Nic tylko gwiazdy, rozsypane w mroku, jakby Stwórca rozbił szybę w swoim samochodzie i nie zatrzymał się, żeby zmieść odłamki.
To otchłań między wszechświatami, lodowata głębia kosmosu, zawierająca jedynie z rzadka jakąś przypadkową molekułę, kilka zagubionych komet i…
…krąg czerni przesuwa się lekko, oko na nowo ocenia perspektywę, i to, co wydawało się niezmierzoną dalą międzygwiezdnej… czegoś międzygwiezdnego, staje się światem okrytym nocą, a jego gwiazdy to światła tego, co litościwie nazwiemy cywilizacją.
Świat sunie leniwie i okazuje się, że jest on światem Dysku — płaskim, okrągłym, niesionym przez kosmos na grzbietach czterech słoni, stojących z kolei na skorupie Wielkiego A'Tuina, jedynego żółwia, który figuruje na diagramie Hertzsprunga-Russella, żółwia długiego na dziesięć tysięcy mil, obsypanego szronem martwych komet, z krostami kraterów meteorytowych i oczami mającymi albedo. Nikt nie zna przyczyny tego stanu rzeczy, ale prawdopodobnie jest kwantowa.
Wiele z tego, co dziwne, może się zdarzyć w świecie jak ten, umieszczonym na grzbiecie żółwia.
Już się zdarza.
Gwiazdy w dole to ogniska na pustyni i światełka małych wiosek w wysokich górach. Miasteczka to niewyraźne mgławice, miasta to ogromne konstelacje. Wielkie, rozległe miasto Ankh-Morpork, na przykład, błyszczy jak zderzające się galaktyki.
Tu jednak, z dala od głównych skupisk ludności, gdzie Okrągłe Morze styka się z pustynią, błyszczy linia zimnego błękitnego ognia. Ku niebu wznoszą się płomienie lodowate jak zbocza Piekła. Upiorne światło migocze na piasku.
To piramidy w starożytnej dolinie Djelu oddają w ogniu swoją moc.
Energia spływająca z ich parakosmicznych wierzchołków może — w dalszych częściach — rozjaśnić wiele tajemnic: dlaczego żółwie nienawidzą filozofii, dlaczego przesadna religijność źle wpływa na kozy i co naprawdę robią podręczne.
Z pewnością wyjawi, co nasi przodkowie by pomyśleli, gdyby żyli do dzisiaj. Ludzie współcześni często spekulują na ten temat. Czy podobałoby im się nowoczesne społeczeństwo, pytają; czy zachwyciłyby ich nasze zdobycze? Oczywiście, pomija to kluczowe zagadnienie. Nasi przodkowie, gdyby żyli do dzisiaj, myśleliby: „Dlaczego tu jest tak ciemno?”
Najwyższy kapłan Dios otworzył oczy w chłodzie poranka. Od pewnego czasu prawie nie sypiał. Nie pamiętał już, kiedy spał po raz ostatni. Sen był zbyt podobny do tego drugiego stanu, a zresztą i tak go nie potrzebował. Wystarczyło trochę poleżeć — a w każdym razie poleżeć tutaj. Trucizny zmęczenia znikały jak wszystko pozostałe. Na pewien czas. Ale czas dostatecznie długi.
Zsunął nogi z płyty w swojej małej komorze. Niemal bez świadomego ponaglenia mózgu, prawa dłoń chwyciła oplecioną wężami laskę, symbol jego urzędu. Dios zatrzymał się jeszcze, by wydrapać kolejny znak na ścianie, owinął się szatą i dziarsko ruszył pochylonym korytarzem na zewnątrz. W myślach układały się już słowa Inwokacji Nowego Słońca. Noc minęła, nadchodził dzień. Wiele rad i wskazówek czekało, by ich udzielił, a Dios żył tylko po to, by służyć.
Dios nie miał najdziwniejszej sypialni na świecie. Była to jedynie najdziwniejsza sypialnia, z której ktokolwiek wyszedł.
Słońce sunęło po niebie.
Wielu ludzi zastanawia się, dlaczego to robi. Niektórzy sądzą, że popycha je gigantyczny skarabeusz. Temu wyjaśnieniu brakuje jednak pewnej technicznej dokładności. Ma także tę wadę, że — jak wykażą niektóre wydarzenia — może być w istocie prawdziwe.
Słońce dotarło do zachodu i nic szczególnie nieprzyjemnego mu się nie zdarzyło[1], a jego przygasające promienie przypadkiem błysnęły przez okno w mieście Ankh-Morpork i odbiły się od lustra.
Było to lustro wysokości człowieka. Wszyscy skrytobójcy mają w pokojach takie duże lustra, ponieważ byłoby dla człowieka straszliwą obrazą, gdyby został zabity przez kogoś nieodpowiednio ubranego.
Teppic przyjrzał się sobie krytycznie. Wszystkie pieniądze wydal na kostium z czarnego jedwabiu. Kostium szeleścił bardzo cicho przy każdym ruchu. Był całkiem niezły.
Przynajmniej ból głowy ustawał. Dręczył dziś Teppica od samego rana i chłopak bał się, że wystartuje do biegu i fioletowe plamki będą mu migać przed oczyma.
Westchnął, otworzył czarne puzderko, wyjął pierścienie i wsunął je na palce. Inne pudełko mieściło w sobie zestaw noży z klatchiańskiej stali, o ostrzach przyczernionych kopciem z lampy. Rozmaite chytre i skomplikowane aparaty wysupłał z aksamitnych mieszków i wsunął do kieszeni. Dwa tlingas o długich ostrzach, służące do rzucania, trafiły do pochewek w butach. Cienką jedwabną linę ze składaną kotwiczką Teppic owinął wokół pasa, na kolczudze. Dmuchawkę na skórzanym rzemieniu zawiesił na plecach i ukrył pod płaszczem. Zabrał też cienki metalowy pojemnik z kompletem strzałek; ich ostrza były zabezpieczone korkiem, a drzewca oznaczone kodem Braille'a dla łatwej identyfikacji w ciemności.
Skrzywił się, sprawdził klingę rapiera i zawiesił go na bandolecie przerzuconym przez prawe ramię, by zrównoważyć ciężar worka ołowianej amunicji do procy. Po namyśle otworzył szufladę komody, wyjął pistoletową kuszę, buteleczkę oliwy, zestaw wytrychów, a po krótkim wahaniu dodał też sztylet, mieszek różnych rozmiarów kolczastych kulek i kastet.
Sięgnął po kapelusz, sprawdził, czy pod podszewką znajduje się kawałek drutu. Potem wcisnął go zawadiacko na głowę, po raz ostatni z satysfakcją spojrzał w lustro, odwrócił się na pięcie i bardzo powoli upadł na podłogę.
W Ankh-Morpork trwało upalne lato. Właściwie było nawet bardziej niż upalne. Było cuchnące.
Wielka rzeka zmieniła się w gęstą jak lawa maź pomiędzy Ankh, częścią miasta z lepszymi adresami, i Morpork na drugim brzegu. Morpork nie miało dobrych adresów. Morpork było miastem bliźniaczym dołu ze smołą. Niewiele można było uczynić, by zmienić Morpork w gorsze miejsce. Bezpośrednie trafienie meteorytem, na przykład, zostałoby uznane za renowację.
Większą część rzecznego koryta pokrywała warstwa popękanego, zaschniętego błota. Za dnia słońce przypominało wielki miedziany gong przybity do nieba. Żar, który wysuszył rzekę, smażył miasto za dnia i dopiekał nocą, przypalał stare deski, zmieniał tradycyjne uliczne błoto w drobny, duszący pył koloru ochry.
Taka pogoda nie była typowa dla Ankh-Morpork. Ze swej natury miasto miało bowiem skłonności do mgieł i mżawek, deszczów i chłodów. Teraz dyszało ciężko niby ropucha na piecu. I nawet w tej chwili, koło północy, upał nie zelżał, okrywając ulice niczym zwęglony aksamit, przypalając powietrze i tłumiąc oddech.
Wysoko na północnej ścianie budynku Gildii Skrytobójców zabrzmiało ciche szczęknięcie i jedno z okien stanęło otworem.
Teppic, który z ciężkim sercem pozbył się co bardziej masywnych elementów uzbrojenia, głęboko wciągnął do płuc gorące, stęchłe powietrze.
Nadszedł czas.
Nadeszła ta noc.
Mówili, że człowiek ma jedną szansę na dwie, chyba że egzaminatorem będzie stary Mericet, gdyż wtedy równie dobrze można od razu poderżnąć sobie gardło.
Mericet w każdy czwartek po południu wykładał Strategię i Teorię Trucizn, a Teppic nie radził sobie z tym najlepiej. Internaty aż szumiały od plotek o Mericecie, o liczbie zabójstw, o niesamowitej technice… W swoim czasie Mericet pobił wszelkie rekordy. Podobno zabił nawet Patrycjusza Ankh-Morpork. Nie obecnego, ma się rozumieć. Jednego z nieżyjących.
Może uda się trafić na Nivora, który był wesoły i gruby, lubił dobrze zjeść, a we wtorki prowadził Pułapki i Zapadnie. Teppicowi dobrze wychodziły pułapki i mistrz go lubił. A może przyjdzie Kompt de Yoyo od Języków Współczesnych i Muzyki. Teppic nie miał uzdolnień w żadnym z tych kierunków, ale Kompt był także zapalonym wspinaczem i lubił chłopców, którzy dzielili z nim entuzjazm dla wiszenia na jednej ręce wysoko ponad ulicami miasta.
Teppic postawił nogę na parapecie, odwinął linę z kotwiczką, zaczepił ją o rynnę dwa piętra wyżej i wyśliznął się za okno.
Żaden skrytobójca nigdy nie korzysta ze schodów.
Nadeszła chyba właściwa chwila, by — dla uzasadnienia ciągłości akcji i późniejszych wydarzeń — poinformować, że największy matematyk świata Dysku leżał w tej chwili i spokojnie jadł kolację. Interesujące jest to, że ze względu na swoją przynależność gatunkową, matematyk jadł na kolację swój obiad.
Dzwony w całym Ankh-Morpork wybiły północ, gdy Teppic wspiął się na ozdobny parapet cztery piętra nad ulicą Filigranową. Serce biło mu mocno. Ostatnie resztki blasku po zachodzie słońca oświetlały jakąś ciemną sylwetkę. Teppic zatrzymał się obok wyjątkowo obrzydliwego gargulca i rozważył sytuację.
Praktycznie pewna klasowa plotka głosiła, że inhumacja egzaminatora przed testem automatycznie gwarantuje dyplom. Chłopiec wysunął z pochwy na udzie nóż numer trzy i ostrożnie zważył go w dłoni. Oczywiście, każda próba, każdy pochopny ruch, który chybiał, powodował natychmiastową porażkę i utratę przywilejów[2].
Sylwetka stała w absolutnym bezruchu. Teppic spojrzał na labirynt kominów, gargulców, otworów wentylacyjnych, mostków i drabin, tworzących dachową scenerię miasta.
No tak, myślał. To jakaś kukła. Liczy, że ją zaatakuję, a to oznacza, że obserwuje mnie skądś.
Czy potrafię go znaleźć? Nie.
Z drugiej strony, może właśnie mam pomyśleć, że to kukła. Chyba że o tym też pomyślał…
Zabębnił palcami o gargulca i szybko się opanował. Co w takiej sytuacji dyktuje rozsądek?
Daleko w dole IIałaśliwa grupa, zataczając się, przeszła przez kałużę blasku na ulicy.
Teppic schował nóż i wstał.
— Sir — oznajmił głośno. — Jestem.
— Doskonale — odpowiedział niezbyt wyraźnie oschły głos tuż koło jego ucha.
Teppic patrzył prosto przed siebie. Mericet pojawił się przed nim, ścierając w kościstej twarzy szary pył. Wyjął z ust kawałek rurki, odrzucił ją i sięgnął pod płaszcz po notatnik. Mimo upału był grubo opatulony. Mericet należał do ludzi, którzy marzną nawet we wnętrzu wulkanu.
— Aha — mruknął. Jego głos wyrażał głęboką dezaprobatę. — Pan Teppic. Dobrze.
— Piękna noc, sir — rzekł Teppic.
Egzaminator rzucił mu lodowate spojrzenie, sugerujące, że uwagi o pogodzie natychmiast zyskują punkt ujemny. Zanotował coś.
— Najpierw kilka pytań — oznajmił.
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Jaka jest maksymalna dopuszczalna długość noża do rzutów? — warknął Mericet.
Teppic zamknął oczy. Przez ostatni tydzień czytał jedynie Cordat; teraz widział właściwą stronicę, płynącą kusząco tuż pod powiekami. Nigdy nie pytają o długości i ciężary, powtarzali studenci. Liczą, że wykujesz na blachę długości, ciężary i odległości rzutów, ale nigdy…
Groza zwarła obwody mózgu i pamięć wrzuciła bieg. Stronica wyostrzyła się.
— Maksymalna długość noża do rzutów wynosi dziesięć grubości palca; podczas deszczu dopuszczalne jest dwanaście — wyrecytował. — Odległość rzutu…
— Wymień trzy trucizny nadające się do aplikowania przez ucho.
Dmuchnął wietrzyk, ale nie ochłodził powietrza. Przemieścił jedynie żar.
— Sir… Komarzy agar, achorionowa purpura i mustyk — odparł natychmiast Teppic.
— Dlaczego nie spim? — zapytał Mericet, szybki jak wąż. Teppic otworzył usta. Przestąpił z nogi na nogę, unikając przenikliwego wzroku egzaminatora.
— S-sir, spim nie jest trucizną — wykrztusił w końcu. — To niezwykle rzadkie antidotum na jady pewnych węży, otrzymywane… — Uspokoił się trochę. Długie godziny poświęcone wertowaniu starych słowników, przyniosły jednak korzyść. — Otrzymywane z wątroby nadymającej mangusty, która…
— Co oznacza ten symbol? — przerwał mu Mericet.
— …żyje wyłącznie w…
Teppic umilkł. Przyjrzał się skomplikowanym runom na karcie w dłoni Mericeta, po czym znowu wbił wzrok w przestrzeń za uchem egzaminatora.
— Nie mam pojęcia, sir.
Zdawało mu się, że słyszy najcichsze westchnienie, najdelikatniejszy ślad zadowolonego mruknięcia.
— Ale gdyby odwrócić ją dołem do góry, sir — podjął — byłby to złodziejski symbol, oznaczający „IIałaśliwe psy w domu”.
Przez chwilę trwała cisza. Potem, tuż przy ramieniu chłopca, głos starego skrytobójcy zapytał:
— Czy garotą mogą posługiwać się wszystkie kategorie?
— Sir, regulamin mówi o trzech pytaniach — zaprotestował Teppic.
— Aha… Więc tak brzmi twoja odpowiedź?
— Nie, sir. To była tylko uwaga. Sir, odpowiedź, której pan oczekuje, brzmi: wszystkie kategorie mogą nosić garotę, ale tylko skrytobójcy trzeciego stopnia mogą jej używać, stanowi jedną z trzech możliwości.
— Jesteś tego pewien?
— Tak, sir.
— Może się jeszcze zastanowisz?
Głosem egzaminatora można by smarować osie wozów.
— Nie, sir.
— Doskonale.
Teppic odprężył się nieco. Tunika przylgnęła mu do pleców, chłodna i wilgotna od potu.
— Teraz z prędkością, jaka ci odpowiada, udasz się na ulicę Księgowych — przemówił spokojnym tonem Mericet. — Przestrzegając wszystkich znaków i tak dalej. Będę na ciebie czekał w komnacie pod dzwonnicą na rogu Alei Audytu. Aha… Weź to, jeśli łaska.
Wręczył Teppicowi niewielką kopertę.
Teppic oddał pokwitowanie. Potem Mericet wstąpił w plamę cienia za kominem i zniknął.
Tyle jeśli chodzi o ceremonie.
Teppic odetchnął głęboko i wysypał na dłoń zawartość koperty. Był to czek gildii na dziesięć tysięcy ankh-morporkiańskich dolarów, wystawiony na „Okaziciela” — imponujący dokument, opatrzony pieczęcią gildii z podwójnym krzyżem i sztyletem w płaszczu.
Teraz już nie miał odwrotu. Przyjął pieniądze. Albo przeżyje, a w takim wypadku zgodnie z tradycją ofiaruje te pieniądze na fundusz pomocy wdowom i sierotom gildii, albo odbiorą ten czek jego trupowi. Czek miał trochę zawinięte rogi, ale Teppic nie znalazł na nim śladów krwi.
Sprawdził noże, przesunął pas z rapierem, obejrzał się i ruszył truchtem.
