CZĘŚĆ III Księga Nowego Końca

Słońce wstało, a że nie działo się to w Starym Państwie, było zwykłą kulą płonących gazów. Fioletowa noc na pustyni wyparowała V pod jego gorącym spojrzeniem. Jaszczurki przemykały do szczelin w skałach, a Ty Draniu ułożył się w skąpym cieniu tego, co pozostało z krzewów syfacji, rozejrzał się pogardliwie i zaczął przeżuwać, obliczając pierwiastki kwadratowe przy podstawie siedem.

Teppic i Ptraci znaleźli wreszcie skrawek cienia pod skalną przewieszką i siedzieli, smętnie wpatrzeni w fale żaru unoszące się nad kamieniami.

— Nie rozumiem — oświadczyła Ptraci. — Wszędzie szukałeś?

— Przecież to kraj! Nie mógł przecież wpaść do jakiejś dziury w ziemi!

— To gdzie jest? — zapytała spokojnie Ptraci.

Teppic jęknął. Choć żar uderzał jak młotem, ruszył szukać między kamieniami, jakby trzysta mil kwadratowych mogło się ukryć pod jakimś odłamkiem czy za krzakiem.

Szlak opadał między urwiska i niemal natychmiast wznosił się znowu i prowadził dalej przez wydmy do tego, co w oczywisty sposób było Tsortem. Teppic poznał nawet wygładzonego wiatrem sfinksa, postawionego jako znak graniczny. Legenda głosiła, że w czasie największej potrzeby czai się na granicach, choć nie tłumaczyła po co.

Teppic wiedział, że galopowali do Efebu. Powinien teraz spoglądać na żyzną, nakrapianą piramidami dolinę Djelu, leżącą pomiędzy dwoma krajami.

Szukał jej przez całą godzinę.

Rzecz była niewytłumaczalna. Niesamowita. A także bardzo kłopotliwa.

Osłonił oczy i po raz tysięczny zbadał wzrokiem cichą, przypiekaną słońcem okolicę. Przesunął głowę. I zobaczył Djelibeybi.

Na moment pojawiło się w polu widzenia. Powrócił wzrokiem w to samo miejsce i zobaczył je znowu: błysk mglistego koloru, który znikał, gdy tylko skupił na nim wzrok.

Kilka minut później Ptraci wyjrzała z cienia i zobaczyła Teppica na czworakach. Kiedy zaczął odwracać kamienie, uznała, że powinien schować się przed słońcem.

Strząsnął z ramienia jej dłoń i niecierpliwie Zamachał rękami.

— Znalazłem je!

Wyjął z buta nóż i zaczął stukać w kamienie.

— Gdzie?

— Tutaj!

Przyłożyła mu dłoń do czoła.

— Oczywiście — powiedziała. — Rozumiem. Tak. A teraz lepiej chodźmy do cienia.

— Nie, naprawdę! Tutaj! Popatrz!

Przykucnęła i — żeby mu sprawić przyjemność — spojrzała na kamień.

— Widzę pęknięcie — oświadczyła w powątpiewaniem.

— Przyjrzyj mu się, dobrze? Musisz odwrócić głowę i patrzeć tak jakby kątem oka.

Sztylet Teppica uderzył w rysę, będącą zaledwie cieniutką linią na kamieniu.

— Daleko się ciągnie — zauważyła Ptraci, spoglądając na rozpaloną nawierzchnię szlaku.

— Od Drugiej Katarakty aż do Delty. Pomaga, jeśli zakryjesz jedno oko ręką. Proszę cię, spróbuj. Proszę.

Z wahaniem podniosła dłoń do oka i posłusznie spojrzała z ukosa na kamień.

— Nic z tego — stwierdziła po chwili. — Nic nie… Widzę!

Przez chwilę trwała bez ruchu, po czym rzuciła się w bok. Teppic zrezygnował z prób wbicia w rysę sztyletu i podczołgał się do niej.

— Byłam na samej krawędzi! — łkała.

— Widziałaś? — zapytał z nadzieją.

Pokiwała głową, po czym bardzo ostrożnie wstała i wycofała się.

— Czy miałaś wrażenie, jakby oczy wywróciły się na drugą stronę? — spytał Teppic.

— Tak — odparła chłodno Ptraci. — Czy mogę dostać moje bransolety?

— Co?

— Bransolety. Schowałeś je do kieszeni. Chcę je z powrotem.

Teppic wzruszył ramionami i sięgnął do sakiewki. Bransolety były głównie miedziane, z kawałkami spękanej emalii. Tu i tam rzemieślnik bez większych sukcesów próbował stworzyć coś interesującego z kawałków pogiętego drutu i grudek kolorowego szkła. Ptraci zaczęła, wsuwać je kolejno.

— Czy mają jakieś znaczenie okultystyczne? — zapytał Teppic.

— A co to znaczy?

— Aha. Więc po co są ci potrzebne?

— Mówiłam przecież. Bez nich nie czuję się ubrana. Teppic wzruszył ramionami i zajął się wciskaniem noża w rysę na kamieniu.

— Po co to robisz? — spytała. Przerwał i zastanowił się.

— Sam nie wiem — przyznał. — Ale przecież widziałaś dolinę, prawda?

— Tak.

— No właśnie.

— Co właśnie?

Teppic wzniósł oczy do nieba.

— Nie wydaje ci się, że to trochę, no, niezwykłe? Cały kraj nagle zniknął. Czegoś takiego nie widuje się codziennie, do licha.

— Skąd mogę wiedzieć? Nigdy dotąd nie opuszczałam doliny. Nie mam pojęcia, jak powinna wyglądać z zewnątrz. I nie przeklinaj.

Teppic pokręcił głową.

— Chyba położę się w cieniu — postanowił. — W tym, co z niego zostało — poprawił się, gdyż mosiężnej barwy światło słońca wypalało cienie. Potykając się, dotarł pod skałę i usiadł.

— Cała dolina się zamknęła — oświadczył po chwili. — Wszyscy ludzie…

— Widziałam ogniska — pocieszyła go, siadając obok.

— To ma jakiś związek z piramidą — stwierdził. — Dziwnie wyglądała, kiedy uciekaliśmy. Na pewno magia albo geometria, albo jedno i drugie. Jak myślisz, czy możemy wrócić?

— Nie chcę wracać. Po co miałabym wracać? Czekają mnie krokodyle. Nie wrócę tylko dla krokodyli.

— Hm… Mógłbym cię ułaskawić albo co…

— A tak. — Ptraci oglądała swoje paznokcie. — Rzeczywiście, mówiłeś, że jesteś królem.

— Bo jestem! Moje królestwo jest… — zawahał się, nie wiedząc, w którą stronę wyciągnąć rękę — …gdzieś. Jestem jego władcą.

— Nie wyglądasz na króla — zauważyła Ptraci.

— Dlaczego nie?

— On nosił złotą maskę.

— To byłem ja!

— I rozkazałeś rzucić mnie krokodylom?

— Tak. To znaczy nie. — Teppic zająknął się. — To znaczy król rozkazał, ale nie ja. W pewnym sensie. Zresztą to przecież ja cię uratowałem — dodał rycersko.

— No właśnie. A gdybyś był królem, to byłbyś też bogiem. W tej chwili nie zachowujesz się bosko.

— Tak? Właściwie… Hm. — Teppic znów się zawahał. Dosłowny umysł Ptraci wymagał dużej staranności w konstruowaniu prostych zdań, zanim zostaną wysłane w świat.

— W zasadzie dobrze sobie radzę ze wschodem słońca — zauważył. — Chociaż nie wiem jak. I rzeki. Jeśli chcesz, żeby jakaś rzeka wylała, to jestem odpowiednim człowiekiem. Znaczy: bogiem.

Urwał, poruszony nagłą myślą.

— Zastanawiam się, co się tam dzieje beze mnie — mruknął. Ptraci wstała i ruszyła w głąb wąwozu.

— Gdzie idziesz? Obejrzała się.

— No cóż, panie królu, boże, skrytobójco czy co tam jeszcze. Potrafisz stworzyć wodę?

— Co? Tutaj?

— Do picia. Może w tej szczelinie ukrywa się rzeka, a może nie, ale i tak się do niej dostaniemy. Dlatego musimy dotrzeć gdzieś, gdzie to się uda. To proste. Moim zdaniem nawet król powinien to zrozumieć.

Pobiegł za nią do osypiska, gdzie z szyją wyciągniętą na ziemi leżał Ty Draniu, strzygąc z gorąca uszami i stosując teorię całek przestępnych Złośliwego Bydlaka do ciągu obiecujących liczb cissoidalnych. Ptraci kopnęła go ze złością.

— A wiesz, gdzie jest woda? — zapytał Teppic.

…e/27. Jedenaście mil…

Ptraci spojrzała na niego gniewnie, spod pomalowanych henną powiek.

— To znaczy, że ty nie wiesz? Chciałeś mnie wywieźć na pustynię i nie wiesz, gdzie jest woda?

— Wiesz, spodziewałem się raczej, że zdołam zabrać trochę ze sobą!

— Nawet o tym nie pomyślałeś!

— Słuchaj, nie możesz się tak do mnie odzywać! Jestem królem! — Teppic urwał. — Masz rację — przyznał po chwili. — Nie pomyślałem. Tam skąd pochodzę, codziennie pada deszcz. Przepraszam.

Ptraci zmarszczyła czoło.

— Jaki spada wieszcz?

— Nie, deszcz. No wiesz… Bardzo rzadka woda spadająca z nieba.

— Bezsensowny pomysł. A skąd pochodzisz? Teppic zrobił nieszczęśliwą minę.

— Pochodzę z Ankh-Morpork. Ale urodziłem się tutaj.

Spojrzał na szlak. Tutaj, jeśli człowiek wiedział, gdzie szukać; wtedy mógł znaleźć ledwie widoczną rysę na skale. Przecinała urwiska po obu stronach: skaza grubości linii, przypadkiem mieszcząca w sobie całe nadrzeczne państwo i siedem tysięcy lat historii.

Nienawidził każdej spędzonej tam minuty. A teraz zamknęło się przed nim. I ponieważ nie mógł, bardzo pragnął tam wrócić.

Wrócił, pochylił się i zasłonił dłonią oko. Wystarczyło przekrzywić głowę, o tak…

Mignęło w polu widzenia i znikło. Spróbował jeszcze, ale już go nie zobaczył.

A gdyby rozłupać skały? Nie, głuptasie, pomyślał. To przecież linia. Nie można się dostać do wnętrza linii. Linia nie ma grubości. To dobrze znany fakt geometryczny.

Usłyszał, że Piraci podchodzi do niego i w następnej chwili poczuł jej dłonie na karku. Przez moment zastanawiał się, skąd zna Morderczy Chwyt Cathartiego, ale potem jej palce zaczęły delikatnie masować mięśnie; pod ich fachową pieszczotą kurcze znikały niczym tłuszcz na gorącym nożu. Zadrżał, gdy spłynęło z niego napięcie.

— To miłe — powiedział.

— Uczymy się tego. Na ścięgnach masz supły jak kulki na drucie.

Teppic z wdzięcznością opadł na jeden z głazów zaścielających podstawę urwiska i pozwolił, by rytmiczne ruchy jej palców dawały zapomnienie o problemach nocy.

— Nie wiem, co robić — wymruczał. — To bardzo przyjemne.

— Bycie podręczną nie sprowadza się tylko do obierania winogron — odparła Ptraci. — Na pierwszej lekcji uczą nas, że kiedy pan wraca po długim i ciężkim dniu, nie jest to najlepsza chwila, by mu zaproponować Kongres Lisa i Persymony. Kto powiedział, że musisz cokolwiek robić?

— Czuję się odpowiedzialny. — Teppic zmienił pozycję niczym kot.

— Gdybyś znalazł gdzieś harfę, mogłabym ci zagrać coś uspokajającego. Doszłam aż do „Wycieczki Goblinów” w Księdze I.

— Rozumiesz, król nie powinien pozwolić, żeby jego królestwo tak sobie zniknęło.

— Inne dziewczęta znały akordy i w ogóle — westchnęła z żalem Ptraci. — Ale stary król zawsze powtarzał, że woli słuchać mnie. Mówił, że go rozweselam.

— Nazwą je Zaginionym Królestwem — powiedział sennym głosem Teppic. — Jak się wtedy poczuję? No jak?

— Mówił też, że lubi mój śpiew. Wszyscy inni uważali, że przypomina skrzeczenie stada sępów, które znalazły zdechłego osła.

— Król Zaginionego Królestwa. To będzie straszne. Muszę je odzyskać.

Ty Draniu wolno obrócił masywną głowę, śledząc lot zabłąkanej muchy; w głębi umysłu migotały długie kolumny czerwonych cyferek, określające wektory prędkości i wznoszenia. Rozmowy istot ludzkich rzadko go interesowały, lecz przyszło mu do łba, że samce i samice najlepiej radzą sobie ze sobą, gdy żadne nie słucha uważnie tego, co mówi drugie. U wielbłądów wszystko wygląda prościej.

Teppic wpatrzył się w linię na skałach. Geometria… To jest to.

— Pojedziemy do Efebu — postanowił. — Oni tam znają się na geometrii i mieli kilka bardzo nierozsądnych idei. Nierozsądne idee to coś, czego teraz najbardziej nam potrzeba.

— Po co nosisz te wszystkie noże i w ogóle? To znaczy… tak naprawdę?

— Hmm… Słucham?

— Wszystkie te noże. Po co? Teppic zastanowił się.

— Przypuszczam, że bez nich nie czuję się odpowiednio ubrany — wyjaśnił.

— Aha.

Ptraci pilnie szukała nowego tematu rozmowy. Otwieranie Tematów Dowcipnego Dyskursu także było częścią obowiązków podręcznej. Nie radziła sobie z tym najlepiej. Inne dziewczęta wymyślały zdumiewające kombinacje: wszystko od zwyczajów godowych krokodyli po spekulacje o życiu w krainie umarłych. Dla niej trudny był każdy krok, poczynając od rozmowy o pogodzie.

— Wiesz — zaczęła — zabiłeś pewnie mnóstwo ludzi.

— Mm?

— Jako skrytobójca. Płacą ci za zabijanie ludzi. Wielu ich zabiłeś? Wiesz, że stale napinasz mięśnie karku?

— Chyba nie powinienem o tym mówić — odparł.

— Chcę wiedzieć. Skoro mamy razem pokonać pustynię i w ogóle… Więcej niż stu?

— Wielkie nieba, nie!

— No to mniej niż pięćdziesięciu? Teppic przewrócił się na plecy.

— Posłuchaj. Nawet najsłynniejsi skrytobójcy nie zabili w życiu więcej niż trzydziestu ludzi.

— Czyli mniej niż dwudziestu?

— Tak.

— Mniej niż dziesięciu?

— Myślę — oznajmił Teppic — że najlepiej określić to jako liczbę pomiędzy zerem a dziesiątką.

— Bo powinnam wiedzieć. Takie rzeczy są ważne.

Podeszli do Ty Drania. Teraz Teppic był czymś wyraźnie przejęty.

— Cały ten senat… — zaczął.

— Kongres — poprawiła go Ptraci.

— Ty… tego… więcej niż pięćdziesięciu ludzi?

— Takie kobiety inaczej się nazywają — oświadczyła Ptraci, choć bez gniewu.

— Przepraszam. Mniej niż dziesięciu?

— Powiedzmy, że liczbę pomiędzy zerem a dziesiątką. Ty Draniu splunął. Z dwudziestu stóp strącił muchę i przykleił ją do skały.

— Zadziwiające, że mu się udało — mruknął Teppic. — Pewnie zwierzęcy instynkt.

Ty Draniu spojrzał na niego z wyższością spod rzęs nadających się do zamiatania pustyni.

…Niech z = eiO, myślał, żujżujżuj Niech dz = ie[iO]dO = izdO albo dO = dz/iz…


* * *

Ptaclusp, wciąż w nocnej koszuli, snuł się bez celu wśród gruzów u podstawy piramidy.

Szumiała jak turbina. Ptaclusp nie wiedział dlaczego, nie miał pojęcia o gigantycznej energii, która skręciła wymiary o dziewięćdziesiąt stopni i utrzymywała je tak, mimo straszliwych naprężeń. Przynajmniej ustały te niepokojące wiry temporalne. Wokół siebie widział mniej synów niż zwykle. Właściwie to chętnie by znalazł jednego czy dwóch.

Najpierw jednak znalazł kamień szczytowy, popękany, z łuszczącą się powłoką elektrum. Spadając z piramidy, uderzył w posąg Hata, Sępiogłowego Boga Niespodziewanych Gości, zginając go wpół i nadając jego obliczu wyraz lekkiego zaskoczenia.

Cichy jęk kazał Ptacluspowi podbiec do zwalonego namiotu. Szarpnął za ciężkie płótno i odsłonił IIb, który zamrugał niepewnie w szarym świetle.

— Nie udało się, tato! — jęknął. — Prawie go tam donieśliśmy, a potem ona cała się tak jakby skręciła! Budowniczy podniósł belkę z nóg syna.

— Złamałeś coś? — spytał.

— Nie, potłukłem się tylko. — Młody architekt skrzywił się i rozejrzał dookoła.

— Gdzie Dwa-a? — zainteresował się. — Był wyżej ode mnie, prawie na wierzchołku…

— Znalazłem go — rzekł Ptaclusp.

Architektom nie przypisuje się zdolności do odczytywania subtelnych odcieni znaczeń, ale IIb usłyszał w głosie ojca ołowianą nutę.

— Nie zginął chyba? — szepnął.

— Chyba nie. Nie jestem pewien. Żyje. Ale. Porusza się… porusza się… lepiej sam zobacz. Myślę, że przydarzyło mu się coś kwantowego.


* * *

Ty Draniu szedł z prędkością około 1,247 metra na sekundę i by jakoś bronić się przed nudą, przeliczał złożone współrzędne sprzężone. Piasek chrzęścił pod jego wielkimi, talerzowatymi stopami.

Brak palców był kolejnym czynnikiem przyspieszającym rozwój intelektualny wielbłądów. Rozwój matematyczny ludzi zawsze był hamowany przez powszechną instynktowną skłonność, by wobec czegoś naprawdę skomplikowanego — jak choćby wielomiany trój-foremne czy różniczki parametryczne — liczyć na palcach. Wielbłądy od samego początku liczyły na liczbach.

