunkiem, że nie będą się niemądrze upierać. Zamilkli, lecz nadal nie mogli spokojnie zaakceptować nowego porządku rzeczy.

Pochód kroczył szybko wśród falujących wzgórz, ścieżką wydeptaną przez pokolenia wojowników i myśliwych. Wzdłuż drogi rosło wiele ogromnych drzew liściastych oraz brzóz i dębów, lecz nie tyle, by stworzyć las. Były też ptaki: sójki, wrony, kruki, wróble i szmaragdowomiodowe kolibry; skrzydlate wiewiórki — lisio rude lub czarne jak soból; lis połyskiwał srebrno; z pnia, z wysokości pięćdziesięciu stóp spoglądało na nich stworzenie o jasnych oczach, podobne do łasicy; rudy szczur umknął po kłodzie; a wysoko na wzgórzu, pięćdziesiąt jardów na prawo, siedział brązowy kolos i przyglądał się. To roślinożerny niedźwiedź, nikogo nie zaczepi, jeżeli zostawi się go samego. Żywi się zbożem i owocami z ich ogrodów, jeżeli są bez straży.

Ulisses chłonął oczyma zimne, niebieskie niebo, a w płuca wciągał chłodne, świeże powietrze. Wielkie zdrowe drzewa, zdrowe ptaki i zwierzęta, zieleń wszędzie dookoła, ani śladu spalin i poczucie wielkiej przestrzeni. To wszystko w tej chwili czyniło go szczęśliwym. Mógł zapomnieć o niepokoju, o tym, że — być może — jest jedynym żywym człowiekiem. Mógł zapomnieć… Zatrzymał się. Z tyłu chorąży wykrzyknął rozkaz, dźwięki bębna i fletu ucichły, a wojownicy urwali szepty.

Czegoś mu brakowało. Czego?

Nie czego. Kogo?

Zwrócił się do Aytheery.

— Awina, twoja córka. Gdzie ona jest?

Twarz Aytheery była bez wyrazu.

— Słucham, panie? — odezwał się.

— Chcę, aby Awina szła ze mną. Ona jest moim głosem i moimi oczyma. Jest mi potrzebna.

— Kazałem jej zostać, panie, gdyż kobiety nie biorą udziału w wyprawach do innych wiosek, ani w ekspedycjach wojennych, czy pokojowych.

— Będziecie musieli przyzwyczaić się do zmian — powiedział Ulisses. — Wyślijcie kogoś po nią. Poczekamy.

Aytheera spojrzał na niego dziwnie, ale posłuchał. Iisama, najszybszy wojownik, pobiegł do wsi, odległej o milę. Po pewnym czasie wrócił, Awina kilka kroków za nim. Na głowie miała rogatywkę, a na szyi potrójny sznur masywnych, zielonych koralików. Biegła jak normalna kobieta, a kiedy zwolniła do szybkiego kroku, kołysała się niczym dziewczę. Jej czarne uszy, twarz, ogon, ramiona i nogi połyskiwały rudo w słońcu, a białe łaty futra jaśniały w świetle jak śnieg. Skierowała na niego duże, czarne oczy; uśmiechała się, pokazując szeroko rozstawione sztylety zębów.

Kiedy znalazła się przy nim, upadła na kolana i pocałowała go w rękę.

— Mój panie, płakałam, bo zostawiłeś mnie.

— Twoje łzy szybko wyschły — spodobała mu się myśl, że płakała, lecz nie był pewien, czy nie przesadza, czy tylko mówi to, co on według niej, chce usłyszeć. Ci szlachetni dzicy byli tak samo zdolni do obłudy, jak cywilizowani ludzie. Co więcej, czy powinien chcieć, by przywiązywała się do niego emocjonalnie. Takie więzy mogłyby doprowadzić do bardziej intymnego uczucia, którego konsekwencje już sobie wcześniej wyobrażał. Te obrazy pobudzały go, jak i wzbudzały odrazę zarazem.

Zajęła swoje miejsce po jego prawej stronie i przez dłuższy czas milczała. Potem jednak odezwała się nieśmiało, a po chwili szczebiotała radośnie i pouczająco jak zawsze. Poczuł się szczęśliwszy; posmak utraty pochłonęło czyste powietrze i jasne słońce.

Maszerowali przez cały dzień, zatrzymując się od czasu do czasu na odpoczynek lub jedzenie. Potoków i rzeczek starczyło, aby zapewnić im wodę. Wufowie, chociaż być może pochodzili od kotów, kąpali się, kiedy tylko mieli okazję. Wylizywali także całe ciało na kocią modłę. Jeżeli wziąć pod uwagę higienę osobistą, byli czyści, lecz nie reagowali na wszelkie pasożyty w wioskach, karaluchy, muchy i inne robactwo. Mimo że zakopywali własne odchody, nie sprzątali po psach, świniach, czy innych zwierzętach, trzymanych dla towarzystwa lub na ubój.

Późnym popołudniem Ulisses, zgrzany, spocony i wymęczony, zdecydował, że rozbiją nocny obóz nad potokiem. Woda była dość chłodna i tak czysta, że widział ryby, czmychające na dnie potoku, głębokiego na dwadzieścia stóp. Leżał na przewróconym drzewie, które wystawało ponad wodę i przyglądał się rybom przez dłuższą chwilę. Nagle zdjął rzeczy i poszedł pływać. Wufowie i Wagarondici uważnie go obserwowali, jak zwykle kiedy był nago. Zastanawiał się, czy napawa ich odrazą brak owłosienia na jego ciele i rozmieszczenie włosów. Może jednak nie. Nie mógł być dokładnie taki jak oni; mimo wszystko był bogiem.

Gdy wyszedł z wody, wszyscy, z wyjątkiem straży i Awiny, poszli się kąpać. Ona wytarła go kawałkiem futra i poprosiła o pozwolenie wykąpania się. Kiedy skończyli kąpiel, popatrzył z kłody w wodę. Ryby były wypłoszone, ale sto jardów w górę rzeki znalazł je ponownie. Użył teleskopowego kija z jakiegoś nieznanego, lekkiego drzewa, linki zrobionej z jelit oraz kościanego haczyka z robakiem, który wykopała dla niego Awina. Był gruby, długi jak dłoń, krwisto czerwony i miał czworo niby-oczu, składających się z trzech koncentrycznych kręgów: białego, niebieskiego i zielonego.

Zarzucał wędkę dwanaście razy bez powodzenia. Za trzynastym ryba chwyciła. Musiał męczyć się dalej, ciągnąc za samą linkę, gdyż groziło, że może się oderwać od kija. Ryba miała tylko dwanaście cali, ale była niezwykle silna; walczyła zaciekle. Minęło blisko dwadzieścia minut, zanim ją zmęczył. Kiedy ją wyciągnął i przyjrzał się srebrnemu ciału w szkarłatne i jasnozielone cętki, wybałuszonym oczom i krótkim, chrząstkowym „wąsom”, poczuł się jeszcze szczęśliwszy. Według Awiny, która podjęła się gotowania, iipawafa to wyśmienita potrawa i rzeczywiście była.

Tej nocy, leżąc w śpiworze, spoglądał przez gałęzie na ogromny zielono-niebiesko-biały księżyc; myślał, że brakuje mu tylko dwóch rzeczy, aby uczynić go zupełnie szczęśliwym. Pierwszą był porządny łyk jakiegoś dobrego, ciemnego niemieckiego albo duńskiego piwa, lub też wysokiej klasy bourbonu. Druga to kobieta, która by kochała jego, a on kochałby ją.

Zanim sobie uświadomił, co zrobił, trzymał blisko przy ustach owłosioną dłoń Awiny. Musiał sięgnąć po nią nieświadomie, ująć i nieomal pocałować.

— Panie mój! — Awina wyszeptała roztrzęsionym głosem.

Nie odpowiedział. Delikatnie odłożył rękę na jej śpiwór i odwrócił się.

Nagle ona wykrzyknęła:

— Uwaga!

Usiadł i wbił wzrok w coś, co wskazywała. Czarna skrzydlata postać zatrzepotała na tle księżyca i zniknęła.

— Co to było?

— Nie wiedziałam, że są tutaj w okolicy — powiedziała. — Minęło trochę czasu odkąd… To był opeawufea pauea.

— Skrzydlaty myślący człowiek… bezwłosy — zamruczał, tłumacząc na angielski.

— Thululiki — dodała.

— Czy są niebezpieczni?

— Nie pamiętasz?

— Czy inaczej pytałbym?

— Wybacz, panie. Nie chciałam cię denerwować. Nie, ogólnie rzecz biorąc, nie są niebezpieczni. Ani my, ani Wagarondici, nasi wrogowie, nie zabijamy ich. Są bardzo pożyteczni dla wszystkich.

Ulisses wypytywał ją jeszcze zanim zasnął. Śniły mu się nietoperze o ludzkich twarzach.

Dwa dni później dotarli do pierwszej wioski Wagaronditów. Już dużo wcześniej bębny obwieściły, że widać ich. Śpiewający Niedźwiedź chwilami dostrzegał zwiadowców, przemykających od drzewa do drzewa lub wyglądających zza krzaka. Szli wzdłuż szerokiego i głębokiego potoku, w którym pływało dużo czarno-białych ryb, długich na trzy stopy. Przyjrzał im się i doszedł do wniosku, że to nie ryby, a ssaki: karłowate morświny. Awina powiedziała, że Wagarondici czczą je i zabijają tylko jednego na rok, na święto. Wufowie nie uważali ich za święte, lecz jako że występowały tylko na terytorium wroga, pozostawiali je w spokoju. Jeśli oddział Wufów zabiłyby to zwierzę, to Wagarondici, znalazłszy ciało, dowiedzieliby się o obecności obcych na ich terenach.

Około pięciu mil dalej odeszli od strumienia i zaczęli podchodzić wysokim, stromym zboczem. Po drugiej stronie, w dolinie, leżała wieś Wagaronditów. Domy były okrągłe. Pod innymi względami wyglądały podobnie do osiedla Wufów. Wojownicy zebrali się przed otwartymi bramami; ich futra były brązowe, a przez oczy i policzki przechodziły czarne pręgi. Poza kamiennymi dzidami, nożami i tomahawkami, mieli przy sobie bolasy oraz drewniane miecze.

Ich sztandar zdobiła czaszka ogromnego strusia. Awina powiedziała mu, że jest to totem klanu zwierzchniego, dowództwa wszystkich klanów Wagaronditów. Uważali strusia apuaukauey za świętego, chociaż nowo wtajemniczani młodzi wojownicy musieli stawić czoła temu gigantycznemu ptakowi. Nowicjusz, uzbrojony jedynie w bolę i włócznię, ma przewrócić ptaka, zarzucając bolę z trzema kamieniami dookoła jego nóg, a potem odciąć mu głowę. W czasie tej niebezpiecznej ceremonii ginie co roku w każdej wiosce przynajmniej czterech śmiałków.

Ulisses, kroczący na czele pochodu, ruszył w dół długiego, pochyłego zbocza. Wagarondici uderzyli w kotły i zakręcili grzechotkami. Kapłan, cały najeżony piórami, potrząsnął tykwą w ich kierunku i prawdopodobnie zawodził coś, lecz z tej odległości Ulisses nie słyszał nic poprzez zgiełk instrumentów.

W połowie zbocza Awina ostrzegająco krzyknęła i wskazała na niebo. Szybował ku nim podobny do nietoperza stwór, o wielkich skrzydłach. Ulisses przyglądał się, jak nad nimi kołuje. Awina nie kłamała, ani nie przesadzała; to skrzydlaty człowiek, lub prawie człowiek. Był wielkości czteroletniego dziecka. Tors miał prawie tak duży jak u dorosłego, z wyjątkiem potężnej klatki piersiowej. Mostek musiał być silny, dla utrzymania wielkich mięśni skrzydeł. Garb na plecach wyglądał jak jednolity duży mięsień. Szczupłe dłonie kończyły się długimi paznokciami. Ręce miał tak samo kruche, jak pałąkowate, krótkie nogi. Spłaszczone stopy posiadały duży palec, który wyrósł pod kątem prostym.

Skrzydła z kości i błony zrastały się z garbem mięśni na plecach. Stwór miał sześć kończyn; pierwszy ssak o sześciu kończynach, jakiego zobaczył Ulisses. Jednak może nie ostatni. Ta planeta — a może ta Ziemia — na pewno kryła jeszcze przed nim wiele dziwnych rzeczy.

Trójkątna twarz, głowa wybrzuszona, okrągła i zupełnie łysa. Uszy były tak duże, iż wyglądały jak dodatkowe skrzydła. Oczy, w porównaniu z całą twarzą, wydawały się ogromne, a z daleka wyglądały blado.

Prawdopodobnie na tym nagim stworzeniu nie było ani jednego włosa.

Człowiek, uśmiechając się, zatoczył majestatycznie łuk, złożył na wpół skrzydła i wylądował na swych szczupłych nogach i szerokich stopach. Podszedł do nich kaczkowatym krokiem, gubiąc cały wdzięk w momencie zetknięcia z ziemią. Uniósł wątłe ramię i przemówił piskliwym dziecinnym głosem w języku Ayrata.

— Witamy kamienny boże! Ghlikh wita ciebie i życzy długiej boskości!

Ulisses zrozumiał go całkiem dobrze, ale nie mówił jeszcze wystarczająco biegle językiem handlowym. Zapytał go:

— Czy znasz mowę Wufów?

— Mówię nią z łatwością. To jeden z moich ulubionych języków — odparł Ghlikh. — My Dhulhuicy mówimy wieloma językami, z których Wufea jest jednym z najłatwiejszych.

— Jakie przynosisz wieści, Ghlikh? — Ulisses zadał następne pytanie.

— Wiele dla śmiechu i informacji, ale, za twoim przyzwoleniem, mój panie, odłóżmy to na później. Teraz jestem upoważniony przez Wagaro-nditów, by mówić wpierw z tobą. Oni życzą ci dobrze, jak im przystało, jako że jesteś chyba także ich bogiem.

W głosie człowieka-nietoperza pobrzmiewał delikatny sarkazm. Ulisses spojrzał na niego hardo, lecz Ghlikh tylko się uśmiechnął, ukazując długie, żółtawe zęby.

— Chyba? — zapytał Ulisses.

— Cóż — odpowiedział Ghlikh. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego wziąłeś stronę Wufów, kiedy tylko chcieli sprowadzić ciebie do wsi i uhonorować należycie.

Ulisses już chciał ruszyć dalej i zignorować stwora, od którego go mdliło. Lecz wiedział od Awiny, że ludzie-nietoperze są kurierami, przedstawicielami, plotkarzami i spełniają szereg innych funkcji. W zwyczaju było, że ludzie-nietoperze byli arbitrami pomiędzy dwoma stronami, które umawiały się co do pokoju, handlu, czy też wojny o ograniczonym zasięgu. Co więcej, sami stawali się handlarzami, latając od wsi do wsi z małymi, lekkimi, ale poszukiwanymi dobrami z nieznanych krajów, może ich własnych.

— Powiedz im, że zostałem zaatakowany przez ich dwóch ludzi, i dlatego ukarałem ich wszystkich — rzekł Ulisses.

— Powiem im tak — przytaknął Ghlikh. — A czy planujesz jeszcze jakąś karę?

— Nie, chyba, że na nią zasłużą.

Ghlikh zawahał się i głośno przełknął ślinę, a jego ostre jabłko Adama podskoczyło, jak małpka na patyku. Oczywiście, że nie był tak idealny, jakiego udawał. A może wiedział, że na ziemi jest bezbronny, jakkolwiek wyniosłe było jego zdanie o sobie.

— Wagarondici twierdzą, że nawet ich prośba, aby bóg udowodnił swoją boskość, jest jak najbardziej na miejscu. Awina, stojąca za Ulissesem, wyszeptała:

— Panie, wybacz, ale słowo porady może pomóc. Ci aroganccy Wagarondici zasługują na nauczkę, i jeżeli pozwolisz wodzić się za nos…

Ulisses zgadzał się z nią, ale nie pragnął rady, pod warunkiem, że o nią prosił. Uniósł dłoń, co oznaczało, aby umilkła. A do Ghlikha powiedział:

— Nie muszę niczego udowadniać, ale mogą składać petycje. Ghlikh uśmiechnął się, jakby odgadł odpowiedź. Słońce zapalało blade płomienie w jego żółtych, kocich oczach. Odparł:

— W takim razie, Wagarondici błagają cię, byś zabił Stwora o Długiej Ręce. Ten potwór od wielu już lat pustoszy pola, a nawet wioski. Zniszczył wiele zbiorów i spichrzy; bywało, że nieomal zamorzył głodem całe wsie. Pozabijał wielu wojowników wysłanych przeciwko niemu, poranił innych i zawsze zwyciężał. Innym razem uchodził, zwodząc całe gromady myśliwych, po to tylko, aby pojawić się gdzie indziej, zadeptać i pożreć całe pola zboża, pogruchotać domy i poprzewracać wysokie palisady z grubych pni.

— Rozważę ich prośbę — powiedział Ulisses. — Odpowiem za kilka dni. Tymczasem, chyba, że jeszcze jest coś do omówienia, pozwól nam iść dalej.

— Mam tylko same błahostki, nowiny i plotki, które przynoszę z wielu wsi licznych plemion różnych narodów — wyrecytował Ghlikh. — Niektóre z nich mogą być dla ciebie, mój panie, zabawne lub nawet pouczające.

Ulisses nie wiedział, czy te ostatnie słowa są szyderstwem z przypuszczalnej wszechwiedzy boga, ale dał temu spokój. Jednak, gdyby trzeba było, mógł złapać tego chuderlawego potworka i skręcić mu kark dając przykładną nauczkę. Ludzie-nietoperze mogli być święci albo przynajmniej uprzywilejowani, ale gdyby ta kreatura zaczęła go znieważać, zagrażało by to zniszczeniem boskiego wizerunku Ulissesa.

Zeszli ze zbocza i po przejściu doliny, dotarli do drewnianego mostu nad przełęczą, szeroką na trzysta stóp. Po drugiej stronie ciągnęły się pola zbóż i innych upraw, a także łąki, na których zielonobłękitnej trawie pasły się czerwonowełniste owce o trzech skręconych rogach. Ilość motyk i kamiennych lub drewnianych sierpów, porzuconych wśród pól, świadczyła, że kobiety i dzieci pracowały do ostatniej chwili.

W rytmie uderzeń bębnów Wufowie przemaszerowali przez bramy. Tutaj Ulisses stanął przed wodzami i kapłanami. Człowiek-nietoperz rzucił się ze zbocza i leciał nad nimi, gdy przekraczali dolinę. Teraz, szybując, wylądował o kilka stóp od Ulissesa, przebierając nogami, zetknąwszy się z ziemią. Cofnął się, kołysząc na pałąkowatych nogach, z na pół rozchylonymi skórzanokościanymi skrzydłami.

Rozmawiali, używając Ghlikha jako łącznika. Później główny wódz, Djiidaumokh, osunął się na kolana, potarł swoje czoło dłonią Ulissesa. Inni wodzowie poszli w jego ślady i Ulisses wraz ze swoją świtą wkroczył do wsi.

Przez kilka dni fetowano i przemawiano, zanim Ulisses wyruszył ponownie. Odwiedził razem dziesięć wiosek Wagaronditów. Ciekawiło go, jaką zapłatę otrzymuje Ghlikh za swoje usługi. On jechał teraz na plecach Wagarondita, jego zakrzywione nogi owijały grubą, włochatą szyję wojownika.

— Moja zapłata! — zamachał beztrosko ręką. — Och, dostaję jeść, mam gdzie spać, a dbają jeszcze o parę innych moich potrzeb. Jestem prostą osobą. Chcę tylko rozmawiać z różnymi ludźmi, konwersować, zaspokajać moją i ich ciekawość. Służba jest moją największą radością.

— Tylko tego pragniesz?

— Czasami przyjmuję kilka bawidełek, jakieś szlachetne kamienie, ładnie wyrzeźbione figurki, lub coś w tym rodzaju. Lecz głównym moim towarem jest informacja.

Ulisses nie skomentował tego, ale czuł, że Ghlikh jeszcze coś kryje.

W drodze powrotnej do pierwszej wsi Wagaronditów wódz Djiidaumokh spytał, co Ulisses ma zamiar zrobić w sprawie Stwora o Długiej Ręce.

— Ludzie z plemienia Nisheymanakh, trzeciej wioski, którą odwiedziliśmy, przysłali posłańca z wiadomością, że ten potwór znowu splądrował jedno z ich pól. Dwóch wojowników, którzy poszli za nim, zabił.

Ulisses westchnął. Boskiej obietnicy nie można odkładać.

— Idźmy na tego stwora od razu — zdecydował.

Zawezwał Ghlikha i spytał:

— Czy Wagarondici używali ciebie do zlokalizowania Stwora o Długiej Ręce?

— Nigdy — odparł Ghlikh.

— Dlaczego nie?

— Zdaje się, że nigdy o tym nie pomyśleli.

