Rozdział 13 Dzień ostatni

W zimnym mroku tego pokoju Agat mówił co chwila na głos przez niespokojny sen, a raz, kiedy i ona zasnęła, zaczął ją przyzywać jej imieniem z głębi swego snu, spoza otchłani bez światła, oddalając się od niej coraz bardziej i bardziej. Jego głos wyrwał ją z sennych marzeń i obudził. Było jeszcze ciemno.

Ranek wstał wcześniej niż zwykle, przez szpary wokół ustawionych pod oknami stołów wpadło pierwsze światło, kładąc się białymi smugami na suficie. Kobieta, którą zastali w klasie poprzedniego wieczoru, wciąż jeszcze odsypiała ogromne zmęczenie, ale małżeństwo, które dla uniknięcia przeciągów sypiało na jednym z biurek, już wstało. Agat usiadł, potoczył wokół oszołomionym spojrzeniem i powiedział swym ochrypłym głosem:

— Śnieżyca minęła… — Odsunąwszy trochę w bok jeden ze stołów, wyjrzeli na dwór i znów stanął im przed oczami świat: zdeptany Rynek, czapy śniegu na barykadach, fasady czterech wielkich budynków z zabitymi szczelnie okiennicami, ośnieżone dachy i przebłysk morza między nimi. Biało-błękitny świat, krystalicznie czysty, świat niebieskich cieni i oślepiająco białych plam wczesnego słońca na każdym wyższym punkcie, wzniesieniu i szczycie.

Było niezwykle pięknie; ale jednocześnie poczuli się tak, jakby chroniące ich do tej pory mury w ciągu tej nocy runęły.

Agat musiał myśleć o tym samym co ona, bo powiedział: — Lepiej wracajmy do Gmachu, nim dotrze do nich, że mogą po prostu wleźć na dachy i walić do nas jak do tarcz. — Możemy przechodzić z budynku do budynku piwnicami — podsunął ktoś z pozostałych.

— Tak będziemy robić — skinął głową Agat. — Ale barykady ktoś musi obstawiać…

Rolery zwlekała z wyjściem, dopóki nikogo już nie było w sali, po czym udało jej się nakłonić niecierpliwiącego się Agata, żeby jeszcze raz pozwolił obejrzeć sobie ranę na głowie. Było lepiej, a przynajmniej nie gorzej. Jego twarz nadal nosiła ślady pobicia przez jej rodaków, a i jej ręce pokrywały sińce i otarcia od kamieni i lin, jątrzące się od mrozu. Położyła te swoje poobijane ręce na jego poobijanej głowie i wybuchnęła śmiechem.

— Jak dwaj starzy, zaprawieni w bojach wojownicy — powiedziała. — Och, Jacobie Agacie, czy kiedy odejdziemy od krainy pod morzem, będziesz miał z powrotem swoje przednie zęby?

Spojrzał na nią, nie bardzo rozumiejąc, o czym mówi, i spróbował się uśmiechnąć, ale nic mu z tego nie wyszło. — A może farborni po śmierci odchodzą do gwiazd, do tamtych innych światów? — powiedziała i śmiech zamarł jej na ustach.

— Nie — odparł wstając z podłogi. — Nie, zostajemy tutaj. Chodź, moja żono, trzeba iść.

Przy całej oślepiającej jasności, jaką zalewały świat słońce, niebo i śnieg, na dworze było tak mroźno, że oddychanie sprawiało ból. Spieszyli właśnie przez Rynek pod kolumnadę Gmachu Ligi, gdy usłyszeli za plecami jakiś hałas. Przystanęli gotowi w każdej chwili uskoczyć w bok i rzucić się do ucieczki, a Agat odbezpieczył strzałkówkę. W tej samej chwili zza barykady wyleciała łukiem z potwornym wrzaskiem jakaś dziwna postać, przekoziołkowała głową w dół i roztrzaskała się niecałe dwadzieścia stóp od nich — ghal z dwoma lancami sterczącymi mu spomiędzy żeber. Wartownicy na barykadzie wybałuszyli oczy i natychmiast podnieśli alarm, a strzelcy zaczęli w pośpiechu ładować swoje kusze, spoglądając nerwowo na mężczyznę, który krzyczał coś do nich z górnego piętra wschodniej części budynku tuż obok. Martwy ghal leżał w zbryzganym krwią, zdeptanym śniegu, w błękitnym cieniu barykady.

Jeden z obrońców podbiegł do Agata, wołając: — Alterro, to musi być sygnał do ataku!