Przynajmniej tutaj sprzyjało mu szczęście. Według tradycji, podczas testów wykorzystuje się najwyżej pół tuzina tras; latem mrowił się na nich tłum studentów, wspinających się na dachy, wieże, okapy i kolumny miasta. Wspinaczka była popularnym sportem i dziedziną współzawodnictwa między internatami. Była też jedną z nielicznych dziedzin, w których Teppic radził sobie doskonale. Został nawet kapitanem drużyny, która pokonała Dom Skorpiona w finałach Igrzysk Ścianowych. A czekała go jedna z najłatwiejszych tras.
Zeskoczył lekko z dachu, wylądował na parapecie, bez trudu przebiegł wzdłuż milczącego budynku, przesadził wąską szczelinę i znalazł się na dachówkach sali gimnastycznej Reformowanych-Kultystów-Ropiejącego-Boga-SIIamIIarotIIa Stowarzyszenia Młodych Mężczyzn. Przebiegł po spadzistym dachu, bez zwalniania tempa pokonał dwunastostopową ścianę i trafił na szeroki, płaski dach świątyni Ślepego Io.
Nad horyzontem wisiał pomarańczowy księżyc w pełni. Wiała bryza, niezbyt mocna, ale odświeżająca jak prysznic. Teppic przyspieszył, ciesząc się chłodnym podmuchem na twarzy. Zeskoczył z krawędzi dachu dokładnie na wąską, drewnianą kładkę ponad Aleją Blaszanej Pokrywki.
Którą to kładkę ktoś — wbrew wszelkim oczekiwaniom — właśnie usunął.
W takich chwilach cale życie przewija się człowiekowi przed oczami…
Ciotka płakała. Dość teatralnie, uznał Teppic, gdyż starsza pani była twarda jak podeszwa hipopotama. Ojciec wyglądał surowo i godnie — jeśli tylko o tym nie zapominał — i próbował usunąć z umysłu kuszące obrazy urwisk i ryb. Służba stała w szeregach wzdłuż sali, od głównego wejścia: podręczne z jednej strony, eunuchowie i lokaje z drugiej. Dygali kolejno, gdy przechodził, generując dość ładną sinusoidę, którą największy matematyk Dysku z pewnością by docenił, gdyby nie był akurat zajęty przyjmowaniem razów kija i słuchaniem krzyków małego człowieczka odzianego w coś w rodzaju nocnej koszuli.
— Ale… — Ciotka Teppica wytarła nos. — Ale to przecież fach…
— Nonsens, kwiecie pustyni. — Ojciec poklepał jej dłoń. — To profesja. Co najmniej profesja.
— A jaka między nimi różnica? — zatkała.
Ojciec westchnął.
— Pieniądze, jak rozumiem. Dobrze mu zrobi taka wyprawa. Pozna nowych ludzi, nabędzie ogłady… Będzie miał jakieś zajęcie i uniknie pokus.
— Ale… skrytobójstwo… Jest taki młody i nigdy nie przejawiał żadnych inklinacji… — Otarła oczy. — Nie odziedziczył tego po naszej części rodziny — dodała oskarżycielskim tonem. — Ten twój szwagier…
— Wuj Vyrt — wtrącił ojciec.
— Jeździ po świecie i zabija ludzi!
— Oni chyba nie używają tego słowa. Mówią raczej: konkluduje lub anuluje. Albo inhumuje. Tak słyszałem.
— Inhumuje?
— Inhumacja to chyba coś w rodzaju ekshumacji, o płynące wody, tylko że zanim cię pochowają.
— Uważam, że to okropne. — Pociągnęła nosem. — Ale słyszałam od lady Nooni, że tylko jeden chłopiec na piętnastu zdaje końcowy egzamin. Może rzeczywiście, pozwólmy mu się wyszaleć.
Król Teppicymon XXVII smętnie pokiwał głową i oddalił się, by pomachać synowi na pożegnanie. Nie był tak mocno jak siostra przekonany o okropnościach skrytobójstwa. Z ociąganiem, ale jednak od dawna zajmował się polityką i uważał, że choć skrytobójstwo jest gorsze od debaty, to jednak z pewnością lepsze od wojny, choć pewni ludzie uważają, że wojna to to samo, tylko głośniejsze. Trzeba też przyznać, że młody Vyrt zawsze miał mnóstwo pieniędzy i często przybywał do pałacu z kosztownymi podarkami, egzotyczną opalenizną i porywającymi opowieściami o ludziach, których poznał w obcych stronach, zwykle na krótko.
Żałował, że w tej chwili Vyrt nie może mu doradzić. Jego wysokość także słyszał, że tylko jeden student na piętnastu zostaje prawdziwym skrytobójcą. Nie był pewien, co dzieje się z pozostałą czternastką. Podejrzewał jednak, że marnych studentów w szkole skrytobójców spotyka coś więcej niż rzucanie w nich kredą przy tablicy i że szkolne obiady niosą z sobą dodatkowe zagrożenie.
Wszyscy za to zgadzali się, że szkoła skrytobójców gwarantuje najlepsze wykształcenie ogólne na świecie. Wykwalifikowany skrytobójca powinien umieć się zachować w każdym towarzystwie i grać przynajmniej na jednym instrumencie. Każdy inhumowany przez alumnów szkoły gildii mógł spoczywać usatysfakcjonowany, że anulował go ktoś o wyrobionym smaku i elegancji.
A poza tym, co chłopca czekało w domu? Królestwo szerokie na dwie mile i długie na sto pięćdziesiąt, w porze wylewu prawie całe pokryte wodą, zagrożone z obu stron przez sąsiadów, którzy tolerowali jego istnienie wyłącznie dlatego, że gdyby go tam nie było, bez przerwy walczyliby ze sobą nawzajem.
Tak, Djelibeybi[3] było kiedyś wielkie — gdy takie prymitywne kraje jak Tsort i Ephebe zamieszkiwały tylko bandy nomadów z ręcznikami na głowach. Po tych wspaniałych czasach pozostał tylko rujnująco kosztowny pałac, trochę zakurzonych ruin na pustyni i — faraon westchnął — piramidy. Zawsze te piramidy.
Jego przodkom bardzo zależało na piramidach. Faraonowi wcale. Piramidy doprowadziły kraj do bankructwa, wyssały go do sucha lepiej niż rzeka. Jedyną klątwą grobowca, na jaką obecnie mógł sobie pozwolić, było „Spadaj”.
Jedyne piramidy, jakie nie wzbudzały niechęci, były bardzo małe i stały na granicy ogrodów. Budowano je za każdym razem, gdy zdechł któryś z kotów.
Obiecał to matce chłopca.
Tęsknił za Artelą. Małżeństwo z kobietą spoza królestwa wywołało prawdziwą burzę, a niektóre jej obce zwyczaje zdumiewały i fascynowały nawet jego. Może to od niej nauczył się tej dziwnej niechęci do piramid. W Djelibeybi było to jak niechęć do oddychania. Obiecał jej jednak, że wyśle Teppica do szkoły poza granicami królestwa. Uparła się. „Ludzie tutaj niczego się nie uczą — tłumaczyła — tylko pamiętają”.
Gdyby tylko pamiętała, że nie wolno pływać w rzece…
Spojrzał na służących, ładujących bagaż Teppica do powozu, i po raz pierwszy za pamięci ich obu położył dłoń na ramieniu syna.
Nie wiedział, co ma powiedzieć. Nigdy właściwie nie mieliśmy czasu, żeby się lepiej poznać, myślał. Tak wiele mogłem mu dać… Jedno czy drugie solidne lanie z pewnością nie poszłoby na marne.
— Em… — zaczął. — Cóż, mój chłopcze…
— Tak, ojcze?
— To… tego… pierwszy raz, kiedy samotnie wyjeżdżasz z domu…
— Nie, ojcze. Jak pamiętasz, ostatnie lato spędziłem z lordem Fhem-pta-hem.
— Naprawdę? — Przypomniał sobie, że istotnie, pałac wydawał się wtedy cichszy. Przypisywał to nowym gobelinom.
— Wszystko jedno — rzekł. — Jesteś już młodym mężczyzną, masz prawie trzynaście lat…
— Dwanaście, ojcze — poprawił Teppic.
— Jesteś pewien?
— W zeszłym miesiącu miałem urodziny. Podarowałeś mi płytę grzejną do łóżka.
— Podarowałem? To niezwykłe. Czy wyjaśniłem dlaczego?
— Nie, ojcze. — Teppic spojrzał na łagodne, zakłopotane oblicze rodzica. — To bardzo dobra płyta — dodał pocieszająco. — Bardzo ją lubię.
— Aha. Dobrze. Hm. — Jego wysokość raz jeszcze poklepał syna po ramieniu, jak człowiek, który bębni palcami po biurku i usiłuje myśleć. Jakiś pomysł chyba wpadł mu do głowy.
Służący umocowali kufer do dachu powozu, a woźnica cierpliwie przytrzymywał otwarte drzwiczki.
— Kiedy młody człowiek wyrusza w świat — zaczął niepewnie władca — są pewne… no, jest bardzo ważne, by pamiętał… Chodzi o to, że świat jest jednak bardzo duży, z rozmaitymi… Oczywiście, zwłaszcza w mieście, gdzie wiele istnieje dodatkowych…
Urwał i niepewnie machnął ręką.
Teppic przyjął to spokojnie.
— Wszystko w porządku, ojcze, Dios, najwyższy kapłan, wytłumaczył mi, że powinienem regularnie się kąpać i nie oślepnąć. Ojciec zamrugał niepewnie.
— Nie ślepniesz chyba? — zapytał.
— Raczej nie, ojcze.
— Aha. Tak. To doskonale — stwierdził król. — Absolutnie wspaniale. Naprawdę dobra wiadomość.
— Muszę już ruszać, ojcze. Niedługo skończy się przypływ. Jego wysokość skinął głową i poklepał się po kieszeniach.
— Coś tu miałem… — wymruczał, wyśledził to coś i wsunął Teppicowi do kieszeni niewielką skórzaną sakiewkę.
Znowu spróbował manewru z ramieniem.
— Mały drobiażdżek — szepnął. — Nie mów ciotce. Zresztą i tak nie możesz. Poszła się położyć. To trochę za wiele jak dla niej.
Teppicowi pozostało jeszcze złożyć kurczaka w ofierze przed posągiem Khufta, założyciela Djelibeybi, aby opiekuńcza ręka przodka kierowała jego krokami. Było to małe kurczę, i kiedy Khuft z nim skończył, król zjadł je na obiad.
Djelibeybi było niewielkim, zamkniętym w sobie krajem. Nawet jego plagi były raczej łagodne. Wszystkie szacowne rzeczne królestwa miewają potężne, nadprzyrodzone plagi, ale Stare Państwo przez ostatnie sto lat stać było jedynie na Plagę Żaby[4].
Tego wieczoru znaleźli się daleko od delty Djel i przez Okrągłe Morze zmierzali do Ankh-Morpork. Teppic przypomniał sobie o sakiewce i zbadał jej zawartość. Z miłością, ale też z typowym dla siebie roztargnieniem, ojciec dał mu na drogę korek, pół puszki smaru do siodeł, niewielką spiżową monetę nieustalonej wartości i wyjątkowo starą sardynkę.
Powszechnie wiadomo, że tuż przed śmiercią zmysły stają się niezwykle wyczulone. Ogólnie uważa się, że mają pomóc właścicielowi wykryć jakiekolwiek możliwe wyjście z trudnej sytuacji, inne niż to najbardziej oczywiste.
To nieprawda. Fenomen ten jest klasycznym przykładem aktywności zastępczej. Zmysły rozpaczliwie koncentrują się na czymkolwiek z wyjątkiem kluczowego problemu. W przypadku Teppica była to rozległa powierzchnia bruku leżąca jakieś piętnaście sążni pod nim i zbliżająca się szybko. Miał nadzieję, że bruk zniknie. Problem polegał na tym, że niedługo zniknie rzeczywiście. Nieważne zresztą, z jakiego powodu, ale Teppic dostrzegał wokół siebie wiele rzeczy. Promienie księżyca lśniące na dachach. Zapach świeżego chleba dobiegający z niedalekiej piekarni. Brzęczenie chrabąszcza, który przemknął w górę obok jego ucha. Glos plączącego dziecka w oddali i szczekanie psa. Cichy powiew powietrza, ze szczególnym uwzględnieniem jego rozrzedzenia i braku zaczepów.
Tego roku prawie siedemdziesięciu wstąpiło do szkoły. Skrytobójcy nie mieli trudnych egzaminów wstępnych; do szkoły łatwo było się dostać i łatwo się było z niej wydostać (sztuka polegała na tym, żeby wydostać się w pozycji pionowej). Na dziedzińcu pomiędzy budynkami gildii tłoczyli się chłopcy, mający dwie wspólne cechy: duże kuferki, na których siedzieli, i ubrania na wyrost, w których — mniej więcej — siedzieli. Niektórzy optymiści przynosili ze sobą broń, tę jednak konfiskowano i w ciągu kilku tygodni odsyłano do domu.
Teppic obserwował ich czujnie. Doceniał teraz zyski, jakie dawało mu wychowywanie przez rodziców zbyt zajętych własnymi sprawami, żeby za bardzo się o niego martwić, a nawet dostrzegać jego istnienie.
Matka, jak ją pamiętał, była miłą kobietą, egocentryczną jak żyroskop. Lubiła koty. Nie tylko je czciła — to akurat robił każdy mieszkaniec królestwa — ale także naprawdę lubiła. Teppic wiedział, że tradycja nakazuje nadrzecznym królestwom cenić koty, podejrzewał jednak, że zwykle zwierzęta te były pełne gracji i stateczne. Koty matki były małymi, złośliwymi, płaskogłowymi i żółtookimi maniakami.
Ojciec wiele czasu poświęcał na martwienie się o królestwo. Od czasu do czasu oznajmiał, że jest mewą, choć było to pewnie wynikiem słabej pamięci. Teppic zastanawiał się niekiedy, jak doszło do jego poczęcia, gdyż rodzice rzadko znajdowali się w tym samym systemie współrzędnych, a co dopiero w tym samym stanie ducha.
Fakt ten jakoś jednak nastąpił i życie zmusiło Teppica do wychowywania się metodą prób i błędów. Liczni wychowawcy IIamowali go lekko, ale czasem mu pomagali. Najlepsi byli ci, których przyjmował ojciec, zwłaszcza w dni, kiedy fruwał wysoko. Przez jedną cudowną zimę wychowawcą Teppica był starszy już kłusownik, polujący na ibisy. Do królewskich ogrodów trafił przypadkiem, w poszukiwaniu zabłąkanej strzały.
Były to dni szaleńczych gonitw z żołnierzami, spacerów po martwych, rozjaśnionych światłem księżyca ulicach Nekropolii, a przede wszystkim poznawania głuszaka, straszliwie skomplikowanego urządzenia, które — poważnie zagrażając operatorowi — mogło zmienić staw pełen niewinnego ptactwa wodnego w misę pasztetu.
Zbadali też bibliotekę, w tym zamknięte półki — kłusownik miał liczne talenty, zapewniające mu zyskowną rozrywkę przy niesprzyjającej pogodzie. Książki wypełniły Teppicowi wiele godzin cichej lektury. Najbardziej spodobał mu się „Zamknięty pałac”, przełożony z kIIalijskiego przez Dżentelmena, z ręcznie barwionymi ilustracjami, w ściśle ograniczonym nakładzie. Dzieło było niezwykłe, ale pouczające; i kiedy kolejny wychowawca, tym razem wynajęty przez kapłanów, młody i romantyczny, zaproponował przećwiczenie z chłopcem pewnych technik atletycznych, używanych przez klasycznych Pseudopolian, Teppic przez chwilę rozważał propozycję, po czym wieszakiem na kapelusze powalił młodzieńca na ziemię.
Teppic się nie kształcił. Wykształcenie samo opadało na niego niczym łupież.
W świecie na zewnątrz jego umysłu zaczęło padać: kolejne nowe doświadczenie. Oczywiście słyszał o deszczu: że woda spada z nieba w małych kawałkach. Po prostu nie spodziewał się, że będzie jej tak dużo. W Djelibeybi nigdy nie padało.
Mistrzowie spacerowali pomiędzy chłopcami niby wilgotne, trochę nastroszone czarne ptaszyska. Teppic jednak zerkał na grupkę starszych uczniów, stojących niedaleko ozdobionego kolumnami wejścia do szkoły. Ci także nosili się na czarno — w różnych kolorach czerni.
Wtedy po raz pierwszy odkrył kolory tercjalne, kolory po tamtej stronie czerni, kolory otrzymywane w wyniku rozszczepienia czerni w ośmiościennym pryzmacie. Są praktycznie nieopisywalne w niemagicznym środowisku. Gdyby ktoś próbował, pewnie najpierw poleciłby wypalić coś nielegalnego, a potem dobrze się przyjrzeć skrzydłom szpaka.
Starsi krytycznie obserwowali nowo przybyłych.
