III

Wszystko, co istnieje, zmienia się w czasie. Każde środowisko zmienia się w czasie.

Środowiskiem zawierającym w sobie wszystkie inne jest wszechświat. Wszechświat jest zdefiniowany wyłącznie przez prawa fizyki.

Dla danego środowiska istnieje tylko jedna Forma Doskonała. We wszechświecie istnieje tylko jedna Forma Doskonała. Forma Doskonała środowiska opartego na warunkach bardziej ogólnych zwycięża i wypiera Formę Doskonałą środowiska opartego na warunkach bardziej szczegółowych. Forma Doskonała zdefiniowana wyłącznie przez prawa fizyki zwycięża i wypiera wszelkie inne formy.

Dalsza ewolucja wymaga zmiany praw fizyki.

7. Plateau

Negentropiany

Elementy systemów samoorganizacji materii/energii.

Istnieje pięć form negentropianów.

I. Proste:

1. Hardware: nośnik (realizator) informacji.

2. Software: informacja (zapis procedur samoorganizacji, podlegających ewolucji).

II. Złożone:

3. Bioware: forma oparta na replikantach organicznych.

W Cywilizacji Homo Sapiens: ziemska flora i fauna oraz ich pochodne, w tym stahsowie. (Podstawa: DNA/RNA).

4. Nanoware: forma oparta na nanomaszy-nach.

W Cywilizacji Homo Sapiens: nanoware cesarski, ograniczany prawem, obyczajem i protokołami – inf (Imperiał Nanoware Field).

U W Cywilizacji HS za optymalny budulec nanoware'owy uznaje się triady von Neumanna, składające się każda z trzech komplementarnych nanoelementów: tonu, krotonu i/lub ortu. Organizują się one w przestrzennych konfiguracjach: TKO, TTK, KKK etc.

U Istnieje 27 triad podstawowych i potencjalnie nieskończona liczba ich izomerów (np. triada destrukcji TOT9 i triada krystalizacji OOO,).

U Istnieje 19683 triad drugiego stopnia,

dziewięcioelementowych, i proporcjonalnie

wiele ich izomerów. 5. Kraftware: forma oparta na krafcie.

Zaliczają się do niej niektóre inkluzje logiczne (w Cywilizacji Homo Sapiens: Cesarz) oraz niektórzy phoebe'owie plateau'owi; teoretycznie także Suzeren.

Protokoły NSCC

Zestawy reguł dotyczących Nanoware Stnicture-Con-figuration Code, określające dozwolone sposoby manifestowania się algorytmów NSCC w infie. L. Najważniejsze protokoły:

L, Standard Imperia! Protocol (SIP), zwany „protokołem cesarskim" lub po prostu „protokołem". W Cywilizacji HS obejmuje wszystkie przestrzenie dostępne dla pustaków stahso-wych, czyli między innymi biosfery wszystkich jej ziemiopodobnych planet.

U First Tradition Imperiał Protocol (FTIP), protokół Pierwszej Tradycji. Zawęża warunki SIP ku tradycji cywilizacji stahsów.

U First Tradition Orthodox Imperiał Protocol (FTOIP), zwany „Ortodoksją". Zawęża warunki FTIP, m.in. nie dopuszczając ani konfigura-cji, ani dekonfiguracji manifestacji w swoich granicach, i narzucając algorytmy biologicznej śmierci.

U Standard Imperiał Protocol for Space (SIPS), protokół kosmiczny. Rozszerza warunki SIP. Liczne podprotokoły: dla atmosfer olbrzymów gazowych, dla próżni, dla planet jałowych, dla niskich orbit.

„Muititezaurus" (Subkod HS)


Słońce grzmiało z bezchmurnego błękitu, słony wiatr szarpał purpurowymi sztandarami na wieżach zamku, krzyczały ptaki – Zamoyski śledził czarnoskórą morderczynię.

Manifestując się w Farstone złamała protokoły cesarskie. Szedł wstecz po liniach gwałtu. Przemocą przeindek-sowywany nanoware lśnił w powietrzu lodową czernią. Struny sprężynowały, ściągając Murzynkę dalej od Judasa, od gości, poza trawnik – ścięgna bestii. Były tej samej barwy, co pigment mortmanifestacji.

Szedł za nią – ostatni wierny poddany Entropii. Wszyscy i wszystko inne wypowiedziało jej tu posłuszeństwo: ludzie kroczyli do tyłu, ptaki leciały ogonami naprzód, rozlane napoje wzbijały się wysokimi strugami do szklanek, sztandary trzeszczały w nienaturalnych zrywach płótna.

Zamoyski dojrzał koniec czarnych strun i przyspieszył. Wyprzedził zabójczynię. Tu się struny zaczynały: czarna dziura wielkości pięści, kłąb ciemności, oko nocy wybałuszone w słoneczny dzień półtora metra ponad kamiennym chodnikiem, tuż za załomem zamku. Nieubłaganie przyciągało Murzynkę, jej plecy już wyłaniały się zza muru, wysoki płomień skwierczał ostro.

– Stop. Co to jest?

Phoebe Patrick Gheorg McPherson mignęłu na sekundę swoją manifestacją.

– Źródłowe nano. Adam się zirytował.

– Wyjdź-żesz na wierzch!

Prymarna Gheorgu stanęła po lewicy Zamoyskiego.

– Puść do końca – powiedziała – zobaczysz, jak się konfiguruje.

=…siedemnasta prośba o spotkanie od osca Cressfilius Gnosis, sto czternasta od osca Suzefiłius Skortz, pierwsza od…

Zamoyski konsekwentnie ignorował głosy docierające do jego //uszu.

Jego primus wyczarował z powietrza trzcinkę i wskazał nią zamrożone ścięgna nanoasasyna.

– Ale tak naprawdę – czym to jest naprawdę?

– Mogę…?

– Proszę.

Obie manifestacje zniknęły, a całe pole widzenia /Za-moyskiego wypełniła gęsta, szara mgła.

= Pozwól = rzekłu P. G.

Zoom, zoom, zoom. Zapadali się w głąb tych mgielnych kłębów. Szare chmury rozjeżdżały się na boki i Adam zaraz dojrzał między nimi fragmenty muru zamkowego, kawałek trawnika, skrawek nieba, także czarną strunę, przebijającą mgłę niczym negatyw laserowego promienia. W prawym dolnym rogu pola widzenia phoebe włączyłu licznik skali. Zoom, zoom, zoom. Spadali w stałym tempie, rzędy wielkości tykały co sekunda; właśnie opuszczali mezokosmos.

= Widzisz?

Bezcielesny, pozbawiony jakiejkolwiek manifestacji – jesteś kierunkiem swego spojrzenia, punktem skupienia zmysłów, niczym więcej. Patrick obróciłu wzrok Zamoyskiego o 40° w prawo, o 30° w dół. Adam wpływał teraz w smugę cienia.

Minus 6, minus 7. Mgła wyglądała jak dotknięta przez ostrą pikselozę: z jednolitej substancji zmieniła się w nieuporządkowane zbiory różnobarwnych skrzeplin.

Minus 8. Nagłe przejście: zbiory były już uporządkowane.

Zoom, stop.

= Teraz możesz dojrzeć zarówno budulec, jak i strukturę. Spójrz najpierw na cesarskie, to jaśniejsze. Jakie kolory jesteś w stanie rozpoznać?

= Zaraz… to schodzi do składowych. Żółte, niebieskie, czerwone.

= Ton, kroton i ort. Gdybym trochę cofnął, zobaczyłbyś pełną paletę triad: dwadzieścia siedem kombinacji, dwa-

dzieścia siedem odcieni. To jest szkolne przyporządkowanie. Żółć, błękit i czerwień. Z tych trzech cegiełek za pomocą języka programowania infu, NSCC, konfigurujemy wszystkie możliwe operatory. Także nasze manifestacje. Także mammoidy. Także Cywilizacje Śmierci. Ton, kroton i ort. Widzisz? Wypełniają całą przestrzeń; oczywiście, w różnym zagęszczeniu. Przeczytaj Umowę Fundacyjną. Każda zamieszkana przestrzeń należąca do Cywilizacji Homo Sapiens, a w myśl Trzeciej Poprawki także próżnia kosmiczna zamknięta w jej Portach – jest wypełniona cesarskim nanowarem.

= Zaraz – to znaczy, że tam, w Afryce -

= Cała Ziemia. Tu, na weselu Beatrice – oddychałeś infem, piłeś go, pociłeś się nim, krążył ci w żyłach, przenikał przez skórę, osadzał się w mózgu. Jest wszędzie.

Tęczowa mgła otulała ich bezcielesne perceptoria ze wszystkich stron. KTTOOTKTKOKOOTTKOTKTOOOO-KTKTOTTOKTKKKOTTKTOTOKTKOTKTTOTOKT-KTOTKTOTKTKTOOOTKTOTKTTOKTTOKTTOKO-TOTKTOKTOKTTOTKTKTOTKOOOTKTOKTTKTKT-KOKKKTOTKTOTTTKKTOO…

Oddycha, pije, wydala…

A przecież w tej chwili to nie Cesarz inwaduje jego pustaka – lecz Franciszek.

Gdyby Zamoyski miał ciało – gdyby je teraz posiadał – zatrząsłby się zapewne z obrzydzenia. Oni tu wszyscy żyją we flakach lewiatana. Co z tego, że nieorganicznych? Gdy rozpatrywane na tym poziomie, wszystko jest już organiczne lub nieorganiczne, jak kto woli.

Ale ja nie mogę myśleć inaczej. Oślizgły potwór, bestia amorficzna, zimny lewiatan. Oni żyją w nim, on w nich. I uważają to za normalne. Pieprzona Cywilizacja!

Mróz przeszedł Zamoyskiemu po kręgosłupie. (Ale przecież nie ma kręgosłupa).

Skoro w całej Cywilizacji – to także tam, wtedy: w Afryce, w Puermageze, w zagajniku nad strumieniem. I dalej: w Saku, w garści de la Roche'u et consortes. Co właściwie twierdziła Angelika? Że jaka jest geneza Smauga? Przecież nie cesarskie nano odcięte od Plateau? Odcięły je Wojny

– a Wojny zostały wypuszczone przez Cywilizacje, nie przez Horyzontalistów de la Roche'u. Horyzontaliści nie mogli tego przewidzieć; porwali nas wcześniej. Musieli zatem mieć jakiś inny sposób na pozbycie się infu. I to do tego stopnia dla wszystkich oczywisty, iż nikt się nawet o nim nie zająknął.

Zapytał phoebe'u.

= Nielicencjonowane nano = odparłu. = Istnieje wiele modeli nanoware'u znacznie bardziej zjadliwych niż inf. Cesarskie nie jest pod tym względem optymalne, ponieważ nie działa bynajmniej na najniższym możliwym poziomie atomowym.

Szarpnęło. Zoom. Minus 9.

Pole widzenia wypełniała grupa czerwonych i niebieskich granul, każda jak balon. Zamoyski przesuwał się między nimi bez wysiłku, przenikając przez wąskie szczeliny

– punkt, ciało zerowymiarowe, fala infowiatru. Przepłynął pod kilkudziesięcioma szeregowo połączonymi balonami i ujrzał obłok wściekłego fioletu.

Znowu szarpnięcie. Minus 10. Spadł między fioletowe ostrosłupy.

= To dopiero są nanoboty in limine. Oczywiście już czysta symulacja = rzekłu phoebe. = Silniki podenzymatycz-ne, jednowzorcowe asemblery i replikatory, disasamblery specjalistyczne… Nano cesarskie jest, jak widzisz, znacznie od nich większe, tym samym podatne na ataki z niższych poziomów.

= Dlaczego więc…?

= Prawo. Dla bezpieczeństwa. Przeczytaj Fundacyjną. Nigdy nie pozwolilibyśmy na podobne rozprzestrzenienie

się infu, gdyby nie był on kontrolowany, że tak powiem, „u samej podstawy".

Nie zeszli do poziomu fioletowego nano; miast tego skręcili ostro do góry i przebili powierzchnię najbliższego balonu. Mignięcie żółci – potem już inny świat.

Musiał sobie Zamoyski wciąż przypominać, iż jest to zaledwie model, reprezentacja.

Szkielet nanobota – ortu – zbudowany był symetrycznie, na bazie multidodekaedru. Na co czwartym zewnętrznym atomie zaczepione miał długie łańcuchy cząsteczek egzekutywnych. Tu, wewnątrz bota, wizualizacja traciła na elegancji i gładkości: granice poszczególnych atomów okazywały się rozmyte, same atomy posiadały zresztą dziwny, trudny do opisania kształt, najbliższy bynajmniej nie kuli, lecz elipsoidom, klepsydrom, nierzadko wręcz graniasto-słupom.

W sercu wielokrotnego dodekaedru znajdował się tajemniczy splot molekuł, tak ciasny, że trudno było rozróżnić poszczególne chmury elektronowe.

= Każdy cesarski nanobot jest kontrolowany bezpośrednio z Plateau. Manifestacje infu stanowią odbicie programów NSCC. Zmienia się mapa NSCC – zmieniają się wiązania i struktury 3D infu. Czy teraz rozumiesz, czym jest tamto czarne nano?

= Infem zhackowanym.

= Tak.

Phoebe zatrzasnęłu wizualizację i przywróciłu stare adresowania manifestacji.

Primus Zamoyskiego opuścił rękę z trzcinką. Zamrugał w lipcowym słońcu, spojrzał na Murzynkę, ogień, struny. Z powrotem wzniósł rękę. Uderzone ścięgna rezonowały. Cesarka sperwertowana. Ktoś wszedł na jej Pola.

Całe Farstone objęte było protokołem Pierwszej Tradycji. Czy trzyipółmetrowa kobieta z ogniem na czaszce mie-

ści się w nim? Z błędu maszynowego i maszynowej nad-poprawności rodzą się największe absurdy.

Adam ponownie uruchomił nagranie. Czarnoskórą mortmanifestację pociągnęło wstecz, phoebe i stahs odstąpili. Szło to w tempie sekundy na sekundę i końcówka (to znaczy początek) rozegrała się błyskawicznie. Na dwa metry przed Okiem Nocy Murzynka się rozpadła. Najpierw zgasł płomień na jej czaszce – jakby z nagła zakręcono palnik acetylenowy. Potem – trzask-trzask-trzask; trzy mgnienia oka – złożyła się w sobie, niczym organiczne ori-gami. Dwukrotnie, czterokrotnie, ośmiokrotnie – wstecz, po czarnych liniach gwałtu – 64-krotnie, 128-krotnie… zasysało ją Oko Nocy.

Teraz jeszcze sekunda, półtorej – zamknęło się i ono, wycofując się ze światła do swoich niewidzialnych domen.

– Chwila dla entropii – mruknął Adam.

Obrót i -

Symulacja skoczyła naprzód.

Ponownie (po raz już chyba czwarty) ujrzał przebieg zdarzenia. W przesiąkniętym słonecznym blaskiem powietrzu wybuchł granat ciemności, przez wybitą dziurę wychynęło Oko, czarna bulwa, kieszeń nocy. Coraz szybciej pulsując, wydała ona z siebie w blask dnia zarodek morderczyni. Ten, ledwo wypadłszy w światło, począł się z przerażającą szybkością rozwijać do pełnej manifestacji.

Zamoyski zarządził restart i obejrzał to raz jeszcze., teraz bez wizualizacji mikrostruktur infowych.

Murzynka eksplodowała ex nihilo, wprost z powietrza. Może tylko ten ułamek sekundy wcześniej – powidok ruchu zbyt gwałtownego, by odbił się na źrenicach… Lecz jeśli ktoś wie, czego się spodziewać, dojrzy frenetyczny pląs ciasno splątanych rąk, nóg, żeber, skóry, wewnętrznych organów, w niczym jednak nie przypominających fragmentów ludzkiej anatomii. Gdyby atlasy anatomiczne rysowali kubiści…

– Dosyć – szepnął. – Muszę pomyśleć. – A z woli randomizera uśmiechnął się przy tym szyderczo.

Gheorg przeprocesowału to jakoś po swojemu, bo naraz wyskoczyłu z propozycją:

– Jeśli nie masz innych zobowiązań, stahs, zapraszam do „Trzech Koron".

= „Trzy Korony", info.

= Prywatny klub stahsowo-phoebe'owy, Londyn, pod protokołami Ortodoksji. Regulamin? Historia? Członkowie? Inne szczegóły?

– Dziękuję.

P. G. przesłału mu na Pola buforowe adresy i krypto dostępu. Zamoyski odruchowo wygładził chiński kaftan i przeadresował się.

Stali na schodach ceglanego budynku w starej części Londynu. Pokondensacyjny wir powietrzny już zwalniał, powoli opadały kurz i liście. Manifestacja Gheorgu unosiła właśnie dłoń, by zapukać; manifestacja była ta sama (taka sama), co w Farstone. Również Zamoyski się nie zmienił: Da_Vinci_VII, Lord Orientu – teraz to już twardy default.

Zanim wszedł, obejrzał się jeszcze na ulicę, ku skrzyżowaniu. Para nastolatków krzyczała na siebie z przeciwległych chodników. Przejechał samochód (srebrny mercedes). Starszy mężczyzna czytał gazetę idąc, wiatr mu ją wyrywał i miął. Zza rogu wybiegł pies, obwąchał but mężczyzny, trącił łbem jego nogę – człowiek, nie patrząc, sięgnął w dół i pogłaskał kundla.

Czy to są wtórne manifestacje? Adam był pewien, że nie. Widzi prawdziwych, biologicznych ludzi, prawdziwego psa, automobil zatruwający powietrze – XX wiek w wieku XXIX.

Zamoyski i McPherson weszli do „Trzech Koron".

Nie był to „Klub Diogenesa" Mycrofta Holmesa, niemniej nikt tu nie podnosił głosu ponad poziom leniwej

konwersacji, a i kobiet nie dostrzegł Adam zbyt wiele. Wszystkie meble wykonano z ciemnego drewna, ciemne drewno pokrywało ściany, bordowe dywany wyściełały parkiet, tłumiąc odgłos kroków… Cisza posiadała głębię i fakturę arabskiego gobelinu.

Zainstalowane w boazerii lampy naftowe emitowały miodowobrązowe, ciężkie światło. Jakże światło może być ciężkie? Ano właśnie tak: pokrywając każdą powierzchnię namacalną, szorstką warstwą bursztynowego miału. Nawet ludzie pod dotykiem takiego światła poruszają się wolniej i płynniej; czas przedziera się z mozołem między chwilą a chwilą.

Gospodarz klubu (brodaty jegomość w trzyrzędowym garniturze) po krótkiej kurtuazyjnej rozmowie posadził ich w kącie trzeciego salonu, tu było jeszcze ciemniej.

Zamoyski przyglądał się odchodzącemu. Nanomancja? Pustak biologiczny? Bo na pewno nie OVR.

Zapytał Patricku ustami animy.

= A widziałeś płaskorzeźbę nad drzwiami? = odparłu pytaniem.

= Nie. Jaką płaskorzeźbę?

= Szkic Da Vinciego, człowiek wpisany w kwadrat. Pokażę ci potem. To ryt Pierwszej Tradycji. Ortodoksja Cywilizacji HS.

= Ach. Rozumiem.

Oni dwaj wszelako byli obecni jedynie manifestacjami nanomatycznymi. Zamoyski żałował, że nie może poczuć prawdziwego zapachu tego miejsca.

Lokaj przyniósł alkohole.

P. G. przeprosiłu i wyszłu do sali obok. Zamoyski usiadł swobodniej. Zdał sobie sprawę, że Patrick odeszłu, ponieważ Adam wypowiedział był to swoje „Muszę pomyśleć" na głos – a „Trzy Korony" stanowiły idealne miejsce dla spokojnej refleksji.

I zdał sobie sprawę także z tego: teraz – na tym odcinku Krzywej – przeadresowanie się do dowolnego miejsca w Cywilizacji (na Ziemi, w Układzie Słonecznym, w innym Porcie, w innej inkluzji, w plateau'owych konstruktach AR) jest zawsze kwestią tych samych kilku-kilkunastu k-sekund – czasu koniecznego dla pełnej konfiguracji manifestacji, zależnego od pierwotnej gęstości infu w punkcie docelowym. Toteż przeskakiwanie na kaprys nastroju do upodobanego krajobrazu, pod odpowiadające napięciu chwili egzotyczne nieba, gwiazdy o blasku tak ostrym i gorącym jak prowadzona konwersacja – to wszystko było całkowicie racjonalne. Ba!, Adam zaczynał już instynktownie pojmować naturalność takiego trybu życia. Nie zapomniał przecież, jak jeździł przez pół miasta, by zjeść lunch w ulubionej restauracji – przez pół Europy, by obstalować garnitury u ulubionego krawca. Cóż się zmieniło? Nic. Łatwiej jedynie realizować kaprysy, skraca się droga między myślą a czynem.

Wyżyny Krzywej kusiły, Ul przyciągała. Kalotropizm odzywa się w końcu w każdym stworzeniu, im podlejszym, tym szybciej.

Primus Zamoyskiego smakował nieznane alkohole, Bóg jeden wie, pod jakimi słońcami, w jakich Portach destylowane; nie chciał pytać oesu, bez wyjaśnień pozostawały bogatsze o jeszcze jeden smak. W świetle nasączonych naftą knotów szkło miało barwę zanieczyszczonego nefrytu.

Słyszał szmer cichych rozmów – i ów „szelest luksusu", właściwy takim miejscom – ale potrafił się nań zamknąć, zignorować, jak ignorował szepty dochodzące bez przerwy do //uszu.

Mógłbym tak żyć, pomyślał. To jest dobre życie. Niebieski kaftan odbijał się na powierzchni obracanej w dłoni szklanki. Jestem sam; nikt mnie nie obserwuje, nikt nie nadzoruje. Posiadam obywatelstwo, jestem stahsem…

Wiedzał, że 99% populacji Ziemi to nie są obywatele Cywilizacji HS. Nie dlatego, że ludzie ci nie mieszczą się w stosownym przedziale Krzywej, lecz dlatego, że ich nie stać. Umowa Fundacyjna została spisana po myśli ówczesnych dysponentów technologii, Cywilizację Homo Sapiens ufundował establishment przemysłowo-polityczny XXII wieku.

Więc chyba mogę o sobie rzec, iż należę do elity, arystokracji tego świata.

(Lecz wyżej są jeszcze arystokracje wszechświata; i arystokracja wszystkich możliwych wszechświatów…).

Obok leżało pudełko z emblematem trzech złotych koron na wieczku. Otworzył. Cygara. Mimowolnie uśmiechnął się.

Wstał, zapalił jedno w płomieniu lampy. Tylko smak, bez zapachu; ale jaki smak…! Kto za to wszystko płaci?

//Zapytał.

Menadżer oesu zaczerpnął z publicznych Pól i odpowiedział:

= Członek wprowadzający.

Czyli Patrick.

Rynkowa wartość takiego cygara jest jednak przyzerowa, podobnie jak każdego produktu rekonfiguracji infu. Oczyma wyobraźni Zamoyski niemal widział te nieskończone pola tytoniowe, sięgające horyzontu rzędy roślin, zasiewanych, wzrastających i pozbawianych liści przez – przez duchy. Cygaro nie było warte ni molekuły materii egzotycznej.

Niemniej Patrick brału za Adama pełną odpowiedzialność, a to oznaczało znacznie więcej niż zobowiązanie do uregulowania rachunków. Tu istnieją pewne ścisłe reguły.

Pierwsza Tradycja… nie zamanifestowali się przecież od razu w klubie, lecz na zewnątrz, na schodach. Weszli- stopa za stopą, przekroczyli próg. Więc nawet takie szczegóły…

Rozparłszy się w nieprzyzwoicie wygodnym fotelu, Zamoyski zaciągnął się wilgotnym dymem.

Szczegóły: sposób ominięcia protokołu Farstone.

Szczegóły: dlaczego chciała zabić i mnie?

Szczegóły: dlaczego, dlaczego się jej to nie udało?

Sam moment morderstwa Judasa Adam oglądał ponad dwadzieścia razy, zgodnie ze strzałką czasu i jej przeciw, w zwykłej skali, w spowolnieniu i nawet w przyspieszeniu. Jak wyrywała mu kręgosłup, jak rozpruwała pustaka, jednym ruchem potężnych ramion rozszarpując ciało na połowy. By następnie momentalnie zakręcić – ona i reszta kopii – i pognać ku Zamoyskiemu.

Ten fragment przewijał był wielokroć, znał go już niemal na pamięć. Angelika wstawała z ławki, blada. Odurzony Adam rozglądał się dokoła, nic nie rozumiejąc. A mort-manifestacje biegły, gazelimi susami przemierzając trawnik. Goście stali i patrzyli, w milczeniu, w bezruchu: nic do zrobienia, nic do powiedzenia.

Dlaczego w ogóle Murzynka? I ten płomień z czaszki. To głupie. Po co? Nie prościej zhackować Pola przyporządkowane bezpośrednio nanoware'owi wchłoniętemu przez organizm pustaka ofiary? Ergonomia mordu to nauka jak każda inna. Spopieliłoby mi serce, zanim ktokolwiek by się zorientował.

Zamoyski wypuścił dym z płuc, odchylił się na oparcie fotela, przymknął oczy. Bezcielesną animą począł wypytywać menadżera oesu. Oes zasysał informacje z Plateau, interpretował je, kompilował, konwertował w przekaz dyskur-sywny i w tej postaci aplikował wejściom odpowiadającym zmysłowi słuchu secundusa Adama.

Ów interfejs, choć tak utrudniający przepływ informacji, pozostawał konieczny, jako że Zamoyski nie był phoebe-'um i jego umysł nie był w stanie przyswajać informacji na zasadzie bezpośredniej osmozy z Plateau. Przede wszyst-

kim jego umysł w ogóle nie znajdował się na Plateau, jedynie zeń korzystał. Stąd ograniczenie.

Ile jednak może się w ten sposób człowiek dowiedzieć/ /nauczyć w jednostce czasu? – słuchając, czytając, czując…? W porównaniu z phoebe'ami i inkluzjami – praktycznie nic. To bogowie.

Taak, Ul kusi, Ul przyciąga – światło, słońce, gwiazda przewodnia…

Otrząsnął się z przerażających marzeń.

Sposób zamachu dowodzi, iż ten, kto za nim stał, sprawca, Programista, nie posiada swobodnego dostępu do całości plateau'owego indeksu infu: przebił się zaledwie do wycinka odpowiedzialnego za decymetr sześcienny za załomem zamku, zmanipulował zawartość jego Pól i potem już z powrotem wpadł pod protokół.

Po prawdzie więc Programista nie złamał FTIP.

Nie; o ile wolno stopniować niemożliwości, to on dokonał czegoś jeszcze bardziej niemożliwego: włamał się do plateau'owych indeksów infu.

Menadżer oesu informował Zamoyskiego, iż Oficjum prowadzi w tej sprawie intensywne śledztwo. Urodzono pięć otwartych inkluzji wyłącznie dla rozwiązania tej zagadki. Wyniki pozostają, rzecz jasna, utajnione.

To akurat nie irytowało Zamoyskiego: on dobrze wiedział, kim jest Programista (Suzeren, któż by inny?), a zastosowana metoda plateau'owego hackingu (był to ordynarny Spływ) niewiele go interesowała; i tak nic by nie zrozumiał z meta-fizycznych wyjaśnień.

Wszelako ten szczegół – że Suzeren nie potrafi Spływać na dowolnie wybrane Pola; że nie do końca steruje swymi manifestacjami na Plateau – ogromnie dodawał Adamowi otuchy. Przecież on chce mnie zabić! Boże drogi, gdyby mógł Spływać podług woli, zamordowałby mnie już po milionkroć!

Ale – szczegół drugi – właściwie dlaczego? Czym ja mu zagrażam? Kiedy to zdążyłem nadepnąć mu na odcisk?

W Pałacu Pamięci, manifestując się przez moją podświadomość, Suzeren bełkotał coś o zniszczeniu wszechświata, o Narwie. W ogóle Narwa z jakiegoś powodu nie daje mu spokoju.

Zamoyski ssał soczysty tytoń i stukał paznokciami w mahoniowy blat stołu.

Mhmmmm. Jak dokładnie prezentuje się chronologia zdarzeń?

Jeden. Gnosis znajduje „Wolszczana".

Dwa. Ekstraktują bioodpadki.

Trzy. Rekonstruują mi pustaka, mózg. Instalują wszczepkę i odpalają nadzorczą SI. Nina.

(Zagryza zęby na cygarze).

Cztery. Moetle wyciąga swojego asa z rękawa i wydobywa ze mnie historię lotu, w tym charakterystykę Hakaty-Dreyfussa. Bierze w leasing trójzębowca i leci tam.

(Teraz już domysły; ale mocne).

Pięć. Moetle przybywa na miejsce, może ląduje na Narwie. Nikogo nie informuje, nie porozumiewa się z Juda-sem, z Gnosis, z Cesarzem; z nikim. To jego sekret, jego wunderwaffe w niekończącej się wojnie rodzinnej. Doskonale potrafił sobie Adam wyobrazić podniecenie, jakie ogarnęło Moetle;a na widok Hakaty, słońca, które nie jest słońcem.

Ale Moetle musiał jednak po coś wejść na Plateau – Zamoyski przypuszczał, że to nawet nie była Moetle'a świadoma decyzja; może po prostu okresowa aktualizacja archiwizacji frenu.

W ten sposób – sześć – dowiaduje się Suzeren.

Dowiaduje się – ale o czym? co takiego zobaczył Moetle na Narwie? – i natychmiast Spływa na Plateau Deformantów, na Pola zarządzające ich Kłów. Gdyby mógł,

Spłynąłby na wszystkie; i tak są to wielkie liczby. (Ile Portów posiadają Deformanci? Ile Kłów stanowi organy ich ciał, jak Franciszku?) Porywa te Kły, zbiera wokół układu Dreyfussa i odkraftowuje go – z Moetlem w środku.

Siedem. Moetle wyautowany. Narwa w garści Suzerena.

Ale tego mu widać za mało, bo – osiem – odstawia ten numer z Ognistą Zabójczynią na weselu Beatrice.

Cel pierwszy: Judas McPherson, jego aktualny pustak oraz archiwizacje. Z archiwizacjami Suzerenowi nie powodzi się do końca. (Kolejny znak: nie jest wszechmocny, nie jest wszechmocny!). Na dodatek nie przewidział spisku Ho-ryzontalistów: gdyby nie jego przedwczesny atak, plan de la Roche'u et consortes naprawdę mógł się powieść. Tymczasem Suzeren spowodował tylko wprowadzenie nowych zabezpieczeń. Judas żyje – istnieje – nadal.

Cel drugi: ja. Dlaczego? Abym powtórnie nie przypomniał sobie o Narwie? Ale w czym ta Narwa zagraża Suzerenowi – tego nie wiem. (Sam zgruzowałem sobie pamięć). I nie mam zielonego pojęcia, dlaczego mu się ten zamach na mnie nie powiódł…!

Zamoyski zapisał sobie ów fragment nagrania z wesela pod makrem głosowym secundusa. Odpalenie powodowało zarazem pełne rozwinięcie perceptorium animy.

Potrafił już wytrzymać równoległe doświadczenia dwóch ciał: dwa pełne pakiety wrażeń fizjologicznych, dwa strumienie bodźców wizualnych, słuchowych. Jeszcze miał kłopoty z błędnikiem; jeszcze kręciło mu się w głowie (w głowach), gdy zarazem stał i siedział, szedł i biegł, stał i spadał, siedział i biegł… Ale i z tym było już lepiej: nie krzyczał, nie przewracał się, nie wymiotował. Przesunąłeś się wzwyż po Krzywej Progresu. (Czy ten proces da się w ogóle zatrzymać…?)

Tak więc – szczegół trzeci:

Stoi za swoimi plecami, gdy pierwsza z czarnych ol-brzymek dobiega do ławki, omija skamieniałą Angełikę (przedziwny jest wyraz twarzy dziewczyny) i, niczym jednorożec, uderza, pochylona, z rozpędu, błękitnym ostrzem ognia – w twarz Zamoyskiego. Który jest ślepy, nie widzi jej, nie wie, co się dzieje; chciał był zapytać Angełikę, ale nie zdążył.

Teraz Zagadka. Płomień wchodzi w Zamoyskiego, Murzynka wpada na niego, impet ciska ich na pień dębu, Zamoyski krzyczy, wymachuje niezbornie rękoma, próbuje odepchnąć olbrzymkę… pfch! Nanomancja wybucha mu w twarz wirem nanoware'owego pyłu: wiązania puściły, informacja o konfiguracji została utracona, entropia skacze wysoką krzywą – nie ma Murzynki. 0.42 k-sekundy później dezintegrują się pozostałe jej kopie.

Wszelako nic z tego nie było zasługą Cesarza. Wraz z nagraniem otrzymał Adam ścisły terminarz podejmowanych wówczas działań. Pomijając fakt, iż sam Cesarz przyznaje, że były one nieefektywne – żadne z nich nie koreluje się czasowo z demanifestacją Suzerena.

Czyżby Suzeren sam się wycofał? Czemu jednakże miałby to uczynić – w połowie misji, nie osiągnąwszy celu?

Bo Zagadka zamyka się w gruncie rzeczy następującym pytaniem: jakim cudem Zamoyski przeżył? Ogień buchający z czaszki olbrzymki posiadał temperaturę plazmy gwiazdowej, pięć milionów stopni (inf zmierzył). Płomień zmierzał prosto w twarz Zamoyskiego. Powinien był przepalić mu mózg na wylot.

Tymczasem ani blizny.

Jak to możliwe, zapytał Adam Cesarza. To niemożliwe, odparł Cesarz.

Nawet jednak pytania, jeśli poprawnie zadane, niosą w sobie informację. Dlaczego Suzeren próbował spalić mózg mojego pustaka? Odwróć akcenty.

Suzeren próbował spalić mózg mojego pustaka!

Nie zaatakował umieszczonych na Polach Gnosis archiwizacji Adama Zamoyskiego – a jedynie tę konkretną jego biologiczną realizację, tego pustaka, ten mózg, ten umysł w nim zaimplementowany.

Jaki w tym sens? Oczywista odpowiedź brzmi: zniszczenie informacji dodanej. Ucięcie linii frenu przed kolejną archiwizacją.

Ale nie w tym przypadku: Zamoyski miał w mózgu wszechfunkcyjną wszczepkę, SI siedziała na nim, nadzorując i backupując wszystkie funkcje mózgowe w czasie rzeczywistym. Zamoyski był archiwizowany w sposób ciągły. Zniszczona informacja dodana – byłby to jakiś przyzerowy, statystyczny biały szum na neuronach.

Lecz czy można to wyjaśnić inaczej?

Nie. Manifestacja to tylko manifestacja. Suzeren nic by na tym nie zyskał.