— A ty nie pomyślałeś, żeby im powiedzieć, jak możesz się przydać?

— Uważam, że potwór jest dla mnie cenniejszy żywy niż martwy. Jeżeli zginie, będę miał znacznie mniej ciekawych informacji.

— Znajdziesz tego Stwora — rozkazał Ulisses.

Ghlikh zmrużył oczy i zagryzł wargi, ale zgodził się.

Ulisses wiedział z podsłuchanych rozmów, że Stwór musi być jakimś słoniem. Ale jaki słoń! Wysoki w kłębie na dwadzieścia stóp i z czterema kłami; wyższe kły zakrzywione w górę, a niższe skręcone w dół, do tyłu. I jeszcze wielka trąba.

Legendarnymi stały się przebiegłość Stwora, jego umiejętność omijania pułapek i śmiertelnych zasadzek albo tajemnicze znikanie.

— Jest dużo bardziej inteligentny, niż można się spodziewać po nierozumnej istocie. — Ulisses zwrócił się do Ghlikha. Obok nich stała Awina.

— Kto powiedział, że on na przykład nie potrafi mówić? — powiedział Ghlikh.

Ulisses zdziwił się.

— To znaczy, że on umie mówić?

Ghlikh spuścił powieki.

— Tego nie wiem, oczywiście. Chodziło mi o to, że właściwie to nikt nie wie, czy on umie mówić, czy też nie.

— Czy jest tylko jeden taki? — spytał Ulisses.

— Nie wiem. Są tacy, co mówią, że wiele dni marszu na północ jest ich dużo. Ja nie wiem.

— Powinieneś — zarzucił mu Ulisses. — Bywasz tu i tam. Latasz daleko, i nawet jeśli nie byłeś na północy, z pewnością inni ludzie z twego gatunku coś wiedzą.

— Ja nie wiem — powtórzył Ghlikh, a Ulissesowi wydało się, że dostrzegł w jego twarzy ledwo ukrytą kpinę.

Pohamował jednak złość i pytał dalej.

— Powiedz mi, Ghlikh, czy widziałeś kiedyś…? — tutaj przerwał. W mowie Wufów nie było słowa oznaczającego metal. Wtedy przypomniał sobie o swoim nożu, wyciągnął go i rozłożył. Ghlikh otworzył szeroko oczy; ciężko dysząc poprosił o pozwolenie dotknięcia ostrza. Ulisses obserwował, jak długie, szczupłe palce macają stal. Delikatnie przejechał końcem kciuka po ostrzu, posmakował je językiem, pokrytym brodawkami. Przyłożył płasko ostrze do cienkiego jak pergamin policzka. W końcu oddał nóż.

— Plemię Neshgai — kontynuował w odpowiedzi na pytanie Ulis-sesa — to rasa olbrzymów, którzy mieszkają w gigantycznej wsi, gigantycznych domów, zbudowanych z jakiegoś dziwnego metalu. Ich miasto leżało na południowym wybrzeżu tego lądu. Po drugiej stronie Wurutany. Neshgaje chodzili na dwóch nogach i mieli tylko dwa kły. Uszy jednak mieli duże, a długi nos zwisał im do pasa. Wyglądało na to, że wywodzą się od stworzenia, podobnego do ich Potwora.

Ulissesowi cisnęło się tyle pytań, że aż nie wiedział, które zadać najpierw.

— Co sądzisz o Wurutanie? — zapytał.

Jego pytanie było tak ułożone, ponieważ nie chciał, aby Ghlikh dowiedział się, jak mało wie o swoim odwiecznym wrogu.

Ghlikh, zaskoczony, odpowiedział pytaniem.

— Co to znaczy? Co ja sądzę?

— Czym jest dla ciebie Wurutana?

— Dla mnie?

— Tak. Jak byś go nazwał?

— Wielki Pożeracz. Wszechmocny. Ten Który Rośnie.

— Tak, wiem. Ale jak wygląda? Jak ty go widzisz?

Ghlikh musiał chyba zgadnąć, że Ulisses próbuje otrzymać obraz czegoś, czego nie zna. Uśmiechnął się z takim sarkazmem, że Ulisses chciał roztrzaskać tą jego kruchą czaszkę.

— Wurutana jest tak ogromny, iż nie mogę znaleźć słów, by go opisać.

— Ty plotkarzu! — wykrzyknął Ulisses. — Ty zwodnicza gębo! Skrzydlata małpia mordo! Ty nie możesz znaleźć słów?

Ghlikh sposępniał, ale nie odezwał się. Na co Ulisses:

— Bardzo dobrze! W takim razie! Czy są istoty podobne do mnie, gdzieś na tym lądzie?

— O tak, trochę jest.

— Dobrze, gdzie one są?

— Po drugiej stronie Wurutany. Nad morzem. Wiele dni marszu na zachód od Neshgajów.

— Dlaczego mi o nich nie powiedziałeś? — krzyknął Ulisses.

Ghlikh wyglądał na naprawdę zdziwionego.

— A miałem? Nie pytałeś mnie o nich. Po prawdzie, wyglądają tak jak ty, ale nie są bogami. Dla mnie jest to jeszcze jedna rasa istot rozumnych.

W tej sytuacji był to najbardziej naglący powód, by iść na południe. Musi stawić czoła Wurutanie, czy chce czy nie. Jeśli wierzyć Wufom i Ghlikhowi, Wurutana zakrywał ziemię wszędzie, oprócz północy i południowych wybrzeży morskich.

Ghlikh naszkicował kontury lądu w mule, na brzegu strumienia.

Północ oznaczało hasło: nieznane. Poniżej rozpościerał się w przybliżeniu trójkąt, o szerokiej podstawie. Ze wszystkich stron ląd otaczało morze albo ocean, z wyjątkiem nieznanej północy. Według Ghlikha, krążyły plotki, że tam też jest morze.

Ulisses zastanawiał się, czy ta kraina to wszystko, co zostało ze wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Poziom oceanu może być znacznie wyższy, dlatego środkowy zachód i niziny nadmorskie nad Atlantykiem prawdopodobnie zostały zatopione. Ten skrawek ziemi może być wszystkim, co zostało z dawnych Appalachów. Oczywiście, kiedy znajdował się w stanie „skamienienia”, mógł zostać przeniesiony na inne kontynenty i to mogą być pozostałości po Eurazji; mógł także znajdować się na innej planecie, krążącej wokół innej gwiazdy. Jego przypuszczenia nie szły jednak tak daleko.

Gdyby tylko znalazł coś, co zidentyfikowało by to miejsce; ale po tylu milionach lat, wszystko zniknęło bez śladu. Ludzkie kości już zniszczały, z wyjątkiem kilku skamieniałych szkieletów. Lecz ilu ludzi miało szansę zamienić się w skamielinę? Stal zniszczyła rdza, plastyk rozpadł się, cement skruszał; kamienie piramid i Sfinks, marmurowe posągi Greków i Amerykanów dawno zostały strawione na pył. Nic, co ludzkie nie zachowało się, może z wyjątkiem nielicznych narzędzi z krzemienia, z epoki kamiennej. One mogły przetrwać dłużej niż historia ludzkości, ze swoimi książkami, maszynami, miastami i kośćmi.

Rodziły się łańcuchy górskie, wyrastały i na nowo zapadały się. Kontynenty rozpadały się, a samotne wyspy odpływały w dal. Wysychały oceany. Co było chropowate i wyniosłe, stawało się gładkie i równe. Co gładkie i wyrównane, fałdowało się i wznosiło. Ogromne masy kamieni, trąc o siebie, kruszyły na miazgę pozostałości po człowieku. Biliony ton wody wdzierały się z rykiem do nagle otwartych dolin, zmiatając wszystko lub zakopując w mule.

Nie zostało nic, prócz lądu i morza, wody i ziemi w nowych kształtach. Tylko życie szło naprzód; przybierało nowe formy, chociaż przetrwały także stare.

Ale — gdyby wierzyć Ghlikhowi — ludzkość przetrwała!

Człowiek nie był już panem świata, lecz nadal żył.

Ulisses pójdzie na południe.

Najpierw musi zabić Stwora o Długiej Ręce, by udowodnić swoją boskość.

Wypytał jeszcze człowieka-nietoperza o dalsze szczegóły. Niepokoił się, czasami nawet był zirytowany, jednak nie okazywał gniewu otwarcie. W końcu Ulisses spytał go.

— Więc na północy są wulkany i gorące źródła, od których bije mocny, odurzający zapach?

— Tak — zgodził się Ghlikh.

Ghlikh wiedział więcej o północy, niż miał zamiar wyjawić, ale tym razem Ulisses nie chciał zgłębiać przyczyn jego powściągliwości. Pragnął tylko informacji.

— Jak daleko na północ?

— Dziesięć dni marszu.

Około dwustu mil, obliczył w pamięci Ulisses.

— Poprowadzisz nas tam.

Ghlikh otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, jednak szybko je zamknął.

Ulisses zwołał wodzów oraz kapłanów Wufów i Wagaronditów. Powiedział im, co mają robić w czasie jego nieobecności.

Nakaz zbierania ekskrementów i specjalnego obchodzenia się z nimi, a także wyrób węgla drzewnego, zadziwił oficjałów. Obiecał im, że wyjawi powody później.

W dodatku zażądał jak największego oddziału i maksymalnej liczby młodych mężczyzn, by poszli z nim na północ. Po drodze będą szukać Stwora, chociaż głównym zadaniem wyprawy nie jest tropienie bestii.

Wodzowie nie byli uszczęśliwieni jego żądaniami, lecz wprowadzili je w życie. W tydzień później wielka wyprawa, składająca się ze stu dorosłych wojowników, dwustu nieletnich, kilku kapłanów, Awiny oraz Ulissesa wyruszyła na północ. W wyprawie brał udział Ghlikh, choć nie zawsze im towarzyszył. Latał do przodu i badał teren; wielokrotnie wypatrzył zwierzynę, a trzy razy wrogie plemiona. Wrogiem była, zdaje się, pewna odmiana Wagaronditów. Mieli czarne futro i kasztanowe pasy na oczach i policzkach. Pod innymi względami przypominali swoich południowych kuzynów.

Alkunquibowie zebrali duże siły i próbowali zastawić pułapkę na wyprawę Ulissesa. Ghlikh doniósł o ich położeniu, tak więc atakujący stali się ofiarą. Zaskoczenie plus strzały, o których Alkunquibowie nie mieli pojęcia, a także pojawienie się wysokiego Ulissesa, wraz z historią o jego boskości, już im znaną, zamieniły bitwę w masakrę. Ulisses nie prowadził żadnych szarży, ani kapłani nie wymagali tego od niego. To go cieszyło. Czy bóg może być ranny? Możliwe, że według nich bogowie winni być odporni na rany. Ogólnie rzecz biorąc, Grecy i inne narody uważały swych bogów za nieśmiertelnych, ale podatnych na rany.

Teraz stał z boku i używał swego łuku ze śmiertelnym skutkiem. Dziękował Bogu, że w liceum chodził na łucznictwo i po maturze kontynuował hobby. Strzelał dobrze, a jego łuk był mocniejszy od łuków Wufów. Mimo ich małego wzrostu, byli wytrzymali i silni, ale on ich przerastał. Jego ramiona napinały łuk — „wielki łuk Odyseusza”, pomyślał ten drugi Ulisses — a strzały szły tak dobrze, że zabił dwunastu Alkunquibów i ciężko ranił pięciu.

Przeciwnicy załamali się i uciekli po sześciu minutach walki. Wielu z nich dostało w plecy tomahawkami albo dzidami. Ci, co przetrwali, okazali się jednak dzielni. Po powrocie do wioski, gdzie czekali na nich w przestrachu — kobiety, dzieci i starcy, wszyscy mężczyźni zdolni unieść broń, włączając sześciolatków, stanęli przed zamkniętymi bramami. Z okrzykiem na ustach, Wufowie i Wagarondici, złączeni braterstwem, ruszyli na obrońców. Ich atak był tak niezorganizowany, że wycofali się z ciężkimi stratami. Ulisses wykorzystał chwilowy impas, kazał im zostawić Alkunquibów i dalej maszerować.

Żądza krwi była u nich tak wielka, iż nawet ośmielili się z nim kłócić. On obwieścił, że zrobią to, co każe, albo unicestwi ich. Na szczęście nikt nie poznał się na bluffie, a jeśli, to nie mieli odwagi powiedzieć tego głośno.

Przyglądając się Alkunquibom, Ulisses wpadł na pomysł. Potrzebował jak najwięcej tragarzy w podróży powrotnej, a tutaj była przynajmniej setka wyrostków.

Przy pomocy Ghlikha zaaranżował naradę z wrogim wodzem. Rozmowa była krótka i rzeczowa, a wódz w obliczu wizji wyginięcia plemienia, poddał się. W dwa dni później młodzieńcy Alkunquibów maszerowali wraz z wojenną wyprawą jako zakładnicy i tragarze. Wioska tymczasem wysłała posłańców do innych plemion Alkunquibów, aby nie niepokoili podróżnych. Dwa szczepy, nie przykładając wagi do rozkazu, zaatakowały; w zamian wpadły w zasadzkę i zostały zdziesiątkowane. Dzięki temu Ulissesowi przybyło jeszcze stu pięćdziesięciu tragarzy i zakładników. Spalił wprawdzie dwie wioski dając nauczkę, ale nie zezwolił na masakrę ich mieszkańców.

Podboje wcale nie radowały Ulissesa. Rozlew krwi przygnębiał go. Minęły miliony lat myśli ludzkiej, czterysta tysięcy lub więcej pokoleń, może dwa razy tyle; a istoty rozumne, potrafiące mówić, panowie zwierząt, jeszcze się niczego nie nauczyły. A może to wiara, że walka, rozlew krwi, są nieuniknione i będą trwać tak długo, jak życie?

Duża grupa ludzi poruszała się naprzód znacznie wolniej. Tylu ludzi nie mogło maszerować szybko. Planowany pięciodniowy marsz zabrał dwadzieścia dni. Nie byli jednak atakowani przez duże siły. Czasami jakieś plemię zasadziło się na skraju lasu, próbując porwać wojowników. To były tylko małe niedogodności. Największy problem stanowiło wyżywienie armii. Obecność tak wielu ludzi odstraszała zwierzynę, dlatego też małe oddziały przetrząsały okolicę na wiele mil dookoła. Te grupy stawały się łatwym celem dla tubylców. Pewnego dnia Ulisses zorganizował polowanie według sugestii Awiny. W jego wyniku zepchnęli stado koni z urwiska. Przez wiele dni dobrze jedli, chociaż musieli odłożyć podróż, by uwędzić mięso.

Ostatecznie dotarli do celu wyznaczonego przez Ulissesa: źródeł i wulkanów. Tutaj znalazł siarkę, tak jak się spodziewał. Była zielonkawa i półprzeźroczysta, i można ją było wydobywać kamiennymi narzędziami jego „ludzi”. W przeciągu dwóch tygodni zebrali tyle, ile mogli unieść. Zatem wyprawa ruszyła z powrotem.

Przy osiedlach Alkunquibów Ulisses zorganizował to tak, iż młodzi tragarze zostaną odesłani do domu, wraz z podarunkami, gdy dostarczą ładunki do wsi Wufów.

Kiedy wyprawa wróciła do punktu wyjścia, czekała na Ulissesa duża porcja azotanu potasowego. Wufowie postępowali zgodnie z jego wskazówkami, dotyczącymi specjalnego obchodzenia się z ekskrementami, tak, aby przyspieszyć ich rozkład. Kilka dni później, po uroczystościach i ceremoniach, Ulisses dał kobietom i wojownikom, niepotrzebnym w polu, pracę przy wyrobie czarnego prochu. W rezultacie otrzymali odpowiednią mieszankę azotanu potasu, węgla drzewnego i siarki. Pierwszy pokaz wywołał wśród Wufów, Wagaronditów i Alkunquibów zdziwienie, panikę i strach. Była to pięciofuntowa bomba, którą wysadził w chatce, specjalnie na ten cel przygotowanej.

Ulisses pouczył wszystkich co do niebezpieczeństw nowej broni. Zakazał im także używania prochu, chyba, że za jego pozwoleniem i pod jego nadzorem. Gdyby nie zastosował tych ograniczeń, roztrwoniliby cały zapas w ciągu kilku dni dla zabawy.

Szóstego dnia wystrzelił rakietę z dwufuntową głowicą w drewniany dom. Cel wyleciał w powietrze, roztrzaskując się o kamienne zbocze, dając wspaniałe widowisko.

Po pokazie Ulisses pouczył Ghlikha jak nieść jednofuntową bombę i jak ją odbezpieczać. Ghlikh poleciał nad wielką kukłę, zrobioną z drzewa i słomy, według opisu Stwora. Rzucił się w dół, a po chwili w górę, wytracając prędkość; wsadził końcówkę bezpiecznika do otworu w małej drewnianej skrzynce, po czym szybko uwolnił się od bomby, która spadła na grzbiet manekina, ale stoczyła się i eksplodowała dziesięć stóp dalej. Po czterech próbach Ghlikh umiał obliczyć czas dokładnie i bomba wysadziła kukłę.

— Bardzo dobrze — powiedział Ulisses, kiedy Ghlikh, szczerząc zęby niczym diabeł, wylądował przed nim. — Dobrze się spisałeś. Następny krok to znaleźć Stwora. Powinieneś się z tym uporać.

— On może być o wiele dni marszu na północ! Albo na wschód! — bronił się Ghlikh.

— Znajdziesz go.

Człowiek-nietoperz poczłapał zasępiony na posiłek. Awina odezwała się:

— Zastanawia mnie, dlaczego nie pomyśleliśmy, aby użyć go do odnalezienia potwora. Trzeba nam było spróbować, ale w końcu nie jesteśmy bogami.

— Nie rozumiem, czemu jest taki niechętny, by wykonać to zadanie — zastanawiał się Ulisses. — Nie ma w tym dla niego niebezpieczeństwa, z wyjątkiem błędnego obliczenia czasu na odpalenie bezpiecznika; ale on już był niechętny, zanim dowiedział się czegokolwiek o bombach.

— Nie wiem — odparła powoli Awina, jak gdyby nie chciała pochopnie oskarżać.

Próbował namówić ją do wyjawienia podejrzeń, jeżeli jakieś miała, ale ona zaprzeczyła. Zaniechał tego; jak każdy kot potrafiła być wykrętna, kiedy tylko chciała.

Trzy tygodnie później udali się na nowo do kraju Alkunquibów. Tydzień temu Stwór napadł na pola najbardziej na północ wysuniętych Wagaronditów. Sztafeta biegaczy przyniosła te wiadomości do Ulissesa, który w ciągu godziny zebrał swoje siły i wymaszerował na północ. Wyprawa składała się z dwudziestu wojowników, dwudziestu tragarzy, Awiny oraz jego samego. Poruszali się wilczym truchtem; sto kroków biegiem, sto kroków marszem. Połykali mile od świtu do zmroku. Co wieczór Ulisses padał w śpiworze i zasypiał jak kamień. Budził się rano, a każdy jego mięsień protestował. Aż do czwartego dnia wstawał z bólem. Wtedy stracił więcej wagi niż na pierwszej wyprawie, nie tak jak mniejsi, lżejsi i wytrzymalsi nie-ludzie, którzy mogli biec przez cały dzień bez wysiłku. On był za duży i zbyt mocno umięśniony. Nie mógł pozwolić na to, aby pokazać im, że ich bóg traci siły, wytrzymywał więc tempo.

Zniszczył już buty, które miał na sobie, kiedy skamieniał; teraz nosił mokasyny. Przez długi czas bolały go od nich stopy, ale ostatecznie przywykł.

Obliczył, że od dnia kiedy się przebudził, schudł około dwudziestu funtów. Ruch jednak działał na niego dobrze. Czuł się znakomicie, a nikomu z Wufów, włączając Awinę, nie ulegał w biegach.

Pewnego ranka, głęboko w kraju Alkunquibów, wyprawa zatrzymała się, gdyż pojawił się przed nimi Ghlikh. Leciał szybko ponad czubkami drzew; nawet z daleka wyraz jego twarzy mówił im, że znalazł Stwora o Długiej Dłoni.

W chwilę później, lotem ślizgowym, spłynął w przesiekę i wylądował obok nich.

Ciężko dysząc, wykrzykiwał:

— Jest tam, z przodu! Po drugiej stronie tego wzgórza!

— Co robi? — zapytał Ulisses.

— Żeruje! Obiera drzewa z liści!

Ulisses tak naprawdę nie spodziewał się, że Ghlikh znajdzie zwierzę. A może źle tłumaczył zachowanie człowieka-nietoperza. Albo też coś spowodowało zmianę jego nastawienia. Jeśli tak, to kto lub co to było?

Ghlikh miał pewne trudności z oderwaniem się od ziemi. Otwarta przestrzeń była zbyt krótka, aby nabrać szybkości, nawet bez ładunku. A dźwigając pięciofuntową bombę nie miał żadnych szans. Nie istniała także możliwość wykorzystania pochyłego zbocza, aby mu pomóc. Wszystkie wzgórza porastały drzewa.