Teppic przyglądał się im. Jeśli nie liczyć koloru, ich ubrania skrojone były zgodnie z najnowszą modą — obecnie sugerującą szerokie kapelusze, podkreślone ramiona, wąskie talie i szpiczaste buty, przez co nadążający za nią sprawiali wrażenie niezwykle elegancko ubranych gwoździ.
Będę taki jak oni, powiedział sobie Teppic.
Chociaż pewnie będę się lepiej ubierał, dodał w myślach.
Przypomniał sobie jedną z tych krótkich, tajemniczych wizyt wuja Vyrta. Siedzieli wtedy na schodach prowadzących nad Djel.
— Atłas i skóra się nie nadają. Ani żadna biżuteria. Nie możesz nosić niczego, co błyszczy, skrzypi albo dźwięczy. Trzymaj się surowego jedwabiu i aksamitu. Nie to jest najważniejsze, ilu ludzi inhumujesz, ale to, ilu z nich nie zdoła inhumować ciebie.
Poruszał się w nierozsądnym tempie, ale teraz mogło mu to pomóc. Wygiął się nad pustką zaułka, rozpaczliwie wyciągnął ręce i poczuł, że palce muskają parapet okna. To wystarczyło, żeby go obrócić. Uderzył o popękany tynk z taką siłą, że stracił ostatnie resztki tchu. Zaczął się zsuwać po pionowej ścianie…
— Chłopcze!
Teppic podniósł głowę. Obok stał starszy skrytobójca z fioletową wstęgą nauczyciela na piersi. Był pierwszym skrytobójcą — nie licząc wuja Vyrta — którego Teppic widział z bliska. Wydawał się całkiem sympatyczny. Chłopiec mógłby go sobie wyobrazić przy produkcji kiełbas.
— Do mnie mówiłeś? — zapytał.
— Masz wstać, kiedy zwracasz się do mistrza — upomniała go rumiana twarz.
— Mam?
Teppic był zafascynowany. Zastanawiał się, jak można to osiągnąć. Dyscyplina jak dotąd nie należała do głównych elementów jego życia. Większość wychowawców tak wyprowadzał z równowagi widok władcy, siedzącego niekiedy na drzwiach, że jak najszybciej kończyli lekcje i zamykali się w pokojach.
— Mam, sir — poprawił nauczyciel. Zajrzał do trzymanych w ręku papierów. — Jak ci na imię, chłopcze?
— Książę Pteppic ze Starego Państwa, Królestwa Słońca — wyjaśnił swobodnie Teppic. — Rozumiem, że jesteś ignorantem w sprawach etykiety, ale nie powinieneś mnie nazywać „sir” i powinieneś uderzać czołem o ziemię, kiedy się do mnie zwracasz.
— Pateppic? — powtórzył mistrz.
— Nie. Pteppic.
— Aha. Teppic. — Mistrz zaznaczył imię na liście. Uśmiechnął się szeroko. — Cóż, wasza wysokość — powiedział. — Jestem Grunworth Nivor, twój opiekun. Trafiłeś do Domu Żmii. Wedle mojej wiedzy, na Dysku istnieje przynajmniej jedenaście Królestw Słońca. Do końca tygodnia przedstawisz krótkie wypracowanie, opisujące ich położenie geograficzne, ustrój polityczny, stolice i główne siedziby rządu, a także sugerowaną trasę do alkowy dowolnie wybranej głowy państwa. Jednakże na Dysku jest tylko jeden Dom Żmii. Miłego dnia, chłopcze.
Nauczyciel odwrócił się i ruszył ku kolejnemu przestraszonemu uczniowi.
— Nie jest taki zły — odezwał się głos za Teppikiem. — Zresztą wszystko to znajdziesz w bibliotece. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać. Jestem Chidder.
Teppic odwrócił się. Zwracał się do niego chłopiec mniej więcej w jego wieku i podobnego wzrostu. Jego czarny strój — zwykła czerń Pierwszego Roku — wyglądał, jakby przybijano mu go do ciała po kawałku.
Chłopiec wyciągnął rękę. Teppic przyjrzał się jej uprzejmie.
— Tak?
— Jak ci na imię, mały?
Teppic wyprostował się. Miał już dosyć takiego traktowania.
— Mały? Wiedz, że w moich żyłach płynie krew faraonów. Chłopak patrzył na niego wcale nieprzestraszony. Pochylił głowę w bok i uśmiechnął się lekko.
— A chciałbyś, żeby tam została? — zapytał.
Piekarnia była tuż obok; garstka pracowników wyszła na stosunkowo świeże przed świtem powietrze, by zapalić papierosa i chwilę odetchnąć po pustynnym żarze pieców. Ich głosy wznosiły się aż do Teppica, ukrytego w cieniu. Ściskał błogosławiony okienny parapet i szukał wśród cegieł oparcia dla stóp.
Nie jest tak źle, powtarzał sobie. Bywałeś na gorszych ścianach. Na przykład osiowa elewacja pałacu Patrycjusza zeszłej zimy, kiedy rynny się przepełniły i cały mur pokrywała warstwa lodu. Ta ścianka to niewiele więcej niż trójka, najwyżej 3,2. Ty i Chiddy chodziliście po takich na spacer, zamiast tupać po ulicy. To tylko kwestia perspektywy.
Perspektywa… Spojrzał w dół, na dwanaście sążni nieskończoności. Chłopie, weź się w garść. Nie, weź w garść tę ścianę… Prawa stopa znalazła wnękę po wykruszonej zaprawie; palce wsunęły się w nią niemal bez świadomego polecenia mózgu. Mózg w tej chwili był zbyt poruszony, by poświęcać wydarzeniom więcej niż tylko przelotną uwagę.
Teppic nabrał tchu, opuścił rękę do pasa, chwycił sztylet i wbił go między cegły, zanim grawitacja zauważyła, co się dzieje. Zawisł zdyszany i czekał, aż znowu o nim zapomni. Potem przesunął ciało w bok i spróbował tego samego manewru po raz drugi.
W dole jeden z piekarzy opowiedział soczysty dowcip i strzepnął z ucha kawałek tynku. Jego koledzy wybuchnęli śmiechem. Teppic tymczasem stanął w ciemności, utrzymując równowagę na dwóch igłach klatchiańskiej stali, i ostrożnie przesunął dłonie wzdłuż ściany do okna, którego parapet zapewnił mu chwilowy ratunek.
Okno było zamknięte. Porządny cios z pewnością by je otworzył, ale równocześnie pchnąłby go w tył, w pustkę. Teppic westchnął, z delikatnością zegarmistrza wyjął z sakiewki diamentowy cyrkiel i powoli wykreślił koło na zakurzonym szkle.
— Sam go nieś — powiedział Chidder. — Takie tu są zasady. Teppic spojrzał na kufer. Pomysł wydał mu się intrygujący.
— W domu mamy do tego ludzi — wyjaśnił. — Eunuchów i tak dalej.
— Powinieneś jednego ze sobą przywieźć.
— Źle znoszą podróże.
W rzeczywistości twardo odrzucił sugestię, że powinien mu towarzyszyć niewielki orszak. Dios dąsał się przez kilka dni. Nie tak powinien wyruszać w świat członek królewskiego rodu, oznajmił. Teppic nie ustąpił. Był prawie pewien, że skrytobójcy nie powinni chodzić do pracy w towarzystwie podręcznych i trębaczy. Teraz jednak uznał, że pomysł nie był tak całkiem pozbawiony sensu. Szarpnął kuferek na próbę i udało mu się zarzucić go sobie na ramiona.
— Więc twoja rodzina jest bogata? — zapytał Chidder, idąc koło niego.
Teppic zastanowił się chwilę.
— Nie, właściwie nie. U nas hodują głównie melony, czosnek i takie różne. Poza tym stoją na ulicach i krzyczą „hurra”.
— Mówisz o swoich rodzicach? — zdziwił się Chidder.
— O nich? Nie, mój ojciec jest faraonem. Matka była chyba konkubiną.
— Myślałem, że to jakaś roślina.
— Raczej nie. Nigdy jakoś o tym nie rozmawialiśmy. Zresztą umarła, jak jeszcze byłem mały.
— To okropne — stwierdził uprzejmie Chidder.
— Poszła popływać przy świetle księżyca w czymś, co okazało się krokodylem. — Teppic starał się nie okazywać, jak uraziła go reakcja chłopca.
— Mój ojciec pracuje w IIandlu — powiedział Chidder, gdy przechodzili pod łukiem wejścia.
— Fascynujące — przyznał grzecznie Teppic. Przytłaczały go te wszystkie nowe doświadczenia. — Nigdy nie byłem w IIandlu, ale słyszałem, że to wspaniali ludzie.
Przez kolejną godzinę czy dwie, Chidder — który kroczył przez życie spokojnie, jakby już dawno je rozpracował — wprowadzał Teppica w rozmaite tajemnice internatów, klas i kanalizacji. Kanalizację, z różnych powodów, zostawił na sam koniec.
— Żadnych? — nie dowierzał.
— Mamy wiadra i inne rzeczy — odparł wymijająco Teppic. — I dużo służby.
— Trochę staromodne jest to twoje królestwo. Teppic kiwnął głową.
— To przez piramidy — wyjaśnił. — Pochłaniają wszystkie pieniądze.
— Przypuszczam, że są kosztowne.
— Niespecjalnie. Budujemy je z kamieni. — Chłopiec westchnął. — Mamy mnóstwo kamieni. I piasku. Kamień i piasek. W tym jesteśmy dobrzy. Gdybyś kiedyś potrzebował kamieni i piasku, jesteśmy właściwymi ludźmi. To wykończenie wnętrza jest naprawdę kosztowne. Wciąż nie spłaciliśmy rachunku za dziadkową, a przecież nie była wielka: tylko trzy komory.
Teppic odwrócił się i wyjrzał przez okno. Podczas rozmowy wrócili do wspólnej sypialni.
— Całe królestwo jest zadłużone — wyznał cicho. — Nawet nasze długi są zadłużone. Właściwie to z tego powodu przyjechałem. Ktoś z rodziny musi zarabiać jakieś pieniądze. Następca tronu nie może się już włóczyć po pałacu i udawać ornamentu. Musi wziąć się do pracy i zrobić coś pożytecznego dla społeczeństwa.
Chidder oparł dłoń o parapet.
— A nie moglibyście zdjąć z piramid trochę towaru? — zapytał.
— Nie żartuj.
— Przepraszam.
Teppic spoglądał posępnie w dół.
— Mnóstwo tu ludzi — zauważył, próbując zmienić temat. — Nie sądziłem, że szkoła będzie taka duża. — Zadrżał. — I taka zimna.
— Ludzie ciągle odpadają. Nie wytrzymują nauki. Najważniejsze, to wiedzieć, co jest co i kto jest kto. Widzisz tego tam?
Wskazał palcem grupę starszych uczniów, stojących między kolumnami przy wejściu.
— Ten wysoki? Z twarzą jak czubek buta?
— To Flimoe. Uważaj na niego. Jeśli zaprosi cię w swojej pracowni na grzankę, nie idź.
— A kim jest ten dzieciak z lokami? — zapytał Teppic.
Wskazał chłopca, którym zajmowała się wyblakła z wyglądu kobieta. Lizała chusteczkę i ścierała wyimaginowane ślady brudu z jego twarzy. Kiedy skończyła, poprawiła mu kołnierzyk.
Chidder wyciągnął szyję.
— Och, po prostu nowy dzieciak — wyjaśnił. — Arthur jakiśtam. Maminsynek, jak widzę. Nie przetrwa długo.
— Nie byłbym taki pewny. My też jesteśmy w pewnym sensie maminsynkami, a przetrwaliśmy tysiące lat.
Szklany krążek wpadł do wnętrza i brzęknął o podłogę. Przez kilka minut nie zabrzmiał żaden inny dźwięk. Potem nastąpiło cichutkie puknięcie naczynia z oliwą. Cień, leżący na okiennym parapecie, cmentarzysku much, okazał się ręką, z roślinną powolnością pełznącą w stronę IIaczyka.
Zgrzytnął metal i cale okno uchyliło się w trybologicznej ciszy.
Przez minutę czy dwie pełną kurzu przestrzeń wypełniała intensywna nieobecność dźwięku, wywoływana przez kogoś poruszającego się z najwyższą ostrożnością. Jeszcze raz trysnęła oliwa i szepnął metal, gdy odsunął się rygiel klapy prowadzącej na dach.
Teppic czekał, aż dogoni go własny oddech, i w tej właśnie chwili usłyszał dźwięk. Rozbrzmiewał gdzieś wśród białego szumu, na samej granicy słyszalności, ale nie było wątpliwości co do jego źródła. Ktoś czekał przy klapie i właśnie przycisnął ręką kawałek papieru, żeby nie szeleścił na wietrze.
Dłoń Teppica porzuciła rygiel. Starannie dobierając drogę, chłopiec przeszedł po brudnej podłodze i obmacując drewniane ściany, trafił na drzwi. Tym razem nie ryzykował, ale odkorkował butelkę oliwy i odczekał, aż bezgłośna kropla spadnie na zawiasy.
W chwilę później znalazł się po drugiej stronie. Szczur, spokojnie patrolujący przewiewny korytarz, ledwie się powstrzymał od połknięcia własnego języka, gdy Teppic przepłynął obok.
Na końcu były jeszcze jedne drzwi i labirynt zakurzonych magazynów. Wreszcie znalazł schody. Ocenił, że jest o jakieś piętnaście sążni od klapy. Po drodze nie zauważył przewodów kominowych. Nic nie powinno przeszkadzać na dachu.
Przykucnął i wyjął zawiniątko z nożami — aksamitna czerń znaczyła ciemniejszy prostokąt wśród mroku. Teppic wybrał numer pięć, nóż nie dla każdego, ale skuteczny, jeśli się opanuje posługiwanie nim.
Wkrótce potem chłopiec wysunął głowę ponad krawędź dachu, z ramieniem odciągniętym w tył, lecz gotowym, by wyprostować się nagle w skomplikowanym oddziaływaniu sil, które złożą się, wysyłając kilka uncji stali w lot pośród nocy.
Mericet siedział przy klapie i spoglądał na swój notatnik. Wzrok Teppica sięgnął podłużnego pomostu, opartego równo o parapet kilka stóp dalej.
Był pewien, że nie wydał żadnego dźwięku. Mógłby przysiąc, że egzaminator usłyszał odgłos padającego na niego spojrzenia.
Starzec uniósł łysą głowę.
— Dziękuję, panie Teppic — powiedział. — Proszę kontynuować.
Teppic poczuł, że zimny pot występuje mu na skórę. Patrzył na pomost, na egzaminatora, potem na nóż.
— Tak jest, sir — wykrztusił w końcu. W tych okolicznościach nie wydało mu się to wystarczające. — Dziękuję panu, sir — dodał.
Na zawsze miał zapamiętać swoją pierwszą noc we wspólnej sypialni. Była dostatecznie obszerna, by pomieścić osiemnastu chłopców Domu Żmii, i dostatecznie pełna przeciągów, by zmieścić całe wielkie zewnętrze. Jej projektant być może pamiętał o wygodzie, ale jedynie po to, żeby unikać jej, kiedy tylko było to możliwe. W rezultacie zbudował pomieszczenie, które mogło być zimniejsze niż powietrze na zewnątrz.
— Myślałem, że każdy dostanie własny pokój — mruknął Teppic. Chidder, który zajął najmniej widoczne łóżko w całej lodówce, skinął mu głową.
— Później — obiecał. Położył się i syknął. — Jak myślisz, ostrzą te sprężyny?
Teppic milczał. Łóżko było nawet wygodniejsze od tego, w którym sypiał w domu. Rodzice, jako szlachetnie urodzeni, akceptowali dla swoich dzieci warunki życia, jakie od ręki odrzuciłaby rodzina zubożałych komarów.
Wyciągnął się na cienkim materacu i przemyślał wydarzenia minionego dnia. Wpisano go na listę skrytobójców, no dobrze, uczniów skrytobójców, już ponad siedem godzin temu, a jak dotąd nie dali mu nawet noża do ręki. Oczywiście, jutro też jest dzień…
Chidder pochylił się nad nim.
— Gdzie jest Arthur? — zapytał.
Teppic zerknął na sąsiednie łóżko. Na jego środku leżał smętnie mały tobołek ubrań, ale nie było śladu właściciela.
— Myślisz, że uciekł? — zapytał, rozglądając się badawczo.
— To możliwe — zgodził się Chidder. — Często się zdarza. Wiesz, maminsynek, pierwsza noc poza domem…
Drzwi sali otworzyły się wolno i Arthur wkroczył tyłem, ciągnąc za sobą dużego i bardzo opornego kozła. Zwierzę opierało się gwałtownie przez całą drogę między dwoma rzędami łóżek.