Pustynie także pomogły. Niewiele rzeczy rozpraszało uwagę. Jeśli chodzi o wielbłądy, najlepszą metodą osiągnięcia błyskawicznego rozwoju intelektu jest brak zajęć i brak jakichkolwiek możliwości, by się nimi zajmować.

Wspiął się na szczyt wydmy, z aprobatą spojrzał na falujące piaski przed sobą i zaczął myśleć logarytmami. — Jak jest w Efebie? — zapytała Ptraci.

— Nigdy tam nie byłem. Słyszałem, że rządzi nimi Tyran.

— Mam nadzieję, że się z nim nie spotkamy.

Teppic pokręcił głową.

— To nie tak — wyjaśnił. — Co pięć lat mają nowego Tyrana i najpierw coś z nim robią. — Zawahał się. — To chyba się nazywa eelekcja.

— Czy chodzi o to, co się robi kotom, bykom i różnym takim?

— Ehm…

— No wiesz. Żeby przestały walczyć i były spokojniejsze. Teppic skrzywił się.

— Szczerze mówiąc, nie jestem pewien — przyznał. — Ale nie przypuszczam. Mają coś, czym to robią, mówią na to mokracja, i to znaczy, że każdy w całym kraju może powiedzieć, kim będzie nowy Tyran. Jeden człowiek, jeden… — Urwał. Lekcje historii polityki wydawały się bardzo odległe, poza tym wprowadzały koncepcje, o jakich w Djelibeybi nawet nie słyszano. Zresztą w Ankh-Morpork również. Spróbował jednak mimo wszystko. — Jeden człowiek, jeden krzyk.

— Krzyczą na tę eelekcję?

Wzruszył ramionami. Całkiem możliwe.

— Chodzi o to, rozumiesz, że każdy ma prawo. Są z tego bardzo dumni. Każdy ma… — zająknął się znowu, pewien już, że coś pomylił — …prawo do krzyku. Oprócz kobiet, naturalnie. I dzieci. I przestępców. I niewolników. I głupich. I cudzoziemców. I takich, którzy zostali potępieni z ee… różnych powodów. I jeszcze wielu innych. Ale poza nimi, wszyscy. To bardzo postępowa cywilizacja.

Ptraci przemyślała tę sprawę.

— I to jest ta mokracja, tak?

— Wymyślili ją w Efebie, rozumiesz. — Teppic miał niejasne uczucie, że powinien jej bronić.

— Założę się, że mają kłopoty z eksportem — oświadczyła stanowczo Ptraci.


* * *

Słońce nie było tylko kulą płonącego nawozu popychaną po nieboskłonie przez gigantycznego żuka. Było także łodzią. Zależy, jak kto na nie patrzył. Słoneczne światło różniło się od zwykłego. Było przymglone, jak woda pozostawiona na długie tygodnie w szklanym naczyniu. Nie niosło w sobie radości. Oświetlało, ale bez życia.; przypominało raczej jasny blask księżyca niż światło dnia.

Ptaclusp jednak bardziej niepokoił się o syna.

— Wiesz, co się z nim stało? — zapytał.

Drugi syn żałośnie gryzł rysik. Bolała go ręka. Spróbował dotknąć brata, ale iskra wyładowania spaliła mu skórę na palcach.

— Może… — odpowiedział.

— Umiesz to wyleczyć?

— Raczej nie.

— Więc co to jest?

— Widzisz, tato, kiedy weszliśmy z nim na piramidę… kiedy nie mogła odpalić, rozumiesz… jestem pewien, że odwróciła się… czas, widzisz, to tylko kolejny wymiar… um.

Ptaclusp przewrócił oczami.

— Dość tego architektonicznego gadania, synu — oświadczył. — Co z nim jest?

— Myślę, że jest wymiarowo niedopasowany, tato. Czas i przestrzeń trochę mu się pomieszały. Dlatego ciągle porusza się w bok. Ptaclusp IIb uśmiechnął się mężnie.

— Zawsze przemykał bokiem — przypomniał Ptaclusp. Jego syn westchnął.

— Owszem, tato — przyznał. — Ale to było normalne. Wszyscy księgowi to robią. Teraz chodzi bokiem, ponieważ, no, ponieważ dla niego to czas.

Ptaclusp zmarszczył czoło. Powolne dryfowanie w bok nie stanowiło jedynego problemu IIa. Był także płaski. Nie płaski jak karta, z przodem, tyłem i krawędzią, ale płaski z każdej strony.

— Przypomina mi tych ludzi z fresków. Gdzie ma głębokość czy jak to się nazywa?

— Myślę, że w czasie — odparł bezradnie IIb. — Naszym, nie jego. Ptaclusp okrążył syna i dostrzegł, jak płaskość za nim podąża. Poskrobał się w podbródek.

— Czyli może poruszać się w czasie, tak? — zapytał powoli.

— Tak, to możliwe.

— A może by go namówić, żeby przespacerował się parę miesięcy wstecz i uprzedził nas przed budową tej przeklętej piramidy?

— Nie ma z nim kontaktu, tato.

— Czyli pod tym względem się nie zmienił…

Ptaclusp usiadł ciężko na kawałku gruzu i ukrył twarz w dłoniach. Do czego to doszło… Jeden syn normalny i głupi, drugi płaski jak cień. Jakie życie czeka tego płaskiego biedaka? Przyjdzie mu otwierać zamki, oczyszczać z lodu szyby samochodowe i sypiać tanio w prasowalnicach spodni w pokojach hotelowych[22]. Umiejętność przechodzenia pod drzwiami i czytania książek bez ich otwierania nie wynagrodzi wszystkich strat.

IIa przesunął się w bok — płaska naklejka na pejzażu.

— Czy nic nie można zrobić? — zawołał Ptaclusp. — Zrolować go albo co…?

IIb wzruszył ramionami.

— Moglibyśmy postawić mu coś na drodze. To nawet niezły pomysł. Dzięki temu na pewno nie przydarzy mu się nic gorszego, ponieważ, hm, nie będzie czasu na przydarzenie. Tak myślę.

Przepchnęli na ścieżkę zgiętą statuę Hata, Sępiogłowego Boga. Po minucie czy dwóch powolny boczny dryf doprowadził IIa do posągu. Strzeliła gruba niebieska iskra i nadtopiła kamień, ale ruch ustał.

— Skąd iskra? — spytał Ptaclusp.

— Myślę, że to coś w rodzaju flary.

Ptaclusp nie stałby się tym, kim był dzisiaj… nie, musiał się poprawić… nie stałby się tym, kim był wczoraj wieczorem, gdyby nie potrafił dostrzec zysku w najbardziej nawet nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności.

— Zaoszczędzi na ubraniach — zauważył. — Patrz, można je na nim namalować.

— Chyba nie całkiem zrozumiałeś, tato. — IIb westchnął ciężko, usiadł obok ojca i spojrzał w stronę pałacu za rzeką.

— Coś się tam dzieje — mruknął Ptaclusp. — Myślisz, że zauważyli piramidę?

— Wcale bym się nie zdziwił. Przekręciła się przecież o dziewięćdziesiąt stopni.

Ptaclusp obejrzał się przez ramię i pokiwał głową.

— Zabawne — oświadczył. — Chyba niewielka destabilizacja strukturalna.

— Tato, to przecież piramida! Powinniśmy ją odpalić! Mówiłem ci! Energia zaangażowana… Nie, to zbyt…

Padł na nich cień. Rozejrzeli się dookoła. Spojrzeli w górę. Popatrzyli chwilę.

— Wielkie niebiosa… — szepnął Ptaclusp. — To przecież Hat, Sępiogłowy Bóg…


* * *

Efeb leżał przed nimi niczym klasyczny poemat wykuty w białym marmurze, rozpostarty wokół skały nad zatoką jaskrawego błękitu… — Co to jest? — spytała Ptraci po chwili obserwacji.

— To morze — wyjaśnił Teppic. — Mówiłem ci, pamiętasz? Fale i różne takie.

— Mówiłeś, że jest zielone i poszarpane.

— Czasem jest.

— Hmm.

Jej ton sugerował, że nie aprobuje morza. Zanim jednak zdołała wytłumaczyć dlaczego, usłyszeli podniesione głosy. Dobiegały zza pobliskiej wydmy.

Na wydmie stała tablica.

Napis w kilku językach głosił: OŚRODEK TESTOWANIA AKSJOMATÓW.

Poniżej, mniejszymi literami, dodawał: UWAGA — NIEROZSTRZYGNIĘTE POSTULATY.

Kiedy czytali, a przynajmniej kiedy Teppic czytał, za wydmą coś brzęknęło, potem stuknęło, a potem strzała świsnęła im nad głowami. Ty Draniu zerknął na nią, po czym odwrócił głowę i wpatrzył się w niewielki obszar piasku.

Sekundę później strzała wbiła się w ów piasek.

Ty Draniu ocenił obciążenie stóp i wykonał niewielki rachunek, który doprowadził go do wniosku, że dwoje ludzi zostało odjętych od jego grzbietu. Dalsze obliczenia wykazały, że ludzie ci zostali dodani do wydmy.

— Czemu to zrobiłeś? — spytała Ptraci, wypluwając z ust piasek.

— Ktoś do nas strzelał!

— Nie przypuszczam. Przecież nie wiedzieli, że tu jesteśmy. Nie musiałeś mnie zrzucać.

Teppic bez entuzjazmu uznał jej argumentację i ostrożnie podczołgał się po sypkiej powierzchni wydmy. Glosy znów się kłóciły:

— Zrezygnować?

— Po prostu nie ustaliliśmy poprawnie wszystkich parametrów.

— Powiem ci, co tu jest niepoprawne.

— A cóż takiego?

— To, że nie mamy więcej tych przeklętych żółwi. To jest niepoprawne.

Teppic ostrożnie wysunął głowę nad szczyt wydmy.

Zobaczył rozległy otwarty plac, otoczony rzędami skomplikowanych znaczników i chorągiewek. Stały tam jeden czy dwa budynki, złożone głównie z klatek, i kilka dziwnych konstrukcji, których zastosowania się nie domyślał. Pośrodku zobaczył dwóch mężczyzn: jeden niski, gruby i rumiany, drugi wysoki, smukły, z wyraźnie władczą miną. Ubrani byli w prześcieradła. Wokół nich tłoczyła się grupka niewolników, ubranych w prawie nic. Jeden trzymał łuk.

Kilku zaś trzymało żółwie na patykach. Wyglądały żałośnie, jak żółwiowe lizaki.

— Poza tym to okrutne — powiedział wyższy mężczyzna. — Biedne zwierzątka. Tak smutnie wyglądają ze zwisającymi łapkami.

— To logicznie niemożliwe, żeby strzała w nie trafiała! — Gruby mężczyzna rozłożył ręce. — Nie powinna! Pewnie dostarczasz mi nieodpowiednich żółwi — dodał oskarżycielskim tonem. — Powinniśmy spróbować jeszcze raz, z szybszymi.

— A może wolniejsze strzały?

— Możliwe, możliwe.

Teppic poczuł jakiś ruch przy policzku. Obok przebiegał truchtem nieduży żółw. Miał na skorupie kilka śladów po rykoszetach.

— Spróbujemy ostatni raz — zdecydował gruby. Zwrócił się do niewolników: — Hej, wy. Idźcie poszukać żółwia.

Nieduży gad spojrzał na Teppica z nadzieją i błaganiem. Chłopak patrzył przez chwilę, po czym podniósł zwierzę i starannie ukrył za kamieniem.

Zsunął się z wydmy do Ptraci.

— Tam się dzieje coś dziwnego — szepnął. — Strzelają do żółwi.

— Dlaczego?

— Nie mam pojęcia. Myślą chyba, że żółw powinien uciec.

— Co? Przed strzałą?

— Przecież mówiłem, że to dziwne. Zostań tu. Gwizdnę, kiedy uznam, że możesz bezpiecznie iść za mną.

— A co zrobisz, jeśli nie będzie bezpiecznie?

— Będę wrzeszczał.

Raz jeszcze wdrapał się na wydmę, strzepnął z ubrania jak najwięcej piasku, wstał i pomachał kapeluszem. Strzała wyjęła mu go z rąk.

— Oj! — przestraszył się grubas. — Przepraszam. Podbiegł po zdeptanym piasku do Teppica, który stał nieruchomo i wpatrywał się w piekące palce.

— Sam wystrzelił — sapał grubas. — Strasznie przepraszam, nie wiedziałem, że jest naładowany. Co sobie o mnie pomyślisz? Teppic nabrał tchu.

— Jestem Xenon — przedstawił się grubas, zanim Teppic zdążył się odezwać. — Nie zostałeś ranny? Postawiliśmy tablice ostrzegawcze, jestem tego pewien. Przyjechałeś od strony pustyni? Na pewno jesteś spragniony. Napijesz się czegoś? Kim jesteś? Nie widziałeś tu przypadkiem żółwia? Wściekle szybkie bestie, pędzą jak naoliwione błyskawice. Nie można łobuzów zatrzymać.

Teppic wypuścił powietrze.

— Żółwie? — zdziwił się. — Czy mówimy o tych, no, o kamieniach z nóżkami?

— Zgadza się, właśnie o nich — potwierdził Xenon. — Wystarczy je spuścić z oka i zziut!

— Zziut? — powtórzył Teppic.

Znał żółwie. Żyły w Starym Państwie. Można je było określić na wiele sposobów: jako wegetarian, okazy cierpliwości, myślicieli, nawet upartych i niezmożonych maniaków seksualnych… Ale nigdy, przynajmniej do tej chwili, nie jako szybkobiegaczy. Słowo „szybkość” kojarzy się z żółwiami, ponieważ nigdy takie nie są.

— Jesteś pewien? — zapytał.

— Taki zwykły żółw to najszybsze zwierzę na powierzchni Dysku — oświadczył Xenon, choć minę miał odrobinę niepewną. — To znaczy logicznie rzecz biorąc — dodał[23].

Wyższy z mężczyzn skinął Teppicowi głową.

— Nie zwracaj na niego uwagi, chłopcze — poradził. — Próbuje się wytłumaczyć. To przez ten wypadek w zeszłym tygodniu.

— Ale żółw prześcignął zająca — oświadczył z uporem Xenon.

— Zając był martwy, Xenonie — tłumaczył cierpliwie wysoki. — Ponieważ go zastrzeliłeś.

— Celowałem w żółwia. Wiesz, chciałem połączyć dwa eksperymenty, skrócić kosztowny czas badań, w pełni wykorzystać dostępne środki… — Xenon machnął łukiem, w którym tkwiła już kolejna strzała.

— Przepraszam — wtrącił Teppic. — Czy mógłbyś odłożyć go na chwilę? Ja i moja przyjaciółka przybywamy z daleka i miło by nam było, gdyby nikt do nas nie strzelał.

Ci dwaj wyglądają na nieszkodliwych, pomyślał i niemal w to uwierzył.

Gwizdnął. Na ten sygnał Ptraci wyszła zza wydmy, prowadząc za sobą Ty Drania. Teppic wątpił, czyjej strój mógł mieć jakiekolwiek kieszenie, ale wyraźnie zdołała jakoś poprawić makijaż, umalować oczy i uczesać włosy. Sunęła w stronę całej trójki miękko jak wąż na saniach, zdecydowana uderzyć obcych pełną mocą swej osobowości. Trzymała coś w dłoni.

— Znalazła żółwia! — zawołał Xenon. — Zuch dziewczyna!

Gad błyskawicznie skrył się w skorupie. Ptraci zmarszczyła czoło. Na tym świecie nie miała prawie nic oprócz siebie, i nie podobało się jej, że witają w niej jedynie trzymak żółwiowatych.

Wyższy mężczyzna westchnął.

— Wiesz, Xenonie — powiedział — nie mogę pozbyć się myśli, że źle się zabierasz do całej tej sprawy z żółwiem i strzałą. Niski spojrzał na niego z urazą.

— Kłopot z tobą, Ibidzie — odparł — polega na tym, że uważasz się za największy przeklęty autorytet we wszystkim.


* * *

Bogowie Starego Państwa budzili się wolno. Wiara to potęga. Niewielka potęga w porównaniu — na przykład — z grawitacją; kiedy przychodzi do przesuwania gór, grawitacja za każdym razem wygrywa. Jednak wiara istnieje, a teraz gdy Stare Państwo zamknęło się w sobie, odizolowane od reszty wszechświata, dryfując coraz dalej od powszechnej ugody, zaszczycanej mianem rzeczywistości, potęga wiary zaczynała się uzewnętrzniać.

Od siedmiu tysięcy lat lud Djelibeybi wierzył w swoich bogów.

Teraz bogowie zaistnieli. I to w pełnym zestawie.

A mieszkańcy Starego Państwa odkrywali, że — na przykład — Vut, Psiogłowy Bóg Wieczoru, o wiele lepiej wygląda wymalowany na amforze, niż kiedy wyprostowany na pełne siedemdziesiąt stóp, warczący i cuchnący idzie chwiejnie ulicą.

Dios siedział w sali tronowej ze złotą maską króla na kolanach i spoglądał przed siebie. Grupka pomniejszych kapłanów przy drzwiach zebrała się w końcu na odwagę i zbliżyła do niego; ich nastrój przypominał nastrój człowieka zbliżającego się do wściekłego lwa. Realna manifestacja bóstw nikogo nie martwi bardziej niż kapłanów. To tak, jakby nagle w firmie pojawiła się kontrola finansowa.

Jedynie Koomi stał w pewnym oddaleniu od pozostałych. Myślał intensywnie. Niezwykłe, oryginalne myśli tłoczyły się na rzadko używanych ścieżkach neuronowych, podążając w nieprzewidzianych kierunkach.

— O Diosie — wyszeptał najwyższy kapłan Keta, Ibisogłowego Boga Sprawiedliwości. — Co rozkaże król? Bogowie kroczą po ziemi, o Diosie, walczą między sobą i burzą domy. Gdzie jest król? Co chce, byśmy uczynili?

