4. Pogoń za własnym cieniem

1

Niemal natychmiast po nowej katastrofie z przerażeniem domyśliłem się przyczyny naszego nieszczęścia, jednak ta myśl nie zdołała mnie całkowicie opanować, bo nie to mi było akurat w głowie. Trzeba było najpierw ratować statek, a dopiero potem zastanawiać się, dlaczego kolejna próba ucieczki zakończyła się niepowodzeniem. Popędziłem na stanowisko dowodzenia. Dowódca eskadry i Olga wyszli z tego bez szwanku, tyle że już nie byli dowódcami, lecz podobnie jak my wszyscy bezradnymi pasażerami pozbawionego napędu galaktycznego wraku. W laboratorium też wszystko było we względnym porządku. Aparatura nie ucierpiała, Ellon i Irena czuli się dobrze, jeśli można mówić o dobrym samopoczuciu istot pozbawionych kompletnie możliwości działania. Na razie nie mogli nic zrobić, bo laboratorium zostało odcięte od dopływu energii.

— Nie chcieliście nas słuchać! — wykrzyknął gniewnie Demiurg. — Spieszyliście się, a przecież nic nam nie groziło, dopóki nie podjęliśmy tej szalonej próby ucieczki!

— Chodź z nami, Ellonie! — rozkazał Oleg, który w ślad za mną wszedł do laboratorium.

Pospieszyliśmy do kabiny Głosu.

Głos brzmiał słabo, ale wyraźnie. Poskarżył się, że odczuł bolesny wstrząs, kiedy zerwała się łączność z mózgami pokładowymi i mechanizmami wykonawczymi. Wróg sparaliżował sterowanie anihilatorami bojowymi i do tego się ograniczył, ale Głos ucierpiał niejako rykoszetem.

— To Ramirowie! — powiedział Głos. — Nie chcą nas wypuścić z jądra. Jesteśmy ich więźniami…

Jego opinia na ten temat była o wiele bardziej autorytatywna od naszej, bo dokładnie wiedział, co to znaczy więzić statek kosmiczny. Znał się na tym!

Najgorzej zniósł katastrofę Gracjusz, który w momencie zablokowania mózgów pokładowych runął bez zmysłów na podłogę i teraz ten nieśmiertelny, po utracie całego swojego majestatu, wyglądał o wiele słabiej od nas, zwykłych zjadaczy chleba. Galaktowie są zupełnie nieodporni na jakiekolwiek wstrząsy, bo w swoich rajskich ogrodach dawno już zapomnieli o tym, że świat pełen jest niebezpieczeństw.

— Trzeba skontrolować MUK — powiedział Oleg. MUK nie pracował. Odłączyliśmy go od mechanizmów wykonawczych i przenieśliśmy do laboratorium, gdzie jak nam się wydało znów zaczął działać. Były to jednak tylko pozory. Obwody przewodziły wprawdzie sygnały, ale całość zwana Małym Uniwersalnym Komputerem uległa rozkładowi.

— Odnoszę wrażenie, że wasza maszyna straciła przytomność na skutek szoku — zauważył Gracjusz, który zaczynał odzyskiwać formę. — Co zresztą innego można oczekiwać od martwego mechanizmu?

Ellon łypnął na niego złym okiem. Pospieszyłem zmienić temat rozmowy, bo ten mógł doprowadzić jedynie do kłótni między Demiurgiem i Galaktem.

— Jeśli maszyna tylko zemdlała — powiedziałem — to może jeszcze uda się ją ocucić.

Oleg polecił dostarczyć do laboratorium dwa rezerwowe mózgi wymontowane ze „Strzelca” i „Węża”. One również były w szoku, a skontrolowany przy okazji MUK „Tarana” nadal mylił przyczyny ze skutkami.

— Gracjuszu — zwróciłem się do Galakta — teraz na ciebie i Głos spadnie najcięższy obowiązek. Analizatory i mechanizmy wykonawcze znów, podobnie jak w Ginących Światach, zostaną podłączone bezpośrednio do was. Mam nadzieję, że sobie poradzicie, bo jeżeli nie, oznacza to koniec nas wszystkich.

— Ja też mam tę nadzieję — odparł z godnością. MUK „Koziorożca” zaczął dawać znaki życia. Z głębokim smutkiem słuchaliśmy jego odpowiedzi na kontrolne sygnały. Maszyna zwariowała. We własnym przekonaniu była teraz duszą dziewczyny imieniem Czarna Mańka, opłakującą z zaświatów swój nędzny i tragiczny doczesny żywot. Nie reagowała na pytania, nie wykonywała poleceń i wszelkie impulsy doprowadzane do jej wejścia kwitowała rozdzierającym stwierdzeniem: „Nie ma Mańki, bo umarła! Czarna Mańka zimny trup!…” Potem zaczynała rozpaczliwie płakać i przez łzy złorzeczyła ostatnimi słowami jakiejś „Ciepłej Personalnej”.

Wkrótce jednak zmieniła repertuar i głębokim, piersiowym altem wykonała pieśń zaczynającą się od słów: „Puchowy śniegu tren, w krąg roztoczył swe czary, dźwięczą sanek janczary, miasto spowił już mrok”…

Te komputerowe majaczenia były nie tylko idiotyczne, ale również zdumiewające. Przecież konstruktorzy mózgu nie umieścili w jego pamięci żadnych informacji na temat kochanek bandytów, obyczajów „paniczów bogatych” rozbijających się sankami po zaśnieżonych miastach, ani zasad wersyfikacji. Wszystko to maszyna wymyśliła sama, gdy straciła rozsądek.

Szaleństwo dotknęło również inne maszyny. MUK „Węża” na pytanie: „Ile gwiazd trzeciej wielkości mieści się w stożku o kącie rozwarcia równym ośmiu stopniom, wysokości dwóch lat świetlnych i osi zorientowanej dokładnie na wschód?” odpowiadała wyliczeniem od końca wszystkich pierwiastków zawartych w Tablicy Mendelejewa. Natomiast w maszynie „Strzelca”, podobnie jak dawniej w mózgu pokładowym „Tarana”, rozchwiały się związki przyczynowo-skutkowe. Dałem jej banalne zadanie kontrolne: „Wszyscy ludzie są śmiertelni. Jestem człowiekiem. A zatem jestem?…” Podała natychmiast trzy różne odpowiedzi do wyboru: „Jesteś gruby w szóstym wymiarze. Jesteś gwoździem drugiego rzędu w kratkę typu pepita. Kwiaty już zwiędły, a całka trwa”. Zaś na pytanie Olega czemu równa się sto czterdzieści trzy do sześcianu, odpowiedziała równie szybko i też troiście: „Idź się utop. Dwadzieścia osiem ton koma szesnaście metrów plus wyrazy współczucia. Byk ma rogi niezwykle kwadratowe”. Nie dość, że gadała brednie, to jeszcze nie wiedzieć czemu powtarzała je na trzy równie kretyńskie sposoby.

