II

Odmienny zbiór warunków definiuje odmienne środowisko. Jeśli zmienia się środowisko, zmienia się jego Forma Doskonała. Forma Doskonała wykorzystuje warunki środowiska w stopniu maksymalnym i zwycięża i wypiera wszelkie inne formy.

Środowiska zawierają się w sobie: od określanych przez warunki szczegółowe do określanego przez warunki najbardziej ogólne.

Dla danego środowiska istnieje tylko jedna Forma Doskonała. Forma Doskonała środowiska opartego na warunkach bardziej ogólnych zwycięża i wypiera Formę Doskonałą środowiska opartego na warunkach bardziej szczegółowych.

W danym środowisku każda zmiana Formy Doskonałej oznacza degenerację.

4. Plateau

Ul (Ultimate Inclusion), Inkluzja Ultymatywna W znaczeniu szerszym: inkluzja o takiej kombinacji stałych fizycznych, że kombinacja ta gwarantuje efektywność umieszczonego w inkluzji konstruktu logicznego większą od efektywności konstruktów z wszystkich innych inkluzji, wszystkich innych kombinacji stałych fizycznych.

W znaczeniu węższym: ów konstrukt (inkluzja logiczna).

UC (Ultimate Computer), Komputer Ostateczny Najefektywniejszy konstrukt logiczny (na dowolnych negentropianach) możliwy do stworzenia w oparciu o daną kombinację stałych fizycznych.

Sl (Semi-Inclusion), seminkluzja Inkluzja logiczna o ograniczeniach uniemożliwiających jej wykształcenie frenu.

Trans

Transfer minimalnej porcji energii/materii między dwiema inkluzjami.

U Koszt danego Transu określają równania uwzględniające stałe fizyczne obu inkluzji; koszt ten jest wyrażalny wyłącznie w jednostkach inkluzji źródłowej.

Plateau

Każda inkluzja z takiego punktu na Wykresie Thie-viego, że: (a) jego współrzędna kosztu Transu jest mi-

nimalna; (b) jego współrzędna czasu jest maksymalna (Czas Słowińskiego).

Najbardziej efektywne Plateau mieszczą się w znacznie węższych przedziałach.

U Potocznie: reprezentacja graficzna na Wykresie Remy'ego potencjalnych frenów odpowiadających tym punktom – stąd nazwa.

L, Uwaga: freny plateau'owe pierwszej i drugiej tercji są możliwe tylko w radykalnej Deformacji.

U Oryginalny fren Plateau znajduje się na prawym krańcu Plateau, na Krzywej Progresu.

„Multitezaurus" (Subkod HS)

– Wygląda na Małego Magellana. A po prawej, za Wężem Morskim -

– Ty się znasz.

– Kiedyś się znalem, prawda. Nie możesz tego uruchomić?

– W życiu nie widziałam wnętrza Kła, nawet na filmie. Kogo interesują flaki maszyn? To jakiś luk techniczny. Sam spróbuj.

– A jak nie jest idiotoodporne?

– No to się zdziwimy.

Znajdowali się w małej, prostokątnej kabinie, z jednym tylko fotelem – a więc stali oboje. Ściany kabiny były miękkie, poddawały się pod dotykiem. Odkryli, że jeśli nacisnąć je pod odpowiednim kątem, otwierają się na nich okna ekranowe, wyświetlające kolorowe dwuwymiarowe obrazy, czasami w samym miejscu naciśnięcia. Kolejne naciśnięcia odpalają kolejne funkcje. W ten sposób przewinęli na ekranach skany nieba pochodzące z Kłów zewnątrzsakowych.

Trudno o bardziej domyślny interfejs; może audio – ale ten nie działał, próbowali. Spodziewali się zresztą bariery językowej. Potem spostrzegli, że w podłodze wypalono czte-ropunktową instrukcję. Instrukcję spisano po angielsku, co stanowiło dobry znak: Kieł pochodził z Progresu Homo Sapiens.

Była tak krótka, bo kończyła się na punkcie:

pięść -› Plateau

Mógł Zamoyski boksować do woli, znajdowali się pod blokadą.

Problem polegał na dotarciu do funkcji nawigacyjnych Kła. Ponieważ wszystko tu – jak w całej Cywilizacji – zostało zaprojektowane z myślą o procesowaniu na Plateau, rzecz wydawała się niewykonalna.

Bawili się dotykowym interfejsem już czas jakiś, a nie wyszli poza podstawowe komendy: zmiana punktu widzenia, schematy wewnętrzne Kła, autodiagnoza i tym podobne. Gdy Angelice udało się rozszyfrować makro zamykające właz, cieszyła się jak dziecko.

Reszta najwyraźniej wpisana była w odnośne Pola Plateau.

Wyszli z jednego błędnego koła, by wpaść w następne.

– A ty co powiesz?

Trzykruk zatrzepotał bezradnie skrzydłami.

– Nie sięgam pamięcią, przykrrro mi.

– Taa, na pewno.

Angelika pozwalała Zamoyskiemu swobodnie konwersować z nanomatem i próbować na mięsistych ścianach pomieszczenia dowolnych kombinacji pieszczot i ciosów. Obserwowała Adama, wycofawszy się ku korytarzowi. W re-trospekcji nie bardzo potrafiła rozpoznać ów moment, w którym sama zrezygnowała i zdała się na pomysłowość wskrzeszeńca. Nie miała ochoty próbować z nim sił w tych technozagadkach: jeśli wygra, dodatkowo go poniży; jeśli przegra, zbłaini się porażką z ignorantem. Dobrze zresztą wiedziała, że Zamoyski wciąż ma jej za złe likwidację biologicznej manifestacji kidnapera.

Przeszła pogrążonym w półmroku korytarzem do samego progu komory przegubowej; tu usiadła na podłodze (też miękkiej). Wychylając się, mogła wyjrzeć przez szyb perystaltyczny na zewnątrz Kła – do góry, w prawo, na dół, za chwilę znów do góry. Pomieszczenia wzdłuż jego osi, za elastycznym przegubem, pozostawały we względnym bezruchu, lecz sam Kieł wciąż się obracał – nie potrafili go zatrzymać, zapewne było to niemożliwe – i w okrągłej ramie włazu ukazywały się na przemian niebo barwy apokaliptycznej burzy i ziemia: jasnobrązowy gobelin o niewyraźnym wzorze. Nawet ten wąski obraz był częściowo

przesłonięty, bo właz zarastała siatka nanomatycznego kokonu bezpieczeństwa Angeliki (Zamoyski wszedł był do Kła pierwszy).

On wciąż wartościuje życie i śmierć w kategoriach absolutnych, myślała. Rach-ciach, on/ojf. Tymczasem tu wszystko w ułamkach, w kawałkach, w kulawych przybliżeniach. Z czysto logicznego punktu widzenia takie porcjowanie nie ma sensu – lecz przez tyle wieków kultura musiała to jakoś zaakceptować, „zrozumieć". Że chociaż umrę, zvć będę w nowym pustaku; nie ja, ale jednak ja. Subiektywnie to absurd. Żyję, umieram; ja tu, pustak tam, tożsamość czysto zewnętrzna. Lecz gdy człowiek wychowuje się i żyje w świecie – w kulturze – w Cywilizacji – gdzie podobne rzeczy uchodzą za normę, gdzie członkowie jego własnej, najbliższej rodziny żyją-nie żyją w formach ułamkowych, gdzie owo rozmycie „ja" osiąga – w przypadku manifestacji wielokrotnych – rozmiary właściwe raczej obiektom rodem z fizyki kwantowej – wówczas mimowolnie „wrasta" się w tę mentalność; furda logika. Jakże rozpruć tak głęboką siatkę skojarzeniową?

I czemu w ogóle miałabym to czynić? Wszak to właśnie Zamoyski nie pasuje do tego świata i nie potrafi go zrozumieć.

Nie wolno mi zatracić poczucia proporcji. Jestem stah-sem. Teraz widać to najwyraźniej: że w ogóle zastanawiam się nad tym; że Adam zdołał mnie tą swoją reakcją dotknąć. Tak, jestem stahsem, i będzie się to na mnie mścić -

Doszedł ją okrzyk Zamoyskiego. Wróciła do kabiny. Światło pochodziło tu z fosforyzujących sino krawędzi ścian i wszystko w nim było o cal bliższe grobu.

Zamoyski stał w najdalszym kącie kabiny i ciął myśliwskim nożem Angeliki własną rękę oraz gumowatą materię ściany. Krew wsiąkała w podłogę u jego stóp, wypaczając jej powierzchnię w czarne bąble i pory, niczym żrący kwas.

– Cóżeś ty znowu wykombinował?

Nie oglądając się, wskazał ręką (tą nieokaleczoną) na ścianę po lewej, gdzie obracały się na sztucznym atłasie nocy tajemnicze gwiazdozbiory.

– Co to niby jest? – spytał retorycznie. – Transmisja z zewnętrza Saka, tak? Ale jakim sposobem przy zablokowanym Plateau? Sama mówiłaś, że do tego właśnie celu stworzono pierwsze Plateau: do nawigowania Kłów.

– No ta-ak.

– Ale pulsary na przykład – aż sam się w końcu obejrzał – widzisz…? To jest miejsce sklejenia pętli, plik rusza od początku, błyski są niezgrane. Ostatnie nagrania, założę się. – Tu przerwał, by jeszcze upuścić krwi. – Więc są procedury awaryjne. Wie, co robić w przypadku odcięcia od Plateau.

– Ale czemu ty się tniesz?!

– A widzisz tu gdzieś jakąś apteczkę? Zestawy pierwszej pomocy? Automatycznych chirurgów?

Angelika rozglądnęła się bezradnie, mimo woli poddając się retoryce Zamoyskiego. Trzykruk w kącie czyścił pióra, tylko środkowa głowa spoglądała na wskrzeszeńca. Który rozsmarowywał właśnie krew po poharatanej ścianie.

– Ale – czemu ty się tniesz?!

– Bo teraz będzie musiał udzielić mi pomocy, a bez dostępu do Plateau wybierze algorytm awaryjny.

– To znaczy jaki?

– Nie może sprowadzić pomocy. Co zrobi?

– To, do czego go zaprogramowano.

– A ja sądzę, że nikt go specjalnie nie przeprogramo-wywał, wszystko jest na Plateau. To zaledwie standardowy hardware ze szczątkowym oesem. W każdym razie tak się zachowuje. Jest sprofilowany na fizjologię HS, a ta guma, czy co to jest, reaguje na ludzką krew, widzisz? Zorientowałem się, kiedy przypadkowo kapnęło mi z ramienia,

z tego twojego cięcia; jeszcze się nie zasklepiło. A skoro tak

– to Kieł nie będzie przecież czekał, aż się wykrwawię na śmierć! Prawda?

– Chcesz powiedzieć: taką masz nadzieję.

– Nie pamiętasz, co sama mi mówiłaś? Że bezpieczeństwo ludzi najgłębiej zakodowano w programach Kłów, najwyższy prioryret, najpierwsza dyrektywa – nie pamiętasz? A gdy zabrakło nadzoru z Plateau – co mu pozostało? Tylko te archaiczne algorytmy, pierwotny oes, starożytne przykazania.

Obejrzawszy się przez ramię, wyszczerzył się do Ange-Hki z gęstej brody.

– Wystarczająco długo pracowałem na komputerach. Tak naprawdę programy nie ewoluują. One się nawarstwiają. Dwudziesty dziewiąty wiek, tak? Założę się, że gdybym dostatecznie głęboko pogrzebał, znalazłbym tu u podstaw jakieś MSWindows czy jeszcze prymitywniejsze DOS-y. Jedyne, na co zawsze można liczyć, to konsekwentna głupota maszynowej inteligencji.

Angelika wolała już nie pytać, co będzie, jeśli Kieł posiada po prostu inną strukturę logiczną, oes mniej skłonny do improwizacji; zdobyłaby się co najwyżej na jąkliwe „ale". Nie miała zielonego pojęcia o wewnętrznym ROM-ie Kłów. Wątpiła, czy w całej Cywilizacji HS znalazłoby się tuzin stahsów, którzy takowe posiadali.

Zaraz zatrzasnął się z głuchym szczękiem właz i trupia fbsforyzacja pozostała jedynym źródłem światła. A on, Zamoyski, rzeźbiarz w glinie, szaleniec przy pracy, dalej wgniatał w pocięty materiał lepką czerwień, naciskając nań całym ciężarem ciała. Pochylał się do przodu coraz bardziej

– i Angelika spostrzegła, że sama również odruchowo zmienia balans ciała, by dostosować się do nowego pionu. Obejrzała się na okna pełne gwiazd. Na nich nadal te same obrazy.

Przypomniała sobie wypróbowaną niedawno sekwencję i trzema szybkimi ciosami otworzyła bezpośredni podgląd z pancerza Kła.

Na skutek ruchu wirowego obraz i tak był chaotyczny, lecz zmieniał się zbyt gwałtownie, by tłumaczyć to jedynie obrotami Kła. Powód był inny. Przelatywali przez pętle – albo tak ciasne, albo tak szybko. Przelatywali przez czasoprzestrzenne pętle – jedna za drugą, mgnienie oka na krajobraz, zmruży powieki i przeoczy zmianę horyzontu…

W końcu zrozumiała, że Kieł bynajmniej nie porusza się względem pętli Saka, lecz rozwiązuje je po kolei.

Skąd zatem przyspieszenie? Duże i wciąż wzrastające. Musiała usiąść, potem położyć się. Zamoyski za chwilę zwalił się jak kłoda. 3 g co najmniej. Fałdy ubrania odbijały się w skórze Angeliki twardymi zgrubieniami, zostaną siniaki.

To nie jest fałszywy ruch, pomyślała, z wysiłkiem utrzymując głowę zwróconą ku oknu bezpośredniego podglądu. My rzeczywiście lecimy z tym 3 g. Kieł usiłuje wydostać się z Saka, ale ponieważ nie istnieje coś takiego jak „Sak częściowo otwarty", musi go w tym celu zniszczyć. Wówczas ruch stanie się ruchem w zewnętrznym układzie odniesienia – i wyjdziemy spod położonej przez Wojny blokady. Ale to już na kraftfali, bo przecież nie dzięki napędowi odrzutowemu i Newtonowskim prędkościom.

Nie ma znaczenia, w którą stronę się wówczas Kieł kieruje. Na pewno popłynie na maksymalnym poślizgu, najgłębszej kraftfali, skoro już uznał sytuację za awaryjną. Ale nie, kierunek ma znaczenie, on przecież odruchowo zwróci się do Portu macierzystego, zdradzając tym samym tożsamość właścicieli. Mhm, czy byliby na tyle nierozsądni, by zostawić mu w pamięci podobne dane? Zresztą – bez dostępu do Plateau skąd miałby znać aktualne położenie któregokolwiek Portu? Więc jednak kierunek jest obojętny, przynajmniej na początku.

Idzie zatem o to, by jak najszybciej samemu wejść na Pola Plateau i przesłać informację. Komu? Gnosis, Judaso-wi, to oczywiste. Tak – lecz wyjście z materialnych interfejsów tego Kła prowadzi bez wątpienia na Pola porywaczy, równie dobrze sami moglibyśmy się tu skasować. Cholera, czemu wcześniej o tym nie pomyślałam?

Zdrętwiał jej kark i musiała mimo wszystko odwrócić głowę. Zamoyski klął głośno. Oddychała płytko, z wysiłkiem, skupiając się na pracy przepony i mięśni klatki piersiowej.

Jakie wyjście z tej sytuacji? Myśl, dziewczyno, myśl! Dowolne miejsce we Wszechświecie jest dowolnie bliskie dowolnemu miejscu na Plateau – rzecz więc tylko w domyślnej konfiguracji systemu konekcyjnego. A czy w ogóle mamy dostęp do jakiegokolwiek innego, prócz firmowego systemu Kła?

Zahaczyła spojrzeniem o srebrnopióre ptaszysko (na nim przeciążenie nie robiło najwyraźniej wrażenia). Następne potencjalne zagrożenie, głupio przeoczone. W chwili wyjścia spod blokady nanomaty skonfigurują się na nowo i wrócą pod kontrolę programów z Pól im przypisanych

– Pól porywaczy. Ergo: pozbyć się trzykruka!

Co jeszcze? Co jeszcze? Na litość boską, musi istnieć jakiś sposób! Jak ona teraz powie Zamoyskiemu, że to wszystko na nic, że niepotrzebnie się starał, że chociaż udało się im

– cudem zaiste – wydostać z Saka, uciec spod blokady, to i tak nic im z tego nie przyjdzie, bo nie dysponują żadną metodą połączenia się z bezpiecznymi Polami Plateau – jak ona mu to powie…? Nie będzie w stanie. Już na samą myśl płonęła ze wstydu. On by tylko spojrzał – bez wyrzutu, bez wściekłości – spojrzał, po czym odwrócił wzrok. Przecież sama mu to wszystko wmówiła; a nie pomyślała. No nie pomyślała! Kurwa mać! (Już nawet przekleństwa tracą na wulgarności, zły znak). Gdybyż nie była stahsem…! Gdyby przynajmniej miała w mózgu stałą wszczepkę…!

No oczywiście! Zaśmiała się na głos, aż zabolały ją żebra. Na najprostsze rozwiązania najtrudniej trafić – najpierw zawsze szukamy rozwiązań równie skomplikowanych jak problem.

Skoro więc z tym sobie poradziliśmy… Lista zagrożeń, punkt drugi.

– Smaug! – syknęła. Trójptak poddreptał do jej głowy.

– Gdy tylko wyjdziemy – szeptała na płytkim oddechu – lecisz do włazu. Natychmiast na zewnątrz. Z Kła.

– Rrrozumiem – trzykruk przytaknął (w dwóch trzecich).

Teraz Zamoyski. Kiedy wreszcie Kieł wypruje się z Saka? Już mnie kręgosłup boli, a w płucach -

Odruchowy kurcz mięśni podrzucił ją pół metra nad podłogę. Nieważkość. Sprawdziła okna ekranowe. Na obu gwiazdy. Czy to oznacza, że wyszli spod blokady i przywrócona została łączność przez Plateau?

Złapała się oparcia fotela i wróciła do pionu. Jeśli nie zawodziła ją pamięć, konstelacje nie zmieniły się, a i Mały Obłok Magellana Zamoyskiego był na miejscu. Zresztą wystarczy spojrzeć na Smauga: nie rzuca się jej do gardła.

Smaug!

– Właz! – warknęła. Pofrunął w głąb korytarza.

Odepchnęła się ku ścianie i ułożyła dłoń do makra otwierającego właz. Kątem oka spostrzegła jeszcze, iż Zamoyski leży bez ruchu na pochlapanej krwią podłodze – zapewne stracił przytomność.

Pchnęła palce w ścianę. Nic się nie stało: nie usłyszała huku od stronu włazu.

Mróz przeszedł jej po plecach. Nanomant na Polach porywaczy – zamknięta z nim w tej ciasnej kabinie – mord w zimnym koszmarze – koniec.

Wściekła, odbiła się w głąb korytarza; nieprecyzyjnie wymierzone pchnięcie zapewniło jej dorodne sińce na biodrze i barku.

W mdłym świetle ścian szybu perystaltycznego ujrzała srebrnopiórego Smauga przyczajonego przy zatrzaśniętej grodzi mniej więcej w połowie długości tunelu. Śluza! Kieł uformował śluzę! No tak, mogła się spodziewać; kolejny raz okazała się haniebnie niedomyślna. Dobrze, że Zamoyski nie jest świadkiem tych fajerwerków głupoty.

Wróciła do kabiny. Powtórnie odcisnęła makro. I po chwili ponownie. Po czym pospieszyła sprawdzić szyb. Po trójkruku ani śladu.

Już spokojna, podpłynęła do Zamoyskiego. Leżał pod niezabliźnioną ścianą, ubrudzony po łokcie zasychającą krwią. Wyjęła mu z dłoni i schowała nóż. Nacięcia na przedramionach mężczyzny nie były głębokie; najgłębsze stanowiło jej dzieło. Zawiązała rękawy koszuli wskrzeszeń-ca. Nie otwierając oczu, mamrotał coś niezrozumiale w jakimś obcym języku; pomimo lekcji ojca Japre, nie potrafiła go rozpoznać.

Potrząsnęła Zamoyskim. Odbili się oboje w powietrze. Zahaczyła stopą o fotel i z wysiłkiem ściągnęła ich w dół.

– Adam. Adam…!

Zamoyski w majaku łapał coś lewą dłonią.

Posadziła go w fotelu, przypięła. Nie odzyskując przytomności, rozsiadł się wygodnie, sięgnął gdzieś w przód, podniósł jakiś niewidzialny przedmiot, zbliżył go do twarzy (powieki nadal opuszczone) i uśmiechnął się lekko.

Blokując się w miejscu stopami, spoliczkowała go z rozmachem. Otworzył oczy.

Pochyliła się, zaglądając mu w nie niczym zaklinacz węży; oburącz schwyciwszy się poręczy, mogła utrzymać równoległą pozycję, jakkolwiek by się wykręcał.

– Posłuchaj mnie. Słuchasz? Nie wiem, jak rozległa jest ta blokada, ale w końcu się spod niej wydostaniemy. W tym samym plancku mózg Kła wskoczy na swoje Pola. Pola należące do porywaczy. Nie wiem też, jak szybko zdołają oni zareagować i w jaki sposób – ale to będzie wyścig. Słuchasz mnie? Musimy zdążyć skontaktować się z Cywilizacją, z Cesarzem, trybunami Loży, Oficjum lub Judasem. A nie możemy tego zrobić poprzez interfejs Kła, transmisja by szła przez te same, prywatne Pola kidnaperów. Rozumiesz? To ty, ty masz w głowie wszczepkę!

– Co…?

– Raz, dwa, trzy – budzisz się, Zamoyski! Musisz wejść na Plateau.

Żachnął się.

– Niby jak?

– Bezpośrednio. Gdy tylko wylecimy spod blokady.

– Jak „bezpośrednio"? Nigdy nie korzystałem z Plateau. Ta wszczepka… – pomacał się po głowie, jakby istotnie mógł ją wyczuć przez czaszkę – uległa zniszczeniu.

– Nie. Atak poszedł po Plateau: wyczyszczono Pola. Siatka konekcyjna została. I mylisz się: korzystałeś z Plateau przez całe miesiące. Teraz po prostu zrobisz to po raz pierwszy świadomie. Patrz na mnie! Zrobisz to! Gdy tylko wyjdziemy na czyste.

– Dajże spokój, dziewczyno, ja takich -

– Poddajesz się? Rezygnujesz?

– Co? Nie, po prostu -

– No? No?

– Jak miałbym to zrobić?- wycedził, już na tyle przytomny, by wzbudzić w sobie zimny gniew. – No powiedz.

Mam go, skonstatowała, i odstąpiła od fotela. Teraz dopiero naprawdę ścisnął ją lęk – bo w istocie nie posiadała tej pewności: że siatka na mózgu Zamoyskie-

go wciąż jest sprawna; że zachowała się struktura i programy zarządzające. Pamiętała tylko kilka zdań komentarza poczynionych przez ojca d propos skutków ubocznych zamachów. Na dodatek sama nigdy nie korzystała bezpośrednio z Plateau. Dysponowała jedynie informacjami z drugiej ręki.

Adamowi jednak prezentowała twarz eksperta.

– Istnieje kilkanaście standardowych, najbardziej popularnych makr aktywizacji, silnie ukorzenionych w kulturze – jak zakorzenione są makra savoir-vivre'u: uścisk ręki, pocałunek dłoni, ukłon. Ponieważ twoja siatka została położona w innym celu, mocno wątpliwe, by seminkluzja uznała za niezbędne grzebać w narzędziowni interfejsu. Zakładam, że pozostał stary default. Tak, masz rację, to wszystko się nawarstwia. Pokażę ci mudry wywoławcze makr. Potem – to już zależy, jakie Pola przypisano twojej siatce. Prawdopodobnie wejdziesz na łąki Gnosis. Przejmie cię SI odźwierna. Ona zajmie się wszystkim. Nawet nie poczujesz. Zrozumiałeś? Zrozumiałeś?

Uśmiechnął się tylko.

– No co? – speszyła się.

– Nic – pokręcił głową. – Pokaż te mudry. Pokazała mu; a raczej – objaśniła. W większości

bowiem były to figury umysłu, nie ciała. Musiała mu zawierzyć, że wykona je prawidłowo. On wierzył jej, że prawidłowo mu je opisuje.

Ciągi skojarzeń, rytm oddechu, wyobrażenie obiektów geometrycznych, napięcie określonych mięśni, tych zazwyczaj niewykorzystywanych…

– Powtarzaj bezustannie – pouczyła go. – Nie wiemy, kiedy miniemy granicę blokady. Krzyknij, gdy wejdziesz.

Czy i teraz się uśmiechnął? Broda zakrywała. Angelika zacisnęła zęby.

– Zapiszę ci adresy, jakie wyciągnęłam z tego miodowego chłopca. Nauczysz się ich na pamięć. To długie ciągi liter. Dasz radę?

– Ty jakoś zapamiętałaś.

– Uczą mnie tego w Puermageze.

– Czego?

– Tego. Zarządzania pamięcią. Podejmowania szybkich decyzji w warunkach stresu. No już. Wykonuj!

Zrobił taką minę, że tym razem roześmiali się oboje.

W przypadku Zamoyskiego był to śmiech wręcz histeryczny. Usiłował się uspokoić – bez skutku. Wskazywał coś uniesioną ręką – ręka latała mu na wszyskie strony. Chciał złapać Angelikę za ramię – ta odbiła się i poleciała na ścianę gwiazd. Uderzył tyłem głowy o oparcie. Rechotał dalej.

Angelika przestała się śmiać tylko na moment, by wykrztusić:

– No wykonuj!

Po czym z powrotem zgięło ją wpół.

Rozpiął pasy i spadł z fotela – wprost na pociętą ścianę.

– Kar… karm… karmić…

– Co?

– Karmić go trzeba. -E?

W śmiechu zaniosło go aż na sufit.

Nawet gdy przestał już w ogóle odczuwać rozbawienie, organizm nadal przymuszał płuca i przeponę, wykrzywiał twarz… Śmiech chroniczny.

Ona uspokoiła się wcześniej.

– Co mówiłeś? – wydyszała.

– Jeśli przestanie rozpoznawać świeżą krew…

– Rozumiem.

Odepchnęła się ku przedniej ścianie. Zamoyski minął ją, wracając na fotel. Nacięła sobie palec, ale to okazało się za mało; powtórzyła cięcie nad nadgarstkiem. Wtarła na-

stępnie krew w już wypaczony materiał okładziny – spulchnił się od nowa.

– Lepiej, żebyśmy wyszli, zanim wyschną mi żyły – mruknęła.

Adam ponownie zapiął się w fotelu.

– Adresy – przypomniał.

Gdzie notes? Angelika zmarszczyła brwi. Miał go Zamoyski, ale najwyraźniej zostawił z innymi rzeczami na dole – to znaczy w Saku – to znaczy pośród jego pozostałości, gdzieś parseki za rufą Kła, w śmietniku Afryki rozpiętym na fałdach zdewastowanej czasoprzestrzeni.

Wycięła adresy w ekranie po lewej, pod Obłokiem Magellana.

Zamoyski przesunął ku środkowi tarasu kolejny stolik i ułożył na nim, symetrycznie do kamiennej tablicy obok, czarny blok kosmosu z szeregiem szarych liter komponujących się w długie a bezsensowne wyrazy.

– Więc teraz – zaczął – będę odprawiał te czary, aż

Aż co?

To była chyba krótka utrata przytomności: próbował wstać i zachwiał się. Błędnik raz twierdził jedno, raz drugie. Nieważkość! Jestem na orbicie. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Ze słabo oświetlonego korytarza wypłynęła Nina, wyraźnie czymś zmartwiona.

– Co… – jąkał się – czy ja…

Przywiózł ją tu. Ona go przywiozła. Ludzie McPhersona przywieźli ich tu oboje. Umowę podpisano; umowy nie podpisano. Tu: stacja TranxPolu. Tu: Sunblock Beta.

Powinieneś się w końcu porządnie wyspać.

Ujęła jego głowę w ciepłe dłonie, zajrzała, mu z troską w oczy.

– Pić mi się chce – szepnął, przełknąwszy ślinę. Uniósł rękę.

– Czy ja mam brodę?

– Nie, oczywiście, że nie.

– Jakieś lustro…?

– Śpij, śpij…

– Tu niewygodnie. No puść-żesz.

Spojrzał po ścianach. Żadnych zwierciadeł. Ekrany zieją gwiezdną pustką, czerń szlachetna srebrem.

Może ja wcale… Te konstelacje… Ach tak, Ursa Maior, Ursa Minor, Canes Venatici, Draco…

Dlaczego w kamieniu? Kto przy zdrowych zmysłach targa na orbitę kamień, by wprawiać weń ekrany? Imitacja, bez wątpienia. Skupił wzrok i spojrzał ponad ramieniem Niny. Jednak kamień. Co więcej – z kamienia był cały ekran, na kamieniu błyszczały gwiazdy. Droga Mleczna niczym biała żyła kreśląca wszerz blok czarnego marmuru. Blok jest spękany, lecz – chciała go powstrzymać, odepchnął ją, podszedł bliżej, dotknął – lecz te pęknięcia układają się w litery łacińskiego alfabetu, dobrze widoczne bruzdy cienia od księżycowej poświaty.

Ugięły się pod Zamoyskim nogi i na powrót zapadł w fotel. Wszystko się zmieniło. Rozglądnął się odruchowo. Po Ninie ani śladu – jeno czyjeś cichnące kroki za kolumnadą, echo spod tarasu. Na najbliższym stoliku leżał przedziwnie rzeźbiony kryształ. Spojrzał nań i nie mógł już odwrócić wzroku. Sak! Labirynty pętli przestrzennych! Angelika! Kieł! Plateau!