Chłopcy przyglądali się w milczeniu. Arthur przywiązał kozia do łóżka, wysypał na koc zawartość tobołka, znalazł kilka czarnych świec, pęczek ziół, łańcuch czaszek i kawałek kredy. Z zaczerwienioną twarzą i miną człowieka, który uczyni to, co uważa za słuszne, choćby nie wiem co się działo, wykreślił wokół łóżka podwójny krąg, uklęknął i wypełnił przestrzeń między dwiema liniami zestawem symboli okultystycznych — najbardziej ponurym, jaki Teppic w życiu widział. Kiedy skończył, ustawił świece w strategicznych punktach i zapalił je; płonęły nierówno i wydzielały zapach sugerujący, że człowiek tak naprawdę wcale nie chce wiedzieć, z czego zostały zrobione.
Potem wyciągnął krótki nóż z czerwoną rękojeścią, zbliżył się do kozła…
Poduszka trafiła go w głowę.
— A niech go! Pobożniś się znalazł!
Arthur wypuścił nóż i zalał się łzami. Chidder usiadł na łóżku.
— To ty, Cheesewright! — powiedział. — Widziałem. Cheesewright, chudy chłopak o rudych włosach i twarzy, która była jednym wielkim piegiem, rzucił mu gniewne spojrzenie.
— Tego już za wiele — oświadczył. — Zasnąć nie można od całej tej religii. Przecież tylko małe dzieci odmawiają paciorek przed spaniem, a my tu mamy się uczyć na skrytobójców…
— Mógłbyś uprzejmie się zamknąć, Cheesewright? — wrzasnął Chidder. — Świat byłby lepszy, gdyby więcej ludzi odmawiało pacierz. Wiem, że sam też nie modlę się tak często, jak powinienem…
Poduszka przerwała mu w pół słowa. Poderwał się z łóżka i wymachując pięściami, skoczył na rudowłosego przeciwnika.
Gdy reszta chłopców otoczyła walczącą dwójkę, Teppic wyśliznął się spod koca i podszedł do Arthura, który siedział na brzegu łóżka i szlochał.
Teppic poklepał go po ramieniu, uznając, że czynność ta powinna dodawać ludziom otuchy.
— Nie masz się o co mazać, mały — rzucił szorstko.
— Ale… Ale zamazali mi wszystkie runy. Już za późno. A to znaczy, że Wielki Orm przyjdzie tu nocą i nawinie moje wnętrzności na kij! i…
— Naprawdę?
— I wyssie mi oczy. Tak mówiła mama.
— O rany… — szepnął zafascynowany Teppic. — Naprawdę? — Dobrze się złożyło, że zajął łóżko naprzeciw Arthura i teraz będzie miał świetny widok. — A jaka to religia?
— Jesteśmy Ścisłymi Autoryzowanymi Ormitami — wyjaśnił Arthur. Wytarł nos. — A ty nie masz boga?
— Ależ mam — odparł z wAhaniem Teppic. — Z całą pewnością.
— Ale jakoś nie chcesz z nim rozmawiać.
— Nie mogę. — Teppic pokręcił głową. — Nie tutaj. Nie usłyszałby mnie.
— Mój bóg słyszy mnie, gdziekolwiek jestem — zapewnił z przekonaniem Arthur.
— Cóż… Mój ma kłopoty, jeśli staniesz po przeciwnej stronie pokoju. To bywa krępujące.
— Nie jesteś chyba Offlianinem? — spytał Arthur. Offler był Bogiem Krokodylem i nie miał uszu.
— Nie.
— Więc jakiego boga czcisz?
— Trudno powiedzieć, że czczę — mruknął zakłopotany Teppic. — Nie nazwałbym tego czcią. To znaczy owszem, jest w porządku. To mój ojciec, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć.
Arthur szeroko otworzył zaczerwienione oczy.
— Jesteś synem boga? — wyszeptał.
— Tam, skąd pochodzę, wiąże się to z funkcją króla — tłumaczył pospiesznie Teppic. — Nie jest to zbyt ciężka praca. Wiesz, to właściwie kapłani kierują państwem. On tylko ma dopilnować, żeby co roku wylała rzeka, i wiesz, służy Wielkiej Krowie Niebiańskiej Kopuły. Kiedyś służył.
— Wielkiej…
— Mojej matce — wyjaśnił Teppic. — To trochę krępujące.
— Czy poraża ludzi?
— Chyba nie. Nigdy o tym nie mówił.
Arthur wskazał ramę łóżka. W całym zamieszaniu kozioł przegryzł sznurek i potruchtał za drzwi, obiecując sobie, że już na zawsze skończy z religią.
— Będę miał straszne kłopoty — wyznał Arthur. — Pewnie nie mógłbyś prosić ojca, żeby wytłumaczył wszystko Wielkiemu Ormowi?
— Może mu się uda — mruknął z powątpiewaniem Teppic. — I tak miałem jutro pisać do domu.
— Wielki Orm przebywa zwykle w jednym z Niższych Piekieł, skąd obserwuje wszystko, co robimy. A w każdym razie wszystko, co ja robię. Zostaliśmy już tylko ja i mama, a ona nie robi nic, co warto by oglądać.
— Powiem mu o tym.
— Myślisz, że Wielki Orm przyjdzie dziś w nocy?
— Raczej nie. Poproszę ojca, żeby z nim porozmawiał i powiedział, żeby nie przychodził.
Na drugim końcu sali Chidder klęczał Cheesewrightowi na plecach i rytmicznie uderzał jego głową o podłogę.
— Powtórz to — rozkazał. — No już. To nic złego…
— To nic złego, że ktoś ma dość odwagi… Niech cię demony porwą, Chidder, ty draniu…
— Nie słyszę cię, Cheesewright.
— Dość odwagi, żeby odmawiać pacierz przy wszystkich, ty zgniły…
— Dobrze. I nie zapominaj o tym.
Po zgaszeniu światła, Teppic leżał w łóżku i myślał o religii. Była to z pewnością niezwykle skomplikowana kwestia.
Dolina Djel miała własnych, prywatnych bogów, nie mających nic wspólnego z zewnętrznym światem. Jej mieszkańcy zawsze byli z tego bardzo dumni. Bogowie — mądrzy i sprawiedliwi — kierowali życiem ludzi z wprawą i talentem, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Istniały jednak zagadki.
Na przykład ojciec sprawiał, że słońce wschodziło, rzeka wylewała i tak dalej. To podstawa, coś, co faraonowie robili od czasów Khufta, nie można kwestionować czegoś tak oczywistego. Problem w tym, czy sprawiał, że słońce wschodziło w Dolinie, czy wszędzie na świecie? Wschód słońca w Dolinie wydawał się rozsądniejszym założeniem, w końcu ojcu lat nie ubywało; trudno jednak sobie wyobrazić, że słońce wschodzi wszędzie, tylko nie w Dolinie, co z kolei prowadziło do niepokojącego wniosku, że słońce by wzeszło, nawet gdyby ojciec o nim zapomniał, co prawdopodobnie było zgodne z rzeczywistością. Teppic musiał przyznać, że nigdy nie widział ojca zajmującego się wschodem słońca. Można by się spodziewać przynajmniej sieknięcia z wysiłku tuż przed świtem. Ojciec nigdy nie wstawał przed śniadaniem. A słońce wschodziło i tak.
Długo nie mógł zasnąć. Łóżko, cokolwiek by mówił Chidder, było za miękkie, powietrze za zimne, a co najgorsze, niebo za oknami było za ciemne. W domu rozjaśniałyby je flary nekropolii, bezgłośne płomienie — niesamowite, ale też znajome i uspokajające. Jakby przodkowie spoglądali na niego ponad rzeką. Teppic nie lubił ciemności. Następnego wieczoru kolejny chłopiec z ich sali, pochodzący gdzieś z dalekiego wybrzeża, trochę zawstydzony, próbował wsadzić jeszcze innego chłopca do wiklinowej klatki, którą zrobił na zajęciach Rzemiosła, i podłożyć ogień. W dzień później Snoxall, który miał łóżko przy drzwiach i pochodził z jakiegoś małego państewka wśród lasów, pomalował się na zielono i poprosił o ochotników, którzy by pozwolili owinąć swoje wnętrzności wokół drzewa. W czwartek wybuchła niewielka wojna między czcicielami Bogini Matki w jej aspekcie Księżyca, a jej czcicielami w aspekcie wielkiej grubej kobiety z ogromnymi pośladkami. Wtedy interweniowali nauczyciele. Wyjaśnili, że religia, choć to piękna rzecz, może doprowadzić za daleko.
Teppic podejrzewał, że niepunktualność jest niewybaczalna. Ale z pewnością Mericet musi się zjawić w wieży pierwszy, a on sam szedł najkrótszą trasą. Starzec nie mógł go przecież wyprzedzić. Nawiasem mówiąc, nie mógł też pierwszy dobiec do pomostu nad zaułkiem… Na pewno zdjął pomost przed spotkaniem, tłumaczył sobie Teppic, a potem wspiął się na dach, kiedy ja wspinałem się po ścianie.
Nie wierzył w ani jedno słowo.
Przebiegł po szczycie dachu, uważając na obluzowane dachówki i linki potykaczy. Wyobraźnia w każdym cieniu ukazywała mu przyczajone postacie.
Przed nim wyrosła dzwonnica. Teppic przystanął, żeby ją obejrzeć. Widział ją już tysiące razy i wspinał się na nią wielokrotnie, chociaż miała najwyżej 1,8, mimo interesującego przejścia przez mosiężną kopułę na szczycie. Była zwykłym elementem krajobrazu. Przez to teraz wydawała się straszniejsza; wznosiła w górę swą krępą, groźną sylwetkę, dobrze widoczną na tle szarego nieba.
Teppic zbliżał się teraz ostrożniej, ukosem po spadzistym dachu. Przyszło mu do głowy, że tam, w górze, na kopule, są jego inicjały, a obok inicjały Chiddy'ego i setek młodych skrytobójców, i że pozostaną tam, choćby nawet zginął dziś w nocy. Ta myśl dodała mu otuchy. Tyle że nie za bardzo.
Odwinął linę i bez trudu zarzucił ją na gzyms biegnący wokół wieży tuż pod kopułą. Pociągnął i usłyszał cichy brzęk, gdy kotwiczka zaczepiła o mur. Wtedy szarpnął z całej siły, opierając nogę o komin.
Nagle, bez żadnego dźwięku, część gzymsu poruszyła się i runęła w dół.
Z trzaskiem uderzyła o dach i zsunęła się po dachówkach. Kolejną chwilę ciszy przerwał odległy huk, gdy gzyms roztrzaskał się na ulicy.
Cisza zaległa nad dachami. Tam gdzie stał Teppic, jedynie bryza poruszała rozgrzanym powietrzem.
Po kilku minutach wynurzył się z cienia komina; na ustach miał dziwny, straszny uśmiech.
Nic, co mógłby wymyślić egzaminator, nie było nieuczciwe. Klienci skrytobójcy mieli zwykle dość pieniędzy, żeby opłacić rozmaite pomysłowe środki obronne, a nawet własnych skrytobójców[5]. Mericet nie próbował go zabić; starał się tylko skłonić go, żeby sam się zabił.
Teppic zbliżył się do podstawy wieży i znalazł rynnę. Ku jego zdumieniu, nie była pokryta maścią poślizgową, ale delikatnie badające powierzchnię palce natrafiły na zatrute igły, pomalowane na czarno i przyklejone od strony muru. Wyrwał je szczypcami i powąchał.
Destylowany nadymacz… Bardzo kosztowny i o zdumiewającym działaniu. Teppic sięgnął do pasa po szklaną fiolkę i zebrał wszystkie igły, jakie udało mu się znaleźć. Potem włożył wzmacniane rękawice i zaczął się wspinać z prędkością ślimaka.
— Może się zdarzyć, że gdy przemierzacie miasto w prawowitej misji, staniecie przeciwko kolegom z gildii, może nawet przeciwko jednemu z dżentelmenów, z którymi teraz siedzicie w jednej ławce. Jest to prawidłowe i… Co pan robi, panie Chidder? Nie, proszę nie mówić, chyba wolę nie wiedzieć, proszę się zgłosić po lekcji… właściwe. Każdy, bez żadnego wyjątku, ma prawo się bronić najlepiej, jak potrafi. Jednakże są też inni wrogowie, którzy podążają za wami, i z nimi do walki nie jesteście przygotowani… Kim oni są, panie Cheesewright?
Mericet odwrócił się od tablicy niczym sęp, który właśnie usłyszał jęk konania, i wycelował kredę w Cheesewrighta. Chłopiec wytrzeszczył oczy.
— Gildia Złodziei, sir? — wykrztusił.
— Podejdź do tablicy, chłopcze.
Wśród chłopców krążyły powtarzane szeptem historie o tym, co Mericet robił z marnymi uczniami. Historie te zawsze były niejasne, ale przerażające. Klasa się odprężyła. Mericet zajmował się zwykle tylko jedną ofiarą, więc teraz mieli tylko wyglądać na skupionych i bawić się pokazem. Zaczerwieniony po uszy Cheesewright wstał i podreptał do tablicy.
Mistrz przyjrzał mu się uważnie.
— No tak — rzekł. — Oto mamy pana Cheesewrighta G., skradającego się po skrzypiących dachach. Widzimy jego zdeterminowane uszy. Widzimy stanowcze kolana.
Klasa zachichotała posłusznie. Cheesewright uśmiechnął się idiotycznie i przewrócił oczami.
— Ale co to za złowieszcze postacie, idące za nim krok w krok? Słucham… Ponieważ tak świetnie się pan bawi, panie Teppic, może zechce pan to wyjaśnić panu Cheesewrightowi?
Teppic zamarł roześmiany.
Wzrok Mericeta wbijał się w niego. Jest jak Dios, najwyższy kapłan, myślał Teppic. Nawet ojciec boi się Diosa.
Wiedział, co powinien teraz zrobić, ale niech go porwą demony, jeśli zrobi. Powinien się przestraszyć.
— Złe przygotowanie — powiedział. — Niedbałość. Brak koncentracji. Brak troski o narzędzia. Aha, i jeszcze nadmierna pewność siebie, sir.
Jeszcze przez chwilę Mericet patrzył mu w oczy, ale Teppic ćwiczył to z pałacowymi kotami.
Wreszcie nauczyciel uśmiechnął się lekko — co nie miało nic wspólnego z humorem — podrzucił kredę, złapał ją i stwierdził:
— Pan Teppic ma rację. Zwłaszcza w kwestii nadmiernej pewności siebie.
Trafił na gzyms prowadzący do zachęcająco otwartego okna. Na gzymsie był olej i Teppic poświęcił kilka minut, by w szczeliny między kamieniami wkręcić kilka małych IIaków. Potem ruszył dalej.
Bez wysiłku zawisł przy oknie i odczepił od pasa kilka metalowych prętów. Były nagwintowane na końcach i po kilku sekundach szybkiej pracy otrzymał z nich jeden, długi na jakieś trzy stopy. Na końcu umocował małe lusterko.
Nie pokazało mu niczego prócz mroku. Zdjął je i ponowił próbę, tym razem wsuwając w okno swój kaptur, do którego wcisnął rękawice, żeby uzyskać efekt głowy, ostrożnie pojawiającej się na tle jaśniejszego nieba. Był przekonany, że trafi go strzałka lub bełt, ale kaptur pozostał rozsądnie nieatakowany.
Robiło się chłodno, choć noc była upalna. Czarny aksamit świetnie wygląda, ale to właściwie wszystko, co można o nim powiedzieć. Podniecenie i wysiłek oznaczały, że Teppic nosił teraz ze dwie kwarty lepkiej cieczy.
Ruszył.
Na parapecie znalazł cienką czarną linkę, a na zsuwanej części okna zębate ostrze. Wystarczyła chwila, by podeprzeć okno kolejnym prętem i przeciąć linkę. Okno opadło o ułamek cala.
Teppic uśmiechnął się w ciemności.
Machnięcie dłuższym prętem ujawniło, że za oknem jest podłoga, najwyraźniej wolna od przeszkód, a także linka na wysokości piersi. Teppic umocował na pręcie mały IIaczyk, zaczepił linkę i pociągnął.
Zabrzmiało tępe stuknięcie bełtu z kuszy, wbijającego się w tynk.
Bryła gliny na końcu tego samego pręta, pchnięta delikatnie po podłodze, zdradziła obecność licznych kolców. Teppic przyciągnął je i obejrzał. Były miedziane. Gdyby użył magnesu, co jest standardową techniką, na pewno by ich nie znalazł.
Zastanowił się. Miał ze sobą parę wsuwanych kapłanów. Potwornie przeszkadzały w skradaniu się po pokoju, ale włożył je mimo wszystko (kapłany to wzmacniane metalem kalosze; ratują skórę twoich butów, jak żartowali skrytobójcy). Mericet był w końcu specjalistą od trucizn. Nadymacz! Jeśli namoczył w nim kolce, Teppic rozsmarowałby się po ścianach. Nie musieliby go grzebać, wystarczyłoby malowanie[6].