Odniosłem wrażenie, że mózgami „Strzelca” i „Węża” warto się jeszcze zająć, natomiast MUK „Koziorożca” jest w beznadziejnym stanie. Nie omieszkałem powiedzieć tego na głos:

— Szaleństwo dwóch pierwszych maszyn nie wychodzi poza granice ich specjalności. Straciły rozsądek, ale zachowały osobowość, jeśli w ogóle można mówić o osobowości jakiegoś urządzenia. Pozostały jednak maszynami myślącymi, chociaż myślą źle, niesprawnie i pokrętnie. Natomiast MUK „Koziorożca” w swoim przekonaniu stał się nieszczęśliwie zakochaną dziewczyną z półświatka piszącą w dodatku wiersze. To jest dopiero czyste szaleństwo!

— Nie jestem pewien, czy Romero zgodzi się z tezą, iż pisanie wierszy dowodzi kompletnej utraty władz umysłowych — zauważył Oleg.

— Mówię o maszynach, a nie o ludziach. Ludzie często oddają się dziwnym i bezużytecznym zajęciom, a ponadto mają do szaleństwa szczególny stosunek, co było widoczne zwłaszcza w starożytności. Bo czyż nie mówiono wtedy: „Ona mi się szalenie podoba!” albo „Kocham go do szaleństwa!”… Niestety myślenie ludzkie nie zawsze podporządkowuje się logice, w przeciwieństwie do myślenia maszynowego, zawsze logicznego, trzeźwego i konkretnego. Tym akurat zresztą intelekt maszyn różni się od intelektu ich niedoskonałych twórców.

— Żartowałem — powiedział Oleg. — Ellonie zwrócił się do Demiurga — zajmiesz się uruchomieniem mózgów pokładowych, ale postaraj się zrobić to bez zaniedbywania innych prac. Jak przebiegają doświadczenia z kolapsanem?

— Czas atomowy kształtuję już zupełnie swobodnie.

— To za mało. Ireno, można cię prosić?

Irena jak zwykle, gdy ktoś wchodził do laboratorium, i tym razem odeszła w jego przeciwległy kąt. Teraz zbliżyła się do nas bez pośpiechu. Oleg powiedział ze wzruszeniem, które tak rzadko uzewnętrzniał:

— Przyjaciele moi, Ireno i Ellonie. Lękam się, że nie wyprowadzimy statku z jądra, jeśli nie zdołamy odkryć jakiegoś procesu fizycznego, który pozwoli nam uniknąć wrogiej obserwacji Ramirów. Dajcie mi możliwość choć na moment oderwać się od nich w czasie. Całkiem możliwe, że „dawniej” ich nie było albo nie będzie „potem”, ale „teraz” są i są znacznie silniejsi od nas. Rozumiecie mnie, przyjaciele?

Irena tylko skinęła głową, Ellon zaś powiedział:

— Mam już wszystko przygotowane do doświadczeń z makroczasem, ale brak mi jeszcze odpowiedniego martwego przedmiotu i istoty żywej. Przedmiot martwy wybiorę bez trudu, ale skąd wezmę żywą istotę?

— Weź Mizara, Ellonie — poradziłem. — Już w starożytności przeprowadzano doświadczenia na psach. Wprawdzie Mizar jest zwierzęciem myślącym, więc trzeba będzie wytłumaczyć mu istotę eksperymentu i uzyskać jego zgodę, ale…

— Sam z nim porozmawiaj — przerwał mi bezceremonialnie Ellon. — Demiurgowie nie uważają zwierząt za istoty równe sobie, jak to czasem czynią ludzie.

— Ireno, może ty podejmiesz się przekonać Mizara? — poprosiłem. — Masz rację, Ellonie, człowiek potrafi traktować zwierzęta po ludzku.

Wątpię, by Ellon właściwie zrozumiał moją replikę, ale mało mnie to obchodziło. Ważne było to, że Irena zgodziła się porozmawiać z Mizarem. Nieco tym uspokojony znów podszedłem do mózgu pokładowego „Koziorożca”. — Znasz mnie? — zapytałem. — Pamiętasz?

W odpowiedzi MUK zaśpiewał drżącym dyszkantem, w niczym nie przypominającym jego normalnego barytonu:

Jak pantera, co w złotej klatce śpi

Prężysz swój złocisty kark

I rozchylasz czerwień warg,

By za chwilę ramionami zwisnąć u mych bark!

Widok wspaniałej, jeszcze niedawno tak rozumnej i na swój sposób błyskotliwej maszyny, a teraz uważającej się za żywą istotę i kompletnie pomylonej na punkcie stosunków męsko-damskich, był tak smutny i żałosny, że z najwyższym trudem powstrzymałem się od łez.

2

Wieczorem wstąpił do mnie Romero.

Usiadł w fotelu, ustawił laseczkę między kolanami i zagapił się roztargnionym wzrokiem w ekran, na którym wciąż bezładnie krążyły rozszalałe gwiazdy. Spostrzegłem nagle z bolesnym współczuciem to, na co dawniej jakoś nie zwróciłem uwagi: Romero zaczynał tracić formę, dziadział, jak dosadnie mawiali jego ulubieni starożytni. Wprawdzie nadal dbał o to, żeby w jego czarnej fryzurze i starannie pielęgnowanym zaroście nie pojawił się bodaj jeden siwy włosek, ale głębokich zmarszczek, które przeorały mu twarz nie dało się zamaskować. Widziałem, że jest załamany, że potrzebuje pociechy. Powiedziałem więc lekkim tonem:

— Przeżyliśmy niezwykle interesującą przygodę, nieprawdaż?

Patrzył na mnie długo wielkimi ciemnymi oczami, wpatrywał się tak intensywnie, że nagle przypomniałem sobie, jak kiedyś w momencie irytacji Mary wykrzyknęła: „Paweł jest taki przystojny, wytworny i dobrze wychowany, ma tak piękne oczy, których może mu pozazdrościć każda kobieta, a ja musiałam zakochać się akurat w tobie, ty zwariowany brzydalu! Cóż to za niesprawiedliwość losu!”

— Admirale, pańskie zamiłowanie do paradoksów przekracza granice przyzwoitości! — wykrzyknął wreszcie z oburzeniem. — Tragedię nazwać interesującą przygodą! To niesłychane…

— W porównaniu z losami Petriego i jego towarzyszy…

— Mówię w tej chwili o nas, o mnie i panu, Eli! Popisaliśmy się niewybaczalną głupotą, mój przenikliwy admirale! Wlecieliśmy do jądra jak ćmy do ogniska!… Ćmy w piekielnym gwiezdnym piecu, słabe owady w twardych palcach okrutnych wrogów!

— Dostał pan obsesji na punkcie ciem, Pawle?

— Prawie — odparł z goryczą. — Od momentu, gdy Ramirowie zniszczyli „Węża”, ciągle sobie powtarzam, że jesteśmy słabymi ćmami lecącymi do ogniska. A wie pan, że tego samego słowa użył nasz pokładowy MUK?

— Był pan w laboratorium?

— Właśnie stamtąd wracam. Zapytałem mózg pokładowy, co sądzi o nieciągłości czasu w tym dziwnym świecie, nazywanym przez nas jądrem Galaktyki. I w odpowiedzi usłyszałem… Jak pan sądzi, co to mogło być?

— Pewnie jakaś głupawa piosenka albo wierszyk. — Właśnie. Dziwny wierszyk. Proszę posłuchać. I Romero wydeklamował:

Motylem jestem, ćmą tęczoskrzydłą.