Najwyraźniej przywrócony został kontakt, bezpośrednie połączenie sieci nakorowej z przypisanymi Polami. Ale co ja właściwie powinienem teraz zrobić? Czy programy zarządzające Gnosis nie zorientowały się w sytuacji? Dlaczego nie wszedłem na -

Idioto! Siedzisz w Pałacu Pamięci, odcięty od świata zmysłów, i jeszcze się pytasz!

W kabinie Kła McPherson karmiła ścianę. Gdy Zamoy-ski otworzył oczy, Angelika spojrzała pytająco.

– Idę – rzekł jej, po czym podniósł się i pomaszerował za usłużnie wskazującym drogę człowiekiem w liberii w barwach McPhersonów: purpurze i czerni.

Przeszli do obszernego holu, całkowicie pustego. Od czarno-białej szachownicy posadzki strzelały szerokie klosze ostrych dźwięków. Ściany holu były tak odległe, że cień krył je prawie do samej podłogi. Sufitu nie widział Zamoy-ski w ogóle. Aleję światła wyznaczały dwa rzędy wysokich świeczników. Szli środkiem; wzrok nie sięgał jej końca.

Długo tak? Czas przecież biegnie. Po co te bajeranckie wizualizacje? Nie można się załogować od razu?

Złapał odźwiernego za ramię, zatrzymał i wyrecytował szybko adresy inkryminowanych Pól.

– Należą do właścicieli Kłów uczestniczących w porwaniu. Wiesz, komu to przekazać?

Odźwierny skinął głową.

– Skąd to opóźnienie? – dopytywał się Adam. Tamten uwolnił się z uchwytu Zamoyskiego.

– Nie ma żadnego opóźnienia. Archiwizacja została dokonana. Stahs McPherson pana oczekuje. Formalności zawsze zajmują trochę czasu w przypadku stahsów Pierwszej Tradycji.

– Ale nie będę tu ganiał w pętli jak szczur w kołowrotku – wymamrotał Adam z rozpędu. W istocie myślał już o czym innym.

Stabs McPherson pana oczekuje! I archiwizacja. Kiedy? Widzę tylko to, co pchają mi w oczy. Nie Plateau; nie zawartość Pól; nie programy zarządzające nawet. Wygaszacz ekranu raczej, tapeta desktopu, ot.

Zszedł z alei – w półmrok, w cień, w ciemność. Odźwierny go nie gonił, Adam nie słyszał jego kroków.

Doszedł do samej ściany. Co kilkadziesiąt metrów przebijały ją wąskie, wysokie szczeliny, niby strzelnice; między nimi stały posągi smoków. Szczegóły rzeźb kryły tłuste cienie.

Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Jakiś park chyba – hektary i hektary geometrycznej zieleni, ścieżki, żywopłoty, fontanny, jak okiem sięgnąć. Co dziwne, ogród był całkowicie pusty; ni żywej duszy. Kryła go bezgwiezdna czerń zamkniętego kosmosu, którą Zamoyski dobrze pamiętał z Sol-Portu. Noc? Lecz tu, w ogrodach, jest jasno jak w dzień. Uniósł wzrok i zamrugał, oślepiony. Tam, na wysokościach, szybowały ogniste ptaki. Trudno nawet rozpoznać dokładny kształt kreatur, oczy łzawią, gdy obrócone wprost ku nim. Białe sylwetki rozmywały się w akwarelowe kałuże.

Ciekawe, skąd wyciągnęli ten konstrukt zmysłowy? Czy ma on coś symbolizować? Czy też jest czysto przypadkowy – odruchowe przepięcie z odległych Pól?

Kroki – a jednak. Odwrócił się.

Odźwierny, zgięty w półukłonie, wskazywał drzwi obok. Ponieważ Zamoyski ich przedtem nie zauważył, przypuszczał, że to jakieś nowe połączenie.

Zignorowawszy zaproszenie, sam wskazał odźwiernemu przestrzenie za oknem.

– Tak właściwie… gdzie jesteśmy?

– Dom Cesarski. – A kiedy Adam nie reagował, dodał: – Plateau.

– Domena publiczna?

– W pewnym sensie. To są komnaty Gnosis. A Plateau HS jako takie należy do Cesarza; tym bardziej Dom i Ogrody. To znaczy – w pewnym sensie. Czy mam objaśnić status prawny?

– Dopuszczacie jakieś interakcje? Jeśli na przykład chciałbym się z kimś spotkać…

– Tu znajdują się tłumy, panie Zamoyski, miliony; ale pan ich nie widzi, bo Plateau jest inkluzją Słowińskiego.

– Że jak…?

– Tędy proszę – odźwierny obrócił się ku drzwiom. Zamoyski podszedł, otworzył. Schody. Wąskie, prowadzące wzwyż, zakończone kolejnymi drzwiami.

Brał po trzy stopnie na raz i u szczytu potknął się, przewrócił. Upadł bardzo nieszczęśliwie, uderzając kręgosłup – prąd przeszedł przez wszystkie nerwy i Zamoyski wstał jakiś rozbity, nie do końca panujący nad ciałem.

Uniósł rękę, nacisnął klamkę.

Drzwi prowadziły do głównego holu zamku, w Farstone. Za sobą miał schody do piwnicy, po prawej – szerokie wyjście na taras, po lewej – wysokiego, rudobrodego sekretarza Judasa McPhersona, Patricka Gheorga.

– Proszę – Patrick wskazał ku tarasowi. – Zastał pan stahsa McPhersona przy śniadaniu.

– Czy -

– Nasze inkluzje sporządziły już pełny Czyściec.

– Co…? Ale czy informacja -

– To już nie ma znaczenia. Sprawy toczą się swoim własnym rytmem. Proszę.

Wyszli na słońce.

Zapamiętał Farstone z wesela córki Judasa i teraz trawnik przed zamkiem wydał mu się absurdalnie wielki i pu-

sty, przestrzeń do wypełnienia, pole dla pamięci: tu tańczyli, tam uderzył głową o pień i stracił przytomność… Tylko niebo i słońce, one były te same.

I może ten półuśmiech Judasa McPhersona, lekkie wygięcie warg, nie szydercze, nie kpiące, nie mające na celu poniżenia interlokutora – lecz mimo wszystko umieszczające go w kontekście wasalnym. Zamoyski jest przecież tego samego wzrostu, co Judas, chyba nawet wyższy – jednak podchodząc, czuje się jakby wspinał się do tronu, zadzierał głowę ku monarsze. A przecież na dodatek Judas siedzi, nie powstał na powitanie Adama. Je śniadanie przy stole ustawionym w rogu tarasu, poza tym pustym. (A tu, o, tu McPherson został zabity).

Patrick Gheorg podsunął Zamoyskiemu krzesło. Adam usiadł. Sekretarz skinął Judasowi, po czym odszedł.

Zostali sami. McPherson smarował bułkę masłem, słońce strzelało od jasnej stali noża ostrymi refleksami. Stahs nawet nie podniósł wzroku na Zamoyskiego i ten musiał na własną rękę szukać stosownej konwencji zachowania. Ostatecznie zdecydował się na wymuszoną jowialność. Ułożył sobie serwetę na kolanach, przysunął zastawę, sięgnął po dzbanek. Śniadanie było skomponowane na modłę kontynentalną, żadnych puddingów, których Zamoyski nie znosił. Do niedosłodzonej kawy dolał mleka; parowała w porannym chłodzie. Adam go jakoś nie czuł. Zapewne zbyt wiele adrenaliny.

– Proszę jej przekazać… Zamoyski uniósł głowę znad talerza. -Tak?

McPherson pomasował kciukiem policzek pod lewym okiem.

– To dobra dziewczyna, prawda? Dziwne pytanie z ust ojca.

– Powiedzmy… zdecydowana – Adam wykonał dyplomatyczny unik.

– Zdecydowana? – uśmiechnął się Judas. – Rzeczywiście, zdążyłem się przekonać. Więc takie jest pańskie pierwsze wrażenie…

– Co mam jej przekazać? McPherson machnął ręką.

– Nieważne. Zresztą sama panu powie.

– O czym zatem chciał pan ze mną porozmawiać? Mam panu opowiedzieć całą historię? Ile pan wie?

– Dosyć dużo. Zaraz dostanę szczegółowe analizy po drenażu pańskiego Czyśćca. To więcej niż pan sam mógłby mi wyznać.

– Więc właściwie cóż takiego -

– Ach, nic nie zastąpi żywej interakcji; nie nam, nie stahsom. Tak naprawdę przecież nie miałem okazji pana poznać.

Zamoyski wsłuchiwał się w słowa Judasa, szukał w jego twarzy dodatkowych sygnałów. Jak interakcja, to interakcja.

McPherson przeżuwał z demonstracyjną swobodą, spojrzeniem krążył gdzieś po blankach zamku.

– Czyżbym istotnie był tak ważny? – pokręcił głową Adam. – Przyczyna wojny i w ogóle…

– Och, pan nie jest przyczyną tej wojny. W każdym razie nie w tym znaczeniu przyczyny, jakie pan ma na myśli.

– Przepowiednia -

– Przepowiednia jak przepowiednia – skrzywił się McPherson. Sięgnął po konfitury. – Rwane echa z niepewnej przyszłości.

Zamoyski trawił to, w widoczny sposób skonfundowany.

– Mhm – zamruczał Judas siorbnąwszy gorącej kawy. – Pan sądził, że to z pana przyczyny Deformanci rzucili się na Cywilizacje?

– Nooo… nie wiem; z jakiegoś. Te wieści ze Studni, no i ewidentna korelacja w czasie -

– Ach, prawda! – Judas zamachał srebrną łyżeczką. – Powinienem był pana poinformować. Czas, no tak. Jest trzeci kwietnia. Minął prawie rok.

Zamoyski w irracjonalnym odruchu rozglądnął się po parku i murach zamkowych.

– Tam, w Saku -

– Taaak. Zirytował się.

– Niemniej ktoś uznał za opłacalne porywanie mnie z wnętrza Sol-Portu! O ile wiem, jest to atak bez precedensu. Nie posiada związku?

– Nawet wiemy, kto – uśmiechnął się McPherson. – Cesarz raczył zbadać historię tych Pól, których adresy nam przyniosłeś, oraz struktury ich dzierżawców. Chce pan pomówić ze swym porywaczem?

– Słucham?

– Cesarz ma nu w garści. – A kiedy Adam uniósł brwi: – W przenośni i dosłownie.

Tu Judas zaśmiał się, jakby dla zaakcentowania żartu, którego Zamoyski nie rozumie, nie ma prawa zrozumieć.

– Czyli jednak na coś przydały się te dane… – skonstatował Adam.

– O, bez wątpienia! Phoebe Maximillian de la Roche! Rozległ się szum, krótka seria ostrych trzasków, nad

tarasem wzburzyło się powietrze, niewysoki wir pyłu podniósł się znad posadzki i przesunął ku śniadającym. W trzy uderzenia Adamowego serca wir urósł do prawie dwóch metrów i zestalił się w postać jasnowłosego mężczyzny odzianego w białe kimono. Judas przełknął, otarł usta.

– Poznaje pan primusa phoebe'u Maximillianu de la Roche'u?

Zamoyski w milczeniu obserwował manifestację, w każdej chwili gotów poderwać się i przeskoczyć balustradę tarasu. Prymarna de la Roche'u gapiła się obojętnie w przestrzeń, znieruchomiała.

McPherson widać dostrzegł napięcie Zamoyskiego – zresztą trudno było go nie dostrzec – bo ze śmiechem pochylił się nad blatem ku Adamowi; nawet wyciągnął do niego rękę, lecz ten cofnął swoją.

– Nie ma się czego bać – wyjaśnił teatralnym szeptem Judas, wciskając przemocą Zamoyskiego w formy konfidencjonalne. – Cały nanoware należy do Cesarza; de la Roche manifestuje się, bo Cesarz wu pozwala. Wiąże nu zresztą silny protokół represyjny.

– Aresztowaliście go… nu? Judas pokiwał głową.

– Coś w tym guście.

– Całenu?

– Oho, widzę, że Angelika zdążyła pana co nieco uświadomić. Ale naprawdę, panie Zamoyski, może się pan odprężyć, nic panu nie grozi. Cóż onu mogłuby panu zrobić?

Adam niby odwrócił głowę, jednak wciąż popatrywał spode łba na phoebe'u.

– Słyszałem, że nanomancja wyrwała ci kręgosłup – mruknął do McPhersona. – Też pod Cesarzem, pod protokołami.

– Ale że prze formatowaliśmy Cesarza, o tym nie słyszałeś?

– O?

– Tak, tak. Trochę się przez ten czas zmieniło.

– Co się stało?

– Zbyt wiele spontanicznych erupcji danych na Plateau. Dysfunkcje strukturalne.

– Fiksował? Zdiagnozowaliście go? McPherson westchnął bezradnie.

– A jednak nie dosyć wyjaśniła. Widzi pan, panie Za-moyski, Ireny z wyższych rejonów Krzywej Progresu nie podlegają analizie w ramach systemów pojmowalnych przez freny niższe.

– Ze co, proszę?

– Tak, słowniki, no cóż… nie ma Kodów dla Otchłani

– dywagował Judas. – Terminów skomplikowanych, abstrakcyjnych używa się przecież właśnie dlatego, że ich precyzyjnym ekwiwalentem byłaby dopiero setka słów; a czasami i tysiąc nie wystarcza. Tak więc wtajemniczeni, dla oszczędności czasu i czystości skojarzeń, mówią do siebie, nomen omen, kodem. Ale ja nie mam czasu ani ochoty przeprowadzać teraz pana inicjacji. Niech pan je, niech pan je, bardzo proszę.

Jadł. Smaki paliły podniebienie z siłą acetylenowych ogni, kubki na języku kurczyły się pod rym atakiem. Nawet kawa

– nawet ta kawa była tu kawą podniesioną do potęgi.

– Mmm, więc w końcu dlaczego? To porwanie. I reszta. Judas skinął na phoebe'u de la Roche'u.

– Zwierzęta – splunęła prymarna.

– Mów, mów – zachęcał ją ruchem dłoni McPherson. A do Zamoyskiego, znowu szeptem, jakby phoebe istotnie nie mogłu wówczas go dosłyszeć, rzekł:

– Protokół narzuca posłuszeństwo. Powie.

– Ile pamiętasz? – spytał phoebe'u Adam.

– A w jaki sposób ty mierzysz rozmiary własnej niepamięci? – parsknęłu phoebe'u. – Głupiec.

– A jakże, głupiec – mruknął Zamoyski. – Czy pamiętasz zatem, dlaczego aż do tego stopnia pożadałuś mej głupoty?

Nie widzisz, co on robi? – syknęła prymarna Maxi-millianu. – Przecież wydrenował mnie do ostatka. Wyjął, co chciał, dodał, co chciał. Pomyśl: nawet jeśli stałum za tym zamachem, czy byłubym taku głupiu, by nie wykaso-

wać sobie natychmiast wspomnień zbrodni? Ale ty jesteś całkowicie bezbronny, nie potrafisz się przeformatować, zakłamać swojej manifestacji. I teraz dajesz mu darmo pełną symulację. Patrz! – wskazała wyprostowanym palcem McPhersona: Judas łamał właśnie chleb i nawet nie podniósł wzroku. – Słucha! Obserwuje!

Oczywiście – skinął Adam. – A ja jego.

– Ale ty nie znasz jego frenu.

Zamoyski coraz wyraźniej czuł się jak aktor, któremu w ostatniej chwili podmieniono scenariusze. Obrócił się do arystokraty.

– Czy pan mnie reprogramuje, stahs McPherson?

– Onu cię reprogramuje – Judas wycelował nóż w de la Roche'u.

– Jedno nie wyklucza drugiego – zauważył Adam. – W gruncie rzeczy wszyscy się nawzajem reprogramujemy, bezustannie.

– Ale nie świadomie – nacisnęłu phoebe – więc co to za reprogramunek? Szum statystyczny. A on usiłuje na ciebie wpłynąć z pełną premedytacją. Przeczytał wnioski z analizy modeli frenu z twojego Czyśćca i teraz realizuje sekwencję presji psychologicznej. Kłamie, oczywiście.

– Kłamie pan, stahs McPherson?

– Bez przerwy – odparł Judas.

– Moju drogu Maximillianu – pokręcił głową Zamoyski – wszak to on cię tu sprowadził; i ciebie wydrenował również, jeszcze wcześniej, jeszcze dokładniej; on i Cesarz i wszystkie policje tej waszej Cywilizacji.

– Zaiste. Rozważ, głupcze, konsekwencje obu ewentualności. Co powiedziane, to powiedziane – przedtem nie zastanawiałeś się nad tymi możliwościami, a teraz już o nich nie zapomnisz. Słowa zostały wyrzeczone – nawet jeśli kłamliwe. A tego nie wiesz. Co zatem zrobił? Przeprogramował cię.

Zamoyski przymknął oczy.

– Dosyć – szepnął.

Może i istniało wyjście z tego labiryntu, niemniej w tym momencie on go nie dostrzegał. Phoebe Maximil-lian de la Roche zrobiłu mu wodę z mózgu. Przypomniał sobie, co Angelika mówiła o „bytach postludzkich". Faktycznie, jestem głupcem. Co ja tu właściwie usiłowałem osiągnąć, wyzywając na turniej szachowy nadinteligencję XXIX wieku? Z motyką na Słońce…!

– Po co pan nu przywołał? – zapytał McPhersona.

– Sądziłem, że zechcesz wu zadać kilka pytań.

– Po co? Odpowiedzi znasz ty. Ciebie pytam.

Judas zerknął na prymarną phoebe'u. Uśmiechała się wąsko, długimi palcami poprawiając kompozycję fałd kimona.

– Won – warknął stahs, i nanomancja obróciła się w pył, ten zaś zaraz rozmył się w powietrzu do obłoku zupełnie już niewidocznych drobin.

– Pytaj.

– Do czego wu byłem potrzebny?

McPherson spojrzał w szare niebo, klasnął językiem.

– Pamiętasz tę blondynkę, którą tu znokautowałeś? -Aha.

– To również była robota de la Roche'u. W istocie sta-rału się o tym zapomnieć, ale Cesarz nu zapisał, zanim zdążyłu sobie wyciąć z pamięci te fakty. Więc trafiliśmy większą część historii spisku. Dzięki tobie, rzecz jasna; dzięki tym adresom.

– Kiedy? Przecież dopiero co -

– Licz po a-czasie. Sczytano cię, gdy tylko wszedłeś na Pola Gnosis.

Zamoyski zmarszczył brwi. Rozpaczliwie starał się nadążyć. Których pytań teraz nie zada, pozostaną już nie zadane, nie będzie drugich szans, w każdym razie nie po-

winien się ich spodziewać. Ile jeszcze miesięcy minie, zanim wrócą do Sol-Portu?

– Jeśli opieraliście się na mojej archiwizacji… skąd pewność, że to nie fałszywka?

– Powiedzmy… było mi wygodnie założyć, że to prawda.

– I ile – pięć minut…?

– Akurat usiadłem do posiłku.

– Niewiele więc zdążyli ci przekazać.

– Fakt. Opowiedz.

– Nie, nie, nie. Ja pytam. Blondynka. Dalej.

– Blondynka. Maria Archer, stahs Trzeciej Tradycji. Niegdyś… przyjaciółka moja. Przed kilkunastoma laty jeden ze Spływów przeszedł niebezpiecznie blisko jej Pól. Cesarz sprawdził: sumy kontrolne niby się zgadzały. W istocie jednak pewna otwarta niepodległa inkluzja bezkodeksowa – teraz wiemy, że skryty Horyzontalista – korzystając z chwilowego chaosu zdołała się przemycić na te Pola. W ten sposób de la Roche zyskału dostęp do archiwizacji Marii. W przeddzień ślubu Beatrice przydarzył się stahs Archer śmiertelny „wypadek". Odczytała się już z zapiekłą nienawiścią do mnie i żelaznym planem zgładzenia mi pustaka. Taka była pierwsza część intrygi Maximillianu. Ale, jak zapewne zdajesz sobie sprawę, mord ciała nie załatwia sprawy: równocześnie winnu byłu zniszczyć bądź zafałszować moje pliki archiwalne. W tym celu musiału wejść na Pola Gnosis. Zadanie ułatwiał wu jednak fakt, iż ten atak mógł już być jak najbardziej jawny. A Horyzontaliści-współ-spiskowcy z wyżyn Krzywej dostarczyli wu narzędzi. Weszli więc naprawdę głęboko. Diabli wiedzą, może by im się nawet udało. Ale ten wcześniejszy zamach, ten, którego, jak wiem, nie widziałeś, spowodował odruchową aktualizację mojej archiwizacji na moich prywatnych Polach. Szczęście, można powiedzieć.

– A kto był autorem pierwszego zamachu?

– Ba, tego samu biednu Maximillian nie wiedziału. Ale ja zmierzam do czego innego: że de la Roche zdołalu podczas owego szturmu transferować na swoje Pola część zawartości Pól Gnosis. Udało się potem Maximillianowu odtworzyć i odszyfrować między innymi raporty z naszej Studni Czasu. Tam wyczytatu o tobie; a zindeksowału cię wysoko już na weselu: onu również sądziłu, że stanowiłeś rezerwowy cel zamachu, drugi po mnie; że to nie był przypadek. Skonsultowału więc rzecz z innymi spiskowcami. Po tym nieudanym ataku strasznie cisnął ich czas, to już była spirala determinacji – wyliczyli sobie, że trzeba pójść na całość. Mhm, oczywiście mówię wielkimi skrótami, bo to wszystko słowińczycy i góra Krzywej.

– Skąd Sak?

– Od jakiejś inkluzji, do której chyba jeszcze nie dotarliśmy.

– Zostaliście technologicznie w tyle – pokręcił głową Zamoyski. – Niedobrze.

Wielce to rozbawiło Judasa.

– Masz na myśli Gnosis? Nie wiesz, o czym mówisz.

– O czym mówię? Oni dysponują technologią Saków, my nie.

– Nie myl kategorii: to Cywilizacja.

– Nie rozumiem.

– Nie tłumaczyła ci Angelika Praw Progresu? -Nie.

– Cóż. Uwierz mi na słowo. Nie zostaliśmy w tyle.

– „My", to znaczy kto?

– Mówiłem. Cywilizacja.

Judas spostrzegł minę Zamoyskiego. Odsunął talerz, westchnął, otarł usta.

– Widzisz, Gnosis nie jest po prostu firmą handlową, nie ma nawet na celu zarabiania pieniędzy, choć przyznaję, radzimy sobie nieźle. Gnosis jest istotnym elementem]

Umowy Fundacyjnej; bez Gnosis nie mogłaby istnieć Cywilizacja. Każdy kontakt z Deformantami i innymi Cywilizacjami musi się odbywać za naszym pośrednictwem. Każda informacja, by mogła zostać zamieszczona na publicznych Polach Plateau Cywilizacji HS, musi zostać zaakceptowana przez nas. Każda nowa technologia, zanim zostanie wdrożona w Cywilizacji, musi posiadać impri-matur Gnosis. Wszystkie badania naukowe, w szczególności Progres ku Ul, drenaże Otchłani i wyścigi inkluzji, odbywają się pod naszą kontrolą. Kontrolujemy handel idący spoza Portów. Cenzurujemy informacje o innych Progresach. Gdyby nie Gnosis, w tym dwudziestym dziewiątym wieku nie znalazłbyś, panie Zamoyski, ani jednego człowieka.

– Zaraz-zaraz, co ty właściwie -

– Ja naprawdę nie mam tu teraz czasu, żeby – Adam nie zniósłby kolejnej protekcjonalnej połajanki.

Machnął ręką.

– Nieważne – mruknął i odwrócił wzrok. – Z tego wszystkiego jednak wynika, że także akcja de la Roche'u była efektem błędnej interpretacji przecieku z przyszłości.

Stahs wyprostował wskazujący palec, świadomie wybierając pozę mentora.

– Bo tu zawsze trzeba ostrożnie z interpretacjami. Z samej natury Studni wynika cząstkowość informacji. Lecz nawet gdyby były zupełne… Wiemy przecież, że nie my jedni utrzymujemy Studnie. Nie liczę już Deformantów i innych Cywilizacji – ale wiele naszych niepodległych inkluzji zapuściło gdzieś w En-Portach Studnie Czasu. Otrzymują z nich dane, trawią je, uwzględniają w swych grach decyzyjnych. To się z kolei odbija na nas. Czternaście SI Gnosis nie robi nic innego, tylko procesuje drzewa prawdopodobieństw tego systemu wzajemnych sprzężeń „jutro- dzisiaj-jutro". Pytasz, czy jesteś przyczyną wojny? Ha!

Zamoyski dopił kawę, odchylił się na oparcie krzesła, oparł dłonie o blat.

– W jednym de la Roche miału rację: ty mnie jednak jakoś programujesz. No bo po co ta rozmowa? Nie musiałeś mi tego wszystkiego mówić. Ja też nie muszę ci niczego opowiadać: możesz pogadać z moimi symulacjami czyśćcowymi, jeśli tak to się zwie. Więc? Co takiego zyskujesz? Informację? Nie sądzę.

– Mówisz to wszystko na głos.

– Wiem. Do ciebie. Tak sobie myślę, jak to było naprawdę… – Adam wodził opuszkiem palca po krawędzi blatu. – Tak sobie myślę… Ty tymczasem, w ciągu tego roku, otrzymałeś kolejny przekaz ze Studni, Studni Gnosis, Horyzontalistów czy innej. Otrzymałeś, prawda? Wyciągnąłeś z niego wnioski i nagle postanowiłeś zyskać moją sympatię. Ale że ktoś taki jak ty nie może się po prostu zaprzyjaźnić z kimś takim jak ja… Zacząłeś od tego śniadania. Okazja zresztą sama się nadarzyła. – Zamoyski westchnął głośno tyleż z rezygnacją, co z niesmakiem. – A cała reszta to wata.

– Tak, tak, oczywiście – przytaknął z roztargnieniem Judas. – Zauważyłeś, że mówimy sobie po imieniu? – Wytarł dłonie i odsunął się od stołu. – Skoro mnie tak pięknie przejrzałeś, zapewne równie szybko wmówisz w siebie niechęć do mnie, co? Na pewno ci się uda. O, już wróciły. Chodź, chodź, nieszczęsna ofiaro mojej przyjaźni.

To straszne: Zamoyski czuł w tym momencie, że naprawdę mógłby się zaprzyjaźnić z tym mężczyzną. Chciał tego.

Słowa zostały wyrzeczone – nawet jeśli kłamliwe.

Zeszli z tarasu i ruszyli ku stajniom. Okrążyli wschodnie skrzydło, podążając brzegiem stawu. (Tu ciskałem kamienie).

McPherson szeptał w powietrze w nieznanym języku: komendy, pytania.

Konie powitały go uprzejmym „dzień dobry". Za-moyskiego obrzuciły pustymi spojrzeniami. Amazonki szczotkowały ich sierść. Czy nie powinna się tym zajmować służba? Może lubiły je szczotkować. Widział mężczyznę w roboczym ubraniu, przerzucającego widłami siano. Zapach siana był jak bukiet starego wina: ciężki, zawiesisty, zawilgacający powietrze, przesączający się zatokami do mózgu. Kiedy to… ile lat… Czy jeździłem? Woń końskiego potu. Zakręciło mu się w głowie.

– A więc to pan jest tym Adamem Zamoyskim. Nareszcie. Chyba powinniśmy… Przepraszam. – Odprowadziła swojego wierzchowca do boksu. Skarżył się sarkastycznie; uspokoiła go klepiąc po karku. Wróciwszy do Zamoyskie-go, zdjęła rękawiczki i rozpuściła włosy. Sięgały jej niżej ramion. – Angelika McPherson.

Uścisnął jej dłoń.

– Miło mi.

– Jak słyszałam, ostatnie pół roku spędziłam z panem, i to na jakichś szalonych pozaportowych wojażach.

– Z pani strony w istocie zaledwie parę dni.

– A z pana?

– Miesiąc, dwa. Ale w gruncie rzeczy też dni. Obejrzał się na Judasa. McPherson posłał mu ponad

grzbietem wierzchowca żony rozbawione spojrzenie. Rozmawiał z nią półgłosem i zaraz odwrócił głowę.

Angelika tymczasem przyglądała się badawczo Za-moyskiemu. Najwyraźniej oczekiwała bardziej zdecydowanej reakcji. Podeszła była doń wystarczająco blisko, by wymusić ją samym milczeniem.

Adam zaś ważył w myślach podejrzenia. Czy Judas wtajemniczył ją w swój plan? A może tak samo „zaprogramował"? A może – może to te podejrzenia Zamoyskiego są efektem piętrowego reprogramingu…?

– Sądziłem, że uczy się pani w Puermageze.

– Puermageze przestało być bezpieczne.

– Tak, rzeczywiście, trochę tam, mhm, podziurawili okolicę.

– Musi mi pan o mnie opowiedzieć.

Ujęła go za łokieć, pociągnęła. Przez Zamoyskiego przetoczyło się wgniatające w ziemię deja vu. Bezwolnie pozwalał się prowadzić. Przełykał gorzką ślinę. Ciało go słuchało z doskonałą uległością, poddawało się kolejnym odruchom.

Boczną klatką schodową wspięli się na drugie piętro. Nie pytał, dokąd właściwie idą. Pytał ją, co porabia. Rozwodziła się nad politycznymi niuansami sytuacji oraz pozycją Gnosis i McPhersonów; widać był to tutaj dyżurny temat towarzyskich pogaduszek.