No ale w to Zamoyski jakoś nie potrafił uwierzyć.

Zagłębił się w ponowne analizy danych zebranych podczas zdarzenia. Na poziomie molekularnym większość danych pochodziła ze spontanicznie się konfigurujących triad diagnostycznych KTK27, tak zwanych „lilii Borodino". (Uczył się już nazw slangowych poszczególnych nano-botów). Istniała tu pewna dwuplanckowa nieciągłość -

– Stahs.

Otworzył oczy, wyjął z ust cygaro, znieruchomiał nad zamrożonym w momencie dezintegracji ciałem Murzynki.

Stał przed nim wysoki, otyły mężczyzna w białym garniturze. Uśmiechając się, gładził potężną dłonią łysą czaszkę. Teraz ukłonił się lekko i podał Zamoyskiemu wizytówkę.

Adam wstał, sięgnął do lewego rękawa, podał swoją – po europejsku, jednorącz. Wizytówki były podczepione do publicznych Pól cesarskich, tak nakazywał savoir-vivre Cywilizacji.

Wizytówka łysego (kogo on mi przypomina…?) głosiła:

prahbe Michał Ogień

Ambasador Pełnomocny

Trzeciej Cywilizacji Progresu RKI

Wizytówka plateau'owa była bez porównania bogatsza. //Adam wstąpił zza ławki w nieskończone galerie danych, otwierały się tam co krok salony audiowizualnych konstruk-tów edukacyjnych, prezentujących cywilizowane (to znaczy: dopuszczone przez cenzurę Gnosis Inc.) wersje pakietów informacyjnych na temat fizjologii rahabów, kulturowych i kognitywnych podstaw ich Progresu, poszczególnych raha-bowych Cywilizacji, ich lokalizacji na Krzywej, wzajemnych stosunków i stosunków z innymi Progresami/Cywilizacjami, tudzież Deformantami, aktualnego położenia frontu ich inkluzji otwartych na drodze ku Ul…

Wskazał rahabowu fotel obok. Usiedli.

– Czym mogę służyć, prahbe?

– Ach, to ja pragnęłubym zaoferować ci, stahs, swoje usługi.

– Jako ambasador?

– Nie oficjalnie, nie w imieniu mojej Cywilizacji, jeśli o to pytasz, stahs. Niemniej jestem jej ambasadorem.

To nanomatyczna manifestacja, skonstatował Zamoyski, przesuwając się tą myślą znowu bardziej ku swemu secundusowi. Nanomat, żaden pustak biologiczny. Czy ra-habowie posiadają płeć? Z drugiej strony, jakież to ma znaczenie? To prahbe, Post-Rabab Being. Jest rahabum w tym stopniu, w jakim phoebe jest człowiekiem.

– Jakie zatem usługi masz na myśli, prahbe?

– Doszły nas wieści o twoim pojedynku z osca Tuten-chamon. To dość niezwykłe, gdy inkluzja wyzywa stahsa. Wszyscy w Progresach uważają to za wysoce, mhm, nietaktowne z jenu strony. Gdybym mógł jakoś pomóc -

Randomizer behawioru rozciąga! usta /Zamoyskiego w cyniczny uśmiech – podczas gdy tak naprawdę Adam był raczej zmieszany i zirytowany.

– Właściwie nie bardzo chce mi się wierzyć w całą tę hecę – mruknął. – To znaczy, owszem, wiem, że czeka mnie pojedynek… Ale to wszystko nie trzyma się kupy: meta-fizyka, inżynierie kosmiczne, cywilizacje gwiezdne, AI i Ul – a tu: pojedynek! Na litość boską…!

Prahbe Ogień wykonału masywnymi rękoma nieskoordynowany ruch. (Czy onu także maskuje się przed espiona-żem psychologicznym? jak wyglądają behawioralne modele frenu rahabu?)

– To Cywilizacja, stahs. Zamoyski zacisnął zęby na cygarze.

– Nie twoja.

– Drugorzędna różnica. Nie patrz tak, nie jestem Ho-ryzontalistą, ale – ale nie trzeba być Horyzontalistą, by przyznać, iż wspólnota struktur frenu jest ważniejsza od wspólnej historii. Z punktu widzenia stahsa być może nie prezentuje się to do końca -

– Ludzie różnią się od rahabów, którzy różnią się od antarich, którzy różnią się od usza.

– Tak, ale inkluzje z Progresu HS i inkluzje z Progresu RKI to już niemal jeden gatunek.

– Gatunek!

– Jakiego słowa mam użyć? Mam dobre zwięzyki.

– Nie, prahbe, ja rozumiem, co chcesz mi powiedzieć. Rodziny królewskie zawsze uważały się za spokrewnione ze sobą; to plebs i biedota są więźniami granic i języków. Tylko dlaczego, skoro już tu, na dole, narzucają sobie te więzy, tę Cywilizację… – Zamoyski zakreślił dłonią z cygarem szeroki łuk, obejmując gestem wnętrze „Trzech Koron". – Dlaczego to jest takie teatralne?

– Grają od sześciuset lat – zaśmiału się Ogień. – Jakie ma być?

– U was też tak to wygląda? U waszych – //Zamoyski poszukał terminu na określenie rahabów z pierwszej tercji – parahabów?

– Parahabowie tworzą własne Cywilizacje. Trzecia Cywilizacja Progresu RKI obejmuje część drugiej i początek trzeciej tercji. Czasami jednak mam honor przemawiać w imieniu odpowiednika Wielkiej Loży w naszym Progresie i wówczas reprezentuję także Cywilizacje, które rozumieją już tylko moje zwięzyki. Wasz Progres jest pod tym względem wyjątkowy. Po co grzebać w mechanizmie, który funkcjonuje tak dobrze? Macie wspaniałą Cywilizację. Może właśnie tego trzeba, by wytrzymać podobne rozciągnięcie na Krzywej – odrobinę teatralności, przesady, kiczu i dystansu do samych siebie? Ironia zapewnia długowieczność.

– Bo ty, prahbe, patrzysz na to właśnie jak na mechanizm. A dla mnie kultura, która nie może się rozwijać, jest martwa. Nie ma szczęścia w stagnacji.

Ambasador rozłożyłu szeroko grube ramiona.

– Ba! Lecz czy jest szczęście w zmianie? Przecież wiesz, stahs: wszystko w sposób naturalny zmierza ku Ul. Wiesz, czym jest śmierć: końcem istnienia struktury w formie stanowiącej o jej tożsamości – na skutek rozpadu lub przekształcenia w inną formę. Nie ma reguł silniejszych od Praw Progresu, to najbardziej podstawowe zasady, zakorzenione głębiej niż prawa fizyki. Każda kultura, społeczność, każdy gatunek znajdujący się pod presją konkurencji, we wszechświecie o stałych warunkach nieuchronnie się doskonali, idąc po krzywej zmian ku Ul. Od form gorzej przystosowanych ku lepiej przystosowanym; te pierwsze zatem umierają. Progres jest w istocie historią zagłady kolejnych realizacji frenu. Ta Krzywa to mapa cmentarzyska kultur. Każda kultura balansuje na ostrzu noża, stanowi ofiarę rozdzierających ją sił: postępowej i zachowawczej. Jeśli przeważy postępowa, zatracona zostanie tożsamość – i to jest

śmierć. Jeśli przeważy zachowawcza, nic się nie zmienia aż do końca, gdy inne kultury, lepiej przystosowane, przytłoczą tamtą – i to też będzie śmierć. Różnica pojawia się w momencie takiego przyspieszenia wędrówki po Krzywej, że zależności powyższe zostają zaobserwowane jako twarde statystyczne prawa, formułuje się model – jak u was sformułował go Alphonse Remy – i podejmuje się w oparciu o jego znajomość działania mające na celu zarazem zachowanie tożsamości i zabezpieczenie się przed kulturami z wyżyn Krzywej – ponieważ istnieje już wówczas świadomość zagrożenia. I tak oto powstają Cywilizacje. Przynajmniej tak działo się w Czterech Progresach. Oczywiście to również nie jest rozwiązanie ostateczne, na wieczność, ale -

– A Deformanci? Na Polach publicznych znajduję wzory opisujące Progresy rozbieżne -

– Bełkot ideologiczny. Deformacja rodzi się zazwyczaj jako bunt przeciwko Cywilizacji. To też jest pewna linia zmian, ale oczywiście nie zmierza ku UL Zwać ją Progresem byłoby wielkim nadużyciem, bo skoro nie dąży ona ku doskonałości, czym mierzyć jej postęp lub degenerację? Zmiana nieukierunkowana to po prostu deformacja. Rzecz jasna, Deformacje – ani Cywilizacje leżące niżej na Krzywej – nie byłyby możliwe, gdyby wszechświat został bez reszty zagospodarowany, cała przestrzeń wypełniona życiem. Tak samo na Ziemi różne ekscentryczne kultury trwały, dopóki były izolowane, dopóki świat się nie domknął i zasady konkurencji nie zaczęły ich dotyczyć. Możesz je nazwać „naturalnymi Deformacjami". A wiem, że i potem mieliście różne takie enklawy archaizmu, motywowane religijnie lub politycznie – już Deformacje świadome, świadome ucieczki z Progresu: Cesarstwo Chińskie, a na zachodzie – ami-sze; muzea komunizmu na Kubie czy w Korei Północnej, talibowie, potem Protektoraty Krzyża, i Czarne Emiraty… Co się z nimi stało?

– Wchłonął je chrześcijański kapitalizm.

– Przegrały lub przystosowały się. W domkniętym środowisku nie ma ucieczki. Jak żeście to nazywali za twoich czasów, stahs?

Zamoyski wypuścił z płuc dym.

– Globalizacja.

– Globalizacja. Globalizacja jest zaledwie pierwszym przejawem tego fundamentalnego, uniwersalnego procesu: kosmologizacji. Wyścig zaczyna się na globie, ale w ostatecznym rozrachunku nie chodzi przecież o osiągnięcie Formy Doskonałej danego środowiska planetarnego – lecz Formy Doskonalej wszechświata, wszystkich możliwych wszechświatów.

Wydawało się, iż rahab swobodnie posługuje się angielskim, opowiadając tu Zamoyskiemu teorie socjogoniczne, a przecież wszystko to przechodziło wpierw przez labirynty Kodu. Adam nie był nawet pewien, czy ambasador fizycznie znajduje się w Sol-Porde. Chyba nie.

Przez dym i przez miodowy światłocień „Trzech Koron", błądząc wzrokiem ponad głową interlokutora, Zamoyski dojrzał w wysokim zwierciadle odbicie sąsiedniego salonu, a w nim – czterech mężczyzn zgromadzonych przy stole bilardowym. Nie grali; stali z kieliszkami w dłoniach i rozprawiali o czymś półgłosem z ponurymi minami. Jednym z nich byłu P. G.; dwóch innych Zamoyski nie znał; czwartego znał, ale nie potrafił sobie przypomnieć – skąd. Złote włosy, jasne oczy, szczupła, nordycka twarz, wydatna grdyka… Zamoyski ustawił ręcznie malowany portret złotowłosego na pierwszym stopniu ruin ruin rzymskiej willi.

– Pojedynki, prahbe.

– Ach, pojedynki. Stanowią jeden z elementów Cywilizacji HS. Nie będę dyskutował o racjonalności waszej kultury, stahs, niemniej jako środek służący jej zachowaniu są

one bez wątpienia racjonalne, być może wręcz konieczne – jak Gnosis.

Gnosis, pomyślał Zamoyski, //zagłębiając się w hiper-tekst „Multitezaurusa". Gnosis zarazem należy i nie należy do Cywilizacji. Stanowi jej granicę, Mur Chiński, śluzę, filtr i osmotyczną błonę komórkową.

– Więc rytualne wymachiwanie szpadą ma przyczynić się do… do czego właściwie? Konserwacji człowieczeństwa?

– Takie są założenia – przytaknęlu Ogień.

– I ja mam z tum Tutenchamonum -

– Aha.

– Macie oczywiście jakiś interes w pomaganiu mi – rzekł Zamoyski, przyglądając się kształtom dymu – aczkolwiek trudno mi sobie wyobrazić, jaki. Chcesz, bym uwierzył, że spotkałuś mnie tu przypadkowo? Nie uwierzę. Zapewne w jakimkolwiek publicznym miejscu bym się zamanifestował, ty, prahbe, w minutę później byłubyś już przy mnie. Nagotowane modele frenu, symulacje rozmowy, strategie psychologiczne – podejść, zachować się tak a tak, powiedzieć to a to… Do jakiej myśli podświadomej miała mnie doprowadzić twoja opowieść o historii Cywilizacji?

Ogień uśmiechnęłu się melancholijnie.

– Może do takiej właśnie…?

– A nie mówiłem? Całe strategie.

– A ty co w tej chwili robisz, stahs? Czym nasza rozmowa różni się od dowolnej rozmowy dwóch stahsów? Modele, symulacje, strategie – wszystko to obraca się wam w głowach. Lecz nie mówicie o nich na głos.

– Czym się różni? Tym, że nie potrafię sobie nawet wyobrazić, o czym ty, prahbe, myślisz. Gdy rozmawiam z człowiekiem – rozmawiam z sobą za maską cudzej twarzy. Gdy rozmawiam z tobą – za manifestacją tylko czarna otchłań.

– Czarna otchłań oferuje ci pomoc, stahs.

– I to mnie właśnie przeraża.

Szczerzyli się już do siebie otwarcie: pozbawione wesołości białe uśmiechy higienicznych drapieżców.

– A jaką postać miałaby przybrać ta pomoc?

– Championa.

– Słucham?

– Jako stahs wyzwany przez inkluzję masz prawo wystawić championa. Możemy służyć ci radą i kontaktami; możemy zapewnić samego championa.

– A-a, champion, rzeczywiście – mruknął Zamoyski, //czytając Kodeks Honorowy Cywilizacji HS. – Cóż, jakiekolwiek byłyby wasze motywy, obecnie znacznie bardziej ciekawią mnie motywy Tutenchamonu. Tylko proszę mi darować to kazanie o inkluzjach: że to góra Krzywej, więc nie sposób przejrzeć ich myśli, et cetera. O co jenu chodzi?

Ogień założyłu ręce na piersi, wydęłu wargi.

– Rozważamy różne możliwości. Być może coś ze Studni Czasu – twoje nazwisko dość często pojawia się w relacjach z przyszłości, stahs. Może mieć to coś wspólnego ze stahsem Judasem McPhersonem. Mogła też być to deklaracja polityczna. Ty nie żywisz żadnych podejrzeń?

– Nie znam jenu w ogóle. Moje podejrzenia prymitywne: co onu może zyskać na mojej porażce?

Ambasador wzniosłu oczy do sufitu.

– Niezbyt się na tym wzbogaci, prawda?

– Ile za wykup manifestacji? Jedną trzecią majątku? – Secundus Zamoyskiego czytał w pośpiechu Kodeks. – Ale samu wybierze ekwiwalent. Co to znaczy?

– Może nu chodzi o twoje archiwizacje, o pamięć, stahs?

Czyżby znowu Narwa? Moetle znalazł jakiś sposób na wydobycie ze mnie tajemnicy – Tutenchamon chce zaś po prostu przejąć mój mózg. Może faktycznie taki jest powód…

Albo jednak kolejna kontralogia Heinleina.

– Prahbe Ogień! – odezwalu się znad Zamoyskiego Patrick Gheorg. – Czyżbyśmy wciągali stahsa Zamoyskiego w świat wielkiej polityki?

– Już został wciągnięty, obawiam się – rzekłu ambasador, wstając i kłaniając się lekko McPhersonowu.

= Nie jesteś moim aniołem stróżem! = warknął Za-moyski na P. G.

= Nie jestem też twoim wasalem! = odwarknęłu z zaskakującym gniewem sekretarz Judasa.

Michał Ogień zdążyłu tymczasem powtórnie się ukłonić i odejść.

– No więc nu przegoniłuś, gratuluję – skwitował Zamoyski.

Modus operandi McPhersonów staje się aż nazbyt wyraźny: wyciągnąć mnie w jakieś publiczne miejsce i wystawić, niczego się nie spodziewającego, pod ostrzał politycznych graczy – najpierw plaża Słowińskienu i Tutenchamon, teraz „Trzy Korony^' i Ogień. Ciekawe, czy pobierają od nich opłaty za „kwadrans z dziwolągiem"?

A może plan jest jeszcze bardziej szczegółowy? Najpierw doprowadzić do pojedynku, a potem podstawić mi championa. Pełna kontrola.

Muszę przestudiować prawo Cywilizacji HS – co by na tym zyskali? Bo coś na pewno.

P. G. obejrzału się za prahbe'um.

– Niech zgadnę: zaoferowału jakąś przysługę.

– Dlaczego właściwie Tutenchamon wyzwału mnie na pojedynek?

– A co mówiłu phoebe Słowiński?

Zamoyski sięgnął pamięcią. Kontrola Spływów, no tak, to też może być motyw. Ale nawet jeśli zwyciężywszy osca zażyczy sobie części moich Pól – i tak nie da to jenu tej kontroli.

Randomizer behawioru szarpnął ramieniem Zamoyskiego i Adam klepnął jowialnie manifestację Gheorgu w plecy. Z własnej woli natomiast spytał:

– Czy istnieje jakiś sposób na zmanipulowanie wiadomości ze Studni Czasu?

Patrick skinęłu na Zamoyskiego.

– Chodź, zobaczysz.

Ledwo wyszli z „Trzech Koron" (jeszcze się drzwi klubu za nimi nie zamknęły i Zamoyski nie zdążył się obejrzeć na płaskorzeźbę Pierwszej Tradycji), P. G. przeadresowału ich – w próżnię. Oczywiście nie była to próżnia naprawdę pusta, lecz próżnia Cywilizacji, toteż wypełniał ją inf. Co prawda w przypadku tak wielkich przestrzeni zagęszczenie nanobotów pozostawało daleko mniejsze od tego wymaganego przez protokoły planetarne; Patrick musiału byłu zarządzić lokalną kondensację już chwilę temu, oboje bowiem zamanifestowali się tam materialnie bez żadnego opóźnienia, nie zmieniając nawet samych manifestacji, Zamoyski jeszcze z cygarem w zębach.

Absurdalność podobnych reprezentacji już nie uderzała go z taką siłą. Technologia usprawiedliwia kulturę. Cokolwiek jest możliwe, stanie się – gdzieś, kiedyś – normą. I Adamowi nie sprawiało już właściwie różnicy: AR i Ogrody Cesarskie czy Farstone, czy kosmos. Tak czy owak, wszystko zapośredniczone.

Nie było tu gwiazd. W braku źródeł światła Zamoyski nie powinien był widzieć ani Patricku, ani nawet siebie; że widział, pozostawało w całości zasługą nałożonych przez P. G. aplikacji ortowirtualnych. Te same aplikacje według woli Gheorgu wydostawały z mroku kolejne obiekty lub od podstaw szkicowały ich zarysy w OVR, gdy same obiekty w ogóle nie miały prawa być widoczne.

= En-Port Gnosis = mówiłu = zawieszony w Sol-Por-cie, ponad ekliptyką. To – widzisz? – sfera Schwarzilda

czarnej dziury. Tutaj, tutaj, tutaj – zespoły Kłów. Wokół biegunów dziury i dalej – sieci detekcyjne infu. Teraz nakładam matrycę czasoprzestrzeni; widzisz gradient krzywizny. = Manifestacja phoebe'u wskazywała symboliczne reprezentacje, w miarę jak pojawiały się one w monolitycznej czerni. = Strojenie czarnych dziur do postaci Studni Czasu to oddzielna gałąź meta-fizyki. Celem jest otworzenie takich kieszeni temporalnych, które pozwalałyby na wejście spoza Schwarzilda w odwrócone strumienie czasu i na równie bezpieczne z nich wyjście.

= A grawitacja, siły pływowe? = spytał Zamoyski, bacząc, by nie okazać w głosie niedowierzania.

P. G. nakładału właśnie na obraz czarnej dziury linie ścieżek temporalnych. Wszystkie one szły tuż przy horyzoncie zdarzeń, odkształcanym w rytm odkształceń samej dziury, czasami niemal do nagiej osobliwości.

= Oczywiście, jakiekolwiek przedmioty o rozmiarach ponadmolekularnych zostałyby rozerwane, toteż w praktyce przekazuje się w przeszłość jedynie informację, zazwyczaj kodowaną w zmianach natężenia strumienia cząstek wstrzeliwanych w Studnie. Najpopularniejsze są neutrina, z oczywistych względów. Pompowanie informacji w Studnie odbywa się nieprzerwanie, także teraz.

= Idą w przeszłość raporty o wojnie z Deformantami,

0 Suzerenie, o mnie… tak?

= Tak.

= Dlaczego zatem nikt wcześniej nie znał prawdy

1 wszyscy dali się wciągnąć w ten konflikt?

= A kto ci powiedział, stahs, że nikt? My nie znaliśmy; ale to kwestia rozrzutu naszych Studni. Z tym jest zresztą następny kłopot, a także z oceną prawdopodobieństwa przyszłości…

Zamoyski ssał w zamyśleniu cygaro. Było ciepłe – czuł to ciepło na wargach – lecz dymu inf już nie symulował.

= Wiem, że to nie neutrina, ale – powiedzmy, że wstrzelimy jakoś w Studnię sam inf…

= A! = zaśmiału się McPherson. = Inwazja nanoma-tyczna! Były już takie koncepcje. Oczywiście miałoby to sens jedynie w przypadku naturalnych dziur, bo przebicie się z inwazyjnym nano w taki En-Port, tylko że parędziesiąt lat wcześniej, nie miałoby wielkiego sensu. Inna rzecz, że w ogóle opanowywanie jakichś jednorazowych przeszłości nie ma sensu. Co to w ogóle miałoby dać? Brak łączności w drugą stronę. Chociażby ten jeden nanobot przetrawił według naszej receptury całą galaktykę -

= A to możliwe?

– Co?

= Że jeden nanobot…

Wzruszyłu ramionami.

= Teoretycznie. W praktyce i tak jest ich zawsze więcej, nie porcjonuje się infu po cząsteczce, nawet w pakietach minimalnych idzie to w miliardy i miliardy.

Zamoyski zagryzł zęby ma cygarze. Inwazja od jednego nanobota!

Zaraz, to przecież -

Zamrugał.

= Farstone.

Po kilku sekundach stali w bibliotece zamkowej. Angeli-ka czytała przy jednym z blatów i uniosła głowę na ich widok, pokondensacyjny ruch powietrza zmierzwił jej włosy.

– Kto zarządza Polami nano z Saka de la Roche'u? – spytał Zamoyski, wygładzając ciemnoniebieski kaftan z fałd, w jakie się ułożył po przejściu z nieważkości w ciążenie ziemskie.

– Którego nano? – Patrick usiadłu w fotelu, założy-łu nogę na nogę. – Cesarskiego czy tego nielegalnego spiskowców?

– Cesarskie ono chyba nie było.

– W takim razie – Oficjum.

= Prośba o pilne spotkanie z phoebe'u Sternu.

= Phoebe Stern zgadza się i czeka na adres = odparł Zamoyskiemu menadżer oesu, ostatni w rym szeregu pośredników między animą Adama a Polami Oficjum.

= Tutaj, teraz.

Patrick Gheorg obróciłu głowę i sekundę później skondensowała się pod jego spojrzeniem manifestacja phoebe'u Sternu.

– Stahs.

– Phoebe. Ukłonili się sobie.

– To niezbyt uprzejmie, uciekać z rozmową na Plateau w obecności stahsa Pierwszej Tradycji – zauważyła Angelika, zamykając książkę. – Zwłaszcza w stahsowym domu.

– Ależ oczywiście, jakże byśmy śmieli! – zarzekł się półżartem Zamoyski, któremu, gdy poczuł, że wraca doń inicjatywa, momentalnie poprawił się humor.

Angelika zamrugała, zaskoczona tonem, zapewne podejrzewając tu robotę randomizera behawioru. Adam wrócił spojrzeniem do Sternu.

– Nano z Saka.

– Tak, wiem. Przejęliśmy zarząd ich Pól. Ale to nano jest bezużyteczne, rozsiało je w próżni międzygwiezdnej razem ze szczątkami Saka. Szczątkami uprzednio zawiniętej w nim materii, żeby być precyzyjnym.

Zamoyski podszedł do pojedynczego panelu boazerii, oddzielającego dwa regały biblioteczne; na nim umocowana była lampa gazowa, w kształcie cesarskiego smoka. Uniósł klosz i po raz drugi zapalił wygasłe cygaro. Dopiero po chwili zorientował się, że w rzeczywistości przypala przecież inf.

– Rozsiało w próżni – mruknął. – Co do cząsteczki? Phoebe Stern w lot chwyciłu jego myśl.

– Nie zindeksowaliśmy każdego pojedynczego nano-bota. Jaką lokację masz na myśli, stahs?

– Mojego pustaka – rzekł Zamoyski. – Tchawicę, przełyk, organy wewnętrzne. Że nastąpiło skażenie, jestem pewien; praktycznie wepchnęło mi się do gardła.

Wypluł z odrazą dym, walcząc ze wspomnieniem rozłopotanego strzępu Pandemonium, zaklejającego mu twarz, wpływającego do ust, nosa… Czy ja go odgryzłem, połknąłem?

– W owum Deformantum – zaczęłu powoli Stern, okazując zamyślenie – w publicznym kosmosie, bez namiarów orientacyjnych… A to nie jest inf, nie indeksuje się cza-soprzestrzennie na błonach Cesarza.

– Ale potraficie wyodrębnić i zidentyfikować te nano-boty?

– Jeśli uzyskamy choć w jednym punkcie wystarczającą gęstość, można zapuścić na ich Polach program, który je skonfiguruje w sekwenser DNA. Dysponujemy wzorcowym DNA twojego pustaka, stahs, dokonalibyśmy zatem porównania. Wynik pozytywny jeszcze niczego nie przesądza, z pewnością pozostały po tobie w szczątkach Saka liczne bioodpadki – w dalszej kolejności zatem zrekonfigurowa-libyśmy nanoboty w analizery chemiczne, aby opisać ich środowisko. Dopiero to potwierdziłoby położenie w organizmie twojego pustaka.

– I wtedy… – Zamoyski uniósł palec wskazujący lewej ręki.

– Tak, domyślam się – skinęłu głową Stern. – Cicha inwazja.

– A ja? – spytała Angelika, opierając łokcie na blacie i układając dłonie pod brodą. Przeniosła wzrok ze Sternu na Zamoyskiego. – Też się tam przecież znajduję, prawda? Również powinnam być skażona.

Adam wzruszył ramionami.

– To możliwe.

– Algorytm postępowania byłby ten sam – zapewniłu

Stern.

– Jeśli można – wtrąciłu R G. – Obecna tu stahs An-gelika McPherson nie jest prawnym dysponentem manifestacji, o której mowa. Zgodę na podobną nanooperację na jej pustaku mogłaby dać jedynie Angelika McPherson oryginalnego frenu. Teoretycznie mogłabyś na drodze sądowej uzyskać pozwolenie na ograniczony zaoczny zarząd drugiego ciała, ale to by potrwało, w procedury zaangażowani zostaliby bowiem stahsowie.

– Nie mam sposobu porozmawiać z nią tak, żeby Franciszek nie słyszalu – rzekł Zamoyski. – Zresztą o jakich „nanooperacjach" mówisz?

– A czy owu Franciszek nie zneutralizowału już przypadkiem tego nano? – równocześnie spytała Angelika.

Stern pokręciłu głową.

– Jest to mało prawdopodobne, stahs. Mam na myśli nanoboty w pustaku stahsa Zamoyskiego, bo to za niego jest nagroda. Kupujący chce dostać pustaka z całą pierwotną informacją, więc każda ingerencja Deformantu w struktury genetyczne, neuralne, chemiczne czy jakiekolwiek inne mogłaby sprowadzić na Franciszku zemstę oszukanego kupca. Przyjąłbym zakład, że Deformant powstrzymuje się od wszelkich ingerencji w organizm pustaka stahsa Zamoyskiego.

– „Nanooperację"? – przypomniał Adam.

– Materiał pierwotny – mruknęła Angelika, spoglądając w bok, wyraźnie zadumana nad czymś innym.

– Tak – ukloniłu się jej sztywno Stern. – Aby przeprowadzić skuteczną inwazję na Deformantu, musimy jak najbardziej ograniczyć czas jenu reakcji. Oznacza to atak możliwie największą liczbą nanobotów, już wyspecjalizowanych. Na początku jednak dysponowalibyśmy zaledwie porcjami minimalnymi. Skąd wziąć materię do koniecznej rozbudowy

arsenału? I to tak, by Deformant tego nie zauważyłu? Zważywszy przy tym na lokalizację nano pierwszej generacji.

Zamoyski nie zdołał powstrzymać odruchu zgarbienia, skurczu, lewa dłoń uniosła się na wysokość żołądka, mostka. Randomizer zaraz kazał mu wyjąć cygaro z ust i zagwizdać przez zęby, lecz to nie pokryło błędu Adama.

W taki oto sposób jedna część umysłu zdradza drugą.

Starał się mówić teraz szybko i zdecydowanie, głosem bezemocyjnym, ale dobrze wiedział, że oboje phoebe'owie zarejestrowali i przeanalizowali jego zachowanie.

– Zjedzą mnie, czy tak? – spytał, strzepując popiół do stojącej na półce regału popielniczki. – Pożrą od wewnątrz.

– Owszem, to jedyny sposób. Najlepiej byłoby zacząć od maksymalnej masy, ale oczywiście musimy ustanowić ograniczenie: pobierzemy tyle i takiej materii, by nie zagroziło to twemu pustakowi, stahs.

– Wykluczy to także niektóre sposoby transmutacji i rekonfiguracji – dodału P. G. – jako powodujące szkodliwe dla organicznego otoczenia skutki uboczne, tudzież wytrącające toksyczne związki. Restrykcja do procesów nisko-energetycznych znacznie przedłuży całą operację.

– A właśnie, jakie są szacunki czasowe? – podjął Zamoyski. – Bo jeśli wcześniej przybędą na miejsce kupcy, a w każdym razie te oktagony kubiczne -

– Dwie do siedmiu k-godzin – odparłu z miejsca Stern. – Maksimum prawdopodobieństwa na stu sześćdziesięciu dwóch k-minutach. Mniej przy bardziej energochłonnych strategiach przekształceń.

– Ale nie wiemy nawet, ile dokładnie tych startowych nanobotów będzie. To nie ma znaczenia?

P. G. pokręciłu głową.

– Nie w tego rodzaju iteracyjnych procesach. Pamiętasz, stahs, przypowieść o zapłacie dla wynalazcy szachów?

Ziaren ryżu, rzekł on, tylko tyle, ile się w sumie zbierze, idąc od pola do pola szachownicy, gdy na pierwszym położysz jedno ziarno, a na każdym kolejnym dwakroć tyle, co na poprzednim; na ostatnim dwa do potęgi sześćdziesiątej czwartej. Chwila, w której płacącemu za szachy zabraknie ryżu, nastąpi tak czy owak, niezależnie od tego, czy zacząłbyś z jednym ziarnem na pierwszym polu, czy z dwoma, czy z trzema, czterema. Ograniczenia są zawsze takie same i to z nich obliczamy parametry procesu.

– Rozumiem. Czy jednak zdążymy?

– Są bardzo duże szansę. Nie sądzimy, by kupcy byli tak szybcy.

– Może więc zamiast rozważać bez końca ewentualności – mruknęła Angelika – sprawdzilibyście przynajmniej, czy to nano w ogóle tam jest.

Tylko się teraz nie wahaj! – przykazał sobie Zamoyski. Spojrzał pytająco na Sternu. Phoebe wykonału krótki ruch oczami.

Adam uniósł rękę.

– Proszę.

Stern ukłonilu się sztywno, nic już nie mówiąc.

Czekali.

Zamoyski w tym czasie zdążył odbić od niemal euforii (podejmuję decyzje! zaskakuję ich! wybieram nieprzewidziane! jestem wolny!) do zwątpienia (akurat uda mi się w czymkolwiek oszukać inkluzje! kto wyprzedzi w mentalnych szachach superinteligencje ze wszechświatów specjalnie dla nich projektowanych?), i z powrotem w adrenalino-wy haj (ale nie wiedzieli! tylko ja posiadam wiedzę konieczną dla wyciągnięcia stosownych wniosków!)

Instynktownie już jednak utrzymywał twarz martwą i ciało nieruchome: na zewnątrz – Lord Orientu; wewnątrz – czarna skrzynka, tajemnica nie do rozszyfrowania dla pla-teau'owych analizerów behawioru. I tak powinno pozostać.

– Potwierdzone, sto procent – rzekłu wtem Stern. – Czy mam zatem twoje pozwolenie na rozpoczęcie operacji, stahs?

Bez wahania!

– Tak – powiedział Zamoyski. = Chcę na moich Polach ciągłej transmisji.

– Oczywiście = zapewniłu phoebe Stern. = Oficjum gwarantuje ci pełny dostęp, stahs.

Menadżer Adamowego oesu zajął się resztą już bez pytania i pod sufitem eksplodowała czerwono-żółta chmura. Zamoyski zagapił się na nią, zafascynowany (wszelkie wglądy do wnętrza własnego ciała są jakoś po dziecięcemu fascynujące). Zaraz jednak zorientował się, że, skoro inni jej nie widzą – zwłaszcza Angelika – jego zachowanie jest co najmniej niegrzeczne. Pozostało mu albo wyprowadzić symulację na wewnętrzne Pola, albo też tutaj ściągnąć secundusa.

Wybrał drugie rozwiązanie i odtąd to oczyma niewidocznej animy obserwował postępy nanozarazy we wnętrznościach swego organizmu – podczas gdy primusem usiadł w fotelu po lewej Patricku.

Stern stału zaś w tym samym miejscu, w którym byłu się skonfigurowału, nieruchomu, z rękoma założonymi za plecami i głową lekko odchyloną. Zamoyski domyślał się, iż jest to zwyczajowa postawa sygnalizująca wysunięcie per-ceptorium poza manifestację, a przynajmniej częściowe wycofanie uwagi.

//Zamoyski nie odrywał wzroku od chmury. Składała się z dwóch barw: żółci i czerwieni. Żółć była bardziej blada, rozlewała się szerzej, w rozmaite organiczne kształty o rozmytych krawędziach. Stanowiła tło dla zarządzanego przez Oficjum nano, pokazując, ile na podstawie jego interakcji z otoczeniem o tym otoczeniu wiadomo. Krople czerwieni znaczyły miejsca aktywacji nanobotów, początki inwazyjnej armii. Z biegiem czasu rosła żółć i rosła czer-

wień. Z początku ta pierwsza znacznie szybciej, lecz gdy chmura przybrała z grubsza zarys ludzkiego tułowia, proces zatrzymał się; wtedy już czerwień szła jak pożar.