Ulisses zawahał się. Mógł kazać zanieść Ghlikha do miejsca odległego o dwie mile, skąd by wystartował. Ghlikh przyleciałby do nich z powrotem. Nie chciał tutaj na niego czekać, ale musiał tak zrobić, aby nie zaprzepaścić całego zadania. Poza tym, miał dużo czasu. Po co się martwić stratą czasu, kiedy właśnie przetrwał tysiąclecia bez żadnego zdenerwowania?

Rozkazał dwóm Wagaronditom zanieść Ghlikha na otwartą przestrzeń. Następnie powoli i po cichu ruszył z całym oddziałem. Dziesięciu wojowników przygotowało łuki i strzały, pozostali wraz z tragarzami — rakiety i bomby.

Podchodzili w górę, stromym zboczem, między ogromnymi szpilkowymi drzewami, które pochylały się nad nimi. Zbliżywszy się do szczytu upadli na dłonie i kolana, i zaczęli się czołgać. Poniżej rozpościerała się dolina, porośnięta gęsto drzewami, ale widać było tam też dużo otwartej przestrzeni. Około pięćdziesiąt drzew wyglądało tak, jakby zawładnęła nimi zima. Ich liście pochłonęło zwierzę, a nie pora roku. Było tak ogromne, że Ulisses nie mógł uwierzyć swoim zmysłom. Stojąc, przewyższało niektóre z młodych drzew. Był szary jak każdy słoń, ale na prawym barku miał ogromną, białą plamę. Jego długie, żółte kły wyglądały tak ciężko, że Ulisses wątpił, by zwierzę mogło podnieść łeb. Trąba, odpowiednio dłuższa niż u słonia z czasów Ulissesa, poruszała się wężowato wśród gałęzi. Rwąc całe konary, ciągnęła je do ogromnej paszczy i ponownie się wysuwała. Nawet z tak daleka burczenie jego brzucha dochodziło do myśliwych.

Wiatr wiał z północy, tak że zwierzę nie było w stanie wyczuć ich, ani usłyszeć, pod warunkiem, że zachowywali się ostrożnie. Jego wzrok nie musiał być tak słaby, jak u innych słoni, więc Ulisses ostrzegł ich ponownie, aby kryli się jak najlepiej.

Zejście zboczem do drzew na dnie doliny zabrało im godzinę. Wtedy to Ulisses zaczął się niepokoić o Ghlikha. Powinien się był pojawić już dawno, co mogło się zdarzyć? Może zdrajcy spośród Alkunquibów albo członkowie innych plemion północnych byli tam na zwiadach i zabili Ghlikha oraz jego pomocników. Może… ale po co się tym martwić? Gdyby Ghlikh nie pojawił się, nic na to nie można było poradzić. Atak nastąpi bez niego.

Ulisses gestem dłoni nakazał, by wszyscy zostali na miejscach, to znaczy, głównie za drzewami. Wyciągnął drewniane działko, załadowane już uprzednio drewnianą rakietą i zaczął się czołgać. Za nim podążała Awina z małą pochodnią, którą właśnie zapaliła. Inne pochodnie mieli zapalić od skrzynek z tlącą się hubką, rozgrzaną do czerwoności, przykrytą wiórami. Pochodnie przyłożono do pudełek, by się zapaliły. W mniemaniu Ulissesa był to decydujący moment. Zwierzę, nawet przy słabym wietrze, mogło wyczuć dym lub też zobaczyć, mimo słabego wzroku, grube, ciemne smugi.

Nadal dochodziło do nich burczenie w brzuchu, trzask łamanych gałęzi, przyciąganie ich do paszczy i obrywanie liści. Szare cielsko, niczym wieloryb, falowało w przód i w tył, jak w tańcu. Trąba pracowała zawzięcie i w świecie Stwora o Długiej Dłoni musiał panować spokój.

Na Ulissesa padł cień. Podniósł głowę. Ciemna, skrzydlata sylwetka Ghlikha łopotała ponad nim. Ulisses zamachał do niego, by skręcił w prawo. Jeżeli jego cień padł na bestie, która jest prawdopodobnie tak bojaźliwa jak słoń afrykański, to ucieknie w panice, albo przynajmniej wzmoże czujność.

Ghlikh, albo nie widział go, albo nie zrozumiał jego gestu. Poleciał prosto w stronę zwierzęcia na wysokości około pięćdziesięciu stóp. Jedną ręką przyciskał bombę do brzucha, a w drugiej trzymał pochodnię. Za nim ciągnęła się gruba smuga dymu, jakby był demonem ognia.

Ulisses zaklął i pobiegł w kierunku Stwora. Z obu stron wojownicy i tragarze, zapominając o ostrożności w podnieceniu i strachu, rzucili się do bestii. Ich dzieciństwo było wypełnione przerażającymi historiami o tym potworze, a niektórzy widzieli go kiedyś z daleka. Ojców dwóch z nich rozgniotły te ogromne łapy. Jednak oni nie wycofają się, bo zostaną nazwani tchórzami; lepiej zginąć niż popaść w niełaskę. Z drugiej strony, stali się zbyt odważni, zbyt skorzy i w ten sposób zdradzali siebie.

— I mnie także — pomyślał Ulisses.

Na wszystko było już za późno, z wyjątkiem ataku i nadziei na najlepsze. Żeby tylko Ghlikh się nie gorączkował i nie spudłował; chociaż nie trafić w coś tak dużego byłoby dziwne.

Ale Ghlikh chybił. Najpierw utrzymywał kierunek lotu, lecz nagle ostro skręcił i lecąc z wiatrem, chciał zbliżyć się do zwierza od tyłu. Nie było to zbyt mądre. Po pierwsze, przeleciał dokładnie ponad bestią, rzucając na nią cień. Chociaż zwierzę nie zauważyło tego, to dym, mimo pięćdziesięciu stóp odległości, dotarł do słonia.

Stwór przestał zrywać gałęzie, uniósł trąbę, wciągnął powietrze i zaczął trąbić.

Ghlikh spuścił bombę i krzyknął.

Kolos odpowiedział rykiem i nagle z bezruchu rzucił się do szarży, nabierając prędkości niewiarygodnie szybko. Zwierzę mogło jeszcze nic nie widzieć. Może było tylko zaskoczone i dlatego biegło na oślep. Bez względu na przyczynę czy stan, kierowało się w stronę Ulissesa, co niweczyło przydatność rakiety.

Mimo to, położył działko z ładunkiem na barku i krzyknął do Awiny, by zapaliła bezpiecznik. Nie widział jej, ale ona mówiła do niego ze spokojem, co teraz robi.

W tej chwili bomba Ghlikha detonowała trzydzieści jardów za szarym żebrołakiem. Stwór zatrąbił jeszcze przeraźliwiej i zwiększył prędkość. Zmienił też kierunek i już nie pędził wprost na Ulissesa i Awinę. Jeżeli ponownie nie skręci, to minie ich o cztery stopy. Ale wtedy na pewno ich dojrzy i skieruje się tutaj.

Fala gorąca owiała policzki Ulissesa, dym zasłonił oczy; to wystrzelona rakieta z sykiem śmignęła obok jego głowy. Leciała płaskim łukiem w kierunku potwora, który teraz szarżował na nich, ujrzawszy swoje ofiary dwie sekundy wcześniej. Trąbę zawinął wysoko, a czerwonawe oczy wpatrywały się w nich. Czarna plama rakiety uderzyła żebrołaka w lewy bark, a wybuch ogłuszył Ulissesa. W kłębach dymu nie mógł nawet dojrzeć zwierzęcia. Nie czekał, aby zobaczyć wynik strzału, ale wraz z Awiną tuż za sobą, odskoczył na bok. Jeden z tragarzy podbiegał do niego z następną rakietą, gdy przeleciały ponad nimi pociski. Nagle coś uderzyło go w plecy.

Upadł na twarz, otoczony dymem, niczym namiotem. Zakaszlał i wstał. Przez kilka minut był tak ogłuszony, że nie potrafił uświadomić sobie, co się stało. Jakiś podenerwowany strzelec musiał wypalić pod zbyt małym kątem. Rakieta, która omal nie trafiła w niego, uderzyła w drzewo obok.

Ulisses stanął na nogi. Ubranie miał postrzępione i był cały czarny od dymu. Poszukał wzrokiem Awiny i wydał okrzyk ulgi. Stała obok niego, oszołomiona, z zaczerwienionymi oczyma, futro także miała osmalone. Nie było widać żadnych ran.

Obrócił się do Stwora. Niczego nie słyszał, a z tego, co pamiętał, znajdował się tuż za nim.

Bestii już nie było. Leżała na ziemi, kolumny nóg kopały powietrze, a krew tryskała jak ze źródła, z siedmiu wielkich dziur. Jedna z nóg, mimo, że była na pół odstrzelona przy barku, nadal się poruszała.

Lecz nagle, kiedy wojownicy i tragarze z okrzykami tryumfu zbliżali się do niego, z trudem podniósł się i kulejąc, zaszarżował. Dwunożne stworzenia rozpierzchły się w popłochu, lecz bestia złapała trąbą jednego z uciekinierów, uniosła go i rzuciła w gałęzie drzew.

Potem Stwór upadł znowu i skonał w jeziorze błota i krwi.

Minęło sporo czasu, zanim Ulisses odzyskał słuch i uspokoił nerwy. Kiedy przestał się trząść, przyjrzał się zwierzęciu. Jak mówiła Awina, była to chodząca góra. Samo obcięcie kłów i ich przetransportowanie do wioski Wufów będzie wymagało ogromnego nakładu pracy. Jednak wiedział, że gdy Wufowie, Wagarondici i Alkunquibowie przyjdą z pielgrzymką do wsi i zobaczą te ogromne kły, wbite w ziemię przed świątynią, to poczują, że ich kamienny bóg jest prawdziwy. Poczują także, miał nadzieję, silniejszą więź. Wszyscy trzej zażarci przeciwnicy uczestniczyli w tym polowaniu na odwiecznego wroga, i wszyscy trzej mogą się podzielić chwałą.

W tym tryumfie było jedno „ale” — Ghlikh.

Ulisses zapytał człowieka-nietoperza, co się stało.

— Panie, wybacz! — piszczał nietoperz. — Cały się spociłem z tych nerwów! Ręka mi drgnęła i wypuściłem bombę! Naprawdę przepraszam, ale nic nie mogłem poradzić!

— Czy to nerwy też kazały ci krzyknąć i tym samym ostrzec Stwora?

— Naprawdę, panie! Moim jedynym wytłumaczeniem jest to, że ten gigantyczny potwór sieje strach w sercach wszystkich śmiertelników! Spójrz, jak niewiele brakowało, aby trafiła ciebie rakieta.

— Nic się nie stało — odparł Ulisses.

— Czy teraz, gdy Stwór nie żyje, mogę odejść? — zapytał Ghlikh. — Chciałbym wrócić do domu.

— Który jest gdzie? — wtrącił Ulisses z nadzieją, że zbije go z tropu.

— Jak już mówiłem, mój panie, na południu, wiele, wiele dni marszu.

— Możesz odejść. — Ulisses wyrażając zgodę, zastanawiał się, co też Ghlikh chowa za swoją nie istniejącą pazuchą. Wydawało mu się, że człowiek-nietoperz doniesie o nim, ale komu, nie miał pojęcia. Nie było sensu próbować go zatrzymywać.

— Czy zobaczę cię wkrótce?

— Nie wiem, panie — odpowiedział Ghlikh, spoglądając kątem oka, co tak irytowało Ulissesa. — Ale możesz zobaczyć innych z mego narodu.

— Zobaczymy się prędzej, niż się spodziewasz — powiedział Ulisses. To chyba zaskoczyło Ghlikha.

— Co masz na myśli, panie?

— Żegnaj — odparł Ulisses. — I wielkie dzięki za wszystko, co zrobiłeś.

Ghlikh zawahał się, lecz odpowiedział:

— Żegnaj, panie. Było to najbardziej pożyteczne z moich doświadczeń, i najbardziej pasjonujące w moim życiu.

Poszedł pożegnać się z wodzami trzech plemion i z Awiną. Ulisses przyglądał się mu, dopóki nie odleciał z trzepotem i zniknął za wysokim wzgórzem.

Zwrócił się do Awiny:

— Myślę, że poleciał powiedzieć komuś o wynikach szpiegowania.

— Panie? — zdziwiła się. — Szpiegowania?

— Tak. Jestem pewien, że pracuje dla kogoś, nie dla siebie czy swojego plemienia. Nie mogę obserwować przecież każdego z osobna, ale przeczuwam to.

— Może pracuje dla Wurutany? — zasugerowała.

— Możliwe — zgodził się. — Dowiemy się. Pójdziemy na południe, jak tylko postawimy te kły przed świątynią.

— Czy ja też pójdę? — Jej wielkie syjamskie oczy wpatrywały się w niego, a postawa zdradzała napięcie.

— Z całą pewnością będzie to bardzo niebezpieczne — powiedział. — Ale zdaje się, że nie boisz się niebezpieczeństw. Tak, będę szczęśliwy, jeżeli pójdziesz ze mną. Nikomu jednak nie wydam rozkazu, aby mi towarzyszył. Wezmę tylko ochotników.

— Cieszę się, że mogę iść z moim panem — odpowiedziała, a po chwili dodała. — Czy chcesz zmierzyć się z Wurutaną, czy też poszukać swoich synów i córek?

— Kogo?

— Tych śmiertelnych, o których mówił Ghlikh. Tych istot, które są tak podobne do ciebie, że muszą być twoimi dziećmi.

Uśmiechnął się i rzekł:

— Jesteś bardzo inteligentna i bardzo spostrzegawcza, Awino. Oczywiście, udam się na południe w obu celach.

— A czy poszukasz towarzyszki wśród tych śmiertelnych, którzy są twoimi dziećmi?

— Nie wiem! — zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzał. Dlaczego go to pytanie zaniepokoiło? Oczywiście, że będzie szukał partnerki! I wtedy przyszło mu do głowy, że ona też jest kobietą; dla niej to pytanie jest zupełnie naturalne.

Przez kilka następnych dni Awina chodziła przygnębiona, chyba że wciągał ją z trudem w rozmowę i próbował rozweselić. Wówczas zostawiała smutki, lecz nawet wtedy przyłapywał ją, jak przyglądała mu się z dziwnym wyrazem twarzy.

Dotarli do wsi Wufów, odwiedziwszy kilka wiosek, leżących w pobliżu ich trasy. Ustawili kły przed bramami świątyni, tak że tworzyły kwadrat, a później położyli na nich dach. Fetowali i świętowali, aż wodzowie zaczęli narzekać, że Wufowie zbankrutują. Co więcej, nie zadbano należycie o zbiory, a intensywne polowania dla wykarmienia wszystkich gości, przetrzebiły zwierzynę na wiele mil dookoła.

Ulisses kazał wyprodukować więcej bomb i kilka rakiet. Kiedy to przygotowano, udał się na wielkie polowanie na południowe równiny. Chciał także złapać kilka dzikich koni i z bliska rzucić okiem na Wurutanę.

Trzon wyprawy powrócił do wioski, ciągnąc na samach ogromne zapasy wędzonego mięsa. Przyprowadzili także sporo złapanych koni wraz ze wskazówkami, by traktować je łagodnie i nie zabijać.

Ulisses pociągnął na południe, razem z czterdziestoma wojownikami i Awiną. Mijali po drodze duże stada słoni, wielkości afrykańskich kuzynów, ale z garbem tłuszczu i znacznie dłuższymi włosami. Napotkali także gromady antylop wielu różnych gatunków i odmian; niektóre z nich przypominały amerykańskie i afrykańskie antylopy z jego czasów.

Wypatrzyli sfory psów o postrzępionych uszach, podobnych do wilków, z białymi i czerwonymi plamami na całym ciele. Były tam stada kotów w gepardzie paski i innych, podobnych do jaguarów, a wielkości lwa. Żyło też na tych terenach wiele strusi, wysokich na dwanaście stóp. Raz Ulisses widział, jak dwa takie ptaki odciągnęły parę jaguarów od konia, którego te koty właśnie upolowały.

Jego ludzie najwidoczniej nie przejmowali się tymi ptaszyskami i innymi zwierzętami, tak jak Kurieiaumeami. Byli to długonodzy ludzie z rudym owłosieniem i białymi twarzami. Bardzo dzicy, jak opowiadała Awina. Nie byli spokrewnieni z Wufami, Wagaronditami czy Alkunquibami. Posługiwali się bólami i dzidami.

Nikt nie napomykał o powrocie, ale im dalej zagłębiali się w terytorium Kurieiaumów, tym bardziej stawali się nerwowi.

Ulisses nalegał, by szli na południe. Jednak po następnych dwóch dniach, nie zbliżywszy się bardziej do ciemnego masywu, zdecydował zawrócić. Jego pośrednie pytania odsłoniły pewien fakt, coś, w co nie mógł uwierzyć. Pod warunkiem, że nie zrozumiał źle ich opisu. Wurutana to było drzewo. Drzewo niepodobne do innych, jakie istniały od zarania istnienia drzew.

Wrócili, nie napotykając żadnych śladów okrutnych Kurieiaumów, i Ulisses od razu rozpoczął przygotowania do wielkiej podróży. Ale liście zaczęły opadać; wiały silne wiatry — zdecydował poczekać do wiosny.

Miesiąc później, wraz z pierwszym śniegiem, Ghlikh i jego żona Ghuakh przylecieli do wsi. Ubrani w lekkie futra, wyglądali jak para skrzydlatych Eskimosów. Ghuakh była jeszcze mniejsza niż Ghlikh, ale znacznie głośniejsza. Tą hałaśliwą, gadatliwą, naprzykrzającą się i wścibską kobietę Ulisses z miejsca znienawidził. Gdyby miała pióra i ptasie pazury, można by ją ze spokojem nazwać harpią.

— Zmęczyliście się czekaniem na mnie? — powitał ich Ulisses z uśmiechem.

— Ja, czekaniem? — zdziwił się Ghlikh. — Naprawdę, mój panie, nie wiem, co masz na myśli.

On i jego żona rozpytywali wśród mieszkańców wioski, kiedy skończyły im się wiadomości, plotki i raporty o wędrówkach zwierząt na południe. Nie trudno im było odkryć, że kamienny bóg planuje wymarsz na Wurutanę, gdy zima ustąpi. W międzyczasie w rozmowach z Awiną i innymi, Ulisses dowiedział się, że ludzie-nietoperze rzadko przylatują o tej porze roku. Arcykapłan przypomniał sobie, że żaden ze „skrzydlatych ust” nie przyleciał tak późno od przynajmniej dwudziestu lat lub więcej.

Słysząc to, Ulisses pokiwał głową. Podejrzewał, że wysłano ludzi-nietoperzy, aby dowiedzieli się, co go powstrzymuje. Był pewien, że ta dwójka powróci wiosną znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Pożegnał się z nimi pewnego zimowego poranka, i zdecydował, że wyruszy jeszcze rychlej, niż planował.

Tymczasem ujeździł konie i nauczył wojowników, jak na nich jeździć. Zima nie była tak ciężka, jak ta do której przywykł. Geograficznie mogło to być Syracuse, ale klimat zrobił się łagodniejszy. Śnieg padał często, jednak było go niewiele i szybko topniał. Miał dużo miejsca do dosiadania koni, które trzymał w świątyni. Tej wiosny urodziły się źrebaki, a on poinstruował swoich ludzi, jak mają się z nimi obchodzić. Nalegał, aby traktować zwierzęta łagodnie.

Wiosna ostatecznie oswobodziła zmarzniętą ziemię i równiny zrobiły się grząskie. Odkładał rozpoczęcie ekspedycji z powodu choroby, która pojawiła się wśród Wufów. W przeciągu kilku tygodni umarły ich dziesiątki, a Awina leżała w gorączce. Spędzał przy niej większość czasu i samodzielnie ją pielęgnował. Często przychodził Aytheera, by dokonać oczyszczenia. Bakteria, wywołująca tę chorobę była nieznana. Stara teoria owładnięcia przez duchy i zło, przysłane przez czarownice, ponownie się potwierdziła. Ulisses nie przeciwstawiał się temu poglądowi. Bez mikroskopu nie potrafił niczego wyjaśnić, a zresztą choroba mogła okazać się nieuleczalna. Gorączka i towarzyszące czyraki na głowie nie ustępowały; każdego tygodnia jedni umierali, a drudzy zdrowieli. Zdawało się, że nie ma żadnego widocznego powodu, dla którego niektórzy ulegli, a inni przetrwali. Pogrzeby odbywały się nieomal codziennie, aż gorączka przeszła.

Ulisses rozmyślał, jakie to byłoby ironiczne, gdyby padł ofiarą choroby po przetrwaniu tylu milionów lat. Jednak zaraza nie dotknęła go. Było to korzystne, nie tylko z oczywistego powodu; gdyby ucierpiał, mogliby zwątpić w jego boskość. Minął miesiąc, nim gorączka opuściła ich teren. Gdy odeszła, około jedna ósma populacji była już pod ziemią. Choroba nie brała pod uwagę wieku; zabierała niemowlęta, dorosłych i starców.

