Po tamtym pierwszym śniegu znów się ociepliło. Było słonecznie, północno-zachodni wiatr przyniósł przelotny deszcz, a w nocy lekki szron — niczym się to nie różniło od pogody, jaka panowała przez cały ostatni cykl księżyca Jesieni. Zima nie przyniosła wcale takiej wielkiej zmiany; aż trudno było uwierzyć w zapisy z poprzednich lat, mówiące o dziesięciostopowych opadach śniegu i całych cyklach księżyca, kiedy lód w ogóle nie topniał. Może to miało dopiero nadejść. Na razie najpoważniejszym problemem byli ghalowie…
Mimo paskudnych wyłomów, jakie poczynili w skrzydłach ich armii partyzanci Agata, plemiona z północy zdawały się nie zwracać na nich niemal żadnej uwagi. Szybkim przemarszem wlały się do Dziedziny Askatewaru, rozłożyły obozem na wschód od lasów i teraz, trzeciego dnia, zaatakowały Zimowe Miasto. Ghalowie przypuścili na nie szturm, ale nie po to, aby je zrównać z ziemią; widać było wyraźnie, że starają się ratować z pożarów zapasy żywności, stada haynn i chyba także kobiety. Tylko mężczyzn wycinali w pień. Może, tak jak donoszono, chcieli po zdobyciu miasta obsadzić je własnym garnizonem. Z nadejściem Wiosny powracający z południa ghalowie ciągnęliby już od miasta do miasta swego własnego imperium.
„To zupełnie niepodobne do wifów” — pomyślał Agat, leżąc w ukryciu pod ogromnym powalonym drzewem i czekając, aż jego mała armia zajmie pozycje przed ich własnym atakiem na Tewar. Od dwóch dni i nocy walczyli pod gołym niebem, dokonując nagłych wypadów i szybko wycofując się w bezpieczne miejsca. Żebro złamane tamtej nocy, kiedy pobito go w lesie, mimo ciasnego bandaża, mocno dawało mu się we znaki, tak jak i rana głowy, którą poprzedniego dnia zadał mu jakiś procarz ghalów. Przy pełnej odporności na zakażenia rany goiły się błyskawicznie, toteż Agat niemal zupełnie nie zwracał na nie uwagi. Tylko krwotok z tętnicy mógłby być dla niego groźny i tylko siła ciosu mogła powalić go na ziemię.
W tej chwili męczyło go pragnienie i ścierpły mu nogi od niewygodnej pozycji, ale ten krótki, wymuszony odpoczynek w najmniejszym stopniu nie osłabił przyjemnej czujności umysłu. To planowanie, to wybieganie myślami w przyszłość było zupełnie niepodobne do wifów. Oni nie postrzegali czasu ani przestrzeni liniowo, na imperialistyczną modłę jego własnego gatunku. Dla nich czas był jak latarnia świecąca jeden krok w przodzie, jeden krok w tyle — reszta rozpływała się w nierozróżnialnym mroku. Dla nich czas, to było dziś, to był ten jeden bieżący dzień nieogarnionego umysłem Roku. Nie znali słów na określenie zaszłości historycznych — wszystko działo się albo „dziś”, albo w „przedczasie”. Jeśli wybiegali myślami w przyszłość, to nie dalej niż do następnej pory Roku. Nie patrzyli na czas jak na coś zewnętrznego, ale tkwili wewnątrz niego, jak lampa w ciemności nocy, jak serce w żywym ciele. Podobnie było z przestrzenią. Przestrzeń nie była dla nich płaszczyzną służącą do kreślenia granic, ale terenem, obszarem, dziedziną rozciągającą się zawsze wokół miejsca, gdzie w danej chwili przebywali — któreś z nich, cały ród, całe plemię. Wokół tej dziedziny rozciągały się tereny nabierające wyrazistości, gdy się do nich zbliżało, i zatracające wszelkie kontury, gdy się od nich oddalało. Im dalej, tym bardziej stawały się rozmyte. Ale żadnych krańców, żadnych granic. To budowanie planów, ta próba utrzymania podbitych terenów w czasie i przestrzeni była czymś zupełnie nietypowym. Wskazywała na… Właściwie na co? Czy ta zmiana wzorca kulturowych zachowań wifów nastąpiła samoistnie, czy też wzorzec ten został zainfekowany poprzez kontakty z dawnymi koloniami północnymi, najdalszymi zagonami Człowieka?