— Tak — potwierdził najwyższy kapłan Skarabeusza Popychającego Kulę Słońca. Poczuł, że oczekują od niego czegoś więcej. — W rzeczy samej — dodał — wasze wysokoście zauważyli, że słońce chwieje się, ponieważ wszyscy Bogowie Słońca walczą o nie i… — Przestąpił z nogi na nogę. — Błogosławiony Skarabeusz dokonał strategicznego odwrotu i… tego… nieplanowo wylądował na mieście Hort. Kilka budynków powstrzymało jego upadek.

— I bardzo dobrze — wtrącił najwyższy kapłan Thrrpa, Woźnicy Rydwanu Słońca. — Albowiem, jak wszyscy wiedzą, mój pan jest prawdziwym bogiem…

Umilkł.

Dios dygotał. Jego ciało kołysało się wolno w przód i w tył. Wpatrywał się w pustkę. Ściskał maskę tak mocno, że pozostawiał odciski palców w złocie, a wargi formowały słowa Rytuału Drugiej Godziny, który od tysięcy lat wypowiadano o tej porze.

— To chyba szok — stwierdził któryś z kapłanów. — Wiecie, że nigdy nie lubił zmian.

Pozostali jak najszybciej postanowili dowieść, że coś jednak mogą doradzić.

— Przynieście mu wody.

— Załóżcie mu na głowę papierową torbę.

— Złóżcie mu pod nosem kurczę w ofierze.

Zabrzmiał wysoki gwizd, w dali huknęła eksplozja i coś zasyczało. Do komnaty wsączyło się kilka strużek pary.

Kapłani wybiegli na taras, pozostawiając Diosa w szoku. Zobaczyli, że tłumy wokół pałacu wpatrują się w niebo.

— Zdaje się… — zawołał najwyższy kapłan Cephuta, Boga Sztućców, wierząc, że może spokojniej niż inni ocenić zaistniałą sytuację — …że Thrrp się zdekoncentrował i uległ nagłemu atakowi Jehta, Przewoźnika Słonecznego Globu.

Coś zabrzęczało w oddali, jakby parę miliardów much wystartowało w panice, i ogromny mroczny cień przesunął się nad pałacem.

— Ale… — podjął kapłan Cephuta — wraca Skarabeusz… Tak, nabiera wysokości… Jeht jeszcze go nie widzi i spokojnie podąża w stronę południka… Ale oto wkracza Sessifet, Bogini Popołudnia! Co za niespodzianka, co za niespodzianka! Młoda bogini, która wprawdzie niewiele jeszcze osiągnęła, ale jakże jest obiecująca. Niezwykłe zagranie, panowie i eunuchy, i… tak! Skarabeusz traci szansę! Traci szansę!

Cienie tańczyły i wirowały na kamieniach tarasu.

— Ale… co to? Starsi bogowie, nie da się tego inaczej określić, współpracują przeciwko zarozumiałym nowicjuszom! Dzielna Sessifet trzyma się, wykorzystuje słaby punkt… Wygrywa! Teraz odbiega, odbiega, Gil i Skarabeusz chyba walczą ze sobą, ma czyste niebo i tak! Tak! Tak! Jest południe! Południe! Mamy południe!

Cisza. Kapłan uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą…

Po chwili ktoś zabrał głos.

— Dlaczego krzyczałeś w ten papirus?

— Przepraszam. Nie wiem, co mnie napadło. Kapłanka Sarduk, Bogini Jaskiń, parsknęła pogardliwie.

— Przypuśćmy, że któryś by je upuścił? — warknęła.

— Ale… Ale… — Przełknął ślinę. — Przecież to niemożliwe, prawda? Wszyscy musieliśmy się przejeść albo za długo byliśmy na słońcu, albo co. Bo przecież każdy wie, że bogów nie ma… A słońce to płonąca kula gazu, prawda, i okrąża świat codziennie, a… a… a bogowie… Owszem, istnieje realna potrzeba, by ludzie wierzyli, nie zrozumcie mnie źle, ale…

Koomi, choć perfidne myśli brzęczały mu w głowie, miał lepszy refleks od kolegów.

— Brać go, chłopcy! — krzyknął.

Czterej kapłani chwycili pechowego czciciela sztućców za ręce i nogi, i zapewnili mu szybki transport na brzeg tarasu, przez balustradę i w mętne wody Djelu.

Plując, wypłynął na powierzchnię.

— Dlaczego to zrobiliście? — zapytał. — Wiecie przecież, że mam rację. Żaden z was tak naprawdę nie…

Wody Djelu leniwie otworzyły paszczę i kapłan zniknął, dokładnie w chwili, gdy wielki skrzydlaty Skarabeusz zabrzęczał groźnie nad pałacem i odleciał w stronę gór.

Koomi otarł czoło.

— Niewiele brakowało — szepnął.

Koledzy pokiwali głowami, spoglądając na znikające kręgi na wodzie. Całkiem nagle w Djelibeybi zabrakło miejsca na uczciwe zwątpienie. Zwątpienie mogło doprowadzić do tego, że coś uniesie wątpiącego w górę, po czym wyrwie mu ręce i nogi.

— Ehm… — odezwał się ktoś. — Ale Cephut będzie trochę zły, nieprawdaż…?

— Wszyscy wielbią Cephuta — krzyknęli chórem na wszelki wypadek.

— Nie widzę powodu — burczał stary kapłan, stojący trochę z boku. — Przeklęty artysta noża i widelca… Chwycili go, wciąż protestującego, i cisnęli do rzeki.

— Wszyscy wielbią… — Urwali niepewnie. — A właściwie czyim on był kapłanem?

— Bunu, Koziogłowego Boga Kóz? Chyba tak…

— Wszyscy wielbią Bunu, przypuszczalnie — zawołali zgodnie, gdy święte krokodyle płynęły do celu niczym łodzie podwodne.

Koomi wzniósł ręce.

Mówi się, że okazja tworzy człowieka. Koomi był człowiekiem, tworzonym przez okazje kręte i przykre. Pod jego łysą czaszką zaczynały już formować się pewne konkluzje, niczym duchy przez wieki uwięzione w kamieniu. Nie miał jeszcze pewności, czym są, ale ogólnie dotyczyły bogów, nowej ery, potrzeby stanowczej ręki u steru, być może również przeniesienia Diosa do wnętrza pierwszego z brzegu krokodyla. Sama myśl o tym sprawiała mu zakazaną rozkosz.

— Bracia! — zakrzyknął.

— Przepraszam bardzo… — wtrąciła z naciskiem kapłanka Sarduk.

— I siostry…

— Dziękuję.

— …Cieszmy się!

Kapłani stali w całkowitym milczeniu. Tak radykalne rozwiązanie jak dotąd nie przyszło im do głowy. A Koomi patrzył na zwrócone ku sobie twarze i czuł dreszcz, jakiego nie doznał jeszcze nigdy w życiu. Byli śmiertelnie przerażeni i czekali, aż on… on!… powie im, co robić.

— Tak! — rzekł. — Gdyż w istocie godzina bogów…

— …i bogiń…

— …tak, i bogiń, nadeszła. Ehm.

I co? Kiedy już zaszedł tak daleko, to co właściwie każe im robić? I natychmiast pomyślał: to bez znaczenia. Pod warunkiem, że będę dostatecznie pewny siebie. Stary Dios zawsze ich pędził przed sobą, nigdy nie starał się prowadzić. Bez niego są jak zagubione owce.

— A zatem bracia… i siostry, oczywiście… musimy siebie zapytać, musimy siebie zapytać, o, tego… — Jego głos znowu nabrał mocy. — Tak, musimy siebie zapytać, dlaczego bogowie przybyli. A bez wątpienia przybyli dlatego, że nie byliśmy dostatecznie wytrwali w naszej wierze, ehm, że pragnęliśmy rzeźbionego cielca.

Kapłani spojrzeli po sobie. Naprawdę pragnęli? A właściwie jak się to robi?

— Tak. I co z ofiarami? Był czas, kiedy ofiara była ofiarą, a nie zabawą z kurami i kwiatami.

To zdanie wywołało atak kaszlu wśród słuchających.

— Czy mówimy tu o dziewicach? — upewnił się jeden z kapłanów.

— Ehem…

— A także o niedoświadczonych młodych chłopcach, ma się rozumieć — dodał szybko. Sarduk była jedną ze starszych bogiń i jej czcicielki zbierały się w niejasnych celach w świętych gajach. Na samą myśl, że spaceruje teraz po świecie z rękami po łokcie we krwi, łzawiły mu oczy.

Serce Koomiego biło mocno.

— A niby dlaczego nie? — zapytał. — Wtedy wszystko było lepsze, prawda?

— Ale., ten, no… Myślałem, że skończyliśmy już z tym na dobre. Spadek liczby ludności i w ogóle…

Od strony rzeki rozległo się potężne chlupnięcie — to Tzut, Wężogłowy Bóg Górnego Djelu, wypłynął na powierzchnię i z powagą spojrzał na zebranych kapłanów. W chwilę potem Fhez, Krokodylogłowy Bóg Dolnego Djelu, wyskoczył spod wody i ambitnie spróbował przegryźć Tzuta na pół. Obaj zanurzyli się wśród rozprysków i niewielkiej fali przypływu, która zalała taras.

— A może liczba ludności spadla, ponieważ przestaliśmy składać w ofierze dziewice… obojga płci, naturalnie — zasugerował natychmiast Koomi. — Pomyśleliście o tym?

Pomyśleli o tym. Następnie pomyśleli o tym jeszcze raz.

— Nie sądzę, żeby król się zgodził — odezwał się niepewnie jakiś kapłan.

— Król? — zawołał Koomi. — Gdzie jest król? Pokażcie mi króla! Spytajcie Diosa, gdzie się podział król!

Coś stuknęło o podłogę. Koomi z przerażeniem zobaczył złotą maskę, podskakującą i toczącą się kapłanom pod nogi. Rozbiegli się na boki jak kręgle.

Dios stanął w pełnym blasku słońca — niedawnego przedmiotu sporu. Twarz miał szarą z wściekłości.

— Król nie żyje — oznajmił.

Koomi zachwiał się pod straszliwym ciśnieniem gniewu Diosa, ale bohatersko stawił mu czoło.

— Więc jego następca…

— Nie ma następcy.

Dios spojrzał w niebo. Niewielu ludzi może patrzeć prosto w słońce, ale pod tym jadowitym wzrokiem nawet ono mogłoby zadrżeć i się odwrócić. Oczy Diosa spoglądały wzdłuż straszliwego nosa niczym bliźniacze dalmierze.

— Tak sobie przychodzą, jakby to był ich kraj — powiedział, zwracając się do świata jako takiego. — Jak śmieli?

Koomi rozdziawił usta. Chciał zaprotestować, ale powstrzymał go ten kilowatowy wzrok. Szukał wsparcia u innych kapłanów, w tej chwili pilnie oglądających własne paznokcie albo zapatrzonych w posadzkę. Przekazywali oczywistą wiadomość: Koomi został sam. Chociaż, gdyby jakimś cudem wygrał to starcie umysłów, otoczą go ludzie zapewniający, że stali za nim przez cały czas.

— Przecież to jest ich kraj — wymamrotał.

— Co?

— To, ehem, to jest ich kraj, Diosie — powtórzy Koomi. Zaczynał tracić cierpliwość. — To bogowie, do licha!

— To nasi bogowie — syknął najwyższy kapłan. — My nie jesteśmy ich ludźmi. Są moimi bogami i nauczą się robić to, co się im rozkaże.

Koomi zrezygnował z frontalnego ataku. Nie potrafił wytrzymać tego szafirowego spojrzenia, wystać przed tym nosem jak topór bojowy, a przede wszystkim nie mógł liczyć na to, że zarysuje powierzchnię straszliwej prawości Diosa.

— Ale… — wykrztusił.

Dios machnął tylko drżącą dłonią.

— Nie mają prawa! — oznajmił. — Nie wydałem żadnych poleceń. Nie mają prawa!!!

— Więc co teraz zrobimy? — spytał Koomi.

Dios nerwowo zaciskał i prostował palce. Czuł się tak, jak mógłby się czuć rojalista — prawdziwy rojalista, rojalista, który wkleja do albumu portrety całej rodziny królewskiej, rojalista, który złego słowa nie da na nich powiedzieć, przecież tacy byli wspaniali, a teraz nie mogą się bronić — gdyby nagle rodzina królewska wkroczyła mu do salonu i zaczęła przestawiać meble. Dios tęsknił za nekropolią, za chłodem i ciszą wśród starych przyjaciół, za chwilą snu, po której potrafi myśleć szybciej…

Koomi aż podskoczył. Niepokój Diosa był szczeliną, w którą — z należytą uwagą i ostrożnością — uda mu się wbić klin. Ale nie wolno używać młotka. Twarzą w twarz, Dios mógłby wygrać z całym światem.

Starzec znowu drżał.

— Czyja próbuję im mówić, jak mają prowadzić sprawy w krainie umarłych? — szepnął. — Więc i oni niech mnie nie pouczają, jak mam rządzić swoim królestwem.

Koomi zachował to wywrotowe oświadczenie dla dalszego przemyślenia i delikatnie poklepał Diosa po ramieniu.

— Masz rację, oczywiście — powiedział. Dios przewrócił oczami.

— Mam? — upewnił się podejrzliwie.

— Jestem przekonany, że jako królewski minister znajdziesz jakiś sposób. Masz nasze pełne poparcie, o Diosie.

Koomi skinął ręką na kapłanów, którzy chórem się z nim zgodzili. Jeśli nie można już polegać na królach i bogach, zawsze można liczyć na starego Diosa. Nie było wśród nich żadnego, który nie wolałby nieokreślonego gniewu bogów od przygany najwyższego kapłana. Dios przerażał ich na tak wiele sposobów, że żadne nadprzyrodzone bóstwo nie mogło mu dorównać.

Dios sobie poradzi.

— I nie dajemy posłuchu tym szalonym pogłoskom o zniknięciu króla. Z pewnością są przesadzone i bezpodstawne — dodał Koomi.

Kapłani pokiwali głowami, jednak w umyśle każdego z nich nawet najmniejsze pogłoski rozwijały długie ogony wątpliwości.

— Jakim pogłoskom? — rzucił Dios półgębkiem.

— Oświeć nas zatem i wskaż ścieżkę, którą musimy podążyć.

Dios zawahał się.

Nie wiedział, co robić. To było całkiem nowe doświadczenie. To była Zmiana.

Jedyne, o czym myślał, co zajmowało jego umysł, to słowa Rytuału Trzeciej Godziny, które wypowiadał o tej porze przez… jak długo? Za długo, za długo! Powinien już dawno udać się na spoczynek, ale chwila nigdy nie była odpowiednia, nie znalazł się nikt uzdolniony, zginęliby bez niego, królestwo by się zachwiało, zawiódłby wszystkich, więc przepływał przez rzekę… Zawsze zaklinał się, że to już ostatni raz, ale nigdy tego nie dotrzymał, gdy chłód ogarniał ciało, a dekady stawały się… dłuższe. A teraz, kiedy królestwo go potrzebuje, słowa Rytuału Trzeciej Godziny wypaliły się w ścieżkach mózgu i tłumią wszelkie próby myślenia.

— Ehm… — powiedział.


* * *

Ty Draniu gryzł z zadowoleniem. Teppic przywiązał go niedaleko do drzewka oliwnego, które właśnie doznawało śmiertelnego strzyżenia. Czasami wielbłąd przerywał, podnosił głowę i spoglądając na krążące nad miastem Efeb mewy, wystrzeliwał w ich stronę krótką, przerażająco skuteczną serię oliwkowych pestek.

Rozmyślał nad pewną interesującą koncepcją fizyki tauwymiarowej, unifikującą czas, przestrzeń, magnetyzm, grawitację i — z jakichś powodów — brokuły. Okresowo wydawał odgłos przywodzący na myśl wybuchy w kamieniołomach, który jednak oznaczał tylko, że wszystkie żołądki działają doskonale.

Ptraci siedziała pod drzewem i karmiła żółwia liśćmi winorośli.

Białe ściany tawerny promieniowały żarem, ale, pomyślał Teppic, wyglądało tu całkiem inaczej niż w Starym Państwie. Tam nawet upał jest stary, a stęchłe i martwe powietrze ściska jak imadło; czuje się, że zrobione jest z wygotowanych stuleci. Tutaj orzeźwiała morska bryza, niosąca ostre kryształki soli i ekscytujące aromaty wina. Zresztą na aromatach się nie kończyło, gdyż Xenon pił już drugą amforę. Było to takie miejsce, gdzie sprawy podwijały rękawy i zaczynały się dziać.

— Wciąż nie rozumiem, co z tym żółwiem — powiedział z niejakimi trudnościami. Właśnie wypił pierwszy łyk efebiańskiego wina, które najwyraźniej oblepiło mu gardło.

— Całkiem proste — wyjaśnił Xenon. — Popatrz. Powiedzmy, że ta pestka oliwki będzie strzałą, a ta… — rozejrzał się z roztargnieniem — a ta ogłuszona mewa żółwiem. Tak? Teraz, kiedy wypuścisz strzałę, ona leci do me… do żółwia. Mam rację?

— Chyba tak, ale…

— Ale, przez ten czas, me… żółw przesunie się kawałek. Mam rację?

— Chyba tak — przyznał bezradnie Teppic. Xenon spojrzał na niego tryumfalnie.

— Czyli strzała musi lecieć trochę dalej, do miejsca, gdzie żółw jest w tej chwili. Tymczasem żółw przele… przeszedł jeszcze kawałek. Niedużo, przyznaję, ale nie musi być dużo. Mam rację? Zatem strzała ma trochę dłuższą drogę, ale sęk w tym, że zanim doleci do miejsca, gdzie żółw jest teraz, żółwia już tam nie ma. Czyli, jeśli tylko żółw się nie zatrzyma, strzała na pewno go nie trafi. Zbliża się coraz bardziej i bardziej, ale nie trafia. QED.

— Masz rację? — spytał odruchowo Teppic.

— Nie — odparł spokojnie Ibid. — Tuzin żółwich kebabów dowodzi, że się myli. Problem z moim przyjacielem polega na tym, że nie odróżnia postulatu od metafory ludzkiej egzystencji. Ani od dziury w ziemi.

— Wczoraj go nie dogoniła — burknął Xenon.

— Owszem, wiem. Ledwie naciągnąłeś cięciwę. Patrzyłem.

Zaczęli się kłócić od początku.