Czuł się przygnębiony z kilku względów. Po pierwsze zbliżył się do tych ludzi, mimo ich nie-ludzkiego wyglądu i psychiki. Śmierć niektórych szczerze go pogrążyła w smutku, szczególnie, gdy umarł Aytheera. Być może smutek Awiny po stracie ojca dotknął go bardziej, niż sama śmierć starca, jednak był przejęty. Po drugie, Wufom była potrzebna każda pomoc przy wiosennych siewach i polowaniach. Naprawdę nie mogli dostarczyć mu wojowników, których potrzebował na wyprawę.

Jednakże kamienny bóg dał im łuk i strzały oraz konia, jako środek transportu. Byli teraz o wiele bardziej biegli w polowaniu, niż przed jego przebudzeniem. Tak więc, wyprawiali się na wielkie wspólne polowania, z których wracali z mnóstwem mięsa końskiego i antylop. Co więcej, sami wpadli na pomysł hodowania koni na ubój, bez żadnej podpowiedzi ze strony ich boga. W celach hodowlanych podzielili stado na dwie grupy. Jedna z nich miała służyć do transportu, a druga, o krótkich nogach i dużej masie, przeznaczona była na ubój. Zasady genetyki były im znane, gdyż od dłuższego czasu sami hodowali psy i świnie w różnych celach.

O tej porze było już naprawdę zbyt późno, by wyruszyć na równiny, albo też za wcześnie, w zależności od punktu widzenia. Tak więc Ulisses czekał i czynił przygotowania. Wynajdywał coraz to nowe przeciwności, na które musiał się nastawić, lub którym nie był w stanie stawić czoła. Jego żołnierzom także ciężko było czekać. Im dłużej odkładano ekspedycję, tym opowieści o wiecznie złych poczynaniach Wurutany, stawały się coraz bardziej ponure i przerażające.

Na trzy dni przed wyruszeniem, przyszybowali nie wiadomo skąd Ghlikh i jego żona, Ghuakh.

— Panie, pomyślałem, że mogę być ci pomocnym! — skórzana twarz Ghlikha o wielkich zębach wykrzywiła się, jak u nietoperza lub koszmarnego lisa, pomyślał Ulisses.

Ulisses zgodził się, że może być pomocny, lecz do pewnego momentu. Później nie będzie wolno mu ufać. Już od dłuższego czasu zastanawiał się nad wydarzeniem ze Stworem i raportach o ludziach-nietoperzach.

Ghlikh szeroko otworzył oczy, gdy zobaczył cztery wozy, zbudowane przez Ulissesa.

— O panie, dałeś swojemu narodowi wiele nowych pomocnych rzeczy. Z łukami i strzałami, z prochem i końmi, mogliby podbić wszystkich, stąd, na północ.

— Prawda, ale mnie interesuje podbój tylko jednego — odparł Ulisses.

— O, tak, Wurutana!

Ghlikh nie wydawał się zdziwiony, jeżeli w ogóle coś okazywał, to zadowolenie.

Trzeciego dnia rano karawana wyruszyła. Ulisses Śpiewający Niedźwiedź dosiadł największego konia, jakiego udało mu się znaleźć. Przy jego boku jechała na klaczy Awina; dalej za plecami dwóch wojowników podróżowali Ghlikh i Ghuakh. Za nimi podążało czterdziestu wojowników, potem jechały wozy, ciągnięte przez cztery konie, a dalej jeszcze sześćdziesięciu wojowników. Na flankach, z przodu i z tyłu, czuwali zwiadowcy. Kompania składała się w równej części z Wufów, Wagaronditów i Alkunquibów. Ulisses wolał, by walczący pochodzili z jednej rasy, gdyż dosyć już miał zażegnywania sporów i przestrzegania przed kłótniami, a także rozlewu krwi wśród starych wrogów. Chciał jednak zachować unię i zabranie tylko jednych, obraziłoby pozostałych.

Z pewnością tworzyli dziwną i kolorową grupę. Już wtedy doszedł do wniosku, że wszystkie trzy plemiona to koty, i że mają wspólnego przodka. Podobieństwo Wagaronditów i Alkunquibów do szopów było powierzchowne.

Pochód wił się równinami, zatrzymując się przed zmrokiem lub jeszcze wcześniej w pobliżu zbiornika wodnego lub potoku. Zabijali dużo zwierzyny i wszyscy jedli do syta. Dzień po dniu ogromny masyw na południu stawał się nieznacznie większy, aż nagle począł rosnąć raptownie. Raz zbliżyła się do nich mała wyprawa wojenna Kurieiaumów, równa liczbie najeźdźców. Co więcej, wydawali się zdziwieni faktem, że ci ludzie jechali na koniach. Trzymali się w należytej odległości, próbując dorównać prędkością, jednak drugiego dnia odpadli. Lecz po dwóch dniach stanęła przed nimi armia prawie tysiąca Kurieiaumów, ubranych w pióra i koraliki. Ulissesa to nie zaskoczyło. Dhulkhukh wypatrzył ich już dzień wcześniej.

Ulisses zatrzymał karawanę i przyjrzał się im. Dorównywali mu wzrostem, lecz byli chudzi jak psy myśliwskie. Sierść mieli rudawą, a uszy bardziej skierowane do przodu. Choć twarze ich były ludzkie, tak jak Wufów, to zęby przypominały raczej zęby mięsożernych. Z pewnością nie pochodzili od kotów. Było w nich coś psiego. Wydzielali psi zapach i pocili się językami.

Kdanguwing, wódz Alkunquibów, odezwał się do Ulissesa:

— Panie, zaatakujemy ich?

Pozostali wodzowie rzucili mu groźne spojrzenia za to, że ośmielił się zabrać głos. Ulisses powstrzymał go gestem dłoni i przyjrzał się wrogowi uważniej. Ogromne wojenne bębny dudniły, a oni jakby przytupywali w tańcu, gdy wodzowie przemawiali do nich. Tworzyli półkole, które miało otoczyć karawanę.

Wydał rozkazy i drużyna wojenna utworzyła klin z nim na czele, a z wozami w środku. Była to formacja, do której zbliżenie się zajmie niezdyscyplinowanym dzikim sporo czasu.

Większość jego wojowników uzbrojona była w łuki i strzały, lecz część posiadała działka. Ci ostatni jednak, dla osiągnięcia należytego skutku musieli zsiąść z koni, jako że obsługujący działko nie mógł sam odpalić rakiety. Ich wagony posiadały platformy, na których ustawiono lufy, na obrotowych kolumnach.

Ulisses wydał rozkaz i formacja ruszyła truchtem w kierunku psowatych. To, że ta liczbowo mniejsza siła śmiała zaatakować na cudzych terenach, sparaliżowało psowatych na kilka minut, ale w końcu, zmuszeni przez wodzów, pobiegli w kierunku żołnierzy Ulissesa. Im bardziej zbliżali się do jeźdźców, tym ich szeregi stawały się mniej zorganizowane. Gdy obie grupy spotkały się, psowate opanował totalny chaos. Każdy człowiek, a raczej człowiek-pies atakował na własną rękę.

Ulisses zatrzymał kawalerię, działowi zsiedli z koni, a łucznicy oddali salwę. Potem nastąpiło jeszcze sześć serii; każda pod komendą sierżantów, którzy obserwowali sygnały Ulissesa. Wspaniale się spisali. Ćwiczenia opłaciły się, dwie setki Kurieiaumów padły od strzał.

Kiedy załamała się ich szarża i zaczęli uciekać, eksplodowały wśród nich rakiety. Chociaż głowice niosły odłamki skalne, głównym efektem była panika, porzucali broń i uciekali. Kawaleria zbliżyła się powoli i stanęła, a inni zbierali strzały oraz odcinali uszy zabitym i rannym na trofea.

Dwie godziny później ludzie-psy, zaatakowali ponownie. Tym razem znowu zostali wycięci w pień.

Był to wielki dzień dla kotów, które zwykle przegrywały w spotkaniach z psowatymi, i to na swoich terenach. Chcieli zemsty, pragnęli spalić wioski, zmasakrować kobiety i dzieci, ale Ulisses tego zabronił.

Po dwóch dniach czarny masyw z przodu zrobił się ciemnozielony. Później ujrzeli go w wielu barwach i odcieniach. Wśród zieleni pojawiły się szare smugi, pogrubiały do przeogromnych pni konarów i korzeni.

Wurutana to drzewo; najpotężniejsze jakie kiedykolwiek istniało. Ulisses przypomniał sobie o Igdrasil, drzewie wszechświata ze skandynawskich mitów. To tutaj mogłoby się z nim równać. Jeśli wierzyć opisom Ghlikha i Ghuakh, jest to drzewo świata. Podobne do figowego, w wielu miejscach wysokie na dziesięć tysięcy stóp, a rozciąga się na tysiące mil kwadratowych. Gałęzie rosną poziomo, aż w końcu opadają i zagłębiają się w ziemi, by wyrosły z nich nowe pnie i gałęzie. Ta masa stanowi jedną całość. Gdzieś, w tej ogromnej ośmiornicy, nadal żyje pierwszy pień.

Zbliżywszy się do gałęzi, do miejsca w którym zatapiała się w glebie, zamarli w przestrachu. Potem objechali dookoła szarą kolumnę, o porowatej korze i ocenili średnicę na pięćset jardów. Kora była mocno popękana i zorana, wyglądała jak skorodowane zbocze.

Wszyscy milczeli. Wurutana był wszechogarniający jak morze, trzęsienia ziemi, powódź, huragan, cyklon lub spadający wielki meteoryt.

— Patrz! Na Drzewie rosną inne drzewa! — krzyknęła Awina.

W licznych, głębokich rysach zbierał się piach, a wiatr lub ptaki przynosiły nasiona. W szczelinach drzewa zapuszczały korzenie, niektóre z nich sięgały stu stóp.

Ulisses zajrzał w mrok u podstawy Drzewa. Roślinność na górze była tak gęsta, iż do dna docierało bardzo niewiele słońca. Ghlikh powiedział, że łatwiej jest podróżować na górnych tarasach niż pod spodem. Z Drzewa ściekało tyle wody, że na ziemi zrobiły się rozległe mokradła. Były tam także ruchome piaski i trujące rośliny, które nie potrzebowały słońca, a jadowite węże też nie dbały o światło. W ciągu kilku dni karawana zniknęłaby wśród błota i trzęsawisk.

Ulisses nie ufał nietoperzowi, ale temu mógł dać wiarę. Wilgotny, niezdrowy odór bił od korzeni. Czuć było rozkład i coś czyhającego pod wodą, co wessałoby każdego, kto trafiłby tam nierozważnie.

Powiódł wzrokiem wzdłuż najbliższej gałęzi. Kilka mil dalej schodziła na dół pod kątem czterdziestu pięciu stopni z tego zielonego i wielokolorowego kłębowiska.

— Podjedziemy do następnej — powiedział — i rozejrzymy się.

Oczywiście będą musieli pozostawić konie. Szkoda, że to nie były udomowione kozy. Widział te zwierzęta, jak przeskakiwały z bruzdy w korze na następną. Miały pomarańczową sierść, podwójnie skręcone rogi i małą, czarną bródkę.

Żyły tam także inne zwierzęta. Czarne małpy, o żółtych twarzach, z ogonem zwiniętym w pierścionek. Pawianowata małpa z zielonymi pośladkami i szkarłatnym futrem. Mała sarenka z guzowatymi rogami. Zwierzę w typie ostronosa. Coś chrząkającego podobnie do świni. I ptaki, ptaki, ptaki!

Przejechali pół mili, zanim dotarli do następnej gałęzi, czy też korzenia, zagłębiającej się w ziemi. Po niej kanałem, głębokim rowem, spływała do zatoczki woda. Jak mówił Ghlikh na wierzchniej stronie gałęzi zawsze było wiele źródeł, potoków, a nawet małych rzek. Teraz Ulisses uwierzył własnym oczom. Jakąż potężną pompą było to Drzewo! Musiało sięgać korzeniami głęboko w ziemię, przenikało kamienie i wysysało wodę ze skał, otwierało podziemne zbiorniki. Mogło nawet wyssać ocean i zamienić morską wodę w słodką, eliminując sól. Potem wypompowywało ją w różnych miejscach, aż popłynęły źródła, potoki i rzeczki.

— To jest dobre miejsce — powiedział i rozkazał — rozkulbaczyć konie i puścić je wolno.

— Tyle dobrego mięsa — zawołała Awina.

— Wiem, ale nie chcę ich zabijać. Służyły nam. Mają prawo żyć.

— Zostaną pożarte, zanim minie tydzień — poburkiwała Awina, ale wykonała rozkaz.

Podczas rozładunku Ulisses obserwował ludzi-nietoperzy. Siedzieli obok siebie, w cieniu wystającej kory i rozmawiali po cichu. Pozwolono im iść aż dotąd, gdyż byli użyteczni jako zwiadowcy i mówili tak dużo, że dostarczali informacji nawet wtedy, gdy próbowali je ukryć. Ostrzegli wyprawę przed ludźmi-psami; poza tym dali Ulissesowi tyle danych, że mógł ułożyć sobie z nich fragmentaryczne obrazy z miejsc, które są przed nim.

Prawdopodobnie mieli też rozkaz szpiegować najeźdźców i zdradzą wyprawę w najdogodniejszym momencie; a przynajmniej Ulisses musiał mieć na względzie taką możliwość.

Przez kilka minut kroczył tam i z powrotem, aż zdecydował, że pozwoli im towarzyszyć jeszcze przez kilka dni. Drzewo było środowiskiem, którego nikt z nich nie znał, z wyjątkiem dwójki ludzi-nietoperzy. Wyprawa potrzebowała jak najwięcej wskazówek. Chociaż Drzewo nie posiadało wiele otwartej przestrzeni, było jednak jej dosyć, dla tych dwojga. Będą mogli latać naprzód na zwiady. Jedyny szkopuł w tym co się stanie, gdy polecą uprzedzić kogoś, że zbliża się Ulisses ze swoją wyprawą?

Musi ryzykować.

Wrócił do stosu zapasów i wybrał to, co mogłoby się im przydać. Wspinaczka po tym drzewie będzie w dużej mierze podobna do pokonywania gór; mogą zabrać tylko najniezbędniejsze rzeczy. Ciężkie działka i rakiety wydawały się teraz niezbyt użyteczne. Wahał się przez kilka minut, aż zdecydował się ich pozbyć. Zatrzymał jednak sporo bomb.

Nie chciał, aby ludzie-nietoperze wrócili tutaj i zabrali rakiety; opróżnił je więc i zapalił proch. Powstałe eksplozje wstrząsnęły Drzewem na mile. Minęły długie godziny zanim małpy i ptaki przestały skrzeczeć i świergotać.

Upewniwszy się, że wszystko jest należycie popakowane w tobołki i powiązane rzemieniami, dał znak, aby podążyli za nim. Ruszył w górę strumienia, przeskakując z bruzdy w bruzdę, jak gdyby przechodził strumień po kamieniach. Cieszył się, że zabrał cztery dodatkowe pary mokasynów. Ta porowata kora mogła zetrzeć najtwardszą skórę w mgnieniu oka. Inni mieli podeszwy stóp twarde jak żelazo. Dwoje ludzi-nietoperzy trzeba było jednak nieść. Słabe, pałąkowate nogi nie mogły im należycie służyć. Kiedy podsłuchał narzekania tragarzy, postanowił, że nietoperze nie powinny być ciężarem dla jego ludzi. Kazał im lecieć naprzód i czekać na resztę. Użył jednak wytłumaczenia, że potrzebni mu są zwiadowcy. Na tym terenie zastawić pułapkę było przerażająco łatwo.

Reszta popołudnia minęła im na mozoleniu się w górę strumienia. Rów, biegnący wzdłuż grzbietu gałęzi, miał około pięćdziesięciu stóp szerokości i dziesięciu stóp głębokości pośrodku. Woda, spadająca pod kątem czterdziestu pięciu stopni, była zbyt silna, by można tam brodzić; ale Ghlikh powiedział, że wyżej, gdzie gałąź jest pozioma, nurt jest wolny, zaś kąpiel możliwa. Żyją tam ryby, żaby, owady i rośliny, i oczywiście stworzenia, które je zjadają. Opodal pojawiają się zwierzęta polujące i na te drapieżniki.

Na pół godziny przed zmierzchem doszli do poziomej części. Tutaj odpoczęli, a Ulisses zbadał sytuację. Panował półmrok, lecz gdy słońce przesunie się dokładnie ponad głowę, znajdą się w zupełnym cieniu. Ponad nimi piętrzyły się gałęzie, tak samo duże lub jeszcze większe; pokrywała je roślinność, także drzewa. Co więcej, przestrzenie między gałęziami, w płaszczyznach poziomych i pionowych, zarośnięte były plątaniną lian i pnączy, które wyglądały wystarczająco mocno, by zatrzymać stado słoni.

Ta kurtyna lian i kwiatów kryła dziwne, muszlowate twory, w których żyły zwierzęta podobne do ryjówek. To najwidoczniej one zrobiły sobie gniazda ze śliny, która po wysuszeniu stała się sztywna jak karton. Ghlikh poradził, by się do nich nie zbliżać, do tych małych bestii, gdyż ich ugryzienie jest bolesne i trujące.

Istniały jeszcze inne niebezpieczeństwa, które opisał Ulissesowi. A przynajmniej twierdził, że ujął wszystko.

Ulisses starał się nie pokazać po sobie przerażenia. Ale Awina i inni, którzy usłyszeli Ghlikha zdawali się przygnębieni. Tego wieczoru stanowili ciche towarzystwo, gdy gotowali mięso nad małym, „bezdymnym” ogniskiem. Ulisses nie próbował ich rozweselić; potrzebował spokoju.

Złożył wędkę i wziąwszy kawałek sarniny na przynętę, poszedł na ryby. Złapał żółwia bez skorupy, którego zamierzał wyrzucić, ale postanowił, że spróbuje go na śniadanie. Za drugim zarzuceniem trafiła mu się mała ryba. Po około pięciu minutach połknęła haczyk następna, długości półtorej stopy. Miała mocne przednie płetwy i czułki po bokach. Kiedy w końcu się poddała, odkrył, że może oddychać także powietrzem. Wydawała rechoczące dźwięki i próbowała podrapać go pazurami na końcach płetw. Wsadził ją do kosza, gdzie nadal tak głośno rechotała, że ją wypuścił. Złapie ją albo jej brata rano na śniadanie.

Problem noclegu rozwiązano łatwo, chociaż nie po jego myśli. Było tutaj wystarczająco dużo małych szczelin, więc wszyscy wojownicy mogli się schować, ale z drugiej strony nie będą spali blisko siebie i wróg mógłby się zbliżyć i załatwić ich jednego po drugim, nie zauważony.

Nie mógł na to nic poradzić, jedynie podwoić straże. Drugą zmianę wziął sam. Potem położył się w szczelinie obok Awiny. Zamknął oczy, lecz zaraz je otworzył. Ciągłe pohukiwanie, krzyki, jęki, rechot, wycie, brzdąkania i piski czyniły sen niemożliwym, targały mu nerwy. Kładł się i siadał, i znowu kładł, wiercił się i szeptał do Awiny, gdy nagle ktoś chwycił go za ramię. Nadeszła jego kolej warty.

Wzeszedł księżyc, lecz jego światło nie przebijało się do roślinnej jaskini. Promienie oświetlały jasno równiny, odległe o kilka mil, gdzie w tej chwili Ulisses pragnął być.

Poranek zastał ich z oczyma tak czerwonymi, jak wschodzące słońce. Ulisses napił się trochę wody ze strumienia i pełen zapału poszedł łowić ryby. Złapał pięć płazów, trzy pstrągowa te ryby, jeszcze dwie żaby i jednego żółwia. Dał je Awinie i ona wraz z kilkoma Wufami ugotowała je.

Ulisses rozmawiał wesoło, chociaż nie głośno i kiedy wszyscy zjedli ryby (bardzo im smakowały), poczuli się znacznie lepiej. Jednak gdy zarzucili pakunki na plecy, okazało się, że nadal są zmęczeni. Przechodząc przez nieliczne miejsca, do których sięgało słońce, zagłębiali się w cieniu długich, ciągnących się odcinków, pod baldachimy z gałęzi; milkli. Napotykali miejsca, gdzie roślinność była tak gęsta, że ludzie-nietoperze nie mogli lecieć i trzeba było ich nieść na plecach.

Drugiego dnia byli w lepszej kondycji. Zaznajomili się już z odgłosami nocy i więcej spali. Wszyscy jedli do syta. Nadal łapali ryby, a jeden z Wagaronditów ustrzelił szkarłatnego wielkiego dzika o potrójnych zakręconych kłach. Upiekli go i zjedli. Rosło tam też wiele drzew i krzewów z jagodami, orzechami i innymi owocami. Ghlikh powiedział, że żadne z nich nie są trujące, więc Ulisses kazał mu i jego żonie spróbować, a oni z ponurym uśmiechem posłuchali.