Świat mi się znudził, życie obrzydło…

Jak długo można z kwiatka na kwiatek,

Gdy róża kole, więdnie bławatek,

Gdy drży osika z wielkiego strachu?

Nie chcę nektaru! Pójdę do piachu…

— Dziwne w tych rymach wydaje mi się jedynie to, że MUK przestał się uważać za sentymentalną dziewczynę z półświatka i zaczął przemawiać jak znudzony łatwymi podbojami prowincjonalny donżuan.

— Nie, mój uczony przyjacielu, dziwne jest coś innego. W moim mózgu tkwiło uparcie słowo „ćma”, a MUK użył właśnie tego wyrazu. Nic to panu nie mówi? — Nic a nic.

— Wielka szkoda, admirale, że nigdy nie interesował się pan starożytnymi obyczajami, bo znajomość historii bywa czasem niezmiernie użyteczna… Ale zostawmy te utyskiwania. Otóż moja uniwersytecka praca dyplomowa nosiła tytuł „Folklor miejski pierwszej połowy dwudziestego wieku starej ery” i cytowała wszystkie piosenki i wierszyki, którymi teraz operuje nasz zwariowany MUK.

— To rzeczywiście jest bardzo dziwne i interesujące.

— Cieszę się, że to do pana dotarło. Atak Ramirów spowodował rozdwojenie jaźni naszej biednej maszyny. — Rozdwojenie czasu, Pawle.

— Ma pan rację, rozdwojenie czasu. MUK przebywa równocześnie w dwóch epokach. Fizycznie, materialnie znajduje się tutaj, na pokładzie „Koziorożca”, natomiast psychicznie, jeśli tego określenia można użyć w stosunku do maszyny, tkwi w przeszłości. Wszyscy, jak pan wie, jesteśmy powiązani z mózgiem pokładowym naszym indywidualnym promieniowaniem, a zatem i moje biopole jest w nim zakodowane. MUK nieustannie odbierał wszystkie moje impulsy mózgowe, przyswajał sobie całą moją wiedzę, moje wyobrażenia o przeszłości, ale wszystkie te informacje były nieprzydatne do jego bieżącej pracy. Teraz natomiast, gdy został wypchnięty w przeszłość, operuje jedynie tymi wiadomościami, które dotyczą tego zamierzchłego okresu. Pytał pan czy MUK pana zna, ale w przeszłości, która stała się jego teraźniejszością, admirał Eli po prostu nie istniał. Szaleństwo mózgu pokładowego „Koziorożca” polega, powtarzam, na tym, że fizycznie jest on tu i teraz, zaś intelektualnie tam i wcześniej.

— A co z innymi maszynami myślącymi, Pawle?

— Każdy wariuje na swój sposób, admirale. Odnosi się to nie tylko do ludzi, ale także do maszyn.

— Pańska hipoteza otwiera obiecujące możliwości uzdrowienia mózgów pokładowych — powiedziałem.

— Ja natomiast widzę inną możliwość. Lękam się, że my wszyscy wkrótce tu powariujemy! — odparł z goryczą Romero.

Po czym przypomniał mi Oana i jego chory czas. Przepowiednia zdrajcy spełniła się co do joty: znaleźliśmy się w chorym czasie. Wielkim błędem z naszej strony było to, że krążąc wśród światów, gdzie dysharmonia temporalna jest zjawiskiem normalnym, obowiązującym powszechnie prawem, łudziliśmy się, iź nas samych ta klęska nie dotknie. W dzikim chaosie jądra niestabilność czasu gwarantuje, być może, fizyczną trwałość gwiazd, ale też z pewnością jest zabójcza dla naszych harmonijnych organizmów. Trwająca niewiele dłużej niż mgnienie oka luka w „teraz” omal nie doprowadziła nas do zguby. Zachorowaliśmy, na razie o tym nie wiedząc. Rozpad więzi czasowych dokonuje się teraz również i w nas.

— Ale maszyny myślące już zwariowały, my natomiast jak dotąd zachowaliśmy trzeźwe głowy. Jeśli oczywiście nie uznamy za przejaw szaleństwa pańskiej teorii o stopniowym rozpadzie naszego indywidualnego czasu…

— Funkcjonujemy na innej zasadzie niż intelekty mechaniczne — odparł Romero ignorując moją złośliwość. — Organizmy mają zapewne wewnętrzne stabilizatory czasu, bo nie wątpię, że natura tworząc życie zatroszczyła się o jego ochronę również przed takimi kataklizmami, jak zakłócenie rytmu temporalnego. Natura wie przecież najlepiej, na co ją stać… My zaś nie mieliśmy pojęcia, że trzeba MUK zaopatrzyć w stabilizator czasu i dlatego maszyny myślące są słabsze od naszych mózgów przynajmniej pod tym względem. Ale naszej odporności też nie wolno przeceniać! Zakłócenia synchroniczności nawarstwiają się w komórkach i kiedy pokonają próg wytrzymałości stabilizatora biologicznego, my też stracimy rozsądek.

— Postaramy się uciec z zagrożonego obszaru zanim do tego dojdzie. Pawle, mam propozycję. Jeśli zależy panu na sprawdzeniu słuszności hipotezy o rozszczepieniu indywidualnych czasów, proszę zająć się wraz z Ellonem i Ireną uruchomieniem naszych mózgów pokładowych.

— Żartuje pan, admirale? — wykrzyknął zdumiony Romero. — Ośmielę się zauważyć, że remont przyrządów to domena inżynierów, a ja jestem z wykształcenia historykiem!

— O to właśnie chodzi! Właśnie historyk jest do tego niezbędny! Jeśli MUK znajduje się intelektualnie w przeszłości, to jedynie historyk może go przywrócić czasom obecnym. Proszę sobie wyobrazić człowieka, który zasnął sześćset lat temu i niedawno się obudził. Co by pan z nim zrobił? Posadził w ławce i zmusił do nauczenia się, poznania wydarzeń i faktów, które zaszły podczas jego snu. Po zakończeniu nauki nasz śpioch znajdzie się w swoim nowym czasie, prawda? Trzeba zatem postąpić tak samo ze zwierszokleciałym mózgiem! Mam nadzieję, że pana, jako miłośnika poezji, takie określenie nie nazbyt szokuje…

— Już dawno pogodziłem się' z faktem, że ludzie nie zawsze najstaranniej dobierają wyrażenia. Pozwolę sobie jednak przypomnieć panu, admirale, że „zwierszokleciał” tylko jeden MUK, a pozostałe zachorowały na co innego. Czy je również będziemy leczyć lekcjami historii?