Teppic wpatrywał się w kubek z winem. Ci ludzie są filozofami, myślał. Sami mu powiedzieli. Dlatego ich umysły muszą być tak przestronne, że mieszczą idee, których nikt inny nie rozważałby nawet przez pięć sekund. Po drodze do tawerny Xenon wytłumaczył mu, na przykład, że logicznie niemożliwy jest upadek z drzewa.

Teppic opisał mu zniknięcie królestwa, choć nie zdradzał swojej w nim funkcji. Nie miał doświadczenia w takich sprawach, ale był niemal pewien, że królowie nieposiadający już królestw nie są zbyt popularni w krajach ościennych. Jednego czy dwóch takich widział w Ankh-Morpork — pozbawieni tronów monarchowie, uciekający przed swymi niebezpiecznymi nagle państwami na gościnne łono Ankh. Zabierali ze sobą tylko ubrania na grzbiecie i kilka wozów klejnotów. Miasto witało serdecznie każdego — niezależnie od rasy, koloru, klasy czy wyznania — kto tylko w ogromnych ilościach wydawał pieniądze. Mimo to inhumacja nadmiarowych władców była stałym źródłem zleceń dla Gildii Skrytobójców. Zawsze w domu zostawał ktoś, kto wolał się upewnić, że zrzucony z tronu monarcha już taki pozostanie. Tak to bywa — dziś następca, jutro przestępca.

— Myślę, że zaplątaliśmy się w geometrię — powiedział z nadzieją. — Słyszałem, że w geometrii jesteście tu dobrzy — dodał — i może potraficie mi poradzić, jak tam wrócić.

— Geometria to nie moja dziedzina — odparł Ibid. — Jak pewnie wiesz.

— Przepraszam…

— Nie czytałeś moich „Pryncypiów rządu idealnego”?

— Obawiam się, że nie.

— A moje „Dialogi o konieczności historycznej”?

— Nie.

Ibid był załamany.

— Och — westchnął.

— Ibid jest powszechnie znanym autorytetem we wszystkim — wyjaśnił Xenon. — Oprócz geometrii. I dekoracji wnętrz. I elementarnej logiki.

Ibid spojrzał na niego gniewnie.

— A może ty? — spytał Teppic. Xenon osuszył kubek.

— Moja specjalność to niszczące badania aksjomatów — odparł. — Tobie potrzebny jest Ptagonal. Bystry facet z kątami.

Przerwał im stukot kopyt. Kilku jeźdźców przemknęło z wielką szybkością obok tawerny i wjechało w kręte uliczki miasta. Wydawali się bardzo czymś przejęci.

Ibid wyjął z pucharu i odłożył na stół ogłuszoną mewę. Zamyślił się.

— Jeśli Stare Państwo naprawdę zniknęło… — zaczął.

— Zniknęło — potwierdził Teppic. — To nie jest coś, w czym można się pomylić.

— To znaczy, że nasza granica przylega do granicy Tsortu — rzekł z mocą Ibid.

— Słucham?

— Nic nie ma między nami — wyjaśnił filozof. — O bogowie… To znaczy, że będziemy musieli wydać wojnę.

— Dlaczego?

Ibid otworzył usta, zamknął je i zwrócił się do Xenona.

— Dlaczego to znaczy, że będziemy musieli wydać wojnę? — zapytał.

— Imperatyw historyczny — odparł Xenon.

— A tak. Wiedziałem, że to coś w tym rodzaju. Obawiam się, że jest nieunikniona. To straszne, ale tak już bywa.

Znowu zastukały kopyta i kolejny oddział jeźdźców wypadł zza rogu. Tym razem zmierzali w dół. Na głowach mieli zdobne w pióropusze hełmy efebiańskiej armii i krzyczeli coś z entuzjazmem.

Ibid poprawił się na ławie i założył ręce na piersi.

— To pewnie ludzie Tyrana — uznał, gdy oddział przejechał przez bramę miasta i pognał w głąb pustyni. — Wysyła ich, żeby sprawdzić. To oczywiste.

Teppic naturalnie wiedział o wrogości dzielącej Tsort i Efeb. Stare Państwo ciągnęło z niej spore zyski, gwarantując kupcom obu stron dyskretne miejsce, gdzie mogli ze sobą handlować. Zabębnił palcami po stole.

— Nie walczyliście ze sobą od tysięcy lat — przypomniał. — W tamtych czasach byliście maleńkimi krajami. To była drobnostka. Teraz jesteście wielcy. Ludzie mogą ucierpieć. Czy to was nie obchodzi?

— To kwestia dumy — odparł Ibid, lecz w jego głosie zabrzmiała niepewność. — Myślę, że nie mamy wyboru.

— Wszystko przez tę przeklętą drewnianą krowę czy co to było — dodał Xenon. — Nigdy nam tego nie wybaczyli.

— Jeśli my ich nie zaatakujemy, oni zaatakują pierwsi.

— Właśnie. Dlatego lepiej wyprowadzić uderzenie odwetowe, zanim oni zdążą uderzyć.

Obaj filozofowie spoglądali po sobie z zakłopotaniem.

— Z drugiej strony — odezwał się Ibid — w czasie wojny trudno jest myśleć rozsądnie.

— To fakt — zgodził się Xenon. — Zwłaszcza zabitym. Zapadła nerwowa cisza, zakłócana jedynie głosem Ptraci, śpiewającej coś żółwiowi, i z rzadka piskiem trafionej mewy.

— Jaki dziś dzień? — zapytał w końcu Ibid.

— Wtorek — odparł Teppic.

— Wpadłem chyba na doskonały pomysł. Przyjdź na sympozjum. Odbywamy je co wtorek. Będą tam najtęższe umysły Efebu. Sprawa wymaga przemyślenia.

Zer tknął na Ptraci.

— Jednakże — dodał — twoja młoda kobieta nie może wziąć w nim udziału. Kobietom wstęp jest absolutnie zabroniony. Mózgi im się przegrzewają.


* * *

Król Teppicymon XXVII otworzył oczy. Piekielnie tu ciemno, pomyślał.

I uświadomił sobie, że słyszy bicie własnego serca, trochę przytłumione i dobiegające gdzieś z boku.

Wtedy sobie przypomniał.

Żył znowu. I tym razem żył w kawałkach.

Sam nie wiedział czemu, ale zawsze sądził, że kiedy człowiek trafia do krainy umarłych, składają go jakoś, jak któryś z modeli Grinjera.

Weź się w garść, chłopie, pomyślał. Tylko ty możesz złożyć się razem.

Dobrze, myślał dalej. Było przynajmniej sześć naczyń. Moje oczy są w którymś z nich. Najlepiej byłoby zdjąć pokrywkę, żebym widział, co robię.

To będzie wymagało działania ramion, nóg i palców. Trudna sztuka.

Ostrożnie wyciągnął rękę na zesztywniałych stawach, i zlokalizował coś ciężkiego. Miał wrażenie, że to coś może ustąpić, więc niezgrabnie podniósł drugą rękę, Oparł obok pierwszej i pchnął.

Huknęło z daleka i ogarnęło go wyraźne poczucie otwartości. Usiadł, trzeszcząc przy każdym ruchu.

Nadal ograniczały go ściany ceremonialnego sarkofagu, ale ku swemu zaskoczeniu odkrył, że jeden powolny ruch ręką zmiótł je jak kawałki papieru. To pewnie marynowanie i wypychanie, uznał. Dodają sił.

Wymacał drogę do brzegu płyty, przerwał na chwilę, próbując z przyzwyczajenia odchrząknąć, spuścił ciężkie nogi na ziemię i zrobił pierwszy niepewny krok nowo zmartwychwstałego.

Zdumiewająco trudno jest chodzić z nogami pełnymi siana, gdy mózg kieruje wszystkim ze słoja oddalonego o dziesięć stóp. Dotarł jednak aż do ściany i posuwał się wzdłuż niej, dopóki trzask nie zdradził, że trafił na półkę z kanopami. Po omacku zdjął pokrywkę pierwszej i delikatnie sięgnął do wnętrza.

To pewnie mózg, pomyślał z maniakalną wesołością, bo słoma tak nie chlupie. Zebrałem myśli, haha.

Sprawdził jeszcze jeden czy dwa słoje, aż eksplozja światła podpowiedziała, że znalazł ten, w którym były oczy. Widział swą obandażowaną dłoń sięgającą w dół, rosnącą coraz bardziej… Ostrożnie wziął oczy.

To chyba najważniejsze kawałki, uznał. Reszta może poczekać. Może kiedy trzeba będzie coś zjeść i tak dalej…

Odwrócił się i zobaczył, że nie jest sam. Obserwowali go Dii i Gern. Żeby wcisnąć się głębiej w kąt pokoju, musieliby się urodzić z trójkątnymi kręgosłupami.

— Aha. Witajcie, dobrzy ludzie — odezwał się król, świadom, że jego głos brzmi nieco głucho. — Tyle o was wiem… Chciałbym uścisnąć wam dłoń… — Spojrzał. — Chociaż akurat teraz obie mam zajęte.

— Gkkk — odpowiedział Gern.

— Moglibyście trochę mnie poskładać, prawda? — Król zwrócił się do Dila. — Nawiasem mówiąc, twoje ściegi trzymają doskonale. Dobra robota.

Zawodowa duma przełamała barierę grozy.

— Żyjecie, panie? — wykrztusił Dii.

— O to przecież chodziło, prawda?

Dii przytaknął. Właśnie o to. Zawsze wierzył, że to prawda. Chociaż nigdy się nie spodziewał, że zdarzy się rzeczywiście. Ale zdarzyło się, a pierwsze słowa, no, prawie pierwsze słowa, jakie padły, chwaliły jego pracę. Dumnie wypiął pierś. Nikt w gildii nie otrzymał jeszcze gratulacji od klienta.

— No i co? — zawołał do Gerna, którego łopatki raz po raz próbowały przekopać się przez ścianę. — Słyszałeś, co powiedziano twojemu mistrzowi?

Król znieruchomiał. Przyszło mu do głowy, że coś się tutaj nie zgadza. Oczywiście, kraina umarłych jest podobna do krainy żywych, tyle że lepsza, i z pewnością jest tam wielu służących i tak dalej. Ale wydawała się zbyt podobna do tego świata. I miał niemal pewność, że Dii i Gern nie powinni jeszcze tu trafić. Zresztą i tak go uczono, że ludzie pospolici mają własną krainę umarłych, gdzie czują się swobodniej, mogą spotykać innych ze swojej sfery, potrafią się zachować i mają właściwe towarzystwo.

— Chwileczkę — rzucił. — Chyba coś przeoczyłem. Nie jesteście martwi, prawda?

Dii nie od razu odpowiedział. Widział dziś takie rzeczy, że wcale nie był pewny. W końcu jednak zmuszony był przyznać, że prawdopodobnie jeszcze żyje.

— Więc co się dzieje? — zapytał król.

— Nie wiemy, o władco. Naprawdę. Wszystko się spełniło, o fontanno wód.

— To znaczy co?

— Wszystko!

— Wszystko?

— Słońce, o panie! I bogowie! Są wszędzie, o władco niebios!

— Weszliśmy tylną bramą — dodał Gern, który osunął się na kolana. — Wybacz nam, o panie sprawiedliwy, który powróciłeś, by przekazać nam swą wielką mądrość i w ogóle. Przepraszam za siebie i Glwendę, to była chwila, jak to się nazywa, szalonej namiętności, nie panowaliśmy nad sobą. I to właśnie ja…

Dii uciszył go machnięciem ręki.

— Przepraszam — zwrócił się do mumii władcy. — Czy moglibyśmy zamienić parę słów na osobności? Jak mężczyzna z…

— Z trupem? — podpowiedział król, żeby trochę go uspokoić. — Oczywiście.

Przeszli na drugi koniec komnaty.

— Chodzi o to, o łaskawy królu wszystkich… — zaczął Dii konspiracyjnym szeptem.

— Myślę, że możemy to sobie darować — przerwał mu król. — „Królu” zupełnie wystarczy.

— Chodzi więc o to… królu… — zaczął ponownie Dii, czując dreszcz radości, że traktują go jak równego. — Młody Gern uważa, że to wszystko jego wina. Powtarzałem mu wiele razy, że bogowie nie zadawaliby sobie tyle trudu z powodu jednego dorastającego chłopca z potrzebami, jeśli rozumiecie, królu, co mam na myśli. — Zastanowił się i dodał z nadzieją: — Nie zadawaliby sobie, prawdy?

— Coś takiego nie powinno nawet przyjść ci do głowy — zapewnił stanowczo król. — W przeciwnym razie nie mielibyśmy przez nich chwili spokoju.

— Tak samo mu tłumaczyłem. — Dii odetchnął z ulgą. — To dobry chłopak, królu, ale jego matka… Jest trochę dziwna, jeśli chodzi o religię. Nie mielibyśmy chwili spokoju, tak właśnie powiedziałem. Byłbym wdzięczny, królu, gdybyście zechcieli zamienić z nim parę słów, no wiecie, uspokoić go trochę…

— Z przyjemnością — zgodził się łaskawie władca. Dii przysunął się bliżej.

— Chodzi o to, królu, że ci bogowie, znaczy, nie są tacy, jak powinni. Przyglądaliśmy się im, królu. To znaczy, ja się przyglądałem. Wyszedłem na dach. Gern nie, bo wlazł pod ławę. Są nie tacy, królu.

— A co ci się nie podoba?

— Przede wszystkim są tutaj, królu. Tak być nie powinno. Znaczy, nie powinni tu przychodzić naprawdę. A oni tylko łażą dookoła, biją się między sobą i krzyczą na ludzi. — Rozejrzał się czujnie i dokończył: — Tak między nami, królu, to nie wyglądają na szczególnie inteligentnych.

Król pokiwał głową.

— A co robią kapłani? — zapytał.

— Widziałem, jak wrzucają się nawzajem do rzeki. Król znowu kiwnął głową.

— To chyba dobrze — doszedł do wniosku. — Wreszcie odzyskali rozsądek.

— Wiecie, co myślę, królu? — mówił dalej Dii. — Wszystko, w co wierzyliśmy, teraz się spełnia. I słyszałem jeszcze coś, królu. Dziś rano, tylko że to nie było rano, rozumiecie, bo słońce świeci ciągle tak samo, królu, i nie jest to przyzwoite słońce, ale w każdym razie dziś rano paru żołnierzy próbowało się wydostać drogą do Efebu. I wiecie, królu, co odkryli?

— Co odkryli?

— Że droga z kraju prowadzi do kraju. — Dii cofnął się o krok, by lepiej zilustrować tę sensacyjną wiadomość. — Weszli na górę, na skały, a potem nagle schodzili w dół drogą od Tsortu. Ona tak jakby zwija się w sobie. Jesteśmy zamknięci, królu. Zamknięci razem z bogami.

A ja jestem zamknięty we własnym ciele, pomyślał król. Wszystko, w co wierzymy, teraz się spełnia. A to, w co wierzymy, nie jest tym, w co myśleliśmy, że wierzymy.

Myślimy, że wierzymy w bogów mądrych, sprawiedliwych i potężnych, ale tak naprawdę wierzymy, że są jak nasz ojciec po ciężkim dniu pracy. Myślimy też, że wierzymy w krainę umarłych jako coś w rodzaju raju, ale tak naprawdę wierzymy, że jest tutaj i że idziemy tam we własnym ciele, a teraz ja w niej jestem i nigdy się nie wydostanę. Nigdy, nigdy.

— Co mój syn miał do powiedzenia w tej sprawie?

Dii odkaszlnął. A było to groźne kaszlnięcie. Hiszpanie używają odwróconego znaku zapytania, by zaznaczyć, że to, co zaraz usłyszymy, jest pytaniem. Takie kaszlnięcie zaznacza, że to, co za chwilę usłyszymy, jest pieśnią żałobną.

— Nie wiem, jak wam to powiedzieć, królu…

— No gadaj, człowieku!

— Mówią, królu, że on nie żyje. Mówią, że sam się zabił i uciekł.

— Zabił się?

— Przykro mi, królu.

— A potem uciekł?

— Podobno na wielbłądzie.

— Nasza rodzina jest bardzo aktywna na tamtym świecie, nieprawdaż? — zauważył król sarkastycznie.

— Słucham, królu?

— Chcę powiedzieć, że te dwa stwierdzenia są wzajemnie sprzeczne.

Twarz Dila przybrała uprzejmie tępy wyraz.

— To znaczy, że oba nie mogą równocześnie być prawdziwe — podpowiedział król.

— Ehem… — odparł Dii.

— Tak, ale ja jestem przypadkiem szczególnym — wyjaśnił król z kwaśną miną. — W tym królestwie wierzymy w życie po śmierci pod warunkiem wcześniejszej mumi…

Przerwał nagle.

Rzecz była zbyt straszna, by o niej myśleć. Myślał jednak przez dłuższą chwilę.

— Musimy coś na to poradzić — orzekł wreszcie.

— Chodzi o waszego syna, królu? — upewnił się Dii.

— Mniejsza o mojego syna. Nie zginął. Wiedziałbym coś o tym. Sam potrafi się o siebie zatroszczyć, w końcu jest moim synem. Martwię się o swoich przodków.

— Przecież oni umarli… — zaczął Dii.

Wspomniano już, że Dii miał bardzo słabo rozwiniętą wyobraźnię. W takiej pracy słabo rozwinięta wyobraźnia jest cechą niezwykle istotną. Ale oczyma duszy zobaczył panoramę piramid, rozciągającą się wzdłuż rzeki. Następnie oczy jego duszy zanurkowały i przeniknęły kamienne wrota, jakich nie pokonałby żaden złodziej.

Usłyszały drapanie.

Usłyszały uderzenia.

Usłyszały stłumione krzyki.

Król położył mu na ramieniu swą obandażowaną rękę.

— Wiem, że dobrze sobie radzisz z igłą, Dilu — rzekł. — Powiedz, czy równie dobrze radzisz sobie z młotem?


* * *

Kopolimer, najsłynniejszy gawędziarz w historii, siedział na ławie i uśmiechał się promiennie do najtęższych umysłów świata, zebranych przy zastawionym stole. Teppic dodał kolejny element do swego zapasu świeżo zdobytej wiedzy. „Sympozjum” oznaczało herbatkę z nożem i widelcem.