Trzeciego dnia za radą Ghlikha poszli w górę pnia. Według niego, kiedy wdrapią się na wyższe tarasy, będzie im łatwiej iść. Ulisses pomyślał, że takie latające stworzenia jak ludzie-nietoperze będą mogły ich łatwiej wypatrzeć, ale posłuchał jeszcze tym razem.

Oczywiście już przedtem wyprawa była zmuszona podróżować po pniach. Łatwo było się przedostać z jednej gałęzi na drugą, jeśli łączyły je liany i inne rośliny. Zazwyczaj była to jedyna możliwość, ale od czasu do czasu, aby dostać się na inną gałąź, musieli wspinać się dookoła pnia. Było to powolne, ale rozsądne i bezpieczne, jeżeli nikt nie spojrzał na dół. Kora przypominała porowate zbocze i wspinaczka była tak łatwa, jak wchodzenie kominem, pozbawionym czwartego boku. Ulisses pokonywał wysokości nie najgorzej, chociaż dłonie i plecy miał podrapane i zakrwawione. Mniejsza waga, i futro nie-ludzi dawały im przewagę.

Dysząc ciężko, Ulisses w końcu wciągnął się na ostatni występ i już siedział na gałęzi. Zaczął się wspinać wczesnym rankiem, kiedy było prawie ciemno. Poniżej panowała właściwie noc; głębie wyglądały jak ponura otchłań. Rozległo się za nimi wycie leoparda, dochodziło z daleka. Tysiąc stóp niżej pohukiwało stado małp. Obliczył, że znajdują się przynajmniej osiem tysięcy stóp ponad ziemią. Jednak nie był to szczyt drzewa. Pień wznosił się jeszcze przynajmniej dwieście stóp.

Po zmroku robiło się tutaj zimno. Gałęzie, konary i pnie powalonych drzew leżały stertami w tych szczelinach, których nie wypełniała ziemia. Tu, na górze, nie było jej tyle, ile na niższych poziomach i więcej było nagiej kory. Słońce zaszło i otoczyły ich chmury. Przemoczeni i drżący przysuwali się blisko ognisk.

Ulisses zwrócił się do Ghlikha, który siedział obok niego przy ogniu.

— Nie jestem pewien, czy twój pomysł był dobry. Wprawdzie jest tu mniej roślin i możemy poruszać się szybko, ale rozchorujemy się od zimna i wilgoci.

We mgle i w migoczącym blasku ogniska człowiek-nietoperz i jego żona wyglądali jak para bladych demonów. Byli otuleni w koce, z których wystawały tylko ich nagie czaszki i skórzane skrzydła. Ghlikh odpowiedział szczękając zębami:

— Jutro, panie, zbudujemy tratwy i popłyniemy w dół strumienia. Wtedy zrozumiesz mądrość mojej porady. Będziemy podróżować o wiele prędzej. Zobaczysz, że niewygody tych nocy są niczym w porównaniu z łatwością podróży.

— Zobaczymy — zakończył Ulisses i wszedł do śpiwora.

Po jego twarzy przesunęła się chmura jak mokry oddech i pokryła ją kropelkami wody, ale ogólnie było mu ciepło. Zamknął oczy, po chwili otworzył, by popatrzeć na Awinę. Była w swoim śpiworze, ale siedziała oparta o ścianę szarych pęknięć. Jej ogromne oczy wpatrywały się w niego. Mimo, że zacisnął powieki nadal widział jej oczy, a kiedy zasnął, śniły mu się.

Obudził się przerażony, z łomoczącym sercem, ciężko dysząc. Krzyk jeszcze dzwonił mu w uszach.

Przez chwilę myślał, że to sen. Lecz usłyszał krzyki innych i szum, jaki robili, walcząc ze śpiworami. Ogień przygasł i postacie, szamoczące się dookoła w ciemności, przypominały małpy na dnie dołu.

Powstał, trzymając gotową włócznię. Gotową, na co? Na jego zapytanie padła seria niezrozumiałych dźwięków; wszyscy byli równie niepewni jak on. Wojowników podzielono na trzy grupy, z których każda zgromadzona była wokół ogniska na dnie szczeliny w kształcie kanionu. Krawędź rowu znajdowała się kilka stóp ponad głową Ulissesa. Nagle we mgle pojawiła się przed nim okrągła postać; usłyszał głos:

— Panie! Dwóch z naszych ludzi nie żyje!

Był to Edjauwando, Wagarondita z innego szczepu. Ulisses podniósł się ze szczeliny, a inni poszli w jego ślady. Edjauwando dodał:

— Zabili ich dzidami.

Ulisses przyjrzał się trupom przy blasku ogniska, podsycanego stertą gałęzi i pędów. Rany na gardłach mogły być zadane dzidami, ale Edjauwando tylko domyślał się narzędzia mordu.

Strażnicy twierdzili, że nic nie widzieli. Ustawiono ich poza szczelinami, gdzie, na swoich posterunkach, siedzieli do połowy w śpiworach, a w połowie owinięci kocami. Mówili, że krzyki doszły ich stamtąd — wskazali chmurę — a nie od strony ofiar.

Ulisses powrócił do swojej szczeliny, najpierw wzmocniwszy straże.

— Ghlikh, jakie rozumne istoty żyją na tym terenie? Ghlikh łypnął na niego okiem i odpowiedział:

— Dwa rodzaje, panie. Wuggrudzi, olbrzymy i Khrauszmiddumowie, ludzie podobni do Wufów, lecz wyżsi i cętkowani, jak leopard. Ale ani jedni, ani drudzy nie żyją tak wysoko. A przynajmniej niewielu.

— Kimkolwiek są — zastanawiał się Ulisses — nie może ich być dużo. W innym razie, zaatakowaliby całą grupę.

— Możliwe — przytaknął Ghlikh. — Z drugiej strony Khrauszmid-dumowie lubią bawić się ze swoim wrogiem, jak leopard z kozłem, albo kot z myszą.

Mało spali przez resztę nocy. Ulisses dopiero co zasnął, gdy ktoś go zbudził, tarmosząc za ramię. Pewien Alkunquib, imieniem Wassundee krzyczał:

— Mój panie! Obudź się! Dwóch moich ludzi nie żyje!

Ulisses poszedł za nim do szczeliny, w której spali Alkunquibowie. Tym razem ofiarami byli strażnicy. Zostali zaduszeni, a ich ciała stoczono na śpiących towarzyszy. Pozostali trzej strażnicy, oddaleni tylko o kilka stóp, nie słyszeli niczego, dopóki ciała nie uderzyły o dno rowu.

— Jeżeli oni dysponują w ogóle jakąś siłą, to stracili dobrą okazję, by zabić nas więcej — mruczał Ulisses.

Nikt nie zasnął przez resztę nocy. Wzeszło słońce i rozpędziło chmury. Ulisses rozglądał się dookoła za śladami napastników, jednak nie znalazł niczego. Rozkazał zawinąć martwych w śpiwory i zepchnąć ich z gałęzi. Oczywiście po odprawieniu modłów przez kapłanów.

Według ich religii stosowniej by było, gdyby ciała mogły zostać pogrzebane. Ale na gałęzi każdy kawałek ziemi zgromadzonej w szczelinach zajmowała plątanina korzeni. Zorganizowano więc coś na kształt pogrzebu i ciała stoczyły się na dół. Obróciły się kilkakrotnie, nieznacznie ominęły potężną gałąź tysiąc stóp niżej, aż zniknęły w gęstwinie lian.

Po cichym śniadaniu Ulisses dał rozkaz wymarszu. Pół dnia prowadził ich wzdłuż gałęzi. Wkrótce po południu zdecydował przenieść się na trochę niższą, która biegła równolegle przez kilka mil. Roślinność na niej była znacznie gęstsza; powód stanowiła rzeczka, która zajmowała jedną trzecią wierzchniej części gałęzi. Zamierzał zbudować tratwę według sugestii Ghlikha.

Przedostali się po prawie poziomym kompleksie lian. Ulisses podzielił wszystkich na trzy grupy. Gdy pierwszy pełzał, reszta stała na straży, z łukami i strzałami w pogotowiu. Była to dobra okazja, aby ich wrogowie zaatakowali niespodziewanie, gdyż przeprawiający się byli zbyt zajęci chwytaniem się lian i sprawdzaniem, czy, z pozoru mocne pnącza, nie okażą się niebezpieczne. Ci, którzy zostali z tyłu, śledzili wzrokiem gęstwinę w poszukiwaniu możliwych zasadzek. Tysiące napastników mogło skryć się w zupełnej bliskości.

Gdy pierwsza partia przedostała się na drugą stronę, zajęła stanowiska, by kryć następną grupę, podczas gdy trzecia pozostała jako tylna straż. Ulisses przeszedł z pierwszą grupą. Przyglądał się, jak następni czołgają się po lianach, uginających się pod ciężarem Alkunquibów, zapasów i broni. Zbadał już najbliższą okolicę i upewnił się, że nie ma zasadzki.

Kiedy pierwszy z Alkunquibów znajdował się około dwudziestu stóp od gałęzi, trzecia grupa podniosła krzyk. Ulisses, zdziwiony, zobaczył, że wskazują do góry. Podniósł wzrok i ujrzał spadającą kłodę, wprost na wojownika z plemienia Alkunquibów; kłoda była długa na dziesięć stóp. Nie uderzyła go, ale przebiła plątaninę, rwąc liany, winoroślą i pnącza. Wojownik nagle zawisł na końcu liany. Zrazu ci za nim zamarli, lecz po chwili rzucili się nieopatrznie naprzód, a nowe pociski, kłody, gałęzie i grudy ziemi niszczyły pomost.

Pierwszy Alkunquib zwolnił uchwyt i runął z krzykiem w otchłań. Następny dostał w plecy dwustopową kłodą i zniknął. Trzeci skoczył, by uciec przed kawałkiem kory, wielkim jak jego głowa i przeleciał na dół. Czwarty potknął się i wpadł w dziurę, która zasklepiła się za nim, ale pojawił się w chwilę później i dosięgnął bezpiecznej gałęzi.

Teraz kłody spadały bliżej pierwszej grupy, zmuszając ich do cofnięcia się w głąb konaru. Ulisses także musiał się wycofać, ale doszedł do wniosku, że zrzucający pociski znajdują się na gałęzi, bezpośrednio nad nimi; właściwie na jej bokach. Musieli opuścić się trochę na dół, aby prowadzić atak. Byli około sześciuset stóp wyżej, a zatem w zasięgu łuczników z drugiej gałęzi. Tam zostali jeszcze Wagarondici pod wodzą Edjauwando, który zachował zimną krew i wyszczekiwał rozkazy. Strzały leciały salwami w kierunku wyższej gałęzi.

Ich wrogami okazały się koty w leopardzie cętki, z włochatymi kępkami na uszach i kozimi bródkami. Sześciu nadzianych strzałami runęło poprzez liany. Jeden uderzył bokiem Alkunquiba i obaj spadli. Reszta Alkunquibów dotarła na drugą stronę i rzuciła się przez krzaki, by znaleźć się pod gałęzią, gdzie Khrauszmidd urno wie nie mogli ich trafić. Wagarondici zaprzestali ognia i Ulisses krzyknął do nich poprzez dwustustopową przestrzeń. Upewniwszy się, że ludzie-leopardy wspięli się wyżej dla uniknięcia strzał, rozkazał Wagaronditom przejść. Przedostali się, jak mogli najszybciej, lecz zanim ostatni bezpiecznie dotarł, ponownie zostali zbombardowani. Tym razem kłody i grudy nie trafiły w cel.

Ulisses w końcu znalazł parę ludzi-nietoperzy, jak kulili się ze strachu pod wielkim krzakiem o dużych szkarłatnych liściach. To oni przeszli pierwsi, rzuciwszy się z pnia, trzepocząc skrzydłami. Żałował, że nie wysłał ich na wyższą gałąź na zwiady. Odtąd będzie tak robić. Właściwie to teraz miał dla nich zajęcie.

— Chcę byście latali tak długo, aż odkryjecie, gdzie mieszkają Khraauszmiddumowie — powiedział.

Skóra Ghlikha zrobiła się jeszcze bardziej szara.

— Dlaczego? Co planujesz?

— Zmiażdżę ich — uniósł się Ulisses. — Nie możemy pozwolić, żeby zabijali nas po dwóch, po trzech.

Żadne z nich nie chciało wyjść na otwartą przestrzeń, ale Ulisses zagroził, że obetnie im skrzydła i zostawi ich tutaj, jeżeli nie wykonają rozkazu. Później postanowił, że zatrzyma Ghaukh jako zakładniczkę, a jej mąż poleci. Nie użył słowa „zakładnik”, ani nie powiedział, dlaczego na zwiady wysyła tylko jedno z nich, ale zrozumieli go. Ghlikh niechętnie wybił się z wybrzuszenia w korze na kształt klifu i poszybował spiesznie na dół, łopocząc skrzydłami, zaczął potem podchodzić spiralnie do góry. Nie pojawiły się żadne pociski ze strony wroga.

W międzyczasie, czekając, Ulisses kazał zbudować swoim ludziom sześć dużych tratw przy użyciu kamiennych siekier. Po około godzinie człowiek-nietoperz, pikując, wylądował na sąsiednim kompleksie lian. Podpełzł do gałęzi i zdał raport, iż widział wielu ludzi-leopardów, lecz ani śladu ich wioski.

Wówczas Ulisses kazał nietoperzowi polecieć w dół rzeki i rozejrzeć się. Nie chciał, by zaskoczono ich na tratwach; szczególnie się do tego nadawały. Ghaukh zostanie z nim. Ghlikh nic nie powiedział, wystartował i nie było go przez pół godziny. Nic nie zobaczył w gęstej roślinności.

Przebogaty świat roślinny nie był jedynym obfitym przejawem życia. Żyły tu setki różnokolorowych motyli o wzorzystych skrzydłach i grzbietach. Nad wodą z furkotem przeleciała ważka, której skrzydła miały rozpiętość czterech stóp; muskała wodę od czasu do czasu, by złapać pająki wodne, ślizgające się po powierzchni na pontonowych stopach. Zaszeleścił liść i Ulisses spostrzegł karalucha wielkości jego dłoni. Obok przeleciała powoli skrzydlata jaszczurka; wystające żebra po obu stronach zarastała błona. Nagle, na drugim brzegu przemknęła wydra i zanurkowała. Tym razem nie polowała, lecz umykała przed polującym. Za nią spieszył ptak wysoki na trzy stopy, mniejsza odmiana strusia z nizin. Zanurkował za uciekinierem i żadne nie pojawiło się ponownie.

Ulisses przysiadł na chwilę zamyślony, a inni stali na straży albo pokładli się na mszystej roślinności, porastającej gałąź. Potok wypływał z ogromnego otworu w miejscu zejścia się pnia z konarem. Według Ghlikha, drzewo pompowało i wylewało wodę w różnych miejscach, podobnych do tego. Woda płynęła kanałem, który wznosił się niedostrzegalnie, a gdy gałąź nagle załamywała się, spadał kaskadami; albo, częściej, gdy gałąź biegła poziomo, dodatkowe źródła zasilały rzekę po drodze, która czasami nawet nieznacznie płynęła pod górę.

Rzeka prawdopodobnie płynęła przez wiele dni. Ghlikh obliczył, że trzydzieści pięć, chociaż nie był pewien. Ich gałąź, jak i pozostałe, wiła się zygzakami. Były nawet gałęzie, które tworzyły pętle.

W końcu Ulisses podniósł się. Awina, która przy nim leżała, także wstała. Wydał rozkaz i wszedł na pierwszą tratwę. Część Wufów wsiadła razem z nim i odepchnęli się od brzegu długimi tyczkami, wyciętymi z bambusowatej rośliny.

Na tym odcinku prąd płynął leniwie — pięć mil na godzinę. Pośrodku kanału woda była głęboka na dwadzieścia stóp, a przejrzysta na sześć. Głębiej robiła się ciemna. Ghlikh twierdził, że to przez rośliny, rosnące na dnie, które czasami wydzielają brązowy płyn. Nie wiedział, jakim celom służy brązowa ciecz, ale wątpliwe, by odgrywała jakąś rolę w ekologii Drzewa. Nie wiedział też, dlaczego płyn nie dochodzi do powierzchni i tym samym nie zabarwia całego potoku.

W strumieniu żyły ryby. Było ich kilkanaście gatunków i wielkości, a największa miała dwie i pół stopy długości; przypominała dorsza w czerwono-czarne cętki. Prawdopodobnie żywiła się roślinami. Mniejsza, o wiele bardziej aktywna ryba, o wydłużonej dolnej szczęce, żerowała na wodnych pająkach, a także polowała na żaby, ale te przeważnie zdołały jej uciec albo stawały do walki. Nie posiadały zębów, lecz przyczepiały się do boku ryby i drapały ją po oczach. Raz, taki szczupak odgryzł żabie tylną nogę. Wówczas inne żaby przywarły do zranionego zwierzęcia i rozerwały je na kawałki.

Flisacy prowadzili tratwy blisko brzegów, by móc dosięgnąć dna lub nawet samych brzegów i odpychać się tyczkami. Pracowali równo, w takt basowych komend wodzów, pchali tratwę pomrukując, a przełożeni liczyli. Inni stali z przygotowanymi strzałami na cięciwach.

Woda sięgała prawie do górnej krawędzi koryta, porośniętej gęsto roślinami, które czasami dotykały powierzchni. Ukośnie rosnące drzewa pochylały się nad strumieniem. Roiło się na nich od ptaków, małp i innych stworzeń. Tutaj żyjące małpy miały grubsze futro niż ich koledzy z niższych poziomów.

Gdyby nie obawa przed ludźmi-leopardami, Ulisses cieszyłby się tą wyprawą. Przyjemnie byłoby po prostu usiąść i dać się nieść falom strumienia jak Huck Finn, strumienia, którego Mark Twain nawet sobie nie wyobrażał.

To jednak było niemożliwe. Wszyscy musieli mieć się na baczności, być gotowi do działania w mgnieniu oka. Poza tym spodziewał się, że lada moment zza gęstej zieleni i szkarłatnych roślin, może wylecieć włócznia.

Minęły dwie, pełne napięcia godziny i tratwy wypłynęły na rozlewisko, prawie tak duże, że można je było nazwać jeziorem. Ulisses już widział, jak inne gałęzie rozszerzały się, lecz nigdy tam nie był. Woda zrobiła się głębsza; a jeziorko miało czterysta stóp szerokości. By je pokonać, tratwy musiały dać się ponieść prądowi, który stał się bardzo powolny, albo trzymać się blisko brzegów, gdzie dno było dość płytkie i można było odpychać się drągami. Ulisses wybrał pierwszą możliwość; zostaną na środku, gdzie będą mogli przynajmniej chwilę odpocząć poza zasięgiem oszczepów Khrauszmiddumów.

W chwilę później pożałował wyboru. Z gęstwiny na brzegu wynurzyło się stado zwierząt, które z daleka wyglądały jak hipopotamy. Prychając i dmuchając, zanurzyły się w wodzie. Zbliżyły się do tratwy, ale najwidoczniej bez jakiegokolwiek zamiaru.

Z odległości dziesięciu stóp wydawało się, że są to olbrzymie gryzonie, które (jak widać) przystosowały się do życia w wodzie. Nos i oczy znajdowały się na wierzchniej stronie głowy, a uszy posiadały fałdy skóry. Straciły całą sierść, z wyjątkiem końskiej grzywy na masywnych karkach.

W tym momencie, jak na sygnał w teatrze, pojawiły się na jeziorze trzy duże kanu. Dwie za nimi, a jedna u ujścia jeziora. Wszystkie łodzie zrobione były z pomalowanego drzewa, na dziobach miały wyrzeźbione głowy węży. Każda mieściła dziewiętnastu ludzi-leopardów — osiemnastu wioślarzy i wodza, usytuowanego na dziobie.

Kilka sekund później Ulisses dojrzał kilkanaście olbrzymich stworów, wpełzających do wody spośród zarośli na brzegu. Wyglądały jak krótkie, beznogie krokodyle.

Ulisses otworzył wodoodporną skórzaną torbę i wyciągnął bombę. Piaumiiwu, wojownik, którego zadaniem było trzymać w ustach przez cały czas zapalone cygaro, chyba, że ogień był pod ręką, podał mu je. Ulisses odmuchał na koniec, aż ogień pojaśniał i wówczas przytknął go do bezpiecznika. Zatrzeszczało i zaczął się snuć gruby, czarny dym, który wiatr zaniósł w kierunku dwóch zbliżających się kanu. Ulisses trzymał bombę tak długo, aż bezpiecznik prawie znikł i wtedy rzucił ją między hiposzczury.