— Nie — przerwał mu jakiś inny mężczyzna, wypadając z drzwi Szkoły. — Ja to widziałem! Widziałem, jak go goniło! Dlatego właśnie tak potwornie wrzeszczał…

— To? To znaczy co? Czy on tak sam, w pojedynkę, rzucił się na barykadę?

— On uciekał! Uciekał przed tym czymś! Próbował ratować życie! A wy tam, na barykadzie, nic nie widzieliście? Nic dziwnego, że tak się darł. To było białe, biegło jak człowiek, a kark miało… wielki Boże, o, taki! Wypadło za nim zza rogu, a potem zawróciło.

— Śniegołak — powiedział Agat i spojrzał na Rolery, szukając potwierdzenia. Rolery słyszała opowieści Wolda; skinęła głową.

— Biały, wielki i łeb mu chodzi na boki, o tak… — powiedziała, naśladując przerażający naśladowczy gest Wolda, na co mężczyzna, który widział to coś z okna, zawołał: — Dokładnie!

Agat wdrapał się na barykadę, chcąc sprawdzić, czy nie uda mu się zobaczyć bestii na własne oczy. Rolery została na dole, przyglądając się zabitemu, którego widok śniegołaka przeraził do tego stopnia, że próbował ucieczki wprost na lance wroga. Nie widziała jeszcze ghala z tak bliska, bo cały czas pracowała pod ziemią, przy rannych, a żadnych jeńców nie wzięto. Był niski i szczupły, natarty tłuszczem, aż skóra, jaśniejsza niż jej własna, błyszczała mu jak połeć słoniny; w sklejonych jakąś mazią włosach tkwiło kilka czerwonych piór. Źle ubrany, w podartym filcowym łachmanie za całe odzienie, leżał z rozrzuconymi rękami, tam gdzie spotkała go nagła śmierć, z twarzą wtuloną w śnieg, jakby wciąż jeszcze próbował się ukryć przed białą bestią, która go goniła.

Rolery stanęła przed nim bez ruchu w jasnym, lodowatym cieniu barykady.

— Tam! — usłyszała nad głową krzyk Agata, wysoko na stromej wewnętrznej ścianie muru usypanego z bruku i skał z nadmorskiego urwiska. Zbiegł do niej z błyszczącymi oczyma i pociągnął ją szybko za sobą do Gmachu Ligi. — Mignął mi przed oczyma, kiedy przebiegał na drugą stronę ulicy Otake. Biegł i kołysał łbem w naszą stronę. Czy one polują w stadach?

Tego nie wiedziała; jedyne, co słyszała, to opowieść Wolda o tym, jak to sam, w pojedynkę, zabił śniegołaka w legendarnych śniegach zeszłej Zimy. Obwieścili nowinę i ponowili to pytanie w zatłoczonej jadalni. Umaksuman twierdził stanowczo, że śniegołaki często zbierają się w stada, ale farborni nie dowierzali słowu wifa i pobiegli to sprawdzić w swoich księgach. Ta, którą przynieśli, powiadała, że śnieżne bestie widziano po pierwszej wielkiej zawiei Dziewiątej Zimy grasujące w stadach po dwanaście, piętnaście sztuk.

— W jaki sposób te wasze księgi mówią? Nie wydają przecież żadnych dźwięków. Czy w myślach, tak jak ty przemawiasz do mnie?

Agat podniósł wzrok. Siedzieli przy jednym z długich stołów w Sali Zgromadzenia, pili gorącą, rzadką zupę z trawy, którą farborni tak lubili — ti, jak ją nazywali.

— Nie… To znaczy, trochę właśnie tak. Słuchaj, Rolery, za chwilę wychodzę. Wróć do szpitala. Nie zwracaj uwagi na humory Wattocka. Jest już stary i do tego przemęczony. Ale to bardzo mądry człowiek. Nie przechodź przez Rynek; jeśli będziesz musiała przedostać się do innego budynku — korzystaj z tuneli. Tu łucznicy ghalów, tam te śnieżne stwory… — Wydał z siebie coś w rodzaju śmiechu. — Ciekawe, co jeszcze nas czeka.

— Jacobie Agacie, chciałam cię o coś spytać.

Przez cały krótki okres ich znajomości nigdy nie była pewna, z ilu części składa się jego imię i których z nich powinna używać.