— A więc… — odezwał się Kopolimer i zaczął opowieść o Wojnie Tsortiańskiej.

— Widzicie, zdarzyło się, że on zabrał ją ze sobą, a jej ojciec… nie stary król, to był ten poprzedni, ten z tym, no, jak mu było, ożenił się z taką dziewczyną spod Elharibu, miała zeza, jakże jej było, zaraz, zaczynało się na P. Albo na L. W każdym razie na jedną z tych liter. Jej ojciec miał wyspę w zatoce, chyba Papylos. Nie, skłamałem, to była Crinix. No i król, ten drugi król, zwołał armię i… Elenora, tak się nazywała. Miała zeza, jak wiecie. Ale była całkiem atrakcyjna, podobno. Kiedy mówię „ożenił się”, mam nadzieję, że nie muszę wam tego tłumaczyć. Wiecie, to było trochę nieoficjalne. Ehem. No więc był tam ten drewniany koń, a oni dostali się do środka… Mówiłem wam o koniu? To był koń. Jestem prawie pewien, że koń. A może kurczak. Następnym razem zapomnę, jak się nazywam! To był pomysł tego, no, tego, co utykał. Tak. Utykał na nogę, znaczy. Wspominałem już o nim? Była taka bitwa. Nie, to chyba ta druga. Tak. W każdym razie ta drewniana świnia, demonicznie sprytny pomysł. Zrobili ją z tego, no, mam na końcu języka. Z drewna. Ale to, wiecie, było później. Bitwa! Byłbym zapomniał o bitwie. Tak. Niezła była bitwa. Wszyscy walili mieczami w tarcze i wrzeszczeli. A zbroja tego, jak mu było, lśniła jak lśniąca zbroja. Bitwa jak półtorej bitwy, ot co. Między tamtym… nie tym, co utykał, ale tym drugim, jak mu tam, z rudymi włosami. No wiecie. Taki wysoki, trochę seplenił. Zaraz, przypomniałem sobie, że on pochodził z innej wyspy. Nie ten. Ten drugi, co utykał. Nie chciał jechać, powiedział, że chyba oszalał. Oczywiście, że oszalał jak nie wiem co, zdecydowanie. Sami pomyślcie: drewniana krowa! Jak powiedział tamten, no, król, nie, nie ten król, ten drugi, zobaczył kozę i powiedział: „Lękam się Efebian, zwłaszcza kiedy są tak szaleni, że zostawiają wściekle wielką drewnianą trzodę pod drzwiami, trzeba przyznać, że to bezczelność, myślą chyba, że urodziłem się wczoraj; podpalcie to”. I oczywiście ten, no, wdarł się od tyłu i wszyscy poszli pod miecz; ale się śmiał! Wspomniałem już, że miała zeza? Mówili, że jest piękna, ale ludzie mają różne gusta. Tak. W każdym razie tak się stało. I teraz, oczywiście, ten pierwszy… miał chyba na imię Melycanus i utykał… chciał wracać do domu i trudno się dziwić, siedzieli tam strasznie długo i lat mu nie ubywało. Dlatego wymyślił ten numer z drewnianym czymś. Tak. Skłamałem, Lavaeolus to ten z kolanem. Świetna bitwa, ta bitwa, możecie mi wierzyć. Umilkł, zadowolony z siebie.

— Doskonała bitwa — wymruczał jeszcze i z lekkim uśmiechem zapadł w drzemkę.

Teppic uświadomił sobie, że siedzi z otwartymi ustami. Zamknął je. Przy stole kilku obecnych ocierało oczy.

— Magia — stwierdził Xenon. — Czysta magia. Każde słowo jak frędzel na baldachimie Czasu.

— I jak pamięta każdy najmniejszy szczegół — szepnął Ibid. — Wszyściutko.

Teppic rozejrzał się i szturchnął siedzącego obok Xenona.

— Kim są wszyscy? — zapytał.

— Ibida już znasz. I Kopolimera. Ten tam to Jezop, najwspanialszy twórca bajek na świecie. A tam Antyfon, największy autor sztuk komicznych na świecie.

— Gdzie jest Ptagonal? — zainteresował się Teppic. Xenon wskazał koniec stołu, gdzie ponury, sporo pijący mężczyzna usiłował określić kąt między dwoma bułeczkami.

— Później cię przedstawię — obiecał.

Teppic spoglądał wokół siebie na łyse czaszki i długie siwe brody, które sprawiały wrażenie oznaki urzędu. Jeśli ktoś miał łysą czaszkę i siwą brodę, dowodziło to zapewne, że to, co leży między nimi, aż tryska mądrością. Jedynym wyjątkiem był Antyfon, który wyglądał jak zrobiony z wieprzowiny.

To wspaniałe umysły, mówił sobie Teppic. To ludzie, którzy próbują zrozumieć, jak świat jest dopasowany — nie przez magie, nie przez religię, ale wciskając rozum w każdą znalezioną szczelinę i starając sieją poszerzyć.

Ibid uderzył w stół, prosząc o ciszę.

— Tyran wezwał do wojny z Tsortem — zawołał. — Rozważmy zatem pozycję wojny w republice idealnej. Niezbędna jest…

— Przepraszam, mógłbyś podać seler? — przerwał mu Jezop. — Dziękuję.

— …idealna republika, jak już mówiłem, oparta na prawach podstawowych, które rządzą…

— I sól. Stoi ci koło łokcia.

— …prawach podstawowych, właśnie, które rządzą wszystkimi ludźmi. Nie ulega wszak wątpliwości, że wojna… Czy mógłbyś przestać?

— To seler — wyjaśnił Jezop, chrupiąc z satysfakcją. — Nie ma na to rady.

Xenon przyjrzał się podejrzliwie temu, co miał na widelcu.

— Zaraz, to przecież mątwa — stwierdził. — Nie prosiłem o mątwę. Kto zamawiał mątwę?

— …bez wątpienia — powtórzył Ibid, lekko podnosząc głos. — Bez wątpienia, jak sądzę…

— To chyba kuskus z jagnięciem — oświadczył Antyfon.

— Ty chciałeś mątwę?

— Zamawiałem maridę i dolmady.

— To ja zamawiałem jagnięcinę. Podaj, z łaski swojej.

— Nie pamiętam, żeby ktoś zamówił tyle chleba z czosnkiem — protestował Xenon.

— Niektórzy z nas usiłują rozważyć pewną koncepcję filozoficzną — rzucił ironicznie Ibid. — Ale nie chcielibyśmy ci przeszkadzać.

Ktoś rzucił w niego chlebem.

Teppic patrzył na to, co trzymał na widelcu. Owoce morza były w królestwie nieznane, a obiekt na talerzu miał za wiele przyssawek i dyszy, żeby zachęcać do jedzenia. Uniósł gotowany liść winorośli i był niemal pewien, że zobaczył, jak coś ucieka za oliwkę.

Aha. Warto zapamiętać: Efebianie robią wino ze wszystkiego, co zdołają wcisnąć do wiadra, a jedzą wszystko, co nie potrafi się z niego wydostać.

Widelcem przesuwał jedzenie po talerzu. Część potrawy stawiała opór.

Filozofowie nie słuchali siebie nawzajem. I nie trzymali się tematu. Tak pewnie wygląda mokracja w działaniu.

Kawałek chleba przetoczył się po stole. Aha, i za bardzo się podniecają.

Zauważył siedzącego naprzeciw szczupłego człowieczka, przeżuwającego z godnością jakąś anonimową mackę. Poza Ptagonalem geometrą, który w tej chwili ponuro wyliczał promień swojego talerza, był jedyną osobą, nie wyjaśniającą swoich poglądów ile sił w płucach. Czasami notował coś na skrawku pergaminu i wsuwał go pod togę.

Teppic pochylił się w jego stronę. Na drugim końcu stołu Jezop, zachęcany pestkami oliwek i kawałkami chleba, zaczął długą bajkę o lisie, indyku, gęsi i wilku, którzy założyli się, kto dłużej wytrzyma pod wodą z ciężarami uwiązanymi do nóg.

— Przepraszam bardzo… — Teppic starał się przekrzyczeć gwar. — Kim jesteś?

Człowieczek popatrzył na niego skromnie. Miał ogromne uszy. W pewnym oświetleniu można by go wziąć za bardzo wąski dzban.

— Jestem Endos — przedstawił się.

— Dlaczego nie filozofujesz? Endos rozciął dziwnego mięczaka.

— Właściwie nie jestem filozofem — wyjaśnił.

— Ani dowcipnym dramatopisarzem, ani nikim takim?

— Obawiam się, że nie. Jestem Słuchaczem. Nazywają mnie Endos Słuchacz.

— To fascynujące — przyznał odruchowo Teppic. — A na czym to polega?

— Na słuchaniu.

— Słuchaniu?

— Za to mi płacą. Czasem kiwam głową. Albo się uśmiecham. Albo kiwam i uśmiecham się jednocześnie. Wiesz, zachęcająco. Oni to lubią.

Teppic poczuł, że powinien wygłosić jakiś komentarz.

— O rany — rzekł.

Endos skinął zachęcająco głową i uśmiechnął się w sposób sugerujący, że ze wszystkich rzeczy na świecie, jakie mógłby robić w tej chwili, nie ma nic tak fascynującego jak słuchanie Teppica. Chodziło chyba o jego uszy. Sprawiały wrażenie audialnej czarnej dziury, błagającej, by wypełnić ją słowami. Teppic poczuł nieprzepartą ochotę, by opowiedzieć Endosowi o swoim życiu, marzeniach i nadziejach…

— Założę się — powiedział — że płacą ci mnóstwo pieniędzy. Endos obdarzył go serdecznym uśmiechem.

— Wiele razy słuchałeś opowieści Kopolimera? Endos przytaknął i uśmiechnął się, choć w jego oczach pojawił się cień bólu.

— Przypuszczam — kontynuował Teppic — że twoje uszy po jakimś czasie rozwinęły ochronne szorstkie powierzchnie. Endos kiwnął głową.

— Mów dalej — zachęcił.

Teppic zerknął na Ptagonala, który w swojej taramasalacie smętnie kreślił kąty proste.

— Chętnie zostałbym tu i przez cały dzień słuchał, jak mnie słuchasz — zapewnił. — Ale muszę porozmawiać z tym człowiekiem.

— Zdumiewające — rzekł Endos, zanotował coś i zwrócił uwagę na rozmowę w dalszej części stołu.

Jeden z filozofów oświadczył, że chociaż prawda to piękno, jednakże piękno wcale nie musi być prawdą, i wybuchła bójka. Endos słuchał uważnie[24].

Teppic przeszedł wzdłuż stołu do miejsca, gdzie Ptagonal siedział pogrążony w nieutulonym żalu i w tej chwili zaglądał podejrzliwie pod warstwę ciasta.

Teppic zerknął mu przez ramię.

— Chyba coś się tam poruszyło — zauważył.

— Aha — rzekł geometra, zębami wyciągając korek z amfory. — Tajemniczy młody człowiek w czerni, z zaginionego królestwa.

— Miałem nadzieję, że pomożesz mi je odnaleźć. Słyszałem, że miałeś kilka bardzo niezwykłych idei.

— To musiało nastąpić — oświadczył Ptagonal. Wyjął dwa suwaki i starannie zmierzył ciasto. — Czy to stała? Jak ci się wydaje? Nieprzyjemna koncepcja.

— Słucham? — nie zrozumiał Teppic.

— Średnica mieści się w obwodzie. No wiesz. Powinna się zmieścić trzy razy. Tak można by pomyśleć. Ale czy naprawdę? Nie. Trzy przecinek jeden cztery jeden i mnóstwo innych cyferek. Nie ma końca małym łobuzom. Wiesz, jak mnie to denerwuje?

— Myślę, że denerwuje cię to niepomiernie — odparł uprzejmie Teppic.

— Właśnie. Fakt ten mówi mi, że Stwórca używał nieodpowiednich kół. To nawet nie jest porządna liczba! Rozumiesz, trzy przecinek pięć można by uszanować. Albo trzy przecinek trzy. To by wyglądało jak należy.

Smętnie wpatrywał się w ciasto.

— Przepraszam, ale mówiłeś chyba, że to musiało nastąpić…

— Co? — spytał Ptagonal z głębin swego zasmucenia. — Pij! — zaproponował.

— Co musiało nastąpić? — podpowiedział Teppic.

— Nie ma żartów z geometrią, przyjacielu. Piramidy? Niebezpieczne zabawki. Sami się prosili o kłopoty. — Ptagonal sięgnął niepewnie po puchar z winem. — Niby jak długo, ich zdaniem, mogli je budować większe i większe? Znaczy, ich zdaniem, skąd się brała ta energia? Przecież… — czknął — tam byłeś, prawda? Zauważyłeś, jakie tam wszystko wydaje się powolne?

— O tak — przyznał chłodno Teppic.

— To dlatego, że wysysają cały czas. Piramidy. I muszą go wypalić. Nazywają to flarami. Uważają, że ładnie wyglądają, ale one spalają ich czas!

— Wiem tylko, że powietrze sprawia wrażenie, jakby je ktoś wygotował w skarpecie. I nic się naprawdę nie zmienia, nawet jeśli nie zostaje takie samo.

— No właśnie. A powód jest taki, że to czas przeszły. Używają czasu przeszłego na nowo, bez przerwy. Piramidy zabierają nowy czas. A jeśli piramida nie może go wypalić, energia narasta… — Przerwał. — Przypuszczam — podjął — że w końcu ucieka pęknięciem. W przestrzeni.

— Byłem tam, zanim królestwo, no, zniknęło — wyjaśnił Teppic. — Zdawało mi się, że widziałem, jak piramida się obraca.

— No i widzisz. Prawdopodobnie przesunęła wymiary o dziewięćdziesiąt stopni — doszedł do wniosku Ptagonal pewnym głosem prawdziwie pijanego.

— To znaczy, że długość jest wysokością, a wysokość szerokością? Ptagonal pogroził mu drżącym palcem.

— Nienienie — zawołał. — Długość jest wysokością, wysokość głębokością, głębokość szerokością, a szerokość… — czknął — …czasem. To też wymiar, rozumiesz? Czterech jest drani. A czas do nich należy. Dziewięćdziesiąt cosiów do pozostałych trzech. Stopni, znaczy się. Tylko że, tylko że nie może istnieć w tym świecie, więc to miejsce musiało tak jakby przeskoczyć kawałek w bok. Rozumiesz? W przeciwnym razie ludzie by się starzeli, chodząc w bok. — Zajrzał smętnie w głębie swego pucharu. — I w każde urodziny przybywałaby ci kolejna mila — dodał.

Teppic spojrzał na niego przerażony.

— Tu właśnie masz czas i przestrzeń — mówił Ptagonal. — Gdybyś nie uważał, mógłbyś je całkiem poprzekręcać. Trzy przecinek jeden cztery jeden. Jak można nazwać taką liczbę?

— Brzmi okropnie…

— Zgadza się. Gdzieś… — Ptagonal zaczął chwiać się na ławie. — Gdzieś ktoś zbudował wszechświat z porządną, przyzwoitą wartością… — Rozejrzał się tępo. — Pij. Nie z jakąś przeklętą liczbą, która nigdy się nie kończy. Co to za…

— Chodziło mi o ludzi, którzy się starzeją od chodzenia!

— Nie wiem. Mógłbyś przejść się na spacer do miejsca, gdzie miałeś osiemnaście lat. Albo podbiec kawałek i sprawdzić, czy dobrze wyglądasz jako siedemdziesięciolatek. Ale podróże w poprzek, tak, to by była sztuka.

Ptagonal uśmiechnął się z roztargnieniem i bardzo wolno runął w swój posiłek, którego część odsunęła się szybko[25].

Teppic uświadomił sobie, że filozoficzny gwar nieco przycichł. Rozejrzał się i zauważył, że Ibid przemawia.

— To się nie uda — stwierdził wielki mąż. — Tyran nas nie posłucha. Zresztą… — zerknął na Antyfona — …nie wszyscy jesteśmy jednego zdania.

— Trzeba udzielić lekcji tym przeklętym Tsortianom — rzekł surowo Antyfon. — Na tym kontynencie nie ma miejsca na dwa wielkie mocarstwa. Zresztą sami zaczęli, tylko dlatego, że wykradliśmy im królową. Młodość ma swoje prawa, trzeba ustąpić przed potęgą miłości…

Przebudził się Kopolimer.

— Źle zapamiętałeś — odezwał się łagodnie. — Wielka wojna wybuchła, ponieważ to oni wykradli naszą królową. Jakże miała na imię… Twarz, co tysiące wielbłądów wyprawiła, zaczynało się na A albo T, albo…

— Wykradli? — krzyknął Antyfon. — To dranie!

— Jestem prawie pewien — zastrzegł się Kopolimer.

Teppic osunął się na ławę obok Endosa Słuchacza. Endos nie skończył jeszcze jedzenia i miał minę człowieka, który postanowił chronić swój układ trawienny.

— Endosie…

Słuchacz starannie ułożył nóż i widelec po obu stronach talerza.

— Słucham?

— Oni wszyscy całkiem powariowali, prawda? — rzucił ze znużeniem Teppic.

— To niezwykle interesujące — przyznał Endos. — Mów dalej, proszę.

Dyskretnie sięgnął pod togę, wyjął skrawek pergaminu i podsunął delikatnie Teppicowi.

— Co to jest?

— Mój rachunek — wyjaśnił Endos. — Pięć minut Uważnego Słuchania. Większość moich klientów ma stałe konta, ale ty, jak rozumiem, jutro rano wyjeżdżasz.

Teppic zrezygnował. Wstał od stołu i wyszedł do chłodnego ogrodu, otaczającego cytadelę Efebu. Spomiędzy listowia wystawały białe marmurowe posągi starożytnych Efebian dokonujących bohaterskich czynów bez żadnej odzieży. Tu i tam dostrzegł figury tutejszych bogów. Trudno byłoby dostrzec różnicę. Teppic wiedział, że Dios często krytykował Efebian za posiadanie bogów wyglądających tak samo jak ludzie. Gdyby bogowie wyglądali jak wszyscy, zwykł mawiać, skąd ludzie by wiedzieli, jak ich traktować?