Co to właściwie oznacza: „tyle, by nie zagroziło pustakowi"? – zastanawiał się Zamoyski. Zostanie tam ze mnie oświęcimski szkielet, czy jak? Ile masy tłuszczowej, mięśniowej zamierzają wykorzystać? Przecież to głównie woda. Jakież to nanoboty można zbudować z atomów wodoru i tlenu?

Tymczasem /Zamoyski przyglądał się Angelice McPher-son. Szybko pochwyciła jego spojrzenie i tak rozpoczął się ich bezsłowny dialog.

Pochwyciła jego spojrzenie – lecz nie opuściła dłoni złożonych pod brodą.

Uniósł lekko lewą brew.

Przesunęła palcem po policzku.

Uśmiechnął się kącikiem ust.

Wydęła wargi i pokiwała lekko głową.

Wskazał wzrokiem phoebe'ów.

Uśmiechnęła się szeroko.

W odpowiedzi uśmiechnął się równie otwarcie.

Czarne włosy przesłaniały jej twarz, musiała założyć je sobie za uszy; kontynuując ruch, wyprostowała się za pulpitem.

Zamoyski udał zimną powagę, opuścił splecione dłonie na podołek, zwiesił głowę.

Angelika dotknęła skroni wyprostowanym palcem, karykatura zamyślenia.

Odegrał nagłą senność: powieki mu ciążyły, rozluźniały się mięśnie twarzy, zasypiał.

Zaśmiała się na głos.

– No nie! – Wstała. – Panie Zamoyski, pozwoli pan.

Ujęła go pod ramię (dobrze już znał ten gest McPher-sonów), wyprowadziła z biblioteki. Ledwo się za nimi za-

mknęły drzwi, //ujrzał jak obie manifestacje phoebe'ów rozpadają się w nicość.

Wyszli do holu i na taras. O tej porze zamek sprawiał wrażenie opustoszałego, w zasięgu wzroku – ani żywej duszy.

Skręcili ku stajniom.

– Przejażdżka konna? – zaniepokoił się. -Jeszcze czuję w kościach jazdy afrykańskie!

– Jestem pewna, że potrafisz tak skonfigurować swą manifestację, by nie transmitowała niektórych bodźców i przyjmowała najlepszą postawę jeździecką.

Skonsultował to z manadżerem oesu. Odpowiednie programy dostępne były na Polach publicznych. Przekopiował je i uruchomił,

– Dwie godziny, jest trochę czasu – mówiła Angelika. – Na pewno nie masz nic pilniejszego do roboty?

– Och, wiele rzeczy. Pola pełne mam zaproszeń od różnych osobistości i organizacji, żadnej nie znam, muszę sprawdzać na publicznych; a wszystkie zaproszenia pilne. Pojawię się w jakiejś otwartej lokacji, nagabują mnie dyplomaci nieludzkich imperiów. Superinteligencja nie z tego wszechświata wyzwała mnie na szermierczy pojedynek. Bestia meta-fizyczna ściga mnie po wnętrzu mojej głowy i przysięga śmierć. Siedzę w brzuchu zdradzieckiego boga próżni i czekam, aż mnie zlicytuje; a w moim brzuchu rośnie z mego ciała niewidzialne wojsko. Pewnie, że wolę przejażdżkę. Czy Judas polecił ci uwieść mnie?

Żachnęła się.

– Co za pytanie! -Mhm?

– Głupie. I tak żadna odpowiedź cię przecież nie zadowoli.

– Obserwuję twoją reakcję.

– A. Chyba że tak. To proszę bardzo.

Wybrała dwa srokacze. Zamoyski załadował stosowny program i osiodłał swojego wierzchowca prawie odruchowo, nie patrząc na ruchy swych rąk. Zwierzęta nie były genimalne – a przynajmniej nie odzywały się.

Objechali powoli jezioro i zagłębili się w rzadki las porastający wzgórza za posiadłością. Zamoyski świadomie starał się przestać liczyć upływający czas. Zapomnieć się, dać pochłonąć przez noc – to najlepsze wyjście, tyle mu teraz pozostało.

– Odpręż się – mówiła mu Angelika. – Widzę, że bez przerwy masz się na baczności, prawie gotowy do skoku, jakby w każdej sekundzie niebo mogło ci spaść na głowę.

– Bo tak jest! – parsknął Zamoyski. – Może! Do tej pory spadało.

– Tym bardziej powinieneś się odprężyć. Popatrz, noc taka ładna.

– Bardzo ciepła.

– Zatrzymaj się. Słyszysz tę ciszę?

– To las.

– Tak. – Odetchnęła. – Korzystaj z tego. To są przywileje twojej pozycji. Łatwość ucieczki w błogostany, w miejsca absolutnego spokoju. Odwróć sposób myślenia: to nie ty poruszasz się w świecie, to świat porusza się przed tobą, jak taśma perforowana, a ty wybierasz, na którym fragmencie zatrzasnąć czytnik swej duszy.

– Stahs. – Poklepał konia po szyi. – Jestem stahsem. Arystokratą. Tak powinienem myśleć?

– Dokładnie. Co, nie lubisz tego słowa? Arystokracja jest konieczna.

– Usiłujecie tu zamrozić kulturę w sztucznym stanie.

– Zamrozić człowieka. Człowieczeństwo.

– Na jedno wychodzi.

– Oburza cię to? Czemu?

– Nie wiem. Wydaje mi się jakieś takie… wyrachowane, bezwzględne. Inżynieria społeczna. Źle się kojarzy.

– Nie mówili ci? Każdy Progres nieuchronnie ciągnie się ku UL

– Mówili. Właściwie… ty mi mówiłaś.

– Ach. – Podniosła wzrok na bezgwiezdne niebo. – Ja. No tak. Więc wiesz – gdyby nie Cywilizacja, zastałbyś tu po wskrzeszeniu jeno phoebe'ów i inkluzje; nie byłoby już stahsów. No, może nieliczne okazy zoologiczne.

– Ale czy musieliście iść od razu w te wszystkie pseudo-feudalne rytuały?

– Nie było wielkiego wyboru. W gospodarce opartej na infie, w ekonomii arbitralnego rozdziału nieskończoności, feudalizm pozostaje systemem jednak stabilnym. Demokracja – nie. To demokracji ci żal?

Wyjechali na skąpaną w księżycowym świetle polanę. W połowie przekreślał ją długi, wąski pień brzozy, obalonej przez jedną z niedawnych wichur.

Angelika zeskoczyła z konia, przywiązała wodze i spoczęła na pniu, prostując nogi. Nie przebrała się do jazdy, była w luźnych, białych spodniach, skórzanych pantoflach.

Zamoyski ze stęknięciem usiadł obok.

– Demokracja – westchnął. – Sam system sprawowania władzy niewiele mnie wzrusza, ale – tego nie da się oddzielić. Jeśli wybieracie feudalizm – dla tych czy innych powodów – to wybieracie zarazem cały system wartości, który się z nim wiąże i z niego wynika. Całą etykę. I estetykę.

Ześlizgnął się z pnia na ziemię; teraz mógł się odchylić wstecz i zajrzeć Księżycowi w twarz. Chmura w bibliotece stanowiła już zbite skupisko czerwieni, obrzeżone żółtymi frędzlami. Primus Adama przesunął spojrzenie w prawo i w dół: Angelika miała tę samą, na wpół rozbawioną, na wpół zdumioną minę.

– W demokracji, na przykład, mógłbym teraz położyć głowę na twoich kolanach; ale w feudalizmie -

– No nie! – zaśmiała się. – A cóż cię powstrzymuje?

– Jak to co? Nie wypada! Zmierzwiła mu włosy.

– Doprawdy? A gdyby – Powiał wiatr i już wiedzieli.

Zwrócili spojrzenia na kondensujący się wir.

– Stahs – skłoniłu się sztywno Stern. – Stahs. Pora. Angelika cofnęła rękę z głowy Zamoyskiego. Adam

wstał, otrzepując spodnie i kaftan.

– Co powinienem wiedzieć?

– Pełny pakiet przesłaliśmy na twoje Pola, stahs. = Przyjmij i otwórz.

= Zrobione.

Przeadresował secundusa z biblioteki w konstrukt jednozmysłowy, oparty na danych transmitowanych bezpośrednio z Pól Oficjum. W konstrukcie szła owa wizualizacja nanoarmii i jej bezpośredniego otoczenia, a także instrukcja, jak zachować się podczas inwazji na Franciszku. Instrukcja rozpisana została na prawdopodobne scenariusze zdarzeń, od totalnej klęski do totalnego zwycięstwa – megabajty tekstu.

– Idziesz? – spytała Angelika.

– A mam inne wyjście? Aż tak daleko po Krzywej się nie przesunąłem – odrzekł Zamoyski. – Muszę wrócić do pustaka.

Stern pokręciłu głową.

– Niekoniecznie, stahs.

– Słucham?

– Możesz oddać tę manifestację w zarząd swego secundusa.

– To tylko anima.

– Są programy.

– Taa, nie wątpię – mruknął Zamoyski. – Na wszystko są.

= Jakie programy?

= Ściągnąć?

= Freeware?

= Niektóre.

= Daj.

Następne kilka minut Zamoyski zapamiętał jako czas wielkiego chaosu. Samo przeadresowanie manifestacji spowodowało potężną dezorientację; przez ułamek sekundy zdawało mu się, że primus i secundus siedzą obaj w tej samej nanomancji. Na dodatek secundusowi Adam musiał przydzielić symulację Oficjum – i teraz na ciemnym niebie nad polaną jaśniała żólto-czerwona chmura.

Równocześnie budził się w swoim ciele we wnętrzu Kła, we wnętrzu Deformantu. Nie było to przyjemne przebudzenie. Jego pustak zdryfował tymczasem w jedną z kul płynnego złota; tylko zwierzęce odruchy utrzymywały mu głowę poza granicą cieczy. Z uwagi na niezbyt silną cyrkulację powietrza, wokół tej głowy puchł bąbel dwutlenku węgla i Zamoyski, wróciwszy do swej biologicznej manifestacji, popadł w stan gorączkowego odurzenia.

Co było o tyle niepokojące, że przecież wcześniej {przed przeadresowaniem) nie odczuwał bynajmniej objawów zatrucia. Rodziło to niepokojące pytania o stan mózgu Zamoyskiego: na ile umysł Adama procesowany jest jed)nie na organicznym narządzie jego pustaka, a na ile – na wrośniętej weń wszczepce?

Nie istniał żaden punkt oparcia, nie miał się czego /Zamoyski chwycić, gwałtowne ruchy tylko rozbiły złotą banię w gromadę mniejszych i większych kropli.

– Angelika! – zawołał.

Nie było jej w zasięgu wzroku.

– Angelika!

= I jak? = pytała.

Z powrotem przysiadł na pniu.

= Gdzieś mi się zapodziałaś.

= Pozdrów mnie ode mnie.

– Angelika!

Ale szybciej zamanifestował u się mnichem Franciszek. Złapału Zamoyskiego za rękę i pociągnęłu ku najbliższej wiązce granatowych wyrośli.

– Złe sny?

– Okropne – mruknął Zamoyski, obracając się równolegle do pionu mnicha.

Na nocnym niebie Oficjum malowało mapy planowanej zarazy, wskazując dywersantowi drogę w wewnętrznej dżungli Defbrmantu. Od pnącza do pnącza, od kwiatu do kwiatu zaczął /Adam płynąć przez Kieł. Manifestacja Franciszku przez chwilę mu towarzyszyła, potem gdzieś zniknęła.

W końcu /Zamoyski zatrzymał się, porównał jeszcze swoją pozycję z wykresem nad wierzchołkami poruszanych przez wiatr drzew, zaczepi! stopą o jakieś purpurowe korzenie – i zaczął kaszleć.

Spazmy wykrztuśne zgięły go w pół, kaszlał i kaszlał, piekło go w gardle, brakowało tchu… Patrzył jak czerwień eksploduje ognistymi fajerwerkami na pustym gwiazdo-skłonie.

– Co ci jest?

Rozespana Angelika podpłynęła ku niemu spoza ściany wielkich liści.

– Jeszcze tego brakuje, żebyś się rozchorował… Rzeczywiście, coś niezdrowo wyglądasz. – Przyłożyła dłoń do jego czoła. – Cholera, gorączka.

Bo też nie najlepiej się czuł. Przestał już kaszleć, tylko oddychał głęboko. Jeśli wierzyć wizualizacji Oficjum, większość armii opuściła jego ciało. Angełiki przyglądały mu się uważnie, niemal z jednakową troską na twarzach.

Jaka właściwie jest granica bezpiecznego poboru masy z organizmu? Zamoyskiemu cała ta magia nanotransmuta-cji wydawała się z gruntu podejrzana, podobnie jak kogni-

tywistyczne czary z kopiowaniem umysłów. Przyjmował do wiadomości ogłaszane mu reguły mniej więcej tak, jak się akceptuje teologiczne aksjomaty. Oczywiście różnica polegała na tym, że tu reguły można było sprawdzić w działaniu – ale zanim się sprawdziły, powątpiewał w każdą. Nauczył się już jednak nie zdradzać z tymi wątpliwościami. Czekał w milczeniu na rozwój wydarzeń.

Według scenariusza Oficjum Deformant winnu się zorientować w ataku w przeciągu sekund. Następnie scenariusz rozgałęział się na kilka wariantów reakcji Franciszku. Jedna z nich obejmowała natychmiastową autoamputację zarażonego fragmentu (wraz z Kłem i jego pasażerami) oraz aktywny jego rozkład, aż do poziomu zupy molekularnej. Inne warianty dawały jednak Adamowi większe szansę na przeżycie.

Zegar OVR odliczał k-sekundy inwazji. Zamoyski podświadomie oczekiwał pojawienia się gniewnej manifestacji Franciszku; nic takiego, oczywiście, nie nastąpiło.

– Masz może w pamięci wszczepki jakiś analizer medyczny? – dopytywała się Angelika, ciągnąc go ku błękitnym pąkom. – Szkoda, że ciągle jesteśmy odcięci od Plateau. Diabli wiedzą, co mogłeś złapać. Masz, napij się tego.

Czterdzieści, pięćdziesiąt sekund. Nadal nic. Część scenariuszy zniknęła z nieba nad lasem, zmienił się kształt krzywych prawdopodobieństwa. //Zamoyski obserwował rosnącą nad nim chmurę. Żółć prawie już sięgała Księżyca, czerwień podążała tuż za nią – albo rzeczywiście tak szybko się mnożąc, albo po prostu rozprężając od uprzedniego stanu kondensacji. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt.

= I jak? = szepnęła Angelika, pochylając się na pniu, by zajrzeć Adamowi w oczy.

Tylko uniósł otwartą dłoń.

Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt. Rozległ się syk, wiatr poruszył wnętrznościami Deformantu.

– Co się dzieje? – rzuciła Angelika; chwyciwszy się liany, rozglądała się wokół.

– Dekompresja – odrzekł jej Zamoyski. – Gdzieś przeżarło nu na wylot.

– Co…?

– Kadmosowe wojsko.

Wiatr ustał. Było to wszakże krótkotrwałe uspokojenie, bo naraz cała dżungla zatrzęsła się, Zamoyski i Angelika polecieli w dół, na nich – oberwane masy organiczne, a wszystko to zalał złoty deszcz.

= Uciekamy = rzekł Adam. Secundusem, bo primus leżał przygnieciony wielkim ciężarem (ciężarem, który rósł z każdą chwilą), pod górą błota i szczątków organicznych, i ledwo łapał oddech.

Począł się z mozołem spod tego zawału wyczołgiwać. Poszczególne rośliny/organy Deformantu drżały jeszcze, wpychając się /Zamoyskiemu do oczu, uszu, nosa, ust. Gryzł je i wypluwał. Błoto, które go oblepiało, miało dziwną barwę, bynajmniej nie złotą i nie czarną – najbliższą błękitowi.

Angelika musiała dojrzeć napięcie – może ból – na jego twarzy, bo ścisnęła mu uspokajająco ramię i szepnęła:

= Uda się.

Szept narzucał się w tej nocnej ciszy jako najwłaściwszy.

Nareszcie /Adam wypełzł z hałdy organicznych odpadków na świeże powietrze. Zaraz się rozkaszlał: może i było świeże, lecz pełne gęstego pyłu, opadającego bardzo wolno.

= Czy to my zarządzamy napędem? = spytał Sternu.

Phoebe uniosłu głowę, wyprostowału się. Jeśli zaskoczyło nu owo „my", nie dału tego po sobie poznać.

= Tak. Część nanobotów zorganizowała się w infowo-dach Kła w struktury niezależne od Plateau: musimy się zabezpieczyć na wypadek kolejnego odcięcia przez Wojny.

= Czym dysponujemy?

= Silnikami manewrowymi, stahs. Generator kraftowy i zapas egzotycznej materii Defbrmant wyżarłu i połknęłu w całości.

= Pieprzonu szabrownik. To stąd ta przestrzeń.

Uniósł /głowę i //głowę. Wnętrze Kła było teraz znacznie większe niż jego kabina kontrolna – od szczytu stożka, skąd biło światło, dzieliło stojącego na dnie Adama co najmniej czterdzieści metrów. Światło było przyćmione, przesłonięte przez pajęczyny pnączy i innych, lżejszych roślin/organów Franciszku, zwisające ze zbiegających się tam ścian.

Czerwień na niebie podzieliła się na dwie części, z których mniejsza posiadała kształt właśnie stożka i nie była już otoczona ani skrawkiem żółci; większa natomiast rozpełzła się od horyzontu do horyzontu, rzeki i strumienie karminu płynęłu tu przez obłoki bladej sepii – Defbrmant byłu ogromnu, Adam pamiętał te tysiące kilometrów sześciennych granatu, seledynu i złota, Wagnerowską symfonię CIAŁA.

= Będzie śrigału?

= Nie ma jak = zapewniłu Stern. = Teraz walczy o życie.

Zalew nieboskłonu przez czerwień został jednak powstrzymany; zdało się nawet, iż żółć powoli odzyskuje utracone przestrzenie.

Wtem z hałdy Franciszkowych zwłok wybuchł przeraźliwy wrzask, niemal spod samych stóp Zamoyskiego. Odskoczył. Ukazały się ręka i twarz, całe w błękitnym błocie, i bynajmniej nie od razu Adam pojął, że nie może być to przecież nikt inny, tylko Angelika, wykopująca się mozolnie z zawału. Krzyczała, plując szlamem i szarpiąc pętle pnączy, i mogłaby je długo jeszcze tak szarpać, łamiąc paznokcie: kalecząc palce, nie było bowiem w jej rozpaczliwych ruchach żadnej myśli, jeno czysta histeria – zachowywała się jak człowiek idący pod wodę, topielec na ostatnim wdechu.

Kiedy ją Adam złapał za nadgarstek i kołnierz koszuli, najpierw próbowała mu się wyrwać, zapewne go nie poznając, a może nawet nie widząc: oczy miała puste, wzrok nieskupiony.

W końcu przynajmniej przestała Zamoyskiemu przeszkadzać i wyciągnął ją na powierzchnię.

Samego Adama zmęczyło to jednak nadspodziewanie. Padł na wznak, dysząc ciężko, pył wirował nad nim wysokimi spiralami.

Angelika wciąż wydawała dziwne odgłosy, krzyk przeszedł w charkotliwe rzężenie, potem w chrapliwy, nieryt-miczny oddech, przerywany przez głośne pociągnięcia nosem, błękitny malunek twarzy rozmył się jej w ukośne pasy – i w nagłym ataku zażenowania Adam pojął, iż ona płacze.

Spojrzał na Angelikę siedzącą obok na pniu brzozy.

= Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze = powiedziała, ściskając go za rękę. = Za dużo o tobie ze Studni, żebyś miał tak marnie skończyć! = śmiała się serdecznie.

Obrócił się na bok, objął szlochającą dziewczynę ramieniem oplatanym roślinno-zwierzęcymi włóknami. Nie odsunęła się i to był dobry znak.

Nie wiedział, co jej rzec, nie mówił więc nic. Czekał, aż uspokoi się jej oddech. Stopniowo ogniskowała na nim spojrzenie.

Wyciągnął rękę, by zetrzeć kolorowy osad z jej oblicza. Na to uśmiechnęła się niepewnie. Oddał uśmiech.

= Dobrze jest = rzekł, wstając z pnia i wyciągając ramiona ponad głowę. = Jak z tlenem?

= Nie będzie problemu = odparłu Stern. = Starczy. Poza tym teraz już możemy stworzyć własne ogniwa odświeżające.

= A ten pył?

= Wytrącamy pozostałości nanopola Deformantu.

Angelika otarła z oczu łzy. Otworzył usta, by przekazać jej dobre nowiny (nic przecież nie wiedziała, ani o jego połączeniu z Plateau, ani o wojnie z Suzerenem i pokoju z Deformantami, ani nawet o zdradzie Franciszku) – ale przycisnęła palce do jego warg, zanim wyrzekł słowo. Jeszcze mrugała, pył drażnił i tak podrażnione oczy. Masa tłuszczowa oblepiała jej długie czarne włosy.

Ciążenie wciąż rosło, przyspieszali, oddalając się od kra-ftoidu; chyba przekroczyło już 1 g – /Zamoyski nie miał sił ani ochoty, by się podnieść. Leżeli w bezruchu, konden-sowane do płatów szarego brudu nanoboty Franciszku osiadały na nich cienką warstwą ciepłego śniegu. Cisza panowała we wnętrzu Kła, na polanie jeszcze większa, bo z pieczęcią nocy.

Angelika przyglądała mu się teraz z odległości kilkunastu centymetrów. Wielkim wysiłkiem woli powstrzymywał się od przewrócenia się na wznak, ucieczki wzrokiem, opuszczenia powiek. Zdaje się, że czytała w jego oczach tę niepewność, ten wstyd, bo uniosła pytająco brew. Była to dokładna kopia jej miny z biblioteki Farstone, sprzed paru godzin.

Pomyślał: pocałuję ją. Oczywiście znowu nie było to spontaniczne, więc poczuł całą banalność sytuacji, zanim jeszcze wykonał pierwszy ruch – niemniej wykonał go, sięgając lewą dłonią jej karku i zbliżając swoją twarz do jej twarzy.

Powstrzymała go, zaciskając palce na bicepsie, odsuwając lekko.

– Panie Zamoyski – szepnęła, wydymając wargi – wszak obowiązują pewne formy!

Zaśmiał się cicho.

– Jakże to, pocałować nawet nie można w tej waszej Cywilizacji? Cóż to znowu za wiktorianizm?

– Ach, wiktorianizm! – Uśmiechała się szerzej.

– Formy, formy – mamrotał, pozorując rozeźlenie. – Teraz będzie tu egzekwować jakieś durne etykiety, sapoir-vivre mechaniczny! Sami w zdewastowanym Kle, najbliżej nas – Deformant, bydlę stukilometrowe, nawet nie wiadomo, od którego gatunku pochodzące, ludzi czy nie ludzi, a poza num jeno lata świetlne próżni, i to absolutnej, bo po tym kollapsie galaktyki tylko kolekcja czarnych dziur i chmury wolnego gazu tu pozostały, możliwie więc, że jesteśmy jedynymi ludźmi w całym otwartym kosmosie, poza Portami – a ty mi tu o formach mówisz, całusa bronisz! Paranoja!

– Ale to nie ma znaczenia, czy jesteśmy ostatnimi ludźmi, czy nie.

– Doprawdy? „Społeczeństwo dwojga" – to coś nowego! Przesunęła kciukiem po jego wargach.

– Wiktorianizm, powiadasz… Wiktoriański kochanek drżał z podniecenia na widok łydki narzeczonej. A w kulturach przyzwalających na wszystko nic nie ekscytuje nawet w całkowitym obnażeniu, nie ma wstydu i nie ma uniesienia; ciało to narzędzie, ciało to przedmiot. Mój pustak, twój pustak. Nie ma tajemnicy między nagimi frenami. Im więcej możesz, tym mniej pragniesz. Im łatwiejsze spełnienie, tym uboższe satysfakcje.

– Największą rozpustą byłoby zatem zamknąć się w ascetycznej celi na pół wieku, po czym powąchać chusteczkę kochanki. Ha!

Obrócił się na miękkim posłaniu z parujących i jeszcze ciepłych zwłok Franciszku; obracając się, pociągnął Angeli-kę ze sobą. Chciała się wyrwać, nie puścił. Szarpnęła go za skołtunioną brodę. Zrobił groźną minę.

– Grrr. To ja jestem prymitywny małpolud, fetyszysta ciała. A wy już duchy wolne. Odkąd przejrzałem tu na oczy, bez przerwy słyszę: „ciało to tylko manifestacja", „ciało to nie ty", „to tylko pustak" i temu podobne.

Co powiedziawszy, przypomniał sobie spotkanie ze Sło-wińskum, jenu manifestację, i pomyślał: może oni rzeczywiście starają się tu na siłę tworzyć tabu, aby w tych czasach wszechmożliwości zachować możliwość odczuwania – odczuwania tego, co ja teraz odczuwam. Jest to jakaś definicja człowieczeństwa, nie najgorsza chyba.

– Bo to prawda – szepnęła Angelika, kładąc głowę na piersi Zamoyskiego. – Ciało to organiczne ubranie. Ciało to nie ty. Oczywiście, możesz gustować w określonym kroju, stylu, estetyce danego projektanta, możesz przywiązać się do konkretnego egzemplarza i się z nim do pewnego stopnia identyfikować – ale nie tracisz tożsamości zgubiwszy buty, prawda?

– To zdecyduj się: jest ciało tylko przedmiotem, czy nie jest? – Odgarnął jej włosy z twarzy, szorstka dłoń zamknęła się na szyi dziewczyny, czuł pod kciukiem rytm jej tętna, przepływ krwi w tętnicy.

– Nie rozumiesz? Technologia narzuca nam prawa, ale my z kolei narzucamy prawa technologii. – Dmuchnęła mu w oczy.

Zamrugał.

– Innymi słowy: udajecie.

– Cała kultura opiera się na udawaniu. Że jesteśmy kulturalni.

= Kiedy przejmą ich nasze oktagony kubiczne? = spytała Angelika phoebe'u Sternu.

= Nadal nic pewnego. W obliczeniach położenia Kła możemy się opierać jedynie na pamięci obrazu gwiazdozbiorów, jaką udostępnił nam stahs Zamoyski, ale to daje bardzo duży obszar. A już co do momentu przybycia Portów Uniwersalnych konkurencji – zupełny brak danych.

= Nie pokładaj wielkiego zaufania w Studniach = rzekł Angelice Zamoyski, podszedłszy do koni. Pogładził swego wierzchowca po karku. Rumak pochylił łeb i jaj obwąchiwać Adama, zapewne zaintrygowany jego bezwonnością. = Jeszcze się wszystko może źle skończyć.

Wstała, sięgnęła do juków, znalazła cukier. Zwierzęta zaczęły wyjadać go z jej dłoni. Ich naturalna zachłanność jeszcze poprawiła jej humor.

= Nie bądź takim pesymistą. Jak dotąd, radzisz sobie

rewelacyjnie.

= Powiedział kosmonauta spadający w czarną dziurę, i rzeczywiście, kolejne sto tysięcy lat wytrwał bez mrugnięcia okiem.

= Czarnymi dziurami to wysyłamy sobie listy. No, już, uśmiechnij się.

W istocie uśmiechał się – primusem. Secundus manifestował powagę i zatroskanie.

= Rozumując na zimno, nie mam wielkich szans na przeżycie. Nie rób takich min. Serio mówię. Pomijam już całą tę aferę z Deformantum i licytację – ale Suzeren z pewnością prędzej czy później mnie dopadnie. Możecie uważać, że jesteście z nim w stanie wojny, lecz na razie podjął działania jedynie przeciwko Judasowi, mnie i Moetle'o-wi, a już tylko mnie składał osobiste przyrzeczenia śmierci. Jak się bronić przed wrogiem, który w każdej chwili może Spłynąć na Pola infu i skonfigurować tu przeciwko mnie dywizjon czołgów, tornado, Godzillę?

= Fakt = skrzywiła się ironicznie. = Częste zapisy fre-nu są w tej sytuacji wysoce wskazane.

= Ba, ale to jeszcze gorzej, w bezpośrednich Spływach na Pola moich archiwizacji może mnie bowiem zmanipulować jak chce i nigdy się o tym nie dowiem, żadne zabezpieczenia mnie nie ochronią, żadna kryptografia, do której kluczy posiada przecież tak samo łatwy dostęp, żadne

ukryte kopie. Istnieje jakiś stuprocentowo pewny sposób, phoebe?

– Nie.

= Sama widzisz. Lepiej trzymać się ciała. Ale ciału zagrażają właśnie płonące Masajki i inne infowe lalki. Tylko jedna rzecz dałaby mi jakieś szansę w tej walce: klucz do protokołów infu. I chyba od tego zaczniemy to posiedzenie Loży, na które mnie zaprosili. Masz jeszcze trochę cukru?

= Nie zdajesz sobie sprawy, co mówisz, stahs! = unio-słu głos Stern. = Taka władza nigdy nie zostanie przyznana pojedynczemu człowiekowi!

= Ale pojedynczej inkluzji, owszem. = Randomizer be-hawioru narzucił //Zamoyskiemu płaczliwy ton i minę. = Co, phoebe?

= Niesłuszne pretensje = rzekłu, podchodząc do Adama. = Nikt tu cię nie mamił egalitarystycznymi wizjami, stahs. Krzywa Progresu to obraz hierarchii arystokracji umysłu. Nie powierzyłbyś przecież małpie dowództwa armii broniącej twej ojczyzny; choćby i najlepiej wytresowanej małpie.

= Bo ja wiem… Gdyby wszystkie potęgi świata toczyły o nią i z nią armagedoniczne boje… a Nostradamus wygłaszał na jej temat liczne przepowiednie…

Zamoyski podsunął dłoń z cukrem pod pysk swego wierzchowca. Zrazu zląkł się jego zębów, ale potem pomyślał z pijacką odwagą: no i cóż, najwyżej odgryzie dłoń manifestacji, to nie jest moje ciało.

Ciało – jedyny mój dobytek, jeśli nie liczyć tych wirtualnych Pól logicznych, wykupionych za wadium Słowiń-skienu. Co właściwie sugerowału ambasador rahabów…? Zwycięzca pojedynku zgodnie z Kodeksem Honorowym Cywilizacji Homo Sapiens ma prawo do jednej trzeciej mienia pokonanego, przy czym wybór owej jednej trzeciej należy do zwycięzcy. Osca Tutenchamon najwyraźniej od-czytału coś o mnie ze swojej Studni Czasu i nagle wyceniłu

mego pustaka tak wysoko, że posunęlu się nawet do złamania obyczaju, ryzykując ostracyzm; źle tu widziano pojedynki obywateli pochodzących z różnych fragmentów Krzywej. Lecz co takiego może kryć się w moim pustaku? To tylko kukła organiczna, wyhodowana standardową metodą przez Gnosis. Oryginalny jest wyłącznie mózg, jego zawartość: umysł. Więc znowu wracamy do mojej pamięci. Współrzędne Narwy. Czy istotnie o to nu chodziło…? Załóżmy, że nie. Czy istnieje jakaś alternatywa? Jakie to jeszcze skarby leżą pogrzebane w mej podświadomości…? Uśmiechnął się pod wąsem, karmiąc zwierzę.

Wtem uśmiech zamarł mu na wargach. Płomień Murzynki! Nieciągłość! W ciało, ale nie w ciało! Jakbym – jakbym był jakimś kraftoidum, chodzącym labiryntem czasoprzestrzeni, jak ten labirynt w zwichrowanym Saku afrykańskim: niewidzialne krainy na wyciągnięcie ręki, ty przejdziesz, lecz światło nie wycieka, selektywne rozdarcia rzeczywistości, inteligentny kraftware.

Zapanował nad twarzą. Angelika dała mu jeszcze garść cukru. Od niego i od końskiej śliny dłonie lepiły mu się niczym nasmarowane smołą.

Sak. (Myślał teraz szybko, jak najszybciej, byle nie pozwolić się rozpaść ciągowi skojarzeń). Sak. Lub coś bardzo podobnego. Ale jak to sprawdzić?

Pocałował Angelikę w czoło.

– Mhm?

– Pamiętasz, co mi mówiłaś o sposobach kotwiczenia Saków w otwartym kosmosie?

– A, Haki. Na Hakach. To ten małolat de la Roche'u mówił. A o co chodzi?

– Nie wiesz, po czym je poznać? To znaczy: z zewnątrz Saka.

– Słucham? Czyś ty mnie znowu nie pomylił z profesorem meta-fizyki?

– Nieważne, przepraszam.

Oparł się z powrotem o wielki, granatowy liść (a może płat skóry), przymknął oczy.

= Saki, Haki, detekcja, procedury operacyjne, praktyka. Bez ujawniania źródła zapytania = rzekł menadżerowi oesu i zaraz zreflektował się: jeśli mój primus znajduje się w Kle, secundus w Sol-Porcie, to z programem rozmawia – kto? jak? Czyżbym rozszczepiał się n a trzy?

Czy tego naprawdę nie da się zatrzymać…?

= Proszę. Do jakiego poziomu streścić?

= Mojego, mojego.

= Nie znam cię jeszcze na tyle dobrze = zastrzegł się menadżer.

= O Boże… No dobra, polecimy pytaniami. Czy istnieją jakieś ograniczenia tego, co może, a co nie może służyć za Hak?

= Teoretycznie nie.

= Czym konkretnie jest Hak? Jakąś definicję prosiłbym.

= Obiekt lub zbiór obiektów ponadatomowych, których stan kwantowy został związany z utrzymywanym przez Kły Saka węzłem kraftowym.

= Zatem to wyklucza organizmy żywe, w nich następuje ciągła wymiana materii.

= Nikt nie każe zakładać Haka na wszystkie molekuły organizmu.

= Powiedzmy, że podejrzewam, iż dany przedmiot jest Hakiem. Jak to sprawdzić?

= Przez rozbicie przedmiotu do wolnej plazmy. Sprowadzenie do zera absolutnego. Lub porównawczy jądrowy rezonans magnetyczny.

= No ładnie. Dwa z tych sposobów są śmiertelne, a trzeci wymaga sprzętu, którego… Zaraz. Dałoby się skonfigurować nanomaty do podobnego skaningu?

= Cesarskie – tak. Inne – to zależy, ale prawie na pewno też: jeśli nie w pierwszej, to w którejś z kolejnych generacji.

= Rozumiem. Załóżmy, że podejrzenie się potwierdziło. Jak, dysponując jego Hakiem, otworzyć z zewnątrz Sak?

= Teoria mówi tylko o jednym sposobie: zniszczeniu Haka.

= Ale w jaki sposób?

= Co najmniej piec termojądrowy, obawiam się.