— Ja ciebie słucham — powiedział najzupełniej poważnie. — Dlaczego nie przemówicie do ghalów? Dlaczego nie każecie im, żeby… sobie poszli? Tak jak ty, tam na piaskach, kazałeś mi biec do Skały. Tak jak wasz pasterz kazał haynnom…

— Ludzie to nie haynny — odparł krótko; uzmysłowiła sobie, że ze wszystkich farbornów tylko on jeden mówił i o swoich, i o tewarczykach, i o ghalach „ludzie”.

— Ale przecież ta stara Pasfal słuchała ghalów, kiedy ich wielka armia odeszła na południe.

— Owszem. Ludzie, którzy mają ten dar, po odpowiednim treningu potrafią słyszeć czyjeś myśli, nawet na znaczną odległość i bez wiedzy tego kogoś. To trochę tak, jak kiedy się jest w tłumie — człowiek bez słów wyczuwa strach czy radość innych. Słuchanie myśli to oczywiście coś więcej, ale także odbywa się bez słów. Natomiast przemawianie, odbieranie mowy myśli, to zupełnie inna sprawa. Niewyszkolony umysł, gdyby do niego przemówić, zatrzaśnie się przed tym, jeszcze nim się zorientuje, że w ogóle cokolwiek słyszał. Zwłaszcza jeśli to, co słyszy jest sprzeczne z tym, czego sam chce lub w co sam wierzy. Istoty niekomunikatywne mają zazwyczaj znakomite bariery obronne. Do tego stopnia, że nauka parawerbalnego porozumiewania się polega głównie na wytrenowaniu metod przełamywania swoich własnych barier.

— A co ze zwierzętami? Mówiłeś przecież, że one też słyszą.

— Do pewnego stopnia. To także odbywa się bez słów. Są ludzie, którzy posiadają zdolność nadawania do zwierząt. To bardzo przydatne przy polowaniu, spędzaniu stad. Chyba wiesz, że myśliwi farbornów zawsze mają szczęście.

— Wiem, dlatego właśnie nazywamy was magami. Ale czy to znaczy, że ja jestem jak haynna? Przecież cię słyszałam. — Tak. I przemówiłaś do mnie — raz, w moim domu…

To się czasami zdarza, że między dwojgiem ludzi znikają wszelkie mury, wszelkie bariery obronne. — Dopił swojej ti i spojrzał w zamyśleniu na rysunek słońca i wysadzanych klejnotami światów po przeciwnej stronie sali. — A kiedy to się zdarzy — powiedział po chwili — to muszą się oni kochać. Po prostu muszą… Nie mogę nadać ghalom swego strachu czy nienawiści, bo oni w ogóle by mnie nie usłyszeli. Ale gdybym je wysłał tobie, Rolery, to bym cię tym zabił. A ty mnie…

W tym momencie przybiegli po niego z Rynku i musiał ją zostawić. Zeszła do szpitala, żeby zająć się rannymi tewarczykami, co należało do jej obowiązków, a także pomóc umrzeć rannemu farbornskiemu chłopcu; to była straszna śmierć, konał cały dzień. Stary nastawiacz kości pozwolił jej się nim opiekować, rozgoryczony i wściekły, że cała jego wiedza na nic się nie zdała.

— My, ludzie, nie umieramy waszą paskudną śmiercią! — wybuchnął w pewnej chwili. — Ten chłopak musi mieć jakąś wrodzoną wadę krwi!

Rolery nie zwracała na niego uwagi, tak jak i ranny chłopiec, który umarł w męczarniach, ściskając ją kurczowo za rękę.

Przez cały dzień do wielkiej, cichej sali znoszono nowych rannych, po jednym, czasami po dwóch. Tylko po tym orientowali się, że tam, na górze, na zalanych słońcem śniegach musi toczyć się zażarta walka. Jednym z rannych był Umaksuman, nieprzytomny po trafieniu kamieniem z procy ghala. Leżał tak dostojny i mocarny, że Rolery popatrzyła na niego z dumą — oto prawdziwy wojownik, jej brat. W pierwszej chwili sądziła, że jest o krok od śmierci, ale już wkrótce usiadł na posłaniu, potrząsnął głową i wstał. — Skąd ja się tu wziąłem? — spytał tubalnym głosem, a Rolery omal nie wybuchnęła śmiechem, nim mu odpowiedziała. Ród Wolda to twarde sztuki. To właśnie od Umaksumana dowiedziała się, że ghalowie przystąpili do ataku na wszystkie barykady naraz, nieprzerwanego szturmu, takiego jak tamten na Bramę Lądową, kiedy to wszyscy jednocześnie próbowali się wedrzeć na mury włażąc sobie nawzajem na plecy.