Po drodze Zamoyski zauważył charakterystyczną płaskorzeźbę: ten sam herb i to samo motto, co w głównym holu. Teraz uderzyła go dwuznaczność owego zawołania. Unguibus et rostro. Istotnie, cała ta potęga zasadza się na szponach, zębach, kłach.

Angelika dostrzegła jego rozbawienie.

– Co?

Wskazał herb na ścianie.

– No tak – przyznała – szpan odrobinę konkwi-stadorski.

– A czy nie taka jest rola Gnosis?

– Konkwistadorów? Gnosis nikogo nie ograbia.

– Macie monopol na obce złoto. Jeśli mogę się tak wyrazić.

Niepostrzeżenie rozmowa obsunęła się z na poły żartobliwej pogawędki w dyskusję serio. Angelika zmieszała się. Nie bardzo jeszcze potrafiła odczytywać manifestację tego mężczyzny.

Bo, jak uczy ojciec Praigne, zawsze wchodzimy w interakcje tylko w i poprzez manifestacje, czy byłaby to zawia-

dywana z Plateau nanomancja, czy oryginalne ciało stahsa Pierwszej Tradycji.

– Uświadom to sobie, dziecko – mówił ojciec Praigne – to jest ciało, to nie jesteś ty. Oczywiście, to twoje ciało, przez nie odczuwasz i je dajesz odczuć. Nim się rozpoznajesz jako jednostka, ponieważ frenu zobaczyć nie można, a identyfikujemy się zawsze przez kontrast. Jednak gdyby ci je odjąć, nadal pozostałabyś Angelika McPherson. To po prostu kolejna warstwa ubrania, tylko że rzadziej wymieniana i wrażliwa na bodźce.

– Upraszcza ojciec.

– Oczywiście. Mówię. Manifestuję. Muszę upraszczać. Daję ci tylko ziarno idei. Sama musisz je zasadzić, podlewać, pielęgnować.

Nie bardzo jej to wychodziło. Popadła w dziwną hipokryzję: doskonale zdawała sobie sprawę z błahości cielesnych manifestacji innych osób – tak ją wychowano, i potrafiła patrzeć „poprzez" to, co fizyczne, podświadomie rozdzielać kształt tymczasowy i esencję bytu – a jednak sama myślała o sobie jako o tej cielesnej manifestacji.

„Kto?",Ja". I obraz pod powiekami: opalona dziewczyna o długich kończynach, ciemne włosy przesłaniają twarz.

Pod spojrzeniem lustra jeszcze dobitniejszy: czarownica błotna, słoniobójczyni. Ikona fizycznej formy.

Aż weszła do medycznej celi Puermageze, by dokonać corocznej archiwizacji, usiadła w fotelu, jeszcze spocona po biegu od oceanu, ojciec Floo podał jej szklankę, wypiła, nanosok był chłodny, lekko kwaśny, oddała szklankę jezuicie, rozmawiali jeszcze przez chwilę, wytarła twarz w materiał T-shirtu – i wypadła, krztusząc się galaretowatą mazią, na posadzkę piwnicy pod opróżnianym z parujących cieczy zbiornikiem, naga, trzęsąca się w niekontrolowanych dreszczach. Jacyś mężczyźni próbowali ją podnieść. Przerażona, chciała uciec, odsunąć się… Podnieśli ją bez

trudu, bezsilną, nie panowała nawet nad oddechem i ruchami gałek ocznych. One zresztą pierwsze poddały się umysłowi, już po kilku sekundach. Mogła wówczas na dłużej skupić spojrzenie na poszczególnych osobach. W tym, który szedł obok i dwa kroki z przodu, wpółobrócony do niej i coś nieustannie mówiący, ze zdumieniem rozpoznała ojca. Widywała go często w telewizji w Puermageze, więc nie miała wątpliwości, kto to jest: Judas McPherson. Pod czaszką seria eksplozji: naga – okryć się – wyprostować – tato – Farstone – nie okazywać radości. Kiedy ostatnio się z nim widziała? Boże, jak dawno – miała wtedy sześć, siedem lat. To otchłań. Właściwie nic nie pamiętała. Coś jej przywiózł w prezencie – co? Słodycze, ubranie? Zabrał ją na spacer po okolicy Puermageze. Była wtedy pora deszczowa, daleko nie zaszli. Chyba płakała.

Jeden z tych, którzy ją prowadzili (cała procesja wędrowała tak w kółko między zbiornikami) przycisnął jej coś po kolei do uszu i zaczęła słyszeć.

– …z Adamem Zamoyskim, wskrzeszeńcem z dwudziestego pierwszego wieku. Ponieważ otwotzyliśmy Wojny, należy położyć krzyżyk na wszystkim, co nie było wówczas zakraftowane. Niemniej teoretycznie jest możliwe, że będziesz musiała syntezować freny. Zważywszy na powyższe, nie ma już większego sensu odsyłanie cię z powrotem do Puetmageze.

Puermageze!

– Ykch! Ykkkch! Yyyrch…!

– Powoli, powoli, już, wypluj to. Wyplułaś? Wypluj! Walnij ją który!

– Krch! Iii-ii… ileeee…? – wyjęczała, walcząc z językiem i strunami głosowymi.

– Ponad pięć miesięcy – odparł natychmiast ojciec. – Rzeczywiście, spora strata. Powinienem był nalegać na częstsze archiwizacje.

Dojrzała swe odbicie na powierzchni jednego z mijanych zbiorników. W środku unosił się rudowłosy mężczyzna z zarostem na twarzy. Zdała, sobie sprawę, że identyczna jest zawartość wszystkich zbiorników dokoła. W każdym razie drugiej Angeliki nigdzie nie dostrzegła – z wyjątkiem właśnie tej w odbiciu: pokrytej lśniącym śluzem kobiety o bardzo bladej skórze. Muszę się opalić, pomyślała. To ja zabiłam słonia, pomyślała. Cóż za żałosna manifestacja, pomyślała.

Wówczas nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz to właśnie był moment radykalnej rekonfiguracji jej frenu i rozerwania tożsamościowego przyporządkowania:

TA DZIEWCZYNA -JA

Dopiero nazajutrz, po przebudzeniu w jedwabnej pościeli dębowego łoża w przydzielonych jej apartamentach Farstone, gdy podeszła do okna i spojrzała z wysokości drugiego piętra na dziedziniec, korty i park (świeciło przez chmury blade słońce, kałuże z nocnej ulewy lśniły na drodze), wtedy dopiero pochwyciła rzecz w słowa:

– To nie ja.

Potem wyczytała, iż rzecz posiada nawet nazwę: transcendencja frenu. Dziecko przecież nie od początku kojarzy siebie ze swoim ciałem, ciało z imieniem, fren z tym, co widzi w zwierciadle. Dopiero po jakimś czasie zaczyna mówić w pierwszej osobie: „ja". A teraz następuje odwrócenie tego procesu – oderwanie „ja" od ciała, od jakiejkolwiek manifestacji. Phoebe'owie pochodzący od stahsów często przywoływali owo doświadczenie jako pierwszy bodziec popychający ich do przekroczenia Progu.

Czy ja też pójdę w górę Krzywej? – zastanawiała się w zdumieniu Angelika. Czy o to chodziło ojcu Praigne? Niemożliwe.

Ale przecież często i coraz częściej łapała się na odruchach i uczuciach, które przed odczytaniem i implementacją w nowego pustaka nie miałyby do niej w ogóle dostępu. Więc alteracja nastąpiła. Teoria to zresztą przewidywała: każdorazowe wdrukowanie struktury w mózg wnosi kolejny element niepewności, czynnik chaosu.

Zwierzała się matce:

– Teraz to już wszystko wzięte w cudzysłów. Skoro cokolwiek by się stało…

– Ee, nie przesadzaj.

– Ale tak! Naprawdę! No bo dlaczego miałoby mi zależeć? Takie wrażenie, zwłaszcza wieczorami, gdy jestem zmęczona, i tuż po przebudzeniu: cały świat na końcu bardzo długiego tunelu; patrzę przez odwróconą lunetę. Nie tylko wzrok, ale także reszta zmysłów. Albo ból. Nadwerężyłam sobie wczoraj nadgarstek podczas tenisa z Moetlem. I co?

– No? Może cię nie boli, hę?

– Taa, ty się śmiejesz. Dziękuję bardzo.

– Uraziłam cię, co? Obrażona. I jak, poczułaś natychmiast, prawda?…Doprawdy, tragizujesz infantylnie.

– Wiem, że są plusy: większy luz, zero napięcia… Ale -

– Chodź. Zabieram cię na przejażdżkę.

– Nie -

– Chodź, chodź. Jeździłaś już ze mną i dobrze ci to robiło. Konie cię lubią.

– Ach, ona.

„Ona" nawiedzała wyklute z jedwabiu sny Angeliki. Istniały szczegółowe skany wesela Beatrice (także nagrania z lotu do Puermageze) i AngeKka przeszła je całe krok w krok za sobą i, potem, za Zamoyskim.

Zamoyski wydawał się jej człowiekiem bardziej godnym litości aniżeli jakiegokolwiek innego uczucia. Ten jego pijacki wdzięk, nieporadność ruchów, toporność barczystej

sylwetki, no i sposób, w jaki reagował na jej słowa w drodze do Afryki… Widziała to wszystko jasno i wyraźnie. Z pewnością nie traktowałaby go, jak traktowała go „ona".

Teraz natomiast, twarzą w twarz z jego manifestacją… Litość była całkowicie poza zbiorem możliwych reakcji. Zamoyski wymuszał już zupełnie inną konwencję i Angelika czuła niemal fizycznie, jak się w nią zapada.

Niektóre osoby – Judas, ojciec Frenete – samą swą obecnością odkształcają przestrzeń konwencji, tak mocno, że ktokolwiek za bardzo się zbliży – nieuchronnie ulega oddziaływaniu owych supermas i skręca w wyznaczaną mu przez nie nową orbitę.

– Monopol na złoto – odparła – posiadają inkluzje otwarte. My tylko rozpaczliwie bronimy się przed klątwą Midasa.

– A ci, co się nie obronili – to kto? Deformanci? Pokręciła głową, przeskakując już po dwa stopnie.

– Progresy zredukowane do trzeciej tercji – odparła, nie oglądając się.

Popędził za nią, ale i tak zostawiła go w salonie, ledwo mignąwszy w drugich, wewnętrznych drzwiach.

– Wybaczy pan, minutka.

Okna wychodziły na tyły zamku. Jacyś ludzie ćwiczyli tam szermierkę, w większości półnadzy. Dopiero po dłuższej chwili Zamoyski spostrzegł, że walczą bronią ostrą. Był to rodzaj szpad, może rapiery. Jedno z okien pozostawało uchylone, lecz nie słyszał żadnych pokrzykiwań – tylko szczęk metalu.

Jeszcze dalej, za dziedzińcem, znajdowały się korty, kryty basen, rozległy parking; obok zakręcała droga do prywatnego lotniska. Stąd odleciałem do Puermageze. Angelika mówiła, że -

– Przepraszam. Już jestem. Napije się pan czegoś.

– Whiskey.

– Wygląda pan na trochę, mhm, sponiewieranego.

– Faktycznie, rzuca tam nami nielekko. Dziękuję. Mmm. A-a, nie: zjadłem śniadanie z pani ojcem.

Spojrzała nań dziwnie.

Ręką ze szklanką wskazał dziedziniec.

– Kto to?

– Patrick. -Mhm?

– Patrick Gheorg, moju kuzyn, McPherson.

– Który? Ten?

– Wszyscy. Układa nowe pustaki.

Zamrugał, przyglądając się im pod słońce. Fakt, byli do siebie podobni.

– Nie jest stahsem – dodała Angelika, usiadłszy w fotelu. – Czarna owca w rodzinie. Ale ojciec nu lubi. Zresztą, idealny sekretarz powinien móc się rozdwoić w potrzebie, nie sądzi pan?

– Musi to być nielicha potrzeba – mruknął Zamoyski, rzucając ostatnie spojrzenie na legion szermierzy.

– Nie da się ukryć, skomplikowana sytuacja, czas przesileń.

– No więc właśnie – sapnął, również usiadłszy; szklankę postawił na udzie. – Może mi pani wreszcie… Judas, zdaje się, taką rolę pani wyznaczył.

– Guwernantki? – uśmiechnęła się.

– Błyszczki. -O?

– Wie pani, na ryby, zarzuca się wędkę – zademonstrował – i przy haczyku -

– Pijany? Już?

– Ładna sukienka.

– Dziękuję. Patrick, z łaski swojej, sprawdź błony Pól transmisyjnych pana Zamoyskiego.

– Do kogo to było?

– Patricku Gheorgu.

Zamoyski odruchowo rozglądnął się. Parsknęła śmiechem – ale nie kpiąco; nawet jakoś sympatyczny i rozluźniający zdał mu się ten śmiech.

– Mówiłam, że nie jest stahsem.

– O co chodziło z tymi błonami?

– Sposób, w jaki korzysta pan z Plateau – Otworzyły się drzwi i do środka wpadł zdyszany trzydzie-

stokilkuletni mężczyzna w niekompletnym garniturze z białej bawełny: bez marynarki, za to w kamizelce. Rękawy jedwabnej koszuli miał podwinięte i Adam momentalnie zwrócił spojrzenie na jego prawe przedramię. Oplatał je kolorowy tatuaż: smok. Bardzo podobne stwory widział Zamoyski na sztandarach i zastawie weselnej – no i na tym herbie.

– Moetle – zmarszczyła brwi Angelika – co ci się, u diabła -

Moetle patrzył na Zamoyskiego.

– Właśnie usłyszałem. Dobrze, że zdążyłem. Musimy porozmawiać.

– To jakieś hasło, czy co? – zirytował się Adam. – Powinienem znać odzew?

Przez otwarte drzwi zajrzału Patrick Gheorg.

– Na Plateau w normie – rzuciłu, po czym cofnęłu głowę.

Zamoyski, do reszty zdezorientowany, zazezował smętnie do wnętrza prawie pustej szklanki.

– Właśnie przypomniałem sobie, że jestem alkoholikiem.

– O to mi chodzi! – zakrzyknął Moetle i podszedł do fotela Zamoyskiego. Usiłował zajrzeć mu w oczy; nie udało się. Wobec tego przykucnął i przechwycił spojrzenie przeznaczone szklance. – Pan sobie przypomniał, prawda?

– Co?

– Wszystko! Prawda?

– Moetle… – mitygowała go Angelika.

Machnął na nią ręką, nie obejrzywszy się nawet. Nie spuszczał wzroku z twarzy Zamoyskiego.

– Mogę spróbować – mruknął ten – sobie przypomnieć -

– Świetnie!

– …za pewną opłatą. Moetle'owi zrzedła mina. Angelika puściła oko do Adama.

– Pan Zamoyski zaczyna się asymilować.

Moetle poderwał się, uniósł ręce i oczy ku sufitowi, wykonał jakiś błagalny rytuał do rytmu basowego murmurando, podreptał do drzwi i z powrotem, po czym z ciężkim westchnieniem przysiadł na oparciu biedermayerow-skiej kanapy.

– Dobra – sapnął – wal.

– Mhm?

– Sumę, człowieku, wysokość tej opłaty. Zamoyski żachnął się.

– Nawet nie znam obowiązującej waluty!

– No to o ci, do cholery, chodzi?

– Och, takie tam duperele – burknął Zamoyski w szkło. – Obywatelstwo. Kawałek tego Plateau. Parę sekretów. – Zerknął w lewo. – Mogę się sam obsłużyć?

– Proszę bardzo.

Barek był zaopatrzony w trunki, o jakich nigdy nie słyszał – alkohole spod obcych słońc, z innych Portów, innych fizyk… Dłuższą chwilę strawił na lekturze etykiet. McPher-sonowie za jego plecami wymieniali monosylabiczne uwagi. Dał im czas.

Kiedy wrócił na swoje miejsce, Moetle pozorował kamienny spokój.

– To są absurdalne żądania. Wszystko, co masz w głowie, znajduje się też w twoich archiwizacjach.

– Co ja mam w głowie… – zanucił Zamoyski. – Mam te wasze fałszywki, karierę emerytowanego zdobywcy kosmosu – w ilu ja negocjacjach handlowych nie uczestniczyłem…! Fałszywki, jak mówię; ale pamiętam. Więc może oszczędź mi tych amatorskich blefów i przeskocz od razu trzy stopnie wyżej? Gdybyś miał dostęp do tamtych archiwizacji, nie byłoby tej rozmowy. Kombinujesz prywatnie, za plecami Judasa. Płać.

Angelika przeniosła wzrok z Adama na Moetle'a.

– Twój serw.

– Za plecami Judasa! – parsknął Moetle. – Dobre sobie! Słyszałuś, Patrick?

– Aha! – zakrzyknęłu Pacrick Gheorg McPherson z korytarza obok.

– Zbyt wiele sobie wyobrażasz. To nie jest żaden spisek wewnątrzfamilijny. Ja po prostu muszę wiedzieć.

– Co?

– To, co mi wtedy powiedziałeś.

– Kiedy?

– Więc nie pamiętasz, tak?

– Nigdy wcześniej nie widziałem cię na oczy – zarzekł się Zamoyski i pociągnął głębszego.

Moetle wskazał na jego szklankę.

– Upiłem cię. Upiłem cię w trupa. To wiem od twojej nadzorczej SI. Filtrowała cię; złamałem protokół Soydena.

– Ją pytaj, co powiedziałem. Pokręcił głową.

– Niestety. Sam to z niej wymazałem.

Zamoyski przybrał minę rozczarowanego kretyna. Nic nie rzekł, gapił się tylko tępo na MoetleJa, ręka instynktownie kolebała szklanką z alkoholem.

Angelika zaczęła się śmiać. Był to ten sam śmiech – wysoce zaraźliwy, z głębi przepony – który tam, w Kle, trzymał ich oboje przed długie minuty w żelaznym uścisku.

To już nie deja vu, pomyślał Adam, to schizofrenia rzeczywistości.

– Niesamowici jesteście – wykrztusiła wreszcie. – Dobraliście się jak w korcu maku.

– Ta, trzech takich jak nas dwu nie ma ani jednego.

– Co za problem – mruknął Zamoyski – bierzemy pustaki, włączamy kopiowanie, i siup.

Śmiała się dalej.

– No już – klepnęła wreszcie Moetle'a w plecy – wyspowiadaj mu się ze swojej głupoty.

Ten zaklął tylko.

– A niezgłębiona ona jako morze – zakończyła An-gelika na wysokiej nucie, po czym zwróciła się do Zamoy-skiego. – Uważał, że go Judas nie docenia, że go lekceważy, że mógłby stać w Gnosis wyżej. Słowem: Szekspir korporacyjny. No i usłyszał, biedny dureń, o zagadce „Wol-szczana" i dźgnęła go ostroga ambicji. Pokaże, co warta! Gdzie zawiodły wszystkie inkluzje Gnosis, on da radę! Co, nie tak było? Moetle? Puszczałeś nosem testosterono-we bańki.

– Siostra, uważasz, cioteczna – zwierzył się Adamowi Moetle. – Czy też prababka, zależy, jak liczyć. Zna mnie ledwo od pół roku, a opowiada mi moje sny, zanim jeszcze sam je prześnię.

– Kobiety – przytaknął mu Zamoyski – to systemy o wyższej złożoności: one nas łatwo analizują; my ich – nie potrafimy.

– Wyżyny Krzywej – kiwał głową Moetle. Angelika przysłuchiwała się im z jawną fascynacją.

– Jak dzieci, jak dzieci, no jak mali chłopcy pod schodami…

Ale w tym momencie Moetle McPherson i Adam Zamoyski byli już starymi kumplami. Tylko wymienili spojrzenia.

– W każdym razie – podjęła – zabrał się za ciebie ostro. I najwyraźniej czegoś się dowiedział, bo wziął na własny kredyt trójzębowca i odleciał z Sol-Portu. No i słuch po nim zaginął: żadnego ruchu na jego Polach od bodaj roku. I teraz go gryzie: jaką to śmiercią był umarł?

Zamoyski z komicznym zdumieniem przyjrzał się pod światło złocistej cieczy.

– Zaiste, wielka a tajemna jego moc.

– To nie tylko alkohol – parsknął Moetle. – Alkohol to była przykrywka SI, ja tam wykombinowałem coś innego. Gdyby to była kwestia jedynie odpowiedniej stymulacji chemicznej… Jak sądzisz, czemu bez przerwy chodziłeś na rauszu, podkręcony, jedną nogą w delirce?

– Prawda – przytaknęła Angelika. – To są meandry kognitywistyki. Możesz mieć na Plateau pełną archiwizację, ale to jeszcze nie daje ci dostępu do wszystkich informacji zawartych w sczytanym umyśle. Puścisz go w czasie, prze-procesujesz we wszelkich możliwych warunkach i masz pełny Czyściec: kompletny modelunek frenu i pamięci. On ci pokaże prawdopodobny behawior delikwenta. Ale też zawsze jedynie do marginesu jakiegoś procenta, promila. Zawsze pozostaje coś pod horyzontem duszy. Dobrze mówię, Moetle?

– No ale teraz słyszę, że sobie przypomniał!

– Noo – zawahał się Zamoyski – tamtej naszej rozmowy na pewno nie.

– Nieważne. Co się udało raz…

– Popraw mnie, jeśli się mylę – Zamoyski wycelował palec w McPhersona. – Ty jesteś z archiwizacji wcześniejszej. Więc nie ma żadnej gwarancji, że drugi raz twoje rozumowanie poszłoby tą samą ścieżką. Poza tym… co tak naprawdę kryje się za tą ciekawością? Mhm? Poleciałbyś tam raz jeszcze? Niee; sekretarz Judasa słucha. Zatem? Jaka korzyść? Tak się zastanawiam… Co ty tu robisz w Far-

stone, Moetle? Czyżby kara? No bo jesteś stahsem, prawda? Ohoho, nie rób takiej miny! Przecież widzę: tatuś przesunął cię do rezerwy, a ty teraz na powrót usiłujesz wkupić się w łaski, udowodnić przydatność. No więc wkup się wpierw w moje i fundnij mi obywatelstwo.

– Jaki cwany.

– Dziękuję.

– Trochę popił i prawdziwy Sherlock Holmes. A może mnie nie stać na wykup obywatelstwa?

– E-tam. Było cię stać na trzy Kły.

– Sam mówiłeś, że się nie znasz na współczesnym rynku.

– To także kupuję: wiedzę. Angelika pochyliła się ku niemu.

– Ale naprawdę – przypomnisz sobie? – spytała już poważnie, bez uśmiechu.

Na takie dictum mógł tylko wzruszyć ramionami i odwrócić wzrok. Czy sobie przypomni? Przeszuka Pałac i może znajdzie; są duże szansę. Z drugiej strony – i tego nie zamierzał już mówić na głos – był prawie pewien, że ta cała sprawa nie ma większego znaczenia, albo też Judas zna już odpowiedź na pytania Moetle'a. Jedno z dwojga, a prędzej to drugie – bo podczas śniadania szef Gnosis nie zająknął się o tej tajemnicy ani słowem.

Swego czasu Judas pozostawał co prawda chyba autentycznie zainteresowany losami „Wolszczana". Po cóż innego trzymał był tu Zamoyskiego? Po co kładł mu siatkę na korę, przydzielał seminkluzję, szpikował pod przykrywką alkoholizmu modulatorami świadomości? Potem wszakże odesłał do Puermageze. No ale może po wiadomości ze Studni i po zamachu (zamachach!) nie miał wyjścia. W każdym razie o transakcji Adama z Moetle'em dowie się w tym samym momencie, w którym zostanie ona zawarta. A pewnie jeszcze wcześniej; najpewniej – już wie.

– Cóż – mruknął Zamoyski – nie żądam zapłaty z góry.

– A ty, wariacie – Angelika zwróciła się do Moetle'a

– nie chcesz chyba rzeczywiście lecieć tam po raz drugi?

– Daj spokój, Wojny wszędzie wokół nas…

– No właśnie – wtrącił się Zamoyski – co z tymi Wojnami? Jeśli my zostaliśmy pochwyceni przez Deformantów zaraz po wyjściu z Sol-Portu, a na Deformantów z kolei runęły Wojny – to gdzie my, ja, gdzie ja teraz się znajduję względem Sol-Portu? W którą stronę on zmierza? Jeśli będę znał wasz kurs od momentu położenia blokady Plateau, może was jakoś dogonię. Co?

Wymienili niewesołe spojrzenia. Nie wróżyło to nic dobrego. Adam skinął dłonią, żeby powiedzieli na głos, pochylił się ku nim.

– Mhm, to i tak nic by nie dało – mruknął wreszcie Moetle. – Sol-Port nie otwiera się od pierwszych ataków Deformantów. Czyli już siódmy miesiąc. Pełna izolacja. Tu akurat Rada ma rację: nie możemy ryzykować. Zresztą wszystkie Porty Cywilizacji przyjęły taką taktykę. Wojny na zewnątrz, my wewnątrz. Jesteśmy w końcu samowystarczalni. Trzeba przeczekać.

– No pięknie! – prychnął Zamoyski.

Odstawił szklankę, wstał. Podszedł do okna. Nadal się pojedynkowali, chociaż było ich już chyba trochę mniej – Patricków Gheorgów McPhersonów.

– Patrick! – zawołał.

Sekretarz Judasa pojawiłu się w progu.

– Cesarz przejął te Pola, prawda? – spytał nu Adam.

– Te, które wskazałem.

– Oczywiście.

– Kto je ma teraz w zarządzie? Czy jak to się nazywa…

– Oficjum. -Hę?

– Organ śledczo-represyjny Loży.

– Niech będzie. I co to Oficjum – swoją drogą, skąd wy bierzecie te nazwy? – co to Oficjum włożyło na Pola Kła? Jaki jest plan jego lotu?

– O ile wiem, bardzo prosty: wyciągnąć was poza zasięg Wojen i rozpędzić do relatywistycznej, aż się wszystko uspokoi. Wtedy przyjmie was najbliższy Port.

– Rzeczywiście, proste. Jakieś przewidywania co do daty Wielkiego Uspokojenia?

– Toczą się rozmowy.

– Rozmowy?

– Między stronami konfliktu.

– A właściwie jaki byl casus belli?

Patrick zapadłu się z westchnieniem w jeden z foteli. Zamoyski przymknął okno i przysiadł na parapecie, by mieć ich wszyskich na oku.

– No? – nacisnął.

– A jak zwykle zaczynają się wojny? – skrzywiła się Angelika. – Sprzeczne doniesienia, wzajemne oskarżenia. Oni nas obwiniają o kradzież paru tysięcy Kłów – idiotyczne oskarżenie; my mamy pretensje o ten atak d la Pearl Harbour -

– Jenu pytałem – Zamoyski wskazał Patricku. Patrick odpowiedziału, tyle że nie na to pytanie.

– Stahs Judas McPherson został poinformowany o przedstawionej panu przez stahsa Moetle'a McPhersona propozycji i oświadcza, iż jest gotów sam zapłacić taką cenę za informacje o celu wyprawy stahsa Moetle'a,

– No to już jest chamstwo! – warknął Moetle i wybiegł z pokoju.

Adam odprowadził go wzrokiem.

– Zrobił mu na złość? Angelika wzruszyła ramionami.

– Ma w tym jakiś cel, to na pewno. Patrick podrapału się w grzbiet nosa.

– Nieraz się przekonałum, że ludzie demonizują inteligencję Judasa. Na litość boską, to stahs. Siłą rzeczy kieruje się raczej intuicją. Mogło mu po prostu nagle przyjść do głowy; przypomniał sobie i wysunął propozycję. No więc jak będzie?

– Powinienem podpisać jakąś umowę?

– Nie trzeba. Cesarz słucha. Ale jeśli nalega pan na formę pisemną… bardzo to sobie cenimy.

– Nie. Zgadzam się.

– Okay.

Czas jakiś milczeli. Angelika obserwowała Zamoyskiego spod dłoni, o którą oparła czoło (siedziała dokładnie na przeciwko okna). Patrick Gheorg masowału leniwie przegrodę nosową; wreszcie podniosłu się i ruszyłu do drzwi.

– Co, już? – zdziwił się Zamoyski.

– Umowa? Tak. Może pan sobie zacząć przypominać. – Sekretarz uśmiechnęłu się enigmatycznie i wyszłu.

Zostali sami, Angelika i Adam.

Na szczęście wleciała do salonu mucha. Głośno bucząc, krążyła pod sufitem, czyniąc nieregularne wypady w niższe rejony. Wodzili za nią wzrokiem.

– Wygląda więc, że niezbyt szybko się spotkamy – rzucił Zamoyski, obracając głową za owadem.

– No ale przynajmniej będzie pan wtedy obywatelem Cywilizacji.

– Miejmy nadzieję.

– Poprzednio jakoś pan sobie przypomniał.

– Moetle zabrat to „jakoś" ze sobą do grobu – rzekł Zamoyski z kwaśną miną. – Tak naprawdę wszystko potrafię sobie jakoś wytłumaczyć – porwanie, posunięcia Judasa, syna grającego przeciwko ojcu, wasze polityczne intrygi, zbieg okoliczności w postaci wybuchu gwiezdnych wojen w tak sprzyjającym dla mnie momencie – jednego tylko pojąć nie mogę: dlaczego ta nanomancja próbowała mnie

zabić, wtedy, na weselu? Nie pamiętam tego, ale zbyt wiele osób mi o tym mówiło, bym wątpił. Co, u diabła, mógłby ktoś zyskać na zlikwidowaniu mojego aktualnego ciała? Wot, zagwozdka.

– Mhm, ja, co prawda, również tego nie pamiętam… To znaczy, widziałam tylko skany. No cóż, po pierwsze należałoby sprawdzić, kiedy ostatni raz pana zarchiwizowano i jak dokładna była rejestracja danych zmysłowych. Miał pan od tego specjalną seminkluzję, więc prawdopodobnie była to archiwizacja ciągła. To by zawęziło -

– Nie, dziękuję, nie chcę jej widzieć na oczy.