Teppicowi taki pomysł raczej się podobał. Według legendy efebiańscy bogowie byli całkiem jak ludzie, tyle że wykorzystywali swoją boskość dla osiągania rzeczy, z których ludzie na pewno by zrezygnowali. Ulubioną sztuczką efebiańskich bogów, o ile sobie przypominał, była przemiana w jakieś zwierzę w celu zyskania względów wysoko postawionej kobiety. W pogoni za wybranką jeden z nich zmienił się podobno w złoty deszcz. Wszystko to kazało zadawać pytania dotyczące życia codziennego w wyszukanym Efebie.

Znalazł Ptraci siedzącą pod topolą. Karmiła żółwia. Teppic przyjrzał mu się podejrzliwie na wypadek, gdyby był to jakiś bóg, próbujący swoich sztuczek. Żółw nie wyglądał na boga. Jeśli nawet nim był, to grał znakomicie.

Ptraci karmiła go liściem sałaty.

— Biedne małe stworzonko — powiedziała i podniosła głowę. — A, to ty — dodała obojętnie.

— Niewiele straciłaś. — Teppic usiadł na trawie. — To banda szaleńców. Kiedy wychodziłem, rozbijali talerze.

— To tradycyjne przy końcu efebiańskiego posiłku — oświadczyła Ptraci.

Teppic zastanawiał się chwilę.

— Dlaczego nie wcześniej? — spytał zdziwiony.

— Potem pewnie zaczną ptańczyć przy dźwiękach cytry. Myślę, że to jakiś owoc.

Teppic oparł głowę na rękach.

— Muszę przyznać, że świetnie mówisz po efebiańsku — zauważył.

— Dziękuję.

— Z minimalnym akcentem.

— Języki były częścią ptreningu — wyjaśniła. — A babka ptłumaczyła mi, że ślad obcego akcentu jest bardziej fascynujący.

— Nas uczyli tego samego — odparł Teppic. — Skrytobójca zawsze powinien być odrobinę obcy, gdziekolwiek by się znalazł. W tym jestem dobry — dodał z goryczą.

Zaczęła masować mu grzbiet.

— Zeszłam do portu — wyznała. — Są tam te rzeczy, takie jak wielkie ptratwy, no wiesz, wielbłądy morza…

— Statki — domyślił się Teppic.

— Docierają wszędzie. Możemy wyruszyć, gdzie ptylko zechcemy. Świat jest jak ta rzecz z perłami w naszej dłoni.

Teppic powtórzył jej, co mówił Ptagonal. Nie wydawała się zaskoczona.

— Jak staw, do którego nie wpływa woda — uznała. — Dlatego każdy krąży i krąży wciąż w tej samej kałuży. Cały czas, w jakim żyjesz, został już przeżyty. Jest jak woda po kąpieli innych ludzi.

— Muszę tam wrócić. Jej palce znieruchomiały.

— Możemy wyruszyć, gdzie ptylko zechcemy — powtórzyła. — Każde z nas ma zawód, moglibyśmy sprzedać wielbłąda. Pokazałbyś mi to Ankh-Morpork. Jest chyba ciekawe.

Teppic zastanowił się, jak podziała Ankh-Morpork na dziewczynę. A potem pomyślał, jak podziała Ptraci na Ankh-Morpork. Wyraźnie widział, że… że rozkwita. W Starym Państwie nie miała żadnej oryginalnej myśli, prócz tej, które winogrono wziąć do obrania. Odkąd jednak przekroczyła granicę, zmieniła się. Jej podbródek pozostał taki sam, wciąż był całkiem mały i — musiał przyznać — śliczny. Ale w jakiś sposób bardziej rzucał się w oczy. Dawniej patrzyła w ziemię, kiedy zwracała się do Teppica. Nadal, mówiąc, nie zawsze na niego patrzyła, ale to dlatego, że myślała o czymś innym.

Odkrył, że ma ochotę — bardzo delikatnie i bez żadnego nacisku — przypomnieć jej, że jest królem. Miał jednak przeczucie, że odpowie, iż nie słyszała i czy mógłby uprzejmie powtórzyć, a kiedy na niego spojrzy, na pewno nie zdoła tego zrobić.

— Możesz płynąć — powiedział. — Poradzisz sobie. Dam ci kilka adresów i nazwisk.

— A ty co zrobisz?

— Boję się nawet myśleć, co się dzieje w domu — odparł Teppic. — Powinienem jakoś temu zaradzić.

— Nie możesz. Po co próbować? Nawet jeśli nie chcesz być skrytobójcą, jest przecież wiele innych zajęć. I sam powiedziałeś: ten człowiek mówił, że nie można się tam przedostać. Nienawidzę piramid.

— Przecież na pewno zostali tam ludzie, o których się martwisz. Ptraci wzruszyła ramionami.

— Jeśli zginęli, nic na to nie poradzę — odparła. — A jeśli żyją, też nic na to nie poradzę.

Teppic przyglądał jej się z czymś w rodzaju lękliwego podziwu. Przedstawiła cudowne podsumowanie spraw, tyle że on nie mógł się zmusić do takiego myślenia. Przez siedem lat jego ciało przebywało daleko, ale krew trwała w królestwie tysiąc razy dłużej. Z pewnością chciał je opuścić. I na tym polegał problem. Powinno gdzieś być. Nawet gdyby unikał go przez całe życie, wciąż stanowiłoby rodzaj kotwicy.

— Paskudnie się z tym czuję — zapewnił. — Przykro mi. To całe wyjaśnienie. Muszę wrócić choćby na pięć minut, żeby powiedzieć: wiecie, już tu nie wrócę. To mi wystarczy. To wszystko chyba moja wina.

— Przecież nie ma drogi powrotnej! Będziesz ptylko się włóczył, jak ci wygnani królowie, o których opowiadałeś. No wiesz, w wytartych płaszczach i wciąż żebrzący o jedzenie, chociaż na sposób arystokracji. Pomyśl o tym.

Poszli wolno ulicami zalanymi blaskiem zachodzącego słońca, w stronę portu. Wszystkie ulice w mieście prowadziły do portu.

Ktoś właśnie rozpalał stos w latarni morskiej. Latarnia, jeden z Więcej Niż Siedmiu Cudów Świata, została wzniesiona według planów Ptagonala, wykorzystującego Złoty Podział i Pięć Zasad Estetyki. Niestety, zbudowano ją w niewłaściwym miejscu, gdyż postawiona we właściwym psułaby panoramę portu. Jednak marynarze powszechnie się zgadzali, że to przepiękna latarnia i miło jest na nią popatrzeć, czekając, aż ściągną statek ze skał.

W porcie tłoczyły się statki. Teppic i Ptraci omijali skrzynie i worki, aż dotarli do długiego, wygiętego falochronu. Z jednej strony panował spokój, z drugiej pieniły się fale. Nad nimi płonęła latarnia.

Statki płynęły do miejsc, o których Teppic jedynie słyszał. Wiedział, że Efebianie są wielkimi kupcami. Mógłby wrócić do Ankh i odebrać dyplom. Wtedy świat rzeczywiście czekałby na niego jak mięczak, a Teppic miał przecież dość noży, by go otworzyć.

Ptraci wzięła go za rękę.

I nikt by go nie zmuszał, żeby ożenił się z własną krewną.

Miesiące spędzone w Djelibeybi wydawały się snem, jednym z tych powracających snów, o których nie można właściwie zapomnieć i które sprawiają, że bezsenność wydaje się atrakcyjną perspektywą. Tutaj zaś miał przed sobą przyszłość, rozwijającą się niczym dywan.

W takich chwilach potrzebny jest tylko znak, rodzaj książki z instrukcjami. Kłopot z życiem polega na tym, że nie ma okazji go przećwiczyć i od razu robi się to na poważnie. Wystarczy…

— Wielkie nieba! Teppic, prawda?

Głos dobiegał z wysokości kostek. Jakaś głowa wysunęła się nad nabrzeże, a tuż za nią przynależne jej ciało. Niezwykle bogato odziane ciało, któremu nie szczędzono wydatków na klejnoty, futra, jedwabie i koronki, pod warunkiem że wszystko, co do sztuki, było czarne.

Był to Chidder.


* * *

— Co teraz robi? — spytał Ptaclusp.

Jego syn ostrożnie wysunął głowę zza zrujnowanej kolumny i spojrzał na Sępiogłowego Boga Hata. — Obwąchuje wszystko — poinformował. — Myślę, że posąg mu się podoba. Powiedz szczerze, tato, po co kupowałeś coś takiego?

— To była sprzedaż wiązana. Poza tym myślałem, że ten styl zyska popularność.

— U kogo?

— Na przykład jemu się podoba.

Ptaclusp IIb zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie na kanciaste okropieństwo, wciąż skaczące wśród ruin.

— Powiedz mu, że może go zabrać, byle sobie stąd poszedł — zaproponował. — Powiedz, że może go dostać po kosztach. Ptaclusp skrzywił się.

— Z bonifikatą — oznajmił. — Po obniżonej cenie, specjalnie dla naszych nadprzyrodzonych klientów.

Popatrzył na niebo. Ze swojej kryjówki w ruinach obozu budowniczych, z Wielką Piramidą buczącą im za plecami jak ogromny transformator, doskonale widzieli przybycie bogów. Z początku Ptaclusp odnosił się do nich dość obojętnie. Bogowie to dobrzy klienci, zawsze potrzebują świątyń i posągów; mógłby robić z nimi interesy, eliminując pośredników.

Dopiero potem przyszło mu do głowy, że bóg może być niezadowolony z produktu — co może się zdarzyć, na przykład tynk okaże się nie całkiem taki jak w specyfikacji albo róg świątyni osunie się z powodu nieprzewidzianych ruchomych piasków. Taki bóg nie przychodzi zwyczajnie do biura i podniesionym głosem nie domaga się spotkania z kierownikiem. Nie. Bóg dokładnie wie, gdzie kto jest, i od razu przechodzi do rzeczy. W dodatku bogowie znani są z opóźniania płatności. Owszem, ludzie też, ale ludzie nie oczekują, żeby przed wyrównaniem rachunków dłużnik najpierw umarł.

Wzrok padł na drugiego syna, wymalowaną na de posągu sylwetkę z ustami znieruchomiałymi w zdumionym „O”. Ptaclusp podjął decyzję.

— Chyba mam już dość piramid — rzekł. — Przypomnij mi, chłopcze. Jeśli jakoś się stąd wydostaniemy, żadnych więcej piramid. Skostnieliśmy. Pora rozwinąć interes.

— Od wieków ci to powtarzam, tato! — zawołał IIb. — Mówiłem, parę porządnych akweduktów będzie dla nas…

— Tak, tak. Pamiętam. Tak. Akwedukty. Wszystkie te łuki i w ogóle. Doskonale. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, gdzie się wkłada sarkofag.

— Tato!

— Nie zwracaj na mnie uwagi, synu. Chyba tracę rozum. Nie mógł przecież naprawdę widzieć tam mumii i dwóch ludzi, niosących młoty…


* * *

Rzeczywiście, to był Chidder.

A Chidder miał statek.

Teppic wiedział, że dalej, na wybrzeżu, szeryf Al Khali mieszka w baśniowym pałacu Rhoxie, który podobno został w ciągu jednej nocy wzniesiony przez dżinna, i trafił do mitów i legend ze względu na swój przepych[26]. „Nienazwana” była jak Rhoxie na wodzie, tylko bardziej. Jej projektant miał chyba kompleks winorośli, gdyż wszystkie złocone spiralne filary i kosztowne draperie udekorował winnymi gronami, pomalowanymi złotą farbą. Wykorzystał zresztą wszystko, by statek wyglądał mniej jak statek, a bardziej jak buduar skrzyżowany z bardzo podejrzanym typem teatru.

Trzeba było wprawnego w odkrywaniu ukrytych detali oka skrytobójcy, by dostrzec, jak niewinnie przepych maskuje smukłość kadłuba, oraz że po dodaniu razem objętości kabin i ładowni, wciąż pozostawało bardzo dużo miejsca. Woda wokół tego, co Ptraci nazwała zaostrzonym końcem, marszczyła się dziwne, lecz absurdem byłoby podejrzenie, że tak wyraźnie handlowy statek ma ukrytą pod wodą ostrogę. Albo że zaledwie pięć minut pracy siekierą może zmienić ten nawodny alkazar w coś, co może uciec niemal przed wszystkimi, którzy pływają po wodzie, i sprawić, że tych kilku, którzy potrafią to dogonić, bardzo tego pożałuje.

— Robi wrażenie — przyznał Teppic.

— To wszystko tylko na pokaz — zapewnił Chidder.

— Tak, widzę.

— Chciałem powiedzieć, że jesteśmy biednymi kupcami. Teppic pokiwał głową.

— Zwykle mówi się: „biednymi, ale uczciwymi kupcami” — zauważył.

Chidder uśmiechnął się jak prawdziwy kupiec.

— Myślę, że na razie zostaniemy przy „biednych”. Ale mów, co u ciebie? Kiedy ostatnio się widzieliśmy, wyjeżdżałeś, żeby zostać królem w jakimś miejscu, o którym nikt nigdy nie słyszał. I kim jest ta piękna młoda dama?

— Ma na… — zaczął Teppic.

— Ptraci — powiedziała Ptraci.

— Jest pod… — zaczął Teppic.

— Z pewnością jest księżniczką królewskiej krwi — przerwał mu gładko Chidder. — Sprawi mi niezmierną przyjemność, jeśli zgodzi się… jeśli oboje się zgodzicie zjeść dzisiaj ze mną kolację. Prosta marynarska strawa, niestety, ale radzimy sobie jakoś, radzimy.

— Ale nie efebiańska? — upewnił się Teppic.

— Okrętowe suchary, solone mięso, takie rzeczy — zapewnił Chidder, nie spuszczając wzroku z Ptraci. Nie spuszczał go zresztą od chwili, kiedy weszła na pokład.

Potem się zaśmiał. Był to stary, znajomy śmiech Chiddera, nie to, że pozbawiony wesołości, ale wyraźnie pod kontrolą wyższych ośrodków mózgowych.

— Cóż za niezwykły przypadek — zauważył. — Tym bardziej że odpływamy o świcie. Mogę wam zaproponować zmianę odzieży? Oboje wyglądacie na, hm… znużonych podróżą.

— Proste, marynarskie odzienie, jak przypuszczam — mruknął Teppic. — Jakie przystoi skromnemu kupcowi. Popraw mnie, jeśli się mylę.

W rzeczywistości Teppica odprowadzono do niewielkiej kajuty, wyposażonej starannie i bogato, jak złote jajo. Na łóżku czekały już liczne stroje. Lepsze trudno by znaleźć gdziekolwiek na brzegach Okrągłego Morza. Owszem, wszystkie wydawały się używane, ale dokładnie wyprane i fachowo pozszywane, tak że prawie nie było widać rozcięć po sztychach miecza. Teppic przyjrzał się hakom w ścianie i nieco jaśniejszym łatom na drewnie. Sugerowały, że kiedyś wisiały tu różne rzeczy, niedawno pospiesznie usunięte.

Wyszedł na wąski korytarz i spotkał Ptraci. Wybrała czerwoną dworską suknię, jakie były modne w Ankh dziesięć lat temu, z bufiastymi rękawami, szeroką krynoliną i krezą rozmiaru koła młyńskiego.

Teppic dowiedział się czegoś nowego: że atrakcyjne kobiety ubrane w kilka pasów gazy i parę łokci jedwabiu wyglądają jednak na bardziej godne pożądania niż okryte od stóp po szyję.

Ptraci zakręciła się na próbę.

— Tam jest mnóstwo podobnych rzeczy — oznajmiła. — Czy tak ubierają się kobiety w Ankh-Morpork? To jakby nosić na sobie dom. Można się spocić.

— Słuchaj, chodzi o Chiddera — szepnął z naciskiem Teppic. — To dobry chłopak i w ogóle, rozumiesz, ale…

— Jest bardzo uprzejmy — zgodziła się.

— No… Tak. Jest — westchnął zniechęcony Teppic. — To stary przyjaciel.

— Jak miło.

Ktoś z załogi zmaterializował się na końcu korytarza, skłonił się i wskazał im mesę. Zachowywał się jak stary sługa, choć wrażenie to psuła nieco siatka blizn na twarzy oraz kilka tatuaży, przy których ryciny z „Zamkniętego pałacu” wyglądałyby jak ilustracje podręcznika dla majsterkowiczów. Napinając bicepsy, potrafił robić z nimi takie rzeczy, że całe tawerny godzinami podziwiały zafascynowane. Nie wiedział jeszcze, że od najgorszych chwil życia dzieli go ledwie kilka minut.

— Naprawdę bardzo mi przyjemnie — zapewnił Chidder, nalewając wina. Skinął na człowieka z tatuażami. — Możesz podać zupę, Alfonzie.

— Chiddy, chyba nie jesteś piratem? — zapytał wprost Teppic.

— To cię martwi? — Chidder uśmiechnął się leniwie. Nie tylko ta sprawa martwiła Teppica, jednak ona właśnie przebiła się na czołową pozycję. Kiwnął głową.

— Nie, nie jesteśmy piratami. Po prostu wolimy, hm, unikać biurokracji, jeśli to tylko możliwe. Sam wiesz. Chcemy zaoszczędzić ludziom kłopotu dowiadywania się o wszystko, co robimy.

— Ale wszystkie ubrania…

— Ach… Piraci często nas atakują. Właśnie dlatego ojciec kazał zbudować „Nienazwaną”. Zawsze ich zaskakuje. W dodatku ta działalność jest moralnie słuszna. Zabieramy ich statek, łupy, a więźniowie, jeśli są tacy, zostają uratowani i dostarczeni do domu po cenach konkurencyjnych.

— A co robicie z piratami? Chidder zerknął na Alfonza.

— To zależy od perspektyw zatrudnienia — wyjaśnił. — Ojciec zawsze mówi, że kiedy szczęście odwróci się od człowieka, trzeba mu podać pomocną dłoń. Pod pewnymi warunkami, naturalnie. A jak ci idzie królowanie?

Teppic opowiedział. Chidder słuchał uważnie, kołysząc winem w kieliszku.

— Więc tak to wygląda — mruknął. — Słyszeliśmy, że szykuje się wojna. Dlatego odbijamy o świcie.

— Trudno mieć do ciebie pretensje.