Zasady. Mericet musi przestrzegać zasad. Nie może po prostu zabić Teppica bez ostrzeżenia. Musi mu pozwolić zabić się samemu, przez nieuwagę lub nadmierną pewność siebie.
Zeskoczył lekko na podłogę w pokoju i poczekał, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Kilka badawczych machnięć prętem nie wykryło dalszych linek; coś cicho zgrzytnęło pod stopą — to kapłan zgniótł kolec.
— Kiedy tylko będzie pan gotów, panie Teppic.
Mericet stał w kącie. Coś notował — Teppic usłyszał cichy zgrzyt ołówka. Starał się zapomnieć o egzaminatorze. Starał się myśleć.
Jakiś człowiek leżał na łóżku, całkowicie zakryty kocem.
To ostatni test. W tym pokoju wszystko się wyjaśnia. O tym nie opowiadają studenci, którzy zdali. Tych, którzy nie zdali, i tak nie można zapytać.
Myśli Teppica pędziły jak oszalałe. W takich chwilach niezbędne było boskie przewodnictwo. Tato, dlaczego cię tu nie ma?
Zazdrościł kolegom, którzy wierzyli w bogów niedotykalnych, żyjących na szczycie jakiejś góry. W takich to naprawdę można uwierzyć. Ale bardzo trudno jest uwierzyć w boga, którego codziennie rano widuje się przy śniadaniu.
Zdjął z ramienia kuszę i skręcił jej dobrze naoliwione części. Nie była to najlepsza broń, ale skończyły mu się noże, a w ustach za bardzo zaschło, żeby użyć dmuchawki.
Jakiś głos dobiegł z kąta. To Mericet obojętnie stukał się ołówkiem po zębach.
Może to tylko manekin? Skąd może wiedzieć? Nie, to na pewno prawdziwy człowiek. Słyszał takie historie… Może gdyby postukał go prętem…
Potrząsnął głową, uniósł kuszę i wymierzył dokładnie.
— Kiedy tylko pan zechce, panie Teppic. To było to.
To tutaj przekonywali się, czy człowiek potrafi zabić. To właśnie to, o czym starał się nie myśleć. Wiedział, że nie potrafi.
W oktodniowe popołudnia mieli zajęcia ze Skuteczności Politycznej z lady T'malią, jedną z niewielu kobiet, które doszły w gildii do najwyższych godności. W krainach wokół Okrągłego Morza na ogół zgadzano się, że jednym ze sposobów na długie życie jest niespożywanie posiłków z tą damą. Biżuteria na jednej tylko ręce zawierała dość trucizny, by inhumować niewielkie miasteczko. T'malia była oszałamiająco piękna, tą wyrachowaną urodą, którą uzyskuje się dzięki zespołowi utalentowanych artystów, manikiurzystów, szminkarzy, gorseciarzy i krawców oraz trzygodzinnej ciężkiej pracy każdego ranka. Kiedy szła, słychać było cichy jęk fiszbinów poddanych niewiarygodnym naprężeniom.
Chłopcy uczyli się szybko. Gdy mówiła, nie patrzeli na jej figurę. Obserwowali jej pałce.
— Zatem — powiedziała — rozważmy sytuację przed stworzeniem gildii. W tym mieście, a także w wielu innych miejscach cywilizacja utrzymuje się i rozwija dzięki dynamicznej grze interesów między licznymi wielkimi i potężnymi kartelami. W dniach przed powstaniem gildii próba zyskania przewagi wśród tych konsorcjów nieodmiennie prowadziła do pożałowania godnych kontrowersji, rozwiązywanych z tragicznymi konsekwencjami. Miało to fatalny wpływ na wspólne dobro mieszkańców miasta. Pamiętajcie, proszę, że gdzie rządzi nieład, tam upada IIandel. A jednak…
Przycisnęła dłonie do łona. Coś zatrzeszczało, jakby galeon walczył ze szkwałem.
— W oczywisty sposób niezbędne były wyjątkowe, ale odpowiedzialne metody łagodzenia nierozwiązywalnych konfliktów. Wtedy to nakreślono podstawowe cele gildii. Jakimż błogosławieństwem!… — nagle uniesiony głos wyrwał kilkudziesięciu młodych ludzi z rozmarzenia — …było życie w tamtych czasach, kiedy obywatele o niezłomnych zasadach moralnych postanowili wykuć ostateczne narzędzie polityki, nie licząc wojny. Jakież szczęście macie dzisiaj, ucząc się w gildii, która tak wiele wymaga w dziedzinie manier, zachowania, postawy i sztuk ezoterycznych, a przy tym ofiaruje wam władzę, zastrzeżoną niegdyś jedynie dla bogów. Świat otwiera się przed wami niby mięczak…
W czasie przerwy, za stajnią, Chidder przetłumaczył większą część wykładu.
— Wiem, co to znaczy Rozwiązywać z Tragicznymi Konsekwencjami — oznajmił z wyższością Cheesewright. — To znaczy inhumować toporem.
— Wcale nie znaczy — zaprotestował Chidder.
— A skąd wiesz?
— Moja rodzina zajmuje się IIandlem od lat.
— Aha — mruknął Cheesewright. — IIandlem.
Chidder nie tłumaczył szczegółowo, o jaki IIandel mu chodzi. Miał jakiś związek z przenoszeniem obiektów w różne miejsca i zaspokajaniem potrzeb, ale jakich konkretnie obiektów i jakich potrzeb, nigdy właściwie nie wyjaśnił.
Kiedy już przyłożył Cheesewrightowi, Chidder wyjaśnił, że Rozwiązywanie z Tragicznymi Konsekwencjami wymagało nie tylko inhumacji ofiary — w możliwie dokładny sposób — ale także włączenie do procesu jej wspólników i pracowników, terenu firmy, domu oraz sporej części okolicy. Dzięki temu każdy od razu widział, że człowiek ów był bardzo nierozsądny i zyskał sobie wrogów, którzy potrafią wpaść w wielki gniew.
— O rany — szepnął Arthur.
— To jeszcze nic — dodał Chidder. — Pewnej Nocy Strzeżenia Wiedźm mój dziadek i jego dział księgowości udali się na konferencję z ludźmi ze strony osiowej. Nigdy nie znaleziono piętnastu ciał. To bardzo nieprzyjemne wypadki. Niepokoją ludzi interesu.
— Wszystkich ludzi interesu, czy tylko tych, którzy spływają rzeką twarzą w dół? — spytał Teppic.
— Właśnie o to chodzi. Lepiej już, żeby było jak teraz. — Chidder pokręcił głową. — No wiecie: czysto. Dlatego właśnie ojciec powiedział, że powinienem wstąpić do gildii. W dzisiejszych czasach trzeba pilnować interesu i nie można całego czasu poświęcać na reklamę.
Koniec kuszy drżał lekko.
Teppicowi podobało się w szkole wszystko: wspinaczki, muzyka, rozległe wykształcenie. Ale dręczyła go świadomość, że potem ma zabijać ludzi. Nigdy jeszcze nikogo nie zabił.
Na tym rzecz polega, mówił sobie. Teraz wszyscy się dowiedzą, czy potrafisz, ciebie nie wyłączając.
Jeśli teraz mi się nie uda, zginę.
W kącie Mericet zaczął mruczeć jakąś zniechęcającą melodyjkę.
Oto jest cena, jaką płaci gildia za swoje licencje. Pilnuje, żeby nie było nieuważnych, nieprzekonanych czy też — jeśli można tak to określić — morderczo nieskutecznych skrytobójców. Dlatego nigdy nie spotyka się nikogo, kto oblał egzamin.
Ale nie wszyscy zdają. Tyle że się ich nie spotyka. Może pod tym kocem leży jeden z nich, może nawet Chidder albo Snoxall czy którykolwiek z chłopaków. Wszyscy dzisiaj zdawali egzamin. Może, jeśli zawiedzie, on sam będzie tam leżał…
Teppic próbował zerknąć ma nieruchomą postać.
— Ehm… — chrząknął egzaminator.
Teppicowi zaschło w ustach. Panika wzbierała w gardle niczym kolacja pijaka.
Zęby chciały dzwonić. Plecy przemarzały, ubranie zmieniło się w stos mokrych łachmanów. Czas zwolnił.
Nie. Nie zrobi tego. Nagła decyzja trafiła go mocno niby cegła w ciemnym zaułku, i niemal tak samo niespodziewanie. Nie dlatego, że nienawidził gildii, czy nawet szczególnie nie lubił Mericeta. Ale w ten sposób nikogo nie powinno się egzaminować. Nie wolno.
Postanowił nie zdać. I co może mu potem zrobić jeden starzec?
Ale obleje z klasą.
Odwrócił się do Mericeta, spojrzał spokojnie w oczy egzaminatora, wyciągnął rękę z kuszą w jakimś nieokreślonym kierunku z prawej strony i nacisnął spust.
Brzdęknęło metalicznie.
I stuknęło, kiedy strzała odbiła się od gwoździa w okiennym parapecie. Mericet schylił się, kiedy świsnęła mu nad głową. Trafiła w pierścień przytrzymujący pochodnię i przeleciała obok bladej twarzy Teppica. Mruczała jak rozeźlony kot.
I stuknęła głucho, wbijając się w koc.
Potem cisza.
— Dziękuję panu, panie Teppic. Zechce pan zaczekać jeszcze chwilę…
Bezgłośnie poruszając wargami, stary skrytobójca pochylił się nad kartką. Chwycił ołówek, dyndający przy notesie na kawałku sznurka, i postawił na papierze kilka nowych znaczków.
— Nie proszę, żeby odebrał pan go z mych rąk bezpośrednio — powiedział. — Z tych czy innych powodów. Zostawię go na stoliku.
Nie był to szczególnie miły uśmiech; był cienki i wysuszony, a całe jego ciepło już dawno się wygotowało. Ludzie zwykle uśmiechają się w taki sposób, gdy mniej więcej od dwóch lat są martwi i leżą pod palącym słońcem pustyni.
W każdym razie Mericet się starał.
Teppic nawet nie drgnął.
— Zdałem? — zapytał.
— Jak się wydaje, ten fakt właśnie nastąpił.
— Ale…
— Wie pan, jestem pewien, że nie wolno nam omawiać testu z uczniami. Jednakże, całkiem prywatnie, muszę powiedzieć, że nie przemawiają do mnie te nowomodne, kuglarskie techniki. Miłego dnia.
I Mericet wyszedł.
Teppic podbiegł do zakurzonego stołu przy drzwiach i zdumiony spojrzał na dokument. Przyzwyczajenie kazało mu sięgnąć po szczypczyki i podnieść go ostrożnie.
Był prawdziwy. Miał pieczęć gildii i nierówny zygzak, bez wątpienia podpis Mericeta. Teppic znał dobrze ten podpis; widywał go często, zwykle pod sprawdzianami, obok uwag typu „3/10. Zgłosić się po lekcjach”.
Podszedł do figury na łóżku i ściągnął z niej koc.
Była już prawie pierwsza i w Ankh-Morpork dopiero zaczynała się noc.
Ciemność panowała nad dachami, w powietrznym świecie złodziei i skrytobójców. W dole jednak miejskie życie toczyło się ulicami niczym fala przypływu.
Teppic jak oszołomiony przeciskał się przez tłum. Ktokolwiek inny próbowałby tego w mieście, sam by prosił o wycieczkę z przewodnikiem na dno rzeki. On jednak miał na sobie czerń skrytobójców, więc tłum automatycznie rozstępował się przed nim i zamykał za jego plecami. Nawet kieszonkowcy trzymali się z daleka — nigdy nie wiadomo, na co można trafić u skrytobójcy.
Chłopiec jak ślepiec przeszedł przez bramę Domu Gildii, usiadł na ławie z czarnego marmuru i wsparł brodę na dłoni.
Jego życie dobiegło końca. Nie zastanawiał się, co zrobi potem. Nie śmiał nawet wierzyć, że w ogóle będzie jakieś potem.
Ktoś klepnął go w ramię. Obejrzał się, a Chidder usiadł przy nim i bez słowa zademonstrował kartkę różowego papieru.
— I już — rzucił po chwili.
— Też zdałeś?
Chidder uśmiechnął się.
— Bez problemów. Trafiłem do Nivora. Żadnych niespodzianek. Chociaż miałem trochę kłopotów przy Upadku Awaryjnym. Jak u ciebie?
— Co? Nie, w porządku. — Teppic starał się zapanować nad nerwami. — Nic strasznego.
— Wiesz coś o reszcie?
— Nie.
Chidder oparł się wygodnie.
— Cheesewrightowi się uda — stwierdził swobodnie. — I młodemu Arthurowi. Nie przypuszczam, żeby niektórzy z pozostałych dali radę. Damy im dwadzieścia minut. Co ty na to?
Teppic zwrócił ku niemu udręczoną twarz.
— Chiddy. Ja…
— Co?
— Kiedy doszło do tego…
— To co się stało?
Teppic wbił wzrok w kamienie posadzki.
— Nic — mruknął.
— Miałeś szczęście — stwierdził Chidder. — Dostała ci się czysta, przyjemna wycieczka po dachach. Ja miałem kanały, a potem przez wychodek do Wieży Galanteryjników. Jak tylko tu wróciłem, musiałem się przebrać.
— Miałeś manekina, prawda? — upewnił się Teppic.
— Na bogów, a ty nie?
— Ale dali nam do zrozumienia, że to ktoś prawdziwy!
— Wyglądał jak prawdziwy, to fakt.
— Właśnie!
— No widzisz. I zdałeś. Nie ma sprawy.
— A nie zastanawiałeś się, kto to może leżeć pod kocem, kim jest i dlaczego…
— Martwiłem się, że nie załatwię tego jak należy — przyznał Chidder. — Ale zaraz pomyślałem: trudno, to już nie ode mnie zależy.
— Ale ja… — Teppic urwał. Co może zrobić? Tłumaczyć? Jakoś nie wydało mu się to świetnym pomysłem. Kolega klepnął go w plecy.
— Nie przejmuj się — powiedział. — Zdaliśmy! Podniósł kciuk przyciśnięty do dwóch palców prawej ręki, w starożytnym pozdrowieniu skrytobójców.
Kciuk przyciśnięty do palców i szczupła postać doktora Crucesa, głównego wychowawcy, pochylona nad zaskoczonymi chłopcami. — Nie mordujemy — mówił.
Miał cichy głos; doktor Cruces nigdy go nie podnosił, ale potrafił mu nadać taką barwę i wysokość, że byłby słyszany nawet w czasie huraganu.
— Nie wykonujemy egzekucji. Nie dokonujemy masakr. Nigdy, możecie być tego pewni, nigdy nie torturujemy. Nie mamy nic wspólnego ze zbrodniami namiętności, nienawiścią czy rabunkiem. Inhumacja nie sprawia nam przyjemności, nie zaspokaja jakichś tajemnych wewnętrznych pragnień, nie daje władzy. Jej powodem nie jest jakakolwiek wielka sprawa czy wiara. Zapewniam was, panowie, że wszelkie te motywy są w najwyższym stopniu podejrzane. Spójrzcie w twarz człowieka, który zabiłby was dla wiary, a wasze nozdrza wypełni zapach potworności. Wysłuchajcie przemowy ogłaszającej świętą wojnę, a zapewniam was, że wasze uszy pochwycą brzęk łusek zła, szelest monstrualnego ogona ciągniętego po czystości języka.
— Nie. Robimy to dla pieniędzy.
— A ponieważ my właśnie, lepiej niż inni, znamy wartość ludzkiego życia, robimy to dla dużych pieniędzy.
— Nie ma bardziej czystych motywów, odrzućcie więc wszelkie pretensje.
— Nil mortifi, sine lucre. Pamiętajcie. Nie ma zabijania bez zapłaty. Zastanowi! się chwilę.
— I zawsze wystawiajcie pokwitowanie — dodał.
— Czyli wszystko w porządku — podsumował Chidder. Teppic smętnie pokiwał głową. Właśnie dlatego Chidder tak łatwo dawał się lubić: posiadał godną pozazdroszczenia umiejętność niezastanawiania się poważnie nad niczym, co robił.
Jakaś postać ostrożnie przekroczyła otwartą bramę[7]. Światło pochodni na portierni błysnęło na jasnych lokach.
— Czyli wam obu się udało — odezwał się Arthur, nonszalancko machając dyplomem.