– O?

Machnął ręką, żeby odpędzić od siebie temat.

Akurat przeciął tor lotu muchy – uskoczyła, zakręcając mu tuż przed twarzą. Złapał ją drugą ręką. Szamotała się w dłoni.

– Jasny piorun! Rzeczywiście, alkohol mnie podszlifo-wał. Z takim refleksem mógłbym bronić karne ze słuchu.

– To zawsze tak w nieprzymulanych manifestacjach nanomatycznych.

– Hę?

– Widzi pan – Angelika aż pochyliła się ku niemu. – Widzi pan, ciało reaguje po nerwowodach, impuls idzie od mózgu. Głowa – nerwy – ręka – ruch. I w drugą stronę, i korekta, i zwrotna, pik-pik, setne sekundy się kumulują. Ale nanomancja jest zawiadywana z Plateau, w tym samym plancku informacja o ruchu trafia do karku manifestacji i do dłoni, opóźnienia nie do końca są symulowane. To trochę dziwne uczucie, ale można się przyzwyczaić.

– Rzeczywiście – rzekł wolno Zamoyski, przysunąwszy do ucha pięść z muchą – miałem takie zabawne wrażenie…

– Właśnie.

– Ale ja sądziłem, że znajduję się na Plateau.

– Słucham?

– Że to wirtualna symulacja. Konstrukt Farstone na Polach Judasa. Dałbym sobie głowę uciąć, że… – powtarzał bezradnie. – Wszedłem przecież… No wszedłem…

Przypomniał sobie swój strach na pojawienie się manifestacji de la Roche'u, i jak go w końcu pokonał: przekonując się, że to wszystko i tak VR. Zdawało mu się nawet, ze to właśnie sugerował Judas. Nic panu me grozi. Cóż onu mogłuby panu zrobić?

Otóż nieprawda. Ale czy to znaczy, że jednak powienien był się bać…?

– Nie-nie-nie – kręciła głową Angelika. – To naprawdę Farstone. I jest pan tu obecny jak najbardziej materialnie. Chociaż transmisja idzie oczywiście przez Plateau – bo jakże inaczej?

Drugą ręką pomacał się po twarzy, brodzie, dotknął koszuli, zmiął nogawkę spodni.

– To wszystko – to są nanomaty…?

– Tak. W pana manifestacji. Przysunął sobie dłoń do oczu.

– Widzę żyły pod skórą! Czuję przepływ krwi! Ciepło ciała.

– Patrick, zdejmij mu symulację komplementarną. – Po czym zwróciła się do Adama: – A zapach? Czy czuje pan teraz zapach?

Bzzz-zz, zz-tz, mucha przy uchu. Za oknem szczękały rapiery. Przełknięta whiskey wciąż jeszcze grzała gardło.

– Może już lepiej wezmę się do roboty – mruknął. Od stawu wiał silny wiatr, wierzby szumiały głośno.

Wskoczył na taras. Nie zacisnąłem tej dłoni, myślał. Mucha uleciała na wolność, gdy rozpadałem się w chmurę drobnego pyłu. Powinienem był się pożegnać z Angelika. Niezależnie od intencji Judasa, jest to dziewczyna warta zainteresowania. W każdym razie ta z Sol-Portu – ta z Kła bowiem

najwyraźniej zaczęła się pod presją sytuacji formatować w jakieś pokręcone -

Rapier wyszedł mu bokiem, pięć cali zakrwawionej stali. Zabójca zaraz go wyszarpnął i natarł ponownie.

Zamoyski zatoczy! się na stolik z paryską fotografią,

Patrick Gheorg McPherson wykonału klasyczną pale-strę, chybiając nerki Adama o dwa palce. Wrzeszcząc z bólu, Zamoyski skoczył za kolumnę.

Ujrzał trzech następnych Gheorgów nadbiegających od stawu, ostrza rapierów lśniły w srebrnym blasku Księżyca.

5. Wojny

Krzywa Progresu (Krzywa Remy'ego) Krzywa na wykresie obrazującym zależność inteligencji (oś pionowa) od stopnia wykorzystania stałych warunków wszechświata (oś pozioma), zaczynając od środowiskowej formy ewolucyjnej, aż do optimum.

U. Krzywa identyczna dla wszystkich gatunków we wszyskich możliwych wszechświatach.

L» Droga przebywana po Krzywej przez poszczególne Cywilizacje danego gatunku stanowi jego Progres. W ramach Progresu może się na Krzywej odcinać dowolna ilość Cywilizacji. Wewnętrzna stabilność Cywilizacji jest odwrotnie proporcjonalna do długości zajmowanego przez nią odcinka Krzywej. U. Każdy Progres osuwa się w kierunku szczytu Krzywej, ku Ul.

Na osi Przystosowania wyróżnia się dwa Progi, dzielące realizacje gatunkowe na trzy tercje. Pierwszy Próg jest Progiem Autokreacji. Drugi Próg jest Progiem Meta-Fizyki.

Do pierwszej tercji należą zatem środowiskowe realizacje gatunkowe; do drugiej – formy poewolucyjne (aż do Komputera Ostatecznego); do trzeciej – inkluzje logiczne (aż do Inkluzji Ultymatywnej).

Deformacja

Pozaprogresowe realizacje frenu. W Modelu Remy'ego: wszystkie linie ewolucyjne nie zmierzające ku Ul.

„Multitezaurus" (Subkod HS)


Schizofrenia!

– Nie ma was! – krzyczał na nich.

Biegli dalej – a tenu pierwszu cofału właśnie rękę do ciosu.

Otwórz oczy! Wyjdź z Pałacu! Zapomnij!

Tłupp! Walnął szczytem czaszki o sufit kabiny Kła. Zamroczyło go.

Jeszcze nie do końca świadomy otoczenia, zareagował w sposób stosowny dla ciążenia Farstone (lub Pałacu) – i w efekcie odbił się od bocznej ściany. Zamrugał, nie wierząc własnym oczom. Z odległości dwóch cali szczerzyłu się bowiem z niej, wielku jak posąg Stalina, Patrick Gheorg McPherson.

W odruchu już niemal paniki odepchnął się Zamoyski wstecz, ku fotelowi. Nie mógł oderwać wzroku od ekranu z uspokajająco uśmiechniętum Patrickum – najpierw więc fotel wymacał, fotel i ciało na nim. Angelika nie zareagowała na dotyk, nie odezwała się. Wtedy spojrzał. Była nieprzytomna. Z pociętych nadgarstków sączyła się krew. W lewej dłoni wciąż ściskała nóż. Karmiła Kieł do końca.

– Niech pan przewiąże jej rany – odezwału się Patrick przez głośniki. – Gdyby nie nieważkość -

– Wiem – warknął Zamoyski.

Zerknął na ekran po przeciwnej stronie. Gwiazdy rozjeżdżały się na boki, ściągnięte w osobliwe fałdy – gwiazdy, gwiazd światło. Lecieli, i to ze sporą prędkością.

Kabina musiała być jednak wyposażona w kamery, wcześniej wyłączone, bo Patrick najwyraźniej przechwydłu spojrzenie Zamoyskiego – i podczas gdy Adam opatrywał Angelikę, onu mówiłu:

– Nieważkość, bo nie możemy marnować paliwa dla silników manewrowych. To nie Port, lecz pojedynczy Kieł. W siodle fali qFTL jego prędkość pozostaje bardzo mała, a przyspieszenie zerowe. Jak teraz.

– Dokąd lecimy?

– Nie wiem.

– Co?

– Po odcięciu od Plateau nie jestem w stanie -

– Znowu nas odcięło?!

– Tak. Znajdujemy się pod blokadą.

– Pięknie. Ale zanim to się stało -

– Lecieliśmy do Creytona-113. To czarna dziura, wystarczająco daleko. Weszlibyśmy tam w kieszeń temporal-ną. Lecz teraz staram się tylko uciec jak najdalej od Wojen. To na ekranie – to symulacja. W układzie zewnętrznym poruszamy się bowiem szybciej od światła i od rufy nie dochodzą żadne informacje, natomiast te z dziobu – z przesunięciem zależnym od kąta, pod jakim -

– Rozumiem.

Nie rozumiał nic. Przed chwilą {ale czy istotnie była to jedynie chwila…?) pytał w Farstone, kto wejdzie na Pola Kła, i tenu samu Patrick Gheorg odparłu mu, że Oficjum. Teraz patrzy – i czyja morda w interfejsie? P. G.

Na dodatek ta blokada. Czyżby Wojny nas ścigały?

No i skąd, do kurwy nędzy, wzięłu się sekretarz Judasa w moim Pałacu Pamięci?! Toż to Dickowski obłęd, istny Palmer Eldritch: otworzę toaletę i wyjdzie tysiąc małych

Gheorgów.

Właśnie – toaleta. Mam szczać do śluzy? Temu Kłu brakuje podstawowego wyposażenia. Przełknął ślinę. Gardło suche, prawie zrogowaciałe. Kiedy ostatnio pił? Jego nanomatyczna manifestacja – owszem; ale on, Zamoyski, jego ciało, pustak biologiczny? Manierki diabli wzięli, podobnie jak wszystko, co podczas startu Smaugowego balonu nie było przywiązane do ich ubrań, poupychane w kieszeniach. Więc ani wody, ani prowiantu.

Obwiązawszy oddartymi rękawami koszuli Angeliki jej nadgarstki, mocniej przypiął nieprzytomną dziewczynę do fotela. Nóż schował.

– Siedzisz na wewnętrznych komputerach Kła, tak? – zagadnął Patricku.

Zgadza się.

– Jesteś programem Oficjum.

– Wszyscyśmy programami.

– Program Oficjum, ale widzę gębę McPhersonu.

– Ta nakładka frenu została wybrana jako optymalna do komunikacji z panem i stahs Angeliką. Phoebe McPher-son samu zaproponowału swój fren.

– Kto? – pogubił się Zamoyski.

– Patrick Gheorg McPherson.

Zamoyski kręcił głową. Zbyt wiele zbiegów okoliczności: cud, paranoja lub piątek trzynastego.

– Priorytety – warknął.

– Bezpieczne przetransportowanie obojga do któregokolwiek z Portów Cywilizacji HS, gdy stanie się możliwe ich otwarcie.

– Przetransportowanie mnie czy jej?

– Powiedziałum: obojga.

– Ale w sytuacji kryzysu? Koniecznego wyboru?

– Pana.

Zatem miał rację: Judas łgał! Sam Zamoyski, Zamoy-skiego pamięć – była dla kogoś ważna. Z pewnością dla Oficjum.

– Nasz status?

– Precyzyjniej, proszę.

Rzeczywiście, bez Plateau raczej tępe tu AL

– Gdybym wydał ci rozkaz…

– Zależy jaki.

– Aha! Czyli furtka jest.

– Zawsze chętnie przyjmuję rozsądne sugestie, zwłaszcza w warunkach tak ograniczonych mocy obliczeniowych.

Formułka zdała się Zamoyskiemu pustosłowiem: aby móc wybrać z rozwiązań A i B sensowniej sze, sam program musiałby być już na tyle inteligentny, by móc je zanalizować

dalej niż sugerujący je, a zatem na diabła mu w ogóle podobne sugestie? Co prawda zawsze łatwiej rzecz skrytykować, niż wymyśleć Najcenniejsze jest to, czego nie sposób zalgorytmizować: wyobraźnia.

Sugestie… Kij nu w oko.

Czego więc powinienem sobie raczej życzyć? Żeby oka-zału się mniej czy bardziej inteligentnum ode mnie?

– Potrafisz chyba obliczyć, ile wytrzyma człowiek bez pożywienia i wody? Że już nie wspomnę o takim szczególe jak tlen – bo mamy tu chyba zapasy powietrza? Ogniwa utleniające? Cokolwiek? Mhm?

– Inkluzje Oficjum rozważyły ten problem – odparłu z rozwagą Gheorg/Oficjum i Zamoyskiemu dreszcz przeszedł po plecach: rozpoznał tę intonację. – Do Creytona powinniśmy dotrzeć w ciągu trzydziestu ośmiu k-godzin. Nawet zważywszy na utratę krwi pana i stahs McPherson -

– Chciałuś powiedzieć – przerwał nu Zamoyski – powinniśmy byli tam dotrzeć. Samu twierdzisz, że po odcięciu od Plateau nie wiesz nawet, w którą stronę lecimy. Swoją drogą, zastanawiam się, jak to możliwe. Przecież chyba pamiętasz, gdzie celowałuś.

– To nie ma znaczenia. Mogliśmy zostać w dowolny sposób skraftowani przez operatory zewnętrzne. Na przykład Wojen. Docierające do nas promieniowanie może być fałszywym odbiciem z wewnętrznych pętli Portu, w którym gonimy w kółko na naszej fali FTL.

– Więc czemu, u diabła, nie zejdziesz z tej fali i nie sprawdzisz, co naprawdę się dzieje?

– Bo teraz, we własnym krafcie, jesteśmy przynajmniej chronieni przed bezpośrednimi zagrożeniami. Proszę zresztą zauważyć, iż w każdej chwili możemy wyjść spod blokady Plateau i wtedy się przekonamy i tak.

Zamoyski słuchał, słuchał, i rosły w nim paranoiczne podejrzenia.

Nawet tę blokadę – fakt, iż ponownie znaleźli się w zasięgu oddziaływania Wojen – chętnie interpretował jako pośredni dowód własnego znaczenia dla potęg XXIX wieku. To na niego polowały!

Niemal w to wierzył – w takiej chwili jak ta.

– Zamierzasz zatem czekać – skwitował. – Ile?

– Symulacja oparta na waszym poprzednim spotkaniu z Wojnami pokazuje obszar oddziaływania blokady. Jeśli nie zostaliśmy zdyskraftowani, powinniśmy wyjść z niego najdalej za jakieś pięć godzin.

– Aha. Jest tu gdzieś toaleta?

– Niestety. Kly nie są statkami załogowymi. Panie Zamoyski, nie ma czegoś takiego jak załogowe statki kosmiczne. Podróżuje się w Portach – tam może pan mieć wygody, jakie tylko chce.

Bo pewne jak diabli, że tu nie ma żadnych.

Adam usadowił się w kącie przy drzwiach, zgodnie z urojonym pionem, tak, żeby mieć na widoku zarówno oba ekrany, jak i Angelikę w obróconym fotelu.

Nie wyglądało to na zapaść – po prostu spała, teraz znowu młodsza o kilka lat. Przez sen układała wargi do nie wypowiadanych słów…

Z trudem wyzwolił się spod uroku, odwrócił wzrok. Spać… niezła myśl. Przespać przynajmniej te pięć godzin. Kiedy już odzyskamy połączenie z Plateau -

Zaklął cicho. Obywatelstwo jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wejść do Pałacu, znaleźć eksponat, przypomnieć sobie. Ale – ale widział przyjaźnie uśmiechniętenu Patricku Gheorgu i dłoń sama sięgała przebitego rapierem boku.

Wszelako to był już absurd tak wysoki – bać się zajrzeć do własnej pamięci, wrócić do wyobrażenia, na Boga Ojca, któż kiedy słyszał o podobnym idiotyzmie?! – że ów lęk działał na Zamoyskiego bardziej jak czerwona płachta na byka. Z czystej złości – wróciłby tam i tak.

Tym razem nie opuścił powiek; widział wnętrze Kła. lecz z każdą sekundą jego uwaga odpływała od tego widoku i ogniskowa świadomości Zamoyskiego przesuwała się do trwale wygrawerowanego w pamięci krajobrazu – krajobrazu z wierzbami, stawem, Księżycem i gładkokamien-nymi ruinami.

Zbliżał się do tarasu powoli, ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Skąd właściwie wzięli się wtedy owi szermierze? Pierwszy wyskoczył byl wprost z cienia kolumny.

Zamoyski wszedł na taras, zezując w głąb tych cieni. Dwa stoliki były przewrócone, oprawka fotografii z Du-rennem pęknięta.

Zatrzymał się na środku podkowy, jak najdalej od kolumn. Zapachy mieszały się w powietrzu, ciągnąc go jednocześnie w kilkanaście mnemosideł. Czekał. Panowała cisza. Angelika zaczęła drapać się przez sen w przedramię; na szczęście mocno zawiązał opatrunek. Wiatr był zimny, Zamoyski dostał gęsiej skórki. Roztarł ramiona. Gheorg/Ofi-cjum spoglądału z zaciekawieniem. Pomiędzy drzewami, skąd byli wybiegli, teraz tylko falowały krzewy.

Na co ja właściwie czekam? Rozglądnął się po stolikach. Na początek niech będzie ten. Raz, dwa, swąd spalonego drzewa, i trzeci krok, i wtedy męskie ramię zamknęło jego szyję w duszącym chwycie.

Zamoyski przerzucił skrytobójcę przez biodro, zahaczając stopą o jego goleń. Polecieli w eksponaty, Adam i Pa-trick Gheorg.

Klnąc na głos, poszybował aż na poranioną, pokrwawioną przednią ścianę kabiny. Znowu nie opanował odruchów.

Gheorg/Oficjum udawału, ze śledzi go z ekranu wzrokiem.

– No czego? – warknął na nienu Adam.

– Wszystko w porządku?

– Jak cholera.

– Korzysta pan z wewnętrznych przyłączy?

– Ze co?

Z programów wszczepki.

– Nie.

Tym razem wbiegł na taras. Oni już czekali, siedmiu. Wyjął pistolet maszynowy i zastrzelił ich. Dwóch ostatnich usiłowało uciec przed falangą pocisków, ukryć się – pociągnął za nimi po tarasie długą serię. Dostał wszystkich.

Gdy zmieniał magazynek, kolejnych czterech Patricków Gheorgów pomknęło zakosami od drzew. Ci już, oczywiście, wyekwipowani byli w broń palną. Posuwali się skokami, po dwóch; w tym czasie ta druga dwójka waliła pod dach willi ciężkie salwy. Zamoyski sam musiał się ukryć za kolumną.

Poczekał aż podejdą do samego tarasu. Gdy usłyszał, jak nań wskakują, wyszarpnął zębami zawleczkę i wysokim łukiem cisnął zza kolumny granat; po chwili drugi i trzeci. Wybuchy rozdzierały noc, Księżyc trząsł się na niebie. Odłamki furkotały dookoła, rozdzielane przez kamienny filar na dwa fronty burzy metalu – gdyby wystawił tam rękę, pozostałby jeno krótki kikut: kość i krew.

Przeszedł potem po ruinach willi i po okolicy, licząc zwłoki. Nie doliczył się, ale też nic dziwnego, zważywszy na stopień ich rozczłonkowania.

Zdumiał się, widząc, że jednu z Patricków Gheorgów McPhersonów żyje. Żyje – kona, rozciągnięty na schodach, czerwona ślina na rudej brodzie, posiekany korpus, dygot dłoni. Kaszlałby, gdyby miał siłę na głębszy oddech.

Adam pochylił się nad num.

– Kim jesteś?

– Giń! – szepnęłu Gheorg.

– Kim?

Zamoyski przyłożył nu do czoła gorącą lufę pistoletu.

– Nie masz prawa…

– Co?

Tamtu ledwo oddychalu, dusiłu się krwią. Zamoyski niemal przycisnął ucho do jenu warg.

– Nie zniszczysz… – Słowa cichsze od wiatru.

– Co? Czego?

– …wszechświata.

I z tą efektowną kwestią na ustach oddału ducha.

– Bogactwo mojego życia wewnętrznego doprawdy mnie zdumiewa. – Zamoyski uśmiechnął się kwaśno do Patricku na ekranie. – Przekonanie o własnej ważności doprowadziło mnie do kompleksu Boga.

Wskoczył z powrotem na taras. Nie pojawili się żadni nowi napastnicy. Nawet gdyby, chyba nie poświęciłby im uwagi. Dopiero teraz spostrzegł, co uczynił: zniszczył wszystkie eksponaty. Ich nierozpoznawalne szczątki oraz kawałki stolików walały się pośród marmurowego gruzu po całym tarasie.

Podniósł fragment jakiegoś elektronicznego urządzenia, obrócił w palcach. Przedmiot nie posiadał żadnego zapachu.

Potrząsnął głową i -

– przypomniał sobie od nowa. Księżyc, staw, wierzby, ruiny. Stał kilkanaście metrów od schodów, w tym samym miejscu, co zwykle.

Podszedł bliżej, zajrzał. Wszystko potrzaskane; trupów nie ma, lecz Pałac leży w gruzach.

Jeszcze raz. Przypomnieć sobie.

Podbiegł, spojrzał.

Ruina ruiny – szczątki.

Jeszcze raz.

To samo.

Było obywatelstwo, nie ma obywatelstwa. Szlag. Przez własną głupotę; i własne kompleksy. (Bo cóż innego?).

Do psychiatry ty idź, Zamoyski. Lecz się. Może o tym nie wiesz, ale masz duszę seryjnego samobójcy.

(- Plateau?

– Nie.

– To co on robi?)

Oprzytomniał. Angelika nieporadnie odpinała się od fotela. Wzrok utkwiony miała w Zamoyskim.

– Dobrze, już dobrze – uspokoił ją. Nadal przyglądała mu się podejrzliwie.

– Przekopiowałeś sobie z Plateau Gabinet?

– Co? Nie. To znaczy – Zamoyski wskazał na ekran po lewej – onu się przekopiowału.

– Właśnie wyjaśniałum stahs McPherson sytuację… – zaczęłu Gheorg/Oficjum.

– Minęło dziewięć miesięcy – uprzedził nu Adam, zwracając się do Angeliki. – Rozmawiałem z twoim ojcem. To była robota de la Roche'u, ten drugi zamach i porwanie. Przechwyciłu wiadomość ze Studni. Teraz wojna z Defor-mantami na pełną skalę, Porty zatrzaśnięte. Lecimy przeczekać przy czarnej dziurze. Tenu de la Roche to chyba jakuś sprzymierzeniec Deformantów, nie? Zaatakowali jenu Kły przez pomyłkę, czy jak? Zero pojęcia o waszej polityce. Co właściwie oznacza obywatelstwo?

– Judas ci je zaoferował?

– Co? Nie. Chociaż -

– Powinien był. Jezu, ale mam pragnienie…

– Okropnie się porznęłaś.

– Fakt. – Zerknęła na przewiązane strzępami koszuli ręce. – Ale, jak powiedziałeś, musiałam go karmić, dopóki nie miałam pewności, czy informacja dotarła i Cesarz zamknął Pola porywaczy. – Do Patricku zaś mruknęła kątem ust: – Mogłuś pokazać się wcześniej.

– Byłaś już nieprzytomna, stahs – rzekłu Gheorg/ /Oficjum.

Zamoyski milczał. Poruszył ten temat, zanim pomyślał, i teraz tylko przełykał ślinę przez suche gardło. Paliło go

chorobliwe gorąco; gdyby przyłożył przedramię do czoła, chybaby się sparzył. A spojrzenia odwrócić nie mógł – wówczas bowiem Angelika domyśliłaby się wszystkiego, był o tym przekonany: wystarczy drobny gest, on go zdradzi. Dziewczyna odczyta Zamoyskiego, jak on odczytał ją nad kraterem Pandemonium.

Więc pełna kontrola. Nie da poznać, że – zapomniał o niej.

Gdyby nie Wojny, jak długo zostałby w Farstone? Gdyby nie ich blokada, z Pałacu Pamięci też wróciłby do Farstone, nie do Kła. Angelika wykrwawiłaby się tu na śmierć. Zapomniał o niej.

Zaraz jednak zirytował się i odwrócił gniew od siebie. A co to, jestem jej coś winien? Skąd wyrzuty sumienia? Skąd wstyd? Zapomniałem – cóż, zdarza się. Nie było w nim intencji krzywdy.

Miał jednak świadomość, że w tym momencie fałszuje swoje uczucia.

– Angelika. -Mhm?

– Słuchaj, ja nigdy bym nie -

Co właściwie chciał powiedzieć? Zaćmiło go. Poruszył niemo ustami.

Wirujący kalejdoskop barw ściągnął jego spojrzenie w prawo: to zmieniły się gwiazdy na ekranie.

– …że padły wszystkie spirale – mówiłu Patrick/Ofi-cjum. – Kieł nie jest zdolny do dalszego kraftunku. Prawdopodobnie przeszły po nas Wojny. Znajdujemy się w odległości ponad siedmiu lat świetlnych od najbliższej publicznej gwiazdy.

Zamoyski, z głową dziwnie ciężką, z różową ćmą na oczach, rozumował powoli jak we śnie. Co za „publiczne

gwiazdy"? Czyli – istnieją także prywatne? No tak: te zamknięte w Portach. Więc wszystko, co w otwartej galaktyce… Nic dziwnego, że mieli pretensje o kradzież iluś tam parseków. Gdyby tak każdy zakraftowywał kosmos podług swojego widzimisię…

– Plateau? – pytała Angelika.

– Ciągle izolowane.

Zamoyski spostrzegł, że powoli zsuwa się po ścianie, w skos, ponad ekran z gwiazdami. Zamachał rękoma, ale nie było się czego złapać.

– Co jest?

– Zaraz skoryguję.

I faktycznie, już po chwili owo śladowe ciążenie zniknęło.

– Więc jednak mamy jeszcze jakiś napęd? – mruknął Zamoyski, z powrotem dryfując do bezpiecznego w zero-g kąta.

– Manewrowy.

Przypomniał sobie teraz przeciążenie, z jakim uciekali z Saka. No tak, napęd był – ale nawet licząc na stałe 3 g, nie mieli szans na dotarcie gdziekolwiek w rozsądnym czasie.

Angelika musiała pomyśleć to samo, bo wymieniła z Adamem długie spojrzenie, pół na pół zgroza i rozbawienie. Wydęła przy tym lewy policzek i przymrużyła lewe oko. Lecz dłonie, dłonie samowolnie sięgały opatrunków na nacięciach, palce zakrzywiały się w szpony, przenosiły drżenie z wnętrza ciała.

– Ile… – zaczęli równocześnie. Znowu spojrzenia, kwaśna cisza.

Odciętu od Plateau Gheorg/Oficjum nie wykazału się wielką domyślnością.

– Jak brzmi pytanie?

Zamoyski przeczekał – usta zaciśnięte, dłoń masująca czoło i przesłaniająca oczy.

To Angelika wypowiedziała je na głos.

– Ile czasu nam zostało?

– Około pięćdziesięciu siedmiu godzin w modelu dla obojga, stahs.

– Czym właściwie są te Wojny? – wybuchnął Zamoyski w ciszy zapadłej po tym oświadczeniu. – Rejestrujesz w pobliżu jakieś Kły? W ogóle – cokolwiek? Patrick…? Najpierw mi tłumaczyli, że nic nie izoluje od Plateau – po czym Wojny to robią. Następnie się dowiaduję, że Kly -

– Odbieram sygnał pozbawiony identyfikatora Cywilizacji – przerwału mu Gheorg/Oficjum. – Wstępna ocena odległości źródła: ćwierć miliona kilometrów.

Zamoyski wypuścił powietrze z ptuc.

– Deformanci – mruknęła Angelika.

– Po utopieniu należy poćwiartowanego na płonącym stosie rozstrzelać zatrutymi kulami – skomentował sucho Adam, przesuwając się wzdłuż ściany ku ekranowi.

McPherson parsknęła za jego plecami.

– Gdzie oni? – postukał brudnym od krwi palcem w gwiazdy. – Pokaż.

Konstelacje przesunęły się. Między ciemną mgławicą a gwiazdą potrójną pojawił się pulsujący, czerwony punkt, graficzny znacznik.

– Względna prędkość.

– Dziesięć kilometrów na sekundę w zbliżeniu, ale to głównie z Dopplera; składowa prostopadła jeszcze niepewna. Jednak na pewno minęlibyśmy się w sporej odległości.

– A ten sygnał – spytała Angelika – co to jest?

– Wezwanie pomocy. W Kodzie. Adam odruchowo obejrzał się na nią.

– To taka lingua franca Galaktyki – odpowiedziała na niezadane pytanie.

– Ze jak? – żachnął się Zamoyski. – Uniwersalny język? Międzygatunkowy? Nie wierzę! – Ale już zarzekając się tak, wiedział, że ile czyni, bo wierzyć powinien we wszystko.

– To niezupełnie jest język – uściśliłu Patrick/Ofi-cjum. – Z „nagim" Kodem nie będzie pan miał nigdy do czynienia, zawsze wyewoluowuje się stosowne interpretery: zwięzyki. Jak koloniści hodowali sobie tłumaczy języków tubylczych, inaczej niepojmowalnych: w dzieciach z tubylczej matki, ojca cywilizowanego, wychowywanych na styku kultur – w nich powstawał fren pomostowy. Do hodowli zwięzyków wystarczy Kod i procesor słowiński. Sygnał od Deformantów przyszedł w formie nieobrobionej, co może być pośrednim dowodem odcięcia ich od Plateau – ale nawet on stanowi już pewną pochodną Kodu. Naturalnie zamierzam na niego odpowiedzieć i pójść na przechwycenie, więc dowiemy się więcej.

– Co?!

Oboje obrócili się ku drugiemu ekranowi, ku twarzy Patricku Gheorgu McPhersonu.

– Proszę o kontrargumenty – rzekłu. – Słucham.

Słuchału, lecz oni – zrazu głucho milczeli, potem pokrzywili się, pomamrotali złe słowa, na koniec Angelika przyznała:

– Teraz to już wszystko jedno, wróg nie wróg. Nie zabrzmiało to optymistycznie.