Bomba eksplodowała, zanim uderzyła w wodę. Zwierzęta zanurkowały, większość z nich wypłynęła od razu, a jeden wynurzył się z drugiej strony tratwy Ulissesa. Zakotłował wodę w jeziorze, zalewając po kostki ludzi na tratwie, parsknął i ponownie zanurkował; tym razem wyszedł pod ostatnią z tratw, która się wywróciła. Kilku Wagaronditów z krzykiem wpadło do wody, wraz z częścią zapasów i bomb. Wtedy potwór zanurkował jeszcze raz, a gdy powtórnie wypłynął, w powietrzu wybuchła druga bomba Ulissesa.

Ludzie-leopardy krzyczeli pełni żądzy walki, lecz z pierwszym wybuchem zamarli. Zaprzestali także wiosłowania i nie kwapili się go podjąć, mimo że ich wodzowie wydawali komendy. A wina zdążyła podać kilka następnych bomb, a najlepsi miotacze zapalili swoje ładunki. Cztery bomby eksplodowały jednocześnie, jedna wylądowała w pobliżu wielkich hiposzczurów. Trzy upadły blisko dwóch wojennych kanu, lecz eksplozje jedynie przestraszyły Khrauszmiddumów. Zmieniwszy kurs, zaczęli uciekać, chcąc prawdopodobnie pozostać poza zasięgiem bomb, ale na tyle blisko, by rzucić dzidą.

Wtedy do akcji wkroczyli łucznicy; kilku wioślarzy oraz jeden z wodzów padli od strzał. W tej samej chwili trzej łucznicy Ulissesa zostali przebici włóczniami, rzuconymi z brzegu.

Jak z katapulty wynurzył się z wody hiposzczur i ogromnymi przednimi łapami uniósł bok wojennej kanu. Obrócił ją, a cały ładunek z krzykiem wpadł do wody.

Dookoła rozgorzała kipiel. Ulisses zobaczył, jak jeden z beznogich krokodyli przetacza się na powierzchni z nogą człowieka-leoparda w krótkich szczękach. Gady żerowały także wśród jego własnych ludzi, których zrzucił z tratwy hiposzczur.

Tyle się działo, że Ulisses nie mógł nad wszystkim zapanować. Skoncentrował się na brzegach, skąd groziło największe niebezpieczeństwo. Przeciwnicy dawali się zauważyć tylko wtedy, gdy rzucali oszczepami spomiędzy prześwitów w gąszczu. Ulisses kazał łucznikom skierować ogień na gęstą, zieloną ścianę na brzegu. Później przyciągnął uwagę wodzów z innych tratw i im także polecił strzelać w gęstwinę. Wodzowie przekazali rozkazy, jak tylko wyciągnięto wojowników z wody.

Trzecią wojenną kanu, tą, która pojawiła się przy ujściu, komenderował wódz, odważny aż do granic głupoty. Stał na dziobie łodzi, potrząsając włócznią i zachęcał swoich wioślarzy do większego wysiłku. Najwidoczniej miał zamiar staranować pierwszą tratwę lub najechać na nią i wtargnąć na pokład.

Wufowie trafili go strzałą w udo i ranili sześciu wioślarzy, ale on ukląkł za wężowymi głowami i ponaglał swoich ludzi. Kanu szła naprzód trochę wolniej, jednak zbyt szybko, jak dla Ulissesa. Zapalił bombę i cisnął w tej samej chwili, w której kilku wioślarzy odłożyło wiosła i wstało, by rzucić włócznie. Kanu cięła wodę na tym samym kursie co tratwa. Nic już nie mogło jej zatrzymać.

Bomba Ulissesa wysadziła przednią część łodzi wraz z wojownikami. Woda wtargnęła do środka i zalała resztę kadłuba, który zanurzył się ukośnie i momentalnie zniknął tuż przed tratwą.

Ładunek eksplodował tak blisko, że ogłuszył i oślepił wszystkich na tratwie. Ulisses ze łzawiącymi oczyma, dostrzegł co się działo w chwilę później. Na wodzie unosiła się załoga roztrzaskanej skorupy; ogłuszeni lub martwi zaczęli się pogrążać w wodzie, gdzie dobrały się do nich uzębione paszczęki.

Na brzegu ludzie-leopardy nadal zbierali obfite żniwo. Ulisses odpalił jeszcze jedną bombę i rzucił. Spadła do wody, eksplodując tuż po upadku. Wielka fontanna zalała brzeg, ale nie mogła nikomu zaszkodzić. Jednak posiała panikę wśród oszczepników. Gdy ustał ogień, Ulisses kazał skierować tratwy do brzegu. Pozostanie na jeziorze było zbyt niebezpieczne. W wodzie kotłowało się od beznogich krokodyli, nie wiedział skąd się one wszystkie brały. Poza tym ludzi atakowały jeszcze hiposzczury.

Pozostałe dwie łodzie, wypełnione już nieżywymi lub umierającymi leopardami, dryfowały z prądem. Strzały godziły śmiertelnie. Dzięki odwadze, a także dyscyplinie jego ludzi utrzymali skuteczną linię obrony.

Teraz wszyscy skierowali uwagę w stronę listowia i jęków wydawanych przez ukrytych rannych. Gdy tratwy uderzyły o brzeg, Ulisses i jego ludzie wyskoczyli dźwigając kołczany i torby i pokonali szybko kilka jardów, dzielących ich od dżungli. Tutaj zatrzymali się, aby ustawić szyki.

Ulisses wysłał kilku mężczyzn z powrotem na tratwy, z rozkazem sprowadzenia ich wzdłuż brzegów do przeciwległego krańca jeziora. Policzył ludzi; dwudziestu nie żyło. Została ich setka, w tym dziesięciu rannych. A podróż dopiero się zaczęła.

Pomaszerowali brzegiem, nie napotykając żadnych trudności. Na krańcu jeziora złapali dryfujące tratwy, wsiedli na nie ponownie i podjęli podróż w dół strumienia. Odtąd koryto zaczęło się zwężać, a prąd nabierał prędkości. Po pewnym czasie nachylenie gałęzi musiało się zwiększyć, gdyż posuwali się piętnaście mil na godzinę.

Ulisses zapytał Ghlikha, czy bezpiecznie jest kontynuować podróż na tratwach. Nietoperz zapewnił go, że tak; przez następne dziesięć mil. Potem powinni przybić do brzegu, ponieważ dalej rzeczka zamienia się w wodospad, ciągnący się przez następne trzy mile.

Ulisses podziękował mu, mimo że nie lubił nawet rozmawiać z tą parą ludzi-nietoperzy. Podczas bitwy drżeli ze strachu za plecami łuczników, trzymając się nawzajem w ramionach. Ulisses uznał, że nie ma prawa spodziewać się, iż wezmą udział w walce. To nie była ich wojna. Jednak nie mógł pozbyć się podejrzeń, że Ghlikh na pewno dojrzał zasadzkę. Leciał nisko nad rzeką i musiał widzieć łódź wojenną Khrauszmiddumów. Lecz skoro wprowadził ich do pułapki, to dlaczego został z nimi? Groziło mu takie samo niebezpieczeństwo, jak pozostałym.

Tratwy nadal płynęły z tą samą prędkością. Po pewnym czasie usłyszeli odległy huk wodospadu. Ulisses pozwolił, by pędziły jeszcze przez trzy minuty i rzucił rozkaz opuszczenia ich. Według instrukcji, wojownicy stojący na brzegu tratwy skakali pierwsi. Dwóch z nich wpadło do wody, gdy tratwy uderzyły o brzeg. Jeden człowiek znalazł się między brzegiem a tratwą i został zmiażdżony; drugiego porwał prąd.

Ci, którzy pozostali na tratwie, rzucili na brzeg wszystkie zapasy, z wyjątkiem bomb. Ulisses nie ufał stabilności prochu w nagłym zetknięciu się z ziemią. Bomby rzucono w ręce tych, którzy stali na brzegu.

On przedostał się ostatni. Przyglądał się, jak sześć tratw obija się o porośnięte mchem brzegi. Dalej koryto skręcało i tratwy schowały się w gęstwinie liści. Kilka mil dalej wyprawa dotarła do wodospadów. Rzeka z furią przedzierała się wąskim korytem, aż wygięła się łukiem ponad pniem drzewa i spadła w otchłań. Ulisses obliczył, że do ziemi jest osiem tysięcy stóp, co czyniło ten wodospad wyższym od najwyższego z jego czasów — Wodospadu Angel w Wenezueli.

Wyprawa przeniosła się na inną gałąź, którą płynął tylko mały strumień, szeroki na dziesięć stóp, a głęboki na trzy. Poruszali się brzegiem, choć gdyby brodzili korytem, mogliby iść szybciej. Jednak wodę zamieszkiwały przepięknie kolorowe, bardzo jadowite węże oraz beznogie krokodyle. Ulisses postanowił nazywać je snoligosterami, tak, jak podobne do nich zwierzę z legend o Paulu Bunyanie.

Przed zmrokiem dokonali jeszcze jednego przejścia kompleksem lian. Posuwali się wzdłuż gałęzi, aż Ghlikh dojrzał ogromną dziurę w złączu konara z pniem.

— W Drzewie jest wiele takich dziur, całkiem dużych — powiedział — zazwyczaj tam, gdzie z pnia wyrasta gałąź.

— Nie widziałem żadnej przedtem — odpowiedział Ulisses.

— Nie wiedziałeś, gdzie patrzeć — uśmiechnął się Ghlikh.

Ulisses milczał przez chwilę. Nie mógł pozbyć się podejrzeń co do tego stwora. Może był wobec niego niesprawiedliwy, a Ghlikhowi zależało chyba bardziej niż jemu na znalezieniu wygodnego i łatwego do obrony miejsca. Z drugiej strony taka dziupla była dla wroga dobrym punktem do zorganizowania pułapki. A gdyby ludzie-leopardy przyszli za nimi aż tutaj i otoczyli ich teraz?

W końcu postanowił, że tu zostaną, potrzebne było miejsce, gdzie znaleźliby odpoczynek. Także ranni wymagali opieki, i gdyby teraz pociągnęli dalej, trzeba by ich było nieść.

— Bardzo dobrze — zawyrokował. — Dziś na noc rozbijemy obóz w tej dziurze.

Nie przyznał się, że planuje pozostać tu przez kilka dni. Nie chciał, aby Ghlikh wiedział o czymkolwiek, co planuje.

Żadnych mieszkańców nie trzeba było wyrzucać, chociaż połamane kości i świeże odchody, świadczyły o tym, że właściciel — duże zwierzę — może wkrótce wrócić. Kazał usunąć ekskrementy i spuścić je do przepaści. Wyprawa weszła do środka. Wejście miało szerokość dwudziestu stóp, a wysokie było na siedem. Pieczara posiadała półkoliste sklepienie; po przekątnej mierzyła czterdzieści stóp. Ściany były tak gładkie i wypolerowane, że wyglądały jak wyrzeźbione ludzką ręką. Ghlikh zapewnił go, że jest to naturalny twór.

Przyniesiono zwalone drzewa i zablokowano nimi wejście. Wojownicy zapalili ognisko, a wiatr nawiał do środka trochę dymu, lecz nie przeszkadzało to zbytnio.

Ulisses usiadł, opierając się plecami o błyszczącą ścianę. Po chwili dosiadła się do niego Awina. Wylizała sobie ramiona, nogi i brzuch, a potem nałożyła czyszczącą ślinę na dłonie i natarła twarz i uszy. Zadziwiająco działała ta ślina. W kilka minut jej futro, od którego bił odór potu i krwi, pozbawione zostało przykrego zapachu.

Ulisses podziwiał rezultaty tego mycia, ale nie lubił się temu przyglądać, czynności były zbyt zwierzęce.

— Wojownicy są zniechęceni — odezwała się Awina po kilku minutach ciszy.

— Naprawdę? — zdziwił się. — Wydają się spokojni i zmęczeni.

— To też. Ale są w ponurym nastroju. Szerzą między sobą zwątpienie. Mówią, że oczywiście jesteś wielkim bogiem, kamiennym bogiem, ale jesteśmy tutaj na ciele samego Wurutany. Jakiż ty mały jesteś w porównaniu z nim. Nie byłeś w stanie zachować nas wszystkich przy życiu. Jesteśmy dopiero tak krótko na tej wyprawie, a straciliśmy już tak wielu.

— Postawiłem sprawę jasno, zanim wyruszyliśmy. Mówiłem, że niektórzy mogą zginąć — odparł Ulisses.

— Nie powiedziałeś, że wszyscy umrą.

— Nie umarli wszyscy.

— Jeszcze nie.

Wówczas, widząc jak marszczy brwi, dodała:

— Ja tego nie twierdzę, panie! To oni! I to nie wszyscy, absolutnie. Ale starczy, że nawet ci co mówią, sieją strach. Niektórzy wspominają o Wuggrudach.

Zabrzmiało to ostatnie słowo jak Uggorto; tak wymawiała te trudne dla niej kombinacje dźwięków.

— Wuggrudzi? Ach tak, Ghlikh o nich wspominał. Są to, zdaje się, giganci, którzy zjadają innych. Ogromne, woniejące stwory. Powiedz mi, Awino, czy ty, lub ktoś inny widział Wugguruda?

Awina skierowała na niego granatowe oczy. Polizała czarne usta, jakby jej nagle wyschły.

— Nie, panie. Nikt z nas ich nie widział. Nasi przodkowie znali ich, gdy żyliśmy bliżej Wurutany. I Ghlikh ich widział.

— Więc to Ghlikh opowiadał?

Wstał, przeciągnął się i usiadł. Chciał już przejść się po pieczarze, ale przypomniał sobie, że to śmiertelnicy przychodzą do boga, a nie odwrotnie. Zawołał

— Ghlikh! Biegiem do mnie, marsz!

Mały człowieczek wstał z trudem i poczłapał poprzez pieczarę. Stanął przed Ułissesem i zapytał:

— O co chodzi, mój panie?

— Dlaczego rozpowszechniasz historie o Wuggrudach? Czy próbujesz zniechęcić moich wojowników?

Twarz Ghlikha była bez wyrazu. Odpowiedział:

— Nigdy bym tego nie zrobił, panie. Nie, nie rozpowszechniałem tych historii. Prawdę mówiąc, zaledwie odpowiadałem na pytania wojowników, dotyczące Wuggrudów.

— Czy są tak monstrualni, jak mówią o nich opowieści?

Ghlikh uśmiechnął się:

— Nikt nie może być aż tak potworny, mój panie, ale są dość straszni.

— Czy znajdujemy się na ich terenach?

— Jeśli jest się na Wurutanie, to jest się na ich terenie.

— Chciałbym, abyśmy paru spotkali i wpakowali im kilka strzał. Wtedy strach opuściłby moich ludzi.

— Jeżeli chodzi o Wuggrudów — mówił Ghlikh. — To zobaczymy ich prędzej czy później, ale wtedy to już będzie koniec.

— Teraz mnie próbujesz przestraszyć.

Ghlikh uniósł brwi:

— Ja, panie? Próbuję przestraszyć boga? Nie ja, panie!

Po czym dodał:

— To Wurutana, a nie Wuggrudzi wpędzili twych wojowników w paniczny strach.

— Oni są dzielni!

Pomyślał: powiem im, że nic się nie da zrobić z Wurutana. To tylko drzewo. Przeogromne, ale jest drzewem, bezmyślną rośliną, która nic im nie zrobi. A inni, Khrauszmiddumowie i Wuggrudzi, to tylko robaki na drzewie.

Poczeka z tym do rana; teraz są zbyt zmęczeni i ospali. Po nocnym odpoczynku i dobrym śniadaniu powie im, że mogą odpoczywać przez kilka dni. I wygłosi podnoszącą na duchu przemowę.

Przeszedł dookoła, by upewnić się, czy jest dość drzewa i czy wyznaczono straże. Potem usiadł i kiedy rozmyślał nad przemową, zasnął.

Wpierw wydawało mu się, że ktoś go budzi na zmianę warty. Potem uświadomił sobie, że siedzi z rękami związanymi do tyłu.

Ktoś odezwał się w nie znanym mu języku. Był to najniższy bas, jaki kiedykolwiek słyszał. Spojrzał w górę, pod sklepieniem błyskały pochodnie. Zostali pojmani przez olbrzymów, istoty wysokie na siedem, a nawet osiem stóp. Mieli bardzo krótkie nogi, wydłużone tułowie i długie, grube ramiona. Byli nadzy, podobnie jak ludzie, z wyjątkiem pasa sierści na brzuchu i lędźwiach. Skóra ich była tak blada jak u Skandynawów, a włosy mieli rudawe lub brązowe. Posiadali ludzkie twarze, ale z wysuniętą szczęką i ciemnym, mokrym i okrągłym nosem. Ostro zakończone uszy, osadzone były na głowie wysoko. Czuło się od nich pot, padlinę i odchody.

Trzymali ogromne, wybrzuszone maczugi, drewniane młotki, o długich trzonkach i włócznie z ostrzami, zahartowanymi w ogniu.

Gigant — musiał być to Wuggruda — odezwał się ponownie. Zęby miał szeroko rozstawione i ostre.

Rozległ się piskliwy dźwięk. Minęło kilka sekund, zanim pojął, że to cienki głos Ghlikha, i że przemawia do Wuggruda w tegoż języku.

Ulisses poczuł taki gniew, że mógłby rozerwać więzy na nadgarstkach, ale trzymały mocno.

— Ty plugawy zdrajco! Powinienem był cię zabić! — krzyczał.

Ghlikh odwrócił się i powiedział z uśmiechem:

— Tak, powinieneś, mój panie!

Splunął na Ulissesa i kopnął go w żebra. Kopnięcie bardziej zabolało jego delikatną stopę niż samego Ulissesa. Wuggrud warknął coś, aż Ghlikh odskoczył.

Olbrzym schylił się, ogromną łapą złapał Ulissesa za szyję i posadził go. Uścisk zdławił go. Kiedy powróciły zmysły, zobaczył, że wszyscy jego ludzie są związani. Nie, nie wszyscy. Około dziesięciu leżało martwych, ze zmiażdżonymi czaszkami.

Tylna ściana dziupli była odsunięta, odsłaniając tunel. Wewnątrz płonęły pochodnie, przytwierdzone do ścian.

Więc to tak ich złapali. Tylko w jaki sposób taka mała grupa, mogła pokonać tak liczną, nawet jeśli byli to giganci-ludożercy? Co się stało ze strażnikami? Dlaczego odgłosy walki nie obudziły go?

Przykucnął przed nim Ghlikh.

— Dostałem od Wuggrudów proszek. Wsypałem go wam do wody. Wszystkim. Działa powoli i łagodnie, ale jest bardzo silny.

Rzeczywiście był łagodny. Woda wydawała się czysta, nie bolała go głowa, ani nie miał zgagi.

Rozejrzał się. Awina siedziała obok niego, też ze związanymi rękami. Wściekał się na samą myśl, że coś jej mogli zrobić.

Już miał zamiar zapytać Ghlikha, dlaczego zabito tamtych dziesięciu, ale powstrzymał się. Jeden z Wuggrudów pochylił się nad Alkunquibem i jednym skręcającym ruchem swoich wielkich rąk oderwał mu nogę. Zaczął rozszarpywać ciało, urywając duże kawały; jadł, głośno mlaszcząc, przeżuwając i łykając.

Ulissesowi zebrało się na wymioty. Żałował, że nie mógł tego zrobić. Awina odwróciła głowę. Ghlikh i Ghuakh stali w kącie i nie wywarło to na nich większego wrażenia.

Ludożerców — to jest dla nich najlepsze określenie — było w pieczarze dziesięciu i każdy kogoś rozszarpywał. Potem odrzucali kości i ścierali wierzchem dłoni krew z ust i brody. Nie zjedzone cząstki pozostawiali na piersiach. Ich wódz rozkrzyczał się głośno na Ghlikha, który coś mu powiedział, wskazując Ulissesa. Wódz wytknął brudny, zakrwawiony kciuk w kierunku Ulissesa. Jeden z olbrzymów podszedł do niego i postawił na nogi, unosząc go za kark. Palce olbrzyma wbiły mu się tak mocno w szyję, że omal z żył nie wytrysnęła krew. Gigant znalazł się za nim i popychał go końcem włóczni w kierunku wejścia do tunelu.

Ulisses próbował dać Awinie znak głową, że jeszcze nie wszystko stracone, ale nadal trzymała głowę odwróconą. Wszedł do tunelu, gdzie pobrzmiewało tylko szuranie gigantycznych stóp i trzask pochodni. Tunel skręcał łagodnie w prawo, prostował się, prowadził w lewo, i ponownie prosto, aż nagle znaleźli się w ogromnej pieczarze, w samym sercu pnia.

Do ścian, dookoła, przymocowane były pochodnie. Dym unosił się do spowitego w ciemnościach sklepienia i znikał prawdopodobnie w porach pnia. Czuć się dało także nieznaczny ruch powietrza, skierowany do sufitu. Dominował fetor, zapach odpadków i ekskrementów był tak silny, że wydawał się ciałem stałym. Utknął mu w gardle i groził uduszeniem.