— Zaaplikujemy im lekcje logiki. Przyczyna poprzedza skutek, oto zasada, na której zbudowano nasze maszyny. Luka czasowa naruszyła logikę obliczeń. Znamy istotę schorzenia i chyba potrafimy zwalczyć szaleństwo logiczne, jeśli pan poradzi sobie z szaleństwem historycznym. Myślałem, że już go przekonałem, gdy nagle Romero uniósł tragicznym gestem laseczkę i wykrzyknął z patosem:

— Po cóż te wszystkie remonty, kuracje i naprawy?… Trafiliśmy do piekła, z którego nie ma ucieczki. Gdzie się znajdujemy? W jądrze Galaktyki? Nic podobnego! Nie ma żadnego jądra, bo coś zwartego może istnieć tylko w spójnym czasie, a takiego akurat czasu tu nie ma! Jesteśmy nigdzie, gdyż znajdujemy się wszędzie jednocześnie!… To się nie mieści w głowie! Oszaleję, jeśli mi ktoś tego nie wytłumaczy… Już oszalałem!…

Złapał się rękami za głowę i wydawało się, że lada chwila zacznie rwać włosy, wrzeszczeć, toczyć pianę z ust. Jeszcze nie oszalał, ale już dostał ciężkiego ataku histerii. Wpadłem we wściekłość. Zacisnąłem pięści i już gotów byłem go uderzyć, gdy nagle popatrzył na mnie uważnie, opuścił wolno ręce i zapytał:

— Chce mnie pan zbić, admirale? Proszę bardzo, nie będę się bronił. Dawniej ludzi bijano i czasem to pomagało.

Tylko te słowa, którym towarzyszył niepewny uśmiech, uratowały go przed policzkiem. Opadłem na fotel i położyłem ręce na kolanach, żeby uspokoić rozdygotane dłonie. Rozumiałem teraz, co czuli kapitanowie statków, kiedy załoga odmawiała wykonania ich rozkazów. Histeria w obliczu powtarzających się katastrof nie była przecież lepsza od buntu na zagubionym w oceanie żaglowcu.

— Pawle, apeluję do pańskiego rozsądku, do pańskiego wspaniałego rozumu! Poczuł się pan dotknięty, że tragedię nazwałem interesującą przygodą? Ale czyż mówiąc o przygodzie nie mamy zarazem na myśli jej szczęśliwego zakończenia? I czyż dziś nie jesteśmy pod pewnym względem najszczęśliwszymi z ludzi?

— My mamy być najszczęśliwszymi z ludzi? — zapytał głucho Romero. — Mówiłem już panu, admirale, że pańskie paradoksy mnie nużą…

Przypomniałem mu jednak, że Oleg od dzieciństwa marzył o wyprawie do jądra Galaktyki, najbardziej tajemniczego i niedostępnego miejsca w całym Wszechświecie i że to on właśnie jako pierwszy z galaktycznych kapitanów doprowadził tu eskadrę. Dzięki temu wejdzie do historii jako odkrywca jądra. A czyż może być nieszczęśliwy pionier, jeśli nawet zapłaci przedwczesną śmiercią za miejsce w Panteonie? Że sam Romero, znawca starożytności, specjalista w dziedzinie historii porównawczej społeczeństw zyskał możliwość poznania takich form życia, takich cywilizacji rozumnych, o których nam się nawet dawniej nie śniło. Czy to też należy zaliczyć do nieszczęść? Że Olga, Osima i Kamagin zawsze za sens swojego życia uważali prowadzenie potężnych statków po niezbadanych gwiezdnych trasach. Czyż więc nie dopięli celu swojego życia, nawet jeśli teraz przyjdzie im z tym życiem się rozstać? I czy nieszczęśliwy jest Głos, nasz Główny Mózg, nasz były Włóczęga, który zaznał wszystkiego, o czym mógł tylko zamarzyć: potęgi myśli, rozkoszy cielesności, władzy nad przestworem Wszechświata? A Galakt i Demiurgowie? Czyż każdy z nich nie realizuje najlepszych cząstek swych osobowości, nie wciela w życie tego, do czego zdolny był w swoich marzeniach, pragnieniach i zrywach woli? Nie, tu o nieszczęściu nie może być mowy. Nawet jeśli pisany jest nam tragiczny koniec, to już dziś nasz los jest godzien pozazdroszczenia!

Romero uniósł się z trudem, wspierając się ciężko na lasce.

— Mój stary przyjacielu Eli! — powiedział. — Nie chcę, nie mogę się z panem kłócić. Admirale, czy mogę przystąpić do wykonywania rozkazu?

Zasunąłem drzwi, aby nawet Mary nie mogła w tym momencie do mnie wejść. Nawet ona nie powinna oglądać mnie w tym stanie. Bo gdy tylko w oddali ucichło postukiwanie laseczki opadłem na fotel, chwyciłem się za głowę, jak to niedawno uczynił Romero i zacząłem jęczeć z rozpaczy, poczucia bezsiły i przerażenia na myśl o końcu, który przepowiadałem. Atak histerii, któremu nie pozwoliłem opanować Romera, dopadł teraz mnie. Miałem znacznie więcej powodów do utraty opanowania niż on, a w dodatku nie mogłem nikogo prosić o pomoc. Nie mogłem zdradzić tajemnicy zanim statek znajdzie się poza zasięgiem niebezpieczeństwa.

3

Ellon poczuł się śmiertelnie obrażony, kiedy poprosiłem go, aby do transformatora czasu dobudował jeszcze stabilizator podobny do tego, w jaki natura wyposażyła nasze ciała. Tak uwierzyłem w hipotezę Romera, że przyjąłem ją za pewnik. Demiurg błysnął wściekle oczami i warknął:

— Admirale, nie wtrącaj się do spraw, o których nie masz zielonego pojęcia! Transformator, stabilizator, może jeszcze multiplikator? Wymyślaj swoje nazwy, ale nie przeszkadzaj mi w robocie. Sądzisz, że jeden chaos zastępujemy innym? No to zapamiętaj sobie raz na zawsze, że budujemy uniwersalną maszynę czasu!…

Wykrzykując to skakał przede mną jak konik polny i wściekle wymachiwał rękami. Wiedziałem, że Ellon jest źle wychowany jak na ludzki gust i że studiując ziemszczyznę najchętniej uczył się słów powszechnie uznawanych za obelżywe, więc nie bardzo przejąłem się jego zachowaniem. Przypisałem jego podniecenie skutkom zagłady „Węża”, myśląc przy tym, że nawet wytrzymałość niezmordowanych Demiurgów ma swoje granice. Wątpię, aby od momentu ostatniej katastrofy Ellon wypoczywał choćby godzinę. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że mogą to być pierwsze objawy szaleństwa przepowiedzianego przez Romera.

Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać coś złego dopiero wtedy, kiedy Mizara przyprowadzono do transformatora czasu, ogromnej przezroczystej kuli spoczywającej na postumencie. Wokół kuli stało mnóstwo różnych promienników i reflektorów, a sam transformator połączony był z kolapsanem grubościenną rurą o wielkiej średnicy. Było tam jeszcze wiele innych urządzeń i mechanizmów, których przeznaczenia nie znałem i których nie podejmuję się opisać.

Powiem jedynie, że przed doświadczeniem z udziałem psa Ellon eksperymentował na kilku przedmiotach, wysyłając je na przemian w przeszłość i przyszłość. Z obu tych kierunków czasowych przedmioty powracały nietknięte. Gdyby zatem również doświadczenie z Mizarem się powiodło, oznaczałoby to znalezienie realnej drogi ucieczki z jądra, bowiem w wypadku zderzenia z gwiazdą nie przez nią, lecz przez pustą w innym czasie przestrzeń. Naturalnie nasze plany oparte były poza tym na ryzykownym założeniu, iż tym razem Ramirowie nie będą nam w ucieczce przeszkadzać.