„Co za ironia — pomyślał Agat. — Byłby to pierwszy przypadek, kiedy czegokolwiek się od nas nauczyli. Jeszcze trochę i zaczniemy łapać ich przeziębienia. I wymrzemy od nich jak muchy. A im to, czego nauczyli się od nas, każe się nawzajem wymordować…”
W głębi duszy i raczej podświadomie czuł urazę do mieszkańców Tewaru za rozbitą głowę i skopane boki, za zerwanie przymierza, wreszcie za to, że musi patrzeć, jak na jego oczach dają się wyrzynać w pień w tym swoim idiotycznym miasteczku z błota. Był bezsilny wobec ich napaści na siebie, teraz był niemal równie bezsilny wobec napaści ghalów na nich. Nie mógł ścierpieć tego uczucia narzuconej bezsilności.
W tym momencie — Rolery zawracała właśnie do Landinu ze stadem haynn — z zagłębienia za plecami dobiegł go szelest zeschłych liści. Nie zdążył jeszcze przebrzmieć, gdy Agat wycelował w dół ze swej strzałówki.
Embargo Kulturowe, które urosło do rangi etosu wygnańców, zakazywało używania materiałów wybuchowych, ale w czasie pierwszych lat walk niektóre tubylcze plemiona posługiwały się zatrutymi strzałami i dzidami. Uwolnieni tym spod zakazów Embarga lekarze z Landinu wyprodukowali kilka skutecznych substancji nadal stosowanych w czasie polowań i walk. Były wśród nich środki obezwładniające, paraliżujące, trucizny zabijające powoli i szybko. Jego strzałka miała ostrze pokryte taką właśnie śmiertelną trucizną, która w ciągu pięciu sekund porażała system nerwowy dużego organizmu, takiego jak organizm ghala. Mechanizm strzałkówki był prosty i niezawodny, pozwalał zachować celność na odległość nieco powyżej pięćdziesięciu metrów.
— Wyłaź! — zawołał do zagłębienia, w którym nie drgnął teraz nawet jeden liść, rozciągając opuchnięte wargi w nieprzyjemnym uśmiechu. Zważywszy na okoliczności, był gotów zabić jeszcze jednego wifa.
— Alterro?
Spomiędzy zeschniętych szarych krzaków porastających niewielki parów wyrosła na pełną wysokość sylwetka wifa z rękami opuszczonymi wzdłuż boków. Był to Umaksuman.
— Psiakrew! — zaklął Agat, opuszczając broń, ale nie do końca. Pohamowana agresja wstrząsnęła całym jego ciałem spazmatycznym dreszczem.
— Alterro — powiedział ochrypłym głosem Umaksuman — w namiocie mojego ojca byliśmy przyjaciółmi.
— A potem, w lesie?
Tubylec nic nie odpowiedział. Stał w milczeniu wielki i ociężały, jasne włosy kleiły mu się od brudu, na ziemskiej twarzy malowało się zmęczenie i wygłodzenie.
— Słyszałem twój głos pośród głosów innych. Jeśli już musieliście mścić się za siostrę, to mogliście przynajmniej robić to jeden po drugim, po kolei, a nie wszyscy naraz. — Agat nie zdejmował palca ze spustu, ale kiedy Umaksuman odpowiedział, wyraz jego twarzy uległ zmianie.
— Ja nie byłem jednym z nich. Poszedłem tylko za nimi, żeby ich powstrzymać. Pięć dni temu zabiłem Ukweta, mojego brata-siostrzeńca, który im przewodził. Od tamtej pory błąkam się po wzgórzach.
Agat zabezpieczył broń i spuścił z niego wzrok.
— Podejdź tutaj — powiedział po chwili. Dopiero w tym momencie dotarło do nich, że stoją i rozmawiają na cały głos na terenie, na którym aż roi się od zwiadowców ghalów. Kiedy Umaksuman wśliznął się do nory pod wielkim pniem drzewa, Agat zaniósł się bezgłośnym śmiechem. — Wróg, przyjaciel — a co mi tam! Masz — powiedział, podając mu pajdę chleba ze swojej torby. — Od trzech dni Rolery jest już moją żoną.
Umaksuman bez słowa wziął chleb i zaczął zajadać, jak tylko głodny potrafi zajadać.
— Na gwizd z lewej, o stamtąd, rzucamy się wszyscy razem do tamtej wyrwy w murach przy północnym narożniku, wpadamy do Tewaru i wyprowadzamy tylu mieszkańców, ilu się da. Ghalowie szukają nas koło Suchego Bagniska, gdzie byliśmy dziś rano, a nie tutaj. To nasza pierwsza i ostatnia wyprawa w obręb murów miasta. Chcesz iść z nami?