Przebywało tu, w całym pomieszczeniu, około dziesięciu kobiet i trzydzieścioro dzieci i młodzieży. Dorosłe kobiety były prawie tak samo duże jak mężczyźni; lecz znacznie tłustsze. Miały ogromne i obwisłe piersi, biodra, uda i brzuchy. Widząc mięso w rękach olbrzyma, wydały z siebie okrzyk. Samce rzuciły im poszarpane resztki, a kobiety i dzieci zaczęły jeść.

Pomieszczenie dzieliło się na dwie części. Mniejsza znajdowała się na drugim końcu, w wysokiej niszy, gdzie w ścianie umocowany był pionowo dyskowaty przedmiot. Dostęp do niego umożliwiały wycięte w drzewie stopnie. Ulisses wspiął się po nich, kiedy ostry drewniany koniec włóczni wbił mu się w plecy. Za nim szedł Ghlikh i wódz.

Dysk był właściwie membraną, naciągniętą na pęd żywego drzewa w kształcie obręczy. Obok leżały dwie pałeczki o lekko zaokrąglonych końcach. Ghlikh podniósł je i zaczai stukać w membranę. Ulisses słuchał i liczył. Uderzenia tworzyły rodzaj kodu, tego był pewien. Być może prymitywny Morse.

Ghlikh skończył. Membrana zawibrowała, jej powierzchnia zmieniła kształt i dobiegły dźwięki. Pulsacje. Kropki i kreski.

Ghlikh stał z przechyloną na bok głową, strzygąc wielkimi uszami. Gdy membrana przestała wibrować, ponownie zastukał. Po chwili przerwał, aby przysłuchać się dalszym pulsacjom o nierównej długości. Ulisses rozróżniał całe struktury, części: kropka-kropka-kreska-kropka, kreska, kreska-kropka-kreska-kropka i tak dalej, ale oczywiście nie miał pojęcia o ich znaczeniu.

Membranę można było porównać do membrany usznej lub diafragmy w telefonie. Za nią może się znajdować końcówka długiego, roślinnego nerwokabla; a na drugim końcu, Bóg tylko wie gdzie, kryje się istota, która nadaje i odbiera sygnały przy innej membranie.

Ulisses zastanawiał się, dlaczego sprowadzili go tutaj. Zrozumiał w minutę później, kiedy Ghlikh zaczął zadawać mu pytania.

— Jak zamierzasz podbić Wurutanę?

Ulisses nie odpowiedział, a gdy Ghlikh zwrócił się do wodza, który ryknął coś do olbrzyma, Ulisses podskoczył, kiedy ugodziła go włócznia. Powstrzymał sią od krzyku, zagryzając wargi. Naprawdę^ nie udzielanie odpowiedzi nie miało większego sensu. Musiał coś wymyślić na temat Wurutany.

— Nie mam najmniejszego pojęcia, jak podbić Wurutanę — odezwał się. — Przyszedłem tu, aby dowiedzieć się, kim jest Wurutana.

Ghlikh dodał z uśmiechem:

— Zapomniałeś, że wybierałeś się na południowe wybrzeże, aby sprawdzić, czy żyje tam twoja rasa.

Postukał w membranę, a potem wysłuchał odpowiedzi.

— Wurutana postanowił, aby zabrać cię do miasta moich ludzi. Wuggrudowie będą cię tam eskortować.

Przemówił do wodza, który zdawał się protestować. Jednak mały Ghlikh przemawiał stanowczo, a nawet potrząsnął pięścią i krzyknął na niego. Olbrzym ponuro zgodził się i Ulissesa wyprowadzono z pieczary. Gdy tylko znaleźli się w tunelu, łatwiej mu przyszło oddychać. Zapytał:

— Ghlikh, co z Awiną? Co z moimi ludźmi?

— Och, pójdą i posłużą jako zapasy żywności dla Wuggrudów, oczywiście.

Powiedział coś do olbrzyma, który zaniósł się śmiechem.

— Wyruszymy do świcie. Nie wszyscy twoi ludzie zostaną zabici. To znaczy, nie od razu. Zabierzemy paru i zarżniemy w razie potrzeby.

Ulisses zawahał się. Chciał prosić, by Awina szła z nimi. Myśl, że może musiałby patrzeć, jak roztrzaskują jej czaszkę, rozrywają jej ciało i pożerają, przyprawiła go o mdłości. Łatwiej by mu było, gdyby została tutaj i oszczędzono by mu tego widoku. Jednak zawsze istniała możliwość ucieczki, wprawdzie teraz wydawała się minimalna. Jeżeli zostawi ją tutaj, to nie ma żadnej szansy. Z nim może przeżyć.

Lecz Ghlikh nienawidził go, mógł postąpić dokładnie odwrotnie, niż pragnął Ulisses. Prosząc go o zabranie Awiny, sprawiłby, że zostałaby tutaj. Albo, co gorsza, Ghlikh, znając uczucia Ulissesa do niej, mógłby rozkazać zabić ją na jego oczach.

Musi to wykorzystać. Nie mógł jej tak zostawić.

— Ghlikh — rozpoczął. — Zdaje się, że masz tu duży autorytet, jako reprezentant Wurutany, kimkolwiek on jest. Czy możesz załatwić, by zabrano z nami Awinę?

Ghlikh uśmiechnął się i nic nie mówił przez dłuższy czas. Tuż przed dojściem do końca tunelu rzucił:

— Zobaczymy.

Chciał męczyć Ulissesa, trzymając go w niepewności. Niech tak będzie. Ulisses może czekać. Nic więcej nie mógł zrobić.

Kiedy wrócili do pomieszczenia o kolistym sklepieniu, Ghlikh rozkazał, by posadzono Ulissesa obok Awiny. Mówiąc to, krzywił się w uśmiechu. Ulisses dobrze wiedział, że rozkoszuje się myślą o ich rozmowie w obliczu śmierci.

Gdy tylko znalazł się przy niej, powiedział cicho:

— Przy pierwszej okazji wyciągnij mi z kieszeni nóż.

Widział, jak po drugiej stronie sali Ghlikh rozmawia ze swoją żoną, która spojrzała na nich i uśmiechnęła się złośliwie.

— Przysunę się — powiedział — i będę udawać, że mówię do ciebie. Wsadź mi rękę do kieszeni, weź nóż i otwórz go. Wiesz jak. Potem przetnij więzy.

Udało mu się przysunąć i przytulił się do niej, otwierał usta tak, aby wyglądało, że szepcze. Czuć było od niej pot i strach; cała drżała.

— Nawet jeśli nas nie zobaczą i uwolnię ci ręce, to co możemy zrobić przeciwko nim? — wskazała głową olbrzymów.

— Zobaczymy — odparł.

Podszedł do nich jeden z gigantów i Ulisses zamarł, ale Wuggrud obrócił się plecami i usiadł przed nimi. Lepszej osłony Ulisses nie mógł sobie wymarzyć. Ogromna głowa olbrzyma opadła na piersi i rozległo się chrapanie, głośne, niczym grzmot. Do snu ułożyli się także pozostali z wyjątkiem tego, który stał w wejściu. On jednak nie zwracał szczególnej uwagi na więźniów. Wszyscy byli związani i tacy mali, a on zagradzał im wyjście.

Ulisses jednak obawiał się Ghlikha i Ghuakh. W każdej chwili jedno z nich mogło sobie przypomnieć o nożu, przyjść i zabrać go. Teraz nie widział ich, co znaczyło, że oni go także nie widzą. Ghlikhowi mogło to się nie podobać; chciałby napawać się cierpieniami Ulissesa.

Ghlikh nie przyszedł. Możliwe, że on i jego żona także postanowili się zdrzemnąć przed ciężką podróżą. Ulisses miał gorącą nadzieję, że śpią.

Dopóki nikt na nich nie patrzył, Awina mogła działać szybko. Skręciła się tak, że plecami była zwrócona do Ulissesa i wtedy po omacku sięgnęła do jego kieszeni. W tej sytuacji jej kocia zręczność i drobne dłonie stały się pomocne. Palcami ujęła koniec noża i wyciągnęła go powoli. Nagle upuściła go i oboje zamarli, gdy nóż lekko stuknął. Olbrzymowi zarzęziło w gardle, uniósł głowę, chrapanie ustało. Ulissesowi omal nie stanęło serce, ale głowa ponownie opadła i znów dało się słyszeć chrapanie i warkot.

Awina nacisnęła guzik i wyskoczyło ostrze. Minęło dziesięć minut niezgrabnego piłowania, zanim więzy puściły. Ulisses rozmasował nadgarstki i ćwiczył dłonie, aby przywrócić obieg krwi, po czym, mając na oku strażnika, który prezentował im swój zwierzęcy profil, przeciął supły Awinie.

Następny krok był decydujący. Gdyby zobaczył ich strażnik, albo gdyby para ludzi-nietoperzy nie spała, mogliby podnieść alarm. W tym momencie dwójka słabych więźniów dużo by nie zdziałała przeciwko obudzonym gigantom.

Szepnął Awinie, aby posuwała się wzdłuż ściany. On będzie podążał za nią, aż do miejsca, w którym śpiący olbrzym jeszcze ich zasłania przed strażnikiem. W międzyczasie miała przeciąć węzły siedzącemu najbliżej Wufowi. Potem on uwolni następnego, i tak dalej. Po oswobodzeniu dziesięciu, nóż ma wrócić do Ulissesa. Próba oswobodzenia wszystkich zajęłaby zbyt wiele czasu i byłaby zbyt ryzykowna.

Awina przekazała nóż dalej wraz z poleceniami. Ani Ulisses, ani Awina nie widzieli ludzi-nietoperzy, ale Wuf obok niej, powiedział, że siedzą blisko ściany, z głowami między kolanami. Wyglądało na to, że śpią.

Pochodnie już prawie zgasły, a ognisko przy wyjściu wypaliło się już dawno. Niedługo świt rozjaśni nieznacznie wejście, a potem wnętrze. Strażnik może w każdej chwili obudzić następnego, aby przejął wartę. Albo może ma rozkazy, aby obudzić wszystkich.

Awina podała mu do ręki nóż i wyszeptała:

— Mówią, że są gotowi.

Wyjrzał zza pleców śpiącego olbrzyma. Strażnik drapał się po plecach końcem kija i patrzył na zewnątrz. Łuki, strzały, włócznie i noże, bomby oraz zapasy pojmanych leżały przed wyjściem. Broń olbrzymów była pod ręką.

Podniósł się ostrożnie i powoli, starając się, aby Wuggruda zasłaniał go, gdyby strażnik się obrócił. Zbliżył rękę, uzbrojoną w ostrze, do szyi olbrzyma i rozciął mu tętnicę. Wytrysnęła krew, chrapanie przeszło w charkot; gigant rozchylił kolana, a głowa spadła mu między nogi. Ulisses porwał włócznię i z zakrwawionym nożem w zębach podbiegł do wartownika.

Miał nadzieję, że pozostali chwytają za włócznie i maczugi swoich oprawców i używają ich ze śmiertelnym skutkiem.

Jeden z olbrzymów krzyknął przy uderzeniu.

Strażnik upuścił kij i odwrócił się na pięcie, aby spojrzeć do środka.

Ulisses wbił mu w brzuch włócznię, ale nie weszła głęboko. Zahartowany w ogniu grot nie był wystarczająco ostry, a brzuch Wuggruda chroniło wiele cali tłuszczu i masywne mięśnie. Ważył chyba pięćset pięćdziesiąt funtów, może więcej. Przyjął cios dzidą, dając jedynie krok w tył. Złapał drzewce i ruszył na Ulissesa. Mężczyzna przywarł do dzidy i rzucił się do tyłu. Nic nie mógł zrobić, jedynie poruszać się razem z Wuggrudem.

Wtedy strażnik rycząc wściekle, stanął, pochwycił włócznię i wyrwał ją tak raptownie, że Ulisses wywrócił się. Olbrzym z raną tryskającą krwią, zgiął się wpół, podniósł dzidę i wycelował w Ulissesa. Dysponując taką siłą mógł nadziać byka na słup telegraficzny.

Ulisses skoczył naprzód, wepchnął nóż w tłuszcz i mięśnie, pociągnął w górę. W tej samej chwili czarnobiałe futro skoczyło z tyłu na olbrzyma i kamienny nóż utknął w jego prawym oku.

Gigant upuścił włócznię i zatoczył się. Ulisses mocno trzymał nóż, który wyszedł z brzucha. Doskoczył jeszcze raz, bo olbrzym sięgał w górę, by złapać Awinę. Ulisses przeciął pachwinę olbrzyma; wbił nóż, obrócił ostrze i wyjął. Potwór sięgnął do rany i Ulisses przejechał nożem po wierzchu dłoni.

Brzęknął łuk i olbrzym padł ze strzałą wbitą w szyję. Awina przetoczyła się, aby jej nie zmiażdżył. Zdążyła zeskoczyć, kiedy prawie ją miał.

Ulisses odwrócił się. Krzyki, ryk i wycie nagle ucichły. Wszyscy olbrzymi leżeli martwi. Większość z nich zginęła podczas snu. Trzech zbudziło się na czas, by walczyć i zabili trzech Wufów.

Zataczając się, Ulisses podszedł do wyjścia i zobaczył, jak Ghaukh skacze z krawędzi konaru, a Ghlikh zaraz za nią.

Z krzykiem ruszył za nimi, wyrwał łuk i strzałę Wufowi, który zastrzelił olbrzyma i wybiegł. Ghlikh zeskoczył z dużego występu i teraz spadał, trzepocząc skrzydłami. Ulisses nasadził strzałę na cięciwę, wycelował i strzelił. Drzewiec rozdarł mocno cienką błonę prawego skrzydła.

Ghlikh spadał, krzycząc, ale znowu zaczął pracować skrzydłami i poszybował kontrolowanym lotem, w kierunku wielkiej gałęzi na innym pniu. Tutaj czekała na niego Ghaukh. Ulisses przyglądał się przez kilka minut, jak żona bada dziurę w skrzydle. Ich usta otwierały się i zamykały bez przerwy.

Wrócił do jaskini i podał nóż jednemu z wojowników, aby rozciął pęta innym. Kiedy wszyscy byli już na nogach, w pełnym uzbrojeniu, powiedział im, że muszą iść do wewnętrznej pieczary. Pałali rządzą zemsty. W drugiej pieczarze zabili wszystkich Wuggrudów w ciągu kilku sekund. Zastrzelili dorosłe kobiety, które mogły być równie niebezpieczne jak mężczyźni, a potem zadźgali włóczniami młodzież i dzieci.

Następnie Ulisses wszedł do niszy i zabębnił w membranę. Tym razem odpowiedź była szybka, zrozumiała i prawie śmiertelna. Z tysiąc-a, dotąd niewidzialnych szczelin w ścianach, podłodze i suficie uderzyły w nich strumienie rozpylonej pod wysokim ciśnieniem wody, zwalając ich z nóg i przetaczając. Z trudem wstawali, ale powalono ich na nowo; koziołkowali, aż dostali się do tunelu, który był do połowy zatopiony. Krztusząc się i kaszląc, potrącani przez ciała martwych Wuggrudów, wyśliznęli się do zewnętrznego pomieszczenia, a potem do wyjścia. Tutaj, nagle podwyższony poziom wody omal ich nie zmiótł z gałęzi.

Po chwili strumień zmalał, a potem zniknął. Ostrożnie Ulisses wrócił do pieczary, oczyszczonej z wszystkich ciał i zapasów. Większość ładunków, na szczęście złożono z dala od powodzi.

Wejście do tunelu było zalepione lepką substancją, niczym plastrem miodu.

Ulisses policzył ludzi, sprawdził zapasy i amunicję. Połowa nadal miała swoje łuki i kołczany, pełne strzał. Zostało im dziesięć bomb. Ocalało osiemdziesięciu czterech wojowników, nie licząc jego i Awiny. Stanowili teraz wymęczoną, pobitą i przemoczoną kompanię. Cięciwy i pióra na strzałach były mokre, a więc na razie bezużyteczne. Bezpieczniki bomb także przemokły, i możliwe, że proch też. Poza tym mieli mało żywności.

Aufaieu, który był teraz dowódcą Wufów, zwrócił się do Ulissesa:

— Panie, jesteśmy gotowi… — przerwał, a po chwili dodał — … aby pójść z tobą z powrotem do naszych wiosek.

Ulisses próbował spojrzeć mu w oczy, ale Aufaieu unikał jego wzroku.

— Ja idę dalej — odpowiedział Ulisses. — Idę na południowe wybrzeże i tam się przekonam, czy istnieją śmiertelni, podobni do mnie.

Aufaieu nie wspomniał, że bóg powinien to wiedzieć, tylko zapytał:

— A co z Wurutaną, panie?

— Tym razem nic nie można z Wurutaną zrobić.

Co on, czy kto inny mógł poradzić? Wurutaną to po prostu drzewo i ktokolwiek sprawował władzę nad ludźmi-nietoperzami, Wuggrudami i leopardami, był nie do odnalezienia, w każdym razie, nie teraz. Drzewo było zbyt ogromne; kontrolująca istota mogła kryć się wszędzie, ale Ulisses złapie kiedyś człowieka-nietoperza i wydusi z niego informację o siedzibie króla Wurutany.

Przynajmniej tak przypuszczał. Teraz zastanawiał się, dlaczego miałby poszukiwać ukrytego władcy. Dopóki nie przeszkadza tym z nizin, spoza Drzewa i mieszka sobie w Drzewie, niech robi co chce. Ulisses zaszedł aż tak daleko, ponieważ nie wiedział czym-kim jest Wurutaną, po drugie Wufowie i inne plemiona myślały, że jest dla nich niebezpieczny. Kamienny Bóg musiał na to coś poradzić.

Z samym Drzewem nic nie można było zrobić. Będzie rosnąć, aż zakryje cały ląd. Wufowie i inni mogą się zaadaptować, nauczyć na nim żyć; albo zbudują łodzie i poszukają nowych lądów.

— Tym razem nic nie można z Wurutaną zrobić — powtórzył. — Co zrobimy? Co ja zrobię? Pójdę dalej i zbadam ziemie wzdłuż morza, aż na południe. Jeżeli chcecie mnie opuścić, możecie; niepotrzebni mi tchórze.

Nie chciał używać takich słów. Ci ludzie nie byli tchórzami. Nie obwiniał ich za brak odwagi w sercu i chęć poddania. On też czuł to samo, ale nie zamierzał się poddawać.

Nagle odezwała się Awina:

— Tak, to tchórze! Wracajcie do swoich wsi, do klanów, które zhańbiliście! Kobiety i dzieci będą z was drwić i pluć na was! Pochowają was w ziemi dla tchórzów! Nie będzie dla was miejsca wśród odważnych! Duchy naszych przodków pluć na was będą!

Aufaieu drgnął, jakby smagnęła go biczem. Warknął na nią bezgłośnie, a jego granatowe oczy zapłonęły. Straszne jest, kiedy mówi tak mężczyzna, ale kobieta! Szczególnie kobieta, która przeszła przez dokładnie takie same niebezpieczeństwa jak mężczyźni.

— Wyruszam natychmiast — zdecydował Ulisses, wskazując południe. — Idę w tę stronę. I już nie wracam. Możecie iść za mną, albo nie. To moje ostatnie słowo.

Aufaieu ogarnęła panika. Przerażała go myśl o powrocie bez Kamiennego Boga, jego przewodnictwa i pociechy. Zaszli tak daleko, tylko dlatego, że on wyciągał ich z opresji. Gdyby wrócili bez niego, musieliby wyjaśniać ludziom, dlaczego opuścili boga.

Ulisses zarzucił na ramię torbę z odrobiną żywności i dwiema bombami; powiedział tylko:

— Chodź, Awina.

Wyszedł przez otwór i ruszył mozolnie dookoła pnia. Kiedy przeszedł na drugą stronę, gdzie wyrastała inna przeogromna gałąź, stanął. Słyszał za sobą głosy.

— Awina! Czy idą?

Uśmiechnęła się.

— Idą.

— Dobrze, ruszajmy więc!

Zatrzymał się około stu jardów dalej, gdzie woda wylewała się z zagłębienia w gałęzi i spływała głębokim rowkiem. Pięćdziesiąt jardów niżej rów zamieniał się w szerokie koryto, a strumień zaczynał swój wielomilowy bieg. Czekał, aż inni wespną się po występach kory. Kiedy wszyscy pokonali wspinaczkę, przemówił do nich.

— Dziękuję wam za lojalność. Nie mogę wam obiecać nic, nic lepszego od tego, co mieliście dotąd.

Niektórzy milczeli, inni szeptali:

— Niech tak będzie, panie.

— Teraz — ciągnął Ulisses. — Znowu zbudujemy tratwy, ale dorobimy barierki, aby żadne beznogie potwory, ani wielkie szczury wodne nie porywały nas.

Kiedy jedna trzecia mężczyzn cięła rośliny podobne do bambusów i liany do związywania, inna grupa stała na straży. Reszta poszła na polowanie. Zanim tratwy były gotowe do wodowania, myśliwi wrócili z trzema kozami, trzema małpami, snoligosterem i dużym strusiowatym ptakiem. Rozpalili ogniska, oprawili zdobycz i zaczęli ją piec. Kiedy zapach mięsa wypełnił im nozdrza, w sercach poczuli radość. Już po chwili śmiali się i żartowali. Wtedy wrócili Ulisses i Awina, niosąc osiem ryb.