— Nie; chcemy zorganizować handel. Z obydwoma stronami, oczywiście, ponieważ jesteśmy całkowicie bezstronni. Broń produkowana na tym kontynencie jest naprawdę wstrząsająca. Wręcz niebezpieczna. Też powinieneś płynąć z nami. Jesteś bardzo cenną osobą.

— Nigdy w życiu nie czułem się bardziej bezwartościowy — wyznał ze smutkiem Teppic.

Chidder spojrzał na niego zdziwiony.

— Przecież jesteś królem!

— Niby tak, ale…

— Królem państwa, które formalnie wciąż istnieje, ale jest nieosiągalne dla śmiertelników?

— Niestety tak.

— I możesz wydawać prawa co do, na przykład, waluty i podatków?

— Chyba mogę, ale…

— I nie wierzysz, że jesteś cenny? Wielkie nieba, Tęp, nasi księgowi potrafią pewnie wymyślić pięćdziesiąt różnych sposobów, żeby… Ręce mi wilgotnieją na samą myśl o tym. Przede wszystkim ojciec poprosi chyba o przeniesienie tam naszego głównego biura.

— Chidder, przecież ci tłumaczyłem — przypomniał Teppic. — Wiesz dobrze. Nikt nie może się tam dostać.

— To bez znaczenia.

— Bez znaczenia?

— Owszem, ponieważ nasze biuro w Ankh przekształcimy w filię i będziemy płacić podatki tam, gdzie jest zarząd. Gdziekolwiek by to było. Potrzebujemy tylko oficjalnego adresu, sam nie wiem, Aleja Piramid albo coś w tym stylu. Posłuchaj mnie i niczego nie obiecuj, dopóki ojciec nie da ci miejsca w radzie nadzorczej. Zresztą jesteś królem, a to zawsze robi wrażenie.

Chidder mówił bez przerwy, a Teppic czuł, jak jego ubranie staje się coraz gorętsze.

Więc tak się to odbywa… Traci się królestwo i nagle jest warte więcej, bo staje się rajem podatkowym, a człowiek trafia do rady nadzorczej, cokolwiek to oznacza, i wszystko ma być w porządku…

Ptraci rozładowała sytuację, chwytając za ramię Alfonza, który akurat podawał bażanta.

— Kongres Przyjaznego Psa i Dwóch Małych Biskwitów! — zawołała, studiując skomplikowany tatuaż. — Rzadko się go dzisiaj spotyka. Czyż nie pięknie przedstawiony? Widać nawet jogurt.

Alfonz znieruchomiał, a potem się zarumienił. Czerwień rozlewała się po wielkiej, poznaczonej bliznami głowie niby wschód słońca na łańcuchu górskim.

— A co masz z drugiej strony?

Alfonz, który wyglądał, jakby wśród jego przeszłych zawodów znalazł się i taran oblężniczy, wymamrotał coś i bardzo zawstydzony pokazał jej rękę.

— To właściwie niestosowne dla dam… — wyszeptał. Piraci niczym ciekawy badacz odgarnęła ciemne włosy; Chidder przyglądał się jej z otwartymi ustami.

— Aha… Znam to — rzuciła swobodnie. — To ze „130 dni Pseudopolis”. Fizycznie niemożliwe.

Wypuściła rękę Alfonza i wróciła do jedzenia. Po chwili spojrzała na Teppica i Chiddera.

— Nie zwracajcie na mnie uwagi — powiedziała wesoło. — Rozmawiajcie.

— Alfonz, idź proszę i włóż jakąś koszulę — polecił chrapliwie Chidder.

Alfonz wycofał się. Wytrzeszczając oczy, patrzył na swoją rękę.

— Ehm… Co to ja, tego, mówiłem? — zastanowił się Chidder. — Przepraszam. Zgubiłem wątek. Ehm. Może jeszcze wina, Tęp?

Ptraci nie tylko wykoleiła pociąg jego myśli, ale także wyrwała tory, spaliła stacje i przetopiła mosty na złom. Dlatego też posiłek przesunął się do pasztetów, świeżych brzoskwiń, kandyzowanych morskich jeżowców i luźnych wspomnień o starych dobrych czasach w gildii. Te czasy mięły trzy miesiące temu, a zdawało się, że to całe życie. Zresztą trzy miesiące w Starym Państwie były całym życiem.

Po pewnym czasie Ptraci ziewnęła i poszła do swojej kajuty, pozostawiając dwóch przyjaciół z kolejną butelką wina. Chidder spoglądał za nią z lękliwym zachwytem.

— Czy tam, u ciebie, dużo jest takich jak ona? — zapytał.

— Nie wiem — przyznał Teppic. — Całkiem możliwe. Zwykle leżą po całym pałacu, machają wachlarzami i obierają winogrona.

— Jest zadziwiająca. Całe Ankh wzięłaby szturmem, wiesz? Z taką figurą i umysłem jak… — Chidder zawahał się. — Czy ona…? To znaczy, czy wy dwoje…?

— Nie — zapewnił Teppic.

— Jest bardzo atrakcyjna.

— Tak.

— Coś w rodzaju połączenia tancerki ze świątyni i piły taśmowej.

Wzięli kielichy i wyszli na pokład, gdzie nieliczne światła miasta bladły wobec blasku gwiazd. Woda była spokojna, gładka, niemal oleista.

Teppicowi powoli zaczynało się kręcić w głowie. Pustynia, słońce, dwie lśniące warstwy efebiańskiej retsiny na ściankach żołądka i butelka wina razem pokonywały jego synapsy.

— Muszę przyznać — wymamrotał, opierając się o reling — że dobrze sobie radzisz.

— Nie narzekam — odparł Chidder. — Handel jest całkiem ciekawy. Tworzenie rynków zbytu, rozumiesz. Ostra konkurencja w sektorze prywatnym. Powinieneś popłynąć z nami. Tu leży przyszłość, jak mawia mój ojciec. Nie wśród magów i królów, ale wśród ludzi interesu, którzy mogą ich wynająć. Bez urazy.

— Tylko my zostaliśmy. — Teppic spojrzał w głąb kieliszka. — Z całego królestwa. Ja, ona i wielbłąd, który cuchnie jak stary dywan. Starożytne królestwo zaginęło.

— Dobrze, że nie nowe — pocieszył go Chidder. — Przynajmniej częściowo się zamortyzowało.

— Nie masz pojęcia, jak tam jest… To jak cała wielka piramida. Ale odwrócona wierzchołkiem w dół, rozumiesz? Cała historia, przodkowie, wszyscy ludzie zbiegający się do mnie. Do mnie na samym dole.

Wziął od Chiddera butelkę i osunął się na zwój liny.

— Skłania do myślenia, co? — powiedział. — Wszędzie pełno jest takich zaginionych królestw i miast. Choćby Ee z Wielkiego Nefu. Całe państwa zniknęły. I gdzieś tam są. Może ludzie tam też zaczęli się paprać w geometrii? Jak myślisz?

Zachrapał.

Po chwili Chidder zatoczył się, upuścił butelkę za burtę — plusnęła; przez kilka sekund bąbelki zakłócały gładź wody — i chwiejnym krokiem ruszył do łóżka.


* * *

Teppic śnił.

W swoim śnie stał gdzieś wysoko, ale chwiał się, bo utrzymywał równowagę na ramionach swojej matki i ojca; niżej niewyraźnie dostrzegał swoich dziadków, a jeszcze niżej przodków ciągnących się daleko i na boki w ogromnej — tak jest — ogromnej ludzkiej piramidzie o podstawie przesłoniętej chmurami. Słyszał płynący w górę gwar poleceń i instrukcji.

Jeśli nic nie zrobisz, to jakby nigdy nas nie było.

— To tylko sen — powiedział sobie i wyszedł z niego do pałacu, gdzie niski, smagły człowieczek w przepasce biodrowej siedział na kamiennej ławie i jadł figi.

— Oczywiście, że to sen — zgodził się. — Cały świat jest snem Stwórcy. Wszystko to tylko sny, różne rodzaje snów. Mają ci coś przekazać. Na przykład: nie jedz homara tuż przed pójściem spać. Takie rzeczy. Miałeś już ten o siedmiu krowach?

— Tak. — Teppic rozejrzał się. Wyśnił całkiem niezłą architekturę. — Jedna z nich grała na puzonie.

— Za moich czasów paliła cygaro. To dobrze znany sen, dziedziczony po przodkach.

— A co oznacza?

Człowieczek wydłubał z ust pestkę.

— Nie mam pojęcia — odparł. — Oddałbym prawą rękę, żeby się dowiedzieć. Przy okazji, chyba się jeszcze nie znamy. Jestem Khuft. Założyłem to królestwo. Dobra figa ci się przyśniła.

— Ty też mi się śnisz?

— No jasne. Mój słownik zawierał osiemset słów. Czy myślisz, że umiałbym tak rozmawiać? Jeśli spodziewasz się pomocnej rady od przodka, zapomnij o tym. To sen. Nie mogę ci powiedzieć nic, czego byś sam nie wiedział.

— Jesteś założycielem?

— Zgadza się.

— Myślałem… myślałem, że jesteś inny…

— Niby jak?

— No wiesz… jak na posągu… Khuft niecierpliwie machnął ręką.

— To tylko reklama — wyjaśnił. — No bo popatrz na mnie. Czy wyglądam patriarchalnie?

Teppic zmierzył go krytycznym spojrzeniem.

— Nie w tej przepasce — przyznał. — Jest trochę tego, podarta.

— Jeszcze długie lata można ją nosić — zaprotestował Khuft.

— Chociaż przypuszczam, że tylko tyle zdążyłeś chwycić, kiedy uciekałeś przed prześladowaniami. — Teppic chciał okazać zrozumienie.

Khuft sięgnął po kolejną figę i zerknął na niego z ukosa.

— A to niby jak? — zapytał znowu.

— Byłeś prześladowany — wyjaśnił Teppic. — Dlatego uciekłeś na pustynię.

— A, tak. Masz rację. Tak było. Prześladowali mnie z powodu wiary.

— To straszne. Khuft splunął.

— Jak nie wiem co. Wierzyłem, że ludzie nie zauważą gipsowych zębów u kupionych ode mnie wielbłądów, dopóki nie wyjadę z miasta.

Chwilę trwało, nim ta informacja dotarła do mózgu Teppica, jednak w końcu jej się udało — z mocą bloku betonu spadającego w ruchome piaski.

— Byłeś przestępcą? — nie dowierzał chłopiec.

— Przestępca to brzydkie słowo. Sam wiesz — rzekł chudy przodek. — Wolę „przedsiębiorca”. Wyprzedziłem swój czas i stąd kłopoty.

— I uciekłeś?

— Pozostawanie w okolicy nie byłoby dobrym pomysłem.

— I tak Khuft, pasterz wielbłądów, zgubił drogę w pustyni, i otworzyła się przed nim, jako dar Bogów, Dolina Płynąca Miodem i Mlekiem — zacytował głuchym głosem Teppic. — Zawsze myślałem, że to strasznie słodkie — dodał.

— Stałem tam, konając z pragnienia, wielbłądy Hałasowały jak wściekłe, rżały o wodę, a w następnej chwili: zziuut, i jest dolina wielkiej rzeki, trzciny, hipopotamy, wszystko. Znikąd. Niemal mnie stratowały, tak się spieszyły do wody.

— Nie! To było inaczej! Bogowie doliny zlitowali się nad tobą i wskazali ci drogę, prawda?

Chłopiec umilkł, zaskoczony błagalnym tonem własnego głosu. Khuft parsknął.

— Ach tak? Przypadkiem potknąłem się na środku pustyni o sto mil rzeki, której nikt jakoś wcześniej nie zauważył? Łatwo przeoczyć sto mil rzecznej doliny na środku pustyni. Fakt, że nie zamierzałem zaglądać darowanemu wielbłądowi w zęby, domyślasz się chyba. Sprowadziłem rodzinę i resztę chłopaków. Nie oglądałem się za siebie.

— W jednej chwili jej nie było, a w następnej już tak?

— Tak jest. Trudno uwierzyć, co?

— Nie — mruknął Teppic. — Właściwie nie. Khuft dźgnął go pomarszczonym palcem.

— Zawsze uważałem, że to wielbłądy wszystko załatwiły — oświadczył. — Uważałem, że tak jakby przywołały ją na miejsce, niby że tak jakby tam była potencjalnie, ale nie całkiem, potrzebowała odrobiny wysiłku, żeby się stać rzeczywista. Zabawne te wielbłądy.

— Wiem.

— Dziwniejsze niż bogowie. Coś się stało?

— Przepraszam — powiedział Teppic. — Wszystko to tak nagle na mnie spadło… No wiesz, myślałem, że pochodzimy z prawdziwego królewskiego rodu. Że jesteśmy bardziej królewscy niż ktokolwiek inny.

Khuft wydłubał pestkę figi spomiędzy dwóch poczerniałych pieńków, które — jako że tkwiły mu w ustach — prawdopodobnie były zębami. Potem splunął.

— To już zależy od ciebie — oznajmił i zniknął.

Teppic ruszył przez nekropolię; cienie piramid jak zęby piły sięgały w noc. Niebo było wygiętym ciałem kobiety, a bogowie stali na horyzoncie. Nie wyglądali jak bogowie, których od tysięcy lat malowano na ścianach. Wyglądali gorzej. Wyglądali na starszych od Czasu. W końcu prawie nigdy nie mieszali się w sprawy ludzi. Choć przysłowiowe w tym względzie są inne istoty.

— Co mogę zrobić? Jestem tylko człowiekiem — powiedział głośno Teppic.

Ktoś odpowiedział: Nie cały ty.


* * *

Teppica obudziły wrzaski mew.

Alfonz miał już koszulę z rękawami i minę człowieka, który postanowił już nigdy, ale to nigdy jej nie zdejmować; pomagał kilku innym marynarzom rozwinąć jeden z żagli „Nienazwanej”. Spojrzał w dół na Teppica w jego linowym łożu i skinął mu głową.

Płynęli. Teppic usiadł i zobaczył nabrzeże Efebu, przesuwające się wolno w szarym brzasku.

Wstał niepewnie, jęknął, złapał się za głowę, rozpędził i skoczył przez reling.


* * *

Heme Krona, właściciel stajni „Wielbłądy To Nasza Specjalność”, mrucząc pod nosem, obszedł Ty Drania dookoła. Obejrzał mu kolana. Na próbę kopnął lekko w stopę. Szybkim ruchem, który całkowicie Ty Drania zaskoczył, otworzył pysk i zbadał wielkie, żółte zęby. Potem szybko odskoczył.

Ze stosu w kącie wyjął sporą deskę, zanurzył pędzel w garnku czarnej farby i po chwili namysłu napisał TYLKO JEDEN WŁAŚCICIEL.

Po krótkim zastanowieniu dodał: MAŁY PRZEBIEG. Właśnie malował ŚWIETNY BIEGACZ, kiedy Teppic wszedł chwiejnym krokiem i zdyszany oparł się o framugę. Kałuże wody formowały mu się wokół stóp.

— Przyszedłem po mojego wielbłąda — wysapał. Krona westchnął.

— Wczoraj powiedziałeś, że wrócisz za godzinę — przypomniał.

— Muszę cię obciążyć za całodniowe wyżywienie, zgadza się? Dodatkowo czesanie i czyszczenie stóp, pełna obsługa. Razem pięć cerców, emirze.

— Aha… — Teppic poklepał się po kieszeni. — Posłuchaj — rzekł.

— Wyjeżdżałem z domu w pośpiechu. I, rozumiesz, chyba nie mam przy sobie gotówki.

— Jasna sprawa, emirze. — Krona wrócił do deski. — Jak się pisze ROCZNA GWARANCJA?

— Obiecuję, że każę ci przysłać pieniądze — zapewnił Teppic.

Krona rzucił mu pogardliwe spojrzenie człowieka, który zna już wszystkie sztuczki: osły z nowym owłosieniem, słonie z gipsowymi kłami, wielbłądy z przyklejonymi garbami. I który zna mroczne głębie ludzkiej duszy, gdy przychodzi jej robić interesy.

— Wymyśl coś lepszego, radżo — podpowiedział. — Na to nikt się nie nabierze.

Teppic sięgnął pod tunikę.

— Mogę ci dać ten cenny nóż — zaproponował. Krona rzucił tylko okiem i parsknął.

— Przykro mi, emirze. Nic tego. Nie ma zapłaty, nie ma wielbłąda.

— Mogę ci go podać ostrzem do przodu — oświadczył zrozpaczony Teppic, wiedząc, że zwykła groźba może doprowadzić do usunięcia go z gildii. Zdawał sobie także sprawę, że jak na groźbę, nie była specjalnie udana. Gróźb nie było w programie szkoły gildii.

U Krony za to byli — siedzieli na balach słomy na tyłach stajni — dwaj potężni mężczyźni, którzy właśnie zaczęli przejawiać zainteresowanie rozmową. Wyglądali jak starsi bracia Alfonza.

Każdy warsztat czy przechowalnia pojazdów w multiversum ma takich ludzi. Nigdy właściwie nie są stajennymi, mechanikami, klientami czy obsługą. Ich funkcje są zawsze niejasne. Gryzą słomki albo palą papierosy, nie rzucając się w oczy. Gdyby było tam coś takiego jak gazety, pewnie by je czytali albo przynajmniej oglądali obrazki.

Zaczęli uważnie obserwować Teppica. Jeden z nich podniósł dwie cegły i zaczął podrzucać je niedbale.

— Jesteś jeszcze młody, widzę — rzekł łaskawie Krona. — Dopiero zaczynasz życie, emirze. Nie chcesz kłopotów.

Podszedł bliżej.

Wielka, kosmata głowa Ty Drania przesunęła się w jego stronę. W głębi umysłu kolumny cyfr raz jeszcze pomknęły w górę.

— Naprawdę bardzo mi przykro, ale muszę odzyskać swojego wielbłąda — oświadczył Teppic. — To sprawa życia i śmierci.

Krona skinął na dwóch mężczyzn o nieokreślonych funkcjach.