— To strasznie głupi wojownicy — powiedział rozcierając sobie wielki guz nad prawym uchem. — Gdyby obsiedli dachy wokół Rynku i przyłożyli się do łuków i kusz, to po tygodniu nie mielibyśmy kim obsadzić barykad. Ale oni potrafią tylko pędzić całą kupą i wyć, jakby ich kto obdzierał ze skóry… — Jeszcze raz potarł głowę, spytał: — Gdzie moja włócznia? — i poszedł walczyć dalej.

Zabitych nie znoszono na dół, lecz umieszczano ich w otwartej szopie na Rynku do czasu, kiedy będzie można ich spalić. Gdyby Agat zginął, w ogóle by się o tym nie dowiedziała. Kiedy noszowi schodzili z nowym pacjentem, spoglądała na nich z iskierką nadziei — jeśli rannym byłby Agat, znaczyłoby to przynajmniej, że żyje. Ale za każdym razem był to ktoś inny. Zastanawiała się, czy gdyby go zabili, zdążyłby przed śmiercią zawołać do niej w myślach i czy to wołanie by ją zabiło.

Pod wieczór tego ciągnącego się w nieskończoność dnia przyniesiono starą Allę Pasfal. Wraz z kilkoma innymi starymi farbornami i farbornkami zażądała przydzielenia do niebezpiecznego zajęcia, do noszenia broni obrońcom barykad, co oznaczało konieczność biegania przez Rynek bez żadnej osłony przed ogniem wroga. Lanca ghala trafiła ją z boku w szyję i przebiła ją na wylot. Wattock niewiele mógł dla niej zrobić. Mała, czarna i stara, umierała samotnie pośród młodych mężczyzn. Napotkawszy jej spojrzenie, Rolery podeszła do niej z misą pełną krwawych wymiocin. Stare oczy wpatrywały się w nią z napięciem, twarde, mroczne i pozbawione głębi — jak skała. I Rolery spojrzała prosto w te oczy, choć nie było to w zwyczaju jej rasy.

Z obandażowanego gardła dobył się charkot, wargi poruszyły się bezsilnie.

Przełamać własne bariery…

— Ja ciebie słucham — wypowiedziała drżącym głosem zwyczajową formułkę.

„Oni odejdą — rozległ się w jej myślach głos Alli Pasfal, wycieńczony i słaby. — Będą próbowali dogonić główną armię, która odeszła na południe. Boją się nas, boją się śniegołaków, boją się domów i ulic. Są przerażeni, odejdą po tym ataku. Powtórz to Jacobowi. Słyszę ich, słyszę ich… Powiedz Jacobowi, że oni odejdą… jutro…”

— Powiem mu — odparła Rolery i wybuchnęła płaczem. Umierająca stara kobieta wpatrywała się w nią bez słowa i bez ruchu, oczami jak czarne kamienie.

Rolery wróciła do swojej pracy, bo ranni potrzebowali opieki, a Wattock nie miał żadnego innego pomocnika. A poza tym, jaki sens miałoby szukanie Agata tam, na górze, w zgiełku i wrzawie, pośród zakrwawionych śniegów, by powtórzyć mu, nim zostanie zabity, że jakaś obłąkana stara kobieta powiedziała tuż przed śmiercią, że przeżyją.

Zabrała się do roboty z twarzą wciąż jeszcze mokrą od łez. Jeden z farbornów, ciężko ranny, ale cierpiący już znacznie mniej po cudownym lekarstwie Wattocka, maleńkiej kulce, po połknięciu której ból zmniejszał się lub w ogóle ustępował, spytał: — Dlaczego płaczesz? — pytał sennie, z zaciekawieniem, jak pytają się nawzajem dzieci. — Nie wiem — odparła Rolery. — Śpij już. — A jednak wiedziała, dlaczego płacze, choć tylko mgliście; dlatego, że promień nadziei przedzierający się przez rezygnację, w której żyła od tylu dni, okazał się nieznośnie bolesny, a ból, jako że była tylko kobietą, wyciskał jej z oczu łzy.

Tu, na dole, nie sposób było to wiedzieć na pewno, ale dzień musiał się chylić ku końcowi, bo Seiko Esmit przyniosła na tacy gorący posiłek dla Rolery, Wattocka i tych rannych, którzy mogli jeść. Zaczekała, żeby zabrać z powrotem miski, więc Rolery powiedziała jej, że stara Pasfal Alterra nie żyje.

Seiko skinęła tylko głową. Na jej twarzy malowało się ogromne napięcie, wyglądała bardzo dziwnie.