W doświadczeniu uczestniczyli w charakterze obserwatorów Oleg i Romero, Gracjusz i Orlan, Mary i Olga. Ellon sam otworzył właz transformatora czasu, a Irena przyprowadziła psa. Pies cicho popiskiwał, trącił mnie nosem w kolano, polizał Mary w rękę i nagle oparł przednie łapy na ramionach Romera, który zaskoczony tym dowodem psiej sympatii upuścił nieodłączną laseczkę. Irena głaskała Mizara po grzbiecie i coś mu szeptała do ucha. Zaniepokoił mnie wyraz jej twarzy, więc podszedłem bliżej.

— Kochany piesku! — szeptała Irena. — Leć w przeszłość, w daleką przeszłość! Do lasu. Też chętnie bym się z tobą tam znalazła, chętnie bym pobiegała po lesie i szczekała jak ty!

— Do lasu! Do lasu! — powarkiwał radośnie pies i lizał ją po rękach. — Zapolujemy sobie razem, poszczekamy! Szybciej, Ireno! Szybciej!

Szept Ireny słyszałem tylko ja, natomiast odpowiedzi Mizara docierały do wszystkich za pośrednictwem deszyfratorów osobistych. Nic więc dziwnego, że obecni w niczym się nie zorientowali i sądzili, że Irena czułymi słówkami po prostu dodaje psu otuchy przed jego niebezpieczną podróżą. Ja jednak doskonale wiedziałem, że Mizar po szkole Lusina doskonale zna ludzką historię i nie potrzebuje do podjęcia decyzji żadnych kłamliwych zachęt, że wystarczy mu naga prawda o niebezpieczeństwie, ale też i o wadze jego udziału w eksperymencie. To wszystko już zresztą dawno z Ireną ustaliliśmy.

— Ireno! — powiedziałem cicho. — Ireno, odwróć się!

Wolno uniosła się z klęczek. Oczy miała dziwne, gdy powiedziała:

— Admirale, pozwoli mi pan odejść z Mizarem? Kocham go!

Chwyciłem ją za rękę i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknęła z bólu. Na ból jeszcze reagowała.

— Mylisz się, Ireno! — wyskandowałem dobitnie. — Nie kochasz Mizara, tylko Ellona!

Z takim napięciem wsłuchiwała się w moje słowa, że przez chwilę stała z otwartymi ustami. Nigdy przedtem nie widziałem jej z taką głupią miną, Irena należała bowiem do kobiet bardzo dbających o swój wygląd.

— Ellona? — zapytała dziecięcym głosikiem. Jak mogę kochać Ellona, skoro pan mi tego zabronił, admirale? Ja jestem bardzo posłuszną dziewczynką…

— Gadasz głupstwa! — syknąłem ze złością. Wcale nie jesteś posłuszna, tylko krnąbrna. A teraz w dodatku źle się czujesz, jesteś chora i dlatego wyobrażasz sobie niestworzone rzeczy. Musisz się położyć, Ireno.

— Myśli pan, że nie lubię Mizara? — zapytała z powątpiewaniem w głosie.

— Naturalnie, że go lubisz. Ja też go lubię, podobnie jak twoja matka, Mary i wszyscy inni… Ale to nie wystarczy, żeby wybierać się we wspólną podróż w czasie.

— Za mało cię lubię, Mizarze — powiedziała pokornie Irena. — Wydało mi się, że lubię cię najbardziej ze wszystkich, że cię kocham… — Nagle załamała ręce i wykrzyknęła błagalnie: — Admirale, pozwól mi kogoś pokochać! Jestem taka posłuszna, że bez twojej zgody nie potrafię!

Przywołałem Olgę, za którą przybiegli Mary i Oleg. Na jego widok Irena skrzywiła się boleśnie i wykrzyknęła:

— Nie, tylko nie ty! Porzuciłeś mnie dla wyprawy, podczas której zginiesz…

— Ireno, ocknij się! — wykrzyknął blady jak płótno Oleg. — Przypomnij sobie naszą rozmowę na bazie. Przecież sama nalegałaś na swój udział w wyprawie. Jesteśmy razem na pokładzie statku flagowego. Nie zostałaś na Perseuszu, Ireno!

Dziewczyna rozpłakała się spazmatycznie, kryjąc twarz na piersi matki.

— Olgo, zaprowadź ją do siebie — powiedziałem. — I nie ruszaj się od niej na krok. Obawiam się, że jej stan może się pogorszyć.

Kiedy tak gorączkowo szeptaliśmy, stojąc ciasną grupką wokół Mizara, Ellon w miarę spokojnie czekał przy otwartym włazie, ale kiedy Olga troskliwie podtrzymując Irenę wyprowadziła ją z laboratorium, nie wytrzymał i wrzasnął ze złością:

— Ludzie, przestańcie tracić czas! Transformator przegrzewa się na jałowym biegu i lada chwila wszyscy możemy znaleźć się w niekontrolowanej przyszłości. Kto w końcu przyprowadzi Mizara?!

— Ja — odpowiedziałem i podobnie jak przed chwilą Irena uklęknąłem przy psie i czule pogłaskałem go po karku. — Mizarze, przyjacielu — powiedziałem. Niestety, na razie nie pobiegasz sobie po lesie. Musimy najpierw przeprowadzić niezwykłe doświadczenie, od którego zależy ratunek nas wszystkich. Gotów jesteś nam w tym pomóc?

— Prowadź mnie, Eli! — warknął mężnie pies i polizał mnie po ręce.

Zaprowadziłem go do włazu. Ellon chciał brutalnie chwycić go za kark i wrzucić do środka, ale mu na to nie pozwoliłem. Mizar popatrzył na nas smutnym, pożegnalnym wzrokiem, szczeknął „Żegnajcie!” i sam wskoczył do transformatora. Ellon zatrzasnął pokrywę i odszedł na bok, do stanowiska kolapsanu. Zaczęło się niebezpieczne doświadczenie.

Wkrótce spostrzegliśmy, że Mizar znika. Nie rozpadał się, nie kurczył do rozmiarów kropki, jak tego z niewiadomych względów oczekiwaliśmy, lecz znikał tak samo jak Oan podczas swej nieudanej próby ucieczki, stopniowo przekształcając się w mglistą sylwetkę. W transformatorze musiało być gorąco, bo pies zaczął gwałtownie dyszeć z wywieszonym językiem, a jego oczy nabrały gorączkowego blasku. Ciało Mizara zbladło i zniknęło, i tylko te płonące oczy i czerwony jęzor jeszcze przez dłuższą chwilę pozostawały w teraźniejszości. Wreszcie i one umknęły w przyszłość. Przezroczysta kula transformatora czasu opustoszała.

— Mizar jest w przyszłości! — wykrzyknął Ellon, odchodząc od kolapsanu. — W bardzo bliskiej przyszłości, o co najwyżej tysiąc lat wedle waszej ziemskiej rachuby. Smaży się w roztopionym czasie! — zachichotał okrutnie.

— Jak długo tam pozostanie?

— Zaledwie godzinę, jedną małą godzinkę, admirale! A potem wyłączę kolapsan i twój pies wypadnie do naszego czasu, podobnie jak zrobił to Oan, kiedy próbował uciec w dalekie jutro.