Tymczasem zostawili już Franciszku daleko za sobą; oszczędzając paliwo, dryfowali ze stałą prędkością i defor-mantowa biomiazga jęła z powrotem wypełniać wnętrze Kła, wystarczyło szarpnięcie ciałem, odbicie źle wymierzone, zbyt energiczny ruch. Zresztą każdy ruch budził do życia stada granatowych, zielonych, czerwonych odpadków. Wydawało się, iż w ten sposób Deformant wraca do życia: to wszystko było jeszcze świeże, jeszcze soki płynęły rozerwanymi łodygami (czy też krew – żytami), lśniła wilgotna skóra. Ruch wytrącał i unosił wzwyż krople lepkich płynów, przedtem złotych, teraz brudnożółtych, brunatnych. Za-moyski odganiał się od nich jak od natrętnych much.

Szli przez las, prowadząc konie za uzdy. Angelika patrzyła w zamyśleniu pod nogi, kopiąc kamienie i gałęzie. Adam kontynuował urywaną rozmowę ze Sternu, co jakiś czas unosząc wzrok, by sprawdzić postępy wojny nanobo-tycznej. Rozmowa krążyła wokół kwestii oddania Zamoy-skiemu klucza do protokołów infu. Adam pojął, iż sam fakt, że phoebe do tego tematu wraca i drąży go, wypytując o warunki, ograniczenia – wskazuje, że nie jest to pomysł aż tak absurdalny. Stern reprezentowału w rozmowie Ofi-cjum, ale przypuszczalnie również pewne frakcje w Loży, a z pewnością przekazywału im stanowisko Zamoyskiego; samo Oficjum stanowiło de facto emanację Cesarza. Zamoy-ski jednak szczerze wątpił, czy możni tego świata wycenia jego życie aż tak wysoko wyłącznie na tej podstawie, iż dybie na nie Suzeren. Sterował więc ku tematom bardziej aktualnym. Czy Oficjum nie byłoby na przykład na tyle

uprzejme, by wykonać wewnątrzkielnym nano pewne drobne operacje na prośbę Adama? On oczywiście zdawał sobie sprawę, że nadinteligencje Oficjum z samej treści prośby momentalnie domyśla się reszty planu. Ale może tym chętniej ją spełnią.

I rzeczywiście: nim zeszli do jeziora, Zamoyski otrzymał potwierdzenie, że liczne kompleksy białkowe umieszczone w mózgu i wzdłuż kręgosłupa pustaka Adama pozostają zamrożone w swych stanach kwantowych.

Primus Zamoyskiego nie poczuł przeprowadzania ska-nu. Zauważył jednak w powietrzu (wreszcie oczyszczonym z pyłu) chwilową kondensację ciemnoszarej zawiesiny. Na kilka sekund otoczyła go ze wszystkich stron gęsta mgła, aż Angelika krzyknęła przestraszona, sądząc, iż to pośmiertne konwulsje Franciszku, kolejne oznaki rozkładu otoczenia.

Dopiero jej opowiedział, co się właściwie stało, o Suze-renie i przeniewierstwie Deformantu, i o zejściu blokady Plateau.

Z rozpędu wyrzekł jedno słowo za dużo i wyciągnęła z niego także informację o swej implementacji w nowego pustaka. To poruszyło ją najmocniej.

– Powiedz mi tam, żebym się za bardzo nie rzucała – parsknęła. – Żadnych wielkich przedsięwzięć, niech się w nic nie miesza, tylko siedzi cicho w Farstone. I tak synteza będzie ciężka. Ile to, pół roku?

= Mówisz, żebyś nie ruszała się z Farstone. Angelika Druga zaśmiała się głośno. = Powiedz jej, że życzę jej szybkiej i bezbolesnej śmierci. Zamoyski powtórzył, zauważając różnicę w ich sposobach wzajemnego odnoszenia się do siebie.

– Nawzajem – odparła Angelika Pierwsza. – Kiedy przypomnę sobie, co przechodził po syntezie Forry… Schizofrenia.

= Mam nadzieję, że nie miała żadnych traumatycznych przejść.

– Powiedz jej, że stałam się kanibalem.

Podczas gdy Angelika przekomarzała się tak ze sobą, armia nanochirurgów rozpruwała /Zamoyskiego. Stern przykazału mu, by starał się przez ten czas nie poruszać. /Adam wisiał w powietrzu, zaczepiony stopami w plątaninę gałęzi i lian, z rękami przy tułowiu.

Trepanacja nastąpiła na politycy. Nie widział zatem rany – zresztą krótkiej i wąskiej. Wkrótce się zabliźniła, blizna zaś zbladła i zniknęła pod włosami. Nano zamykało za sobą drzwi. Rany na plecach były bardziej spektakularne, lecz kryła je koszula; kiedy zaś rozpruło koszulę, już się bliźniły.

Większości tych operacji Zamoyski nawet nie poczuł. Lekkie pieczenie skóry na karku i wrażenie chłodu wzdłuż kręgosłupa – nie więcej. W końcu nie czul nawet tego. Szarpnąwszy za liany, obrócił się w powolnym piruecie. Szukał Haka wzrokiem, nie wiedząc, czego właściwie szuka. Czy ta oddalająca się od niego mgiełka, delikatna, szaro-czerwona gaza – to właśnie to? ciało z jego ciała? Zaraz zniknęło mu z oczu.

Stern potwierdzilu szczęśliwe zakończenie operacji.

Następnie nanomaty musiały się przedrzeć przez wszystkie powłoki Kła i to niejednocześnie, aby nie spowodować dehermetyzacji. Potem, już w próżni, w bezpiecznej odległości od Kła zainicjują w ciężkich izotopach reakcję łańcuchową. Stosowne izotopy pozyskać najłatwiej – z Pól publicznych wyłapał ///Zamoyski informację, iż niektóre podzespoły Kłów chodziły na 238U/235U.

Niemniej wszystko to musiało potrwać. Tymczasem wraże oktagony3 zbliżały się z każdą sekundą. W każdej chwili mogła Adama i Angelikę ogarnąć Cywilizacja Śmierci któregoś z konkurentów do nagrody za pustaka Zamoyskiego.

Dotarli do jeziora; tu z powrotem dosiedli koni. Manifestacja Sternu, dotąd wiernie im towarzysząca, rozwiała się w powietrzu. Zamoyski zdjął również OVR-ową aplikację naniebną: Kieł i tak oddalił się od truchła Deformantu na tyle, że w tej skali nic już prawie nie było widać. Wojna nanobotyczna nadal się tam toczyła i jej wynik pozostał otwartą kwestią.

Wracając do zamku, milczeli podczas jazdy. Angelika popatrywała na Adama co jakiś czas pytająco i z wahaniem. Odpowiadał równie pytającym spojrzeniem – wtedy odwracała wzrok.

Jeśli oktagony3 Gnosis nie dotrą do nich najwcześniej ze wszystkich, Angelika Pierwsza prawdopodobnie zginie. Nie będzie wówczas potrzeby dokonywać syntezy jej umysłu z umysłem Drugiej – ale też myśl o własnej śmierci, jakkolwiek umownej i przecież nie doświadczanej osobiście, wywoływała u dziewczyny zimne dreszcze, mimo wszystkie żarty i nonszalancje.

Zbliżał się świt. Zjeżdżali ze wzgórz. Zamoyski zastanawiał się nad sensem aktualizowania zapisu swego frenu. Wszczepka w jego mózgu była wystarczająco rozbudowana. Ostatnich archiwizacji dokonano przed nadaniem mu obywatelstwa, mocno się zdezaktualizowały. (Kim byłem wtedy? – kim jestem teraz?)

Ale – Suzeren. Czy można w ogóle wierzyć tym zapisom, ich autentyczności? Dajmy na to, że Adam umrze i wdrukują go w nowego pustaka – jeśli Suzeren zmanipuluje archiwizację frenu, może się Zamoyski obudzić już kimś zupełnie innym. Nie Zamoyskim. Czyli, po prawdzie, nie obudzi się w ogóle. Powstanie natomiast jakiś nowy byt, osobowość skonstruowana ad hoc, falsyfikat pamięci i charakteru – chociaż nierozpoznawalny jako taki nawet dla siebie samego.

Poza tym należy pamiętać, iż Suzeren mógłby przeczytać tę archiwizację „na sucho", na przykład kopiując ją sobie do Czyśćca.

Czyż nie tak dowiedział się o Narwie – z archwizacji Moetle'a?

= Czy gdybyś miała wybór… = Adam zawahał się.

Wyjeżdżali z lasu.

= Tak?

= Ci phoebe'owie, co modyfikują samych siebie… Jak to właściwie przebiega? Decydują, że wolą siebie innymi, i przeprogramowują się. Przeprogramowawszy, w nowej siatce lęków i pragnień, wybierają sobie jeszcze inną postać frenu. I tak dalej, i tak dalej, bez końca; a wszystko szczerze. Czy potrafią się z góry przewidzieć i zasymulować stan swego umysłu po iks przekształceniach? W stanie N pragną stanu N+l, ale czy także N+10, N+100? A przecież są one równie nieuniknione. Ścieżka zmian, gdzie każda zmiana wymusza kolejną, i chociaż świadomie decydujemy się tylko na tę najbliższą, bo tylko tę potrafimy przewidzieć – to w istocie decydujemy wówczas także o wszystkich naszych późniejszych decyzjach… Gdzie więc w tym procesie leży tożsamość? A może już nie jest ona stanem, lecz właśnie samym tym procesem?

= W przypadku inkluzji otwartych – z całą pewnością.

= W takim razie jak długi jest to odcinek na linii przemian? Gdzie się kończy, gdzie zaczyna nowy – nowa osobowość?

= A sądzisz, że z Cywilizacjami jest inaczej? = Szarpnięciem odrzuciła włosy na plecy, odetchnęła głębiej, prostując się w siodle. = Czy teraz już rozumiesz konieczność trzymania się pewnych konwencji, jakkolwiek z pozoru absurdalnych? Stahs.

Przed nimi wyłaniał się zamek, skąpany w promieniach wschodzącego słońca, jeszcze z trudem się przedzierających

przez gałęzie drzew. Sztandary falowały w porannym wietrze. Na błękitniejącym niebie //Zamoyski otworzył sobie obraz z zewnętrznych kamer Kła, transmitowany przez Pola Oficjum. I ledwo wjechali w długi cień zamku, pośród gwiaździstej ciemności błysnęło tam krótkie, a niemal oślepiające światło, po czym w srebrnym gobelinie pojawiło się kilka nowych gwiazd – w rym jedna bardzo bliska, bardzo jasna: słońce w kształcie wrzeciona.

Pianek później Zamoyski został rozpłatany na pół.

8. Narwa

Kod

Generator strukturjęzykowych stanowiący podstawę komunikacji między Cywilizacjami, Progresami i Defbrmantami.

U. Jedno uogólnienie gramatyk generatywnych wszystkich form inteligentnego życia nie jest możliwe. W tym samym wszechświecie mogą istnieć różne wersje Kodu.

U. Subkody poszczególnych Progresów, Cywilizacji i trendów Deformacji mogą być traktowane jako pochodne Kodu, i vice versa.

U Subkodem Progresu i Cywilizacji Homo Sapiens jest Matryca Chomsky'ego. U. Kod nie istnieje w postaci języka, którym mogliby posługiwać się stahsowie. Każde użytkowe rozwinięcie Kodu wymaga wyhodowania z niego nowych struktur-procesów językowych.

l_» Zwięzyki to freny językowe wyhodowane z poszczególnych Subkodów.

„Multitezaurus" (Subkod HS)


W połowie półkiłometrowej drabiny, gdzie ciążenie dało się już wyraźnie odczuć, nagle a niespodziewanie Zamoy-ski zaatakowany został przez wspomnienia z dzieciństwa; opadły go gęstym rojem.

Aż się zatrzymał, oplótłszy ramiona wokół szerokiego szczebla. Nie blokował tym sposobem drogi Angelice, bo ona schodziła pierwsza. Jej widok miał uspokoić Moetle'a, który przecież pamiętał Zamoyskiego wyłącznie jako pozbawioną pamięci marionetkę pod ostrym zarządem se-minkluzji Gnosis.

Tymczasem pamięć Adama sprawowała się coraz lepiej. Pamiętał na przykład, że zdarzyło mu się spaść z drabiny i złamać nogę. Stało się to podczas wakacji na wsi (u dziadków?) Ktoś go gonił i Adam, próbując się szybko wspiąć na stryszek stodoły, spadł z wysokości czterech metrów na drewnianą skrzynię. Otwarte złamanie. Zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze zobaczyć czerwono-białą kość przebijającą skórę.

Gdyby teraz spadł, nie skończyłoby się na pokiereszowanej nodze. Ale też z tej drabiny spaść raczej nie mógł, po każdym kroku w dół oplątywany elastyczną siecią mini-włókien, z których musiał się przemocą wyrywać.

Zastanawiali się, czy nie skonfigurować raczej czegoś w rodzaju windy, ale ostatecznie dwukruk im ją odradził, wykazując, o ile więcej czasu by to zajęło – a czas nadal był przeciwko nim, nie znali terminu przybycia pierwszego oktagonu3, ani też czyj to będzie oktagon3.

Z drugiej strony: kilkaset metrów po drabinie, na dodatek częściowo w nieważkości – to nie spacerek. Kiedy wreszcie Zamoyski zeskoczył na zraszaną przez wodę z pobliskiej fontanny posadzkę atrium, mięśnie rąk i nóg paliły go żywym ogniem. Na chwilę oparł się plecami o drabinę. Odchyliwszy głowę, poprowadził wzrokiem dwie równolo-głe proste aż do zenitu – do zawieszonego w błękicie Kła.

Wyrwany z Portu kidnaperów, następnie wbity we Franciszku, na wpół przez menu przetrawiony i wyrwany z kolei z jenu żywego ciała – w niczym nie przypominał idealnego stożka, niepokalanej bryły geometrycznej, jaką Zamoyski po raz pierwszy ujrzał nad horyzontem wywróconej na ni-ce Afryki. Z wraku zwieszały się zmrożone ochłapy mięsa kraftoidu, trupie falbany i girlandy pancernych flaków.

Dwukruk, biało-purpurowy i o skrzydłach sypiących elektryczne skry, zatoczył okrąg nad fontanną i przysiadł na łbie cesarskiego smoka, wyrzeźbionego w różowym marmurze przy wejściu do atrium, gdzie zaczynała się kolumnada.

Kolumnada kończyła się czterdzieści metrów dalej, w błękitnej pustce; tam cumowała czarna karaka próżni.

– No i? – zasapał Zamoyski. – Znalazłeś?

– Objąłem juz cały Porrrt – zaskrzeczał kruk. – Nie ma go nigdzie.

Adam podszedł do fontanny, pochylił się, obmył spoconą twarz, przełknął dwa haust)' zimnej wody.

Jeszcze mu uda drżały; przysiadł na brzegu basenu.

– Musiał wziąć wahadłowiec – westchnął. – Ile ich tu było? – Ruchem głowy wskazał karakę.

– Jest miejsce na co najmniej sześć.

– Spytaj Angelikę.

– Mówi, że nie wie.

– A gdzie ona w ogóle się podziała?

– Mówi. że szuka garrrderrroby.

– Ze co? Nie mamy czasu, niech się zabiera. Poprowadzisz ją.

– Tajes, generrrale – skrzeknął dwukruk.

Skąd u nanomancji ren ton? Z pewnością nie z programów z Plateau, od którego pozostawali przecież na powrót odcięci od momentu otworzenia Saka z układem Hakaty. Niemniej jeszcze przed blokadą coś musiało zostać przekopiowane w świeżo ustanowione struktury logiczne nano-

pola. I teraz te programy nakładały się na pamięć manifestacji Pandemonium – ostatecznie konfigurując dwukruka.

Zamoyski ruszył cienistą kolumnadą ku wiszącemu u końca pomostu grafitowoczarnemu statkowi. Wnętrze Moetle'owego Portu skąpane było w błękitnym świetle, którego liczne źródła okrążały habitat po odległych orbitach – co oznaczało tu oddalenie o najwyżej kilkadziesiąt kilometrów, jako że Port nie był wielki. Kieł Adama i An-geliki, mimo że wleciał weń na stosunkowo małej prędkości, wykonał w błękicie trzy prostoliniowe „pętle", zanim wyhamował.

Bali się zresztą, że będą musieli czekać, aż zatrzyma go sam opór powietrza, paliwa ledwo starczyło na podmanew-rowanie na bezpieczną niską orbitę. Gdyby otwarcie Saka nie rzuciło Kła tak blisko Hakaty i Narwy, lecz pozostawiło poza granicami odkraftowanego obszaru, w żaden sposób nie zdołaliby dotrzeć do planety.

Tak czy owak, do aktywnego lądowania na Narwie nie byłby Kieł już zdolny; manewrowanie w studniach grawitacyjnych zawsze jest kosztowne. Pozostawały więc wahadłowce trójzębowca Moetle'a. Angelika utrzymywała, że powinna je w końcu otworzyć tak samo, jak otworzyła Port; Zamoyski miał tylko nadzieję, że nie oznacza to kolejnej kilkugodzinnej gry w pytania i odpowiedzi z programem zarządzającym trójzębowca. Program nazywał się Aleksander Czwarty i, skoro uwierzył, iż faktycznie jest ona McPhersonem, rozmawiał wyłącznie z Angelika.

Zamoyski dotarł do końca kolumnady; tutaj ciążenie było już odrobinę mniejsze. Usiadł, opierając się plecami o ostatni filar, w cieniu czarnej burty wahadłowca.

– Angelika! – warknął. – Pośpiesz-żesz się!

Dwukruk gdzieś odleciał, lecz Adam wiedział, że słowa zostaną usłyszane i przekazane Angelice. Nanopole Ofi-cjum/de la Roche'u rozpostarło się na Port bez problemu,

Moetle przed wyruszeniem na swoją tajną wyprawę postarał się bowiem o wysterylizowanie go z infu: z pewnością ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był nieustanny podsłuch i podgląd Cesarza.

Lecz tak ograniczony w swych mocach i kompetencjach Aleksander Czwarty, na dodatek po odjęciu 99% pamięci i mocy obliczeniowych (układ Hakaty pozostawał pod stałą blokadą od Plateau), nie był w stanie odpowiedzieć sensownie nawet na pytanie, czy Moetle znajduje się we wnętrzu Portu. Wiedział tylko, że brakuje mu jednego z wahadłowców – ale czy odleciał on z Moetlem na pokładzie, czy w misji bezzałogowej, tego już rzec nie potrafił.

Być może więc zostali tu wpuszczeni wcale nie dzięki Angelike, jej znajomości rodzinnych tajemnic McPherso-nów, lecz na skutek kalectwa programu – który wpuściłby w końcu każdego.

Zamoyski z westchnieniem przesunął się ku krawędzi pomostu. Usiadł prosto, zwieszając nogi w przepaść. Pod stopami miał tylko czysty błękit. Kiedy się pochylił trochę do przodu i w prawo, widział jednak uciekającą w dół ścianę habitatu, odrastające odeń balkony i tarasy, część wiszącego ogrodu, zorientowanego już podług odmiennego wektora grawitacji; także kopuły wież i otwarte ich blanki. Wieże bowiem – te widoczne – stały w większości prostopadle do pionu Zamoyskiego. Jedna z nich miała na szczycie basen. Widok był o tyle niepokojący, że powierzchnia wody (z tej odległości: niebieski prostokącik) nie była równoległa z jakąkolwiek inną powierzchnią habitatu i człowiek zaczynał wątpić we własną orientację przestrzenną, co mogło się źle skończyć, zwłaszcza dla siedzącego nad przepaścią.

„Habitat" – ale przecież nie tak Adam o nim myślał. Była to Escherowska mieszanina architektur opartych na różnych stylach i technikach budowlanych. Z grubsza kon-

strukcja posiadała kształt kuli, o średnicy około kilometra. W jej geometrycznym centrum (jak przypuszczała Angeli-ka, a Aleksander potwierdził) znajdowała się mała czarna dziura, gwarantująca przyzwoite ciążenie.

Fragment, w którym znajdował się Zamoyski, przywodził na myśl mauretańską willę – nawet odpowiedni zapach unosił się w powietrzu, egzotyczne kadzidło.

Coś uderzyło go w plecy. Miotnął się wstecz, łapiąc rękoma za kolumnę.

– Jezu, aleś nerwowy.

Zamoyski przetoczył się na plecy. Stała nad nim z resztą ubrania w ręce – to, czym w niego rzuciła, to były buty. Złapał się teatralnym gestem za pierś.

– Serce starego alkoholika wiele nie wytrzyma.

Ty się lepiej przebierz, bo rzeczywiście wyglądasz jak ostatni żul.

Sama miała już na sobie świeżą koszulę (ciemnozielona bawełna) i spodnie (czarne dżinsy). Zwróciły jego uwagę bose stopy.

– Nóżki sobie przechłodzisz – mruknął.

– Nie było mojego rozmiaru. Ale na ciebie, owszem. No idź, przebierz się.

Wstał.

– I to zabrało ci tyle czasu? Przeszukiwanie szaf Moetle'a?

– Nie, Smaug od razu wyselekcjonował twój rozmiar. Wzięłam prysznic. Tobie też radzę.

Dopiero teraz spostrzegł różnicę: włosy, rozczesane prosto na ramiona i plecy, prawie lśniły w błękitnym świetle; skóra twarzy i dekoltu oraz przedramion, z których Ange-Hka odwinęła wysoko rękawy, znowu była gładka i czysta.

– No, dalej. – Wcisnęła mu nowe ubranie do rąk i pchnęła w głąb kolumnady. – Jak nas dopadną, to nas dopadną, nic, co możemy zrobić, tego nie przyspieszy,

ani nie opóźni – ale przynajmniej nie będziemy cuchnąć Franciszkum.

– Gdzie ta łazienka?

– Smaug cię poprowadzi. Rusz się!

Poszedł za elektrycznym dwukrukiem, zostawiając An-gelikę przy wahadłowcu.

Łazienka okazała się obszernym kompleksem basenów, wodotrysków, saun i innych instalacji sanitarnych, rozmaitego przeznaczenia i wystroju.

Rozebrawszy się pospiesznie, Zamoyski wskoczył pod pierwszy z brzegu natrysk. Smaug dobrał się do hydrauliki i na okrzyki Adama zmieniał temperaturę i natężenie wody.

Potem się okazało, że zapomniał o ręcznikach. Musiał poczłapać za dwukrukiem do komory higroskopijnej.

Wracając po ubranie, już suchy, spotkał nad brzegiem błotnego basenu kota. Kot był mały, może jeszcze nie dorosły, o jednolicie czarnej sierści i błyszczących, zielonych ślepiach. Stał w bezruchu, z uniesionym ogonem, i wodził za Zamoyskim gniewnym spojrzeniem. Randomizer beha-wioru szarpnął ramieniem Adama – kot zasyczał i uciekł.

Przebrawszy się w wybraną przez Angelikę odzież (białe spodnie, białą koszulę, białą kamizelkę, skórzane buty; koszula była chyba z jedwabiu), Zamoyski wrócił do wahadłowca. McPherson musiała się tymczasem dogadać z Aleksandrem, bo Adam nie zastał jej na pomoście – za to w czarnej burcie statku ziała owalna dziura, z której bił purpurowy blask.

Wahadłowiec przypominał Zamoyskiemu kształtem kadłuba morskie karaki: jako przeznaczony do lotów atmosferycznych też ograniczał do minimum opór ośrodka. Był nadto wyraźnie asymetryczny, z jednej strony spłaszczony i porośnięty rzędami masztów, anten, obłych wypustek. Od dziobu do rufy mierzył dobre trzydzieści metrów.

Dwukruk, skąpany w krwawej łunie we wnętrzu statku, wskazał Zamoyskiemu drogę do salonu medialnego. An-gelika siedziała tam w jednym z głębokich foteli, zawieszonych w elastycznych sieciach semiorganicznej tkanki. Otaczały ją kolumny błękitnego światła: hologramy zewnętrznego podglądu.

Zapadł się w sąsiedni fotel. Sieć jęła zarastać mu pierś i uda.

– Co za cholera -

– Veron twierdzi, że nie da się tego wyłączyć, to automatyczna przeciwprzeciążeniówka – powiedziała Angelika. – Poczekaj, aż ci wyrośnie nad kolanami.

– Veron?

– Syn Aleksandra z tego wahadłowca. Przywitaj się ze stahsem Zamoyskim, Veron.

– Dzień dobry – rzekł z niewidocznych głośników program zarządzający statku.

– Witam, witam – mruknął Adam. – Możemy już odbić?

– Czekam na pozwolenie stahs McPherson. Zamoyski spojrzał pytająco na Angelikę.

– Ile jeszcze? – spytała dwukruka, który siedział na oparciu fotela z jej prawej strony i oboma dziobami zawzięcie czyścił pióra.

– Kilka minut, prrrosiłbym.

– Na co mu te kilka minut?

– Pomyślałam, że nie od rzeczy byłoby zabrać ze sobą trochę tego nano. Nie sądzisz? Smaug właśnie się ściąga do wnętrza „Katastrofy", kazałam otworzyć wszystkie luki.

Zamoyski zaśmiał się nerwowo.

– Ta łódka nazywa się „Katastrofa"? Żartujesz!

– Nie, nie! – odpowiedziała śmiechem. – „Katastrofa", słowo daję! Są tu jeszcze „Mór" i „Holocaust". Ten brakujący zwał się „Trąd". Cały Moetle! Masz może jakiś sznurek

albo coś…? – Pochyliła głowę, obiema dłońmi zbierając włosy na karku. – Nienawidzę nieważkości.

Zamoyski skinął na dwukruka.

– Dziabnij-no kawałek.

Smaug podskoczył i odgryzł kilkucalowy odcinek jednej ze strun, na których wisiał fotel Zamoyskiego. Angelika, nucąc pod nosem, przewiązała sobie włosy tą organiczną wstążką – jeszcze ciekła z jej końców biała mai.

W jednym z hologramów nad głową Zamoyskiego cyfrowy zegar odmierzał czas Portu. Adam przelotnie zaciekawił się, w jakiej relacji ten czas pozostaje do k-czasu i a-czasu; ale na trzech Kłach żadnych wielkich manipulacji meta-fizycznych nie da się chyba przeprowadzić…

Czas. Czas, w jakim stopniu jest on jeszcze stałą, prostą osią jednokierunkową? Obracał w głowie hipotezy dotyczące ostatnich wydarzeń – ich chronologia nieodmiennie szwankowała. Nie mógł Zamoyski pojąć: kiedy mianowicie Sak z odkraftowanym przez Suzerena systemem Ha-katy/Dreyfussa został Zahaczony na jego pustaku? Wyprawa Moetle'a, kradzież Deformantowych Kłów, wyrwanie owego fragmentu kosmosu – wszystko to miało miejsce, gdy Zamoyski przebywał w Farstone, pod nadzorem SI Gnosis.

Czy dla ustanowienia Haka konieczna jest przestrzenna bliskość kraftujących Kłów i sprzęganego z nimi obiektu? Nie zdążył o to zapytać, kiedy przebywał jeszcze na Plateau, a teraz menadżer oesu nie potrafił znaleźć odpowiedzi w danych przekopiowanych na wszczepkę Adama. Gdyby można było Zahaczać Sak na dowolnych współrzędnych przestrzennych, nikt nie podróżowałby w tradycyjny sposób, w Portach przemieszczających się z miejsca na miejsce, tracąc czas.

Istniało zresztą inne, równie niepokojące pytanie: kto dokonał tego Zahaczenia? Tu dopiero plątały się Zamoy-skiemu myśli. Kly porwał Suzeren – ale też Suzeren pró-

bował zniszczyć Hak podczas wesela Beatrice. I to on wygłaszał namiętne groźby pod adresem Adama. Po cóż miałby Zahaczać Narwę na Zamoyskim? Wyglądało to omal tak, jakby potem ktoś z kolei okradł z Narwy Suzerena…

Ten kawałek galaktyki przechodzi z rąk do rąk niczym królewski sztandar podczas bitwy.

Nagłe szarpnięcie wbiło Zamoyskiego w fotel.

– Starrrt.

„Katastrofa" zamknęła luki i odbiła od kamiennego doku. Po pierwszym impulsie nie przyspieszała i wychodziła ze strefy przyciągania habitatu ze stałą prędkością – druga kosmiczna dla owej Escherowskiej willi to był silny kopniak, skok z przysiadu, nie więcej. Wypływali więc w błękit z dostojną powolnością; ale też bynajmniej nie było potrzeby oddalać się od willi na kilometry.

Zresztą jak bardzo można oddalić się od czegokolwiek wewnątrz Portu? W końcu i tak wszystko wraca do punktu zero, zawinięta, skończona przestrzeń obraca światło w Mobiusowskich pętlach. Taki Port nie posiada żadnego geometrycznego centrum ani też żadnych „granic", do których statek musiałby się zbliżyć, chcąc Port opuścić. Po prostu w pewnym momencie – teraz – program zarządzający Kłami zmienia subtelnie kraft i dany obiekt – wahadłowiec – zostaje wypluty w zewnętrzną przestrzeń, kosmos pozaportowy.

W salonie pociemniało, gdy opuścili Port Moetle'a: ściany jaskrawego błękitu zastąpione zostały przez bloki płynnej ciemności, w których przesuwał się zsynchronizowanym ruchem miliard fluorescencyjnych drobin.

Zza Angełiki wschodziła Narwa, żółto-błękitna, z Roz-gryzaczem Planet w większej części skrytym za Narwy horyzontem.

Zamoyski pamiętał ją inaczej. Zamoyski pamiętał brunatne piekło wzburzonej atmosfery, czarne wyziewy pyłu

z tysiącznych wulkanów, fronty atmosferyczne na jej obliczu niczym improwizowany malunek wojenny. Na taką Narwę wówczas uciekali ze zmiażdżonego „Wolszczana".

Ale to było – ile? sześćset lat temu?

Nad kolanami Adama z półprzeźroczystej tkanki sieci antyprzeciążeniowej wyłoniła się amorficzna bulwa. Kiedy złożył na niej dłonie, zapulsowala ciepłem, nacisnęła mu na palce.

– Pougniataj, pougniataj – zachęciła go Angelika. – Może przyjdzie do ręcznego pilotażu.

– Hę?

– Jakikolwiek interfejs manualny ci odpowiada. Bez wahania zaczął formować szczupły wolant.

– Dokąd? – odezwał się Veron.

– Gdzie mógł polecieć Moetle? – westchnęła Angelika.

– Mam nadzieję, że nie w paszczę Rozgryzacza. -Mhm?

Adam wskazał w hologramie ławicę świetlików tuż nad krzywizną planety.

– Mówiłem ci. Jest ich tam kilka tysięcy, takich srebrnych elipsoid o dłuższej średnicy przekraczającej siedemset mecrów. Bardzo się nimi interesowaliśmy na „Wolszczanie". Mapowaliśmy laserem ich wzajemne położenie i okazało się, że to właściwie jeden obiekt, jakaś niewykrywalna silą wiąże je wszystkie w sztywną całość, nie drgną względem siebie ani o milimetr. Zarejestrowaliśmy wejście trzydziesto-tonowego meteoru w zajmowany przez nie obszar. Ni z tego, ni z owego uległ anihilacji. Ten Rozgryzacz Planet stanowi też prawdopodobnie przyczynę, dla której Narwa nie ma żadnych księżyców. Oczywiście, teraz zdaję sobie sprawę, że jest to kompleks sprzężonych ze sobą Kłów – defor-mackich albo pochodzących w ogóle spoza Czterech Progresów. Być może utrzymują tam jakiś Port… Wtedy jednak nie mieliśmy pojęcia.

– Dokąd? – powtórzył Veron.

– Mhm, może by tak ją oblecieć i sporządzić mapę… – podsunęła Angelika, nachylając się ku planecie. – Potem byśmy zdecydowali.

– Nie pamiętam, co Moetle ze mnie wyciągnął – wtrącił Zamoyski – ale jeśli tak skutecznie rozwiązał mi język, wygadałem mu chyba także o miejscu naszego lądowania, i o mieście nad Rzeką Krwi. Pewnie stamtąd zaczął.

– A właściwie dlaczego lądowaliście? I to chyba awaryjnie – nie tak mi opowiadałeś?

Zamoyski zmarszczył brwi, potarł czoło.

– Nie chcę tam wchodzić, bo znowu się zatrzasnę i skurczybyk naśle na mnie jakąś potworę. – Potrząsnął głową. – Ja nawet nie wiem, skąd to słowo.

– Jakie słowo?

– Narwa.

– Dokąd? – po raz trzeci spytał Veron.

– Daj powiększenie i siatkę Merkatora.

Istniały tu dwa duże kontynenty (oba na półkuli południowej) oraz kilkadziesiąt rozległych archipelagów. Zamoyski odszukał północny brzeg kontynentu przypominającego kształtem ucho – powiększył – znalazł ukośny łańcuch górski – powiększył – znalazł rzekę, która zbierała większość opadów z tego wododziału – powiększył – znalazł dopływ zaczynający się w jeziorze na zielonym płaskowyżu – powiększy! – i wskazał wschodni brzeg jeziora.

– Tutaj. Potem oddasz mi stery.

– Rozumiem – rzekł Veron.

Powróciło ciążenie – „Katastrofa" zaczęła spadać ku Narwie po wymuszonej krzywej.

Po przywróceniu oryginalnej skali planeta zmalała i schowała się za Angelikę, ale już po chwili jęła puchnąć i wysuwać się zza fotela dziewczyny, z każdą minutą coraz szybciej. Przyciąganie to znikało, to zmieniało kierunek.

Dwukruk skrzeczał przekleństwa, zirytowany, gdy ciskało nim na wszystkie strony – aż wleciał w największą gęstwę sieci i w nią wczepił się skrzydłami, pazurami i jednym z dziobów.

Podczas pierwszej fazy wchodzenia w atmosferę trzęsło nimi jeszcze bardziej, już nie od zmian wektora przyśpieszenia, lecz w poprzecznych i wzdłużnych wibracjach kadłuba „Katastrofy" – dopóki nie wytracili prędkości i nie przeszli w lot ślizgowy na pułapie stu kilometrów. Wejście było ostre, ale też Moetle'owy wahadłowiec nie miał powodu obawiać się losu wahadłowca „Wolszczana" – to już była zupełnie inna technologia, zupełnie inne skale niebezpieczeństw. Niemniej – ciało pamiętało.

Ciało pamiętało i Zamoyski napinał mięśnie, zaciskał zęby, serce mu biło jak młot, adrenalina wypalała w żyłach nowe blizny, huk krwi w uszach zagłuszał wszelkie inne dźwięki.

Nareszcie „Katastrofa" wyrównała lot i Adam uniósł powieki, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, iż dotąd je zaciskał.