Umaksuman skinął głową. — Masz broń?
Podniósł swój topór. Nie odzywali się już więcej do siebie. Przykucnęli ramię w ramię w swojej kryjówce, obserwując miasteczko na wzgórzu na wprost nich, jego płonące dachy, nagłe wybuchy ruchu i bieganiny obróconymi w perzynę wąziutkimi uliczkami. Zwały szarych chmur przyspieszyły nadejście nocy, wiatr niósł gryzący swąd spalenizny.
Po lewej ręce rozległ się przenikliwy gwizd. Zbocza wzgórz na zachód i północ od miasta zaroiły się ludźmi. Małe, rozproszone figurki zbiegły przykulone do ziemi na dno doliny, wdrapały się błyskawicznie na stok Tewaru, wcisnęły się hurmą w wyłom w murach i wpadły między zgliszcza i ruiny miasta.
Spotkawszy się przy wyrwie w murach, wojownicy Landinu utworzyli drużyny liczące od pięciu do dwudziestu osób i od tej chwili członkowie tych oddziałków trzymali się już razem, czy to atakując plądrujące miasto watahy ghalów, czy zbierając wszystkie kobiety i dzieci, jakie udało im się znaleźć, i przebijając się z nimi do bramy. Swój wypad przeprowadzili tak błyskawicznie i pewnie, jakby go przedtem wielokrotnie przećwiczyli. Zaskoczenie ghalów, zajętych likwidowaniem ostatnich ognisk oporu w mieście, było kompletne.
Agat i Umaksuman gnali ramię w ramię wraz z ośmioma czy dziesięcioma innymi, którzy dołączyli do nich po drodze. Przebiegli przez plac Kamiennego Kręgu, wąskim tunelem-uliczką wydostali się na jakiś inny, mniejszy placyk i wpadli do jednego z wielkich domostw rodowych. Jeden po drugim zeskoczyli w dół wyciętych w ziemi schodów, w zalegający wnętrze mrok. W tej samej chwili z potwornym wrzaskiem zastąpiło im drogę dwóch wojowników o białych twarzach, z czerwonymi piórami wplecionymi w przywodzące na myśl rogi włosy; topory, którymi wymachiwali, wyraźnie świadczyły, że nie mają zamiaru oddać swego łupu bez walki. Strzałka Agata trafiła pierwszego z nich prosto w otwarte usta; Umaksuman jednym ciosem topora, jak drwal odcinający gałąź od pnia, odrąbał rękę drugiemu. Zapadła martwa cisza. W ciemności pod ścianą kuliło się w milczeniu kilka kobiet. Jakieś niemowlę zanosiło się płaczem.
— Chodźcie z nami! — zawołał Agat. Kobiety poderwały się z ziemi i zbliżyły, lecz ujrzawszy, kto je woła, stanęły jak wryte.
W mętnej plamie światła wpadającego przez otwór wejściowy zamajaczyła sylwetka Umaksumana, przygiętego pod jakimś ciężkim ładunkiem zarzuconym na ramiona.
— Chodźcie, zabierzcie dzieci! — ryknął potwierdzająco i na ten znajomy głos kobiety ożyły. Agat zebrał je przy schodach, otoczył dla ochrony własnymi ludźmi i dał sygnał. Wypadli z rodowego domostwa i co sił w nogach popędzili do bramy. Żaden ghal nie próbował zatrzymać tej dziwacznej grupki kobiet, dzieci i mężczyzn prowadzonej przez Agata, który ghalijskim toporem osłaniał Umaksumana niosącego na ramionach duży, bezwładny tobół — starego wodza, swego ojca Wolda.
Dopadli bramy, prześliznęli się między dwoma oddziałami ghalów buszujących po starym obozowisku i wraz z innymi takimi samymi lotnymi drużynami wojowników z Landinu i uciekinierów z Tewaru pędzącymi przed i za nimi rozproszyli się po lesie. Cały wypad w obręb murów miasta nie trwał dłużej niż pięć minut.