Cóż więcej było do powiedzenia? Mknęli ku Deforman-tom (a właściwie nie ku nim, lecz po stycznej ku punktowi przechwycenia) z 1^, tak że fotel mieli teraz na ścianie, ekrany na bocznych, przeorientowane o 90°, zaś z sufitu leciał czerwony pył krwawej skrzepliny. Angelika z furią wy-trzepywała go sobie z włosów. W podłodze ziała dziura korytarza prowadzącego do perystaltyki śluzy.

Zajęło im to nieco ponad godzinę. Gheorg/Oficjum usłużnie wyświetliłu zegar; mogli liczyć uciekające ułamki życia.

Zamoyski liczył co innego: prawdopodobieństwo, że ta kolejna fala Wojen wyrzuciła dwie swoje ofiary tak blisko siebie. Bo przecież nie było to żadne kosmiczne skrzyżowa-

nie, środek zatłoczonego układu planetarnego. Więc? Przypadek? Nawet jeśli, to już chyba doprawdy ostatni taki w jego życiu.

Deformanci twierdzili, że, istotnie, z ich strony przypadek. Gheorg/Oficjum wymieniału z nimi informacje w Subkodzie. Streszczenia tłumaczeń przekazywału Ange-lice i Adamowi. Powoli to szło, Deformanci musieli wyhodować emulator Kodu dla stahsowego angielskiego, co poza inkluzjami Słowińskiego było prawie niewykonalne w rozsądnym a-czasie. Kod stawiał tłumaczy w sytuacji fizyków rozwiązujących równania ruchu wielu mas wolniej, aniżeli te masy się przemieszczają.

Potem, gdy w zbliżeniu ujrzeli – miast graficznego symbolu – samo źródło sygnałów, zrozumieli: to nie byli Deformanci – to byłu Deformant; jednu. Gheorg/Oficjum nawet nu spytału o pochodzenie z Progresu – ale tamtu nie wiedziału lub nie chciału zdradzić. Zresztą nie miało to znaczenia. Może pochodziłu od Homo sapiens, może nie.

– Jak to: nie ma znaczenia? Obcy albo nie Obcy!

– Doprawdy?

Rozciągału się na prawie dziesięć tysięcy kilometrów sześciennych. Najpierw, gdy jeszcze mieściłu się cału na ekranie, przypominału bardziej pleśń zarastającą próżnię – od koronki wiotkich, prawie niewidocznych nici, przez ich coraz grubsze sploty i warkocze, aż do kulistych skłę-bień, spęcznień, zrostów.

– Skoro taka forma życia jest możliwa w naszym wszechświecie, to prędzej czy później musi się ziścić.

– Równanie Drake'a operuje tak wielkimi liczbami -

– To nie ma nic wspólnego z równaniem Drake'a. To Prawo Progresu. Raz uruchomiony Progres, o ile nie zostanie ucięty przed przekroczeniem Pierwszego Progu, w skończonym czasie zrealizuje wszystkie możliwe w danym wszechświecie formy życia.

– Myślałem, że Progres zmierza prosto ku Ul…

– Ojej, no przecież nie mówię o Cywilizacjach, tylko odrywających się od Progresu Deformantach! Jeśli warunki fizyczne wszechświata otwierają jakąś niszę ekologiczną, to nie ma siły, autoewoluujący fren wpełznie i tam. I jakie wówczas znaczenie ma, z którego akurat Progresu pocho-dzii? Definiuje go ta nisza.

W miarę jak zmniejszała się skala i dostrzegali kolejne szczegóły, przeważały skojarzenia z rozszarpanym ukwia-łem, wypreparowanym układem krwionośnym – układem krwionośnym organizmu, w który uderzyła salwa szrapne-li. Nie będą w stanie nu pomóc.

Twierdziłu, że kona. Niszcząca wnętrzności Kłów fala Wojen przetoczyła się po num i to, co pozostało – był to zaiste preparat po wiwisekcji.

– Ale przecież po zaledwie kilkuset latach… Jak mogłu się tak szybko zagubić w swej ewolucji?

– Inne Progresy są starsze. Poza tym nawet jeśli pochodzi od HS – mogłu się w swym Porcie podsłowińczyć, onu, jenu przodkowie. Być może patrzysz na generację milionową. Jakie ma znaczenie, czy generacją numer jeden była bezwłosa małpa – czy homeostatyczny obłok gazu?

Deformant nie należału bowiem do gatunku przystosowanego do życia w próżni, jak to sobie Zamoyski zrazu wyobrażał. (Czy należału do jakiegokolwiek gatunku, czy też Deformantom obca była i ta kategoria?). Żyłu w Porcie – lecz Port rozpruły Wojny. Zabieg przypominał wyjęcie wnętrzności z ciała, tylko że bardziej był brutalny. A ów Port – a właściwie En-Port – subtelnie wyrzeźbiona wielokrotna pętla czasoprzestrzeni, stanowił jedyne naturalne środowisko życia Deformantu.

Więcej – Deformant samu po części byłu tym Portem; żywe analogi Kłów utrzymujące Port stanowiły jego organy. Kraftoid, mówiła Angelika. Wypełniału byłu sobą

tę kieszeń czterech wymiarów, rozpięty na niepojęcie skomplikowanej siatce Stref; poszarpany Sak to przy niej prosta autostrada. Tam i w taki sposób obracały się jenu procesy życiowe – tu natomiast widzieli tyle, ile pozostałoby z człowieka przejechanego przez walec, a następnie wyrzuconego w próżnię. Rolę walca spełniły Wojny.

Zamoyski kazał Gheorgu/Oficjum zapytać o nie Defor-mantu. Tamtu również nie wiedzialu. Twierdzilu, że w ogóle niewiele wie; że nie uczestniczy w konflikcie. Z definicji to Cywilizacje są strukturą zwartą, zorganizowaną. Defor-manci to wszechanarchia. Ci i owi mogą się skrzyknąć dla osiągnięcia jakiegoś celu – teraz najwyraźniej zachodziła taka okoliczność – lecz większość trzyma się z dala, przeważnie nawet się ze sobą nie komunikując.

– Niech ja to sobie ułożę w głowie. Czas i przestrzeń to gładka glina. Stałe fizyczne odkształcają ją tak lub owak; jedne ich kombinacje powodują takie wypaczenia, inne – inne. Bierzemy następnie garnek ciasta: życie. Wylewamy: to jest Pierwszy Próg. Ciasto pokrywa całą glinę, wypełniając każdą nierówność i szczelinę. Z którejkolwiek strony byśmy to ciasta lali, wypiecze się zawsze w tych samych kształtach, określonych przez wypaczenia gliny. Dobrze mówię?

– Aha.

Gheorg/Oficjum zapytalu nu o imię. Z podanego w transkrypcji Kodowej zbioru wybrału do tłumaczeń „Franciszka". Franciszek twierdziłu, że ma milion lat: byłu słowińczykiem. Byłu – teraz już nie jest. Teraz kona.

– A my, a ja – znajduję się przed czy za Pierwszym Progiem?

– Popatrz na Krzywą. Jej kształt jest taki sam dla każdego życia, z jakiejkolwiek niszy ewolucyjnej by startowało. Zero na osi pionowej oznacza wykształcenie frenu. Krzywa startuje spod osi i idzie przez struktury przedcywilizacyjne w cywilizacje klasyczne. W biologii Homo sapiens ten odci-

nek oddaje mniej więcej stosunek ilościowy neurogleju do neuronów w mózgu. Dalej na Krzywej mamy cyborgizacje. W lewo od nich – przypadkowe, genialne jednostki w ramach gatunku, tudzież szczytowe osiągnięcia eugeniki. W dół od cyborgizacji – protezy kompensacyjne. Idąc po Krzywej dalej w prawo, mijamy Pierwszy Próg: początek masowej, świadomej autokreacji gatunku. Pierwszą tercję, od punktu zero do Progu, w Cywilizacji Homo Sapiens wypełniają stahsowie. Rodzaj Tradycji określa stopień ich przesunięcia na Krzywej.

– Więc gdzie my się na niej znajdujemy?

– Ty i ja? Tu. – Angelika wskazała na ekranie punkt mniej więcej w połowie tercji, ponad Krzywą. – Materiał genetyczny stahsów przeszedł pewną wstępną selekcję. Co do ciebie nie mam pewności, ale to powinny być te okolice. Masz co prawda dostęp do Plateau, ale nie jesteś w stanie się nań przesiąść; na Plateau można przecież przepisać umysł małpy, psa, mrówki, ale to nie obróci ich w inkluzje logiczne. Patrz, teraz wchodzimy w drugą tercję HS: phoebe'owie. Na Krzywej mamy tu sprzęgi neuronalno-ma-szynowe. To w ogóle jest ciąg maszyn logicznych, elektronicznych, biologicznych, chemicznych, kwantowych i innych. Potem duży obszar zajmują freny odcieleśnione. Niżej znajduje się słaba AL Potem zaś dochodzimy po Krzywej do Drugiego Progu i punktem granicznym jest tu Komputer Ostateczny. A potem już meta-fizyka i ostro w górę, w inkluzje. Na osi inteligencji Remy dal skalę logarytmiczną, żeby w ogóle było coś w tym potwornym przyspieszeniu Progresu widać.

– No właśnie. Kim, u licha, jest ten Remy?

– Remy, Alphonse Casimir, dwa sto siedem, dwa sto osiemdziesiąt dziewięć, pisarz i pideocreator science ftction, twórca Teorii Konwergencji Progresów.

– Dzięki, Patrick.

– A Słowiński? Co, Angelika? Następny klasyk science ficńon?

– A, prawda. Nie, phoebe Słowiński to wybitnu meta-fizyk. Określiłu graniczne przyspieszenie czasu w inkluzji. Szybszej relatywizacji nie można wyciągnąć nawet piętrowo. Obecnie wszystkie inkluzje logiczne to inkluzje Słowińskiego.

– I Franciszek – onu byłu taką inkluzją?

– Inkluzją? Nie. Inkluzji nie rozprują żadne Wojny, inkluzje to oddzielne wszechświaty. Franciszek… cóż, to po prostu słowiński Deformant. Szum statystyczny kosmosu, życie możliwe – więc zrealizowane. Przyzwyczajaj się: istnieją tylko rzeczy logicznie sprzeczne i niesprzeczne. Pierwsze są niemożliwe, drugie – konieczne.

Wlatywali w granatowo-seledynowo-złotą sieć. Fragmenty złote to te jeszcze żywe. Gheorg/Oficjum włączyłu reflektory Kła (z zewnątrz Kieł wyglądał teraz zapewne jak wielka choina światła) i mogli podziwiać kolory. Zamoy-skiego na ten widok brało jednak obrzydzenie. Za bardzo było to wszystko organiczne, turpistyczne, nazbyt się kojarzyło ze zgnilizną – chociaż w próżni o żadnych klasycznych procesach gnilnych nie mogło być mowy. Ale skojarzenia przetaczały się przez umysł.

Jelita grubości dziesiątek i setek metrów.

Ścięgna jak zamrożone ejakulacje atramentowych cieczy.

Nerwowody jak rurociągi, którymi przepompowuje się płynne złoto.

Inne żyły, inne organy – przecięte, rozerwane, rozszarpane od wewnętrznych eksplozji; wiele ślepych zakończeń, skau te ryzowanych przez temperaturę bliską zeru Kelvina.

Taak, Franciszek ma wyprute flaki.

– A Deformanci?

– Deformantów masz tu wszędzie, są na połowie wykresu. Po pierwsze: schodzą z Krzywej. Po drugie: wyłamu-

ją się z Cywilizacji. Lepiej to widać na Modelu Progresów. Patrick! Dzięki.

– Wygląda jak szkielet tipi, odwrócony kieliszek.

– Każda taka Krzywa to jeden Progres: od zwierzęcia do Ul. Może się w nim mieścić nieskończona ilość Cywilizacji. Trzecia oś Modelu została wprowadzona dla zobrazowania różnic międzygatunkowych. Progresy startują zatem z punktów znacznie od siebie oddalonych, by zbiec się w otoczeniu Komputera Ostatecznego i potem piąć się ciasną wiązką omal pionowo do Ul.

– Franciszek -

– Gdzieś tutaj. Druga, trzecia tercja, trudno powiedzieć. Konału, lecz jenu konanie było tych samych rozmiarów,

identycznie rozciągnięte. Lata, mówiłu, stulecia. Organ po organie, mózg po mózgu, w miarę jak wyrównywać będzie swą temperaturę z zewnętrzem – zgaśnie, jak gasną gwiazdy, równie powoli i równie nieuchronnie.

Nadal wzywału pomocy. Nawet założywszy, iż blokada Plateau utrzyma się w nieskończoność, istniała dla Franciszku szansa ratunku: idący z c krzyk w Kodzie w końcu dotrze do kogoś ze sprawnymi Kłami. Deformant zostanie ocalonu – w jakiejś szczątkowej formie. Albo właśnie dobitu.

Samodzielnie nie potrafiłu odtworzyć swoich Kłów, nie po takich zniszczeniach. Dostrzegli ich resztki, zaplątane w kilometrowe falbany tkanki. Zamoyski zrozumiał wówczas trafność nazwy – bo były to kły, półmilowe próchnicze zębiska gwiezdnego potwora, krzywe, czarne siekacze, pochłaniające światło reflektorów niemal w stu procentach. Musiał prosić Gheorgu/Oficjum o zwiększenie kontrastu ekranu.

Gheorg tymczasem zajętu byłu czym innym: targami. Franciszek mogłu być Deformantem izolacjonistycznym, nie pochodzącym z Progresu HS, lecz o Gnosis i McPher-

sonach słyszału. Zamoyski pojął oto następną prawdę: istnieje, obok stałych meta-fizyczynych i Praw Progresu, jeszcze jeden absolut: ekonomia. Nawet przy najszczęśliwszym zbiegu okoliczności doprowadzenie się do stanu sprzed Wojen będzie Franciszku kosztować fortunę. Targowalu się zatem z McPherson ostro – ile dla niej warte jest przedłużenie linii frenu jednej z jej realizacji? Sam Adam Zamoyski najwyraźniej nie został w tych negocjacjach w ogóle wspomniany. Kiedy w końcu osiągnęli kompromis, nie zrozumiał warunków; zresztą nie dopytywał się.

Widok na ekranie przestał się zmieniać. Bardzo ostrożnie manewrując (znajdowali się przecież we wnętrznościach Deformantu), Gheorg/Oficjum zrównału wektor prędkości Kła z kraftoidowym. Jednak przy całej tej ostrożności nie zdołału uniknąć zahaczenia o ciało Franciszku – aż wstrząs przeszedł przez Kieł i Adamem i Angeliką cisnęło o ścianę ciasnej kabiny.

Dopiero po chwili Zamoyski pojął, iż Gheorg/Oficjum bynajmniej nie popełniłu błędu. Wbili się w złoto i lśniąca pajęczyna zarastała teraz dziób Kła. Ujęcia z kamer umieszczonych na grocie Kła pokazywały to w niezręcznych skrótach, jelito Franciszku znajdowało się na samym skraju poła widzenia.

Zamoyski poprosił Gheorgu/Oficjum o symulację zewnętrznego ujęcia. Ujrzał wtedy wreszcie wyraźnie: jak De-formant pożera szaroniebieski Kieł, wchłania go w siebie z obsceniczną powolnością. Poczynając od rufy, od szerokiej podstawy stożka, na którą naciągnęłu fioletową błonę jamy chłonnej (a może odbytu); spod niej wylewała się pienista maź, purpurowy dżem. Aż do grotu Kła, na który nawijał się, jak na prądnicę, złoty powój, spirala zimnego ognia.

– Co onu robi…?

– Wytwarza dla nas biosferę – odparła Angeliką.

Gdy nadszedł czas, Gheorg/Oficjum otworzyłu śluzę. Zamoyski podświadomie wstrzymał oddech, ale do wnętrza kabiny wionęło chłodne, świeże powietrze.

Popłynął korytarzem aż do przegubu. Złota poświata biła zza włazu z taką mocą, że musiał mrużyć oczy. Franciszek wlewału się do Kła.

Najpierw, na gorącej fali tego światła, setka ażurowych motyli o skrzydłach jak żagle; potem, skrobiąc głośno po ścianach, armia diamentowych chrabąszczy. Chrabąszcze pozostawiają za sobą chropowaty ślad w materiale Kła, wąskie ścieżki tajemnego grawerunku – którymi już podążają niebieskie pędy, tuziny lepkich wężobluszczy. Z nich rosną pąki złotej cieczy pękające w fontanny rozedrganych kropli. A w kroplach też coś żyje, porusza się.

Adamowi przypomniały się zwierzęta trawiące swą ofiarę jeszcze przed połknięciem. Rany na przedramionach, zadane przez Angelikę i przez niego samego, piekły go ostro, nie pozwalając zapomnieć o wrażliwości cielesnego opakowania – jego bioware'u, jak mówiła McPherson.

Wrócił do kabiny, przykazał Gheorgowu: – Obudź mnie, jak wyrośnie tu McDonald's – po czym zasnął; to potrafił: zasypiać w nieważkości według kaprysu woli.

Angeliką przyglądała mu się długą chwilę. Gdy spal – bardziej był podobny do Adama Zamoyskiego, jakiego zapamiętała z Farstone. Zagubiony, zmęczony, lekko przestraszony, bezbronny. Dotknęła go grzbietem dłoni, obrócił się w powietrzu. To twój pustak, Adamie Zamoyski – ale kim t y jesteś?

W istocie obudził go napór moczu na pęcherz, już bolesny. Uniósł powieki i przez ułamek sekundy nie wiedział, gdzie jest. Wisiał pod wielkim żółtym liściem, otoczony

przez dżunglę złota, granatu i czerni, skąpaną w miodowym blasku. Powietrze pachniało cynamonem. Rozbuchany barok form organicznych przywodził mu na myśl Birmańskie Ogrody Sony: spędził tam z Niną ostatnie wakacje, opalali się nago pod rododendronami, słońce wówczas – Trzask -

– przypomniał sobie sen, przypomniał sobie Narwę -

– trzask, trzask -

– już wiedział, jak zdobyć obywatelstwo. Zacisnął pięść.

– Tak – szepnął. – Tak, tak! Tymczasem jednak zwyciężała fizjologia.

Złapał się liścia, podciągnął, obrócił. Odchylona kurtyna złota ukazała pogrążoną w śnie Angelikę McPherson, unoszącą się w powietrzu w pozycji embrionalnej, z otwartymi ustami i dłońmi lekko zaciśniętymi, niczym niemowlę.

Poszybował w przeciwną stronę. Gdzieś tutaj powinien trafić na korytarz i szyb perystaltyczny – lecz nie dostrzegał nawet ścian Kła.

– Patrick! – zawołał cicho, by nie budzić dziewczyny.

– Panie Zamoyski… Obejrzał się.

Z gęstwy wysypał się rój owadów (mieniły się w locie błękitno i seledynowo), by skonfigurować się przed Adamem w postać bladego mnicha w grubym habicie. Odrzucony kaptur ukazywał jasną tonsurę, ciemne włosy stroszy-ły się w nierówny obwarzanek. Mnich wyglądał na bardzo młodego; uśmiechał się nieśmiało.

Składniki jego manifestacji były o wiele rzędów wielkości większe od cesarskich nanomatów i odnosiło się wrażenie niejakiej ziarnistości sylwetki – z pewnością nie każdy włos z osobna został tu wymodelowany i zasemblowany.

– Obawiam się, iż już nie będziecie mieli wielkiego pożytku z Patricku – rzekłu Franciszek w klasycznym angiel-

skim. – Jenu hardware, procesory Kła, mhm, okazały się niezbyt odporne na modyfikacje, jakich zmuszonu byłum dokonać.

Zamoyski rozejrzał się dokoła.

– Zbyt duże to wszystko, zbyt duże – mruknął. – Rozmontowałeś… rozmonfowaluś wnętrze Kła?

– Rozmontowałum… powiedzmy. Ale proszę się nie martwić. Najprawdopodobniej nie będę musiału gościć was tak długo, jak się pierwotnie spodziewaliśmy; dlatego też zaniechałum syntezy anabiozerów. Wkrótce powinien się ktoś zjawić.

Łączność? – spytał szybko Zamoyski. – Plateau?

– Owszem. To znaczy – moje.

– Co znaczy: twoje?

– Ach. Tak. Zostałum poinformowany o pańskiej przypadłości – westchnęłu Franciszek. – Plateau to nie Ul, istnieje ich wiele, wszystkie słowińskie i w optimum Transu. Każdy Progres, każda Cywilizacja ma swoje. My korzystamy z tysięcy Plateau, chociażby jako środków łączności, forów handlowych. I gdy tylko odzyskałum dostęp do jednego z Plateau, w które jestem wtajemniczonu, upubliczniłum informację o naszym położeniu. Najwyraźniej blokada jest selektywna, część Wykresu Thieviego została już odkryta, część nie.

– Skontaktowałuś się z Gnosis?

– Nie wątpię, że informacja dotarła i do nich. Wszelako kiedy mówiłum o niedługiej gościnie, miałum na myśli jedynie fakt, iż nie będzie ona trwała dziesięciolecia k-cza-su. Śmiem bowiem zakładać, że wasza Cywilizacja sama jest w poważnych kłopotach. Ratunek może nie nadejść aż tak szybko.

– No tak: zamknęli wszystkie Porty.

– Mhmm… – mnich okazał jeszcze większe zmieszanie. – Miałum na myśli nieco większe kłopoty…

– Cholera, rzeczywiście – rozespany Zamoyski potarł kark. – Te Wojny! Jeśli one niszczą po drodze mechanizmy wszystkich Kłów, to Porty zostały otwarte przemocą. No ale – kalkulował szybko – to powinno umożliwić Cywilizacji wysłanie po nas trójzębowca z Kłów trzymanych dotąd w Portach. Chyba że tak kiepsko stoją ze sprzętem, a ta wojna z Deformantami… to jest… chciałem powiedzieć…

Obudź się wreszcie i przestań myśleć na głos, durniu! Znajdujesz się we wnętrznościach jednu z nich. Skąd wiesz, po której naprawdę jest stronie?

Franciszek pokręciłu głową. Sięgnęłu za siebie, schwy-ciłu czarną lianę, rozerwału ją, ścisnęłu. Wypłynął z niej przezroczysty płyn. Powoli uformował się w drgającą bańkę. Franciszek ujęłu ją delikatnie w dłonie, po czym rozło-żyłu szeroko ramiona; powtórzyłu gest w pionie. W powietrzu lśnił teraz półprzeźroczysty owal cieczy, lepka błona. Manifestacja Deformantu przesunęła ją w bok.

Pod takim kątem ujrzał Zamoyski na owym ekranie czarną głębię kosmosu z milionem gwiezdnych cekinów, układających się w poprzek błony w Mleczną Drogę.

– To jest to, co stąd widzimy – rzekł mnich. – Ale to tylko światło. Tego już nie ma.

– Słucham?

– Tysiące lat będziemy jeszcze mogli podziwiać boski gobelin naszej galaktyki; lecz jej samej już nie ma. Wojny wyrwały się na wolność i przeszły od ramienia do ramienia. Każda drobina materii większa od cząsteczki wody została skollapsowana. Dotyczy to także wszystkich Kłów, które nie szły na kraftfali. Nie ma już Mlecznej Drogi – jest tylko mgławica czarnych dziur. Większość z nich zdążyła zresztą wyparować. Struktura grawitacyjna i moment pędu zostały zachowane – lecz teraz już tylko ciemność obraca się wokół ciemności. Wojny zaś – Wojny walczą dalej. Szukał pan urynału, panie Zamoyski? Tędy proszę. Tamten kwiat.

6. Plateau

SUZEREN

Fren spontanicznych przepływów informacji/energii w Bloku.

Pierwsza i jedyna inteligencja meta-fizyczna.

„Blok"

Hipoteza meta-fizyczna, ujmująca jako konkretny byt zbiór wszystkich istniejących Plateau.

U. Byt o wątpliwym statusie ontologicznym.

Na Wykresie Thieviego: (n-2)-bryła zawierająca Plateau optymalne.

„Multitezaurus" (Subkod HS)

Wszystko to były owoce; nawet wgryzając się w nie do bólu szczęki i czując na języku smak mięsa, nie ośmielał się myśleć o nich jako o mięsie. Wszak spożywałby wówczas ciało Franciszku. Jadł zatem owoce.


Angelika zdecydowanie nie przejawiała podobnych oporów.

– Mhm, dobre, cholera. A to?

I pytała Deformantu o kolejne jenu organy.

W końcu odrywała kawałki i zjadała nie pytając – po trochu wszystkiego, co wpadło jej w rękę.

Czasami z obrzydzeniem wypluwała.

Skojarzenia Zamoyskiego były inne: wyżeramy wu wnętrzności; my: pasożyty, inteligentne tasiemce.

Lecz jeść musiał. Byle nie myśleć, jedząc, co je.

– Smaug mi tłumaczył, ale to wydaje się nie trzymać kupy. Czym właściwie są te Wojny?

McPherson, unosząc się w powietrzu w pozycji lotosu tuż pod srebrzystą bańką wody, za którą falowały fosforyzujące liany-żyły, wsysała płynne złoto przez wpółzadśnięte wargi.

– Mhmmmm, w tym rzecz, że właśnie nikt nie wie. Gdyby było wiadomo, można byłoby je po prostu zaprojektować i stworzyć. W sumie to tak samo jak z otwartymi inkluzjami i Ul, jak z technologiami Otchłani: nie wiemy, dokąd zmierzamy, dopóki tam nie dotrzemy -

– Okay, okay, już łapię. Zmarszczyła brwi.

– Nie pojmuję, czemu się na mnie obrażasz. Sam pytasz, a potem -

Przepraszam – burknął.

– Masz, to cię przytka.

Skrzywił się, ale nic już nie powiedział. Złoto smakowało jak ciepły sok pomarańczowy. Wyciągnął rękę, by z kolei schwycić się sieci korzennej i podciągnąć ku wodzie, obmyć się w niej z płyn-złota rozle-

wającego się po skórze i wiążącego kończyny, ameba o mięśniach z napięcia powierzchniowego… Miast tego spadł.

Ciało (które pamięta) zareagowało szybciej niż umysł. Upadł bowiem już w przyklęku, z podparciem. Mimo wszystko stłukł boleśnie kość przedramienia o wysoki pod-

łokietnik fotela.

Sycząc przekleństwa, uniósł głowę. Salon Angeliki pogrążony był w półmroku. Za oknami wychodzącymi na dziedziniec stała noc – bezgwiezdna, oczywiście. Natomiast przez uchylone drzwi z korytarza wciskała się chmura żółtego blasku, szybko rozpraszanego ponad dywanem. Prawie widział, jak to ciężkie światło rozbija się w powietrzu na coraz mniejsze cząstki, które potem wsiąkają bezgłośnie w miękką materię orientalnego kobierca. Miał w nim zanurzoną dłoń, więc czuł tę miękkość; i czuł, jak masywne światło wstępuje z podłogi, ze starożytnej tkaniny, po liniach mocy i wypełnia mu organizm, coraz ściślej, coraz gęściej, haa-aach! – a wszystko w ułamkach sekund.

Wstał, wyprostował się.

– Gheorg.

Patrick Gheorg McPherson już przestępowału próg. Drzwi zaskrzypiały przepięknie, uchylane coraz szerzej, gdy wychodziłu z tunelu światła – woskowożółtego, jakby filtrowanego przez stary pergamin.

– Stahs McPherson spotka się z tobą za kilka chwil – rzekłu ściszonym głosem.

– Gdzie Angelika?

– Śpi. – Manifestacja phoebe'u krótkim ruchem oczu wskazała ku sypialni.

Zamoyski odruchowo spojrzał na zamknięte drzwi.

Już bez słowa więcej wyszli obaj na zamkowy korytarz. Teraz ujawniło się źródło światła: rzędy rozstawionych wzdłuż ścian lichtarzy. Dziesiątki świec oddychały w nie-zgranym rytmie, blask i cień migoczące na powierzchniach

ścian i mebli; a ta srebrzysta zbroja – wydawało się, że już unosi ramię, juz obraca się jej hełm… W świetle świec wszystko drży w gorączkowym oczekiwaniu.

– Moetle? – spytał Zamoyski.

– Też dopiero co został powiadomiony. Widzisz, stahs, nie spodziewaliśmy się odnowienia połączenia, nikt nie jest w stanie przewidzieć posunięć Wojen, i -

– Co?

– Wojny -

– Coś ty powiedziału?

– Ze się nie spodziewaliśmy -

– Jestem stahsem? Otrzymałem obywatelstwo?

– Stahs McPherson ci je wykupił.

– Który?

– Stahs Judas.

– Ach, tak… – Zamoyski pokiwał głową, jakby od początku się tego spodziewał. – Można wiedzieć, co go nagle do tego skłoniło?

– O tym, jak sądzę, on sam najpełniej cię poinformuje, stahs.

– Za kilka chwil, co? – mruknął z przekąsem Zamoyski. – Ale wiecie przecież, jaka jest nasza sytuacja? Skoro Wojny załatwiły wam zewnętrzne Kły, tak czy owak musieliście się otworzyć, choćby na moment. Posłaliście po nas trójzębowiec?

– Poszły dwa Porty Uniwersalne. -Hę?

– Porty zawieszone na oktagonach kubicznych. Okta-gon do sześcianu, stahs: pięćset dwanaście Zębów. To jest minimum, jeśli mamy choć przez k-moment utrzymać Port w Czasie Słowińskiego.

– Chcecie nas podsłowińczyć…?

– Was? Skądże. Porty Uniwersalne, stahs, zawierają jedynie złapany po drodze martwy glob jako surowiec, oraz

odrobinę cesarskiego nanoware'u. Po przybyciu na miejsce i rozpoznaniu sytuacji Port przyspiesza do Słowińskiego, po czym zapuszcza inf. W ścieżce technologii militarnych jest to rozwiązanie stojące tuż pod Wojnami: ultymatywny okręt wojenny. Zanim wróg zdąży w ogóle zauważyć przybycie oktagonu kubicznego, ten wyrzyga na niego całą Cywilizację Śmierci: przez tysiąclecia Port-czasu specjalnie na te okoliczności doskonalone technologie mordu, inteligencje zniszczenia. Loża zadecydowała o wysłaniu za wami dwóch Portów Uniwersalnych.