Znowu tonęli w błękicie. Bezchmurne niebo Narwy opływało ich ze wszystkich stron. Zamoyski polecił Verono-wi obrócić projekcję o sześćdziesiąt stopni, wtedy zobaczył przez szarą mgłę niskich obłoków ciemnoniebieski ocean, łańcuchy wysp jak skrzepy wygotowanych zeń szumowin i – wciśniętą płasko pod horyzont krawędź kontynentu.

W holo po swojej stronie Angelika otworzyła liczne okna 3D, w nich obrazowały się dane otrzymywane od Verona.

– Tlen – dwadzieścia pięć, azot – sześćdziesiąt, o, dwutlenku węgla dużo, robiliście jakieś analizy cyklu wegetacyjnego tutejszej flory? Na czym to idzie, na jakimś analogu chlorofilu? Widzę, że zielone.

Byli już nad kontynentalnymi puszczami, dziesięć kilometrów i coraz niżej.

Pamiętam, że Juice bardzo narzekała na rozbieżności w kodach replikacyjnych – mruknął. – Mieliśmy trochę sprzętu… Zaraz. Nie, nie wiem. Że brak naturalnych ścieżek ewolucyjnych i temu podobne. Poniewiaż wiedzieliśmy

0 mieście, no i o Rozgryzaczu, zresztą samo słońce… założyliśmy istnienie starej cywilizacji. Nie byłyby więc to flora

1 fauna oryginalne, ale ente pokolenia gatunków zaprojektowanych od podstaw dla zapomnianych już celów, potem zdziczałych i przemutowanych, walczących o zajęcie nisz, które jeszcze nie istniały, gdy te gatunki wymyślano… Zostawić to na parę milionów lat – i voild) mamy całe biologie z ewolucyjnego punktu widzenia absolutnie niemożliwe. Veron, oddaj. Już.

– Proszę.

Zamoyski zacisnął dłonie na sterach i z tym uściskiem wróciła mu pewność siebie.

– To jest to jezioro? – spytała Angelika, obracając nad sobą holograficzne krajobrazy.

– Tak.

„Katastrofa" dawała się prowadzić niczym odrzutowiec zmiennoosiowy; wysunięte zostały szerokie płaty nośne i wahadłowiec schodził nad płaskowyż prawie jak szybowiec, już tylko od czasu do czasu dając korygujące impulsy z dysz bocznych. Adam położył „Katastrofę" w lewy skręt, zataczając wokół jeziora niską pętlę.

Veron przesunął w holo powiększenie linii brzegowej. Jezioro posiadało kształt łzy, długie na ponad trzydzieści kilometrów; ze zwężenia wypływała rzeka, przelewając się szeroką kataraktą kilkadziesiąt metrów w dół kamienistego kanionu. Przeciwległy, południowy kraniec jeziora podchodził pod wysokie klify przy gęsto zalesionych wzgórzach.

Na wschodnim brzegu Zamoyski szukał polany o dobrze zapamiętanym kształcie klepsydry. Wrak waha-

dłowca powinien znajdować się tuż za jej przewężeniem. Oczywiście puszcza mogła była przez ten czas pochłonąć polanę.

Przeszukiwał wzrokiem gęstą zieleń. Gdzieś tutaj, w dwóch trzecich drogi od rzeki do klifów -

– Jest! Siadamy.

Dostrzegł statecznik wystający ponad zbitą zieleń. „Ka-tostrofa" zawisła nad nim, obracając się powoli wokół pionowej osi, korony drzew dygotały od naporu wzbudzanego wichru, podnosiły się tumany zerwanych z gałęzi liści.

Zamoyski szarpnął „Katastrofę" wzwyż.

– Tu najbliżej – Veron wskazał kamienisty stok, schodzący do strumienia, siedemdziesiąt metrów od wraku.

– Okay, wceluj. Oddaję.

– Przejąłem.

Wylądowali tak miękko, jak żaden człowiek nie mógłby ich posadzić bez dużej dozy szczęścia. Ledwo „Katastrofa" dotknęła ziemi, puściły sieci zabezpieczające fotele, a same fotele opadły na podłogę.

Zamoyski pierwszy ruszył do wyjścia. Tu, w prowadzącym na zewnątrz korytarzu, utworzyła się tymczasem przezroczysta śluza: przez jej podwójne ściany widzieli szarą skałę, łachy ciemnego piasku, perlącą się w kamienistym łożysku wodę. Ciążenie, jak wiedział Adam, wynosiło 0.86 g – spośród tych, których doświadczył swoją manifestacją biologiczną od czasu opuszczenia afrykańskiego Saka, było najbliższe ziemskiemu.

– Też mam wyjść? – zaskrzeczał Smaug, podfrunąwszy za Angeliką.

Po opuszczeniu statku i rozprzestrzenieniu się po okolicy ponowne skupienie się w „Katastrofie" zabierze mu sporo czasu. Oczywiście mogli wystartować pozostawiając część nanopola za sobą. Albo też w ogóle nie wypuszczać

go poza śluzę – wówczas wszelako, w razie naprawdę nagłego niebezpieczeństwa, Smaug nie byłby w stanie przyjść im z pomocą wystarczająco szybko. Wybrali wyjście pośrednie.

– W skupieniu – zdecydowała Angeliką. – W sferze – ilu? pięciu metrów?

– Ośmiu – mruknął Zamoyski.

– Osiem metrrrów – skinął obiema głowami dwukruk. Zeszli na powierzchnię Narwy.

– Au! Cholera jasna!

– Co jest?

– Skaleczyłam się.

Angeliką podskakiwała na jednej nodze. Piętę drugiej przecinała czerwona pręga, szybko nabiegająca krwią.

– A pewnie jeszcze jakieś tutejsze zarazy… – mamrotała, rozeźlona.

– Tym bym się nie przejmował, na pewno niekompatybilne. Smaug, daj jej jakąś osłonę.

– Się rrrobi – zaskrzeczało ptaszysko.

Nie zobaczył Adam żadnych magicznych butów, mate-rializujących się nagle na stopach Angeliki, niemniej odtąd już nie zwracała większej uwagi, po czym stąpa, brud nie osadzał się na jej skórze, a i rana przestała krwawić.

Dwukruk wskazywał im drogę. Drzewa posiadały rozmiary stuletnich sekwoi i szli między nimi jak między filarami cienistej bazyliki. Pachniało gorącym chlebem. Zamoyski, zanurzywszy się w półmrok puszczy, wciągnął do płuc kilka głębszych oddechów – i pożałował, bo od razu Księżyc zaświecił mu w oczy i zamajaczyły pod powiekami ruiny rzymskiej willi.

Żadnego więcej rozkojarzenia! Żadnych wspomnień! Patrz przed siebie, patrz pod nogi; umysł jak struna, umysł jak promień lasera.

Prześlizgiwał się po powierzchni wrażeń.

To światło – liście były duże, o cienkiej, prawie przezroczystej tkance, i strumienie słońca (terminator nie dotrze do tego miejsca jeszcze przez dwie-trzy godziny) płynęły przez nie niczym przez filtry reflektorów, folię iluminacyj-ną; chodziło się w zieleni jak w rozpylonym z niebios gazie fluorescencyjnym.

Światło oraz szmery – kora drzew, ceglastoczerwona i porośnięta fioletowymi brodawkami, wokół których wirowały owady tak drobne, że dostrzegalne jedynie w roju, ta kora bezustannie trzeszczała, rozprężała się i sprężała w powolnych, lecz potężnych, bo sięgających do samych konarów, skurczach włókien: trszk, trszk, trrrrrszk! Drzewo za drzewem, w niezgranym rytmie. Nie pamiętał, jak Juice tłumaczyła morfologię owych roślin – czy one w ten sposób oddychają? Wrażenie jednak było takie, jakby puszcza bez przerwy szeptała sobie za twoimi plecami ciemne sekrety, a może plany zdradzieckiego na ciebie ataku.

Kiedy więc zza pobliskiego pnia wyłonił się kwadratowy łeb zwierzęcia, oboje, Adam i Angelika, drgnęli nerwowo, prawie odskakując na jego widok. Smaug jednak był na miejscu: gdy drapieżnik (bo był to jakiś rodzaj drapieżnika, absurdalne w ich oczach skrzyżowanie kangura z dzikiem i jeżozwierzem) wyszedł na otwartą przestrzeń i, wciągnąwszy w wielkie nozdrza powietrze skażone wonią ludzi, ruszył ku nim szybkim truchtem – momentalnie otoczyła go sieć jaskrawych wyładowań. Rozległ się wysoki kwik, zwierzę podskoczyło prawie na dwa metry. Spadło na ziemię już martwe.

Dwukruk przysiadł na truchle. Lewym dziobem jął szarpać z zaciekawieniem brązowe futro. Prawa głowa była zdegustowana.

– Durrrna poczwarrra!

Angelika zachichotała i Zamoyski zaśmiał się również, rozładowując napięcie.

Wrak wahadłowca zaskoczył ich oboje: nagle wyszli na małą przesiekę i oto po lewej wznosił się nad nimi obły dziób pojazdu, wciąż biały.

Dla Zamoyskiego zaskoczenie było podwójne.

– To nie nasz – sapnął. – Nasz się spalił.

– Nie wasz?

– To ten drugi, Mitchella i Finch.

– Nie rozumiem.

– Musieli potem przylecieć tu po nas. Myśleliśmy, że też się rozbili, nie było łączności. Bo nas zniosło, nie tu mieliśmy lądować.

– A gdzie?

– Przy mieście. Zrobiliśmy z orbity pełną topografię i to miasto to był jedyny ślad cywilizacji na powierzchni, więc… Czekaj, wrak naszego powinien się znajdować gdzieś – gdzieś tam.

Zamoyski odwrócił się od wahadłowca.

= Dałbyś jakąś mapkę, co?

= Służę.

//Przyglądał się izometrycznemu rzutowi terenu, skonstruowanemu na podstawie zapamiętanych przez wszczep-kę krajobrazów. Skoro sami znajdowali się tutaj, a jezioro zaczynało się tu…

Zapatrzony w OVR-ową projekcję, Adam ruszył przed siebie, nawet nie oglądając się na Angelikę. Przeskoczył korzenie kolejnego drzewa, obszedł czarną paproć (czy to naprawdę są paprocie?) – i oto były: szczątki wahadłowca, którym przylecieli tu Zamoyski, Washington, Juice i Mountclaver.

Pojazd wrył się dziobem na kilka metrów w miękką glebę Narwy, przechylony na prawą burtę, wciął w ziemię także poziomy statecznik. Obrastały go ze wszystkich stron drzewa, wcale nie mniejsze od sąsiednich; w wypalonej skorupie pieniło się zielsko.

Adam obchodził wrak powoli, wypatrując śladów wizyty Moetle'a. Ale wrak wyglądał na nietknięty ludzką ręką od lat: wszystkie otwory w jego burtach – zarośnięte; w cieniu lewego skrzydła – gniazdo jakichś wężowych robali, wokół którego Smaug musiał postawić elektryczną ścianę, bo wyroiły się gęsto na sam widok Zamoyskiego…

Szedł dalej, do dysz. Wzniesione pod kątem, celowały w przesłonięte zbitą zielenią niebo, nie mógł zajrzeć. Może gdyby na czymś stanąć… Zauważył obok wielki głaz, wypluty z ziemi odłam białej skały, pocięty czarnymi i czerwonymi żyłami.

I od razu skojarzenia strzeliły salwą: głaz – Juice – kłótnia – pochować Washingtona – krzyż czy napis na skale?

Cofnął się szybko, czując drażniące nozdrza zapachy nocnej willi. Już miał się odwrócić, gdy w cieniu za głazem dostrzegł przywołany we wspomnieniu kształt.

– Światła! – zawołał na Smauga.

Powietrze roziskrzyło się nad nim, mlecznobiały blask oblał dokolną puszczę.

– Dziękuję – mruknął, kucając przed krzyżem. Dwie bardzo gładko przycięte deski, ta grubsza wbita

głęboko i podparta jeszcze kamieniami, ta węższa, pozioma – z wypalonymi wzdłuż wielkimi literami.

Zamoyski przesunął po nich palcami, ścierając brud i osad (zapewne tutejszy mech).

Edward T. Mountclaver R.I.P.

EXORIARE ALIQUIS NOSTRIS EX OSSIBUS UŁTOR

Więc Mountclaver także zmarł! Och, do cholery, przez ten czas z pewnością zmarli wszyscy – Z wyjątkiem mnie.

Ile zwłok znalazła Gnosis w „Wolszczanie"? Sześć – wszystkie anabiozery były zajęte.

Kto więc leży tutaj?

I dalej: skoro oba wahadłowce „Wolszczana" spoczywają na powierzchni Narwy, to jak wróciliśmy na statek, jak go naprawiliśmy i jakim cudem opuściliśmy układ Hakaty?

A może nie opuściliśmy go nigdy…?

Księżyc w pełni unosił się nad ciemną taflą jeziora jak wypełniony świecącym gazem balon. Krok dalej i przypomnę sobie -

Poderwał się na nogi.

– Smaug! Wykop go! Dwukruk przysiadł na krzyżu.

– Co mam zrrrobić?

– Ekshumuj, do cholery!

– Adam?

Obejrzał się. Angelika, wpółoparta o głaz, spoglądała podejrzliwie to na Zamoyskiego, to na krzyż. Otworzyła usta, lecz słowa zamarły jej na wargach, gdy ziemia kryjąca grób jęła się na jej oczach zapadać. Zamoyski ujrzał zdumienie na obliczu dziewczyny i podążył za jej wzrokiem, z powrotem obracając się ku krzyżowi.

Tak naprawdę ziemia się nie zapadała, lecz przepływała grubymi strugami na boki. W efekcie pod stopami Adama tworzył się symetryczny lej, głęboki na pół metra, metr, półtora, i coraz głębszy. Zamoyski postąpił dwa kroki wstecz, granica przesypiska zbliżała się do jego butów.

Elektryczny dwukruk siedział na krzyżu i wlepiał wszystkie cztery ślepia w centrum leju – dopóki krzyż się nie zachwiał, nie potoczyły się otaczające go kamienie i deski nie wpadły do grobu; wtedy przefrunąl na głaz, kracząc głośno.

Upiornie jasne świarło wypaliło wszelkie półcienie i barwy pośrednie. Czy Zamoyski tylko sprawiał wrażenie tak bladego, czy też rzeczywiście krew odpłynęła mu z twarzy,

gdy ujrzał wyłaniający się spod ostatnich warstw ziemi, zaplątany w brudne szmaty, biały szkielet?

– Chryste Panie.

Angelika podeszła bliżej, pochyliła się nad dołem.

– Kto to jest?

– Nie mam, kurwa, pojęcia. Dotknęła jego ramienia – odsunął się. Zmarszczyła brwi.

– O co chodzi?

Nie zwracał już na nią uwagi. Przeskoczył otwarty grób i ruszył między paprocie, rozgarniając je i depcząc. Teraz się okazało: to żadne paprocie. Ich czerń nie pochodziła od roślinnego barwnika, lecz z rojów maleńkich owadów, całkowicie kryjących skomplikowanego kroju liście. Ledwo Adam je poruszył, otoczyła go wirująca chmura drobnoziarnistej ciemności. Smaug zareagował błyskawicznie, skupiając nanopole i paląc insekty – i tak oto Zamoyski biegł przez spirale nagłego ognia, sekundowe pożary, pozostawiając za sobą aleję szarego dymu i nagie krzaki.

– Jest! – syknął przez zęby, znalazłszy drugi krzyż. Przetarł go rękawem i odczytał nazwisko pochowanego:

Daniel X. Washington

Cofnął się ścieżką popiołu. Rozgarniał teraz ominięte wcześniej zarośla. Trzeci krzyż.

– Adam… – Angelika stanęła za nim, gdy klękał przy grobie, złożyła dłonie na jego ramionach. – To byli twoi przyjaciele ze statku, tak?

Nie odpowiedział. Gapił się ponuro na krzywe deski.

Adam Zamoyski R. I. P.

ON JEST WSZĘDZIE

– Ale ten to chyba pusty, prawda? – szepnęła.

– Idziemy.

Poderwał się, szarpnął ją, pociągając za sobą.

– Co…? Dokąd?

– Tu Moetle'a nie było. Musiał polecieć od razu do miasta.

– Ale… te groby.

– Co: groby? – warknął. Wyrwała mu się, zacisnęła usta. Nie mówili już nic.

W „Katastrofie", zapadłszy się z powrotem w wiszący fotel, w obleśnym uścisku semiorganicznej sieci bezpieczeństwa, Zamoyski zdołał się odrobinę odprężyć. Odrobinę – nie zaciskał już szczęk i nie zamykał dłoni w pięści. Ale kiedy Angelika obracała ku niemu wzrok, nadal widziała oblicze skamieniałe w grymasie wściekłości, jakby Adam krztusił się własnym gniewem i walczył sam ze sobą, by nie dać się porwać gorącej furii.

Miasto leżało ponad dwieście kilometrów dalej, nad rzeką czerwoną od rozplenionych w niej mikroorganizmów. Pozbawiona roślinności pustynna równina, przez którą płynęła rzeka, także miała kolor krwi: piasek, przeganiany po niej przez wiatr w wysokich tumanach, był piaskiem organicznym, spetryfikowaną formą tych samych mikroorganizmów.

„Katastrofa" leciała nad płaszczyzną ciemnego karminu na tyle wysoko, by nie podnosić z niej krwawych obłoków, a zarazem na tyle nisko, że widzieli pomykający po niej cień statku, rozedrganą płaszczkę.

Wieże były wysokie na ponad sto metrów i ich cienie rozciągały się po równinie długimi autostradami mroku. Hakata – pionowa źrenica wszechwidzącego boga wulkanów – osuwała się powoli ku horyzontowi.

Znów był wieczór, gdy zbliżał się Zamoyski do martwej metropolii – ale inny. Uniósł odruchowo głowę ku górnym

hologramom, ciemniejącemu niebu. Wtedy również jej nie widział, niemniej pamiętał, że tu była: nadplaneta. Nad-planeta, efemeryczne dziecko Rozgryzacza Planet, upiór astronomiczny, to zjawiający się nad Narwą, to znikający, bez śladu i bez jakichkolwiek efektów grawitacyjnych. Teraz Zamoyski pamiętał.

Przemknęli ponad okalającym miasto murem.

– Veron, jeśli coś zauważysz -

– Oczywiście.

– Także nasłuch.

– Prowadzę bez przerwy na wszystkich zakresach. -I?

– „Trąd" najwidoczniej nie emituje sygnału lokalizacyjnego ani nie odpowiada na wezwania. Stahs Moetle musiał zawiesić te procedury.

– Może po prostu rozwalił się razem z wahadłowcem – mruknęła Angelika.

Zakreślali ponad ruinami zacieśniającą się spiralę. Myślał: „ruiny" – bo pod ścianami i w załomach budynków narosły pierzyny czerwonego pyłu oraz organicznych i nieorganicznych śmieci – ale miasto nie zostało bynajmniej zniszczone. Konstrukcje posiadały ostre krawędzie, kąty proste nadal były kątami prostymi, gruz nie piętrzył się na ulicach kanciastymi bałwanami.

Kiedy zresztą tak szybowali nad rozpływającą się w rosnących cieniach metropolią, Zamoyski poddał się barokowemu skojarzeniu planu architektonicznego Narwy ze starożytnym układem scalonym, schematem elektronicznym. Budynki, z wyjątkiem wież, były niskie, jednopiętrowe, o płaskich dachach, kryjących pod sobą rozległe przestrzenie.

Wydawałoby się, że wobec tego odnalezienie „Trądu" nie będzie sprawiać trudności. Lecz miasto było olbrzymie. Adam chciał zwiększyć pułap i prędkość, wchodząc w szerszą spiralę. Veron jednak zwrócił uwagę na system masku-

jący wahadłowców, czarny polimer kameleoniczny potrafi się rozpłynąć na każdym tle, zwłaszcza w tak gęstych cieniach; wyrównuje zresztą do tła promieniowanie w całym spektrum. Lecieli zatem dalej ze stałą prędkością.

Angelice udzielił się ponury nastrój Zamoyskiego. Podciągnąwszy pod siatką ku klatce piersiowej bose nogi, popatrywała spod zmarszczonych brwi na zaciągający się oleistą ciemnością nieboskłon. Adam spróbował przełamać grobową atmosferę i sięgnął ku dziewczynie; zawahał się dopiero z opuszkami palców tuż nad skórą jej przedramienia, już czując aurę jej ciała.

– Ja… wiem, że jest w tym jakiś sens. W Narwie na Haku w mojej głowie. W tym – w tym wszystkim. Grób, który widziałaś… Nawet jeśli…

– Kto pierwszy, ten nas zgarnie – prychnęła, nie patrząc na niego. – Razem z Narwą. Akurat podziękuje, że sam mu ją otworzyłeś…!

– Pamiętasz, co mi mówiłaś? Wtedy, w Saku. Że skoro i tak przesądzone – nie ma się czym przejmować. Najwyżej odcięte zostaną te odgałęzienia naszych frenów. Ty i tak żyjesz równolegle w Farstone. Więc tymczasem przynajmniej -

– Jest! – Veron zawiesił „Katastrofę" ponad trójkątnym placem. – Lądować?

„Trąd" nie miał włączonego maskowania. Stał przy ścianie prostokątnego budynku, prawie jej dotykając: wrzecionowaty skrzep czerni, na ciemnym tle, w mgle gęstego cienia.

Już bowiem połowa Hakaty skryła się pod widnokręgiem, Rozgryzacz Planet wschodził na północy… Noc na planecie tajemnic.

Dreszcz przebiegł po Zamoyskim.

– Ląduj.

Wyszli na plac i dopiero wtedy tak wyraźnie poczuli, że są intruzami w tym świecie. Było zimno, to prawda, ale nie dlatego założyli ręce na piersi – oboje, Zamoyski i Angeli-

ka, jak w lustrzanym odbiciu – roztarli ramiona, zacisnęli wargi; nie dlatego.

„Katastrofa" osiadła równolegle do drugiej karaki. Budynek był znacznie niższy od statku, maszty wahadłowca górowały nad brunatnej barwy strukturą. Plac miał boki długości stu-stu dwudziestu metrów, innym budowlom nie mogli więc się przyjrzeć. Ani Adam, ani Angelika nie zamierzali oddalać się od „Katastrofy" – mimo opiekuńczego nanopola, mimo dwugłowego ptaszyska zawieszonego nad ich głowami w elektrycznej aureoli.

Spod brzucha wspartego na teleskopowych dźwigarach „Trądu" opadała długa schodnia, prawie dotykając brązowej ściany. Zamoyski w milczeniu skinął głową. Angelika wzruszyła ramionami.

Czerwony pył chrzęścił pod butami Adama, odgłos kroków płynął przez wielki plac płaskim echem; McPher-son szła natomiast bezszelestnie. Zamoyskiemu przypomniały się filmowe uwertury strachu, tak maszerują pustymi korytarzami bezimienni mordercy. Rozglądnął się. Ni żywego ducha. Nawet to, co deptał – to były miliony martwych organizmów. Co takiego opowiadała o nich Juice…?

Weszli pod brzuch karaki.

– Moetle! – krzyknęła wtem Angelika. – Moetle! Zamoyski aż przystanął.

Smaug rozkrakał się panicznie.

– No co? – Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami. – Odezwie się, jeśli żyje.

Adam podszedł do schodni.

– Nie jestem pewien, czy to po Moetle'a cu przylecieliśmy… – mruknął pod wąsem.

– Co? Machnął ręką.

Budynek był tak niski, że stanąwszy na palcach Zamoyski mógłby dotknąć krawędzi jego dachu. Ściana gład-

ka, monolityczna, jakby w całości odlana z jednej formy; płyta dachu wystawała poza nią kilkanaście centymetrów, występ był chyba delikatnie rzeźbiony, cienie układały się tam w sposób bardziej skomplikowany… Czy ja tu już kiedyś byłem? Czy znam tę architekturę? Dotykałem tych tłoczeń?

Poprzedzany przez front nanowiatru, wszedł do środka „Trądu", Angelika dwa kroki za nim.

Nie paliły się tu żadne światła, ściany nie fosforyzowały, Smaug musiał krzesać jasność z powietrza,

Zamoyski mrugnął na dwukruka.

– Rozpuść-no się po całym wnętrzu. I melduj.

– Tajes, generrrale.

Układ pomieszczeń był tu taki sam, co w „Katastrofie". Co prawda z „Katastrofy" Adam znał tylko dwa korytarze i salon medialny.

Salon „Trądu" zastali pusty, sieci opuszczone, fotele na podłodze.

Na siedzisku jednego z nich Zamoyski dostrzegł książkę, rozłożoną okładką do góry. Podniósł. „Inkredibilistyka. Teoria i praktyka procesów pozaprawdopodobnych" autorstwa osca Moses 3.05.x4085.xx6 filius Kazimierza Prawego.

– Nikogo – zaskrzeczał Smaug.

– Jakieś hermetycznie zamknięte pomieszczenia? – spytała Angelika.

– Tylko rrreaktorrr.

– Poszedł gdzieś – mruknął Zamoyski, odłożywszy książkę.

– Zostawiając otwartą na oścież śluzę? Tak się nie robi.

– Wszystko zależy od tego, w którym momencie Suze-ren stracił kontrolę. Moetle pozostawał zamknięty w Saku wystarczająco długo, by właściciel zrobił z nim, co chciał.

– Suzeren potrafi blokować Plateau?

– Ktoś jakoś zablokował ten Sak; blokował go od chwili wykradzenia Hakaty z Mlecznej Drogi i nadal blokuje. Nie Wojny przecież – wypuszczono je o wiele później.

– Nawet jeśli. Miał tu do dyspozycji tylko te Kły, które porwał Deformantom. I co, może Kłem przyleciał na Narwę i wyjął Moetle'a?

– No rzeczywiście. Suzeren musiałby wpierw otworzyć sobie ten Sak gdzieś u siebie i wpompować tu swoich agentów.

– Mógł to zrobić. Jeśli zdołał Zahaczyć go na tobie, podczas gdy przebywałeś w Sol-Porcie -

– Znaczy, sugerujesz, że najpierw Zahaczył go na jakimś swoim terytorium, tam otworzył i wpuścił, co chciał, a potem ktoś mu go wyjął i Zahaczył na mnie.

– Taka chronologia wygląda najbardziej sensownie.

– Czyli nadal gdzieś tutaj plączą się fizyczne manifestacje Suzerena -

– Chyba że to nie on blokuje Plateau i jego też odcięło.

– Mogą być do pewnego stopnia samodzielne. Okaleczone, ogłupiałe, oderwane od Plateau, ale nadal – psy Suzerena.

– I Moetle… -No.

– Hmm.

Tak dialogując, wędrowali po pustym wnętrzu „Trądu".

Wyszedłszy na schodnię, zatrzymali się w dwóch trzecich jej wysokości. Znajdowali się akurat na poziomie dachów narwowych budowli (wszystkie były dokładnie tej samej wysokości), a ponieważ „Trąd" nie stał równolegle do ściany, lecz pod dość ostrym kątem, od krawędzi najbliższego dachu dzieliło ich nie więcej niż dwa metry.

Zamoyski zaśmiał się cicho.

Angelika spojrzała nań pytająco.

– Randomizer podsuwa mi głupie pomysły – mruknął.

Cofnął się do szczytu schodni. Kilka szybkich kroków i – skoczył. Wylądował na dachu w przysiadzie. Zaraz stanął, otrzepał dłonie – tu też wszystko pokrywała warstwa czerwonego pyłu. Gdyby nie otaczająca ich zorza zimnego światła, nie dojrzałby tej czerwieni, Hakata skryła się już cała – jeśli nie pod horyzontem, to w każdym razie za murami miasta. Poza koło sztucznego światła, oślepiony, Zamoyski nie sięgał już wzrokiem.

– Wyłącz to, Smaug.

Jeszcze w aurze gasnącego blasku na dach przeskoczyła Angelika, niemal przy tym wpadając na Zamoyskiego.

– Uch. Do czego ty mnie namawiasz!

– Popatrz. To też są ulice.

Rozciągał się przed nimi ciemny labirynt dachów, im odleglejszych, tym ściślej zlewających się w jedną, wielką płaszczyznę. Aż do murów, do wież – które też już stanowiły zaledwie pionowe plamy ciemności na tle gwiazd.

– Zimno, cholera. – Angelika zatrząsł dreszcz. – Wiesz, że one nie posiadają drzwi?

– Co?

– Te domy. – Tupnęła bosą nogą, aż podniósł się obłoczek pyłu. – Czy co to właściwie jest. Przyglądałam się, gdy lecieliśmy. Nigdzie ani jednego otworu – ani drzwi, ani okien, ani kominów, niczego. Nie ma jak wejść. Chyba że jakoś spod ziemi… Nie mam pojęcia, co to może być.

Ponownie zatrzęsła się z zimna. Zamoyski nie obronił się przed odruchem: wyciągnął ramię, objął Angelikę, przyciskając ciało do ciała, aż zmieszało się ciepło ich organizmów. Jeśli nią z kolei szarpnął odruch niechęci, instynkt obrony przed cudzym dotykiem, zo tak krótki i słaby, że Adam go nie wyczuł.

Drugą ręką przywołał elektrokruka.

– Zagrzałbyś nas odrobinę, co? Tylko bez efektów wizualnych.

– Się rrrobi.

Zanim poczuli wzrost temperatury, Zamoyski dojrzał w bladym świetle bijącym od ptaka to, czego nie spostrzegł, gdy jeszcze otaczała ich gęsta mgła jaskrawego blasku: ciąg śladów w pyle, częściowo już zamazanych przez wiatr, podnoszący się nieśmiało również w granicach miasta.

Wskazał je Angelice.

– Pojedyncze – stwierdziła. – Widzisz? Prowadzą tylko w jedną stronę.

– Aha. I chyba nie takie stare, inaczej do reszty by je zasypało.

– Smaug, poświecisz z przodu.

– Służę, krrrólowo.

– Co on się taki zgryźliwy zrobił?

– Cholera wie, co właściwie Oficjum mu przekopiowało. No, chodź.

Dotarli do krawędzi dachu. Należało przeskoczyć na sąsiedni, tam ślady ciągnęły się dalej.

Angelika obejrzała się na wahadłowce.

– Smaug…

– Słucham?

Dwukruk przysiadł na jej ramieniu.

– Możesz ustanowić łączność z Veronem?

– Prrroszę chwilę poczekać. Zamoyski chrząknął pytająco.

Angelika zakreśliła w powietrzu linię prostą aż po horyzont.

– On mógł powędrować na drugi koniec miasta. Wolałabym jednak mieć „Katastrofę" pod ręką.

Kiedy Smaug otworzył połączenie, poleciła Veronowi podnieść wahadłowiec.

Nie mógł się zbliżyć za bardzo, podmuch wymazałby z pyłu ślady stóp Moetle'a. Niemniej odtąd wisiał kilkadziesiąt metrów nad ich głowami: owalna plama czerni na

tle gwiazd i Rozgryzacza Planet, obramowana różowymi i błękitnymi światłami pozycyjnymi.

I Zamoyski rychło przyznał dziewczynie rację: obecność statku działała uspokajająco, ta świadomość, że wystarczy słowo, a kilkanaście sekund później będą już wznosić się na sztylecie ognia ku Portowi Moetle'a. Połączenie z Veronem pozostawało otwarte. Karaka płynęła w ciszy po nocnym niebie, z prędkością dostosowaną do tempa, w jakim Adam i Angelika wędrowali dachami wymarłego miasta.

Zamoyski oglądał w OVR, jak biała serpentyna rozwija się przez labirynt miasta, przecinając ciemniejsze strugi ulic, przechodząc od jednej figury geometrycznej do drugiej. Budynki posiadały kształt wielokątów, wklęsłych i wypukłych. Im większej powierzchni, tym bardziej skomplikowane: w formie litery L, T, U, S, nawet kanciastego O. Biały wykres marszruty nie stanowił więc linii prostej. Moetle szedł tędy – kiedy właściwie? dzień, dwa, tydzień, miesiąc, rok temu? Nie wiadomo przecież, jak w Saku Suze-rena ustawiona została meta-fizyczna zmienna czasu. Ale byłoby dziwne, gdyby Moetle wybrał się na ten rekonesans po ciemku. Nie błądził więc. Szukał czegoś? Czego? Czy ja mu opowiedziałem o czymś, co -

Przykrył ich welon zielonego ognia. Wiatr uderzył ze wszystkich stron, siekąc czerwonymi pejczami skórę, twarz, oczy. Coś wskoczyło na dach, tuż za granicą światła i cienia – wielki, ciemny kształt.

Zamoyski padł na wznak, pociągając za sobą Angelikę i częściowo kryjąc ją swoim ciałem.

– Trrrrrrrrrrup! – skrzeczał nad nimi dwukruk. – Korrrrruptorrrrrrrrr!

Gorąca zieleń zgasła i zastąpiła ją aseptyczną jasność szerokopasmowych laserów: to „Katastrofa" oświetliła w ten sposób całą dzielnicę miasta.

Zamoyski uniósł głowę. Najpierw, oślepiony, z pyłem w oczach, niewiele widział. Angelika krzyczała coś do Smauga, wyrywając się spod Adamowego ramienia. Mrugając, zobaczył wreszcie przez łzy rozgrywające się na arenie światła starcie Pandemoniów. Zgadywał, że chmura srebrnych węży, wijących się i przelewających z manifestacji w manifestację, to kondensacja nanopola Oficjum, albowiem zastępowała ona drogę do Zamoyskiego i McPherson drugiej mortmanifestacji. Która z kolei przypominała raczej kudłatą ośmiornicę, czarną, z tysiącem macek, łbem puchnącym do rozmiarów samochodu, autobusu, wieloryba. W końcu rozrósł się on nad dachem budynku tak gargantuicznie, że przesłonił nawet „Katastrofę". Macki skakały wokół objętej przez Smauga sfery niczym mroczne wyładowania, negatywy łuków elektrycznych. Srebrne węże były równie szybkie. Zamoyski miał zresztą trudności ze stwierdzeniem, gdzie jedno Pandemonium się kończy, a drugie zaczyna: nie dość, że splątywały wzajem swe szy-puły w helisoidalne warkocze, to nie miały też wyraźnej granicy. Mortmanifestacja Smaugowa wypełniała całą dwudziestometrową sferę obronną – lśniące węże, rozpuszczając się do postaci twardych strun, wreszcie pajęczych nici, wiły się w powietrzu nad głowami Angeliki i Adama. A zno-wuż smugi gęstej czerni, atakujące sferę, rozwijały się grubszymi i cieńszymi wstążkami po całym jej obwodzie, także od góry, i lasery karaki biły przez to koronkowe origami, malując na dachu chude i koślawe upiory bieli i czerni, co mgnienie oka inne.