Gdy Awina przygotowywała ryby, Ulisses zastanawiał się nad ostatnimi wydarzeniami i nad tym, co powinien zrobić. Chociaż nie widział ludzi-nietoperzy od czasu ich ucieczki, to wiedział, że nic ich nie powstrzyma od śledzenia go. Musieli tylko trzymać się poza zasięgiem strzał; a kiedy znajdą więcej ludzi-leopardów lub Wuggrudów, którzy pochodzili — był o tym przekonany — od niedźwiedzi, mogli zorganizować wyprawę wojenną.

Co gorsza, istnieje chyba więcej pieczar z membranami. Może tu być cała sieć, łącząca wewnętrznie Drzewo z władzą centralną. Prawdopodobnie ten władca dowodzi także ludźmi-nietoperzami. Mimo wszystko, przeczucie podpowiadało mu, że Wurutaną nie jest ktoś z ludzi-nietoperzy.

Gdyby dostał się na południowe wybrzeże, mogło by się okazać, że Ghlikh go okłamał. Mógł opowiedzieć mu tę historyjkę o ludziach tam żyjących jako dodatkową przynętę, by zwabić go na Drzewo.

Zakończył rozmyślania konkluzją, że powinien iść do przodu, ufać losowi, umiejętnościom, odwadze swojej i swoich ludzi. Jeśli przypadkiem natknie się na miasto ludzi-nietoperzy, napadnie na nie, o ile będzie w stanie. Nawet jeżeli oni nie są władcami tylko sługami Wurutany, to posiadają cenne informacje.

Nie widział słońca przez pnie, gałęzie i gęste listowie nad głową i po bokach, najsilniejsze natężenie światła dochodziło z pierwszej kwarty nieba. Wydał rozkaz odbicia i usadowili się na czterech tratwach. Pokonali dziesięć mil bez żadnych wypadków. Kiedy słońce wchodziło w ostatnią kwartę, zobaczyli Ghlikha, lecącego równolegle do ich kursu.

Leciał około sześćdziesięciu jardów na lewo i dość wysoko, tak że widać go było ponad wierzchołkami drzew: Zaczai szybciej machać skrzydłami, kiedy zobaczył, że jest obserwowany. Zniknął za ścianą zieleni. Kilka minut później dojrzeli go, siedzącego na gałęzi gigantycznej sekwoi, która rosła na wielkim konarze.

Niektórzy z wojowników chcieli zaraz do niego strzelać, ale Ulisses powiedział, by nie tracili strzał. Zastanawiał się, gdzie jest Ghuakh; domyślał się, że mogła polecieć naprzód, powiadomić Khrauszmid-dumów albo Wuggrudów. A może udała się do miasta Dhulhukikhów z zamiarem sprowadzenia ich na najeźdźców.

Tratwy minęły drzewo, na którym siedział Ghlikh. Obserwował ich, aż rzeka skręciła i zniknęli z pola widzenia. Po chwili zobaczyli go opodal; znowu zniknął. Wrócił jednak i przysiadł na gałęzi innej sekwoi. Był dość blisko i Ulisses widział dziurę od strzały w skrzydle.

Ghlikh pozostał na gałęzi, aż tratwy minęły następny niewielki zakręt. W chwili gdy zniknęli, Ulisses wyskoczył z tratwy i zaczai się przedzierać przez gęstwinę. Przez cały czas miał nadzieję, że zdąży przedostać się w tamto miejsce, zanim Ghlikh odfrunie. W końcu Ghlikh nie musiał się spieszyć. Grupa, którą obserwował, nie mogła się za bardzo oddalić.

Chcąc dostać się tam szybko, musiał robić więcej hałasu, niż chciał. Gdyby był Tarzanem, mógłby skakać z gałęzi na gałąź; spróbuje, jak będzie miał więcej czasu. Tym razem jednak nie, przedzierał się więc na siłę przez liście, miażdżył łodygi i krzewy o niezliczonych, twardych gałęziach, przeciskał się między cierniami i lianami, rosnącymi między drzewami. Niósł swój łuk, trzymając go przed lub ponad sobą.

W końcu położył kołczan na ziemi i wziął do ręki dwie strzały. Dwukrotnie spłoszył sarnę, tak maleńką jak psy rasy Chihuahua, a raz uskoczył przed syczącym wężem z trójkątną głową, w czarne, pomarańczowe i żółte szewrony na grzbiecie.

Znalazł się na krawędzi w momencie, kiedy Ghlikh zeskakiwał z drzewa. Rozpostarł skrzydła i zaczął nimi poruszać. Zleciał na dół, a potem wzniósł się, zbliżając się do gałęzi odległej o dwadzieścia stóp od miejsca, gdzie za krzakiem ukrył się Ulisses. Ten stał, wycelował w Ghlikha i wypuścił strzałę. Przebiła prawe ucho nietoperza i poleciała dalej.

Ghlikh krzyknął i przechylił się na bok. Ulisses przesunął się do samej krawędzi gałęzi i nałożył na cięciwę nową strzałę. Ghlikh przestał już krzyczeć i kontrolował upadek. Znajdował się przed Ulissesem, około pięćdziesięciu stóp niżej; tym razem Ulisses mierzył nieco bliżej celu.

Strzała przeszyła prawe skrzydło i ramię. Drzewiec musiał rozorać ranę na prawym ramieniu, gdyż przeleciał na wylot. Ghlikh jednak został ranny i spadał, ciągnąc za sobą skrzydła w ponurą otchłań. Ulisses próbował śledzić go przez całą drogę, lecz zgubił go w mroku i gęstym listowiu.

Człowiek-nietoperz, mógł jednak dojść do siebie i wylądować bezpiecznie. Ulisses westchnął i wrócił na tratwę. Przynajmniej przestraszył go.

— Zatrzymajcie za następnym zakrętem — rozkazał, wskoczywszy na tratwę. Opowiedział im, co się stało. Chociaż byli rozczarowani, że nie zabił Ghlikha, spodobał im się opis jego przerażenia. Wyskoczyli za Ulissesem i wciągnęli tratwy w gąszcz, gdzie poprzecinali wiążące liany i ułożyli żerdzie pod krzewami. Potem przeszli na drugą stronę gałęzi i tutaj zaczęło się trudne, chociaż nie niemożliwe, schodzenie w dół. Kiedy zeszli do miejsca, gdzie musieliby poruszać się w płaszczyźnie pionowej, zmienili kierunek i szli w poziomie. Przed zmierzchem znaleźli się w jednym z licznych na bokach gałęzi zagłębień. Bardzo często zamieszkiwały je zwierzęta. Małpy, duże i małe, pawiany, koty o rozmiarach od domowego do ocelota w tygrysie pręgi. Jednak nie walczył z nimi o kryjówkę.

— Zostaniemy, aż skończy nam się mięso i woda — powiedział Ulisses. — Jeżeli Ghlikha nie zabiłem, albo przynajmniej nie raniłem ciężko, to pojawi się tutaj; ale nas nie znajdzie. A gdyby nawet, to zarobi strzałę w brzuch.

Przymus chowania się nie odpowiadał Ulissesowi, ale gdyby mógł pozbyć się ludzi-nietoperzy i ich sług, stan bezczynności i napięcia, leżenie w ciasnej jamie będą tego warte.

Następnego ranka ucieszył się z tego, że się ukryli. Obudziła go Awina, mówiąc, że słychać obce głosy. Wiele głosów, gdzieś blisko. Podczołgał się do wyjścia i nasłuchiwał. Dochodzące z oddali wysokie, cienkie głosy należały do Dhulhulikhów. Nawoływali siebie, lecąc ponad dżunglą, lub przedzierając się przez gąszcz. Mimo małych rozmiarów przeprawa przez dżunglę sprawiała im wiele kłopotu; łatwo zahaczali skrzydłami, a cienka błona darła się.

— Pozostaniemy tutaj cały dzień — zdecydował Ulisses — ale jeżeli będą tu jeszcze wieczorem, wyjdziemy i złapiemy jednego.

Wycofali się jak najgłębiej do jamy i dobrze zrobili, gdyż godzinę później ujrzeli skrzydło przelatującego nietoperza. Leciał szybko, ale najwidoczniej przyglądał się szczelinom i pieczarom na gałęzi.

Kiedy Dhulhulicy oddalili się, Ulisses zbliżył się do krawędzi wejścia i gestem nakazał wodzowi Wufów, aby podszedł z drugiej strony. Jak się spodziewał, nietoperz postanowił wrócić i lepiej się przyjrzeć. Mała szkarada wylądowała w przejściu bez zastanowienia, spadając szybko musiał jeszcze przebiec kawałek, zanim się zatrzymał. Postąpił niemądrze. Zdaje się, że myślał, iż tu naprawdę nikogo nie ma. Prawdopodobnie wypełniał rozkazy i potraktował to rutynowo.

Jeśli tak, to przeżył największy szok w swoim życiu. Zanim oczy przyzwyczaiły się do ciemności, złapano go z tyłu i z przodu. Ogromna ręka zdusiła mu usta, a kant twardej dłoni zadał cios w chudą szyję.

Ulisses kazał związać nieprzytomnego człowieka-nietoperza i zakneblować mu usta. Kiedy otworzył oczy, powiedział mu w języku Ayrata, co ma robić, jeśli chce żyć. Nietoperz kiwnął głową, że posłucha; wyjęto mu knebel, ale do gardła przyłożono nóż.

Nazywał się Khyuks i należał do specjalnych sił bojowych.

Kto ich tu sprowadził?

Na to Khyuks nie odpowiedział. Wtedy Ulisses skręcił trochę delikatną stopę, a Aufaieu zatykał mu dłonią usta. Khyuks nadal nie dawał odpowiedzi, więc Ulisses zrobił mu kilka dziur w skrzydle. Po jeszcze kilku zabiegach, Khyuks zaczął mówić. To Ghuakh, żona Ghlikha, ona ich powiadomiła.

Skoro tak, to miasto ludzi-nietoperzy nie mogło leżeć daleko stąd, pomyślał Ulisses. Miał szczęście.

— Nie… — zaprzeczył Khyuks. — To jest tylko mała osada. Forpoczta.

— Ilu Dhulhukikhów jest w tym oddziale?

— Około pięćdziesięciu.

Ulisses w żaden sposób nie mógł teraz tego sprawdzić.

— Jak planują walczyć z najeźdźcami?

Zadawszy to pytanie, przyglądał się drewnianym lotkom ze statecznikami i kamiennym ostrzem, które wisiały na pasie Khyuksa.

— Dhulhulicy atakują z góry lotkami, a na ziemi walczą Khrauszmiddumowie.

W tej chwili wylądował następny nietoperz. Podleciał, wytracając prędkość przed wejściem i wylądował zaledwie kilka stóp w głębi. Alkunquibowie czekający po bokach, runęli na niego, ale człowieczek odskoczył do tyłu i uciekł im. Jednak jeden z Wufów posłał za nim strzałę i ten, trafiony, spadł bezgłośnie. Wszyscy przykucnęli wewnątrz dziury w oczekiwaniu na alarmujący krzyk.

— Doliczą się później — powiedział Ulisses. — Zaczną szukać brakujących żołnierzy, możecie być pewni.

— Co zrobimy? — zapytała Awina.

— Jeżeli nie rozpoczną poszukiwań do zmierzchu, wtedy wyjHziemy stąd. Wrócimy na górę, do dżungli. Gdyby nas znaleźli, zanim się ściemni, czeka nas piekielna walka.

Nie dodał, że ludzie-nietoperze mogą ich po prostu zagłodzić na śmierć.

Khyuks odpowiedział na niektóre pytania, na inne nie. Był taki delikatny, że nie potrafił znieść zbyt wiele bólu. Gdy ból był silny, mdlał. Kiedy go docucono i ponownie torturowano, znowu mdlał.

Nie zdradził im, gdzie jest miasto Dhulhulikhów. Wyznał wprawdzie, że w mieście żyje duch Wurutany, ale nie wyjaśnił, co to takiego — duch. Upierał się, że nie wie. Nigdy nie widział Wurutany. Tylko wodzowie Dhulhulikhów widzieli. A przynajmniej tak sądził. Nigdy nie słyszał, aby któryś z wodzów mówił, że widział Wurutanę.

Wurutana to bóg Dhulhulikhów, a także ludzi-leopardów i niedźwiedzi; chociaż prości Wuggrudzi mają też wiele innych bogów.

Ulissesa ciekawił zasięg władzy Wurutany. Spytał, czy Khrauszmiddumowie i Wuggrudzi walczyli kiedyś między sobą.

— O tak — odpowiedział Khyuks. — Każde plemię walczy ze swoim sąsiadem, ale nikt nie walczy z nami. Wszyscy słuchają głosu Wurutany.

— A ile jest wszystkich Dhulhulikhów?

Khyuks nie wiedział. Upierał się, mdlejąc nawet kilkakrotnie, że nie wie. Był świadom, że jest ich wielu. Bardzo dużo. W końcu byli faworytami Wurutany.

— Czy na południowym wybrzeżu żyją ludzie podobni do Ulissesa?

Khyuks nie wiedział, ale słyszał, że są. Wybrzeże jest wiele dni lotu stąd i tylko nieliczni ludzie-nietoperze latają tak daleko.

Ostatecznie nadszedł zmierzch i Khyuks ponownie stracił przytomność. Nietoperze przestały już przelatywać w pobliżu ich kryjówki. Ulisses pomyślał, że muszą chyba prowadzić poszukiwania w dole strumienia. Do tego czasu na pewno odkryli, iż dwóch ludzi brakuje. Nie wiedzieli jednak, kiedy i gdzie zginęli. Poza tym w takich okolicznościach niemożliwym było cokolwiek znaleźć.

Kiedy, według niego, było już dosyć ciemno, dał rozkaz wymarszu. Zakneblowanego Khyuksa przywiązano Ulissesowi do pleców. Dał mu słowo, że go nie zabiją, jeśli będzie im dostarczać informacje. Wprawdzie Khyuks nie odpowiadał na wszystkie pytania, ale na większość. Ulisses podziwiał odwagę i wytrzymałość tego człowieczka. Wiedział, że być sentymentalnym w stosunku do wroga to niebezpieczne, ale nie chciał zabijać zuchwałego stwora. Co więcej, może się przydać później.

Wrócili do miejsca, gdzie ukryli kłody i tyczki do budowy tratw. Złożyli je ponownie i wyprawa ruszyła ciemnym potokiem. Światło księżyca nie przedzierało się zbyt głęboko. Od czasu do czasu pojedynczy promień dochodził aleją wśród gałęzi i liści. Raz, wąski promień oświetlił wielkie, ciemne, okrągłe obiekty przed nimi. Dało się słyszeć parsknięcie i jedno ze stworzeń wystrzeliło w górę strumień wody. Zwierzęta, znikając, kotłowały się w potoku. Tratwy posuwały się przez odmęty, a ich pasażerowie czekali w napięciu, aż wielkie hiposzczury pojawią się przy burtach, albo, co gorsza, pod tratwami, ale płynęli bez przeszkód.

Kilkakrotnie Ulisses zauważył, jak pozornie nie kończące się sznury beznogich krokodyli ześlizgują się z brzegu do czarnosrebrnej wody. Czekał, aż krótka szczęka o niezliczonych zębach wtargnie na pokład i zaciśnie się na czyjejś lub jego nodze; albo potężny ogon spadnie z ciemności i zmiażdżywszy kości, zrzuci je do wody.

Pokonywali mile bez wypadku. Ptaki i nieznane zwierzęta krzyczały niesamowicie. Nagle prąd przyspieszył i płynęli tak prędko, że nie musieli odpychać się tyczkami od dna. Trzeba jednak było odpychać się od brzegów, aby w nie nie uderzyć.

Wielki konar bardziej się pochylił, chociaż nie zauważyliby tego w ciemności. Gdyby nie szybszy prąd, myśleliby, że płyną poziomo.

Ulissesa cieszyło tempo, ale zarazem obawiał się. Ukląkł przy związanym Khyuksie i spryskał mu twarz wodą z potoku. Nieprzytomny człowiek-nietoperz otworzył oczy.

— Pić — zachrypiał.

Ulisses zaczerpnął tykwą więcej wody i uniósł głowę Khyuksa, aby ten mógł się napić.

— Zdaje się, że woda przyspiesza przed jakimś wodospadem. Wiesz coś na ten temat?

— Nie — posępnie wycedził Khyuks. — Nic nie wiem o żadnym wodospadzie.

— Co to znaczy? — spytał Ulisses. — Czy nie znasz tych terenów, czy też nie ma żadnego wodospadu na końcu potoku.

— Nie latałem nad tą częścią gałęzi w czasie poszukiwań — wyjaśnił Khyuks.

— No cóż, dowiemy się o istnieniu katarakty w inny Zamierzam się stąd wydostać jak najszybciej. Zostaniemy na tratwach do ostatniego momentu. Będzie to trochę trudne, ale mam nadzieję, że możliwe.

Nie wdawał się w szczegóły. Khyuks nie był pogrążony w bólu na tyle, aby nie wyobrazić sobie, co się może stać. Każdy będzie się troszczyć o siebie, a Khyuks ze związanymi rękami i nogami, będzie uzależniony od czyjejś pomocy. Może nie starczyć czasu, by ktoś przeniósł go lub rzucił na brzeg, nawet gdyby mieli dobre chęci.

Po chwili Khyuks przemówił ponownie. Widać było, jak siebie nienawidzi. Chciał milczeć i przyjąć na siebie wszystko, co nadejdzie, ale nie potrafił stanąć w obliczu śmierci na końcu gałęzi. Może, Ulisses, śmierć w wodzie była dla niego szczególnie przerażająca.

— Sądząc po prądzie — mówił powoli — musimy być około trzech mil od miejsca, gdzie jest pierwsza katarakta.

Ulisses rozważył możliwość, że Khyuks mógł kłamać, aby ich wszystkich wciągnąć w pułapkę i skazać na śmierć w odmętach spadającej wody, poświęcając własne życie.

— Popłyniemy jeszcze jakąś milę — powiedział Ulisses. — Wtedy wysiądziemy.

Było dość jasno, tak że widział twarz Khyuksa. Raz po raz robiło się widniej, gdy promienie księżyca przebiły się przez wolne wśród liści, gałęzi i pni. Twarz człowieka-nietoperza była nieodgadniona i nieczytelna jak kawałek skóry.

W tej chwili krzyk podniósł Ulissesa na nogi, a po karku przeszły mu ciarki. Obrócił się i zobaczył, jak Awina wskazuje coś odległego o pięćdziesiąt jardów. Ze szczeliny, wypełnionej ziemią, wyrastało ogromne drzewo. Miało tylko pięćdziesiąt stóp wysokości, ale w poziomie rozrastało się do osiemdziesięciu stóp po każdej pnia. Krzyk doszedł z jednej z gałęzi. Chwilę później znalazł jego źródło. Z grzybiastej korony zeskoczyła cała masa ciemnych kształtów w otchłań pod gałęzią, na której rosło to drzewo. Rozpościerały skórzane skrzydła i znikały za gęstwiną. Po minucie pojawił z nich, lecąc w stronę tratw. W mgnieniu oka było ich dużo więcej.

Ulisses mógł zrobić tylko jedno. Gdyby jego ludzie zostali na tratwach, z łatwością zaatakowano by ich z góry. Gorzej, musieliby opuszczać tratwy w czasie ataku i w warunkach trudnych do obrony.

Wykrzyknął rozkaz i ci z zewnętrznej strony tratwy odepchnęli żerdziami od dna. Tratwy skierowały się do brzegu. Pierwsi wojownicy przeskoczyli, chwytając się krzaków. W międzyczasie Ulisses zaczął przerzucać najcięższe ze skrzyń. Miał nadzieję, że uderzenie nie podziała na proch. Skrzynie spadły w zarośla bez reakcji.

Potem uniósł Khyuksa i cisnął go z takim wysiłkiem, że aż zanurzył się bok tratwy. Mały stwór, wrzeszcząc, uderzył w gąszcz. Wagarondita Wulka podniósł go.

W tym momencie pierwszy z ludzi-nietoperzy runął w dół. Pikował na tratwę, trzymając w wątłych rękach małą włócznię. Nie zdążył w ogóle do niej dotrzeć; w pierś głucho wbiła mu się strzała i spadł z głośnym pluskiem. Z brzegu naprzeciwko zsunęło się do wody wielkie, beznogie cielsko.

Ulisses strzelił raz, zobaczył, że strzała przeszła przez ramię jednego z ludzi-nietoperzy. Potem odwrócił się i skoczył na brzeg, nie przyglądając się już upadkowi trafionego. W prawej ręce trzymał łuk, a lewą uczepił się gałęzi. Jego dłoń zacisnęła się na cierniach, krzyknął z bólu, ale nie puścił.

Загрузка...