Arthur zmienił się przez te siedem lat. Fakt, że Wielki Orm ciągle jakoś nie zdołał wywrzeć organicznej zemsty za brak pobożności, wyleczył go ze skłonności biegania z płaszczem naciągniętym na głowę. Drobna budowa dawała mu przewagę w pewnych dziedzinach Sztuki, na przykład dobrze się spisywał w wąskich tunelach. Wrodzona zdolność panowania nad gwałtownymi odruchami wyszła na jaw pewnego dnia, gdy Fliemoe i jego kumple uznali, że dobrze się zabawią, podrzucając nowych chłopców na kocu. Pierwszego wybrali Arthura. Dziesięć sekund później dopiero wspólnym wysiłkiem wszystkich obecnych w sypialni udało się przytrzymać Arthura i oderwać mu palce od szczątków krzesła. Okazało się, że jest on synem nieżyjącego Secundusa Interparesa, jednego z najsłynniejszych skrytobójców w dziejach gildii. Synom poległych skrytobójców zawsze przysługuje stypendium. Owszem, czasami gildia dbała o swoich członków.
Nikt nie miał wątpliwości co do wyniku egzaminu Arthura. Chłopiec chodził na dodatkowe lekcje i miał pozwolenie na użycie naprawdę skomplikowanych trucizn. Prawdopodobnie zamierzał zostać w gildii na studiach doktoranckich.
Czekali we trójkę, dopóki dzwony nie wybiły godziny drugiej. Zegarmistrzostwo nie było w Ankh-Morpork mechaniką nazbyt precyzyjną, poza tym różne społeczności w mieście miały własne poglądy na to, z czego się składa godzina, więc dzwony i gongi biły na wieżach przez dobre pięć minut.
Kiedy stało się jasne, że miasto osiągnęło konsensus i zgodziło się, że jest już po drugiej, cała trójka przestała w milczeniu wpatrywać się we własne buty.
— To by było tyle — mruknął Chidder.
— Biedny Cheesewright — dodał Arthur. — Tragiczna historia, jeśli się nad nią zastanowić.
— Owszem. Był mi winien cztery peny — zgodził się Chidder. — Chodźcie. Coś dla nas przygotowałem.
Król Teppicymon XXVII usiadł na łóżku i zasłonił rękami uszy, żeby stłumić ryk morskich fal. Dziś były wyjątkowo IIałaśliwe.
Zawsze huczały głośniej, kiedy czuł się nieswojo. Musiał się czymś zająć, żeby uwolnić od nich swe myśli. Mógłby posłać po Ptraci, swoją ulubioną podręczną. Była niezwykła. Jej śpiew zawsze dodawał mu otuchy. Życie wydawało się piękniejsze, kiedy milkła.
Albo wschód słońca. Zawsze go pocieszał. Przyjemnie było siedzieć opatulonym w koc na najwyższym dachu pałacu i patrzeć, jak mgły unoszą się znad rzeki, a wokół rozlewa się złocista fala. Ogarniało go wtedy miłe poczucie satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Choćby nawet nie wiedział, w jaki sposób ją wykonuje…
Wstał z łóżka, wsunął sandały i wyszedł z sypialni na szeroki korytarz, prowadzący do wielkich spiralnych schodów na dach. Kilka płonących trzcinowych pochodni oświetlało posągi innych miejscowych bogów, malowidła na ścianach, gdzie ruchliwe cienie odsłaniały stwory o psich głowach, rybich ciałach i pajęczych ramionach.
Znał te postacie od zawsze. Bez nich jego dziecięce koszmary byłyby całkiem nieukształtowane.
Morze… Morze widział tylko raz w życiu, jako chłopiec. Niewiele z niego pamiętał — oprócz rozmiaru. I szumu. I mew.
Prześladowały go. Zdawało się, że dużo lepiej sobie wszystko poukładały, te mewy. Chciałby powrócić kiedyś do tego świata jako jedna z nich. Oczywiście, jako faraon nie miał na to żadnych szans. Faraonowie nigdy nie wracają. Właściwie to nigdy nie odchodzą.
— Ale co to jest? — chciał wiedzieć Teppic.
— Spróbuj — zachęcił Chidder. — Tylko spróbuj. Druga okazja już ci się nie trafi. — Nie wypada tego marnować — zgodził się uprzejmie Arthur, spoglądając na delikatny wzór na talerzu. — Co to takiego te czerwone?
— To rzodkiewki — wyjaśnił lekceważąco Chidder. — Nie one są tu ważne. No, dalej.
Teppic sięgnął po drewniany widelec i nabił cienki jak papier płatek białej ryby. Szef squishi obserwował go czujnie z miną ojca uczestniczącego w pierwszych urodzinach syna. Podobnie, uświadomił sobie Teppic, jak wszyscy obecni w restauracji.
Przeżuwał ostrożnie. Mięso było słonawe, lekko gumowe, z delikatnym posmakiem kanału ściekowego.
— Dobre?
Kilku gości zaczęło klaskać.
— Inne — przyznał Teppic. — Co to jest?
— Najeżka głębinowa. — wyjaśnił Chidder. — Ale spokojnie — dodał, gdy Teppic stanowczo odłożył widelec. — Jest całkiem bezpieczna, pod warunkiem że usunie się całkowicie żołądek, wątrobę i cały układ trawienny. Dlatego jest taka droga. Przy najeżce głębinowej nie ma kogoś takiego jak marny kucharz. To najdroższe danie na świecie; ludzie piszą o nim poematy.
— Eksplozja smaku — mruknął Teppic, już opanowany.
Rybę musieli przyrządzić jak należy, w przeciwnym razie zostałby już w tej restauracji jako tapeta.
Ostrożnie ukłuł widelcem krojone korzenie, zajmujące pozostałą część talerza.
— A te co mogą mi zrobić? — zapytał.
— Jeśli nie przyrządza się ich dokładnie tak jak trzeba, przez sześć tygodni katastrofalnie reagują z kwasami żołądkowymi — odparł Chidder. — Przykro mi, ale pomyślałem, że powinniśmy uczcić egzamin najlepszym jedzeniem, na jakie możemy sobie pozwolić.
— Rozumiem. Ryba z frytkami dla Prawdziwych Mężczyzn.
— Mają tu ocet? — wymamrotał Arthur z pełnymi ustami. — Trochę groszku też by się przydało.
Za to wino było dobre, chociaż nie wyśmienite i nie pochodziło z jakiegoś świetnego rocznika. Ale Teppic dowiedział się wreszcie, dlaczego przez cały dzień bolała go głowa.
Było to zjawisko prekaca. Chidder kupił cztery butelki pozornie całkiem zwykłego białego wina. Kosztowało tak dużo, gdyż winogrona, z których je zrobiono, nie zostały jeszcze zasadzone[8].
Światło na Dysku porusza się wolno i leniwie. Nigdzie się nie spieszy. Po co? Przy prędkości światła wszystko jest tym samym miejscem. Król Teppicymon XXVII obserwował złocisty dysk płynący ponad krawędzią świata. Klucz żurawi wystartował znad spowitej w mgły rzeki.
Ciąży na mnie odpowiedzialność, powiedział do siebie. Nikt mu przecież nie wyjaśnił, jak można sprawić, żeby słońce wschodziło, rzeka wylewała i zboże rosło. Skąd mogliby wiedzieć? Przecież to on był bogiem. Powinien sam się orientować. Ale się nie orientował, więc szedł tylko przez życie z nadzieją, że wszystko będzie działać jak należy. I to chyba wystarczyło. Problem w tym, że gdyby nie działało, nie wiedziałby dlaczego. Wciąż nawiedzał go koszmar: Dios, najwyższy kapłan, budzi go rankiem, tyle że to wcale nie ranek, oczywiście, i wszystkie światła w pałacu płoną, a gniewny tłum pomrukuje w rozjaśnianej blaskiem gwiazd ciemności, i wszyscy patrzą na niego wyczekująco…
A on może tylko powiedzieć: „Przykro mi”.
To go przerażało. Jakże łatwo mógł sobie wyobrazić lód skuwający rzekę, szron pokrywający palmy i łamiący liście (które pękają na kawałki przy uderzeniu o zamarzniętą ziemię), ptaki spadające bez życia z nieba…
Padł na niego cień. Spojrzał zamglonymi od łez oczami na szary i pusty horyzont. W przerażeniu otworzył usta.
Wstał, odrzucił koc i błagalnie wzniósł ręce. Ale słońce zniknęło. Był bogiem, to było jego zadanie, jedyna rzecz, dla której żył na świecie. Zawiódł swój lud.
Słyszał w duchu gniewne okrzyki tłumu; wściekły ryk wypełniał umysł, aż jego rytm stał się równy, znajomy, dotarł do punktu, kiedy już nie przygniatał, ale pociągał go do siebie, w słoną błękitną pustynię, gdzie zawsze świeci słońce i gdzie smukłe kształty przemykają po niebie.
Faraon stanął na palcach, odchylił głowę, rozpostarł skrzydła. I skoczył.
Wznosząc się w niebo, ze zdziwieniem usłyszał za sobą głuche uderzenie. A słońce wynurzyło się zza chmur.
Później faraon był w związku z tym bardzo zakłopotany.
Trzech świeżo upieczonych skrytobójców zataczało się na ulicy, wciąż na granicy upadku, ale nigdy jakoś jej nie przekraczając. Próbowali śpiewać „Laska maga ma na czubku gałkę” równo, a przynajmniej w tej samej tonacji.
— I wielka jess i krągła, i waży trzy… — zawodził Chidder. — Do licha, w co wdepnąłem?
— Ktoś wie, gdzie jesteśmy? — zapytał Arthur.
— My… szliśmy do Domu Gildii — odparł Teppic. — Tyle że… Musieliśmy chyba źle skręcić, bo przed nami jest rzeka. Czuję ją. Czujność przebiła się przez alkoholowy pancerz Arthura.
— O tej porze nocy można tu spotkać niepse… niepie… groźnych ludzi — oznajmił.
— Tajest — odparł z satysfakcją Chidder. — Nas. I mamy na to papier. Zdaliśmy egzamin i w ogóle. Chciałbym zobaczyć takiego, który by z nami zaczął.
— Właśnie — potwierdził Teppic, pochylając się ku niemu w poszukiwaniu swego rodzaju oparcia. — Rozprujemy ich od tego, jakmutam, do cosia.
— Otóż to.
Niepewnym krokiem wkroczyli na Mosiężny Most.
Tymczasem istotnie niebezpieczni ludzie czaili się w mroku przedświtu. Obecnie znajdowali się o dwadzieścia kroków za trójką przyjaciół.
Złożony system przestępczych gildii nie uczynił Ankh-Morpork miastem bezpieczniejszym, a raczej zracjonalizował zagrożenie i zagwarantował mu stabilne i trwałe podstawy. Najważniejsze gildie pilnowały porządku na ulicach bardziej stanowczo i na pewno bardziej skutecznie, niż kiedykolwiek udało się to straży miejskiej. Faktem jest, że każdy niezależny i nielicencjonowany złodziej, schwytany przez Gildię Złodziei, szybko trafiał do aresztu w celu przeprowadzenia wywiadu środowiskowego i zbicia kolan gwoździami razem[9]. Jednakże zawsze znajdzie się kilka niespokojnych duchów, które wolą niepewne życie poza bezprawiem. Pięciu mężczyzn pasujących do tego opisu zbliżało się czujnie do trójki przyjaciół, by zaproponować im ofertę specjalną tego tygodnia: poderżnięcie gardła, rabunek i pogrzeb w rzecznym mule do wyboru.
Ludzie na ogół schodzą skrytobójcom z drogi, ze względu na instynktowne przekonanie, iż zabijanie ludzi za wielkie kwoty pieniędzy nie cieszy się aprobatą bogów (którzy na ogół wolą, by ludzie byli zabijani za niewielkie sumy albo całkiem za darmo) i może doprowadzić do chaosu czy dnia sądu. Bogowie głęboko wierzą w sprawiedliwość, w każdym razie sprawiedliwość dotyczącą istot ludzkich, i niekiedy wymierzają ją tak entuzjastycznie, że ludzie oddaleni o całe mile zmieniają się w butelki.
Jednakże czerń skrytobójców nie wszystkich przeraża, a w pewnych warstwach społeczeństwa zabicie skrytobójcy jest powodem do chwały. Podobnie jak w kulkach wygranie od mistrza jego zapasu.
Ogólnie rzecz biorąc, po deskach Mosiężnego Mostu zataczała się trójka pijanych jak bele skrytobójców. Ludzie podążający za nimi zamierzali zmienić ich w skrytobójców martwych jak kłody.
Chiddera zniosło na jednego z heraldycznych hipopotamów[10], stojących szeregiem na brzegu mostu od strony morza. Odbił się i zawisł na balustradzie.
— Niedobrze mi — poinformował.
— Nie krępuj się — zachęcił go Arthur. — Po to przecież są rzeki.
Teppic westchnął. Czuł przywiązanie do rzek, które — jego zdaniem — zostały stworzone, by mieć na wierzchu lilie wodne, a krokodyle w głębi. Ankh zawsze budziła w nim przygnębienie, ponieważ włożona do niej lilia wodna na pewno by się rozpuściła. Ankh zbierała ścieki z rozległych piaszczystych równin, sięgających aż do Ramtopów, a kiedy docierała do Ankh-Morpork (milion mieszkańców), można było ją nazwać płynną tylko dlatego, że poruszała się szybciej niż grunt wokół niej. Gdyby Chidder do niej zwymiotował, stałaby się pewnie minimalnie czyściejsza.
Spojrzał na cienką strużkę sączącą się między filarami mostu, po czym skierował wzrok ku szaremu horyzontowi.
— Słońce wschodzi — oznajmił.
— Nie pamiętam, żebym jadł coś takiego — wybełkotał Chidder.
Teppic odstąpił o krok, a nóż przemknął tuż koło jego nosa i wbił się w pośladek najbliższego hipopotama.
Pięć postaci wynurzyło się z mgły. Trzej skrytobójcy instynktownie zbliżyli się do siebie.
— Podejdźcie do mnie, a pożałujecie — jęknął Chidder. — Rachunek z pralni będzie potworny.
— No, no… Co my tu mamy? — rzucił główny rabuś. Są to słowa, jakie zwykle wypowiada się w podobnych okolicznościach.
— Jesteście z Gildii Złodziei, prawda? — zapytał Arthur.
— Nie — odparł herszt. — Jesteśmy niewielką, niereprezentatywną mniejszością, która psuje pozostałym dobre imię. Oddajcie nam, co macie cennego i broń, jeśli można. Oczywiście, w niczym nie zmieni to rezultatu, ale grabienie trupów jest nieprzyjemne i poniżające.
— Moglibyśmy się na nich rzucić — zauważył niepewnie Teppic.
— Nie licz na mnie — rzekł Arthur. — Nie dałbym rady znaleźć własnego tyłka, nawet z atlasem w ręku.
— Pożałujecie, jak zwymiotuję — dodał Chidder.
Teppic pamiętał o nożach ukrytych w rękawach. I o doprawdy minimalnej szansie, że zdąży chwycić któryś z nich na czas, by jeszcze nim rzucić.
W takich chwilach niezwykle istotna jest pociecha religijna. Odwrócił się i spojrzał na słońce, które właśnie wyłoniło się zza chmur.
Pośrodku dostrzegł maleńki czarny punkcik.
Zmarły król Teppicymon XXVII otworzył oczy. — Latałem — wyszeptał. — Pamiętam, że miałem skrzydła. Co ja tutaj robię? Spróbował wstać. Przez chwilę odczuwał ciężar, który nagle zniknął, i wtedy niemal bez wysiłku stanął. Spojrzał w dół, by sprawdzić, co wywołało taki efekt.
— Ojej — powiedział.
Kultura rzecznego królestwa miała wiele do powiedzenia na temat śmierci i tego, co dzieje się później. Co więcej, miała bardzo mało do powiedzenia o życiu, uznając je za coś w rodzaju nieprzyjemnego preludium głównego spektaklu, przez które trzeba przejść jak najszybciej i tak uprzejmie, jak to tylko możliwe. Dlatego też faraon szybko doszedł do wniosku, że jest martwy. Podstawową przesłanką był widok własnego okaleczonego ciała na piasku.
Wszystko okrywała szarość. Okolica wyglądała widmowo, jakby mógł przez nią przejść na wylot.
Oczywiście, pomyślał. Prawdopodobnie mogę. Zatarł odpowiedniki rąk. To jest to, pomyślał. Teraz dopiero będzie ciekawie; teraz zacznę prawdziwe życie.
DZIEŃ DOBRY, odezwał się głos za jego plecami. Król odwrócił się.
— Witam — powiedział. — Ty pewnie jesteś… ŚMIERĆ, wyjaśnił Śmierć. Król był wyraźnie zdziwiony.
— Zawsze sądziłem, że Śmierć przybywa jako ogromny trójgłowy skarabeusz.
Śmierć wzruszył ramionami. TERAZ JUŻ WIESZ.
— Co to jest, co trzymasz w ręce? TO? TO KOSA.
— Dziwny przedmiot, prawda? Myślałem, że Śmierć nosi Bicz Łaski i Rwący IIak Sprawiedliwości.
Śmierć wyglądał, jakby się nad tym zastanawiał. W CZYM? zapytał.
— Słucham?