— Strzelają żagwiami — powiedziała podniesionym głosem — i rzucają z dachów płonące deski. Nie mogą sforsować barykad, więc chcą spalić budynki i wszystkie nasze zapasy, żebyśmy wymarli na mrozie z głodu. Jeśli Ratusz się zajmie, to znajdziecie się tu w pułapce. Spłoniecie żywcem.

Rolery zabrała się do jedzenia i nic nie odpowiedziała.

Gorący bhan doprawiono sosem z mięsa i siekanymi ziołami. Farborni nawet podczas oblężenia gotowali lepiej niż oni w najlepszym okresie jesiennej obfitości. Zjadła całą swoją porcję, pół porcji, które zostawił jeden z rannych, wyskrobała resztki z kilku innych misek i odniosła tacę Seiko, żałując, że to już wszystko.

Bardzo długo nie pojawiał się nikt więcej. Ranni spali, pojękując przez sen. Było ciepło; gorące powietrze z płonącego gazu biło w górę przez ruszty ogrzewając dużą salę przyjemniej niż ognisko namiotu. Poprzez oddechy śpiących dochodziło ją czasami cichutkie tykanie okrągłych przedmiotów na ścianach; i po nich, i po szklanych szafkach, i po wysokich rzędach ksiąg pełgały złote i brązowe odblaski płonących równo języczków gazu.

— Dałaś mu środek przeciwbólowy? — spytał szeptem Wattock. Wzruszyła ramionami na potwierdzenie i wstała z podłogi od jednego z rannych. Siadając obok niej przy stole służącym im do cięcia bandaży, stary nastawiacz kości wyglądał jakby mu przybyło pół Roku. Rolery uważała, że jest wspaniałym lekarzem. Żeby dać mu choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu i osłodzić mu gorycz zniechęcenia, spytała:

— Starszy, jeśli to nie od złego uroku broni gniją rany, to od czego?

— Och, to przez takie małe stworzonka. Tak maleńkie, że wcale ich nie widać. Mógłbym ci je pokazać tylko przez specjalne szkło, takie jak to w gablocie pod ścianą. Te stworzonka żyją prawie wszędzie — na broni, w powietrzu, na skórze. Jeśli dostaną się do krwi, organizm z nimi walczy i to właśnie ta walka wywołuje opuchliznę, zaczerwienienie i tak dalej. Tak powiadają księgi. Mnie jako lekarza nigdy to nic nie obchodziło.

— A dlaczego te stworzonka nie gryzą farbornów?

— Bo nie lubią cudzoziemców — odparł Wattock i prychnął śmiechem z tego swego małego dowcipu. — Musisz chyba wiedzieć, że jesteśmy cudzoziemcami. Bez zażywania co jakiś czas dawki pewnych enzymoidów nie trawilibyśmy nawet tutejszej żywności. Nasza struktura chemiczna różni się odrobinę od lokalnego wzorca organicznego, co ujawnia się w cytoplazmie… Nie wiesz, co to znaczy? Znaczy to, że jesteśmy zrobieni z nieco innego materiału niż wy.

— I dlatego macie ciemną skórę, a my jasną?

— Nie, to nie ma żadnego znaczenia. To zupełnie powierzchowne wariacje — kolor skóry, budowa oka i tak dalej. Nie, różnica występuje na niższym poziomie i jest bardzo mała — jedna molekuła w łańcuchu dziedziczności. — Wattock zapalił się i rozsmakował w swoim wykładzie. — To oznacza, że nie odbiegacie zbytnio od Ogólnego Typu Humanoidalnego. Tak napisali pierwsi koloniści, a oni wiedzieli. Ale różnica ta powoduje, że nasze organizmy nie mogą trawić miejscowego pożywienia organicznego bez specjalnej pomocy, że jesteśmy odporni na wasze wirusy… Choć szczerze mówiąc, z tymi enzymoidami to lekka przesada. Zwykła chęć wiernego naśladowania Pierwszego Pokolenia. A po części zwykły zabobon. Sam na własne oczy widziałem ludzi powracających z długich wypraw myśliwskich czy też uchodźców z Atlantiki zeszłej Wiosny, którzy nie brali zastrzyków ani pastylek z enzymoidami przez dwa i trzy cykle księżyca i nie mieli żadnych kłopotów z trawieniem. W końcu życie wykazuje zdolności adaptacyjne. — Wypowiedziawszy te słowa, zmienił się nagle przedziwnie na twarzy i spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma. Rolery ogarnęło poczucie winy, bo nie rozumiała ani słowa z tego, co jej tłumaczył; żadne z kluczowych słów nie pochodziło z jej języka.