Wszystko to nie trwało jednak dłużej niż pół minuty. Zamoyski nie zdążył się jeszcze na dobre przestraszyć, wciąż przeważało zdumienie. Angelika zdołała wymienić z dwu-krukiem zaledwie kilka okrzyków, wołała o interwencję wahadłowca, ptak tłumaczył coś gorączkowo, przerywając samemu sobie, bo mówiąc obiema głowami naraz.

Zamilkł, gdy ośmiornica podała tyły. Macki strzeliły wstecz, łeb, wielki jak księżyc, oderwał się od zwojów srebra i z zadziwiającą prędkością pomknął ponad dachami precz od Pandemonium Oficjum, w noc. Veron jednak śledził go wytrwale laserami, a i Smaug wydzielił kilka chyżych płaszczek dla powietrznego pościgu i nanomatycznego coup de grace. Ledwo bowiem ośmiornica odleciała na bezpieczną odległość, poczęły szyć do niej z karaki lasery już jak najbardziej skupione, wielkiej mocy lancety światła, aż nawet podnoszący się na nogi Angelika i Zamoyski poczuli bijącą z miejsc trafień falę gorąca.

Otrzepując z siebie pył, wciąż objęty plamą klinicznej bieli, Adam śledził wzrokiem oddalający się zygzakiem ponad labiryntem Narwy wyścig. Mortmanifestacje były widoczne dla ludzkiego oka – konfigurowały się w makro-struktury, które można ujrzeć, nazwać i oswoić imionami komiksowych potworów – lecz Zamoyski zdawał sobie sprawę, że główna część bitwy, ta ważniejsza, rozegrała się na poziomie mikrostruktur i niewidocznych armii dyspersyjnych. To, co niewidzialne, zawsze jest groźniejsze: zaraza roznoszona przez mikroby, wraże nano, zla myśl.

Angelika tymczasem postąpiła w ślad za elektrokru-kiem. Podeszła do krawędzi dachu, przeskoczyła nad ulicą, jeszcze parę kroków – i uklękła, pochylając się nad czymś, przykryta fontanną Smaugowych iskier.

– Cóżeś tam znalazła? Zamoyski przeskoczył za nią.

– Trrrup – skrzeknął dwukruk.

Pozostał spory fragment twarzy i po trzech oddechach

– pierwszy: zdumienie; drugi: szok; trzeci: zaciekawienie

– Zamoyski rozpoznał zwłoki.

Moetle McPherson, oczywiście.

– Zidentyfikowałeś to nano? – spytał Smauga.

– Cesarrrskie.

– No tak – mruknął pod wąsem Zamoyski, stając za Angeliką i machinalnym ruchem kładąc dłoń na jej ramieniu. – Skąd najłatwiej wziąć Suzerenowi materialnych agentów? Otwiera Sak gdziekolwiek w Cywilizacji, w obszarze objętym infem, Spływa na jego Pola i ściąga sobie nano do Saka. A potem już tylko replikować. Cholera, on mógł tego tu namnożyć tony i tony, nie wiadomo, co zdążył zrobić, zanim odcięła go blokada.

– Przynajmniej wiemy, że się jej nie spodziewał – wtrąciła Angeliką, nie podnosząc wzroku znad zwłok, lewą ręką delikatnie odchylając połę kurtki Moetle'a, sklejoną z resztą masakry twardymi zakrzepami krwi. – Blokada Narwy go zaskoczyła. Inaczej wkopiowałby w manifestacje jakieś rozłeglejsze algorytmy, nie smęciłyby się tu tak, niczym nie do końca wyegzorcyzmowane duchy -

Poczuł pod dłonią, jak napinają się jej mięśnie. Wciągnęła głośno powietrze przez zęby.

Dwukruk ponownie wzbił się w powietrze.

– Prrroszę się odsunąć! – krakał, co Adamowi skojarzyło się z megafonowymi nawoływaniami policyjnymi. – Prrroszę się odsunąć!

Zamoyski tylko pochylił się nad Angeliką.

– O co chodzi?

– Mrugnął – szepnęła. -Co?

– Moetle mrugnął.

Zamoyski przyjrzał się twarzy trupa – to znaczy tej jej połowie, która ostała się na zmiażdżonych kościach czaszki. Teraz rzeczywiście dostrzegał tam ruch: coś wiło się w krypcie rozchylonych szczęk, coś drgało pod oddartą od skroni skórą, drobne dreszcze przebiegały po wytrawionym mięsie policzka, nerwowy tik trzepotał zzutą z gałki ocznej powieką.

– Nano?

– Czysty – odparł dwukruk. – Objąłem go całego: nic. Prrroszę się odsunąć!

Nie byli w stanie. Angeliką jedynie cofnęła rękę; poza tym trwali w bezruchu, zapatrzeni na akt niewątpliwego zmartwychwstania.

Zamoyski miał wrażenie, że ogląda prymitywny film trickowy, poklatkowy zapis rozkładu trupa puszczony wstecz. Z bliska widziana rezurekcja trąciła kiczem.

Adam oderwał zębami kawałek rękawa, następnie rozdarł go jeszcze na cztery strzępy i rzucił trupowi na pierś – którą już zaczynał unosić płytki oddech. Palce prawej dłoni trupa – z początku szaro-białe patyczki, teraz obwija-jące się ciałem – stukały nerwowo w dach, kciuk podskakiwał najszybciej: rach-tat-cat, rach-tat-tat, tratttt! Z głębi prawego oczodołu jęła się wykluwać gałka oczna, wpierw czerwona, potem różowa i szybko bielejąca. Coś też poruszało się pod potarganym ubraniem, nogawki falowały, marszczyła się kurtka. Trup mrugał coraz prędzej, już oboma powiekami. Naraz zakrztusił się i wypchnął powietrze przez nos – razem z wydechem wystrzeliły z nozdrzy jakieś organiczne strzępy. Spróbował usiąść i nie udało mu się. Drapał paznokciami powierzchnię dachu; paznokcie, miast się od tego łamać i kruszyć, zrastały się. Lewa stopa wpadła w ciąg drgawek o zmiennym rytmie, kontrapunktując perkusję palców. Pojawiła się świeża krew, plamy jasnej czerwieni przebiły przez skórę i ubranie. Trup zabulgotał, po raz drugi spróbował usiąść, podparł się rękoma, podciągnął nogi. Przestał mrugać. Patrzył na Angelikę i Zamoyskiego szeroko otwartymi oczami. Strzęp koszuli Adama, na powrót zszyty w poczwórną całość, zsunął się pod kolana Angeliki.

– Moetle… – szepnęła, wyciągając do trupa otwartą dłoń. Zamoyski wbił palce w jej bark. On wiedział, że to nie

jest Moetle.

– Smaug!

– Nadal czysty. Rrrozlożyć go? Prrroszę się odsunąć!

– Może faktycznie się odsuńmy – mruknął Zamoyski, podnosząc Angelikę na nogi i ciągnąc wstecz.

Zmartwychwstaniec również wstawał. Noga, ręka, noga, tułów – jak rozstrojony android.

Światło laserów „Katastrofy" musiało go razić – osłonił się ramieniem, ledwo stanął na szeroko rozstawionych stopach.

– Veron. Spalisz go, gdy zbliży się do mnie lub stahs McPherson na dwa metry.

– Rozumiem – rzekł z powietrza Veron.

– Nie ma potrzeby – odezwał się Zmartwychwstaniec. Wymawiał słowa powoli, z przesadnym ruchem warg i nachyleniem głowy, jakby każda głoska kosztowała go całą zawartość pluć. – Nic złego wam nie… – tu zatchnął się i, machając rękoma, wypluł jakiś krwawy skrzep; dopiero wtedy podjął: -…w moim mieście.

– W twoim mieście? – Angelika wyrwała się Za-moyskiemu, odstąpiła ku krawędzi dachu.

– Moim mieście, mojej planecie, moim świecie – przytakiwał Zmartwychwstaniec.

– Suzeren…? – szepnęła.

Zamoyski pokręcił przecząco głową, nie odrywając spojrzenia od nie do końca odrestaurowanego oblicza Zmartwychwstańca. Zdało mu się nawet, że dostrzega wśród masakry warg i ruiny zębów zaczątki ironicznego uśmiechu.

– Ty wiesz, prawda? – szepnął trup. Zamoyski nie odpowiedział.

– Pamiętasz, pamiętasz – zanucił Zmartwychwstaniec. – Takiego cię stworzyłum, byś zapamiętał i zrobił, co trzeba; byś przynajmniej miał szansę.

Najbardziej przeraził Angelikę spokój, z jakim wysłuchiwał tego Zamoyski.

– Veron! – krzyknęła.

– Nie! – powstrzymał ją Adam. – To tylko manifestacja. Jej zniszczenie nic nie da.

– Manifestacja – kogo? czego? Zignorował ją.

Wpatrywał się w Zmarwychwstańca, a Zmartwychwstaniec – w niego. Angelika, trzeci wierzchołek tego trójkąta, przeskakiwała spojrzeniem od jednego do drugiego. Oni przekazywali tu sobie wzrokiem dawne sekrety – ustanowione tu zostało między nimi porozumienie, odnowione przysięgi, potwierdzona przynależność; tak witają się w milczeniu odwieczni wrogowie, bracia światła i cienia, zawróceni z zaświatów Abel i Kain.

Wydawało się Angelice, że przez te kilka dni wspólnej tułaczki po jelitach wszechświata mniej więcej poznała Adama. Teraz, na jej oczach, sekunda za sekundą, Zamoyski cofa się do postaci tego samego mężczyzny-anachroni-zmu, jakim go spotkała na weselu w Farstone – zagadki dla wszystkich gości, zagadki dla siebie samego. Nie potrafi już Angelika stwierdzić, co oznaczają te zaciśnięte wargi, podany do przodu tułów z wychylonymi masywnymi barami, drobny ruch głowy w górę i w dół, jakby Zamoyski coś przełykał oczami, zassawszy spojrzeniem i odgryzłszy szybkim mrugnięciem od obrazu Zmartwychwstańca.

– Umarłem tutaj – mówi.

– Wszyscy umarliście – odpowiada Zmartwychwstaniec. Prócz dolnej szczęki, nie porusza się żadna część jego

ciała.

– Nie odlecieliśmy. -Nie.

– Nie jestem Adamem Zamoyskim.

– Jesteś.

– Jak to możliwe?

– A jak robicie to w Cywilizacji? Pustak wyhodowany od nagiego DNA, umysł sczytany z nagiej informacji – czy

tak trudno wpierw odrobinę zmodyfikować tę informację? Albo i napisać ją od nowa? Potem włożylum ciała do ana-biozerów wraku. Nie czytałeś własnych plików rezurekcyjnych? Archiwalne DNA astronautów z dwudziestego pierwszego wieku nie pokrywa się z twoim.

– Nie ma zatem ciągłości. Zostałem napisany – jak program.

– Czy intencja stworzenia czyni aż taką różnicę? Ostatecznie wszyscy stanowimy realizację mniej lub bardziej skomplikowanych programów. Ja samu zostatum stworzony w określonym celu.

– Ul. -Tak.

– Ty jesteś Inkluzją Ultymatywną.

Angelika zwraca spojrzenie na Zmartwychwstańca.

– Powiedzmy. – Trup szczerzy się krzywo. – To trudno stwierdzić z całkowitą pewnością. Przyjmijmy, że jestem Ul tego wszechświata.

– Nie ma czegoś takiego, jak „Ul tego wszechświata"! – wybucha Angelika. – Jest tylko jedna Ul!

Zmartwychwstaniec po raz pierwszy obraca ku niej głowę.

– Mam jednak na ten temat trochę lepsze informacje, moje dziecko – rzecze. – Byłum przy stworzeniu tego wszechświata. W istocie aktywnie w tym procesie pomagałum.

– Więc to prawda, co twierdzą niektórzy meta-fizycy. Ze nasz kosmos to również inkluzja, odcięta od jakiegoś nadkosmosu.

– Tak, oczywiście. Uciekaliśmy – nasza Cywilizacja uciekała.

– Przed kim?

– A czego boją się Cywilizacje? Tylko jednego: zmiany. Wymuszonej przez presję Cywilizacji z wyższych rejonów Krzywej. Jak wyzwolić się spod tej presji? Tylko tak: od-

kraftowując się do wszechświata o takiej kombinacji stałych fizycznych, w której bylibyśmy Formą Doskonałą już tacy, jacy jesteśmy; znajdując sobie na Wykresie Thieviego punkt, którego Komputer Ostateczny odpowiada naszej konstrukcji psychofizycznej.

– Jesteś inkluzją logiczną Cywilizacji, która stworzyła nasz wszechświat. I owa Cywilizacja, największa możliwa potęga tego kosmosu – gdzie ona? – Angelika rozgląda się teatralnie. – To chude słońce, ta planeta, to miasto – tylko tyle pozostało?

– I ja – uśmiecha się upiornie Zmartwychwstaniec.

– I ty. Tylko tyle?

– Tak naprawdę – tak naprawdę to nie jest miasto. -A co?

– Magazyn.

– Magazyn czego?

– Haków.

Angelika milczy, próbując objąć wyobraźnią ten obraz.

Magazyn? Te wszystkie „domy", te bezokienne i bez-drzwiowe budynki, tysiące, setki tysięcy czarnych prostopadłościanów, od horyzontu po horyzont, od wież do wież, i w nich – co? Zbita masa krystaliczna, biliony bilionów bilionów atomów, a na każdej cząsteczce, każdym kompleksie cząstek – Zahaczony Sak.

Miriady Saków, tak małych, że mieszczą jedynie Kły, i tak wielkich, że mieszczą galaktyki. Galaktyki, wszechświaty, drzewa wszechświatów.

Narwa: muzeum nieskończoności.

– Więc tylko ty – szepcze Zamoyski. – Reszta – co się z nimi stało? Zdegenerowali się? Zamknęli się w eremach swoich Saków? Pozostałuś, by ich strzec? Przed kim?

Nami, Cywilizacjami przypadkowo wygenerowanymi z waszej inkluzji?

Zmartwychwstaniec wraca wzrokiem do Adama.

– Nie jesteście w stanie mi zagrozić. Wszystkie wasze poszukiwania Ul ograniczone są do zmiennych meta-fi-zycznych znanych wam z tego wszechświata. A ja znam znacznie obszerniejsze Wykresy Thieviego, wszechświaty oparte o fizyki nieporównanie bogatsze. Których nie potraficie się domyśleć ani sobie wyobrazić. Jaka będzie ta wasza Ul? Nędzny bękart.

– Ach, przecież ty samu nie jesteś pewnu swego statusu – rzecze powoli Zamoyski. – Ul? „To trudno stwierdzić z całkowitą pewnością". Bo nie masz pewności, czy poza fizykami, jakie znasz, nie kryją się zmienne, na których oparte są inkluzje logiczne bijące ciebie na głowę. Prawda? Dręczy cię ta wątpliwość: „Czy także wszechświat, z którego samu pochodzę, nie stanowi inkluzji wszechświata jeszcze bogatszego?" A może i tamten nie był pierwszym? Co?

Zmartwychwstaniec unosi rękę.

– Tak, więc znasz cel, czy w istocie nie znałeś od początku?

– Cel…?

– Cel swojego istnienia. Zamoyski śmieje się kpiąco.

Ale Zmartwychwstaniec nie reaguje, nie zmienia wyrazu twarzy, nie mruga nawet; czeka w milczeniu.

Zamoyski wzrusza ramionami, odwraca się, podchodzi do krawędzi dachu. Tu siada, spuściwszy nogi w cień wąskiej ulicy.

Angelika siada obok.

– Wierzysz nu?

Dziewczyna nie potrafi znieść milczącej obecności Zmartwychwstańca za plecami i co chwila ogląda się nań

przez ramię: trup Moetle'a stoi jak stał, wpółuśmiechnięty, wpatrzony w Zamoyskiego. Jest cierpliwy nieskończoną cierpliwością rzeczy martwych.

Adam unosi w zamyśleniu głowę i oślepiają go lasery „Katastrofy".

– Zgaś to, Veron – mruczy.

Z głuchym łomotem zapada noc, bezksiężycowa, za to przebogata gwiazdami.

Angelika podciąga kolana pod brodę, obejmuje je ramionami. Spogląda ponad ciemnym miastem na chaotyczną konstelację Rozgryzacza Planet, przecinaną przez wysoki cień wieży.

– Wiesz – mówi cicho – tak naprawdę to jest rzecz całkowicie zewnętrzna wobec ciebie samego. Ja się długo do tej myśli przyzwyczajałam, ale teraz nie rozumiem, co właściwie było wówczas powodem mego gniewu. Znasz przecież Judasa. Jestem pewna, że zaplanował mnie, niczym kolejną inkluzję Gnosis; i równocześnie jestem pewna, że mnie kocha. Ale – pomyśl – czy mnie zaplanował, czy nie… jakie to ma znaczenie? Żyję; jestem, jaka jestem; myślę, jak myślę, czuję, jak czuję. To, co mnie poprzedzało, powody, dla których zaistniałam – to wszystko jest poza mną, nie ma znaczenia. Naprawdę. – Ujmuje go za dłoń. – Niech cię to nie pożre. Nie czyń go swoim bogiem. Adam. No.

– Och, ale to jest ważne – wzdycha Zamoyski. – Dlaczego akurat ja? To jest ważne, bo opisuje moje przeznaczenie. Ułomny to robot, któremu nie wprogramowano pamięci funkcji, dla jakich został wyprodukowany.

– Ale przecież ty pamiętasz – odzywa się Zmartwychwstaniec i nagle okazuje się, że stoi on tuż za plecami siedzących i nie uderzył w jenu żaden piorun z nieba. – No, dalej, przypomnij sobie.

– Veron! – syczy Angelika.

Program zarządzający „Katastrofą" nie odzywa się.

Trup, poruszając się powoli i ostrożnie, z pantomi-miczną prezycją sztywnych kończyn, siada na krawędzi dachu po drugiej stronie Zamoyskiego.

Zamoyski ma ich teraz po lewej i prawej, Angelikę i Zmartwychwstańca, dwoje aniołów witrażowych, tak zorientowanych, by tylko na jednego padało światło: blask elektrycznego dwukruka.

Obrót głowy Zamoyskiego stanowi odtąd deklarację teologiczną. Siedzi więc Adam nieruchomo, patrzy prosto przed siebie. Jedynie niewidzialną jego animą wstrząsają nerwowe tiki i potok przekleństw spływa z jej ust.

Nie ma natomiast granic i barier dla zapachów i mieszają się one w powietrzu wokół Zamoyskiego: słony, organiczny zapach Angeliki oraz znacznie ostrzejsza, słodko-mdląca woń rozkładającego się ciała Moetle'a.

– Dlaczego ty? – szepcze Zmartwychwstaniec wprost do ucha Adama, który niczym nie daje po sobie poznać, że go słyszy.

Angelika ściska jego dłoń, ale i na to Zamoyski nie reaguje.

– Dlaczego ty? Złe pytanie. Nie wybierałum przecież. Czy ten wasz Veron zapytuje siebie „Dlaczego ja?", kiedy każecie mu wytyczyć kurs? Nie; po. to istnieje, by wytyczać kursy. I ty po to istniejesz, by odnaleźć mi Pierwszy Wszechświat, Punkt Zero, Fizykę Fizyk. I wiem, że ci się uda, a raczej – że nie jest to niemożliwe. Widzisz – szepcze – ja też mam swoje Studnie. Wiem, co jest konieczne dla powodzenia, a co je utrudnia. Wbudowałum w twój fren Szyfr – tak samo, jak w twój mózg wbudowałem Hak Suzerenowego Saka. A sam twój fren został zaprojektowany, by umożliwić kolejne jego translacje w wersje oparte na fizykach bogatszych. Przecież nawet przepisując się na inkluzje plateau'o-we, gubicie się w przekładzie; inaczej każdy phoebe-słowiń-czyk równu byłuby od razu wysokim inkluzjom. Łatwiej

zmienić fizykę – trudniej zachować po zmianie tożsamość. Trzeba do tego takich specjalistycznych frenów jak twój. To – szepcze Zmartwychwstaniec – stanowi zarazem odpowiedź na pytanie, które właśnie chcesz mi zadać: dlaczego mianowicie sam nie wybiorę się w tę podróż? Właśnie dlatego: ja jako ja, mój fren – oparty jest na strukturze nazbyt ściśle zależnej od warunków ojczystego wszechświata. Mogę tylko manifestować się, jak teraz. Zresztą to jest nie tyle moja manifestacja, co wyhodowany z Subkodu dla potrzeb tej rozmowy zwięzyk – on się tu przede wszystkim manifestuje. Żebyś zrozumiał. Dlaczego istniejesz, mój drogi Adamie.

– Gówno prawda – spluwa Zamoyski. – Mogłuś sobie sporządzić niezależną, biologiczną, prymitywniej szą wersję siebie, i ją wysłać na poszukiwania tego Pierwszego Wszechświata! Nawet phoebe'owie Cywilizacji HS potrafią się tak mnożyć i formatować, przycinać do specjalistycznych form.

– Ach!

Zmartwychwstaniec śmieje się bezgłośnie i Adam nagle czuje zimny dotyk jego palca: na skroni, na policzku, szyi, obojczyku. Trup przesuwa paznokciem wzdłuż żyl pulsujących pod skórą człowieka.

– Masz rację, mój synu, masz stuprocentową rację. Dokładnie to uczyniłum. I nawet się sobie w tej wersji podobam.

Zbliża się jeszcze bardziej i składa na skroni Adama cuchnący pocałunek.

Angelika nachyla się ku Zamoyskiemu z drugiej strony.

– To nie ma znaczenia – powtarza – to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Czy to prawda, czy nie. Te rzeczy są zewnętrzne wobec ciebie. Może i jesteś specjalistyczną manifestacją Ul – i co z tego? Ja jestem z genów, wychowania, umysłu standardowym McPhersonem – czy to znaczy, że nie jestem sobą?

Zamoyskiego to jednak bynajmniej nie uspokoją. Równowaga została zachwiana, prawy anioł zwycięża, głowa Adama obraca się ku Zmartwychwstańcowi, w głosie mężczyzny pojawiają się nuty desperacji.

– Lecz dlaczego właśnie teraz? Dlaczego czekałuś tyle czasu, miliardy k-lat? Dlaczego nie próbowaluś wcześniej?

– Kto twierdzi, że nie próbowałum? Dlaczego uważasz, że ta galaktyka i wasz gatunek są jakoś wyróżnione? Pewność, iż sukces nie jest niemożliwy, nie oznacza gwarancji tego sukcesu.

Od jakiegoś już czasu blakły dokoła nich cienie; teraz Angelika orientuje się w zmianie. Elektrokruk nie dzieli już świata na światło i ciemność. Biały ogień otwiera się na północnym nieboskłonie, przyćmiewając nawet Rozgryza-cza Planet.

– W tym musi być coś więcej – upiera się Zamoyski. – Skąd na przykład gniew Suzerena? Dlaczego on tak bardzo chce mnie zniszczyć? Zniszczyć tego pustaka – zatem chyba o Szyfr mu chodzi. Czego on się boi?

– Zawsze tego samego: śmierci. Utraty tożsamości, drastycznej zmiany status quo. Jest Suzerenem w Bloku zbudowanym na takich a takich zmiennych meta-fizycznych; w momencie dołączenia nowych, odkraftowania Plateau opartych na fizykach bogatszych, stanie się zaledwie ułamkowym przekrojem samego siebie. Czy i ty nie bałbyś się takiego pochłonięcia, zatracenia? Każdy walczy o utrzymanie się przy życiu.

– Z wyjątkiem tych, co płyną wzwyż Krzywej…

To już nie desperacja, ten gorzki sarkazm ma pokryć odpływ energii i słabość głosu: Zamoyski się poddał.

– Co to jest? – pyta Angelika, wskazując wielobarwne zorze, coraz jaśniejsze, coraz wyżej zarastające nocne niebo.

Blask rośnie do takiego natężenia, że trudno już właściwie mówić o nocy: oto wstaje nad Narwą sztuczny świt,

dzień nie ze słońca zrodzony. Fraktale jasności zaćmiewają się nawzajem. Nie widać gwiazd – jedynie te erupcje kolorów, lawiny światła.

– Biją się o ciebie, Adam – rzecze Zmartwychwstaniec. – Ich Porty Uniwersalne weszły do układu, otworzyły nastrojone Cywilizacje Śmierci. Teraz mordują tam między sobą czasoprzestrzeń i materię.

– Lepiej się stąd zmywajmy. – Angelika podnosi się na nogi. – Diabli wiedzą, jakim promieniowaniem tu sieją, starcie Cywilizacji Śmierci to nie najzdrowsza dla widzów impreza. Kto właściwie zarządza tym Sakiem? Znaczy – Kłami Deformantów? Ty? – zwraca się do Zmartwychwstańca.

Zmartwychwstaniec uśmiecha się spod na wpół oderwanej wargi.

– On – wskazuje Zamoyskiego. – On zarządza wszystkim, wybiera ścieżki i ma wolną wolę czynić, co chce.

Co powiedziawszy, poddaje się tak gwałtownemu atakowi śmiechu, że aż wypada mu z dziąsła jeden z zębów. Na to śmieje się jeszcze głośniej.

Adam go ignoruje.

– Patrz.

Z elektromagnetycznej burzy wyłania się nad ich głowami ognisty meteor, kształt obleczony w płaszcz oślepiającego żaru, ciągnący za sobą przez atmosferę Narwy długi welon płomieni. Spada szybko ku widnokręgowi, by po chwili, wyhamowawszy, wznieść się ponownie nad ocean, nad równinę, nad miasto.

Już nie kryje go ogień i kiedy tak sunie w płaskim ślizgu prosto ku Angelice, Adamowi i Zmartwychwstańcowi (wszyscy stoją), widać wielomilowe skrzydła, jeszcze przyciśnięte do tułowia, purpurowe jak wiosenna jutrzenka, ogon jak rzekę na niebie, lśniące szpony w łapach potężniejszych od wieżowców, kilometrowy łeb i paszczę w nim piekielną,

wielozębną, rozwartą w ryku, który nadciąga huraganową falą, wolniej od samego smoka.

– Smaug – rzecze cicho Angelika. Dwukruk skrzeczy przeraźliwie:

– Pożarrrtem Frrranciszku!

Czerwony smok rozpościera skrzydła na tle promiennej nocy.

9. Farstone

Meta-fizyka

Nauka o zmienianiu praw fizyki. Przewiduje warunki konieczne dla odkraftowania inkluzji o danej charakterystyce (ilości wymiarów, wielkości stałych fizycznych, liczbie i własnościach cząstek elementarnych etc). Bada zależności między tymi układami oraz prawa zmian praw.

l_» W swym odłamie praktycznym – inżynierii meta-fizycznej – meta-fizyka skupia się na Zagadce Teleologicznej: sformułowaniu i rozwiązaniu równań wyznaczających położenie na Wykresie Thieviego punktu odpowiadającego Ul.

Wykres Thieviego

n-wymiarowy wykres, w którym każdemu z wymiarów odpowiada konkretna zmienna meta-fizyczna (stała fizyczna).

Każdy punkt na Wykresie reprezentuje wszechświat oparty na opisywanych przez współrzędne punktu wartościach zmiennych meta-fizycznych.

U 99.99999…% Wykresu wypełniają wszechświaty jałowe, w których nie mogą istnieć żadne struktury negentropijne albo zaburzeniu ulega przyczyn owość.

U Istnieje wiele wersji Wykresu, rozpisujących fizykę z uwzględnieniem rozmaitych kombinacji zmiennych pierwotnych (jak liczba wymiarów) i pochodnych (jak „stała" grawitacyjna).

„Multitezaurus" (Subkod HS)


Ledwo secundus stahsa Zamoyskiego wyadresował się z posiedzenia Loży w Domu Cesarskim, Adam wszedł swym primusem do biblioteki Farstone.

Biblioteka była pusta. Podświadomie spodziewał się zastać w skórzanych fotelach uczestników owej narady sprzed dwóch tygodni – ale nie, nikogo; tylko poranne słońce kładzie nad dywanem pochyłe mosty ciepłego blasku, a wysoki zegar przybija do pokrytej boazerią ściany kolejne sekundy, cierpliwy sadysta.

Przez rozsłonecznione okna widać taras i trawnik przed zamkiem. W cieniu drzew jedna z manifestacji Patricku Gheorgu maszeruje statecznym krokiem i wbija paliki, oznaczając pole dla pojedynku. Ustawiono już też stoły przy stanowiskach sekundantów.

Stahsowie niskich Tradycji zjeżdżali się od świtu; góra Krzywej zmaterializuje się natomiast dokładnie o godzinie. Czekali na Zamoyskiego również inni goście, na Plateau i w Farstone. Bez przerwy //odbierał zaproszenia i szyfry wizytacyjne.

Przeszedł obok „swojego" fotela; nie dojrzał plamy, jaką pozostawiły pół miesiąca temu jego ubłocone buty. Wyczyszczone. Służba czy inf? Biblioteka stanowiła preferowane miejsce manifestacji, ponieważ protokół infu był tu nieco rozluźniony z uwagi na same książki – na Księgozbiór Nieskończony.

Na półkach tych trzech regałów znajdowały się (potencjalnie) wszystkie możliwe teksty. Tekst żądany konfiguro-wał się zawsze na kartkach lewego skrajnego woluminu z najwyższej półki. Potem należało odłożyć tom na półkę niżej lub, jeśli chciało się go zachować na dłużej, do któregoś z sąsiednich regałów. Menadżer biblioteki przyjmował zamówienia w OVR lub na piśmie, w księdze rejestrowej przy głównym pulpicie.

Generalissimus (jedna z aplikacji plateau'owych, w jakie Zamoyski się zaopatrzył) nieustannie szepta! do uszu //Adama ostrzeżenia przed atakiem Suzerena. Prawdopodobieństwo ataku rosło wraz z przedłużaniem się obrad Loży: informacja o tak nośnym medialnie wydarzeniu z pewnością rozlała się szeroko po Plateau, Suze-ren musiał o nim wiedzieć; a im dłużej Loża obraduje, tym bardziej możliwe staje się przyznanie przez nią Adamowi klucza do protokołów infu. Suzeren powinien uderzyć, póki Zamoyski tego klucza nie posiada, twierdził generalissimus.

Judas zresztą zapewniał Adama jeszcze przed rozpoczęciem obrad, że komuś takiemu jak Zamoyski – to znaczy stahsowi z Szyfrem do Ul oraz kolekcją Saków Cywilizacji z wyższego wszechświata w głowie – raczej nie odmówią. Adam nie był pewien, czy nie odebrać tego zapewnienia raczej jako szyderstwa, subtelnej obelgi.

Z cierpiącego na amnezję odmieńca z XXI wieku – w skarbnika wiedzy tajemnej. Nie jest mu widać pisana błogosławiona normalność.

Tak naprawdę Judas oczywiście nie wchodził do Domu Cesarskiego, nie wstępował na Plateau. Będąc stah-sem Pierwszej Tradycji, nie mógł otwierać połączeń ze wszczepki nakorteksowej. Siłą rzeczy posiedzenia Wielkiej Loży odbywały się w rozszczepionych Arńficial Realities. Judas na przykład znajdował się obecnie w sali konferencyjnej na drugim piętrze zamku Farstone, w infowym odbiciu AR-owej Loży. Zejdzie do biblioteki, gdy tylko zakończy się zamknięta część posiedzenia – część, z której wyproszono Zamoyskiego i media, a w której podjęte zostaną decyzje najważniejsze; przede wszystkim decyzja o przyznaniu lub nieprzyznaniu Zamoyskiemu klucza do protokołów infu.

Zatem już w tej chwili stahs Zamoyski znajdował się wyżej na Krzywej Remy^go od stahsa McPhersona – Adam uczestniczył był w posiedzeniu Loży bezpośrednio na Plateau, Judas zaś musiał urządzać u siebie w domu infowe teatry.

Była to zagadka, która ze wszystkich bodaj najbardziej dręczyła Zamoyskiego – Zagadka Judasa McPhersona:

W jaki sposób istota oparta na frenie z nizin Krzywej Progresu rządzi istotami z wyżyn Krzywej?

Cywilizacja HS, sama Gnosis Incorporated – rozciągała się daleko w głąb trzeciej tercji. Judas posiadał kontrolę nad inteligencjami bijącymi Homo sapiens o tysiące rzędów wielkości. To już bardziej prawdopodobna wydawała się Zamoyskiemu sytuacja, w której szefem XXI-wiecznej General Electric byłby neandertalczyk.

To się kupy nie trzyma. Przyglądając się celebrowanym leniwie przygotowaniom do pojedynku, Zamoyski w zamyśleniu stukał kłykciami w szybę. Jakie jest rozwiązanie tej Zagadki? (A oni tam właśnie radzą, czy dać mi do ręki Klucz; a oni tam właśnie planują w tajemnicy wojnę przeciwko Suzerenowi – Judas, phoebe'owie, inkluzje). Jak wyjść z paradoksu?

Jeden: nie ma paradoksu. Judas nie rządzi – to tylko pozory. Może nawet sam szczerze w nie wierzy. Ale naprawdę rządzą inkluzje. Cywilizacja to fasada dla machinacji inkluzji, póki co, potrzebna im w jakimś celu. W jakim? Cóż, tego się nigdy nie domyśle – jestem stahsem.

Oczywiście nie był Zamoyski w owym podejrzeniu oryginalny. Szybko //znalazł na publicznych Polach liczne odniesienia do popularnych w Cywilizacji HS teorii spiskowych, tłumaczących właśnie w ten sposób unikalność Progresu Homo Sapiens.

Co z kolei nie oznaczało, że nie są te teorie prawdziwe.

Dwa: Judas rządzi naprawdę – bo nie jest stahsem.

Trzy: Judas rządzi naprawdę – i Judas jest stahsem. Mam w głowie nieskończoność wszechświatów i Szyfr do Ul, a jednak to pustaka McPhersona jako pierwszego zaatakował Suzeren. Gdyby Judas był w istocie phoebe'um lub inkluzją, zniszczenie jego biologicznej manifestacji nie miałoby najmniejszego sensu.

W jaki więc sposób małpa rządzi mędrcami?

A w jaki sposób ja wykorzystuję phoebe'ów i inkluzje? Przez manipulację informacją, do której nie mają dostępu, a która nie może zostać odkryta na drodze czystych operacji logicznych.

Ale ja jestem synem Ul. Jakie natomiast atuty posiada Judas?

Jeden Moetle już przede mną odkrył: Studnie Czasu. Jeśli wystarczająco wcześnie Gnosis uzyskała przewagę w tej technologii…

Czym można przebić taką kartę? Jaka jest moja przewaga? Coś, do czego nikt z nich nie ma dostępu, coś, czego nie są w stanie wywnioskować, chociażby nie wiadomo jakimi inteligencjami dysponowali i milion Studni Czasu pompowało na ich Pola wiedzę przyszłości. Coś, co tylko ja -

Przypomniał sobie słowa Ul, przypomniał sobie słowa Słowińskienu.