NADAL MOWA O GIGANTYCZNYM ŻUKU?
— Aha. W czułkach, jak przypuszczam. Chociaż zdaje mi się, że na którymś z fresków w pałacu miał ręce. — Król zawahał się. — Głupio to brzmi, kiedy się o tym opowiada. Niby jak, wielki żuk z rękami? I głową ibisa, o ile sobie przypominam.
Śmierć westchnął. Nie był istotą Czasu, zatem przeszłość i przyszłość stanowiły dla niego jedno, jednak w pewnym okresie starał się pojawiać w takiej formie, jakiej oczekiwał klient. Nie szło mu łatwo, gdyż nie dało się ustalić, czego klient oczekuje, dopóki nie umarł. W końcu Śmierć zdecydował, że ponieważ i tak nikt nie oczekuje własnego zgonu, równie dobrze można się trzymać wygodnego czarnego płaszcza z kapturem — eleganckiego, znajomego i przyjmowanego wszędzie, jak najlepsze karty kredytowe.
— Zresztą mniejsza z tym — zakończył faraon. — Musimy już iść, jak sądzę. DOKĄD?
— Nie wiesz?
MAM TU JEDYNIE DOPILNOWAĆ, BYŚ UMARŁ W WYZNACZONYM CZASIE. CO DALEJ, TO JUŻ TWOJA SPRAWA.
— No tak… — Król odruchowo poskrobał się w podbródek. — Pewnie muszę zaczekać, aż zakończą przygotowania i tak dalej. Zmumifikują mnie. I zbudują tę przeklętą piramidę. Hm… Czy mam tkwić tutaj i czekać na to wszystko?
TAK PRZYPUSZCZAM.
Śmierć pstryknął palcami. Wspaniały biały rumak przerwał skubanie jakichś liści w ogrodzie i podbiegł truchtem.
— Aha. No cóż, najwyżej będę patrzył w drugą stronę. Wiesz, najpierw wyciągają człowiekowi wszystkie miękkie części.
Niewielka zmarszczka pojawiła mu się na czole. Sprawy, które za życia uważał za bardzo rozsądne, teraz wydawały się nieco podejrzane.
— To w celu zachowania ciała, żeby mogło zacząć nowe życie w Świecie Zmarłych — dodał, nieco oszołomiony. — A potem owijają cię bandażami. Przynajmniej to wydaje się logiczne.
Potarł nos.
— Ale później wkładają ci do piramidy całe to jedzenie i picie… Trochę bez sensu, mam wrażenie.
A GDZIE WTEDY ZNAJDUJĄ SIĘ ORGANY WEWNĘTRZNE?
— I to jest najzabawniejsze. Są w dzbanach w sąsiedniej komorze. — W głosie króla zabrzmiało zwątpienie. — Do piramidy taty włożyliśmy nawet wściekle wielki model powozu. — Zmarszczył czoło. — Solidne drewno — dodał, na wpół do siebie. — Cały pozłacany. I czternaście drewnianych wołów, żeby go ciągnęły. A potem przywaliliśmy wejście strasznie ciężkim kamieniem…
Spróbował się zastanowić i odkrył, że to zaskakująco łatwe. Chłodną, czystą strugą wlewały się do umysłu nowe idee. Dotyczyły gry światła na kamieniach, głębokiego błękitu nieba, niezliczonych możliwości, jakie proponował rozciągający się wokół świat. Teraz, kiedy nie miał już ciała, nękającego swoimi potrzebami, ów świat wydawał się pełen niespodzianek. Niestety, jedną z pierwszych był fakt, że większość z tego, co uważał za prawdę, teraz było tak pewne i niezmienne jak gaz bagienny. A także wiedza, że teraz kiedy mógł wreszcie tym światem się cieszyć, miał zostać pochowany w piramidzie.
Kiedy człowiek umiera, po pierwsze traci życie. A zaraz potem złudzenia.
WIDZĘ, ŻE MASZ WIELE DO PRZEMYŚLENIA, zauważył Śmierć, wskakując na siodło. A TERAZ, JEŚLI POZWOLISZ…
— Zaczekaj chwilę! TAK?
— Kiedy… kiedy spadałem, mógłbym przysiąc, że latam. NATURALNIE BOSKA CZĘŚĆ CIEBIE LATAŁA. TY SAM JESTEŚ TERAZ W PEŁNI ŚMIERTELNIKIEM.
— Śmiertelnikiem?
MOŻESZ MI WIERZYĆ. ZNAM SIĘ NA TYM.
— Hm… Słuchaj, jest jeszcze kilka pytań…
ZAWSZE JEST. PRZYKRO MI.
Śmierć uderzył konia piętami i zniknął.
Król został sam. Po chwili kilku służących przybiegło wzdłuż muru pałacu. Zwolnili, widząc ciało, i podeszli bardzo ostrożnie.
— Czy dobrze się czujesz, o wysadzany klejnotami władco słońca? — odezwał się jeden z nich.
— Nie, wcale nie — burknął król, którego podstawowe przekonania na temat wszechświata doznały właśnie poważnego wstrząsu, a to nikomu nie poprawia nastroju. — W tej chwili jestem akurat martwy. Zadziwiające, nieprawdaż — dodał z goryczą.
— Czy nas słyszysz, o boski stwórco poranka? — zapytał drugi służący, podchodząc bliżej.
— Właśnie spadłem na głowę ze stustopowego muru! — wrzasnął król.
— On nas chyba nie słyszy, Jahmecie — doszedł do wniosku jeszcze inny.
— Słuchajcie — powiedział król, którego niecierpliwości dorównywała jedynie całkowita niezdolność służących do usłyszenia choćby jednego słowa. — Musicie odszukać mojego syna i przekazać mu, żeby dał sobie spokój z piramidą, przynajmniej dopóki sobie tego nie przemyślę. W całym tym systemie życia po śmierci jest jedna czy dwie kwestie, które wydają się wzajemnie sprzeczne i…
— Może krzyknę? — zaproponował Jahmet.
— Nie sądzę, żebyś zdołał krzyknąć tak głośno. Myślę, że on nie żyje.
Jahmet spojrzał z uwagą na sztywniejące zwłoki.
— Niech to piekło… — rzucił po chwili. — To znaczy, że jutro demony wzięły.
Słońce, nieświadome faktu, że to jego ostatnie wystąpienie, nadal płynęło swobodnie ponad krawędzią świata. A od strony jego tarczy, szybciej niż powinien latać porządny ptak, mewa frunęła do Ankh-Morpork, do Mosiężnego Mostu i ośmiu nieruchomych postaci, do jednej zapatrzonej twarzy…
Mewy spotykało się w Ankh-Morpork dość często. Ta jednak, przelatując nad grupą, wydala jeden długi, gardłowy krzyk. Słysząc go, trzej rabusie wypuścili noże. Nic, co nosi pióra, nie powinno być zdolne do takich głosów. Ten dźwięk miał w sobie pazury.
Ptak zatoczył ciasny krąg, zatrzepotał skrzydłami i przysiadł na poręcznym drewnianym hipopotamie, skąd obłąkanymi, czerwonymi oczkami spoglądał na całą grupę.
Herszt bandytów oderwał od mewy zafascynowany wzrok akurat na czas, by usłyszeć Arthura.
— To jest nóż do rzutów numer dwa. Moja celność przy rzutach nożem sięga dziewięćdziesięciu sześciu procent. Które oko nie jest ci potrzebne?
Herszt spojrzał na niego. Co do pozostałych młodych skrytobójców, to jeden wciąż wpatrywał się w ptaka, a drugi pracowicie i głośno wymiotował do rzeki.
— Jesteś tylko jeden — powiedział herszt. — A nas jest pięciu.
— Ale już niedługo będzie was czterech — odparł Arthur.
Powoli, jak w oszołomieniu, Teppic wyciągnął rękę. Z normalną mewą efektem byłaby strata kciuka, ale to ptaszysko wskoczyło mu na palec z wyniosłą miną właściciela wracającego na starą plantację.
Ten fakt zaniepokoił złodziei jeszcze bardziej. Uśmiech Arthura też nie poprawiał im nastroju.
— Ładny ptaszek — stwierdził herszt, bezsensownie wesołym tonem człowieka głęboko zatroskanego.
Teppic jak we śnie gładził głowę ptaka.
— Myślę, że jeśli sobie pójdziecie, będzie to świetny pomysł — poradził Arthur.
Mewa przeniosła się Teppicowi na nadgarstek. Ściskając przegub łapami z błoną pławną i rozkładając skrzydła dla zachowania równowagi, powinna wyglądać zabawnie. Ale nie; sprawiała wrażenie wypełnionej ukrytą mocą, jakby była orłem incognito. Kiedy otworzyła dziób, odsłaniając śmiesznie fioletowy język, można było wyczytać w tym sugestię, że potrafi o wiele więcej, niż tylko zagrozić pozostawionej na plaży kanapce z pomidorem.
— To czary? — zapytał jeden z rabusiów, ale koledzy szybko go uciszyli.
— To już pójdziemy — oznajmił herszt. — Przepraszam za nieporozumienie…
Teppic rzucił mu ciepły, roztargniony uśmiech.
I wtedy wszyscy usłyszeli cichy, narastający dźwięk. Sześć par oczu zwróciło się w dół. Chidder już wcześniej zajął właściwą pozycję.
Pod nimi, sunąc mrocznie po wyschniętym błocie, wzbierała Ankh.
Dios, premier i najwyższy spośród najwyższych kapłanów, nie był człowiekiem z natury religijnym. U najwyższego kapłana nie jest to cecha pożądana — wpływa na oceny i czyni człowieka mało stanowczym. Niech tylko zacznie wierzyć w różne rzeczy, a całe rządy zmieniają się w farsę.
Nie znaczy to, że miał coś przeciwko wierze. Ludzie potrzebują wiary w bogów, choćby dlatego, że tak trudno jest wierzyć w ludzi. Bogowie są niezbędni. Wymagał tylko, żeby trzymali się z daleka i pozwolili mu działać po swojemu.
Trzeba przyznać, że wyglądał odpowiednio do swojej roli. Jeśli geny uznały za stosowne dać komuś wysoki wzrost, łysą głowę i nos, którym można kuć skały, z pewnością miały w tym jakiś określony cel.
Instynktownie nie ufał ludziom, którym religia przychodziła zbyt łatwo. Religijni z natury, uważał, są chwiejni, skłonni do wędrówek po pustyni i doznawania objawień — jakby bogowie zniżali się do takich aktów. Tacy ludzie niczego nie potrafią zrobić porządnie. Przychodzi im na przykład do głowy, że rytuały nie są ważne. Albo że można rozmawiać z bogami bezpośrednio. Dios wiedział — miał tę nieugiętą, niezmienną pewność — że bogowie Djelibeybi lubią rytuały, tak jak wszyscy. W końcu bóg przeciwny rytuałom byłby jak ryba przeciwna wodzie.
Dios siedział na stopniach tronu z laską na kolanach i przekazywał rozkazy króla. Fakt, że aktualnie nie były wydawane przez króla, nie stanowił problemu. Dios był najwyższym kapłanem przez… tak, przez więcej lat, niż chciał pamiętać. Wiedział doskonale, jakie rozkazy może wydawać rozsądny król. I je przekazywał.
W każdym razie na tronie leżało Oblicze Słońca, a to najważniejsze. Oblicze Słońca było wykutą ze złota, osłaniającą całą głowę maską, noszoną przez władców podczas publicznych wystąpień. Miała wyraz — według bluźnierców — dobrodusznego lenistwa. Od tysięcy lat symbolizowała władzę Djelibeybi. Z jej powodu bardzo trudno było odróżnić jednego króla od drugiego.
Ten fakt także był niezwykle symboliczny, chociaż nikt już nie pamiętał, co symbolizuje.
W Starym Państwie istniało wiele takich zjawisk. Na przykład laska, którą Dios trzymał na kolanach, ze swoimi wyjątkowo symbolicznymi wężami, zwiniętymi symbolicznie wokół alegorycznego kija do poganiania wielbłądów. Ludzie wierzyli, że daje ona najwyższym kapłanom władzę nad bogami i umarłymi, ale była to prawdopodobnie metafora, to znaczy kłamstwo.
Dios zmienił pozycję.
— Czy przeprowadzono króla do Komnaty Wyjścia? — zapytał. Stojący kręgiem niżsi kapłani skinęli głowami.
— Bardzo dobrze. Czy budowniczy piramid otrzymał już instrukcje?
Wystąpił Hoot Koomi, najwyższy kapłan Khefina o Dwóch Twarzach, Boga Bram.
— Pozwoliłem sobie dopilnować tego osobiście, o Diosie — wyszeptał.
Dios zabębnił palcami po lasce.
— Tak. Nie wątpię, że sobie pozwoliłeś.
Stan kapłański oczekiwał powszechnie, że Koomi zostanie następcą Diosa, gdyby Dios naprawdę umarł, chociaż czekanie na jego śmierć nigdy nie było satysfakcjonującym zajęciem. Jedyna opinia przeciwna pochodziła od samego Diosa, który — gdyby miał przyjaciół — wyjawiłby im pewne warunki, jakie musiałyby być spełnione wcześniej, na przykład kaktusy rosnące na rękach, latające świnie i on, Dios, widziany osobiście w Piekle. Zapewne dodałby także, że jedyną różnicą między Koomim a świętym krokodylem jest zasadnicza uczciwość celów krokodyla.
— Bardzo dobrze — powiedział Dios.
— Jeśli wolno mi przypomnieć waszej eminencji… — odezwał się znowu Koomi.
Twarze pozostałych kapłanów były przyjemnie bez wyrazu.
— Słucham, Koomi.
— Książę, o Diosie. Czy został wezwany?
— Nie.
— Więc skąd będzie wiedział?
— Będzie wiedział — rzekł stanowczo Dios.
— Jakże się to stanie?
— Będzie wiedział. A teraz jesteście wolni. Idźcie, zajmijcie się swoimi bogami.
Wyszli pospiesznie, pozostawiając samotnego Diosa na stopniu tronu. Zajmował tę pozycję od tak dawna, że wyżłobił nawet wgłębienie w kamieniu. Pasował do niego doskonale.
Oczywiście, że książę się dowie. To właśnie jest porządek rzeczy.
Ale w zakamarkach umysłu, wyżłobionych głęboko przez lata rytuałów i przestrzegania tradycji, Dios dostrzegł pewien niepokój. Nie był tam na swoim miejscu. Niepokój to coś, co przytrafia się innym. Dios nie zaszedłby tak wysoko, gdyby pozwalał sobie na zwątpienie. A jednak w głębi tkwiła maleńka myśl, maleńka pewność, że z nowym królem będą kłopoty.
No cóż, chłopiec się nauczy. Wszyscy się uczyli.
Zmienił pozycję i skrzywił się. Wróciły bóle i zdrętwienie, a na to nie mógł pozwolić. Przeszkadzały mu w wypełnianiu obowiązków, a obowiązki są święte.
Znów musi odwiedzić nekropolię. Jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Nie jest sobą, to chyba jasne.
— Więc kim jest? — zdziwił się Chidder. Chociaż już nie pijani, chlapiąc, brnęli ulicą, tym niezgrabnym krokiem dwóch ludzi, próbujących sterować trzecim. Teppic szedł między nimi, ale w sposób pozwalający wierzyć, że jego umysł nie ma z tym nic wspólnego.
Wokół nich otwierały się drzwi, padały przekleństwa, słychać było przeciągane na piętro meble.
— W górach musiała szaleć potworna burza — zauważył Arthur.
— Nawet wiosną nie ma takiej powodzi.
— Może powinniśmy mu spalić jakieś pióra pod nosem? — zaproponował Chidder.
— Najlepiej tej przeklętej mewy — burknął Arthur.
— Jakiej mewy?
— Przecież ją widziałeś.
— Ale co z nią?
— Widziałeś, prawda? — W oczach Arthura zapłonęła mroczna niepewność. W całym zamieszaniu mewa zniknęła.
— Byłem zajęty czymś innym — przypomniał skromnie Chidder.
— To pewnie przez te miętowe płatki, które nam podali do kawy. Od razu pomyślałem, że są trochę nieświeże.
— Stanowczo niesamowity był ten ptak — stwierdził Arthur. — Wiesz co? Postawmy go gdzieś, bo muszę wylać wodę z butów.
Niedaleko zauważyli piekarnię. Drzwi były otwarte, żeby świeże bochenki ostygły w porannym chłodzie. Oparli Teppica o ścianę.
— Wygląda, jakby ktoś walnął go w głowę — ocenił Chidder. — Ale nie walnął, prawda?
Arthur pokręcił głową. Twarz Teppica stężała w łagodnym uśmiechu. W cokolwiek wpatrywały się jego oczy, nie przebywało to w normalnym układzie wymiarów.