Ty Draniu kopnął. Ty Draniu miał bardzo stanowcze opinie na temat ludzi pakujących mu ręce do pyska. Poza tym widział cegły, a każdy wielbłąd wie, co z tego może wyniknąć. To był dobry kopniak, z palcami szeroko rozsuniętymi, potężny i myląco powolny. Oderwał Kronę od ziemi i przerzucił go w sam środek augiaszowe-go stosu tego, co zostało po zamiataniu stajni.

Teppic podbiegł, mocno odbił się nogami od ściany, chwycił zakurzoną sierść Ty Drania i ciężko wylądował mu na grzbiecie.

— Bardzo przepraszam — zwrócił się do widocznej części Krony. — Naprawdę każę wysłać ci pieniądze.

Ty Draniu kręcił się wkoło. Towarzysze Krony trzymali się z daleka od przecinających powietrze stóp wielkości talerzy.

Teppic pochylił się i syknął do machającego wściekle ucha:

— Wracamy do domu.


* * *

Pierwszą piramidę wybrali przypadkowo. Król spojrzał na kartusz przy wejściu.

— Błogosławiona jest Królowa Far-re-ptah — odczytał posłusznie Dii. — Władczyni Niebios, Pani…

— Babcia Pooney — powiedział król. — Może być. — Dostrzegł ich zdumione twarze. — Tak ją zawsze nazywałem, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Rozumiecie, nie umiałem wymówić Far-re-ptah. Bierzmy się do roboty. Przestańcie się gapić i rozwalcie wejście.

Gern niepewnie zważył w ręku młot.

— To przecież piramida, mistrzu — zwrócił się błagalnie do Dila. — Nie powinno się ich otwierać.

— A co proponujesz, chłopcze? Wbijemy nóż kuchenny w szczelinę i będziemy podważać?

— Zrób to, Gern — polecił Dii. — Tak będzie dobrze. Gern wzruszył ramionami, splunął w dłonie — które zresztą i bez tego były dostatecznie wilgotne — i uderzył.

— Jeszcze raz — rozkazał król.

Wielka kamienna płyta zadźwięczała trafiona młotem, ale była z granitu, więc wytrzymała. W dół opadło kilka okruchów zaprawy, a potem wróciło echo, odbijając się tam i z powrotem wzdłuż martwych alejek nekropolii.

— Jeszcze raz.

Bicepsy Gerna poruszały się niczym żółwie w misce smaru.

Tym razem w odpowiedzi zabrzmiał huk, jaki mogło spowodować ciężkie wieko, spadające na kamienie bardzo daleko od wejścia.

Stali w milczeniu, nasłuchując cichego szurania z wnętrza piramidy.

— Mam uderzyć jeszcze raz, sire? — zapytał Gern.

Obaj zamachali rękami, żeby się nie odzywał.

Szuranie zbliżyło się.

I nagle ruszył kamień. Raz czy dwa się zaklinował, ale wciąż sunął powoli, obracając się wokół jednej krawędzi, tak że z drugiej strony pojawiła się ciemna szczelina. Dii zauważył ciemniejszy cień wśród czerni.

— Kto to? — zapytał cień.

— To ja, babciu — odparł król.

Cień stał nieruchomo.

— Co? Młody Pootle? — upewnił się podejrzliwie. Król unikał wzroku Dila.

— Tak, babciu. Przyszliśmy cię wypuścić.

— Kim są ci ludzie? — zapytał gniewnie cień. — Nic nie mam, młody człowieku — zwrócił się do Gerna. — Nie trzymam pieniędzy w piramidzie. I możesz odłożyć tę broń, wcale się nie boję.

— To słudzy, babciu — wyjaśnił król.

— Mają jakieś zaświadczenia? — upewniła się starsza dama.

— Ja za nich zaświadczam, babciu. Przyszliśmy cię wypuścić.

— Tłukłam się godzinami — poskarżyła się zmarła królowa, wychodząc na światło dnia. Wyglądała tak samo jak król, tyle że jej bandaże były bardziej szare i zakurzone. — W końcu musiałam się położyć. Nikt się o ciebie nie zatroszczy, kiedy już umrzesz… Dokąd idziemy?

— Wypuścić pozostałych — wyjaśnił król.

— Doskonały pomysł.

I królowa ruszyła krok w krok za wnukiem.

— Więc to jest kraina umarłych… — wymruczała. — Nie wygląda tu lepiej niż po tamtej stronie. — Szturchnęła Gerna pod żebro. — Ty też jesteś martwy, młody człowieku?

— Nie, psze pani — odparł uczeń tonem kogoś balansującego na linie ponad otchłanią szaleństwa.

— Umieranie nie jest tego warte, pamiętaj.

— Tak, psze pani.

Król przeszedł starożytnym chodnikiem do następnej piramidy.

— Tę znam — oznajmiła królowa. — Stała już za moich czasów. Król Ashk-ur-men-tep, Trzecie Imperium. Po co ten młot, młody człowieku?

— Mam nim uderzać w drzwi, psze pani — odparł Gern.

— Nie trzeba pukać. On zawsze jest w domu.

— Mój pomocnik chce rozbić pieczęcie, proszę pani — wtrącił usłużnie Dii.

— A ty kim jesteś? — chciała wiedzieć królowa.

— Nazywam się Dii, o królowo. Mistrz balsamista.

— Balsamista, tak? Parę moich ściegów wymaga poprawki.

— Będzie to zaszczyt i honor, o królowo.

— Owszem. Na pewno. — Skrzypiąc, odwróciła się do Gerna. — Wal, młody człowieku! — zawołała.

Zachęcony Gern machnął młotem, który przemknął po długim łuku, minął nos Dila i z dźwiękiem podobnym do głosu kuropatwy roztrzaskał pieczęć na kawałki.

To, co się wynurzyło, gdy opadł kurz, nie było ubrane według najnowszej mody. Bandaże zbrązowiały, zetlały, a Dii z profesjonalną troską zauważył, że zaczynają przecierać się na łokciach. Kiedy przemówiło, brzmiało to jak otwieranie starożytnych sarkofagów.

— Obudziłem się — powiedziało. — Y nie było światła. Yest li to krayna umarłych?

— Jak się zdaje, nie — odparła królowa.

— Y to wszystko?

— Szkoda się męczyć z umieraniem, co? Starożytny władca pokiwał głową, ale ostrożnie, jakby się bał, że może mu odpaść.

— Coś — rzekł — zrobić z tym trzeba.

Odwrócił się do Wielkiej Piramidy i wyciągnął to, co kiedyś było ramieniem.

— Któże śpi tam? — zapytał.

— Właściwie to jest moja — wyjaśnił Teppicymon, podchodząc bliżej. — Chyba się jeszcze nie znamy, nie zostałem jeszcze złożony. Mój syn ją dla mnie zbudował. Wbrew moim życzeniom, możesz mi wierzyć.

— Yest to straszliwa rzecz — oświadczył starożytny król. — Czułem yey budowę. Nawet we śnie śmierci yą czułem, fest tak wielka, że świat można w niey złożyć.

— Chciałem być pochowany w morzu — westchnął Teppicymon. — Nienawidzę piramid.

— Wcale nie — zaprotestował Ashk-ur-men-tep.

— Wybacz, ale nienawidzę — zapewnił łagodnie król.

— Ależ wcale nie. Co czuyesz teraz to ledwie delikatna niechęć. Kiedy poleżysz w takiey przez lat tysiąc — powiedział starożytny — wtedy zaczniesz poymować znaczenie nienawiści.

Teppicymon zadrżał.

— Morze — szepnął. — To najlepsze miejsce. W nim się rozpływasz.

Razem ruszyli do następnej piramidy. Gern prowadził; jego twarz była obrazem, prawdopodobnie namalowanym późną nocą przez artystę, który natchnienie kupował na receptę. Za nim szedł Dii z dumnie wypiętą piersią. Zawsze miał nadzieję, że zajdzie wysoko, i oto teraz spacerował z królami.

No, może raczej powłóczył nogami z królami.


* * *

Nastał kolejny piękny dzień na pustyni. Dni zawsze tu były piękne, jeśli pod tym określeniem rozumieć temperaturę jak w piekarniku i piasek, w którym można by piec kasztany.

Ty Draniu biegł szybko, głównie po to, żeby jak najkrócej dotykać stopami ziemi. Przez moment, kiedy wspinali się na wzgórza poza pociętą ścieżkami, porośniętą drzewami oliwkowymi oazą wokół Efebu, Teppic miał wrażenie, że widzi „Nienazwaną” jako maleńki punkcik na lazurowym morzu. Ale mógł to być tylko odbłysk słońca na fali.

A potem przekroczyli grzbiet i znaleźli się w krainie żółci i ochry. Przez chwilę jeszcze karłowate drzewka broniły się przed piaskiem, ale piasek zwyciężył i pomaszerował tryumfalnie naprzód, wydma za wydmą.

Pustynia była nie tylko gorąca, ale i cicha. Nie latały tu ptaki, nie słyszało się szelestu zajętych życiem stworzeń organicznych. Nocą brzęczały może owady, ale teraz tkwiły zakopane w piasku dla ochrony przed żarem. Żółte niebo i żółty piasek stały się komorą bezechową, w której dyszenie Ty Drania rozbrzmiewało jak odgłos machiny parowej.

Teppic wiele się nauczył od dnia, gdy po raz pierwszy opuścił Stare Państwo, a właśnie miał się nauczyć czegoś jeszcze. Wszyscy specjaliści zgadzają się, że kiedy przekracza się rozpaloną pustynię, bardzo ważne jest noszenie kapelusza.

Ty Draniu wszedł w rozkołysany kłus, który dobry wielbłąd wyścigowy potrafi utrzymywać godzinami.

Po kilku milach Teppic zobaczył kolumnę pyłu za najbliższą wydmą. W chwilę później znalazł się na tyłach głównych sił armii efebiańskiej; żołnierze otaczali pół tuzina bojowych słoni, a ich pióropusze powiewały w gorącym podmuchu. Dla zasady głośnymi okrzykami pozdrowili przejeżdżającego Teppica.

Słonie bojowe! Teppic jęknął. Tsort także używał słoni bojowych. Słonie bojowe były ostatnio w modzie. Nie nadawały się właściwie do niczego prócz rozdeptywania własnych żołnierzy, kiedy nieodmiennie wpadały w panikę, więc wojskowe umysły po obu stronach zareagowały na to hodowlą większych słoni. Słonie robiły wrażenie.

Z niewiadomych powodów większość słoni ciągnęła wielkie wozy wyładowane drewnem.

Jechali dalej, a słońce wznosiło się coraz wyżej, aż — i to było niezwykłe — nad horyzontem zaczęły wirować niebieskie i fioletowe plamki.

Zdarzyło się jeszcze coś dziwnego: wielbłąd zdawał się biec po niebie. Być może zjawisko to miało związek z głośnym dzwonieniem w uszach Teppica.

Powinien się zatrzymać? Ale wtedy wielbłąd może spaść…

Dawno minęło południe, gdy wreszcie Ty Draniu wbiegł chwiejnie w gorący cień skalnej przewieszki, jaka kiedyś znaczyła granicę doliny, i bardzo powoli osunął się na piasek. Teppic stoczył się z grzbietu.

Oddział Efebian spoglądał ponad wąskim pasem gruntu na podobny liczebnie oddział Tsortian po drugiej stronie. Od czasu do czasu, dla zachowania pozorów, któryś z nich wymachiwał włócznią.

Kiedy Teppic otworzył oczy, zobaczył nad sobą przerażające spiżowe maski pochylonych żołnierzy Efebu. Ich metalowe wargi zaciskały się w grymasie straszliwej pogardy. Lśniące brwi marszczyły się w śmiertelnym gniewie.

— Dochodzi do siebie, sierżancie — odezwał się któryś. Metalowa twarz, przywodząca na myśl wściekłość żywiołów, zbliżyła się i przesłoniła pole widzenia.

— Wyjechaliśmy sobie bez kapelusza. Zgadza się, synu? — zapytała serdecznym głosem, głucho rezonującym w metalowej puszce. — Żeby jak najszybciej zmierzyć się z wrogiem, co?

Niebo kręciło się wokół Teppica, ale jedna myśl wypłynęła na patelnię umysłu, przechwyciła kontrolę nad strunami głosowymi i wychrypiała:

— Wielbłąd!

— Powinni cię zwolnić za takie traktowanie zwierzęcia. — Sierżant pogroził chłopcu palcem. — Nie widziałem jeszcze żadnego w takim stanie…

— Nie dawajcie mu pić!

Teppic usiadł gwałtownie; wielkie dzwony biły głośno, a gorące i ciężkie fajerwerki wybuchały pod czaszką. Głowy w hełmach zwróciły się ku sobie.

— Bogowie… Wielbłądy musiały mu zrobić coś strasznego — mruknęła jedna z nich.

Teppic wstał chwiejnie i zataczając się, poczłapał po piasku do Ty Drania, który usiłował rozwiązać skomplikowane równania, jakie pozwolą mu stanąć na nogach. Wywiesił język i nie czuł się dobrze.

Nieszczęśliwy wielbłąd nie jest wstydliwą istotą. Nie wysiaduje samotnie w barach nad drinkami. Nie dzwoni do starych przyjaciół, żeby się im wypłakać. Nie wpada w depresję, nie pisuje długich, smętnych poematów o Życiu i jakie jest okrutne, kiedy ogląda sieje z pustego mieszkania. Nie wie nawet, co to jest zgryzota.

Wielbłąd ma tylko parę płuc jak miechy i głos jak stado osłów rżniętych piłą łańcuchową.

Teppic szedł mimo ryku. Ty Draniu podniósł głowę i kręcił nią w jedną i w drugą stronę, wykonując triangulację. Przewracał dziko oczami, aż zdawało się, że patrzy na Teppica przez nozdrza.

Splunął.

Próbował splunąć.

Teppic chwycił uprząż i szarpnął mocno.

— No już, ty draniu — powiedział. — Tam jest woda. Czujesz ją. Musisz tylko wymyślić, jak się tam dostać.

Odwrócił się do żołnierzy. Przyglądali mu się z wyrazem zdumienia, z wyjątkiem tych, którzy nie zdjęli hełmów i przyglądali mu się z wyrazem metalicznego szału bojowego.

Teppic wyrwał któremuś bukłak, wyjął korek i wylał wodę na piasek, tuż przed drgającym nosem wielbłąda.

— Tam jest rzeka — syknął. — Wiesz, gdzie to jest, musisz tylko tam dojść.

Żołnierze rozejrzeli się nerwowo. Podobnie jak kilku Tsortian, którzy podeszli, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Ty Draniu stanął na drżących nogach i zaczął obracać się wkoło. Teppic ściskał uprząż.

…niech d równe 4, myślał desperacko Ty Draniu. Niech a-d równe 90. Niech nie-d równe 45…

— Potrzebny mi kij! — zawołał Teppic, mijając sierżanta. — One nigdy niczego nie rozumieją, dopóki nie przyłoży im się kijem! Dla wielbłąda to jak interpunkcja!

— Miecz może być?

— Nie!

Sierżant zawahał się i podał Teppicowi włócznię.

Chłopiec chwycił ją za grot, odzyskał równowagę, po czym z rozmachu uderzył w bok wielbłąda, wznosząc chmurę kurzu i sierści.

Ty Draniu znieruchomiał. Uszy obróciły mu się jak anteny radarowe. Potem, gdy Teppic chwycił go za sierść i podciągnął się na grzbiet, ruszył truchtem.

…Myśl fraktalami…

— Hej, jedziesz prosto na… — zaczai sierżant.

Zapadła cisza. I trwała bardzo długo.

Sierżant poruszył się niepewnie. Potem spojrzał za skałę, na Tsortian, i pochwycił wzrok ich dowódcy. Z tym niepotrzebującym słów zrozumieniem, cechującym wszystkich centurionów i sierżantów, ruszyli ku sobie wzdłuż skały, aż zatrzymali się przy ledwie widocznym pęknięciu.

Tsortiański sierżant przejechał po nim dłonią.

— Można by przypuszczać, że zostanie tu, no wiecie, wielbłądzia sierść albo co… — powiedział.

— Albo krew — dodał Efebianin.

— To pewnie jedno z tych, no, niewytłumaczalnych zdarzeń.

— Aha. No tak, to by się zgadzało. Obaj wpatrywali się w kamień.

— Jak miraż — podpowiedział uprzejmie Tsortianin.

— Jeden z nich… no tak.

— Zdawało mi się też, że słyszałem mewę.

— To przecież bez sensu. Nie spotyka się ich tutaj. Tsortianin odchrząknął grzecznie i zerknął na swoich ludzi. Przysunął się bliżej.

— Przypuszczam, że reszta waszych wojsk będzie tu pewnie już wkrótce — powiedział.

Efebianin zrobił pół kroku do przodu, a kiedy się odezwał, mówił półgębkiem, gdy oczy najwyraźniej zajęte były oglądaniem kamieni.

— Zgadza się — potwierdził. — Wasi też, jeśli wolno spytać?

— Tak. I myślę, że będziemy musieli was zmasakrować, jeśli nasi zjawią się tu pierwsi.

— Wcale się nie dziwię. U nas podobnie. Ale nie ma na to rady.

— Tak to już bywa — zgodził się Tsortianin. Efebianin pokiwał głową.

— Zabawny ten świat, jeśli się nad nim zastanowić.

— Trafiliście w sedno, nie ma co. — Sierżant poluzował napierśnik, zadowolony, że przez chwilę może odpocząć w cieniu. — Jak z racjami po waszej stronie? — zapytał.

— Och, wiecie, jak to jest. Nie można narzekać.

— Całkiem jak u nas.

— Bo jak się zacznie narzekać, to są jeszcze gorsze.

— Tak jak nasze. A nie macie przypadkiem fig po waszej stronie? Zjadłbym figę.

— Przykro mi.

— Tak tylko spytałem.

— Mamy sporo daktyli, gdyby się wam na coś przydały.

— Dzięki, ale daktyli nam nie brakuje.

— Trudno.

Dwaj mężczyźni stali jeszcze przez chwilę, pogrążeni w myślach. Potem Efebianin wcisnął na głowę hełm, a Tsortianin poprawił pas.

— No to tyle.

— No to tyle.

Wyprostowali ramiona, wysunęli podbródki i odmaszerowali. Po chwili wykonali zwrot i wymieniwszy najlżejszy z zakłopotanych uśmiechów, wrócili do swoich oddziałów.

Загрузка...