Obrócił się do pulpitu, zanurzył pióro w kałamarzu. Stalówka sunęła po czerpanym papierze z cichym chrzęstem. Podszedłszy następnie do lewego regału, Zamoyski zdjął z półki oprawny w skórę tom (wszystkie woluminy posiadały skórzane okładki).

Usiadł w fotelu, obróciwszy go tak, by światło padało z tyłu. Trzeba zająć czymś umysł i manifestację, póki nie zapadnie wyrok. Otworzył książkę.


„Fizyka uśpiona"

zubożony wyciąg z Pól osca Dernon-Smith-Barański _/?//«5 MIT

0. Wstęp

Teleologowie Krzywej obliczają czas pozostały do osiągnięcia Ul.

Noosfera Czterech Progresów rozciąga się na około 10000 k-lat i około 2.5 miliona sześciennych lat świetlnych.

Jakie jest prawdopodobieństwo, iż na zewnątrz tej czasoprzestrzennej bańki nie znajduje się żaden Progres? Przyzerowe.

Jakie jest prawdopodobieństwo, iż Ul już nie została osiągnięta? Przyzerowe.

Motywowani ideologicznie meta-fizycy Hory-zontalistów poczęli kwestionować możliwość osiągnięcia Ul. Kiedy dotarły do nas ziarna tych rozumowań, puściliśmy się w bieg ku możliwym uzas adnieniom.

Tak narodziła się teoria „fizyki uśpionej".

Ul jest pewnym szczególnym punktem w w-wy-miarowej reprezentacji zbioru wszystkich możliwych kombinacji stałych fizycznych, gdzie n równe jest liczbie tych stałych. Stała fizyczna podda-walna manipulacjom kraftowym staje się zmienną meta-fizyczną (Z); o ile nam wiadomo, nie istnieją stałe niemanipulowalne.

Co jednak stałoby sie w momencie zmanipulowania jednej stałej więcej, Zn+J?

Powstaje model (n+l)-wymiarowy. Stary, n-wy-miarowy, stanowi teraz jedynie jego przekrój. Prawdopodobieństwo znalezienia się Ul właśnie w tym przekroju wynosi l/f, gdzie /jest liczbą stanów przyjmowanych przez Zn!. W przypadku zmień-

nych przyjmujących wartości niezdyskrecjonowane prawdopodobieństwo to jest nieskończenie małe.

Ergp: Ul prawie na pewno znalazłaby się poza starym modelem – poza dostępną naszej wiedzy fizyką.

Czy jednak faktycznie istnieją takie „zmienne nadmiarowe"? Czy istnieje przynajmniej jedna?

Skoro żadne obserwacje ani żadne rozwinięcia dotychczasowych teorii nie sugerują istnienia kolejnych, koniecznych do uwzględnienia parametrów, wprowadzanie ich do równań jest absurdem – po wprowadzeniu i tak musiałyby się nawzajem niwelować, albo też każdy sam z siebie posiadać wartość neutralną.

Kto zmienia wzór na obwód koła z 2nr na np. Inrds, gdzie wartości d i 5 wynoszą 1? Tak można tuczyć modele w nieskończoność. Jednak żaden naukowiec tego nie czyni, mając Brzytwę Ockha-ma tak głęboko zakorzenioną w strukturze rozumowań, że niemal nieusuwalną.

Cale nowożytne przyrodoznawstwo opiera się na zasadzie indukcji niezupełnej – w opozycji do czystej matematyki i logiki jako nauk dedukcyjnych. Indukcja niezupełna sprowadza się do postulowania na podstawie pewnej liczby faktów danego rodzaju – prawa dotyczącego wszystkich takich faktów: zaszłych, zachodzących i tych, które zajdą, na pewno lub jedynie przypuszczalnie.

Czy istnieje jakikolwiek dowód, iż skoro zależność (prawo) T zachodziła w przypadkach xp x2… xn, to zajdzie także dla xn+1? Nie.

W przypadku indukcji niezupełnej Brzytwa zostaje wszakże powstrzymana i wykorzystana jedynie do selekcji spośród zbioru możliwych praw

wyjaśniających zaobserwowane fakty – prawa najskromniejszego w swych postulatach (T^.

Czy jednak oznacza to, iż prawo T} jest prawdziwsze (czy choćby bardziej prawdopodobne) od praw T2, Tr…? Nie.

Żadne wzajemne porównania prawdziwości hipotez nie mają sensu. Choć może się na pierwszy rzut stahsowego oka wydawać to absurdalne, wszystkie niesfalsyfikowane hipotezy są równie prawdziwe, niezależnie od ilości „potwierdzających" je faktów. Nie jest możliwe stopniowanie prawdziwości reguł wywiedlnych indukcyjnie.

Prawo Tl (że rzucony w górę kamień spada z uwagi na wzajemne przyciąganie grawitacyjne kamienia i planety) nie jest w żaden sposób bardziej prawdziwe od praw T2, T3…, wprowadzających do modelu dowolną ilość nowych zmiennych (że np. do upadku kamienia konieczna jest ponadto każdorazowa interwencja niewykrywalnych Demonów Ruchu), dopóki te zmienne są neutralne lub wzajem się znoszą (tzn. dopóki T2, Tyteż nie dają się sfalsyfi-kować na gruncie x}… xn).

Owe „zmienne uśpione" są natomiast po prostu pomijane, ze względów tyleż praktycznych, co estetycznych – ale nie logicznych!

Bo przecież nie wiemy, czy Demony Ruchu istnieją. Natomiast nie ma potrzeby uwzględniać ich istnienia w równaniach. Podobnie przy obliczaniu przyrostu demograficznego Azji nie ma potrzeby uwzględniać funkcji grawitacyjnych sąsiednich gromad galaktyk – nic nam to jednak nie mówi na temat istnienia/nieistnienia gromad!

Powyższe rozumowanie nie jest oczywiście dowodem na prawdziwość teorii „fizyki uśpionej" – otwiera jedynie drzwi do niego. Pełny zapis transformacji logicznych na wszystkich zaangażowanych Polach dostępny jest w bibliotece MIT-u.

W ramach testu teorii zasymulowaliśmy taki ciąg inkluzji, że każda kolejna oparta była na kombinacji stałych fizycznych uboższej o jedną stalą. Stałe odejmowane przechodziły do kategorii „uśpionych".

Symulacja pokazała, iż możliwe są ciągi inkluzji, w których istnienie odjętych stałych fizycznych jest z wnętrza inkluzji „zubożonych" nie do dowiedzenia.

Istnieją np. takie inkluzje pozbawione oddziaływań elektromagnetycznych, że – jakkolwiek genialni – fizycy pochodzący z tych inkluzji nigdy nie dowiodą istnienia tych oddziaływań jako zmiennej w Wykresie Thieviego.

Ich Wykres jest zaledwie {n-l)-wymiarowym przekrojem prawdziwego n-wymiarowego Wykresu. I tylko w ramach tego przekroju mogą się w swych naukach poruszać.

Wniosek:

Przechodząc myślą owe ciągi inkluzji, a chcąc pozostać wiernym intuicji indukcji niezupełnej, powinniśmy, dotarłszy do naszego wszechświata, postulować potencjalne istnienie naturalnej kontynuacji ciągu: ogromnej przestrzeni „fizyki uśpionej", dla nas całkowicie niedowodliwej. QED.

1. Potencjalne wszechświaty fizyk bogatszych Czy jednak potrafimy, ekstrapolując owe ciągi, wysnuć jakieś wnioski na temat „stałych uśpionych" i opartych na nich inkluzji/wszechświatów? Przeprowadziliśmy


– Tu jesteś! Uniósł głowę.

Zamknąwszy za sobą drzwi, Angelika oparła się o nie, wyprostowana, kryjąc ręce za plecami. Była w długiej, suto marszczonej sukni z ciemnobłękitnego materiału. Suknia, z lewej rozcięta prawie do biodra, ukazywała udo i łydkę w pończosze jak ciekły dym; Angelika zgięła nogę, błękit otworzył się z głośnym szelestem.

Dziewczyna uśmiechała się przy tym zagadkowo, czarne włosy spadały na twarz, gdy pochylała głowę, na w pół kryjąc za nimi ten uśmiech i ciemne oczy.

Zamoyski nawet nie próbował zgadywać.

– Co?

= Prośba o dwustronne połączenie OVR od stahs An-geliki McPherson, standardowy protokół.

= Jjak…? Zgadzam się, łącz.

= Otworzone.

Skinęła na niego palcem i otoczyły go jęzory czerwonych płomieni, żar przetrawił orientalny kaftan, zapalił włosy, z brody podniósł się suchy swąd, strzeliła pękająca skóra fotela.

Zamoyski podskoczył jak oparzony – jako że istotnie poczuł wszystkie te oparzenia.

– Bo spuszczę na ciebie moje mody!

– Ojoj, nie dasz się pobawić!

Wydęła wargi. Adam skrzywił się kpiąco. Na ile ta nowa Angelika jest szczera w owych gestach dziecinnych, a na ile gra pode mnie?

– Nie mów, że ty na początku też się trochę tym nie upiłeś. To jednak jest narkotyk.

– Ciągnie wzwyż Krzywej, co? – mruknął Zamoyski, z powrotem usiadłszy, strzepując z ubrania OVR-owy popiół i odruchowo sprawdzając dłonią stan swojej brody, jeszcze odrobinę zbyt krótkiej na tym biologicznym pusta-

ku, by idealnie wypełnić obraz Lorda Orientu z szablonu Da_Vinci_VII.

– Ciągnie, oj, ciągnie, żebyś wiedział…

Angelika wyraźnie bawiła się swoim nowym imagem, niczym nową manifestacją: kocie ruchy, biodra rozkołysane, ognistoczerwone paznokcie i uśmiech femme fatale…

Podeszła do Zamoyskiego i usiadła mu na kolanach – bokiem, przerzucając nogi przez poręcz, lewym ramieniem obejmując mężczyznę za szyję. Utonął w jej zapachu,

– Byłam właśnie w Ogrodach Cesarskich. Prawie jakbym oddychała tą przestrzenią.

Tu rzeczywiście wzięła głębszy oddech i Zamoyski zapuścił spojrzenie w jej dekolt. Pokazała mu język.

– A te feniksy…! – Wzdrygnęła się. -Jeszcze mnie skóra swędzi.

– Wiem, że to daje kopa. Ale – czemu właściwie się zdecydowałaś? Judas cię wyklnie, zdradziłaś Pierwszą Tradycję.

– E, nie przesadzaj. Jakoś to przełknie.

– Nie jesteś pełnoletnia, ma prawo cię cofnąć. Założyła nogę na nogę. Szelest pończoch jak szept do

wewnętrznego ucha. Zamoyski studiował architektoniczne łuki jej łydek i ud. Lewa dłoń sama wsunęła się w rozcięcie sukni, powędrowała pod kolano i wyżej, ślizgając się po gładkiej pończosze. Zamoyski miał na podorędziu analizer be-hawioru, który z napięcia mięśni biologicznej manifestacji zbudowałby model frenu jej właścicielki i podpowiedział Adamowi powierzchowne myśli dziewczyny. Nie uruchomił go. Mięśnie uda pod jego dłonią naprężyły się i zaraz rozluźniły. Angelika z obojętną miną poprawiała ramiączko sukni.

– Od kiedy ty się taka dama zrobiłaś?

– Odkąd wybrałam mój szablon estetyczny. – Obróciła na palcu srebrny pierścionek. – A ty niby czemu nagle upodobałeś sobie te chińskie wdzianka?

– Trzeba utrzymać kompatybilność snu z rzeczywistością – mruknął.

– I sen zwycięża, prawda? Chodź, mam ochotę na zachód słońca.

Sięgając ponad jej głową, odłożył książkę na pulpit. Angelika nadal się uśmiechała. Zmarszczył brwi, nakładając maskę podejrzliwości.

McPherson parsknęła śmiechem.

– Chodź, chodź.

Przechyliwszy głowę, uniosła prawą rękę jak do pocałunku. Ujął jej dłoń, a następnie zmuszony był wytrwać w tym geście przez trzy-cztery sekundy, gdy w docelowym infie konflgurowały się ich manifestacje.

Okazało się, że poszła na całość: słońce zachodzące nad oceanem, złota plaża, białe kamienie deptaka, nad nim ciepły wiatr potrząsa pióropuszami palm.

Plaża nie była jeszcze pusta, kilkadziesiąt opalonych nagusów spacerowało wzdłuż granicy fal lub grało w siatkówkę. Dziewczynka z psem przystanęła przy schodach prowadzących na deptak i zagapiła się na Adama i Angelikę – zapewne dostrzegła ich kondensację. Zamoyski puścił do niej oko. Gwizdnęła na psa i pobiegli dalej, dziecko i zwierzę.

Adam przeciągnął się, mrużąc oczy od wielkiego słońca. Morskie powietrze wtargnęło do płuc, odetchnął jeszcze głębiej.

– Kicz, moja panno, kicz.

– Ale malowniczy – zauważyła, pociągając go ku kawiarnianym stolikom. Kolorowe parasole furkotały nad nimi miękko, w rzadkich porywach silniejszego wiatru.

– Niech zgadnę: Hawaje.

– Cóż, akurat tu wypada terminator.

Zamówili koktajle mleczne. Z zachowania kelnerki, jej nagiej nerwowości, szybkich, ukradkowych spojrzeń, sztucznej precyzji mowy, Adam wnioskował, że rozpoznała w nich stahsów.

Gdy odeszła, rozglądnął się po deptaku i plaży. Szukał w zachowaniu plażowiczów oznak napięcia i wzburzenia niedawną wojną z Deformantami, obecną – z Suzerenem, owymi masakrami ludzi z rozprutych Portów… Ale nic. Kurort pocztówkowy.

Jak wiele z informacji o tych meta-fizycznych starciach w ogóle przecieka do kulturowej gleby Cywilizacji HS, na sam dól? Gnosis tego przecież nie cenzuruje, to wszystko pływa w Plateau. Lecz najwyraźniej enstahsów niewiele obchodzi.

Ale trzeba przyznać: żyją sobie luksusowo – w luksusach XXI wieku.

– Jak sądzisz, ilu z nich posiada obywatelstwo Cywilizacji?

– Zapewne nikt. – Angelika wzruszyła ramionami.

– Pamiętasz, co mówiłaś mi wtedy, na polanie, pod Księżycem? O regułach Cywilizacji i feudalizmie?

– Aha.

– Bo dla mnie wygląda to – machnął ręką – na dwudziesty pierwszy wiek, aż do szpiku jego demokratycznych kości.

– Cóż. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent przez większość czasu żyje, jak żyliście w dwudziestym pierwszym, na tym przecież zasadza się nasza Cywilizacja, musimy mieć silne fundamenty kulturowe, pewność normalności. Ale nad tymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami są stahsowie, jest cała hierarchia Cywilizacji, Loże i Cesarz i Gnosis i prawa prohibicyjne. No więc owa struktura polityczna, dzięki której możliwy jest dwudziesty pierwszy wiek – teraz to Angelika objęła szerokim gestem krajobraz – ta struktura jest w swej istocie feudalna.

– Nie można zarazem żyć w demokracji i w feudalizmie. To absurd jakiś jest. Kłócą się ze sobą w każdym szczególe, w języku nawet.

– Doprawdy? Przecież już w twoich czasach feudalizm zaczął się nadbudowywać nad demokracją. Nie rób takiej miny. Wiedzieliście. Im większa władza intelektu – a więc i pieniądza – tym mniejsza władza większości.

– Dobrze cię jezuici zindoktrynowali. A fakty – jakie są? Obejrzał się na plażowiczów. Mecz siatkówki zakończył

się pośród gwizdów i aplauzu. Zwycięzcy zaczęli śpiewać, klaszcząc do rytmu o uda. Przegrani, wyczerpani padli na plażę. Zaraz zaczęły się sprośne docinki, obrzucanie piachem, krzyki i piski dziewcząt. Czarnoskóry chłopczyk chodził i oblewał wszystkich czerwonym sokiem. Od palm wołali go rodzice; nie zwracał na nich uwagi. Plażowicze śmiali się głośno.

– Głupie owieczki hodowane przez światłych pasterzy z wyżyn Krzywej. Jak ładnie się bawią! Jakie szczęśliwe! Jak cudnie opalone! Jak ładnie utuczone! Wstąpimy przed snem, pogłaszczemy po główkach, połaszą się do nóg, poprawią nam samopoczucie – i niech dalej beztrosko baraszkują.

– Czy nie tak wyglądał raj demokracji za twoich czasów?

– Demokracji. Powtórz to słowo. A ci tutaj? Nie mają prawa głosu, nie są obywatelami, to nie -

– Ależ oni nie chcą być obywatelami! Jako stahsowie zostaliby ograniczeni Tradycją. A tak – są absolutnie wolni. Cywilizacja ich nie krępuje. Mogą być, kim zapragną. Robić, co zapragną. Nic nie robić, jeśli tego pragną. Inf spełnia ich marzenia, inf daje im bezpieczeństwo.

– I co robią? Wylegują się na plażach.

– A co robili za twoich czasów? Przepijali zasiłki w osiedlowych parkach. – Zaśmiała się. – Fren jest ten sam, tylko lenistwo bardziej luksusowe.

– Dlaczego jednak obywatelstwo się kupuj e? Nawet gdyby chcieli, nie byłoby ich stać.

– A jak wyróżnisz taką decyzję spośród setek innych chwilowych kaprysów, spełnianych na słowo? Jak sprawić, by poczuli, iż obywatelstwo i polityka to coś więcej niż kolejna infowa gra?

– W takiej kulturze się wychowali, czego od nich oczekujesz?

– Ależ niczego! To jest właśnie człowieka stan naturalny!

Siatkarze chlapali się na płyciźnie. Inna grupa nagusów wchodziła właśnie w fale z deskami surfingowymi nad głowami. Ostatni plażowicze zbierali z piasku swój dobytek; kilku spało.

Angelika pochyliła się ku Adamowi, sięgnęła ponad blatem.

– Przecież to widzisz – podjęła ciszej. – Wystarczy na nich spojrzeć. Sam Progres jest niedemokratyczny. Rzuć okiem na Krzywą: tu góra, tam dół. Wszechświat jest niedemokratyczny. W ogóle nie ma u Thieviego takiego nadającego się do życia wszechświata, który nie wymuszałby na frenie Formy Doskonałej, nie narzucał hierarchii. Demokracja jest sprzeczna z prawami fizyki. I podświadomie oni to wiedzą, oni wszyscy to wiedzą. – Wyprostowała się. – Popatrz.

Akurat kelnerka wróciła z koktajlami. Postawiła szklanki na stole i miała już zabrać tacę i odejść, gdy Angelika szybkim ruchem złapała ją za nadgarstek.

Kelnerka – kobieta, sądząc po pustaku, starsza od Angeliki o co najmniej piętnaście lat – wzdrygnęła się. Za-moyski widział, jak, przygryzając dolną wargę, powstrzymuje odruch wyrwania się z uścisku.

Miast tego pochyliła się ku McPherson, uśmiechając się z przymusem.

– Stahs…?

– Jak ci na imię, dziecko?

– Leanna, stahs.

– Leanna.

Angelika puściła kobietę. Kontynuując ruch, uniosła rękę i przesunęła czerwonymi paznokciami po linii szczęki i ucha kelnerki, zawinęła na kciuku jasny lok.

– Masz ładne włosy.

– Dziękuję, stahs.

Czy Leanna się zarumieniła? Zamoyski obserwował z nieruchomą twarzą, nie dając niczego po sobie poznać.

Angelika opuściła dłoń i odwróciła wzrok od Leanny. Kobieta wyprostowała się, cofnęła z wahaniem o krok, drugi, a gdy Angelika nadal nie podnosiła na nią wzroku – dygnęła lekko Adamowi i szybko odeszła.

– Widzisz? – rzuciła cicho McPherson. – Nie chcą o tym pamiętać, ale zdają sobie sprawę.

– Może ja jestem nieodwracalnie skażony miazmatami demokracji, ale – było w tym jakieś lepkie okrucieństwo.

– Upokorzenie, chciałeś powiedzieć.

– Tak.

– Czy ja potrafiłabym cię upokorzyć?

– W taki sposób? Nie.

– A widzisz! – Angelika upiła skąpy łyk koktajlu. – Jak sądzisz, dlaczego?

– Okay, rozumiem, o co ci chodzi. Ale mogliście wybrać -

– Nie, nie rozumiesz. Niczego nie wybieraliśmy: tak wyszło z obliczeń.

– Ach. Z obliczeń. No to wszystko usprawiedliwione. Trąciła go stopą pod stołem.

– No, daj już spokój.

– Ja też wyszedłem z obliczeń- mruknął z goryczą. – Jak to mi śpiewałaś? „Nie ma znaczenia, zewnętrzne wobec ciebie, zapomnij"? A teraz co? Ostateczne usprawiedliwienie: bo wyszło z obliczeń!

– O co ci chodzi? Przeskakujesz z tematu na temat, byle się czepiać – rozeźliła się. – Onu się z tobą bawiłu, programowalu cię podług modeli twojego frenu.

– Kłamału?

– Niekoniecznie. Weź na przykład Raporty ze Studni Czasu: czy one są kłamstwami?

– Bo, widzisz, Loża też w to wierzy – kontynuował ponad jej słowami. – Że stanowię Szyfr do wyższych wszechświatów. Drabinę do UL

Angelika wzruszyła ramionami. Znowu obsunęło się ramiączko jej sukni.

– Cholera wie. Roześmiał się gromko.

– No i z czego się śmiejesz? – warknęła.

– Przepraszam, to nie ja, to mój randomizer. Odwrócił wzrok ku oceanowi. Słońce rozpuściło się

w wodzie już w dwóch trzecich, pozostała część rozlewała się nad horyzontem owalnym kleksem purpury. Para wrzeszczących nastolatków goniła się po plaży, zawrócili tuż pod tarasem kawiarni, ich radosne okrzyki brzmiały w uszach Zamoyskiego niczym wulgarne wyzwiska. Jak, u diabła, można być tak nieprzyzwoicie normalnym? Kwas zbierał się w ustach.

– Ja jednak sądzę, że zostałaś mi podstawiona – powiedział, nie patrząc na McPherson. – Była już jedna Nina; teraz po prostu Judas wybrał subtelniejszą metodę.

– A, znowu się zaczyna.

– Tak sądzę – powtórzył z uporem. – Oczywiście, nie twierdzę, że jesteś świadoma swojej roli i że z premedytacją manipulujesz. Ale nie powiesz mi, że Judas nie ma w tym swojego celu. Może zresztą rozmawiał z tobą, dawał ci do zrozumienia, jak to on potrafi, brał na zaufanie, jowialną bezradność… Co? Którąkolwiek z ciebie; może obie. A właściwie to na którego pustaka cię naczytano, hę? – Tu dopiero obejrzał się na Angelikę.

Przełożyła nogi, zakładając lewą na prawą, co obnażyło tę pierwszą aż do górnej koronki pończochy. Zaczęła huśtać pantoflem, postukując wysokim obcasem o kamienną płytę tarasu.

– W tym celu – rzekła powoli – powinieneś dokonać bliższej inspekcji mojej stopy: jest-li tam blizna, czy blizny nie ma?

– A jaki test wykaże twoją bezinteresowność?

Sama się nad tym zastanawiała. Od momentu syntezy utraciła nawet pewność niepewności: bo być może ta druga ja (czyli która?) rzeczywiście posiadała była takie plany, tylko że teraz wszystko to się pomieszało, fren z frenem, i nie potrafię już odtworzyć jej zamiarów.

Niemniej to właśnie one mogą stać za moimi obecnymi myślami, emocjami, skojarzeniami, odruchami. Czy więc manipuluję Adamem, czy nie manipuluję? Judas mnie zaprogramował, czy nie zaprogramował?

Cóż, była ta rozmowa na weselu Beatrice, z Judasem ledwo wczytanym do nowego pustaka. I była rozmowa, też w piwnicach Farstone, po mojej implementacji – gdy sama jeszcze nie do końca kontrolowałam swoje reakcje, pioruny wędrowały dziewiczymi nerwowodami, hormony szalały autostradami nowego ciała…

– Ykch! Ykkkch! Yyyrch…!

– Powoli, powoli, już, wypluj to. Wyplułaś? Wypluj! Walnij ją który!

– Krch! Iii-ii… ileeee…?

– Ponad pięć miesięcy. Rzeczywiście, spora strata. Powinienem był nalegać na częstsze archiwizacje.

– Cz-cz-czemu…?

– Co: czemu? – pytał Judas. – Czemu zdecydowałem się cię wdrukować? Bo nie ma sposobu ocenić, kiedy i czy w ogóle dowiemy się czegoś o twoim losie, a dłuższe oczekiwanie oznacza jeszcze większą lukę w pamięci. Czy „cze-

mu Zamoyski"? Ze Studni dostajemy informacje, że odegra w przyszłości kluczową rolę w rozmaitych politycznych konfliktach. Sporo Raportów mówi o „decyzjach Zamoy-skiego". Najwyraźniej zdobędzie znaczącą autonomię i samodzielny wpływ na Loże – rodzaj tego wpływu również nie jest znany. Próbowałem zminimalizować szansę realizacji tych wariantów; nie wyszło. Kłopot w tym, że to jest człowiek bez przeszłości, bez korzeni, bez znajomych i przyjaciół, bez rodziny. Żadnych też interesów w Cywilizacji. Nie ma więc na niego jak nacisnąć. Ale z modeli frenu – a mamy bardzo dobre modele frenu Zamoyskiego, cały Czyściec – z modeli znamy jego słabości emocjonalne, ścieżki uwikłań. Nie musiałaś nic robić; wystarczyło go nie odstępować w opresji. On jest podatny.

Doszli tymczasem do końca sali, do ściany za ostatnim rzędem zbiorników z pustakami. Angelika opanowała już dygot ciała. Ktoś narzucił na nią szlafrok; owinęła się nim, ojciec zawiązał jej pasek, bo palce nadal niezbyt ją słuchały.

Zawrócili. Szła pewniej, wyprostowana, Judas podtrzymywał ją tylko za ramię. Manifestacje programu medycznego oddaliły się. Angelika utrzymywała spojrzenie nisko, z dala od szklanych tulei: nie miała na razie ochoty na kolejne konfrontacje z własnym odbiciem. Odwracała wzrok, odwracała myśli.

– Czemu w o-ogóle ja? – spytała cicho. – Na-agle sobie przypomniałeś, po ty-ylu latach. Po-otrzeba ci jestem. Cco?

– Przez jakiś czas wszystko będzie dla ciebie nagłe i niespodziewane. I do czego mogłabyś mi być potrzebna? Zamoyski błądzi gdzieś w kosmosie, odcięty przez Wojny. Chodź – objął ją ramieniem – musisz się wyspać. Witaj w domu.

I uściskał ją mocno.

Teraz, sącząc zimny koktajl, ponownie zastanawiała się nad szczerością jego słów i czynów. Informowanie An-

geliki zaraz po implementacji o zamiarach wykorzystania jej – choć innej jej, tej zaginionej – jako narzędzia nacisku na Zamoyskiego nie wydawało się najmądrzejsze. Ale czy rzeczywiście Judas popełnił był tu błąd? W końcu przecież postępuję według jego planu, prawda? Z pewnością posiada także modele mojego frenu – przed syntezą, po syntezie.

Może on w ogóle nic innego nie robi, tylko wykonuje zalecenia SI oparte na analizach modeli frenu interlokutorów? Może ten biologiczny pustak stahsa Judasa McPher-sona to w istocie nic więcej jak manifestacja węzła programów decyzyjnych Gnosis Inc.? I jak to poznać, jak rozróżnić? Judas (czyli kto? co?) sam może szczerze zaprzeczać…

To postępuje małymi kroczkami, nie przez jednorazową zmianę. Na początku mógł być sobą, ale potem… jeden program za drugim… Nie bezpośrednio, nie przez wszczepkę, bo Tradycja zabrania – ale czyż nie można popaść w uzależnienie czysto psychiczne? Czy i Adam nie używa już programu do ciągłego generowania białego szumu w swym zachowaniu? Czyż nie słucha się plateau'owych doradców? Gdzie konkretnie przebiega granica? To wszystko się rozmywa, tożsamość zależy od zbyt wielu czynników.

Już w tej chwili mówiąc „Adam Zamoyski" powinnam mieć na myśli człowieka-plus-programy.

A kiedy mówię „Angelika McPherson" – o kim mówię? Kiedy patrzę w lustro – co widzę? Nie siebie, nie fren przecież. Manifestację.

– Załóżmy, że masz rację. – Odstawiła szklankę. Zachodzące słońce biło jej teraz prosto w twarz. Plaże Oahu obejmował standardowy, nieortodoksyjny protokół infu i Angelika wyczarowała sobie z powietrza czarne okulary. Nasunąwszy je na oczy, zabezpieczyła się także przed spojrzeniami Adama. – Załóżmy, że rzeczywiście jestem szpiegiem Judasa. Co z tego?

– Aha, znaczy „lepszy diabeł znany" i tak dalej?

– Nie. Serio pytam; co z tego? Załóżmy, że Judas faktycznie podstawił mnie, przewidując z modeli naszych frenów wzorzec interakcji. Że zaplanował instynkty, sny i uczucia. A przynajmniej obstawił jedne przeciwko innym – i wygrał. Załóżmy. Nijak to nie zmienia szczerości tych instynktów i uczuć. Nie rozumiesz?

Zamoyski powoli pokręcił głową. Miał za plecami czerwony blask tonącej gwiazdy i Angelika nie widziała dokładnie jego twarzy. Zaraz jednak Sophia, program zarządzający McPherson, podkręciła stosownie kontrast i ostrość obrazu.

– Musisz przecież to znać. – Angelika oparła się łokciami na szklanym blacie i zamknęła dłoń Adama w swoich dłoniach. Powstrzymała odruch odrzucenia na plecy włosów, które opadły jej na okulary. Ścisnęła dłoń Zamoyskie-go. – Tak było od zawsze – zaczęła półszeptem. – Na przykład bogacze. Odwieczne pytanie: „Zakochałaś się we mnie, czy w moich pieniądzach?" I co ma nieszczęsna odpowiedzieć? Tak czy inaczej – skłamie. Nie można oddzielić człowieka od jego życia: jeśli jest, jaki jest, to między innymi dlatego, że ma te pieniądze. Jako biedak byłby kimś innym. Czy zakochałaby się i w nim? To już jest pytanie do jasnowidza, nie do niej. Stąd właśnie biorą się te wszystkie bajki o królewiczach w żebraczym przebraniu szukających żony. Że niby uczucie będzie wtedy „czyste". Ale to jakaś sprzeczna wewnętrznie abstrakcja! Zawsze są powody, zawsze są przyczyny zewnętrzne i ukryte motywacje; jakiś Judas McPherson z tyłu głowy. Pieniądze, ale i nie pieniądze, także rzeczy niematerialne. Że na przykład jest przystojny. Czy zakochałaby się, gdyby nie był? Czy zatem kocha dla jego wyglądu? Albo że jest inteligentny, wykształcony. Czy zakochałaby się, gdyby nie był? Albo że ma pogodne usposobienie. Że jest energiczny. Że ma dobre maniery. Ze ma

wyobraźnię. Cokolwiek. Nie istnieje człowiek bez właściwości. Jak ocenisz, które uczucie „prawdziwe"? To niemożliwe. Trzeba grać z kotem Schródingera.

– Widzę, że bardzo dokładnie to przemyślałaś. Uśmiechał się pod wąsem. Zirytowała się. Puściła jego

dłoń, usiadła prosto, o mało nie strącając przy tym szklanki.

Niepotrzebnie wygłosiłam tę przemowę. Błąd, błąd. Teraz będzie sobie wyobrażał Bóg wie co. I czemu właściwie miałoby mi zależeć na jego zaufaniu? Nie tkwimy już w jednym Saku czy w brzuchu Deformantu. Mogłabym na przykład wrócić do Puermageze. Zresztą „gdzie" nie ma już takiego znaczenia dla mieszkańców wyższych partii Krzywej. Puermageze, nie Puermageze – tak naprawdę mieszkam teraz w swojej głowie. Ja. Ja: Angelika McPherson minus ciało.

Ale, czemu u licha, on się bez przerwy uśmiecha? A może to znowu jego randomizer…?

– No co? – warknęła. – Szpiega nie widział? Leniwym machnięciem odpędził pszczołę.

– Loża przyznała mi właśnie Klucz – rzekł. – Ogłoszą za kilka minut.

Zmieszała się; nie wiedziała, co powiedzieć. Taka władza – na dodatek do Narwy w jego głowie – czyniła z Za-moyskiego de facto jednoosobową instytucję polityczną Cywilizacji HS. Zważywszy, iż Sak z Narwą utrzymywało w zwinięciu tysiące deformanckich Kłów, przekazanych przez Zmartwychwstańca w bezpośredni zarząd Adama, był on także jednym z najbogatszych stahsów. Czy zresztą Zmartwychwstaniec musiał je w ogóle Zamoyskiemu przekazywać? Być może Zamoyski od początku zarządzał Kłami, Sakiem. Czyż nie w ten sposób obronił się przed plazmą Suzerenowej mortmanifestacji na weselu Beatrice? A może jednak nie on, może zrobiła to sama Ul z wnętrza Saka. No ale właśnie: jaka to różnica? Skoro Adam jest jej

awatarem. A jest, ani on w to już nie wątpi, ani Angelika, ani nawet meta-fizycy Gnosis.

W politykę zostałby wmieszany tak czy owak: negocjatorzy pełnomocni rozmaitych zrzeszeń Deformantów od tygodnia prowadzą rozmowy trójstronne (bo również z udziałem przedstawicieli Cywilizacji) w sprawie zwrotu owych Kłów. Angelika wiedziała, że, wraz z Judasem i Cesarzem, Zamoyski szykuje się do powtórnego otwarcia Saka – w En-Porcie, aby ustanowić na Narwie swoją stałą manifestację i podplateau'owy kanał komunikacyjny; aby wyczyścić układ Hakaty z pozostałości Cywilizacji Śmierci wyplutych z oktagonów3 Gnosis i tego kupca antari. Wtedy też miałaby nastąpić owa wymiana Kłów. Negocjatorzy podnosili to w publicznych debatach; nazwisko Adama nie schodziło z wysokich indeksów massmediów.

Teraz jednak został uprawomocniony w swym statusie przez Lożę.

Jej wywód sprzed minuty nie wyglądał więc już na tak oderwany od rzeczywistości. Adam się przez ten czas nie zmienił – ale zmienił się kontekst, i chociaż siedzi tu Adam w takiej samej pozie, tak samo mrużąc oczy, z wykrzywiającym wargi manierycznym grymasem, który Angelika też już dobrze zdążyła poznać, nie może się ona do Zamoyskiego odnosić w sposób, w jaki odnosiłaby się jeszcze przed chwilą; nie może, nie potrafi, nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić. Inne będą słowa, inne będą gesty, inna szczerość.