Lecz las nie stanowił bezpiecznej kryjówki. Wzdłuż całej drogi do Landinu kręcili się zwiadowcy i wojownicy z regularnych oddziałów ghalów. Uciekinierzy i ich wybawcy rozsypali się pojedynczo i parami w szeroki wachlarz i zaczęli przemykać przez lasy w kierunku na południe. Agat pozostał z Umaksumanem, który ze starym wodzem na plecach nie byłby w stanie przed nikim się obronić. Przedarli się przez gęste poszycie. Żaden wróg nie zastąpił im drogi przez kolumnady drzew, pagórki, plątaninę powalonych pni, spróchniałych gałęzi i zeschniętych krzaków. Skądś z daleka, zza pleców dobiegał przeraźliwy kobiecy krzyk, nie milknący ani na chwilę.
Długo trwało, nim udało im się przedrzeć przez las szerokim kołem na południe i zachód, potem przez wzgórza i wreszcie znów na północ do Landinu. Kiedy Umaksuman ustawał, Wold próbował iść o własnych siłach, ale ledwie powłóczył nogami. Gdy wynurzyli się wreszcie z lasów, ujrzeli w oddali, w targanej wiatrem ciemności ponad morzem, płonące jasno światła Miasta Wygnania. Na wpół wlokąc starca za sobą, przebrnęli ostatni odcinek wzdłuż stoku wzgórza i podeszli do Bramy Lądowej.
— Wify! — obwieściły straże, nim znaleźli się w zasięgu dobrej widoczności, dostrzegłszy jasne włosy Umaksumana. Chwilę później zobaczono Agata i liczne głosy zawołały: — Alterro, Alterro!
Wyszli mu na powitanie i wprowadzili go do miasta — wszyscy ci, którzy walczyli u jego boku, wykonywali jego rozkazy, ratowali mu skórę przez te trzy dni wojny podjazdowej w górach i lasach.
Zrobili wszystko, co się dało, tyle, ile mogło zdziałać czterystu ludzi przeciwko armii wroga licznej jak chmara wędrownych zwierząt, nie mniej, według Agata, niż piętnastotysięcznej. Piętnaście tysięcy wojowników, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt tysięcy wszystkich razem, z namiotami, saganami, ciągnionymi noszami, haynnami, derkami ze skór zwierząt, toporami, naramiennikami, kolebkami, hubkami, krzesiwami, z całym swoim skąpym dobytkiem, z całym strachem przed Zimą i głodem. Widział w obozowiskach ghalów kobiety jedzące suchy mech zeskrobany z pni drzew. Wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, że ten zalew przemocy, mordu i głodu ominął jak dotąd niewielkie Miasto Wygnania, że stoi ono nadal nietknięte, z pochodniami płonącymi jasno nad bramami z okutego żelazem rzeźbionego drewna, i że ma go jeszcze kto powitać w domu:
— Wczoraj po południu udało nam się ich obejść i przedostać się na drugą stronę linii ich przemarszu — rozpoczął opowieść, próbując opisać wydarzenia ostatnich trzech dni, ale ujęte w słowa wydawały mu się one zupełnie nierzeczywiste, tak jak nierzeczywisty wydawał mu się ten ciepły pokój i znane od najwcześniejszego dzieciństwa twarze słuchających go ludzi. — Ziemia w wąskich dolinach, którymi zeszło z gór całe to ich mrowie, była… wyglądała jak po obsunięciu się zbocza. Czysty piach i skała. Nie zostało nic, kompletnie nic. Wszystko stratowane na pył, na proch…
— Jak oni dają radę posuwać się do przodu? Czym się żywią? — spytał przyciszonym głosem Huru.
— Zapasami z Zimowych Miast, które zdobywają. Pola są już zupełnie puste, zbiory zwiezione, zwierzyna odeszła na południe. Muszą łupić każde miasto, jakie napotkają po drodze, i dobrać się do każdego stada haynn, bo inaczej wyginą z głodu, nim wydostaną się poza granicę opadów śniegu.
— To znaczy, że przyjdą i tutaj — powiedział cicho któryś z Alterrów.
— Tak sądzę. Jutro albo pojutrze.
To była prawda, ale i ona wydawała się zupełnie nierzeczywista. Przesunął ręką po twarzy, wyczuwając pod palcami brud, napięcie mięśni i nie wygojone obrzmienie warg. Uważał za swą powinność złożenie raportu rządowi tego miasta, ale teraz ogarnęło go takie zmęczenie, że nie był w stanie powiedzieć już ani słowa więcej i przestało do niego docierać, co mówią inni. Odwrócił się do klęczącej obok niego Rolery.
— Powinieneś iść do domu, Alterro — powiedziała, nie podnosząc swych bursztynowych oczu.