– Na miłość boską, dlaczego…?

– Ależ proszę się nie bać, to dla waszego bezpieczeństwa i odstraszenia, mhm, konkurencji…

Zamoyski spoglądał na manifestację Patricku Gheorgu rozdarty między wściekłością, rozpaczą i totalną konfuzją. Co onu próbuje mi powiedzieć? Co właściwie się tutaj tymczasem wydarzyło?

Bo jeśli phoebe okazuje gestem, miną i słowem zmieszanie i konsternację, to nie dlatego, że naprawdę nie wie, co powiedzieć i dopiero szuka stosownych sformułowań – ale że właśnie chciału okazać zmieszanie i ja miałem je dostrzec!

– Jakiej konkurencji?

– Mogę się tylko domyślać, jakie aktualnie jest wasze położenie, stahs, niemniej -

– Jak to, nie zapisywaliście mnie, nie archiwizowaliście? Myślałem, że gdy tylko -

– Nie mamy już prawa. Jesteś obywatelem Cywilizacji.

– Ach, tak. Gheorg uniósłu rękę.

– Czy chcesz zaktulizować archiwalną kopię swego fre-nu, stahs?

Zamoyski obrzucił manifestację wrogim spojrzeniem.

– Nie – warknął.

Tamtu opuściłu rękę.

– Zatem zapis nie zostanie dokonany. To oczywiste, że wymagana jest zgoda.

Teraz już tak, i teraz już oczywiste. Zamoyski oparł się o ścianę, założył ręce na piersi. Ale te oktagony3…! Mój Boże. Im więcej się dowiadywał, tym trudniej mu było wierzyć. Z początku widział był niewiele: czysto uprzątniętą scenę, na której odgrywano przed nim bezpieczne rytuały. Ale teraz z każdym krokiem schodził coraz głębiej we wnętrzności teatru, i machiny, jakie się tam ukazywały, ogromne i skomplikowane, porażały zmysł logiki i estetyki. Skollapsowana cała materia galaktyki! Wieloparsekowe ugięcia przestrzeni! Przestrzeni i czasu – aż do prędkości ponadludzkich. Jaki właściwie jest ten Czas Słowińskiego…? No i inkluzje – inkluzje odmiennych fizyk. I prawa zmiany praw: meta-fizyka. I Deformanci, i Ul. I Wojny – czym, u diabła, są te Wojny?!

Rudobrodu sekretarz stahsa McPhersona – ciemny garnitur, jedwabny krawat, obrączka na palcu (czy byłu żona-tu/mężatu?) – stału nieruchomo, światło świec wydobywało z oczu jenu manifestacji demoniczne błyski. Przez te parę sekund, gdy Zamoyski obracał w głowie niemożliwość za niemożliwością, Gheorg na Plateau przeprocesowału zapewne kilka tysięcy żywotów. Jest phoebe'um – czy właśnie ta prędkość myśli nu skusiła? A może phoebe'um się urodziłu…?

– Słowińczyk? – zagadnął nu Adam. Gheorg skinęłu głową.

– Więc tak naprawdę żyjesz na Plateau, phoebe, a te cielesne manifestacje – to tylko ubogi interfejs, prawda? Jesteś obywatelem Cywilizacji?

– Oczywiście.

Oczywiście. Przecież jest McPhersonem. Muszę się wyzbyć podświadomej pogardy dla nie-białkowców.

– Jak to właściwie jest z płcią phoebe'ów? – zagadnął, by przerwać ciszę. – To znaczy, orientuję się, że ani żeńska, ani męska, muszę sobie zresztą bez przerwy o tym przypominać, żeby się nie pogubić w tych postplciowych deklinacjach… Dlaczego po prostu nie „to"? Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale nie rozumiem, po co te lingwistyczne wygiba-sy. Przecież -

– Ja nie jestem bezpłciowu, nie jestem aseksualnu – rzekłu sucho phoebe, spoglądając na Zamoyskiego bez mrugnięcia. – Po prostu moja seksualność całkowicie transcenduje kategorie męskości i kobiecości. Jeśli możesz dowolnie zmieniać kolor włosów, pozbyć się włosów w ogóle lub zastąpić je czymś zupełnie innym, i przyszedłeś na świat ze wszystkimi tymi potencjami – to jaki sens ma pytanie, czy jesteś blondynem, czy brunetem? Tak samo nie pytasz o płeć postseksualisty.

Dopiero teraz zapadła naprawdę krępująca cisza. Adam zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej wrócić na te kilkanaście minut do Franciszku, zamiast -

– Stahs Judas McPherson przeprasza, że musisz czekać, stahs – odezwału się Gheorg. Ton sugerował, że Gheorg kontynuuje jakąś wcześniejszą wypowiedź. Być może było tak w istocie: przecież 99% informacji docierało do nienu przez zmysły plateau'owe i tam, na Plateau, żyłu onu naprawdę. – Skoro wszakże masz chwilę czasu – nieustannie napływają na Pola Gnosis liczne zaproszenia dla stahsa Adama Zamoyskiego.

– Nikogo nie znam przecież. Może tylko ci z wesela -

– Och, ale wszyscy znają ciebie, stahs!

Zamoyski wymienił z phoebe'um znaczące spojrzenia.

– Więc to tak. Mówią o mnie – macie tu telewizję?

– Twoje nazwisko padło wielokroć podczas obrad Lóż, stahs.

– Cóż, jestem przyzwyczajony. Przeżyłem Wojny, przeżyję i sławę wszechświatową.

Znowu spojrzenie niosło więcej treści niz słowa. Phoebe, z rękoma założonymi za plecami, torsem podanym w przód, uśmiechału się porozumiewawczo.

– Kto? – spytał Zamoyski.

– Stahs Judas McPherson poleca twej uwadze wielce szanowanego specjalistę, który jest starym przyjacielem klanu i dla którego stanowisz, stahs, przedmiot badań. Poczy-tałobu sobie onu za zaszczyt, gdybyś -

– Specjalistę od czego? Kognitywistę? Udostępniliście wu zapisy mojego umysłu?

– Skądże!

– Judas chce, żebym się z num spotkał? Gheorg wzruszyłu ramionami.

– Masz czas i jeśli stać cię na tę grzeczność, stahs…

– Rozumiem, że pozostajesz teraz w kontakcie z tym specjalistą. Także phoebe?

– Tak. Zatem? Przeadresować?

Zamoyski oderwał się od ściany, wyprostował, rozglądnął po korytarzu – i wyszczerzył zęby w złym uśmiechu.

– Wal.

Oczekiwał znowu dezorientacji, a co najmniej przeorientowania zmysłów. Tymczasem przez dwa uderzenia serca stał jeszcze w zamkowym korytarzu, w napiętym bezruchu, z Gheorgum po lewej ręce -

– a z uderzeniem trzecim szedł już brzegiem błękitnej zatoki pod ogromną kulą słońca. Słońce wisiało nad głową tak nisko, że wydawało się, iż dosięgnie je mocno ciśnięty kamień.

Przesłaniało dwie trzecie nieba. Pod głęboką krzywizną słońca zdawała się uginać powierzchnia wody, miękkie fale przesuwały się po wklęsłej soczewce zatoki.

Że Zamoyski w ogóle dostrzegał tę krzywiznę… Powinien był paść z wypalonymi źrenicami. Powinien zostać spalony na popiół i plazmę.

Odruchowo skulił się i rozglądnął za cieniem. Uciekać! Tak blisko – niechby najmniejsza protuberancja… wyparuje morze, spłoną palmy, zeszkli się biały piasek.

Powietrze tymczasem było wilgotne, ledwo ciepłe, od wody płynęła chłodna bryza. Stało to w tak rażącej sprzeczności z tym, co widział – gorejąca gwiazda na wyciągnięcie ręki – że aż musiał przymknąć oczy.

I teraz winien dotrzeć do niego także zapach: morza, potu i roślinnej zgnilizny. Ale nic. Oszczędzono mu zatem ułudy symulacji komplementarnych.

W oddali ktoś śpiewał w nieznanym języku; bliżej skrzeczały ptaki.

– Stahs Zamoyski.

Szła ku niemu od szeregu altan plażowych, po ścieżce ułożonej z symetrycznych białych kamieni. Jedną ręką odgarniała spłowiałe włosy, drugą wyciągała na powitanie. Była tak mocno opalona – do głębokiej czerni sprażonych ziaren kawy – że dopiero uścisnąwszy jej dłoń, zdał sobie sprawę, iż kobieta jest zupełnie naga. Wszelako ta jej stuprocentowa opalenizna, brak włosów łonowych oraz zwierzęca swoboda ruchów – wszystko to odsuwało ją daleko poza kontekst erotyczny; nie była naga.

– Słowiński – przedstawiła się. Skłonił się nisko.

– Phoebe.

– Stahs.

Czy powinien ucałować jej dłoń?

Ujęła go pod ramię i poprowadziła ku altanom.

Adam manifestował się dotąd zawsze z wyobrażenia pochodzącego z jego frenu; stanowiło to chyba regułę oesów cywilizacyjnych. Nadal więc miał na sobie zniszczone ubranie, w którym opuścił był Puermageze; teraz jeszcze ze złotą plamą na koszuli – pamiątką po słodkich sokach Franciszku.

Dostosował rytm marszu do długiego, spokojnego kroku kobiety. Może mu się wydawało, ale czuł, że kamienie uginają się lekko pod jego stopami. Jakby się zapadał podeszwami butów w materię głazów.

– Podobno stanowię przedmiot twojego naukowego zainteresowania, phoebe.

– Być może skorzystasz na tym.

Uniósł brew. Kobieta opuściła głowę, pozwalając opaść na twarz spłowiałym włosom. Zamoyski natychmiast pomyślał o Angelice. Inny hardware, program ten sam.

– Byłubym skłonnu zapłacić za prawo swobodnych przeindeksowań twoich Pól transferowych. Ty byś tego nie odczuł, stahs, korzystałbyś z Plateau jak dotąd.

– A w jakimż to celu owe… przeindeksowania?

Nie odpowiedziała od razu. Wcześniej usiedli w cieniu. Jako że prawie całe niebo było słońcem, cień skupiał się wyłącznie w ciasnych, głęboko ukrytych węzłach, miejscach osłanianych niemal z wszystkich stron. Zamoyski z ulgą wcisnął się w pionowy kokon półmroku.

Pod palmami niewidzialne zraszacze stawiały w słońcu konstrukcje z wody i mgły. Świat migotał ziarniście, medo-strojony, skazany na kolory najostrzejsze.

Im dłużej się Zamoyski przyglądał, tym bardziej był pewien, iż owe drobiny wodne utrzymują się w powietrzu stanowczo zbyt długo, zbyt rozciągnięte są ich parabole, zbyt powolny upadek – a przecież ciążenie wcale nie było mniejsze od ziemskiego, nie czuł różnicy swym nanoma-tycznym ciałem.

– Ładnie tu.

– Dziękuję.

– Na brak słońca, co prawda, nie mogłem ostatnio narzekać…

Wyciągnąwszy przed siebie nogi, Zamoyski przeczesał palcami gęstą brodę. Kobieta siedziała z dłońmi ułożonymi

równo na udach, wyprostowana; pochwycił jej rozbawiony wzrok. Brudny awanturnik i naga westalka. No tak. Lecz co właściwie chciału mu zakomunikować swoją nagością? Już się nie łudził, że cokolwiek mogło być tu przypadkowe – widzi, co ma widzieć, słyszy, co ma słyszeć, myśli, co -

Szarpnął się za wąs, aż łzy stanęły mu w oczach.

Naga – naga, to znaczy niecywilizowana; takie jest naj-pierwsze skojarzenie. Dzikuska. Dlaczego Słowiński chcia-luby odciąć się w moich oczach od Cywilizacji HS?

– Jeśli nie będzie to nietaktem… – zamruczał Zamoy-ski. – Nie urodziłuś się phoebe'um, prawda?

– Nie, pochodzę z pierwszej tercji. Przesiadłum się z białka na Plateau, gdy tylko stało się to możliwe. Szczegóły mojej biografii – ach, ale ty nie potrafisz jeszcze korzystać z Plateau, stahs.

– Nauczę się. I właśnie zaczynam się zastanawiać… Czy ty słałuś mi zaproszenia przez cały ten czas, tylko że ja właśnie nie miałem dostępu do… Nie. McPherson cię poinformował, że wróciłem? Nie. Czy można z zewnątrz rozpoznać, co się procesuje na cudzych Polach?

– Nie.

– Nie można. Tak.

Uśmiechnęli się do siebie przez gęstą zawiesinę światłocienia.

– Jestem, z frenu i profesji, meta-fizykiem – powie-działu Słowiński. Podniostu swą manifestacją leżącą na ziemi muszlę i przycisnęłu ją do ucha manifestacji.

Adam pochylił głowę.

– Jak dla mnie, phoebe, jesteś Einsteinem dwudziestego dziewiątego wieku.

– Noo, to rzeczywiście wiele pozostało do wytłumaczenia. – Odsunęłu muszlę, westchnęłu. – Widzisz, stahs, racją istnienia inkluzji jest odmienność rządzących w nich praw. Sztuka odkraftowywania czasoprzestrzeni to sztuka

konstruowania nowych fizyk. Jak się jednak zapewne domyślasz, i tu obowiązują pewne ograniczenia.

– Prawa zmiany praw.

– Tak.

Z manierą taniego prestidigitatora potrzasnęłu konchą i podału ją Adamowi. Muszla okazała się wypełniona po brzegi niewielkimi kamieniami szlachetnymi różnych barw i rozmaicie ciętymi.

– Proszę sobie wybrać jeden. No. Jeden jedyny. Wahał się: dłoń podniesiona, palce rozchylone.

– Tym właśnie – rzekłu – tym właśnie zajmuje się meta-fizyka.

– To znaczy czym?

– Grzebaniem na ślepo w skarbach.

Czerwony rubin. Uniósł go do słońca, spojrzał. Krew zalała oczy. Taki maleńki – a jednak widać: fasety prostopadłe, kształt graniastosłupa. Wsunął go do kieszeni.

– Pytanie, jakie sobie zadajemy – riągnęłu Słowiński – brzmi następująco: co właściwie reprezentują stałe meta-fizyczne? Z jakich praw wynika owo ograniczenie zmiennej czasu, tak nieszczęśliwie ochrzczone moim nazwiskiem? Z jakich – Zakaz Thieviego? Czy inżynieria meta-fizyczna w ogóle tworzy nowe inkluzje, czy tylko wykorzystuje istniejące od zawsze?

Zamoyski potrząsnął pytająco muszlą, skarby wysypały się na piasek.

Manifestacja Słowińskienu pokręciła głową.

– Nie, nie. To – wskazała muszlę – to są te pierwsze, prymitywne skojarzenia. Nie ma przecież żadnego „większego" wszechświata, który zawierałby nasz i wszystkie inkluzje. Nie ma żadnego takiego superplastra, n-wymiarowej przestrzeni, gdzie n równa się liczbie obieralnych parametrów fizyki i każdy punkt oznacza jedną, konkretną inkluzję. To tylko abstrakcyjna symulacja: Wykres Thieviego. Wy,

stahsowie, nawet jej nie potraficie ujrzeć swymi trójwymiarowymi zmysłami, ani sobie wyobrazić trójwymiarowymi umysłami. Jeden z paradoksów Progresu: uprawianie prawdziwej meta-fizyki możliwe jest dopiero na Plateau, a nie stworzysz należącej do Plateau inkluzji bez znajomości meta-fizyki.

– Mhm, wydaje mi się, że potrafię sobie wyobrazić Wykres Thieviego. Nasz wszechświat to punkt o współrzędnych odpowiadających jego stałym fizycznym. Tak?

– Masz w umyśle definicję Wykresu Thieviego, nie sam Wykres. Podobnie rozumiesz, czym jest, na przykład, sied-miowymiarowy „sześcian", ale go nie widzisz, nie stworzysz w głowie obrazu. A przecież sam Wykres Thie-viego jest jedynie konstrukcją logiczną, modelem. I w ramach tego modelu dociekamy praw głębszych. Wnioskujemy z danych cząstkowych. Wiemy na przykład, że określony wycinek tej wyobrażonej M-przestrzeni – można nawet rzec: monolityczny blok – składa się wyłącznie z Plateau: należących do poszczególnych Cywilizacji oraz Deformantów, współczesnych i niegdysiejszych. Monoli-tyczności tego bloku domyślać się możemy z wielkiego trudu, z jakim przychodzi dziś ustanowienie jakiegokolwiek nowego Plateau. Nawet jeśli już trochę niedoskonałego pod względem prędkości procesunku czy kosztu Transu.

– Moment, czy istnieje jakaś skończona liczba -

– Ach, przepraszam, stahs. Zakaz Thieviego: dla danej kombinacji zmiennych meta-fizycznych można odciąć tylko jedną inkluzję.

Zamoyski potarł kark.

– Mhm, no ale skoro można odkraftowywać takie Saki, i En-Porty, Porty w Portach – zakładam, że podobnie jest z inkluzjami, prawda? – to otwierając inkluzję z inkluzji z inkluzji, możemy się zagnieździć w każdym Punkcie Thieviego dowolnie głęboko.

– Brawo! Właśnie odkryłeś Dowód Pruta, stahs, jeden z dwóch wyjątków od Zakazu: dla danej kombinacji zmiennych meta-fizycznych można odciąć tylko jedną inkluzję pierwszego stopnia.

– Jaki jest drugi wyjątek?

– Och, on już dotyczy fizyki uśpionej, nie będę się nad rym teraz rozwodzić, stahs. To są teorie – praktyka bowiem, inżynieria meta-fizyczna, pokazuje, iż nie ma tu wiele miejsca, wszystkie najlepsze współrzędne zostały wykorzystane. Blok posiada strukturę kryształu. No ale właśnie! – kobieta zaśmiała się, klasnęła w dłonie.

– Czy mówiąc „blok" – szepnęła konfidencjonalnie – mówię o jakimś bycie w rodzaju galaktyki, komórki nerwowej, diamentu czy chociażby atraktora – czy też jedynie tworzę wygodną nazwę dla jednego z przypadkowych zbiorów danych? To jest palma – wskazała palmę – jej pień, liście, owoce; wskazuję części, łączę je i mówię: „palma". Palma istnieje. Teraz – zakreśliła wielkim palcem lewej stopy kwadrat w piasku – mówię, że ten kawałek plaży to aracuotcha. Na czym mianowicie miałaby polegać jego aracuotchowatość? Czy istniał jako aracuotcha zanim go nazwałum? Czy istniał w ogóle inaczej niż jako kawałek plaży?

Jeszcze bardziej nachyliła się ku Zamoyskiemu, białe włosy opadły jej na oczy.

– Czy Blok istnieje, panie Zamoyski? Jak pan sądzi? A więc to test. A więc to przesłuchanie. Następnu w kolejce do drenażu mojej pamięci.

Opuścił wzrok na kwadrat w piasku.

– Spływy – mruknął. – Te tajemnicze zaburzenia Pól Plateau, losowe zniekształcenia danych.

Próbował sobie przypomnieć, co Angelika mu o Spływach mówiła. Podejrzenia Judasa… plotki… że podczas zamachów w Farstone…

Słowiński ponownie klasnęlu.

– Dobry jesteś – szepnęłu, prostując się w reakcji mimowolnego podziwu.

Nie dał się zwieść: to phoebe.

– Intuicja pierwszej klasy. – Onu kiwału głową i uś-miechału się porozumiewawczo. – Niezwykle udana implementacja; szanuj tego pustaka, stahs.

– Zamierzam.

Słowiński z westchnieniem podniosłu swą manifestację, weszłu w kurtyny wodne, zakręciłu nią na pięcie. Strząsała krople z włosów i twarzy, teraz, w kontraście, jeszcze ciemniejsza.

– Stworzyłum dla celów czysto badawczych wiele Pla-teau – mówiła przez szum wody, nie patrząc na Adama, który obracał w palcach muszlę nadal ciężką kosztownościami. – Rejestruję Spływy i analizuję korelacje.

– Istnieją jakieś?

– Teraz już tak. – Jeszcze kilka piruetów, po czym wróciła do altany, oparła się o jej ścianę. Srebrne krople sztucznej rosy gęsto inkrustowały ciemną skórę. – Z tobą, stahs Zamoyski.

Wytrzymał jej spojrzenie.

– Czyli że niby jakoś je wywołuję? – parsknął. – Te Spływy. Tak na durch przez Blok. Mhm?

Machnęła ręką, po raz pierwszy jawnie zirytowana.

– Korelacja to bardzo szeroki termin, nic nie mówi o przyczynie i skutku. Niemniej zbieżność jest niewątpliwa.

– Ach, to stąd wiedziałuś, phoebe, że wróciłem na Pla-teau. Zmiana wzoru Spływów wskazała na moje pojawienie się na Polach Gnosis.

– Tak.

– I prawo do przeindeksowywania mnie -

– Właśnie – przytaknęła. – To pozwoliłoby mi uściślić formułę i sprawdzić pewne hipotezy. Randomizowałubym

te przerzuty – i Spływy albo by zareagowały, albo nie. Ty subiektywnie niczego byś nie zauważył, stahs, indeks pomocniczy aktualizowałby adresy na bieżąco, gwarantuję pełną obsługę.

Randomizowałuby, akurat! To pozwoliłoby ci nie tylko uściślić formułę – to pozwoliłoby ci potem sterować Spływami, moju drogu phoebe Słowiński.

– Prawdę mówiąc – rzekł na głos – pojęcia nie mam, co Spływy mogłyby mieć ze mną wspólnego. No ale cóż, zazwyczaj ostatni dowiaduję się o sobie takich rzeczy… Załóżmy, że to prawda. Lecz jeszcze bardziej prowokować sytuację… dla mnie to wygląda na głupie ryzykanctwo, potrząsanie czerwoną płachtą przed bykiem.

– Ach, więc i ty uważasz, że on nie tylko istnieje, ale że

– reaguje.

– A nie?

Manifestacja Słowińskienu potarła ramiona, jakby zdjęta nagłym chłodem. Przysiadła pod ścianą altany na piętach.

Zamoyski chciał założyć nogę na nogę, powstrzymał się.

Kobieta w roztargnieniu mieszała z piaskiem rozsypane kamienie szlachetne.

– Nazywamy go Suzerenem – odezwała się wreszcie.

– Spontaniczna lub sztuczna forma kompleksowych zaburzeń Bloku. W przekroju pojedynczego Plateau jest to pozbawiony treści i celu zbiór Spływów gęstego chaosu

– podobnie jak dwuwymiarowy przekrój mózgu pokazuje tylko bezsensowne błyski na gleju i neuronach. Lecz w Bloku…

Spojrzała nań.

– Taka hipoteza – cmoknął.

– Właśnie.

Uśmiechali się do siebie w niemym porozumieniu. Sprzeczne interesy, odmienne mentalności, nierówne pozycje – a jednak: sympatia. Taka się atmosfera wytwo-

rzyła, konwencja reakcji między nimi: że nawet jeśli oszustwo, kłamstwo (bo czy mógł jewu wierzyć?), nawet jeśli cios w plecy – to też: z półuśmiechem i pewnością żartu z ust pokonanego. Nie roztrząsał już więcej, jaka to manifestacja: biologiczna, nanomatyczna, plateau'owa. Wrażenie ostatecznie zwyciężyło.

Phoebe, myślał Zamoyski, jest człowiekiem; jest człowiekiem bez wątpienia. Kimś więcej – zapewne; ale również człowiekiem, zawiera człowieczeństwo w sobie. Prawdopodobnie tak samo, jak inkluzja logiczna zawiera w sobie phoebe'u. A inkluzja ultymatywna – wszystko.

I skoro już wpadłem w świat takiego paradygmatu, muszę żyć podług niego; żyć, myśleć. W górę! Na Plateau!

Czy kontrakt ze Słowińskum dałby mi wystarczająco wiele pieniędzy na wykup własnych Pól Plateau, abym już nie polegał na oesach Gnosis, ich gościnności i ich Pa-trickach Gheorgach?

Zapytał o to manifestację.

– Ja mogę ci sprzedać cale Plateau – odparła. – Prawie tak samo dobre jak Cywilizacji Homo Sapiens.

– Zadowolą mnie Pola na jej Plateau.

– Nie ma sprawy.

– Jak długo obowiązywałaby ta umowa?

– Rzecz jest do uzgodnienia. Przede wszystkim: liczyłby się jedynie czas twojej faktycznej obecności na Plateau. Nalegałubym też na możliwość przedłużenia. Okres podstawowy: megapentyn.

– Co?

– To miara a-czasu.

– Te wszystkie zabawy czasem -

– Rozumiem. Mogą być nieco dezorientujące dla stah-sa z dwudziestego pierwszego wieku.

– Tutaj, jak sądzę – Zamoyski machnął ku niebu/sloń-cu – nie jesteśmy relatywizowani.

– Poznałbyś. Szybkość twojej percepcji i reakcji, stahs, ograniczają prawa twojej biologicznej realizacji. Gdybyś to nią znajdował się tutaj, nie jedynie manifestacją via Plateau, to co innego – fren w pustaku procesowałby równie szybko. Ale tak?

– Jednak to twój Port, phoebe?

– Gwoli ścisłości, nie jest to Port, lecz inkluzja. Odcięcie całkowite.

Zamrugał.

– No tak, to tłumaczy to cholerne słońce. Czego się w końcu spodziewać po daczy meta-fizyka, hę? Pogrzebało się trochę w regułach, prawda? Jednak chyba wygodniej byłoby spotkać się bezpośrednio na Plateau, w jakichś konstruktach zmysłowych…

– Powiedzmy, że jestem nieco -

– Co się dzieje?

– Mamy gościa. Osca.

To ostatnie skierowane było już do kolumny pyłu, która przebiła się przez kurtyny wodnej mgły i właśnie kon-figurowała się przed oczyma manifestacji Słowińskienu i Zamoyskiego w postać młodej kobiety w długim sari, z mnóstwem złotych i srebrnych bransolet na ramionach, jasnym diamentem w nozdrzu.

– Stahs Adam Zamoyski – przedstawiłu ich sobie Słowiński. – Osca Tutenchamon, niepodległa inkluzja otwarta.

Nie wiedząc, jak się powinien zachować, Zamoyski na wszelki wypadek zachował się możliwie najuprzejmiej: wstał, skłonił się, wyciągniętą rękę ujął delikatnie i ucałował.

Gdy się wyprostował, nastrój byl już inny. Obie manifestacje kobiece przeskoczyły na przeciwne bieguny beha-wioru: Słowińskienu – piorunowała Hinduskę wzrokiem; Tutenchamonu – spoglądała spod wpółopuszczonych powiek z ostentacyjną pogardą, zarówno względem phoebe'u, jak i stahsa.

Gdyby phoebe i inkluzja manifestowały się szerzej, rozpylane w powietrzu drobiny wodne chyba zamarzałyby w locie.

Coś się wydarzyło, zdał sobie sprawę Zamoyski. W tym ułamku sekundy, gdy nie patrzyłem. Bo tam, na Plateau, w inkluzjach i Portach Słowińskiego – to były godziny, dni, może lata. Może millenia.

Następna kolumna kurzu przebiła mgielne parawany. Nikt już nic nie mówił. Adam również czekał w milczeniu, cofnąwszy się tylko w cień. Rozpaczliwie usiłował sobie przypomnieć, co o obsłudze Plateau powiedzieli mu An-gelika i Gheorg. Czy gdyby teraz zawołał na głos Patricku

– informacja o wezwaniu przebiłaby się do sekretarza McPhersona w oesie Fars^one? Jakie są mudry na wyjście z Plateau? Czy Angelika w ogóle pokazała mu jakieś? Co tu się dzieje?

Powietrze tężało w mrozie siarczystej nienawiści.

Z drugiego wiru zestalił się niski Azjata w chińskiej szacie. Zamoyski rozpoznał go: to on bił przed Gheorgum czołem o posadzkę tarasu po zabójstwie Judasa. Cesarski mandaryn – czy tak?

Wszyscy patrzyli na Zamoyskiego.

– Z troski o Cywilizację – odezwała się manifestacja Tutenchamonu. – Adamie Zamoyski: nie jesteś człowiekiem. Nie jesteś człowiekiem. Nie jesteś człowiekiem.

– Słyszałem – rzekł mandaryn.

– Słyszałum – rzekła manifestacja Słowińskiego.

– Phoebe – skłoniła się manifestacja inkluzji. – Wasza Wysokość.

Po czym rozsypała się w proch i pył – rozwiał ją wiatr, zmyła sztucza rosa.

– Zabrzmiało to nieomal jak wyzwanie na pojedynek

– zaśmiał się z wysiłkiem Zamoyski.

– To było wyzwanie na pojedynek – stwierdziła manifestacja Słowińskienu i kopnęła upuszczoną muszlę aż pod palmy. Stłukła sobie przy tym stopę i teraz podskakiwała na jednej nodze, wściekła – taki na poły komiczny behawior manifestowału Adamowi i Cesarzowi.

– Stahs – zwrócił się mandaryn do Zamoyskiego – Wielka Loża chciałaby się z tobą spotkać w najbliższym dogodnym terminie. Wyrazy szacunku. Powodzenia. Cesarz będzie czuwał.

I także odszedł w niebyt.

Usiadłszy ciężko i oparłszy się o ściankę altany, Adam spojrzał z wyrzutem na ciemnoskórą kobietę.

– Litości – jęknął – toż to jakieś pieprzone kabuki. Królestwo za suflera!