— Trzeba go doprowadzić do gildii^ do medyka…
Arthur urwał. Wokół rozlegał się niezwykły, szeleszczący dźwięk. Bochenki chleba podskakiwały na blachach. Jeden czy dwa leżały na podłodze i wirowały jak przewrócone na grzbiet chrabąszcze.
I nagle skórki pękły i z chleba strzeliły setki zielonych pędów.
W ciągu kilku sekund na blachach falował łan młodego zboża; zaczynało się już kłosić i zginać pod ciężarem ziarna. Arthur i Chidder przemaszerowali między nimi z kamiennymi twarzami, pokonując stumetrówkę nonszalanckim spacerkiem i mocno trzymając między sobą Teppica.
— Czy on to wszystko robi?
— Mam przeczucie… — Arthur obejrzał się na wypadek, gdyby jacyś rozgniewani piekarze wyszli na ulicę i zauważyli swoje agresywnie pełnoziarniste wypieki. I zatrzymał się tak nagle, że dwaj pozostali zakręcili się wokół niego jak ster wokół osi.
Przyjrzeli się uważnie brukowi.
— Niecodziennie widuje się coś takiego — zauważył po chwili Chidder.
— Chodzi ci o to, jak trawa i różne zielska wyrastają w każdym miejscu, którego dotknął stopą?
— Tak.
Spojrzeli na siebie. Potem, jak jeden mąż, spuścili wzrok na buty Teppica. Przyjaciel stał już po kostki w zieleni; młode pędy przeciskały się przez pękające, wiekowe brukowce.
Bez słowa chwycili go pod łokcie i unieśli nad ziemię.
— Medyk — oświadczył Arthur.
— Medyk — zgodził się Chidder.
Ale już wtedy wiedzieli, że sprawa wymaga czegoś więcej niż gorących kompresów.
Doktor odsunął się.
— Prosta sprawa — oświadczył, po krótkim zastanowieniu.
— Przypadek mortis portalis tackulatumz komplikacjami. — Co to znaczy? — zapytał Chidder. Doktor prychnął pogardliwie.
— W języku laików — wyjaśnił — jest martwy jak kłoda.
— A jakie są te komplikacje? Doktor rozejrzał się nerwowo.
— Ciągle oddycha — stwierdził. — Patrzcie, jego puls aż brzęczy, a temperaturę ma taką, że można by na nim smażyć jajka.
Zawahał się, świadom, że tłumaczenie jest zapewne zbyt jasne i zrozumiale. Medycyna na Dysku była nową sztuką i nie zajdzie daleko, jeśli ludzie będą ją rozumieli.
— Pyrocerebrum ouerfculinaire — oznajmił, wyszukawszy w pamięci odpowiednie słowa.
— Ale co pan może na to poradzić? — zapytał Arthur.
— Nic. On jest martwy. Wszystkie badania medyczne o tym świadczą. Zatem, hm… pochowajcie go w chłodnym miejscu i niech w przyszłym tygodniu zgłosi się na badania kontrolne. Za dnia, jeśli można.
— Przecież on oddycha!
— To odruchowe skurcze, mogące zmylić laika — wyjaśnił swobodnie doktor.
Chidder westchnął. Podejrzewał, że gildia — mająca w końcu bardzo szerokie doświadczenia z ostrymi nożami i złożoną wewnętrzną budową organizmu — o wiele lepiej potrafiła stawiać podstawowe diagnozy niż medycy. Owszem, gildia zabijała ludzi, ale nie oczekiwała za to wdzięczności.
Teppic otworzył oczy.
— Muszę wracać do domu — powiedział.
— Martwy, tak? — mruknął Chidder. Doktor okazał się chlubą swej profesji.
— Często się zdarza, że zwłoki wydają po śmierci odgłosy — tłumaczył dzielnie. — Mogą przestraszyć krewnych i… Teppic usiadł gwałtownie.
— Zdarza się również, że skurcze mięśni sztywniejącego ciała w pewnych okolicznościach… — zaczął doktor, ale stracił do tego serce.
Nagle przyszedł mu do głowy inny pomysł.
— To rzadkie i tajemnicze schorzenie — oznajmił. — Ostatnio często spotykane. Wywołane przez… przez… przez coś tak małego, że w żaden sposób nie da się wykryć — dokończył z pełnym satysfakcji uśmiechem. Świetne wytłumaczenie, sam musiał to przyznać. Trzeba je zapamiętać.
— Bardzo dziękujemy. — Chidder otworzył drzwi i pchnął go za próg. — Następnym razem, kiedy będziemy się czuli naprawdę doskonale, na pewno pana wezwiemy.
— To prawdopodobnie wyraz — mówił doktor, łagodnie lecz stanowczo wypychany za próg. — Złapał wyraża, mnóstwo ich teraz… Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Teppic zsunął nogi z łóżka i chwycił się za głowę.
— Muszę wracać do domu — powtórzył.
— Dlaczego? — spytał Arthur.
— Nie wiem. Królestwo mnie potrzebuje.
— O ile pamiętam, nie tęskniłeś za nim… — zaczął Arthur. Teppic Zamachał rękami.
— Proszę — powiedział. — Nie chcę, żeby ktoś mi podawał rozsądne argumenty. Nie chcę, żebyście mi tłumaczyli, że powinienem odpocząć. To bez znaczenia. Wrócę do kraju jak najszybciej. Nie „muszę wrócić”, rozumiecie. Wrócę. A ty możesz mi pomóc, Chiddy.
— Jak?
— Twój ojciec ma niezwykle szybki statek, który wykorzystuje do przemytu — odparł spokojnie Teppic. — Wypożyczy mi go w zamian za przychylne rozważenie przyszłych umów IIandlowych. Jeśli odpłyniemy w ciągu godziny, dotrę na miejsce na czas.
— Mój ojciec jest uczciwym kupcem!
— Wręcz przeciwnie. Siedemdziesiąt procent jego zeszłorocznych przychodów pochodziło z nieopodatkowanego IIandlu następującymi towarami… — Teppic wbił wzrok w pustkę. — Z nielegalnego przewozu gullan i leucharów, dziewięć procent. Z przemytu nie-opodatkowanych…
— No dobrze, w trzydziestu procentach uczciwym — zgodził się Chidder. — To o wiele bardziej niż większość. Lepiej mi powiedz, skąd o tym wiesz. I to szybko.
— Ja… nie mam pojęcia. Kiedy… spałem, zdawało mi się, że wiem wszystko. Wszystko o wszystkim. Myślę, że mój ojciec nie żyje.
— Och — westchnął Chidder. — Niech to… Strasznie mi przykro.
— Nie, to nie tak. On właśnie tego pragnął. Mam wrażenie, że na to czekał. W naszej rodzinie śmierć jest chwilą, w której zaczynamy, no wiesz, cieszyć się życiem. Przypuszczam, że on się cieszy.
Tymczasem faraon siedział na rezerwowym bloku kamienia w ceremonialnej komnacie przygotowań i patrzył, jak jego miękkie części są delikatnie wyjmowane z ciała i wkładane do specjalnych naczyń zwanych kanopami.
Tę scenę nieczęsto oglądają ludzie — a w każdym razie ludzie osobiście zainteresowani.
Faraon trochę się zirytował. Co prawda oficjalnie nie zamieszkiwał już swego ciała, jednak wciąż był z nim połączony rodzajem okultystycznych więzów. Trudno mu zatem było patrzeć spokojnie na dwóch rzemieślników z rękami po łokcie w jego wnętrznościach. Ich żarty też go nie śmieszyły.
Zwłaszcza że był, co oczywiste, ich celem.
— Spójrzcie, mistrzu Dilu — zawołał Gern, pulchny, rumiany młody człowiek i, jak król się zorientował, nowy uczeń. — Patrzcie… tutaj… zaraz, zaraz… jest: wasze imię w podrobach… Miał was na wątrobie, rozumiecie?
— Włóż ją do kanopy, chłopcze — odparł znużony Dii. — A skoro już o tym mowa, to nie przepadam za dowcipami Gufla Giwa.
— Przepraszam, mistrzu.
— Przy okazji, podaj IIak płucny numer trzy, masz go pod ręką.
— Już podaję, mistrzu.
— I nie szturchaj mnie. To delikatna część.
— Pewno.
Król zajrzał Dilowi przez ramię.
Gern tymczasem działał po swojej stronie. Nagle gwizdnął przeciągle.
— Patrzcie, jaki to ma kolor! — zawołał. — Kto by pomyślał… Czy oni coś jedzą, i to dlatego? Dii westchnął.
— Odłóż to do dzbana, Gern.
— Już się robi, mistrzu. Mistrzu?
— Słucham, chłopcze.
— Który kawałek ma w sobie boga?
Dii zerknął w głąb królewskiego nozdrza. Starał się skoncentrować.
— Takie rzeczy załatwia się, zanim tu się trafi — tłumaczył cierpliwie.
— Zastanawiałem się, bo nie ma dla niego naczynia.
— Nie. Niemożliwe. To musiałoby być bardzo dziwne naczynie, Gern.
Gern był nieco rozczarowany.
— Aha… To znaczy, że jest całkiem zwyczajny?
— W ściśle organicznym sensie — odparł Dii stłumionym głosem.
— Nasza mama mówi, że był całkiem dobrym królem — oznajmił Gern. — Jak myślicie?
Dii znieruchomiał z kanopą w dłoni. Po raz pierwszy zastanowił się nad odpowiedzią.
— Nie myślę o tym, dopóki ich tu nie przyniosą — przyznał po chwili. — Przypuszczam, że był lepszy niż większość. Ładna para płuc, czyste nerki, piękne, duże zatoki, a to u królów cenię najbardziej. — Dii zerknął na stół i wydał wyrok profesjonalisty. — Sama przyjemność przy nim pracować.
— Nasza mama mówi, że miał serce na właściwym miejscu — dodał Gern.
Król, siedzący ponuro w kącie, smętnie pokiwał głową. Owszem, pomyślał. Słój trzeci, górna półka.
Dii wytarł szmatą ręce i westchnął. Prawie trzydzieści pięć lat w pogrzebowym interesie dało mu pewną rękę, filozoficzne podejście i silne zainteresowanie wegetarianizmem, a także zmysł słuchu czulszy niż u zwykłych ludzi. Teraz był niemal pewien, że tuż za jego uchem ktoś także westchnął.
Król powlókł się ponuro na drugi koniec komnaty i spojrzał w głąb mętnej cieczy w kadzi przygotowawczej.
Zabawne… Kiedy żył, wszystko to wydawało mu się rozsądne, wręcz oczywiste. Teraz, po śmierci, widział w całej ceremonii zwykłe marnowanie energii.
Poza tym zaczynał się denerwować. Patrzył, jak Dii i jego uczeń sprzątają warsztat, spalają jakieś ceremonialne żywice, unoszą go… je… w górę, z szacunkiem niosą przez komnatę i delikatnie wsuwają w oleisty odmęt konserwantu.
Teppicymon XXVII spoglądał przez zamgloną głębię na własne ciało leżące na dnie jak ostatni marynowany korniszon w słoiku.
Obejrzał się na ułożone w kącie worki. Były pełne siana. Nikt nie musiał mu tłumaczyć, do czego miało posłużyć.
Łódź nie sunęła. Przewijała się przez wodę, tańcząc po falach na czubkach dwunastu wioseł, mknąc jak plama ropy, szybując jak ptak. Była matowoczarna i miała kształt rekina.
Nie było dobosza, który by wybijał rytm. Łódź nie potrzebowała dodatkowego obciążenia. Poza tym dobosz chciałby pewnie zabierać kompletne wyposażenie, razem z batem.
Teppic siedział między rzędami milczących wioślarzy, w wąskim zagłębieniu służącym za ładownię. Lepiej nie zgadywać, na jaki towar. Łódź sprawiała wrażenie przeznaczonej do przewożenia niewielkich ilości czegoś, za to bardzo prędko i tak, żeby nikt tego nie zauważył. Wątpił, czy Gildia Przemytników wie o jej istnieniu. Nie spodziewał się, że IIandel jest tak interesującym zajęciem.
Trafili do delty z podejrzaną łatwością. Ile razy, zastanowił się Teppic, ten bezgłośny cień przemykał w górę Djelu? Wśród aromatów tajemniczego poprzedniego ładunku wyczuwał zapachy domu. Krokodyle łajno. Pyłek trzcin. Kwiaty lilii wodnych. Brak kanalizacji. Ostry odór lwów i cuchnący hipopotamów.
Pierwszy wioślarz stuknął go lekko w ramię, każąc wstać. Przytrzymał Teppica, gdy ten zstąpił przez burtę w płytką wodę. Zanim chłopiec dobrnął do brzegu, łódź zawróciła i teraz była tylko cieniem cienia, ledwie widocznym po stronie ujścia.
Jako że był z natury ciekawy, Teppic zastanowił się, gdzie łódź się ukryje za dnia. Wyglądała, jakby zaprojektowano ją do podróży wyłącznie pod osłoną ciemności. Uznał, że prawdopodobnie przyczai się gdzieś w wysokich trzcinach na płyciznach delty.
A że był teraz królem, zanotował w pamięci, żeby polecić regularne patrolowanie tych trzcin. Król powinien wiedzieć, co się dzieje w państwie.
Zatrzymał się, po kostki w mętnej wodzie. Kiedyś już wiedział wszystko.
Arthur paplał coś o mewach, rzekach i bochenkach wypuszczających pędy, co sugerowało, że za dużo wypił. Teppic pamiętał tylko, że przebudził się z uczuciem ogromnej straty, gdy pamięć rozsypała nowe skarby, nie mogąc ich utrzymać. To było jak coś, co przychodzi w snach i znika rankiem. Wiedział wszystko, ale gdy tylko próbował coś sobie przypomnieć, natychmiast wyciekało mu z głowy jak z dziurawego wiadra.
Pozostało jednak nowe uczucie. Przedtem jego życie toczyło się wolno, pod wpływem okoliczności. Teraz mknęło po lśniących szynach. Może nie nadawał się na skrytobójcę, ale wiedział, że potrafi być królem.
Stopy wyczuły twardy grunt. Łódź dobiła do brzegu trochę poniżej pałacu. Błękitne w świetle księżyca flary piramid rozjaśniały mrok znajomym blaskiem.
Mieszkania szczęśliwie zmarłych występowały we wszelkich rozmiarach, choć oczywiście nie we wszystkich kształtach. W pobliżu miasta stały gęsto, jakby umarli szukali towarzystwa.
I nawet te najstarsze były całe. Nikt nie pożyczył z nich kamieni do budowy domów czy dróg. Teppic czuł z tego powodu niejasną dumę. Nikt nie złamał pieczęci na drzwiach i nie zawędrował do wnętrza, by sprawdzić, czy umarli nie mają jakichś starych, niepotrzebnych skarbów. I codziennie, niezawodnie, przynoszono żywność do niewielkich antyszambrów; jadalnie umarłych zajmowały dużą część pałacu.
Czasami żywność znikała, czasami nie. Kapłani jednak nie dopuszczali żadnych wątpliwości. Niezależnie od tego, czy żywność została skonsumowana, czy nie, była zjadana przez umarłych. Zapewne im smakowała — nigdy nie narzekali, choć nigdy też nie przychodzili po dokładkę.
Dbajcie o zmarłych, powtarzali kapłani, a oni zadbają o was. W końcu to ich jest więcej.
Teppic rozsunął trzciny. Obciągnął ubranie, strzepnął trochę błota z rękawa i ruszył w stronę pałacu.
Przed nim, ciemny na tle światła flar, stał ogromny posąg Khufta. Siedem tysięcy lat temu Khuft wyprowadził swój lud z… Teppic nie pamiętał, ale prawdopodobnie z jakiegoś miejsca, gdzie im się nie podobało, i to z rozsądnych powodów — w takich chwilach żałował, że nie zna lepiej historii. W każdym razie Khuft modlił się na pustyni i bogowie tego miejsca ukazali mu Stare Państwo. Wkroczył w nie oto i wziął je w posiadanie, by stało się siedzibą dla zrodzonych z jego nasienia. W każdym razie coś w tym stylu. Było tam chyba więcej „oto” i jeszcze kilka „zaprawdę”, z dodatkiem mleka i miodu. Ale widok wielkiego oblicza patriarchy, jego wyciągniętej ręki, podbródka, którym można by kruszyć kamienie, dumnie rysującego się w blasku flar, powiedział Teppicowi to, czego się domyślał.
Był w domu i nigdy go już nie opuści.
Zaczęło wschodzić słońce.
Największy żyjący matematyk na Dysku, a przy tym ostatni w Starym Państwie, położył się w swoim boksie i przeliczył źdźbła słomy w podściółce. Potem oszacował liczbę gwoździ w ścianach. Następnie poświęcił kilka minut ma dowiedzenie, że ciało rezonansów automorficznych ma półskończoną liczbę nierozwiązalnych ideałów pierwszych. Później, żeby jakoś zabić czas, raz jeszcze zjadł swoje śniadanie.