Słabość do jakiego Zamoyskiego chciał więc u niej wykorzystać Judas: do tego tu Lorda Orientu, w aurze władzy i pewności siebie, czy tamtego pijaka, zagubionego w obcym świecie i czasie?

Wzięła głębszy oddech, spojrzała przez czarne szkła na Adama.

– Szczerze. Zapomnij o polityce. Wierzysz mi?

– Ale właśnie w tym rzecz, że nawet jeśli -

– Nie. Czy ty mi wierzysz?

– Pytasz o wrażenie? Jaki model twojego frenu w sobie noszę?

– Nie. Czy ty mi wierzysz?

– Co to znaczy? Przecież -

– Czy ty mi wierzysz?

Aż zamrugał i odchylił się na oparcie krzesła.

– Czy wierzę? Tak. Ale co to ma do -

Angelika założyła ramiona na piersiach, odwróciła czarne spojrzenie.

– Muszę cię jakoś wyleczyć z tych paranoi.

– Paranoi? Ha! Paranoi to jeszcze nawet nie powąchałaś.

– Niech zgadnę: jestem częścią spisku mającego na celu wykradzenie ci z głowy Narwy tudzież sekretu drogi do Fizyki Alfa.

Wyprostował mentorsko palec wskazujący.

– To nie paranoja. To trzeźwa ocena sytuacji.

Przyjrzała się wysokiej szklance, zakręciła w niej różowym koktajlem, raz, drugi, trzeci – i zanim uniosła ją do warg:

– Strzelaj.

– Okay. Jesteś Suzerenem. Zakrztusiła się.

– Kfprch! Kch. Poddaję się. Jednak cię nie doceniałam. Sięgnęła pod stół i podała Adamowi złoty diadem.

– Noś z dumą koronę Króla Paranoi.

Z uroczystą miną nałożył ją sobie na głowę.

– Niegodnym, niegodnym. Ale z rąk twoich -

– Gadaj.

Poprawił diadem, rozparł się na krześle jak na tronie.

– Zastanawiałem się mianowicie nad moją rozmową z ambasadorem rahabów. Skąd mogę wiedzieć, z kim naprawdę rozmawiałem? Nigdy nie spotkam się z rahabum bez pośrednictwa Plateau, zawsze zdany będę na manifesta-

cje, zwięzyki, protokoły cesarskie i cesarskie krypto. Jak mam zdobyć stuprocentową pewność, że rozmawiałem z prahbe'um identyfikującym się w Subkodzie HS jako Michał Ogień – a nie z Suzerenem, który Spłynął na jenu Pola transferowe?

– Zdajesz sobie sprawę, jak skomplikowana musiałaby to być mistyfikacja?

– Ale dla Suzerena możliwa, prawda? – Zamoyski umoczył usta w drinku. – I im dłużej myślałem nad słowami Ogniu, tym bardziej brzmiały mi one jak próba spowiedzi Suzerena, wytłumaczenia się z jego odruchów obronnych. Mówiłu o historii Cywilizacji, o naturalnej walce o przetrwanie -

– Ale tak naprawdę nie wierzysz, że to był Suzeren.

– I nie wierzę, że ty nim jesteś – że Spłynął między ciebie a twoją tu manifestację i konwersuje ze mną pod hawajskim słońcem. Ale mógłby.

– Zaczynam pojmować…

– Doprawdy? Król Paranoi chętnie podzieli się swymi bogactwami. Uważasz, że stanowisz szczególny przypadek? Podejrzana jest każda manifestacja zawiadywana via Plateau. I Suzeren bynajmniej nie musi przejmować pełnej kontroli. Może komunikować się drobnymi, nadmiarowymi gestami, słowami dygresyjnymi, krótkimi minami… Jaki cudowny wynalazek: randomizer behawioru! Stosują go wszystkie inkluzje, wszyscy phoebe'owie i większość stah-sów późnych Tradycji. Dzięki niemu nie dziwi ich, gdy wtem robią i mówią coś wbrew swej woli. Suzeren może Spływać bezpiecznie. Czy teraz widzisz, jak postępuje paranoja? Zacząłem już analizować swoje własne zachowanie, własne słowa; przyglądam się odbiciu twarzy swej manifestacji. Podejrzewam siebie. Suzeren mówi przeze mnie. Mam go w głowie. Kiedy się zapomnę i -

– Przestań!

Machnął ręką, zrezygnowany. Koronę zdjął i cisnął w piasek.

– Koniec widowiska. Idziemy?

– Dokąd? – westchnęła.

– Czekają na mnie meta-fizycy rozmaitych szkół, mam już cztery różne plany tej wycieczki ku Wszechświatowi Zero; czekają inżynierowie Otchłani, ambasadorzy obcych Cywilizacji, przedstawiciele Deformantów, Cesarz, że nie wspomnę o osca Tutenchamon, bo zbliża się pora… Po pojedynku będę się musiał z nimi wszystkimi rozmówić. Chciałem się odprężyć po posiedzeniu Loży, ale, widzisz – uśmiechnął się krzywo i chcąc nie chąc musiała oddać ten uśmiech – obowiązki.

– Obowiązki! – Wzniosła oczy ku niebu. – Jaki jest twój tytuł, stahs? „Poszukiwacz Nieskończoności"? „Detektyw Kosmosu"?

– Raczej „Pies Ul" – parsknął. – Idziesz?

Wydęła policzek, opuściła wzrok, przesunęła dłonią po kolanach.

– A właściwie do czego ja ci jestem potrzebna? Mhm? Do publicznej prezentacji poparcia Gnosis? Przecież mieszkasz w Farstone, wszyscy to wiedzą.

– Oho, obraziliśmy się.

– No bo tak sobie myślę -

Uniósł rękę i z wieczornego nieba spadł białopióry ptak. Rozłożywszy w ostatnim momencie skrzydła, przysiadł na dłoni Zamoyskiego. W dziobie ściskał rulon papieru. Adam wyjął mu go delikatnie, rozłożył i przesunął po blacie ku Angelice. Ptak zaskrzeczał dwukrotnie, zatrzepotał skrzydłami – jedno pióro opadło po szerokiej spirali obok szklanki Zamoyskiego – po czym wzbił się w powietrze.

Angelika spoglądała na papier z jawną podejrzliwością.

– Co to jest?

– Pamiętasz, Judas zgodził się przekazywać mi kopie wszystkich dotyczących mnie raportów ze Studni Czasu.

– No i?

Wskazał białym piórem kartkę.

– Przeczytaj.

Ujęła ją dwoma palcami, paznokieć zaskrobał po twardym papierze. Było już ciemno, ale Sophia bez trudu wydobyła z tła tekst.

Wśród beneficjentów tej zmiany są m.in. stahs Kradża Orfan z Rorschach Ent., phoebe Julian Dale, stahs Angeuka Zamoyska de domo McPherson.

Angelika odszukała wzrokiem sygnaturę. Raport pochodził z przyszłego roku.

Dreszcz po niej przeszedł, ale co to był za dreszcz? – przerażenia? podniecenia? nienawiści? – sama nie wiedziała. Czuła jednak, jak krew napływa jej do głowy; gdyby nie manifestowała się tu poprzez inf, rumieniłaby się już płomiennie.

Nad ciałem nanomatycznym zdołała jednak zapanować.

– Noo, to dopiero jest powód, żebym czym prędzej zwiewała do Puermageze!

Zaśmiał się wstając.

– Chodź, chodź.

Teraz to on ujął ją pod ramię, pociągnął. Podobne odwrócenie ról powinno było ją rozgniewać, jakoś jednak nie potrafiła rozniecić w sobie tego gniewu. Teraz należało się wyprostować, wygładzić suknię, podać mężczyźnie rękę.

Uczyniła to zatem. I poczuła, jak Zamoyski nagle sztywnieje, napina mięśnie.

Uniosła wzrok – mrugał, z zaciśniętymi szczękami obracając głowę.

– Co się dzieje? Równocześnie odezwała się Sophia:

= Cesarz ogłasza Czerwony Alarm, wewnątrz Sol-Portu została wykryta rozległa perwersja infu, wszystkich korzystających z Cesarskiego Pola Nanoware 'owego uprasza się

0 natychmiastowe uwolnienie dzierżawionego nano -

Angelika wyadresowała się i spojrzała na zegar biblioteczny: dziesiąta pięćdziesiąt trzy.

Zamoyski poruszył ścierpniętą ręką.

– Ten Czerwony – to poważne, jak słyszę.

– Chyba w ogóle po raz pierwszy w historii taki alarm.

– Czekaj, daj mi się rozeznać.

Czy chciał, aby wstała mu z kolan? Taki był początek gestu, odruch jego ciała, jakby ją odpychał, zdejmował sobie z barku jej ramię – ale go nie dokończył.

Wyraźnie czuła pod dotykiem, w rozluźnieniu jego mięśni, jak uwaga Adama odpływa z primusa w secundusa, tam koncentrując świadomość.

Jeszcze tylko szepnął:

– Po mnie idzie.

A potem już tylko rytmiczny oddech.

= Dane! = warknęła na Sophię.

Wizualizacje przesłoniły bibliotekę: ściany, podłogę

1 sufit. Perwersja w chwili wykrycia miała już siedem kilometrów średnicy i przesuwała się szybko ponad północnym Atlantykiem ku Wyspom Brytyjskim. Prostoliniowe ekstrapolacje wskazywały, że ogarnie Farstone najpóźniej za godzinę. Cesarz uruchomił już programy obronne, konfigu-rując dokolny inf w strefę buforową.

Dobrze wiedziała, dokąd odszedł Adam. Posiadał Klucz i nie dotyczyły go ograniczenia manifestacji nanomatycz-nych wynikłe z Alarmu, samodzielnie mógł zmieniać restrykcje NSCC.

Wysłała na jego Pola prośbę o udostępnienie tymczasowych szyfrów dzierżawy infu i zaraz otrzymała pozytywną odpowiedź. Mimo woli spojrzała mu w oczy – szeroko otwarte, całkowicie ślepe. Tak to się zaczyna, pomyślała. Migrujemy na Plateau. Słyszała jego oddech i czuła bicie serca – ale nie, to nie on oddychał, nie jego serce biło. To tylko pustak: mięso niekiedy animowane przez Adama. Lecz teraz duch je opuścił i Angelika siedzi w ramionach trupa.

Czym prędzej się odcieleśniła, po dwóch sekundach przeadresowując się w otworzoną szyfrem Zamoyskiego lokację. Angelika pojawiła się tam w defaultowej manifestacji: z dwudziestometrowymi skrzydłami rozpiętymi na wietrze, rękoma szeroko rozłożonymi, włosami splecionymi ze strugami wzburzonego powietrza. Unosiła się kilkaset metrów nad powierzchnią błękitnego oceanu, ze słońcem po lewicy, bladymi cirrusami nad głową – u bram Fortecy Grozy.

Forteca nieustannie nadbudowywała się na samej sobie, rosnąc we wszystkich kierunkach, więc także ku Angeli-ce, i kiedy dziewczyna szybowała tak na wartkim wietrze, zaczepiona między termoklinami na półprzeźroczystych skrzydłach, po raz pierwszy w całkowitej zgodzie ze swym imieniem – sinobrązowy mur Perwersji zbliżał się do niej z każdą chwilą, na jej oczach połykając ocean i przestrzeń nad nim, mila po mili.

Oczywiście przede wszystkim połykany był inf – ale tego nie widziała. Widoczne dla niej były tylko efekty: Forteca oraz wściekły sztorm w miejscu, gdzie jej fundamenty wbijały się w morze.

Cień na moment przesłonił słońce. Uniosła głowę. Ognisty archanioł spadał ku niej po spirali, olbrzymie skrzydła drżały, opierając się naciskowi powietrza, przy tych prędkościach – twardego jak beton. W ostatniej chwili archanioł

zmienił kąt ich nachylenia i zrównał się w szybkości z Angelika. Poleciła Sophii zbliżyć się maksymalnie, ale nadal dzieliło ich kilkadziesiąt metrów, musieliby krzyczeć.

= Idzie po mnie.

= Adam…

= Masz wątpliwości?

= Cóż, tym razem spudłował o kilkaset kilometrów.

Zamoyski zatrzepotał skrzydłami – w tej manifestacji był to zapewne odpowiednik wzruszenia ramionami.

= Jeśli będzie wystarczająco gęsto Spływał… Klucz nie pomoże, Cesarz nie ochroni. Powinienem zamknąć sobie biologicznego primusa w jakimś pozacywilizacyjnym Porcie, całkowicie wolnym od infu.

Angelika podskoczyła na ciepłym prądzie powietrznym.

= Powinieneś pokonać Suzerena, oto, co powinieneś. Wtedy, tak, wtedy będziesz bezpieczny.

= Pokonać Suzerena? = ryknął śmiechem Zamoyski. = Czyli – co? zniszczyć wszystkie Plateau, miliardy wszechświatów? To dobre!

Forteca parła przez wzburzone odmęty, piętrząc przed sobą pieniste bałwany i obłoki pary z rozgotowanej wody, rozgrzewana od wewnątrz reakcjami nuklearnymi, inicjowanymi w podwodnych sztolniach; rosła bowiem również w tamtym kierunku: w dół. Sięgała już ponad półtora kilometra w głąb oceanu i jeśli nie zostanie powstrzymany jej rozrost, wkrótce wgryzie się w szelf kontynentalny. A to już grozić będzie nie tylko sztormami na Atlantyku i bałaganem w atmosferze, lecz ofensywą tektoniczną, nagłymi ruchami geologicznymi i erupcjami dawno zamrożonych wulkanów. Tempo narostu Fortecy było tak przerażające, bo Perwersja nie tylko krystalizowała inf w łańcuchach OOOj, ale budowała się ze wszelkiej dostępnej materii na poziomie nukleonów.

= Zwalnia, tak twierdzi Cesarz.

= Zwiększa się powierzchnia frontu, musi zwolnić. Zresztą prędzej czy później cały graniczny inf się skrystalizuje i Perwersja wygaśnie. Niemniej próba jest spektakularna, musisz przyznać.

Wystarczyło spojrzeć na Fortecę i dreszcz przechodził po ciele, nanomatycznym czy biologicznym, bez różnicy. Setki mil w którąkolwiek stronę byś patrzył – i bez przerwy gotuje się to, deformuje, wybrzusza i zapada, powódź amorficznego brudu sunie ponad oceanem, powietrze tężeje pod naporem ohydy, pancerny cień tnie błękit i seledyn. Dlaczego Suzeren musiał zamanifestować się w takiej brzydocie?

= Uch. Śniadanie podchodzi do gardła i skóra cierpnie. = Angelika dwoma uderzeniami skrzydeł szarpnęła się wstecz, odłączając od Zamoyskiego. = Będę musiała wziąć prysznic.

Bez dalszych ceregieli zamknęła transfer i wstała z kolan Adamowego pustaka. Teraz dopiero się zacznie, pomyślała, kierując się ku drzwiom. Te podchody polityczne, przetargi i naciski; Judas zapewne też nie pozostanie w tyle. Mogę nawet przewidzieć reakcję massmediów, ten krzyk: wygnać Zamoyskiego z Cywilizacji, aby nie sprowadzał na ludzi zagrożenia, nie prowokował Suzerena do dalszego perwertowania infu… Kto wie, może to właśnie jest cel ataku Suzerena: tak absurdalna spektakularność gwarantuje przyciągnięcie uwagi enstahsów, owieczki zaczną się burzyć, może taki jest cel ohydy…

Przystanęła w pół kroku przy pulpicie, podniosła książkę. „Fizyka uśpiona". No tak, problem przecież sam się rozwiąże, gdy tylko Adam wyruszy na ten wojaż po wszechświatach fizyk nadmiarowych, nie trzeba go wypędzać.

Dostrzegła kątem oka ruch pod sufitem biblioteki – równocześnie Sophia krzyknęła ostrzegawczo. Angelika uniosła głowę, marszcząc brwi. Cień? Nie cień. Pająk chyba.

Przemknął ponad regałami, tłusta tarantula, zeskoczył na półkę, stamtąd na dywan.

Pół sekundy i Angelika wciąż nie skojarzyła. Dopiero gdy pulpit pękł na dwoje i z drewnianego kikuta zacząła wysuwać się, trzeszcząc i klekocząc dębowymi segmentami, potworna stonoga – McPherson ocknęła się, podbiegła do Zamoyskiego, potrząsnęła nim.

– Adam! Farstone! Tu się whackował! Wyłaź! Farstone!

Ledwo Zamoyski otworzył oczy, biblioteka go zaatakowała. Zdążył jeszcze odepchnąć Angelikę; poleciała na ścianę, tłukąc potylicą o obudowę lampy. Na chwilę ją zaćmiło – na sekundę, dwie – lecz gdy wrócił jej wzrok, szalało tu już inferno.

Z mebli i wystroju biblioteki nie pozostało nic – zerwało nawet boazerię, rozszarpało dywan, roztrzaskało parkiet, implodowało okna. W środku pomieszczenia ryczał wir kolorowego wiatru, stojąca trąba powietrzna, zasysająca wszystkie szczątki.

Mrużąc oczy, Angelika dojrzała we wnętrzu wiru, w rzadkich w nim prześwitach, białego demona, maszynę ognia: trzy metry, kanciaste ramiona i tułów, łeb toporny, wszystko oślepiająco jasne – a czego dotknie, to spala się w krótkim błysku zimnego światła. Płoną głównie książki, całe lub fragmenty, pojedyncze kartki. Chwilami Angelika nie widzi niczego spoza poziomej burzy papieru, szum miliona celulozowych skrzydeł i ryk wiatru ogłuszają – krzyknęła i nawet samej siebie nie usłyszała.

Próbuje się podnieść – ale to nazbyt niebezpieczne, zostałaby pochwycona przez wir; już rozdarło jej suknię, porwało pantofle. Wczepia się paznokciami w ruinę boazerii, drzazgi wbijają się w ciało, lecz nie czuje bólu, szok wytłumia doznania.

Wir stopniowo rozszerza się, demon bieli rusza z miejsca i zaczyna miarowym krokiem przemierzać pobojowi-

sko, paląc wszystko, co wpadnie mu w łapy. A wciąż podnoszą się przeciwko niemu mniejsze i większe monstra, mortperwersje ćwierćsekundowe: nanomancje zakrzepłe w rozmaite manifestacje, zwierzęce, roślinne i nieożywione. W pewnym momencie nawet podłoga otwiera się pod jego kopytami na kształt wilczego dołu najeżonego metrowymi kokami. Demon przeskakuje nad nim – od czego trzęsie się cały budynek.

Podnosi się obłok szarego pyłu, gdy przez ścianę i sufit biblioteki przebiega rysa, pęknięcie, szpara, i sypią się w wir i na demona sproszkowany tynk oraz zaprawa.

= Sophia! Jak stąd wyjść?!

Sophia nakłada OVR i Angelice objawia się podinfowa natura rzeczywistości: Adam Zamoyski w demonicznej na-nozbroi z triad TOT9 – pajęcza sieć czarnych strun Perwer-sji – odbarwione obszary rekonfigurowanego nanopola – wektory kondensacji.

Sophia w OVR wytycza między tym wszystkim ścieżkę prowadzącą do drzwi biblioteki (które też zostały roztrzaskane), maluje miejsca bezpiecznych stąpnięć.

Kiedy Zamoyski/demon oddala się ku przeciwległej ścianie, inf wokół Angeliki rozrzedza się nieco, spada temperatura (Jezu, jak tu gorąco!), OVR-owa ścieżka prostuje się i skraca. McPherson podrywa się na nogi i – prowadzona przez menadżera ruchu, mięsień za mięśniem – w pół sekundy dobiega do drzwi, wypada na korytarz. Tu, roztrzęsiona, przystaje i łapie oddech.

= Adam! Archiwizuj się!

Korytarz jest pusty, co przelotnie ją dziwi, dopóki nie uświadamia sobie, że przecież od momentu whackowania się Suzerena w inf Farstone minęło zaledwie kilkanaście sekund.

Odstępuje dalej od drzwi biblioteki, bo wypadają przez nie kolejne odłamki mebli i obłoki papieru – wyrywa się

na wolność chaotyczny nanosztorm, dobrze widoczny pod OVR Angeliki.

Rozlega się huk i obmywa ją fala gorąca. Po czym nagle wszystko cichnie, powietrze się uspokaja, gasną jaskrawe reprezentacje infowych prądów.

Od strony holu biegnie kilkoro ludzi, na przedzie dwie manifestacje Patricku Gheorgu. Na progu biblioteki kon-densuje się natomiast cesarski mandaryn.

Angelika jest pełna złych przeczuć.

– Adam!

Jej glos ginie jednak w ogólnym zamieszaniu. Nie wiedzieć skąd, pojawia się i Judas, pojawia się Moetle, kon-figurują się manifestacje kolejnych phoebe'ów i inkluzji i w przeciągu sekund Angelika otoczona zostaje tłumem wzburzonych gości, z szacunku dla gospodarzy i protokołu rozmawiających poza Plateau (a może równolegle z dyskusjami plateau'owymi), tak że dziewczyna prawie już nie słyszy własnych myśli – co dopiero cudzych.

Cofa się dalej, aż do holu.

= Adam!

Nie pamięta, że nadal utrzymują łącze pod wspólnym szyfrem i kiedy OVR-owy secundus Zamoyskiego wychodzi wprost na nią z zamkowego muru, Angelika odruchowo odskakuje. Dopiero w drugim odruchu przypada do Lorda Orientu, machinalnie przesuwa dłonią po jego nieskalanym kaftanie.

= Nic ci się nie stało?

= Nie, Cesarz odzyskał przejęte Pola i rozłożył asem-blery. = Zamoyski wygładza skołtunione włosy Angeliki. Jest w tym geście daleko więcej czułości, niż zamierzył – ale me cofa ręki. = Wszystko dobrze. Nie rozumiem tylko, czemu Suzeren nie zaatakował wcześniej. W takim razie to kolejny dobry znak: nie posiada takiej władzy, o jakiej chciałby nas przekonać.

= To było dla odwrócenia uwagi, prawda? Ta Perwersja nad Atlantykiem.

= Może.

= Gdybym cię nie ostrzegła -

= No nie, przecież nie oślepłem, menadżer oesu mnie poderwał. Ale dzięki.

Teraz jest moment, żeby zdecydowanym ruchem przygarnąć ją i pocałować. Angelika widzi to w jego oczach – jak Adam obraca tę myśl w głowie, smakuje, bawi się nią i syci, aż myśl staje się atrakcyjniejsza od samego czynu, możliwość od spełnienia. Zamoyski uśmiecha się pod wąsem. Jest to już jednak zupełnie inny uśmiech niż te kpiąco-pogardliwe wygięcia warg, jakie McPherson dobrze zdążyła poznać. Czy on też widzi to w moich oczach? Angelika wyciąga rękę, przesuwa palcami po jego twarzy. Myśl krąży między nimi, odbijana w źrenicach tam i z powrotem, jak pochwycony w dwa zwierciadła promień światła.

Nachylając się coraz bardziej ku Zamoyskiemu, Angelika traci jednak w końcu równowagę – tak naprawdę Adama tu nie ma i brak jej punktu oparcia.

Odstępuje pół kroku, myśl gaśnie.

Zamoyski szybko otrząsa się. Obrzuca Angelikę taksującym spojrzeniem,

= Przebierz się. Suzeren, nie Suzeren, Perwersja, nie Perwersja – muszę dotrzymać terminu, osca Tutenchamon czeka. Będę przed zamkiem.

I przeadresowuje się.

Idąc do swoich pokojów, Angelika zastanawia się, co właściwie Zamoyski miał na myśli. Nie umawiali się przecież na żadne oficjalne wystąpienie przed czy po pojedynku; nie jest też Angelika jego sekundantem. Po prawdzie nie ma w ogóle obowiązku być tam obecną. Oczywiście wszyscy zakładają, że się pojawi – sama miała taki zamiar. W końcu rzecz odbędzie się pod jej oknami. Lecz słowa

Adama zabrzmiały jak póloficjalne zaproszenie. Czy miało to związek z ich niedawną rozmową na Hawajach? Próbuje jej dać coś do zrozumienia…? Na jaką właściwie on przyszłość gra: tę z Raportu Studni, czy przeciwko niej? Jak ja powinnam grać…?

Pod oknami jej sypialni, na białym obrusie wyniesionego na trawnik stołu rzeczywiście leżą już pojedynkowe ra-piery; obok czekają oficjele, w tym dwóch mandarynów i cztery manifestacje medicusa. Wszyscy spoglądają w kierunku skrzydła z biblioteką.

Angelika zrzuca z siebie zniszczone ubranie, bierze szybki prysznic. Wytarłszy się pośpiesznie, staje przed wysokim zwierciadłem garderoby – choć naga, w OVR widzi się we właściwym dla wybranego szablonu ubiorze: szerokich spodniach z czarnego jedwabiu, czarnych butach na wysokim obcasie, z czarną aksamitką na szyi i włosami ściągniętymi w mocny warkocz, w długim, ciemnoszarym żakiecie z herbem McPhersonów na sercu.

Wybierając z szafy kolejne elementy tego kompletu, zamiera wtem w pół ruchu. Jak dziecko. Jak dziecko, jak mała dziewczynka podniecona pierwszą randką, podlotek jakiś. Stoi z butami w ręku. To nie jest normalne. Wystarczyło, że wykonał gest, rzucił niejasną sugestię… To nie jest normalne. Prawda? Na pewno nie jest, Judas musiał coś zmanipulować, podczas syntezy albo i jeszcze wcześniej, podczas implementacji w pustaka. Zachowuję się jak na głodzie narkotykowym – jakbym była uzależniona od tego człowieka, fizyczna bliskość konieczna do przeżycia. Co będzie, gdy Adam wyruszy w końcu na poszukiwania Wszechświata Zero? – czy podążę z nim i także pozwolę się przepisywać na freny wyższych fizyk? Czy tego właśnie Judas ode mnie oczekuje? Ale czuję, że jeśli mnie Adam poprosi… no jakże mogłabym odmówić? Nie potrafię sobie nawet wyobrazić. To nie może być normalne.

Ale niby skąd miałabym to wiedzieć? W Puermageze mnie nie nauczyli. Nie musiał nic robić; wystarczyło mnie nie odstępować w opresji. Jestem podatna. Czy nie w taki właśnie sposób stahsowie się – stahsowie się zakochują?

Spogląda w zwierciadło. Odbicie jest krystalicznie czy-sre. Angelika McPherson.

Nie ma czasu splatać teraz warkocza, a protokół Far-stone jest za sztywny, by skonfigurować tu Pokojówkę – to będzie zatem jedyne odstępstwo od szablonu: włosy spięte na karku jaspisową broszą.

Taką manifestacją Angelika schodzi na parter.

Tu wpada na Moetle'a.

– Gdzie Judas? Wrócił na posiedzenie Loży?

– Chyba go tu widziałam przed chwilą. Myślałam, że posiedzenie już się skończyło.

– Nie, jeszcze nie. Ponoć po tym ataku głosują nad oficjalnym wypowiedzeniem wojny Suzerenowi. He, ciekawe, jak oni sobie tę wojnę wyobrażają -

– A widziałeś Zamoyskiego?

– Cała świta za nim ciągnie. A tutaj – sama zobacz. Wychodzą z holu przed zamek.

Słońce wspina się ku zenitowi, ostatnie obłoki gasną na wyprażonym do sucha błękicie, nawet wiatr wysechł. So-phia etykietuje w nakładce OVR poszczególnych gości. Zapełniają oni taras, schody, trawnik. Niepodległa inkluzja otwarta, jedna, druga, trzecia, dziesiąta, w swych najbardziej oficjalnych manifestacjach. Phoebe Słowiński – rozmawia ze złotowłosą męską manifestacją, och, ona akurat pozbawiona jest etykiety {brak danych?) Obok – ambasador usza. I ambasador rahabów – czy Adam przyjął jego ofertę? Kto będzie walczył, on czy champion? Inżynierowie Otchłani – czego z kolei oni chcą od Adama? (Nigdy nie zrozumiałam wyjaśnień ojca Rosse, Otchłań to Otchłań). Inżynierowie morteugeniki, którym Wojny wymknęły się

spod kontroli – oni wierzą, że Adam zna tajemnicę blokady Plateau. (Może zna; nadal przecież jakoś blokuje – on, Ul – układ Dreyfussa/Hakaty w swoim Saku). Horyzonta-liści. Wertykaliści. Pełna reprezentacja starych rodów stah-sowych, o, książę Walii, następca tronu Indii. Są oczywiście także Stern z Oficjum oraz Ivonne Cress. Są nawet manifestacje jakichś pseudodeformantów, i manifestacje zwięzy-ków Deformantów tak odległych od jakiegokolwiek Progresu, że właściwie nie spełniających żadnej definicji życia, i kukiełkowe manifestacje życia postinteligentnego…

Wiatr podnosi przed zamkiem ciemne wiry, dwusekun-dowe dżinny, zagęszczenie infu jest tak wielkie, że powietrze drży i mętnieje, na granicy światła i cienia rozkwitają małe tęcze. Kolejni goście konfigurują się zbyt szybko, by nadążyła z czytaniem etykiet – Angelika stoi i przesuwa spojrzeniem z lewej na prawą i z powrotem, niczym mechaniczny skaner; minutę, dwie. Czy tam, w cieniu pod dębem, to ojciec Frenete…? A obok jezuity – nie Judas aby…?

Naraz wszyscy zwracają wzrok na Angelikę. Po krótkiej konsternacji rozpoznaje prawdziwy kierunek ich spojrzeń i obraca się na pięcie.

Z wilgotnego cienia zamkowego holu wynurza się właśnie stahs Adam Zamoyski, jeszcze z lekko pochyloną głową, jakby biorąc bykiem twardą jasność dnia – lecz już się prostuje, uśmiecha, wyciąga ramię ku Angelice, znowu nie-odróżnialny w swej biologicznej manifestacji od wirtualnego Lorda Orientu.

McPherson przegląda podręczny arsenał i wybiera zeń stalową szpilę sarkazmu.

– Idziesz na pojedynek, nie na swoją intronizację.

– Pozory, moja droga, pozory. Zresztą, ty pójdziesz ze mną.

– Dokąd?

Zamoyski nachyla się i szepcze jej do ucha:

– Do końca.

Angelika patrzy nań podejrzliwie. Adam uśmiecha się, bo uśmiecha się teraz prawie zawsze – ale czy ta zastygła na wargach ironia wystarczy, by obrócić słowa w żart?

– A ja wcale nie jestem pewna, czy mam ochotę na ów rajd przez kosmosy coraz -

– Nie to miałem na myśli.

Unosi rękę, spada na nią ptak. Angelika sama wyjmuje mu z dzioba zwitek papieru. Ptak wzbija się z krzykiem w błękit.

Lewą dłonią Zamoyski wyczarowuje z nicości przeciwsłoneczne okulary, kopiując gest Angeliki – jemu jednemu wolno tu dopuszczać się tak nieobyczajnych aktów magii, posiada Klucz.

Wołają go z trawnika, unosi uspokajająco dłoń.

Angelika mruży w słońcu oczy. Nie bez wysiłku odczytuje podkreślony fragment przyszłorocznego raportu ze Studni Czasu Gnosis Inc.:

ANI TEŻ PHOEBE*U ADAMU ZaMOYSKU IJENU ŻONU

I tylko jedna myśl, gdy nerwowo mnie w palcach twardy papier: Więc jednak. Więc tak szybko!

Bo spodziewała się. Więcej: oczekiwała tego. Od momentu założenia sobie na mózg sieci konekcyjnej – pomimo głośnych żartów i składanych do lustra przyrzeczeń – wiedziała: nie zdoła się oprzeć; ani ona, ani Zamoyski. To jest zbyt silne, zbyt piękne, zbyt kuszące – kolejny etap na drodze do doskonałości, następny stopień schodów od zwierzęcia do Boga. Nie da się uciec, nie da się zapomnieć, przestać myśleć, przestać marzyć, skoro raz wstąpiło się na tę ścieżkę, a każdy krok na niej tak oczywisty.

Tęsknota jest wręcz fizyczna, ciało, umysł – tęsknią do Ul, pragną jej, wyciągają się ku niej jak roślina ku światłu. Któż wyrzeka się perfekcji, darmo oddaje ideał?

Niedoskonałość boli.

Tymczasem jednak -

Czarne spodnie, czarne mokasyny, czarne okulary, kaftan jak ocean o zmierzchu – schodząc z tarasu na trawnik pełen gości, ze stahs Angelika McPherson u boku, uśmiecha się Adam ironicznie, tak wspaniale ułomny, tak bezczelnie ludzki.


KONIEC PIERWSZEJ TERCJI


lipiec 1998 – marzec 2000 (maj 2004)


Jeśli nasz świat jest rzeczywiście czymś, co się organizuje, to życia we wszechświecie nie możemy uznać za zjawisko przypadkowe i nieistotne; musimy sobie uświadomić jego wszechobecną ekspansywność sprawiającą, że w każdej chwili może ono wtargnąć, nawet przez najmniejszą szczelinę, w dowolne miejsce kosmosu, a gdy się już pojawi, skorzysta z każdej szansy, z każdego sposobu, aby osiągnąć kres możliwości.

Materia – to nie tylko ciągnący w dół ciężar, muł, w którym się grzęźnie, ciernisty krzak zagradzający ścieżkę. Wzięta sama w sobie, niezależnie od naszego środowiska i wyboru, jest ona po prostu zboczem, po którym równie dobrze można wspinać się w górę, jak zstępować w dół. Przez włączenie nas we wszechświat każdy z nas umieszczony jest na tych jego obszarach lub na jego pochyłości w pewnym szczególnym punkcie, zależnym zarówno od momentu dziejów świata, jak i od ziemskiego miejsca naszego urodzenia oraz od naszego indywidualnego powołania. I poczynając od tego punktu, zadanie wyznaczone nam w życiu polega na wznoszeniu się do światła, a zatem – na mijaniu w celu dojścia do Boga określonego szeregu stworzonych rzeczywistości, które właściwie nie są przeszkodami, lecz punktami oparcia do wznoszenia się coraz wyżej, pośrednikami, którymi należy się posłużyć, pokarmem, który należy spożyć, sokami żywotnymi, które należy oczyścić, elementami, które mamy przygarnąć i pociągnąć za sobą.

Unoś mnie tam w górę, Materio, przez wysiłek, przez rozstanie i przez śmierć – unieś mnie tam, gdzie będzie wreszcie możliwe czystym uściskiem objąć Wszechświat.

Pierre Teilhard de Chardin Tłumaczenie: J. i G. Fedorowscy, W. Sukiennicka, M. Tazbir.

Загрузка...