Triumf Demiurga był oczywisty i uzasadniony, ale jednak przykro było nań patrzeć. Nawet radość eksperymentatora dokonującego epokowego odkrycia nie powinna przecież przesłaniać niepokoju o los bohaterskiego psa. Ponadto miałem do Ellona wielką pretensję o to, że zupełnie nie przejął się chorobą Ireny. Oleg poszedł na stanowisko dowodzenia, zaś Romero, widząc mój stan, wziął mnie pod rękę i zapytał:

— Nie ma pan ochoty, admirale, przekonać się jakie postępy na drodze do normalności poczynił MUK „Koziorożca”?

Chora maszyna stała w przeciwległym kącie laboratorium. Zapytałem ją, co myśli o podróżach w czasie i czy jest nadzieja, że Mizar powróci pomyślnie z przyszłości. MUK wyśpiewał swoją odpowiedź przyjemnym altem:

Żadna istota nie przeminie!

Bo wieczność dalej przez nią płynie. Więc trwaj i raduj się twym bytem! Byt jest odwieczny…

— Odpowiedź mało konkretna, ale niezupełnie pozbawiona sensu — zauważyłem. — W dodatku optymistyczna! A i wiersz wydaje mi się lepszy od tych bredni, którymi maszyna nas do tej pory częstowała.

— Ten wiersz wyszedł spod pióra jednego z największych poetów starożytności, o którym zapewne nie słyszał pan, admirale. Ten poeta nazywał się Goethe… To zresztą nieważne. Ważne jest jedynie to, że MUK wspomniał o wieczności, o wiecznym trwaniu każdej istoty. A wiesz, Eli, czemu zawdzięczamy to trwanie? Pamięci! Pamięć jest jedyną gwarancją nieśmiertelności, katalizatorem przekształcającym każdą chwilę w wieczność, dającym jej ponadczasowe trwanie!…

Język Romera zawsze odznaczał się nadmierną kwiecistością, ale równie podniosłych słów nigdy jeszcze od niego nie słyszałem.

— Cóż za wspaniała oda do pamięci, Pawle!

— Dziś w nocy przyszła do mnie pańska siostra, Eli. Proszę tak na mnie nie patrzeć, przyjacielu, na razie jeszcze nie zwariowałem. Doskonale wiem, że Wiera dawno umarła i że przed opuszczeniem Ziemi pokłoniłem się jej prochom w Panteonie. Odwiedziła mnie we wspomnieniach, tylko w moich wspomnieniach! Całe moje życie stało się nagle wspomnieniem o moim życiu i to było piękne, kuzynie! Posprzeczaliśmy się z Wierą, o czym doskonale wiesz, admirale. Nie, jeszcze nie był pan admirałem, tylko zwykłym młodzieńcem… Dopędziłem więc Wierę na Plutonie, wszedłem to hotelu, do tego samego numeru, w którym już kiedyś byliśmy razem i upadłem przed nią na kolana… Ucałowałem jej stopy, a ona rozpłakała się i również mnie ucałowała. Tak bardzo ucieszyła się z mojego powrotu i z tego, że może mi wybaczyć… Eli, przyjacielu mój i kuzynie, nawet nie masz pojęcia jak bardzo jestem ci wdzięczny za to, że rozkazałeś mi popędzić na złamanie karku za twoją siostrą, że dzięki temu przywróciłeś mi życie! Klęczeliśmy naprzeciw siebie, co musiało zapewne wyglądać śmiesznie dla kogoś patrzącego z boku, ale nic to nas nie obchodziło, bo byliśmy niezmiernie szczęśliwi… I to było zaledwie parę godzin temu, to było tej nocy, Eli!

Zachwiał się. Wybuch szaleństwa był tak gwałtowny, że nie zdążyłem Pawłowi przerwać i zareagowałem dopiero wtedy, kiedy omal nie zwalił się bez zmysłów na podłogę. Podtrzymałem go. Romero drgnął i oprzytomniał. Oczy miał zmętniałe ze szczęścia.

— Czy coś się stało? — zapytał. — Co ja mówiłem? — Rozmawialiśmy o przywracaniu świadomości mózgowi pokładowemu, Pawle. A teraz może podsłuchamy, o czym tak gorąco dyskutuje Ellon z Orlanem i Gracjuszem.

Ta rozmowa istotnie zasługiwała na uwagę. Ellon utrzymywał, że znalezienie drogi do przyszłości jest dla jego mechanizmów zupełnym drobiazgiem, bo w tym wypadku należy jedynie przyspieszyć bieg czasu, nie zmieniając jego kierunku. Czas naturalny płynie od przeszłości ku przyszłości, kolapsan popędzi go, i po kłopocie. Gorzej jest z podróżą w przeszłość, chociaż kolapsan i z nią sobie poradzi. Jak jednak na zmianę znaku czasu zareagują poddane tego rodzaju transformacji temporalnej obiekty? Przedmioty martwe zapewne zniosą ją bez szwanku, natomiast organizmy najprawdopodobniej zginą, jeśli nie zastosuje się szczególnej metody odwracania czasu.

— Co masz na myśli, Ellonie, mówiąc o szczególnej metodzie odwracania czasu? — zapytał Gracjusz. — I dlaczego przejście przez zero temporalne ma stanowić zagrożenie dla tkanek naturalnych?

— Dlatego, że zero temporalne oznacza zatrzymanie wszelkich procesów. W wypadku metalu czy kamienia, czy wreszcie skomplikowanych mechanizmów, nie ma to większego znaczenia, natomiast dla organizmów równa się śmierci.

Zauważyłem, że kiedyś już, przy zderzeniu dwóch słońc, znaleźliśmy się w luce czasowej, utraciliśmy na moment nasze „teraz”, na co Ellon zareagował ze zwykłą gwałtownością. Zwymyślał mnie od nieuków, po czym łaskawie wytłumaczył, że luka czasowa jest czymś zupełnie różnym od zera temporalnego. Podczas niedoszłego zderzenia gwiazd zamarliśmy tylko na krótką chwilę, ale nie umarliśmy, bo natychmiast powrócił naturalny bieg czasu od przeszłości ku przyszłości, natomiast odwrócenie czasu równało się niszczącej eksplozji.

— Musiałbym wyciągać z przeszłości pańskiego trupa, admirale! — zakończył zjadliwie.

Pobiegał chwilę po laboratorium, a potem oświadczył, że jednak znalazł sposób, dzięki któremu organizmy żywe zdołają dotrzeć bez przeszkód w przeszłość. Trzeba istotę żywą z pomocą transformatora wyrzucić w przyszłość wzdłuż naturalnych linii temporalnych, i jeśli się w tej przyszłości nie utrzyma, nie zatrzymywać jej we współczesności, lecz pozwolić spadać dalej w przeszłość. Będzie to jednak spadanie inercyjne, nie zaś pod wpływem sił zewnętrznych. Ruch bezwładny w czasie jest zawsze przesuwaniem się do punktu realnego istnienia, co wynika z samej natury czasu. I jeśli istota spadająca siłą bezwładności z przyszłości w teraźniejszość sama znajdzie się w przeszłości, to ów wsteczny ruch, ciągle spowalniany, stanie się niebawem normalnym ruchem do przodu. Teraz wystarczy temu znormalniałemu ruchowi w czasie nadać odpowiednie przyspieszenie, aby obiekt biologiczny bez szkody dla zdrowia osiągnął nawet milionoletnią przeszłość…

Trochę to moim zdaniem było zanadto pokrętne i nieprzekonujące, ale postanowiłem na razie nie wdawać się z Demiurgiem w dyskusję, gdyż była już najwyższa pora zawrócić Mizara z dalekiej drogi. Ellon przesunął dźwignię rewersu czasowego na pulpicie sterowniczym kolapsanu. Wnętrze transformatora zmętniało, zamgliło się, a w tej mgle ukazał się najpierw czerwony jęzor, za nim zaś dwoje gorejących oczu. Wkrótce ujrzeliśmy całą postać żywego i zdrowego, szalejącego z radości Mizara.