– Moja wina – przyznału Słowiński. – Wpuściłum Tutenchamonu bez twojej zgody, stahs. Ale onu z góry wie-działu o tobie i przecież nigdy dotąd nie stosowału takiej taktyki; nigdy nikogo nie wyzwału. Przedstawiłu inny cel swego przybycia, okłamału mnie. Niemniej przyznaję: to moja wina.

– Przed chwilą twierdziłuś, że nie wie o mnie nikt prócz ciebie i tych z Gnosis. I co za pojedynek, do cholery?!

– Któż przeniknie myśli inkluzji…? – zadeklamowała manifestacja phoebe'u. – Któż zmierzy jenu moc? To w górę Krzywej ode mnie. Może jakieś Studnie Czasu… A pojedynek… cóż, należysz do Cywilizacji. Zarchiwizuj się przedtem; Loża by ci nie darowała, stahs. Najwyraźniej nie ja jednu dostrzegam zainteresowanie tobą Suze-rena. Ostatnio Spływy na Plateau Czterech Progresów bardzo się zintensyfikowały. A przecież i tak jesteś już osobą publiczną, stahs. Zresztą, jak słyszę, Deformantom dobrze zapłacą za twoją aktualną realizację. Tak, tak, proszę się nie dziwić, rozniosło się, musiało; trwa wyścig do twojego

pustaka. To jak, przybijemy umowę? Wezwać z powrotem Cesarza?

– Ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem! – zawołał Zamoyski z rozpaczą, chwytając się za głowę.

– To dobrze o tobie świadczy: jesteś człowiekiem. Cokolwiek by mówiłu Tutenchamon.

– O, tak, to brzmi dumnie. Człowiek! Gnój Progresu.

– Zastanowiłeś się?

– Zdajesz sobie sprawę, jak co wygląda z mojej strony?

– Domyślam się.

– No tak, zapewne robisz mi w czasie rzeczywistym te, jak im tam, modelunki frenu.

– Wy też je układacie w głowach, bez przerwy, wobec każdego swego interlokutora, stahs. Jedyna różnica jest taka, że robicie to podświadomie.

– Wy podświadomości nie posiadacie?

– Mogę mówić tylko za siebie.

– I? Uśmiechnęła się.

– Zarezerwowałum dla niej trochę Pól buforowych. Wstał.

– Muszę dać odpowiedź teraz? Manifestacja Słowińskienu rozłożyła ramiona.

– Wobec tego – w jaki sposób mogę się jeszcze z tobą porozumieć, phoebe?

– Znasz adres i klucz; przyznam ci kod dostępu.

– Rzecz w tym, że właśnie nie bardzo… Nie mam nawet własnych Pól, przechodzę przez Gnosis.

– Tak. To jest niewygodne – przyznała. Zamoyski czekał w milczeniu.

Pokiwała karcąco palcem – ale już wpółuśmiechnięta.

– Okay. Niech to będzie zaliczka. Wadium. Pochlebia mi zresztą twoje zaufanie. Zazwyczaj robią to rodzice.

– Co?

– Dobierają i konfigurują oes dzieci. Proszę. Pobiegła przez fi rany mgielne i wróciła z muszlą. Wręczyła ją Zamoyskiemu.

Ostrożnie przyjął pustą konchę.

– Powinienem coś z tym zrobić? – zmarszczył brwi.

– Kupiłum ci decymetr sferyczny Plateau Cywilizacji Homo Sapiens. Adresowany od THIS THORN IS FROM THE TREE I'VE PLANTED. Zapamiętaj. Zmienić teraz domyślne ustawienia twojej wszczepki?

– Zejdę z Pól Gnosis? -Tak.

– Poprzednio manifestowałem się w Sol-Porcie i -

– Przyporządkowania cesarskie zostaną zapamiętane. Nastąpi przesunięcie całości zasobów. Zresztą Cesarz i tak musi to potwierdzić; usłyszeć twoje potwierdzenie, zapisać twoją wolę, stahs. A zatem – potwierdzasz?

– Tak.

Słowiński skinęłu głową manifestacji.

– Gotowe. Cesarz słuchał. Zamoyski uniósł muszlę.

– A ona po co?

Tymczasowa ikona interfejsu. Kupiłum ci najpopularniejszą, podstawową wersję, bez żadnych modyfikacji; możesz sprawdzić.

– Wierzę.

Przytknął muszlę do ucha. Szumiało. Chszszszzzz… szwychch… mów-mów-mów-mów…

– Zaliczka? – uśmiechnął się Adam. – Nie sądzę, phoebe Słowiński. Założę się, że te Pola leżą bardzo daleko od Pól Gnosis. Więc tak czy owak, dowiesz się, czy coś się ruszy w Bloku.

– Ja nie miałum na -

Adam machnął ręką.

– Twoja przewrotność i tak podoba mi się bardziej od przewrotności Judasa.

Przysunął muszlę do ust.

– Farstone.

Zobaczył jeszcze, jak manifestacja zakłada ręce na opalonych piersiach i pochyla głowę, wpółuśmiechnięta; opada kurtyna słomianych włosów.

W bibliotece zamku Farstone służący w czerwono-czar-nej liberii zapalał lampy gazowe. Zdmuchnąwszy długą zapałkę, obejrzał się na Zamoyskiego.

– Państwo już schodzą – rzekł, po czym ukłonił się i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

– Cesarz – szepnął Adam do konchy.

Mandaryn pojawił się momentalnie, jak po włączeniu kontaktu; nie było w tym żadnej elegancji. Manifestacja z Plateau, zorientował się Zamoyski. Nie korzysta z nanomatów, czysta OVR.

– Proszę o prywatną rozmowę.

– Oczywiście.

– Gheorg… Gnosis jest odcięta?

– Tak.

– A musimy w ogóle tutaj?

– Jak sobie życzysz, stahs. – Mandaryn schował dłonie w rękawach. – Zapraszam do Ogrodów Cesarskich.

Zamoyski skinął głową na znak akceptacji i dopiero wtedy -

Przeadre s owan ie.

Zazwyczaj trwało ono kilka-kilkanaście sekund (koniecznych dla konfiguracji nanomatów do kształtu manifestacji), tym razem jednak poszło piorunem. Błysk: oto stoi Adam pod platanem w zaułku zielonego labiryntu, czarne niebo nad nim, biały masyw ogromnej budowli przed nim, na ziemi cztery jego cienie, rucho-

me. Skąd światło, nie musi sprawdzać – a gdyby jednak uniósł głowę, nuklearne żar-ptaki oślepiłyby go na długie minuty.

Poniżej jednak, w Ogrodach, prócz Zamoyskiego i mandaryna nie było nikogo – nikogo tam sam Zamoyski nie dostrzegał. A przecież dobrze wiedział, ze po publicznych Polach Plateau, przez ten chroniony najsilniejszymi protokołami Cesarza konstrukt AR – przewalają się milionowe tłumy. Lecz są to miliony phoebe'ów i inkluzji, slowińczyków szybkich jak neutrina (ping! – było, jest, nie ma, przeleciało przez Plateau). Większość zapewne w ogóle się nie wizualizuje, zadowalając się osmozą nagich danych.

– Zatem jestem pełnoprawnym obywatelem Cywilizacji

– rzekł Zamoyski.

De mre – tak – skłonił głowę mandaryn. – De facto

będziesz stahsem dopiero od momentu wdrukowania sekwencji identyfikującej w DNA twojej biologicznej realizacji, aktualnego pustaka.

– Rozumiem. Czy mógłbyś dokonać zamiany moich Pól na inne, o analogicznej pojemności, i przesunąć tam moje zasoby, ścieżki transferu i całą resztę? Konieczne opłaty operacyjne pokryj z różnicy w rozmiarach Pól.

– Oczywiście. Jakaś konkretna lokalizacja?

– Nie. Losowa. Już?

– Tak. Zindeksowane jako I'M GUIDED BY THE BIRTHMARK ON MY SKIN.

– Dziękuję. Skasuj mój oes. To znaczy – zamień go na trzecią najpopularniejszą wśród stahsów wersję, zachowując konfigurację.

– Źródło finansowania?

– O Jezu – jęknął Adam, już lekko zirytowany proceduralną celebrą – nie macie tu shareware'u? Istnieją chyba jakieś bezpłatne wersje podstawowe?

– Pragnąłbym tylko zauważyć, że tego typu sprawy zwykło się załatwiać w nieco inny sposób. Moja funkcja -

Zamoyski wziął głębszy oddech.

– Proszę mi wybaczyć. Z pewnością zdajesz sobie sprawę z, mhm, dyskomfortu mojego położenia. – Adam odwrócił wzrok, oparł się barkiem o pień platanu. – Ja nawet nie wiem, w jakiej formie powinienem się do ciebie zwracać. Mówię w tej chwili do Cesarza, jego demona, jakiegoś talk-bota, SI, do kogo?

– Cesarz słucha; jestem Cesarzem, lecz Cesarz nie jest mną. Istnieję po to, by służyć.

– Komu?

– Cywilizacji.

– A konkretnie?

– Upraszczam: Wielkiej Loży.

– Rozumiem, że Wielka składa się z Małych.

– Wchodzą w jej skład ich reprezentanci: Loży stah-sów, phoebe'ów, inkluzji.

– Czy zatem jest w ich mocy wydostać od ciebie na przykład treść tej rozmowy?

– Nie. Na tym właśnie zasadza się zaufanie wszystkich sygnatariuszy Umowy Fundacyjnej: może zostać zmieniona struktura mojego frenu, lecz posiadane przeze mnie dane nie mogą być wykorzystane przeciwko poszczególnym sygnatariuszom.

Adam przypomniał sobie scenę na tarasie w Farstone, jak mandaryn korzył się przed Gheorgum. Zamoyski stał był tam i patrzył na nich, słuchał w skupieniu szybkiego dialogu – niczym wieśniak podsłuchujący szczegóły sekretnych rozgrywek arystokracji.

– Mam zatem prawo w każdej chwili wywołać cię i zadać pytanie, zażądać usługi.

– Jesteś obywatelem Cywilizacji, stahs. Przeczytaj Fundacyjną.

– Będę musiał… – mruknął Zamoyski. – No dobrze. Znajdź mi gwiazdę spełniającą następujące warunki. Odległa od Ziemi o około cztery i pół tysiąca lat świetlnych… to jest: od pierwotnego położenia Ziemi -

– Przepraszam, ale muszę cię poinformować, stahs, iż wszystkie obiekty wchodzące w skład galaktyki Mlecznej Drogi, cała materia -

– A, tak, tak, wiem – westchnął Zamoyski. Skrzyżowawszy nogi, usiadł po turecku na wysoko wypiętrzonych korzeniach plątana.

– Znajdź w archiwach.

– Słucham.

– Cztery tysiące i charakterystyka mieszcząca się w następujących przedziałach…

– Tak?

Hakata, Hakata. Co mówiła Juice? Szło to jakoś tak -

Zanim zdążył zakląć w myśli, stał już w ruinach tarasu rzymskiej willi i sięgał ku nieistniejącemu eksponatowi, cień od Księżyca łamał się na spiętrzonych gruzach. Cień Zamoyskiego i – cień mężczyzny z mieczem, wznoszonym właśnie do ciosu ponad głową Adama.

Odskoczył z krzykiem. Ostrze świsnęło, kątem oka pochwycił srebrny łuk, powidok cięcia. Potknął się, przewrócił, wstał. Azjata biegł na niego, klinga była odwiedziona po linii od obojczyka, gotowa do błyskawicznego ukąszenia.

Zamoyski uskoczył za poharataną kolumnę, mało nie potykając się na własnych stopach. Szermierz szachował go z drugiej strony. Czy jest ich tu więcej? Adam rozglądał się pospiesznie. Nikogo nie dostrzegł, ale cieni było dosyć, by skryć pół plutonu ninja.

Asasyn nie wymówił ani słowa, bo i nie od tego był. Atakował – usiłował zabić.

Zamoyski przygryzł wargi.

Plateau! Ogrody Cesarskie! Już!…Co, do cholery? Plateau! Nie ma mnie tu!

Byt nadal.

Spocił się na całym ciele. Zakleszczony we własnej pamięci! Zamachowiec obskakiwal kolumnę, posyłając ku Zamoyskiemu sztych za sztychem. Schizofrenia – to mało powiedziane.

Kieł! Franciszek! Angelika!

Nic. Tylko świst ostrza, coraz głośniejszy, coraz bliżej.

Zeskoczył z tarasu, pobiegł ku stawowi. Szermierz gnał za nim, Zamoyski słyszał w nocnej ciszy poszum jego ruchów.

Co tu się, kurwa, dzieje? Ten żółtek zaraz mnie dogoni! Broń! Ja też mogę mieć broń!

Byli już między wierzbami – skręcił w lewo, obiegł pień, schylił się i podniósł szablę.

Dyszał ciężko, śmiertelny sprint wlał w żyły jego nóg zimny ołów. Ledwo zdążył unieść rękę i zablokować cięcie, spuszczając je po głowni na jelec.

Azjata momentalnie się wywinął, schodząc po łuku w lewo i tnąc teraz poziomo. Zamoyski niezgrabnie sparował, szabla była ciężka, ręka zdrętwiała, chwiał się na nogach, charczał głośno, płuca krzyczały o tlen; a Azjata ciął i ciął i ciął.

Rozsieka mnie na kawałki! Ja nie mam zielonego pojęcia o szermierce!

Ledwo to pomyślał, dostał pod żebra, długie cięcie od dołu z lewej. Wrzasnął na bezdechu. Poleciał wstecz, walnął plecami o pień. Piekło jak cholera, czuł też wilgoć krwi.

Żółtek nacierał, tuzin rąk, setka mieczy, pieprzona modliszka kendo. Oczy ślepną od błysków księżycowej poświaty odbijanej przez lekko zakrzywioną klingę katany.

Adam zacisnął zęby. Jestem najlepszym szermierzem na świecie! Zjadam Musashich na śniadanie! Takich dupków to lewą ręką -

Ftłupp!

Brzeszczot wszedł w dwóch trzecich długości, rozłupując czaszkę Azjaty i grzęznąc gdzieś w masie mózgowej. Trup wywrócił oczy i padł na kolana; potem osunął się na bok. Rękojeść szabli łupnęła o kamień.

Zamoyski usiadł z pustym westchnieniem. Rwał go zraniony bok, pręga ognia szła od żeber aż do biodra. Był tak zmęczony, że nawet gorzej widział: cienie rozpływały się w szarą mgłę, długowłose pałuby wierzb zakrzaczały cały horyzont, nad nimi Księżyc rozlewał się owalną kałużą po gwiaździstym niebie; ale tych gwiazd też bardziej się domyślał, niż je widział. Tylko zimnego, wilgotnego wiatru doświadczał ze stuprocentową wyrazistością – i z każdym jego podmuchem rozumował jaśniej.

Co jednak znaczy siła własnego wyobrażenia…! Mogłem go zastrzelić jak tamtych, mogłem, mogłem. Ale ponieważ wyskoczył z tym samurajskim mieczem, musiałem powywi-jać szabelką, Wołodyjowski z bożej łaski. No i ta rana…

Rozpiął koszulę, przyjrzał się cięciu. Nie wyglądało to najlepiej, ostrze zahaczyło chyba o którąś arterię.

Odwrócił wzrok. Nie ma żadnej rany! Jestem zdrowy! Jestem całkowicie zdrowy i wypoczęty!

Wstał i podniósł katanę. Oczywiście bardzo dobrze leżała w dłoni.

Machnął raz, drugi.

– Teraz – powiedział na głos – rozetnę noc i przejdę do Ogrodów Cesarskich.

Ciął. Nic. Wściekły, cisnął katanę w staw. Chlupnęło.

– Autysta, szlag by to, na co mi przyszło na stare lata…

Obejrzał się na ruiny.

Mimo wszystko wyglądały niezwykle malowniczo, nawet po powtórnej dewastacji. Był niezaprzeczalny urok w linii ich cienia, łagodne piękno w kompozycji masywu…

– I co teraz? Durenne nie uczył takich podwójnych nelsonów.

Zresztą diabli wiedzą. Pamięć i tak w gruzach. Wot: kamień na kamieniu, obalone filary.

Zasnąć może? Jeśli zasnę tutaj… jest szansa, że obudzę się piętro wyżej.

Albo jeszcze lepiej: zapomnieć o sobie. Skoro brak śniącego – któż dojrzy tę spadającą gwiazdę? kto doceni zapach nocy? kto usłyszy szum wody?

Woda szumiała, spływając z czarnego cielska potwora, za plecami Adama podnoszącego się z głębin stawu.

Zamoyski odwrócił się i szczęka mu opadła.

Bydlę było pięć razy większe od Smauga. Gdy rozwarło paszczę (co uczyniło zaraz z efektownym rykiem), mógł policzyć jego zębiska, każde większe od piki.

Co to ma być? Czy ja jestem samobójca? Gnębi mnie jakaś podświadoma mania suicydalna…?

Freudosaurus natomiast nie kontemplował psychologicznych zależności, jeno strząsnął z siebie resztę wody i skoczył na Adama.

Monstrum było zaiste przerażające, zwłaszcza w ruchu, zwłaszcza gdy pędzi prosto na ciebie; scenografia rodem z gotyckiego horroru też robiła swoje. Nic dziwnego, że w Zamoyskim wezbrał strach, i to ów ciężki, związany zimną flegmą strach, który krępuje członki i niewoli umysł.

Zabije mnie! – pomyślał Adam. I zrozumiał, że wobec tego potwór istotnie zgładzi go niechybnie.

Ułamek sekundy zanim spadło na niego gigantyczne cielsko zwierza, wyprzedzane wirem ognia i falą gorącego

powietrza, zdążył wszakże w duchu krzyknąć: Jestem nieśmiertelny!

I uwierzył w to. W ryku bestii, huraganie płomieni, w tornadzie piachu – zdołał wzbudzić w sobie jasne i proste przekonanie o własnej nieśmiertelności. Był nieśmiertelny.

Żadne zatem freudosaury, choćby nie wiadomo jak potężne, nie były w stanie wyrządzić mu krzywdy. Cios potwora odrzucił go o kilkadziesiąt metrów. Zamoyski stęknął uderzywszy o ziemię, lecz zaraz wstał, otrzepał się, wyprostował.

Nie było więc również powodów do przerażenia.

– Kici-kici! – zawołał na smoka. – Kici-kici!

Bydlę przypadło do ziemi, wyciągnęło przed siebie łapy, ziewnęło, przeciągnęło się…

– Kici, kici, dobry kotek.

Smok machnął ogonem (burząc do reszty rzymską willę), po czym zamknął ślepia – zasnął.

Bardzo ładnie, westchnął w duchu Zamoyski, tylko że wciąż nie wiem, jak wydostać się z tego majaku katatonika.

– Cesarz! – krzyknął. – Cesarz! Nic.

Widocznie na jawie – tam, na zewnątrz; a raczej: w innej warstwie wnętrza; cholera, pogubiłem się w samym sobie – tam widocznie nie krzyczy.

Wrócił nad staw.

Po efektownym wynurzeniu się potwora przesunęły się nieco brzegi zbiornika, staw rozlał się błotniśrie pod same wierzby i Zamoyski musiał brodzić w tej nieustanej jeszcze zawiesinie mułu i glonów. Dotarłszy do granicy czystej wody, zatrzymał się i poczekał, aż jej powierzchnia z powrotem się wygładzi, co zabrało dłuższą chwilę.

Teraz mógł zajrzeć sobie w oczy, spojrzeć w twarz, poszukać w rysach oznak zdrady.

Był to oczywiście odruch irracjonalny, gusło i zgoła czar. Jeśli jednak weń uwierzy…

– Kim jesteś? – spytał ostro. – Czego chcesz ode mnie?

Nic z tego nie będzie. Obraz w wodzie posłusznie odbijał wszystkie grymasy Zamoyskiego i zamierał w bezruchu, gdy nieruchomiał Zamoyski; nigdy sam z siebie. Nic z tego nie będzie.

Zapatrzył się jednak Adam w swe oblicze prawie hipno-tycznie. Zarost kryl większą część twarzy, nie dało się odgadnąć linii warg, kształtu podbródka. Zmrużone oczy, zmarszczone brwi. Odbicie falowało w plamie księżycowego blasku, podług rytmu przepływu zmarszczek – raz bardziej ponure i groźne, raz bardziej rozluźnione. Gniew – spokój – gniew – spokój – gniew:

– Giń! Giń! Przepadnij, ty i Narwa! Nie ma jej, nie ma jej, nie ma jej!

Nie było to bardzo głośne, dźwięk szedł od wody, jakby istotnie z ust odbicia, od początku wytłumiony. Adam nie miał jednak wątpliwości, iż Zamoyski/staw wywrzaskuje to wszystko z nagą, zwierzęcą wściekłością, głośniej już nie jest w stanie.

– Kim jesteś?

Na co Zamoyski ze stawu:

– Przecież wiesz. Suzeren! Suzeren! Suzeren! Ścieram cię na pył! Giń! Giń! Giń-giń-giń-gińgińgiń…!

Otóż mimo wszystko czaiło się w tym spore niebezpieczeństwo: mantra zaczynała przenikać do podświadomości Zamoyskiego i na powrót poczuł się on zagrożony, strach schwycił go za kostki nóg i zaciskał teraz na nich zimne palce.

Sam siebie nienawidzę! No jakże! Zniszczy mnie przecież…!

Czym prędzej zmącił wodę. Odbicie zniknęlo, głos umilkł.

Zamoyski wyszedł z powrotem na brzeg.

Suzeren, pająk przepięć międzyinkluzyjnych, spontanicznych Transów, hipotetyczna świadomość Bloku, ho-meostat wszechplateau, życie meta-fizyczne. Słowińczyk, rzecz jasna – więc już generacje do przodu – i z każdym planckiem coraz dalej. Ojciec Spływów – a może: Spływy to on? Co dokładnie mówiłu Słowiński?

Zawsze najtrudniej przypomnieć sobie treść dosłowną; pamięta się głównie znaczenia. Ale znaczenia już moje własne, nie interlokutora. I ten Suzeren, tu, w stawie – też jest mój. Mój, mój, mój.

Skąd on się w ogóle bierze w moim Pałacu Pamięci? Chyba przez Plateau, z tych Spływów. Bo czy można rozpoznać Spływ, który w całości mieści się na jednym Polu i jest na tyle subtelny, by nie zmienić bilansu energii/informacji – czy nawet Cesarz potrafi go wówczas spostrzec? A razem z plikiem podstawowym zmanipulować można przecież także kopie, indeksy pomocnicze, sumy kontrolne – dla Suzerena to żadna różnica. Wszystko to jest jego krew, jego impulsy nerwowe.

Idźmy dalej. To zdarza się każdorazowo po moim wejściu na Plateau – tamten atak Patricków Gheorgów, teraz Azjata i freudosaurus. (Nieodmiennie wykorzystuje przy tym manifestacje z moich najświeższych skojarzeń. Ba, nawet swoje imię mógł mi wykrzyczeć, dopiero gdy usłyszałem je od Słowińskienu!) W grę nie wchodzi jednak fałszowanie archiwizacji, bo przecież nie wdrukowywano mnie tymczasem w nowe pustaki. Coś innego zatem. Co? Czy w ramach protokołu przesyłu danych Plateau-mózg-Plateau dopuszczalne są manipulacje na tak głębokim poziomie frenu? Cóż takiego mógł był jednak zmienić tu Suzeren, że nie jestem w stanie wydostać się z własnego Pałacu Pamięci? Przecież teoretycznie wystarczyłoby mi otworzyć oczy.

A może istotnie mam je otwarte – tam, pod platanem, w Ogrodach Cesarskich?

Należy przebić się do warstwy zawiadującej motoryką. Ciało. Mięśnie. Wyobrazić je sobie.

Otwieram oczy. Otwieram oczy. (W tym celu tu, nad stawem, wpierw je zamknął). Unoszę powieki. No już! Twarz jest moja! Moje mięśnie mimiczne! Czuję je! Do góry! Tak! (Uwierzył). Tak, tak!

I rzeczywiście, uniósł je.

Z wrażenia aż usiadł. Głęboki fotel przyjął go z cichym westchnieniem czarnej skóry.

Ktoś zajrzał przez wpółtwarte drzwi i zaraz do biblioteki weszli: Patrick Gheorg, Judas, Angelika i Moetle oraz jeszcze dwie osoby, nieznani Zamoyskiemu mężczyzna i kobieta.

Adam próbował znaleźć jakiś adekwatny sposób zachowania, lecz pomieszanie stylów, estetyk i nawet logik – było zbyt duże. W pierwszym odruchu, podobnie jak w altanie Słowińskienu, chciał założyć nogę na nogę, ale zorientował się, że na wysokich butach oraz na sprutych wzdłuż szwów spodniach ma grubą warstwę błota z roz-chlapanego przez freudosaurusa stawu. Woda ściekała z Zamoyskiego i wsiąkała w bordowy dywan. Gdy przesunął dłonią po podłokietniku, zostawił na drewnie wilgotne ślady.

W końcu poczytał sobie za sukces zapięcie z beznamiętnym wyrazem twarzy rozciętej na żebrach koszuli.

Gdy tamci rozsiadali się w fotelach pod ścianami, Gheorg przedstawiłu Zamoyskiemu nieznajomych:

– Phoebe Stern z Oficjum. I osca Ivonne Cress, najwyższa inkluzja Gnosis.

– A Cesarz?

Moetle uniósł palec i uśmiechnął się porozumiewawczo.

– Cesarz słucha.

Fraza była w jego ustach tak gładka, że Zamoyski łatwo domyślił się wielowiekowych znaczeń ukrytych za tymi dwoma słowami. Zaiste: Cesarz słucha.

Stern z Oficjum byłu w czarnym trzyczęściowym garniturze, ciasno opinającym jenu chudą manifestację płci męskiej. Łysa jak kolano czaszka, nos niczym grzebień koralowca, czarna bródka – zapewne standardowa tymczasowa nanomancja, wprost z szablonu estetycznego.

Ponieważ usiadłu tuż obok, po prawej Zamoyskiego, Adam, by się do nienu zwrócić, przechylił się przez poręcz – w konsekwencji nieuchronnie obsunęło to ich oboje w konwencje konfesjonalne, gesty i skojarzenia na wpół familiarne.

Zamoyski dotknął łokcia Sternu.

– Kto i dlaczego wyznaczył cenę za moją głowę? – spytał, nie podnosząc, ale i nie zniżając głosu. – I ile właściwie jestem warty?

Angelika dosłyszała. Trzepnęła brata w bark.

– Moetle…!

Tamten rozłożył ramiona.

– No co? Na pewno nie ja. Spałaś zresztą.

Phoebe Stern splotłu dłonie na brzuchu, opuściłu powieki. (Manifestacja określa behawior).

– Prześledziliśmy informację wstecz aż do głębokich Deformantów – rzekłu, zaczynając z niskiej nuty – i wszystko wskazuje na to, iż zlecenie pojawiło się po raz pierwszy na pewnym ułomnym Plateau Deformantów niezrzeszo-nych. Jednakże interwały a-czasu dzielące kolejne upublicz-nienia zlecenia na coraz popularniejszych Plateau Deformacji są bardzo małe; związek przyczynowo-skutkowy nie wydaje nam się prawdopodobny. Oczywiście potrafimy zidentyfikować wielu sygnatariuszy tych zleceń. Większość z nich posiada lub jest powiązana z posiadaczami Studni Czasu, jawnymi bądź przypuszczalnymi. Co umacnia pier-

wotną diagnozę Oficjum opartą na krzyżowych wróżbach z naszych Studni. Stahs Zamoyski stał się ofiarą klasycznej kontralogii Heinleina.

– Tak to jest z wiarygodnością danych ze Studni – włączył się Judas. – Przepowiednie o przepowiedniach o przepowiedniach o przepowiedniach, ad infinitum… ale działania zostały już podjęte i spełnia się, co ma się spełnić w przyszłości.

– Moment…! – żachnął się Zamoyski. – Jest cena na moją głowę, ponieważ odczytano informację z przyszłości, że zostanie odczytana informacja z przyszłości, że zostanie odczytana informacja z przyszłości -

– Tak, tak, tak.

– …że wszyscy będą tam na mnie dla tej nagrody polować?

– Przeszedłeś do historii, Adam – zaśmiała się Angeli-ka, przełamując grymas bólu, z jakim masowała sobie łydkę (złapał ją kurcz, ledwo usiadła). – Jeśli się nie mylę, jest to dopiero trzecia zarejestrowana kontralogia Heinleina.

– Co to ma znaczyć, że przeszedłem do historii? – zirytował się Zamoyski. (Irytacja zawsze jest bezpieczną reakcją). – Jeszcze, do cholery, żyję!

I ciszej:

– W każdym razie tej wersji zamierzam się trzymać. I do Judasa, zgryźliwie:

– Panie McPherson, powinienem chyba podziękować panu za wykupienie obywatelstwa. Tylko takie drobne pytanko: czy jako nie-obywatel mógłbym zostać wyzwany na pojedynek?

Wszyscy widać wiedzieli o Tutenchamonum, na żadnej twarzy nie spostrzegł bowiem zdziwienia; tylko Angelika jeszcze bardziej się skrzywiła.

– Dobrze by było – mruknął Judas – gdybym posiadał władzę pozwalającą mi naginać do własnych planów niepodległe inkluzje z Tutencharnonowych wyżyn Krzywej.

– Czas ucieka – wtrąciłu się Cress. (Istotnie, dla sło-wińczyków ta wymiana zdań musiała trwać millenia).