Przez całe trzy ciągnące się w nieskończoność dni i noce walk, ucieczek, strzelaniny i ukrywania się w lasach ani razu o niej nie myślał. Znali się dwa tygodnie, może ze trzy razy rozmawiali nieco dłużej, raz ze sobą spali; wczesnym rankiem przed trzema dniami pojął ją za żonę w Gmachu Prawa, a godzinę później wyruszył z miasta ze swymi partyzantami. Prawie nic o niej nie wiedział, nie należeli nawet do tej samej rasy. A w ciągu kilku najbliższych dni oboje mieli pewnie zginąć. Roześmiał się tym swoim bezgłośnym śmiechem i ujął ją delikatnie za rękę.
— Tak, zabierz mnie do domu — powiedział. Milcząca, delikatna i obca, wstała z podłogi, czekając, aż pożegna się z innymi.
Powiedział jej, że Wold i Umaksuman wraz z około dwustoma jej rodakami uciekli lub zostali uratowani ze zdobytego Zimowego Miasta i przebywają obecnie w dzielnicy uchodźców w Landinie. Nie zapytała, czy może się z nimi zobaczyć. Kiedy wspinali się stromą uliczką z domu Alli do domu Agata, spytała:
— Dlaczego poszedłeś do Tewaru ratować ludzi?
— Jak to dlaczego? — Pytanie wydało mu się dziwne. — Bo sami nie mogli się uratować.
— To nie jest powód, Alterro.
Sprawiała wrażenie nieśmiałej, tubylczej żony, potulnie uległej woli swego pana i władcy. Tymczasem zaczął się przekonywać, że kieruje się własną wolą, jest uparta i dumna. Mówiła cicho i spokojnie, ale dokładnie to, co chciała.
— To jest powód, Rolery. Nie można siedzieć z założonymi rękami i przyglądać się, jak te dranie powoli wyrzynają wszystkich w pień. Chcę się bronić, walczyć, wet za wet…
— A co z twoim własnym miastem? Jak wykarmisz tych wszystkich ludzi, których tu sprowadziłeś, jeśli ghale przystąpią do oblężenia? I potem, w czasie Zimy?
— Mamy wszystkiego w bród. O żywność nie musimy się martwić. Potrzeba nam tylko ludzi.
Ze zmęczenia ledwie powłóczył nogami, ale rześki chłód nocy rozjaśnił mu myśli i poczuł, że wzbiera w nim fala radości, jakiej nie czuł już od dawna. Zdawał sobie niejasno sprawę, że tę ulgę, tę lekkość ducha przyniosła mu jej obecność. Od tak dawna dźwigał na swych barkach odpowiedzialność za wszystko, co się działo w mieście. Ona, nieznajoma, nieznana, istota z obcej krwi i ciała, nie wiedziała zupełnie nic o jego władzy, sumieniu, posiadanej wiedzy, o jego tułaczce. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, a jednak poznali się i połączyli natychmiast i całkowicie poprzez otchłań dzielących ich różnic; zupełnie jakby to właśnie te różnice, ta wzajemna obcość doprowadziła ich do spotkania, a połączenie się przyniosło im wyzwolenie.
Weszli przez nie zamknięte frontowe drzwi. W wysokim, wąskim domu z ledwie obrobionego kamienia nie paliły się żadne światła. Stał tu od trzech Lat, stu osiemdziesięciu cykli księżyca; tu przyszedł na świat pradziadek Agata, jego dziadek, ojciec i on sam. Znał ten dom jak swoje własne ciało. Znalezienie się w nim z nią, kobietą z plemienia koczowników, której jedynym domem mógł być ten albo tamten namiot na tym czy tamtym wzgórzu albo duszna nora pod śniegiem, dostarczyło mu przedziwnej radości. Przepełniła go czułość, której zupełnie nie potrafił wyrazić. Bez zastanowienia wymówił jej imię, ale nie na głos, lecz w myślach. Natychmiast odwróciła się do niego w ciemności zalegającej hol; w tej głębokiej ciemności spojrzała mu prosto w oczy. Dom wokół nich i całe miasto tonęło w ciszy. Usłyszał w myślach cichutko swoje własne imię, niby szelest nocy, niby muśnięcie dłoni spoza bezdennej otchłani.
— Przemówiłaś do mnie — powiedział na głos, osłupiały z podziwu. Nic nie odpowiedziała, ale raz usłyszał wewnątrz siebie, we krwi, w każdym zwoju nerwów, jej myśl sięgającą do jego myśli: Agat, Agat, Agat…