— Wróciłem! Wróciłem do was! — szczekał nie posiadając się ze szczęścia.

Odskoczyła pokrywa włazu i Mizar wypadł na zewnątrz jak wystrzelony z procy. Skoczył z impetem na pierś Romerowi, przewrócił go, potem zbił z nóg mnie i spróbował tej samej sztuczki z Gracjuszem, ale masywny Galakt tylko lekko się zachwiał pod naporem psiej radości.

— Przestań, wariacie! — zawołałem ze śmiechem. — Opowiedz lepiej, co widziałeś w czasie tej swojej nieprawdopodobnej podróży!

Mizar jednak niczego nie widział. Dokoła była tylko gęsta biała mgła. Tkwił w tej mgle całą wieczność, a potem pojawiły się gwiazdy, które jak wściekłe pędziły po niebie i groźnie błyszczały. Zupełnie tak samo jak na ekranach. Tyle tylko, że było okropnie gorąco, tak gorąco, że Mizar umierał z pragnienia.

— Zaraz dostaniesz pić — burknął Ellon i nie czekając, aż pies wychłepce wodę, zaczął przygotowywać transformator do nowej podróży w czasie.

Zapytałem Demiurga czy nie można odłożyć dalszej części eksperymentu na jutro, żeby pies mógł trochę odpocząć. Odparł na to, że nie mamy do stracenia ani chwili nie tylko obecnego, ale również i dawno minionego czasu. Znów pogłaskałem Mizara i zapytałem go czy Irena powiedziała mu wszystko o programie eksperymentu. Pies uśmiechnął się, jak potrafią uśmiechać się tylko naprawdę inteligentne psy i odpowiedział, zupełnie po ludzku przymrużając oko:

— Skąd mogę wiedzieć, czy powiedziała mi wszystko? Ze zdenerwowania zadajesz mi nierozsądne pytania, admirale. W każdym razie powiedziała mi, że najpierw udam się w przyszłość, a potem w przeszłość, gdzie będzie Ziemia i las. Gdzie ona jest?

— Irena bardzo źle się poczuła. Najlepszym lekarstwem na jej chorobę będzie sukces tego doświadczenia. — Zrobię wszystko, co tylko będzie trzeba.

I znów zobaczyliśmy jak piękne, zwinne ciało Mizara zamienia się w sylwetkę, w której błyszczały tylko gorejące oczy. W laboratorium zjawił się ponownie Oleg. Powiedział nam, że Irena leży nieprzytomna pod opieką matki i że jej stan budzi bardzo poważne obawy. Wyprawa dysponowała znakomitymi lekarstwami dostarczonymi przez ludzi i Demiurgów, w tym także lekami działającymi na chorą psychikę, ale żadne z nich nie poskutkowało. Automat medyczny co chwila zmieniał diagnozę i przepisywał coraz to nową kurację, gdyż jego pamięć nie zawierała żadnych informacji na temat jej niezwykłej, jak się okazało, dolegliwości.

— Uwaga! — rozległ się ostry głos Ellona. — Powrót z przyszłości! Inercyjny przeskok w przeszłość! Mizar wypadł z przyszłości. W transformatorze za rysowało się dwoje oczu, ciężko pulsujący język i półprzezroczysta sylwetka ciała. Przez chwilę miałem nadzieję, że całkowicie już cielesny pies zaszczeka radośnie i zacznie domagać się wypuszczenia na zewnątrz, ale tułów znów zbladł i zniknął. Mizar nie zatrzymał się w naszej chwili obecnej i z rozpędu zanurzył się w przeszłość. Ellon nisko pochylony nad pulpitem sterowniczym uważnie obserwował pulsowanie lampek sygnalizacyjnych.

— Doświadczalny pies Mizar pomknął w przeszłość — zameldował Olegowi. — Zero temporalne przekroczył bez szkody dla zdrowia, dlatego też dodałem trochę czasu wstecznego, przyspieszyłem inercyjny wylot z przyszłości.

— Jak długo będziemy czekać na powrót psa? — Również około godziny, dowódco.

— Jeśli zostaniesz tu — zwróciłem się do Olega to ja odwiedzę teraz Głos, który pewnie stęsknił się za towarzystwem.

W kabinie Głosu zacząłem spacerować pierścieniowym chodnikiem pod jej ścianami, jak to lubił robić Gracjusz. Nie musiałem opisywać unieruchomionemu Włóczędze przebiegu eksperymentu, bo analizatory przekazywały mu na bieżąco znacznie pełniejszy obraz niż ja to bym potrafił uczynić. Nie zdziwiłem się więc, gdy Głos zapytał o mój stosunek do podróży w czasie. Odparłem, że sam nie potrafię tego ściśle sformułować, bowiem jestem pełen nadziei zmieszanej z obawą i czymś, co można byłoby nazwać instynktowną niechęcią do tego rodzaju doświadczeń przeprowadzanych na istotach żywych.

— Zgadzam się z tobą w tym ostatnim punkcie, ale sytuacja jest chyba o wiele groźniejsza niż nam się wydaje. — Również obawiasz się, że grozi nam szaleństwo? — zapytałem.

— Szaleństwo już się zaczęło — odpowiedział Głos.

— Jeśli nie liczyć maszyn, nikt z nas poza Ireną na razie nie stracił zmysłów.

— Intelekt maszynowy nie jest chroniony wewnętrznym stabilizatorem czasu, jak to ma miejsce w wypadku organizmów żywych. Nic więc dziwnego, że mózgi pokładowe ucierpiały pierwsze.

— Uważasz zatem, że hipoteza Romera jest słuszna?

— To nie jest hipoteza, tylko stwierdzenie faktu. — A więc i my utracimy rozsądek? W pierwszej awarii z twojej świadomości wypadło poczucie „teraz”, ale chyba nie wątpisz, że tym razem żyjemy we własnej teraźniejszości?

Jednak Głos właśnie w to wątpił. Nawet więcej, był wręcz przekonany, że już utraciliśmy swoje „teraz”. Powiedział, że czas pokładowy pulsuje, miota się między najbliższą przeszłością a równie bliską przyszłością. Nie płynie równomiernie od przeszłości ku przyszłości, lecz bardzo szybko wibruje, gorączkowo drga. Głos wyczuwał te drgania w każdej komórce swojego mózgu, bo wibracja czasu prowadzi do rozdygotania myśli, do falowania rozkazów wydawanych mechanizmom wykonawczym. Na szczęście maszyny nie wyczuwają takich subtelności, bo dla nich najważniejsza jest treść rozkazu, a nie ton, jakim został on wydany, ale długo to trwać nie może. Nieuchronnie nastąpi chwila, kiedy wibrujący rozkaz przestanie być rozkazem, zamieni się w niezrozumiały bełkot, a wówczas statek umrze.