– Powinniśmy się zajmować problemami w kolejności od zagrożenia najbliższego w czasie. Otóż dowiadujemy się, iż przechwyciłu was kraftoidowu Deformant z drugiej tercji, słowińczyk kauzystycznu odcywilizacyjnu. Monitorujemy przez pozaprogresowych agentów przebieg licytacji…

Zamoyski tylko się na to uśmiechnął – ale tak naprawdę prąd mu przeszedł po kręgosłupie i gorąca krew uderzyła do głowy. Więc jednak! Tenu kurewsku Deformant…! Podstęp i pułapka! Sprzedawału ich! W tej właśnie chwili

– onu ich sprzedawału!

– …i chyba będziemy w stanie wykupić cię, stahs. Wszelako wygrać licytację może tylko jeden i było to jasne od początku, więc niezależnie od targów każdy zainteresowany wysłał po was Kły dla zagarnięcia siłą. Normalnie bylibyśmy w stanie obliczyć, czy nasze oktagony kubkzne przybędą pierwsze, jednak w obecnych okolicznościach… Stahs!

Dłoń Zamoyskiego wreszcie trafiła na muszlę. Uniósł ją do ust i, nie odwracając wzroku od Cressu, szepnął jadowicie:

– Franciszek.

Zamrugał: złoto wlewało się w źrenice. Złote światło, blask boski, wełnista aura wewnętrznych organów krafto-idu… Znowu ta jasność, wszechogarniająca, uderzająca z każdej strony. Cień to inny rodzaj oślepienia.

Bo przed twarzą, na płytki oddech, na pochylenie głowy, miał menisk wielkiej kropli i całe światło bijące mu w oczy posiadało konsystencję, barwę i moc płynnego złota.

Rozejrzał się dokoła; złapał za liść i obrócił się w powietrzu. Samej Angeliki nie dostrzegł w tej granatowo-zło-

tej gęstwie, zarastającej wszystkie kierunki orientacji – zobaczył jednak jej czterometrowy, wypukły cień, rozpięty na drgającym nieregularnie bąblu białej cieczy. Bąbel dryfował wolno ponad głową Zamoyskiego.

Panna sobie pływa. Już chciał ją zawołać – nadal wściekły – ale zauważył rozproszony rój owadomatów, spadający spiralą między błękitne kwiaty – i oprzytomniał, słowa wróciły w głąb krtani, wściekłość ustąpiła trwodze.

Głupi! Znajdujesz się w jenu wnętrzu, onu czyta twoje nastroje, pragnienia, instynkty, myśli nieomal – z napięcia mięśni, drżenia strun głosowych, temperatury naskórka, rytmu oddechu, łopotu serca, szumu krwi w żyłach i tkankach. Skąd niby wiedziału wówczas, że szukasz urynału? Nic wu nie umknie. Pozostajecie całkowicie w jenu władzy. Nie jesteś w stanie przekazać Angelice ni słowa tak, by onu o nim nie wiedziału.

Czemu w ogóle miał służyć cen tu powrót z Plateau? Idioto! Co, może rzucisz Franciszku w twarz, że jest podstępnym porywaczem, kłamcą, handlarzem żywym towarem?

Tu budzi się w Zamoyskim szyderczy zgryźliwiec: A cze-mużby nie? Wyzwę nu na pojedynek!

Chociaż, Bogiem a prawdą, Deformant właściwie nie rzekłu ni słowa fałszu. Nie mówiłu przecie, skąd się tu wzięłu przed przejściem Wojen, dokąd i po co leciału. Być może Franciszek łgału na temat odcięcia od swoich Plateau – ale tego również nie może Adam być pewien. Cholera wie, czy podobny kidnaping i licytacje ofiar nie mieszczą się przypadkiem we współczesnych obyczajach, czy i tu nie obowiązują jakieś konwencje… Wszystko jest możliwe.

Powtarzaj to sobie często i z wiarą. Wszystko jest możliwe, wszystko jest możliwe.

Zamoyski rozcierał kark. Tak, to było głupie. Gniew nie powinien był mieć do mnie przystępu. Za mały jestem, by na kogokolwiek i o cokolwiek się tu gniewać.

Jak teraz wrócić? Tam, w Farstone, czekają na mnie. A Franciszek patrzy; Franciszek słucha; Franciszek pełza mi po skórze i wnika do gardła, do żył.

Deformant z pewnością wie, że Wojny już nie blokują Plateau – ale czy wie, iż ja posiadam bezpośredni dostęp do Plateau HS?

Na wszelki wypadek Zamoyski ziewnął i przeciągnął się. Odruchowo podciągnął kolana do pozycji półembrio-nalnej. Coś kolnęło go w udo. Wsunął rękę do kieszeni brudnych, pokrwawionych spodni. Muszla!

Powstrzymał odruch zaciśnięcia dłoni na fantomie OVR. Miast tego opuścił powieki i uspokoił oddech.

Muszła: zatem program nadal działa. Nie odciął się przecież Adam od Plateau, jedynie przeadresował. To znaczy: wycofał się z manifestacji. Oes wciąż pracuje na jego Polach.

Powoli przesuwając palce po wewnętrznej, gładkiej powierzchni konchy Zamoyski zakreślił w kieszeni prymitywny zarys sylwetki smoka. Czyż nie smoka widział w herbie McPhersonów, wówczas, na klatce schodowej zamku Farstone? Plateau'owe programy zarządzające powinny być wystarczająco domyślne i przeadresować go z powrotem do biblio -

Ciążenie. Światło – miał otwarte oczy, chociaż nie unosił powiek. Biały feniks przelatywał ponad jego głową. Pachniało gorącą wiosną.

Wstał spod platanu, otrzepał spodnie.

Cesarz podniósł się znad kałuży gwiazd.

– Jakie są te warunki, stahs?

– Za chwilę. – Wyciągnął do mandaryna rękę z muszlą. – Jak mogę tym sterować, żeby na polecenia nie reagowało ciało, to znaczy – manifestacja biologiczna?

– Resetując sieć konekcyjną na korze mózgowej. Otworzą się nowe połączenia z aksonami i neuroglejem, podług wybranego schematu. To może być cokolwiek.

– Co na przykład? Mandaryn wzruszył ramionami.

– Druga para rąk. Niematerialne usta. Ogon. Pełny dubel receptorium. Cokolwiek. Menadżer oesu ci opisze, stahs.

– Nie za bardzo mam czas. Chciałbym zostawić menadżera otworzonego w OVR i pytać bez odbić w ciele i manifestacjach – ale nie będę się teraz bawił w ręczne dostrajanie. Jaki jest najpopularniejszy wybór?

– Tej wersji? Anima.

– Odpal mi.

– Udzielasz mi, stahs, pozwolenia na bezpośrednią al-terację zawartości twoich Pól.

– Tylko dla wypełnienia tego polecenia. -Tak.

Cesarz podszedł bliżej do Adama.

– Proszę usiąść.

Zamoyski z powrotem usiadł pod platanem.

– To nie będzie już potrzebne – rzeki mandaryn i zabrał Adamowi muszlę.

Cisnął ją do sadzawki, w której płonęła Mleczna Droga. Przez bliższe ramię galaktyki przeszła krótka fala. (Kraft artystyczny, uśmiechnął się w duchu Adam).

Manifestacja Cesarza zagarnęła szaty, zawinęła je sobie wokół kolan i uklękła naprzeciwko Zamoyskiego, nad brzegiem rozgwieżdżonej czerni.

– Czujesz, stahs? – zapytała, przyglądając mu się badawczo.

Co? -To.

Adam przechylił głowę, przygryzł wąsa.

– Nie-

Ale już wiedział, że mówi nieprawdę.

Mandaryn dostrzegł jego zmieszanie.

– Oddech. Proszę oddychać. Oddech, oddech, oddech. Oddychał. Mój Boże, ODDYCHAŁ! Miał płuca, ale miał

także PŁUCA. Czuł powietrze i CZUŁ powietrze. Drapało go po podniebieniu i w tchawicy – tej i TAMTEJ. Jeśli wówczas, w ruinach Pałacu Pamięci, była to schizofrenia umysłu – teraz doświadczał schizofrenii ciała. Rozszczepiał się.

– Głęboko.

Głęboko, głęboko, do samego rdzenia kręgosłupa, do jądra każdej komórki nerwowej.

Ostre cięcie wzdłuż dendrytów: szpłacht! – i oto jest dwóch Zamoyskich: /Zamoyski i //Zamoyski, a obaj tu siedzą i wytrzeszczają oczy w pustą przestrzeń nad Eschero-wym Domem Cesarza.

– Skup się teraz wyłącznie na swej animie, stahs. //Zamoyski wstał, wyprostował się. Spojrzał z góry na

klęczącego mandaryna. Obrócił się i spojrzał na siebie – na /Zamoyskiego – na pierwszą manifestację, która nie wstała, nie wyprostowała się, nie obróciła. Spoglądała spod plątana szeroko otwartymi oczyma.

Zakręciło mu się w głowie. Uciekł //wzrokiem od swego primusa. Nawet jednak gdy //patrzył w tym samym kierunku, co on – na mandaryna – //patrzył przecież z innego miejsca, pod innym kątem. I tak //spojrzenie nakładało się na /spojrzenie, oba tłoczące obrazy do tego samego mózgu: Zamoyski /widział i //widział. /Widział i //widział, /słyszał i //słyszał, /czuł i //czuł – dezorientacja rosła z każdą sekundą, tonął w chaosie nadmiarowych bodźców. Zaraz zacznie /myśleć i //myśleć – wtedy ostatecznie zginie Adam Zamoyski, rozerwany na dwa.

Struktura umysłu nie zmienia się równie szybko co struktura konekcyjnego nanoware'u. Nie można wpompować dwóch litrów wrażeń zmysłowych do jednolitr owego frenu; naczynie pęknie.

Zmuszony był zacisnąć powieki, obie ich pary. Zdublo-wane perceptorium dotykowe nie dało się jednak tak łatwo sprofilować i Zamoyski – nie żadna z jego manifestacji, ale: Zamoyski – poczuł, że za moment strzeli mu w mózgu bezpiecznik odpowiedzialny za limit transferu bodźców; że coś się tam przepali, płomień przeskoczy z neuronu na neuron, aż ogień szaleństwa pochłonie wszystko.

– Jak to zamknąć?!

Krzyknął //Zamoyskim, Cesarz jednak go usłyszał. Mandaryn uniósł głowę, pochwycił paniczne spojrzenie // Zamoyskiego.

– Istota podobnego software'u rozszerzającego polega nie na przesunięciu perceptorium i stworzeniu pozaciele-snej manifestacji, bo to odbywa się zawsze, gdy korzystasz z Plateau – rzekł spokojnie Azjata – lecz na zarządzaniu równoległym. Ludzie bowiem nie żyją w trybie multitaskingu; ludzie całe życie zamieszkują tylko jedną manifestację naraz: swego biologicznego pustaka. – Mandaryn uderzył przed //Zamoyskim czołem o ziemię. – Nie jesteś już stahsem Czwartej Tradycji.

– Co ty mówisz…?

– Przesunąłeś się wzwyż po Krzywej Progresu, stahs. //Zamoyski zamachał rękoma; wraz z energią uwalniał

obłęd. {Szaleństwo jak swędzenie całego ciała: powierzchni skóry i wnętrza organów; obu ciał).

Ponownie obejrzał się na /Zamoyskiego, nadal klęczącego nieruchomo naprzeciwko mandaryna.

Wprogramowany we fren instynkt spełnił rolę instrukcji obsługi. Adam przyskoczył do swej prymarnej i wepchnął palce w jej oczodoły, w uszy, w nozdrza, w usta, do wnętrza głowy…

Z ulgi aż odetchnął. Znowu bodźce płynęły pojedynczym strumieniem. Wygładzała się powierzchnia myśli

i gasł paniczny gniew, pierwsza reakcja Zamoyskiego na każde zagrożenie: wściekłość napędzana strachem.

Dostrzegł dyskrerny uśmiech na twarzy mandaryna. (Ale skoro w ogóle dostrzegł – nie był on dyskretny).

– To, co właśnie zrobiłeś, stahs – rzekł Cesarz, odpowiadając na nie zadane pytanie – to po prostu przełączenie się z jednej manifestacji na drugą. Doradzałbym powrót do manifestacji prymarnej, zwłaszcza że o miejsce twojego pobytu pytają właśnie Gnosis i Oficjum.

– Powiedz im, że zjawię się za pięć minut. K-czasu, oczywiście.

– Oni najpierw spytali ciebie, nie mnie. Zgłosili się na twoje Pola, stahs. Usłyszałbyś ich pytania uszami swej animy – zobaczył jej oczyma, doświadczył jej perceptorium. Pytania, informacje, światy, życia. Tak, jak ustawisz filtry.

– No dobra. To w jaki sposób mam im odpowiedzieć?

– Więc na to chcesz poświęcić te pięć minut, stahs?

Jakiś feniks pikował właśnie ku fontannie i anima zamrugała, oślepiona. Naromiast odłączonemu secundusowi nawet nie drgnęły powieki. W pustaku biologicznym przynajmniej reaguje wegetatywny układ nerwowy – opuszczona manifestacja AR musi mieć do tego specjalne programy… //Zamoyski potrząsnął głową.

Ku czemu obrócić uwagę? Wskazówka busoli strachu wiruje szaleńczo.

Przełknął symulowaną ślinę przez symulowane gardło. Franciszek. Suzeren. Łowcy głów. Oktagony3. Co jeszcze?

– Nie. Masz rację. Teraz tylko trzy rzeczy. – Zamoyski uniósł //dłoń i wyliczył na //palcach. – Menadżer oesu. Zarządzanie transferem. Gwiazda. Wykonaj.

Cesarz wykonał.

Prymarna manifestacja stahsa Adama Zamoyskiego przyjęła stahsa Moetle'a i phoebe'u Patricku Gheorgu McPhersonów oraz osca Cressu i phoebe'u Scernu w komnatach w Domu Cesarskim.

Zamoyski wynajął je na Tpentyn, płacąc ponownie powierzchnią swych Pól. Jak należało się spodziewać, Słowiński przydzieliłu byłu mu obszar absurdalnie rozległy, rozmieszczając Pola transferowe Adama w maksymalnym rozproszeniu, by mieć na owego meta-fizycznego byka jak największą płachtę. (Chciału przecie sprzedać Zamoyskie-mu całe Plateau!) Teraz zatem Zamoyski spieniężał wadium teoretyka.

Nie była to wszakże żadna fortuna. Nie mógł tak ciąć swych Pól bez końca, wreszcie zrobi mu się na nich za ciasno.

= Druga manifestacja oznacza podwójny transfer i podwójny bufor = szeptał menadżer oesu w uszy //Zamoyskiego = i im częściej, im intensywniej korzystać będziesz z Plateau, tym więcej Pól będziesz potrzebował.

Zamoyski sformatował był swą animę wyłącznie do słuchu i aparatu mowy. To wydawało mu się jeszcze jakoś znośne: potrafił przecież już wcześniej słuchać dwóch osób naraz, potrafił mówić i pisać, i jeszcze wystukiwać przy tym stopą rytm słuchanej muzyki…

Prawda? Potrafił, potrafił, potrafił – jako człowiek. Teraz więc także nie przestanie z tego powodu być człowiekiem.

– Jezu, chłopie, nie rób tak więcej – sierdził się Moetle, podszedłszy do paleniska, w którym huczał wysoki ogień. – Przez moment byłem pewien, że to znowu Wojny albo, co gorsza, tenu Deformant: że coś wyczułu i strawiłu tam was już do szczętu, tak uciekłeś bez słowa. – Wyciągnął ręce, by ogrzać dłonie w kominku.

=…w epoce gospodarki opartej na licencjonowanym nanoware = tłumaczył animie Zamoyskiego menadżer oesu. = Toteż waluta Czterech Progresów oparta jest na parytecie materii egzotycznej, która spełnia oba warunki: nie jest generowalna za pomocą zmian software'u żadnego z negentropianów; i jest niezbędna w podstawowej technologii: krafcie. Albowiem sercem każdego Kła -

– Tracimy czas – mruknęłu Cress.

Pogania mnie? Prymarna Zamoyskiego odwróciła się bez słowa do witrażowych okien, za którymi Ogrody migotały kolorowo między firanami cienia i światła od nisko szybujących feniksów. Ogrody jak zwykle sprawiały wrażenie wyludnionych: to kraina słowińczyków.

Gdyby oni mogli tu zajrzeć, do wnętrza komnaty, pomyślał Adam, ujrzeliby posąg mej manifestacji, zamrożony na millenia. Oni: duchy, płomienie drgające.

Kątem oka pochwycił swoje odbicie w barwionym szkle. Manifestacja wyszła spod tego samego szablonu estetycznego, co projekt komnaty – a więc nie było już mowy o błocie, potarganym ubraniu, skołtunionych włosach, korsarskiej brodzie, krwi i szramach i sińcach. Miast podartej koszuli – sięgający niżej bioder, gładki, ciemnogranatowy kaftan, zapinany na czerwone haftki wzdłuż prawego boku. Zamiast myśliwskich buciorów – czarne mokasyny. Broda i wąsy przycięte według przykładu owych królów i książąt uwiecznianych na renesansowych portretach, zawsze dumnie wyprostowanych – tak samo prosto trzyma się Zamoyski.

Czy i fizjonomia nie uległa przemodelowaniu? To czoło pod zaczesanymi do tyłu włosami zdawało mu się nazbyt wysokie. Czyżby mu manifestacja łysiała?

Bo przede wszystkim zmieniło się to: patrzył na swe odbicie i już nie myślał: „ja". Myślał: „moja manifestacja".

A za odbiciem – czyściec high definińon. Zamoyski już wcześniej rozpoznał ten rozetowy układ fontann i placów

– rzucił był mu się on w oczy, gdy wyglądał przez strzelnicę z holu Gnosis. Czyżby więc teraz patrzył z tego samego miejsca? A może znajdowali się piętro wyżej lub piętro niżej? Czy sąsiadował tu z komnatami Gnosis Incorporated?

= Dom i Ogrody, podobnie jak Trakty i Wyspy Dzierżawne, to konstrukt szkieletowy, racją istnienia którego jest żelazny protokół utrzymywany tutaj przez Cesarza. Warunki fizyczne odpowiadają ziemskim, protokół nie dopuszcza żadnych ekstrawagancji. Ta Artificial Reality została zaprojektowana dla Progresu HS, gdy składał się on jeszcze wyłącznie ze stahsów Pierwszej, Drugiej i Trzeciej Tradycji. Feniksy i bezgwiezdne niebo i Dom i rozbiegający się w nieskończoność we wszystkie strony labirynt żywopłotów i alejek; i nic więcej. Dom z zewnątrz ma dziesięć tysięcy metrów sześciennych; wewnątrz jest nieskończony.

Gdy więc Zamoyski wyglądał przez wielki witraż z Damą z łasiczką - równocześnie z tego samego punktu w Domu spoglądać mogło na jaskrawe Ogrody miliony innych najemców: stahsów, phoebe'ów, inkluzji. Konstrukty ich komnat procesowały oczywiście na zupełnie różnych Polach, lecz przyporządkowano je do tych samych współrzędnych Domu.

– Czy on się wyadresował?

– Znowu?

– Co chcesz, dzikus…

– Ktoś go powinien nauczyć podstaw savoir-vivre'u. Skoro jest obywatelem Cywilizacji -

– Przynajmniej pozostawił manifestację. Słyszę, więc chcieli, bym usłyszał.

= Osmoza informacji przez błony Pól Plateau – Primus Zamoyskiego podszedł do wielkiego, mahoniowego stołu, zastawionego świecznikami, dzbanami, kielichami i misami z owocami, zawalonego księgami i pergaminami. Znalazła się tu nawet stara czaszka. Kość

pękniętego przez czoło czerepu w żółtym świetle świec miała barwę mlecznej czekolady. Nagabywany przez menadżera oesu, Adam wybrał był w pośpiechu dla swych komnat szablon Da_Vinci_VII – jego ikona przypominała mu pieczęć Ortodoksji HS.

Ignorując pytania gości, rozwinął największy z rulonów. Była to mapa nieba AD 2100 widzianego z oryginalnego położenia Ziemi. Pociągnięta czerwonym atramentem strzałka wskazywała gwiazdę o niskiej względnej jasności, w gwiazdozbiorze Lwa.

Adam przyłożył krańce pergaminu ciężkimi świecznikami.

Skinął na Moetle'a, który jako jedyny nie podszedł jeszcze do stołu.

– Hakata – rzekł mu Zamoyski, wskazawszy gwiazdę.

– Ale wy nazwaliście ją inaczej. Dreyfuss, jak się dowiaduję. To tam poleciałeś. Tam zginąłeś.

Moetle spojrzał pytająco, nachyliwszy się niebezpiecznie nad stołem. Lewą ręką podparł się między półmiskiem a czaszką i z tej pozycji zerkał to na Zamoyskiego, to na mapę.

– Punkt docelowy – mówił Adam. – Takie współrzędne ci wtedy podałem. Dreyfuss. I to są właśnie te wykradzione cztery parseki sześcienne, nieprawdaż? Tak rzekł mi Cesarz; to one. Ukradli cię razem z nimi. Ciebie, Kły, twoje zwłoki. – Jad oliwił jego język, słowa spływały coraz gładziej, nie byli w stanie mu przerwać, stali i słuchali.

– Studnie podawały prawdziwe informacje. Ja jestem praprzyczyną tej wojny. Bo chyba nikt z was nie wierzy w aż taki zbieg okoliczności: że tę samą gwiazdę, ku której rzuciło na kraftfali spod Zapadliska Eridani „Wolszczana" i do której poleciał Moetle, teraz przypadkiem wycięło ze wszechświata. Kto konkretnie prowadzi negocjacje z Deformantami?

– No wiesz! – żachnął się Moetle.

– Kto prowadzi negocjacje z Deformantami?

– Ile jeszcze pamiętasz, stahs? – spytału Stern.

– Przecieki ze Studni Czasu nie mają tu nic do rzeczy

– powiedzialu Cress.

– Stahs Judas gorąco cię prosi o zezwolenie na pełną archiwizację – rzekłu Patrick Gheorg. – Cena do ustalenia. Stahs?

Secundus Zamoyskiego warknął rozkaz i w kominku z hukiem trzasnęło polano, a płomienie świec strzeliły snopami iskier aż pod wysoki sufit.

Primus Zamoyskiego uniósł palec.

– Bo was wyciszę.

Patrick i Moetle spojrzeli po sobie porozumiewawczo.

– Oho – mruknął Moetle.

Wyprostował się, nalał sobie wina i jednym ruchem wychylił puchar.

– Oho – przytaknął mu sarkastycznie Zamoyski. – I radzę o tym pamiętać. Czy Judas mnie słyszy?

– Tak – odpowiedzieli równocześnie Cress i Patrick Gheorg.

– To dobrze. – Adam wziął głębszy oddech. – Chciałbym teraz -

– Kopiuję już na twoje Pola pełne archiwum skanów z wesela Beatrice i Forry'ego, stahs – przerwału mu Cress.

– Odszkodowanie za wszelkie krzywdy wypłaci dobrowolnie Gnosis, nie ma konieczności odwoływania się do arbitrażu sądów Loży. Całość odnoszących się do ciebie raportów ze Studni Gnosis zostanie udostępniona na żądanie.

Prymarna Zamoyskiego poruszyła niemo ustami. Sekunda, dwie, trzy. Wreszcie Adam otrząsnął się na tyle, by przynajmniej odwrócić wzrok od primusa inkluzji.

To się nazywa zostać przywołanym do porządku! Mimowolnie garbił się, krył głowę między ramionami. Myśla-

łeś, że coś tu od ciebie zależy, że możesz czymś pokierować? Przejrzeliśmy cię na wskroś, szklany kurczaczku.

Usiadł ciężko na wysokim krześle z ciemnego drewna

manifestacja, z której upuszczono ćwierć duszy.

Moetle krzywił się, zniesmaczony.

– Zejdź z niego – poradził inkluzji.

= Jak głęboko sięgają te ich behawioralne modele frenu?

= Jeśli dysponują twoimi świeżymi archiwizacjami oraz skanem twego aktualnego pustaka i zapisem procesu implementacji, należy się spodziewać wysokiej wierności symulacji. Oczywiście malejącej z czasem; ale jednak.

= Jak temu zaradzić?

= Gdybyś był phoebe'um, nie stanowiłoby to problemu. W przypadku stahsa jest bardzo trudne.

= Mów.

= Podstawowe przykazania, do których stosują się wszyscy. Nigdy-przenigdy nie ujawniaj dobrowolnie posiadanych informacji. Jak najrzadziej się manifestuj w miejscach publicznego skanu. Unikaj wypowiedzi emocjonalnych, formułowanych w niekonwencjonalny sposób. Konwencje są bezpieczne. Nie działaj z pierwszego odruchu: im dłuższa premedytacja, tym większa przypadkowość ostatecznej decyzji. Kładź szum dezinformujący.

– Jak?

= Istnieją aplikacje randomizujące behawior manifestacji. W ramach tego oesu -

= Odpalaj.

Miał nadzieję, że już nigdy nie doświadczy takiego upokorzenia. Usłyszeć z cudzych ust riposty na niewypowiedziane jeszcze sekrety i plany! W pewien sposób było to najgorsze ze wszystkiego, czego tu do tej pory doświadczył

– bo uświadamiało mu, kim/czym naprawdę dla nich jest: prymitywnym programem z dołu Krzywej.

– Tracimy czas – powtórzyłu Cress.

Zamoyski uniósł głowę.

– Deformanci – warknął. – Casus belli. I stan negocjacji.

– Chodzi ci o protokół rozbieżności, stahs? – odezwa-łu się Stern.

– Tak. – Prymarna Zamoyskiego wyprostowała się na krześle. – Te Kły, które im rzekomo wykradliście. I niby po co? Żeby wyciąć Hakatę z Moetlem? Nikt nie znał przecież koordynatów. Ale Kły Deformantów zostały wykorzystane, Hakata, to znaczy Dreyfuss, wzięty w Port, Moetle zabity, rozpętana wojna, skollapsowana galaktyka – ponieważ się upiłem.

Nastąpiła teraz ledwo uchwytna chwila zawahania, zarówno u Cressu, jak i Sternu. Zamoyski aż zmarszczył brwi: jakież to obliczenia przeprowadzały inkluzje Gnosis i Ofl-cjum, że stało się to widoczne nawet w k-czasie?

Z kolei manifestacje Cressu i Sternu obejrzały się zgodnie na Moetle'a.

Ten aż cofnął się o krok, odstępując od stołu, odgradzając się nim od nich.

– Co…?

= Cesarskie info, najwyższy priorytet: dwa Gplancki temu nastąpiło zawieszenie broni, frontowe inkluzje Deformantów oraz Cywilizacji osiągnęły wstępne porozumienie. Rozwinąć?

– Koniec wojny? – zdumiał się Zamoyski.

Wtem primus założył mu nogę na nogę. Tak to zaskoczyło Adama, że niemal spadł z krzesła. Nie jego wola, nie jego ruch, nie jego zamiar i wykonanie.

Niemniej w tej pozie już inaczej zabrzmiały wypowiedziane potem słowa.

– Więc nie wiedzieliście! – Podarowałem im gratis tak cenną informację! – Jasna cholera!

A przecież – natychmiastowa refleksja – nie mogli wiedzieć! Wszystko było rozbite na całkowicie od siebie odse-

parowane łańcuchy informacji: przeszłość „Wolszczana" zamknięta w niepamięci Zamoyskiego; miejsce śmierci Moetle^ – w jego utraconym pustaku; ukradziona przestrzeń

– puste koordynaty na mapach Cywilizacji i Deformatów. Istniał tylko jeden układ, w którym te łańcuchy mogły się spotkać i nałożyć; w którym mogła zostać dokonana identyfikacja gwiazdy i dowiedzony absurd wzajemnych podejrzeń Deformantów i Cywilizacji; tylko jeden układ: umysł Adama Zamoyskiego.

– Koniec wojny? Początek innej – rzekłu Stern.

– Czego znowu „nie wiedzieliśmy"? – jęknął zdezorientowany Moetle. – Co się tak na mnie gapicie? Ja nic nie zrobiłem! Zawieszenie broni, pięknie – ale przecież chyba nie dzięki niemu! – Wskazał prymarna Zamoyskiego. – Co on takiego powiedział? Kto właściwie mnie zabił, kto ukradł ten system gwiezdny, skoro nie Deformanci? Ja nic nie rozumiem!

Ciepła satysfakcja wypełniła żyły Adama. Nie rozumie!

– chciał parsknąć. – To dobrze o nim świadczy! Jest człowiekiem!

Skrzyżował na piersi primusa ramiona. Proszę! I oto już nie on, nie Zamoyski jest tym najgorzej poinformowanym, ślepcem na balu widzących! Czyż nie boskie uczucie? Doprawdy, jest symetria w chaosie historii.

I naraz poczuł się w tej formie – rozparty na sękatym krześle, z nogą założoną na nogę, błękitem witrażu na plecami, z wielkim, żywym ogniem huczącego paleniska po lewicy – idealnie wręcz wpasowany w rolę i scenę i dramat. Stahs Adam Zamoyski, tak. Spoglądał na manifestację Moetle'a i nawet nie zależało mu, żeby powstrzymać gnący wargi primusa uśmiech. Czyż nie należy mi się taka chwila, chociaż jedna? Zanim pożre mnie Franciszek, zanim zani-hilują oktagony3. Czyż nie mam prawa? Przeszedłeś' do historii, Adam. To prawda. Ciesz się zatem rzadkimi radościami

postaci historycznych. Tak długo, póki możesz, na tę jedną chwilę – poczuj się Judasem McPhersonem. Póki nie wyrwą ci kręgosłupa.

– Początek nowej wojny! – przedrzeźniał Sternu Moetle – Z kim…?

Zamoyski wiedział – on przecież wiedział pierwszy.

– Z Suzerenem.

Загрузка...