— Co życie wykazuje? — spytała nieśmiało.

— Zdolności adaptacyjne. Przystosowuje się. Reaguje. Zmienia! Przy odpowiedniej presji konieczności i odpowiedniej liczbie pokoleń zaczyna dominować forma o korzystniejszych zmianach dostosowawczych. Czy promieniowanie słoneczne może na dłuższą metę działać w kierunku dopasowania struktur biochemicznych do miejscowej normy?… W takim razie wszystkie poronienia i martwe porody byłyby wynikiem nadmiernej adaptacji albo niezgodności między matką a przystosowanym płodem… — Przestał wymachiwać nożycami do cięcia bandaży i pochylił się ponownie nad robotą, ale już w następnej chwili podniósł głowę i wpatrując się na powrót gdzieś przed siebie niewidzącym spojrzeniem, mruknął: — Dziwne, dziwne, bardzo dziwne… Czy wiesz, co z tego wszystkiego wynika? Że krzyżowe zapłodnienie może być jednak możliwe.

— Słucham cię jeszcze raz — szepnęła Rolery. — Że ludzie i wify mogę mieć ze sobą dzieci!

To wreszcie zrozumiała, ale nie wiedziała, czy Wattock stwierdza fakt, czy też tylko wyraża swoje nadzieje, a może obawy.

— Starszy, jestem za głupia, żeby cię usłyszeć — powiedziała.

— Rozumiesz go zupełnie dobrze — odezwał się tuż obok nich słaby głos. Pilotson Alterra odzyskał przytomność. — Więc uważasz Wattock, że w końcu zmieniliśmy się w takich jak oni? — Dźwignął się ciężko na łokciu, oczy pałały mu w wymizerowanej, rozpalonej gorączką twarzy.

— Jeśli ty i inni macie zainfekowane rany, to ten fakt trzeba jakoś wytłumaczyć.

— Niech piekło pochłonie takie przystosowanie! Niech pochłonie krzyżowe zapłodnienia i rodzenie dzieci! — zawołał ranny, patrząc na Rolery. — Dopóki sami się płodziliśmy, każdy z nas był Człowiekiem, Wygnańcem, Alterrą, istotą ludzką. Pozostawaliśmy wierni wiedzy i Prawom Ludzi. Jeśli zaczniemy się krzyżować z wifami, przed upływem Roku kropla naszej ludzkiej krwi rozpłynie się i zupełnie zaginie. Rozrzedzona, rozcieńczona tak, że nie pozostanie po niej nawet śladu. Nie będzie komu nastawiać tych instrumentów, nie będzie komu czytać tych ksiąg. Wnukowie Jacoba Agata będą siadać w kucki, walić kamieniem o kamień i wyć do siebie po kres dziejów… Niech was piekło pochłonie, głupi barbarzyńcy! Czy nie możecie nas zostawić samych?! Samych!!!

Dygotał z gorączki i wściekłości. Stary Wattock pomajstrował coś przy jednej ze swoich wydrążonych strzałek, napełnił ją, sięgnął wprawnym ruchem lekarza i wbił ją biednemu Pilotsonowi w ramię.

— Połóż się, Huru — powiedział, a ranny usłuchał z wyrazem oszołomienia na twarzy.

— Mogę sobie umrzeć na te wasze cuchnące infekcje — wychrypiał z coraz większym trudem. — Ale wasze cuchnące bękarty… Trzymajcie je z daleka ode mnie… trzymajcie je z daleka… od miasta…

— To go na jakiś czas uspokoi — powiedział Wattock i westchnął. Zapadł w milczenie, a Rolery wzięła się do cięcia bandaży. Szło jej to zręcznie i szybko. Stary lekarz przyglądał się jej z zadumą.

Kiedy po jakimś czasie oderwała się od pracy, żeby rozprostować plecy, zobaczyła, że on także zasnął — ciemna kupka skóry i kości skulona w rogu za stołem. Zabrała się z powrotem do bandaży, zastanawiając się, czy dobrze zrozumiała to, co mówił i czy mówił to poważnie-że będzie mogła urodzić Agatowi syna.

Zupełnie zapomniała, że przecież Agat może już w ogóle nie żyć. Siedziała tam pośród snu rannych mężczyzn, pod zrujnowanym miastem śmierci i dumała bez słów nad szansą życia.

Загрузка...