— Gracjusz dubluje twoją pracę, Głosie, ale na nic podobnego się nie uskarża! — powiedziałem zdumiony. — Wkrótce i on to poczuje. Wkrótce wszyscy to poczujecie, Eli. Czas drży coraz silniej, zwiększa się amplituda jego wibracji. Każda wibracja zostawia ślad: nawarstwia się przeszłość, koncentruje przyszłość. Kiedy ich niezgodność osiągnie wartość graniczną wówczas czas znów się rozerwie, a wątpię, żebyśmy i tym razem zdołali tak łatwo jak poprzednio wymknąć się z powstałej luki. Wtedy uciekliśmy z wyrwy czasowej między dwoma słońcami, ale co będzie, kiedy czas pęknie na samym statku?

— To okropne, co mówisz, Głosie! Czy mamy jakąś szansę ratunku?

— Uratować nas może tylko natychmiastowe ustabilizowanie czasu pokładowego. Stabilizator jest teraz ważniejszy niż transformator czasu.

Wezwano mnie do laboratorium. Na podłodze leżał Mizar. Oczy miał wytrzeszczone, z szeroko rozwartej paszczy wysuwał się obrzmiały język. Pies był martwy. W przygnębiającej ciszy zabrzmiał groźny głos Orlana:

— Ellonie, obiecałeś, że Mizar pomyślnie przekroczy zero temporalne. Skłamałeś!

Ellon tak głęboko wciągnął głowę, że spomiędzy ramion wystawały tylko oczy, zapadłe i przygaszone.

— Nie kłamałem, Orlanie, nie kłamałem. Mizar był żywy, kiedy przekraczał zero… Wszyscy widzieli.

— Ale wrócił martwy! Czy masz coś na swoją obronę, Ellonie? Czy potrafisz się wytłumaczyć?

— Nie potrafię — wyznał szeptem Demiurg. — Ale będę szukał wytłumaczenia…

Ellon wraz z pomocnikami przenieśli Mizara na stół sekcyjny, a ja opowiedziałem przyjaciołom o obawach Głosu.

— Lepiej będzie, jak do niego pójdziesz — poradziłem Gracjuszowi. — Głosowi nerwy zaczynają odmawiać posłuszeństwa.

— Porozmawiam z Ellonem o wibracjach czasu zdecydował Orlan i przywołał go władczym gestem.

Ellon był taki przybity, że nieomal zrobiło mi się go żal.

— Głos informuje, że czas pokładowy wibruje między przeszłością a przyszłością. Amplituda drgań szybko się zwiększa. Kiedy ruszy stabilizator czasu, Ellonie? zapytał Orlan.

— Natychmiast się nim zajmę, Orlanie. Rzucę prace nad transformatorem i przełączę stabilizator z czasu atomowego na pokładowy — odparł skwapliwie Ellon.

— Nie zrozumiałeś mnie, Ellonie. Nie pytałem cię o twoje plany. Ty mnie zupełnie nie interesujesz — odparł zimno Orlan. — Kiedy ruszy stabilizator?

— Stabilizator uruchomię najdalej jutro — powiedział pokornie Ellon.

Popatrzyłem ze smutkiem na zwłoki psa i wyciągnąłem Olega na korytarz, gdzie mu powiedziałem:

— Pamiętaj, że jeśli my obaj poddamy się szaleństwu, to skutki mogą być straszne. Dlatego za wszelką cenę musimy zachować przytomność umysłu, nie poddawać się wibracji czasu. A jeśli mimo wszystko twój czas się zerwie, trzymaj się pazurami przyszłości, nie daj się zepchnąć w przeszłość. To niezwykle ważne, Olegu. Pamiętaj, trzymaj się przyszłości!

— Masz rację, musimy się trzymać — odpowiedział ze smutnym uśmiechem.

Zajrzałem mu w oczy, czerwone i opuchnięte ze zmęczenia. Westchnąłem. Tylko na nas dwóch spośród całej załogi mogłem w jakimś stopniu liczyć. To było przerażające tym bardziej, że nie mogłem powiedzieć Olegowi całej prawdy.

4

Wróciłem do siebie bardzo późno. Mary już spała, więc rozbierałem się bardzo ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Długo nie mogłem usnąć, a kiedy mi się to nareszcie udało, prawie natychmiast poderwało mnie rozpaczliwe łkanie żony. Mary siedziała na łóżku i płakała z głową opartą na rękach.

— Co ci jest, Mary? Co się stało? — wykrzyknąłem z przerażeniem.

Odsunęła się ode mnie jak od najgorszego wroga. — Nie kochasz mnie! — załkała.

— Mary, co ty mówisz? Ja miałbym ciebie nie kochać? Ja?…

— Przygarnąłem ją i pocałowałem.

Wyrwała mi się i gniewnie tupnęła nogą.

— Nie dotykaj mnie, bo mnie nie kochasz! Ja zresztą też cię wcale nie kocham!

Dopiero w tym momencie naprawdę się obudziłem i zacząłem pojmować co się dzieje. Odszedłem na bok, usiadłem w fotelu i powiedziałem spokojnie:

— Powiadasz więc, że cię nie kocham i że ty też mnie nie kochasz. W porządku! Ale czy możesz mi wytłumaczyć, jak dosztaś do takiego wniosku?

— Zasięgałeś o mnie informacji! — mamrotała przez łzy. — Przestraszyłeś się, że jesteśmy dla siebie nieodpowiedni. Ja też się tego obawiałam, ale wciąż o tobie myślałam i próbowałam się z tobą spotkać! Pragnęłam tego nieustannie od tamtego wieczoru w Kairze, a ty wyjechałeś na Orę nawet nie spojrzawszy na mnie… Uciekłeś, a ja tak chciałam cię przeprosić za moje zachowanie podczas koncertu, tak bardzo chciałam cię przeprosić! Ciągle o tobie myślałam i ani na chwilę nie wyłączałam stereoekranów, żeby przypadkiem nie przegapić transmisji z Ory. A ty zakochałeś się w jakiejś żmii i poleciałeś na Perseusza. Nic cię nie obchodziło, że płakałam po nocach, kiedy twoja siostra wróciła sama. Paweł opowiadał mi, jak namiętnie patrzyłeś na twoją piękną wężopannę, jak spieszyłeś na nocne spotkania, jak usychałeś z miłości do niej… Wszystko mi opowiedział, a ja mu wciąż odpowiadałam, że mimo wszystko cię kocham i kochać nie przestanę, chociaż już wtedy cię nienawidziłam! Teraz też cię nienawidzę! Możesz nie przyjeżdżać, bo i tak dobrego słowa ode mnie nie usłyszysz! Najwyżej popatrzę na ciebie z zimną pogardą… Właśnie tak, z zimną pogardą! Czemu milczysz?

— Paweł nie opowiedział ci wszystkiego, Mary powiedziałem.

— Wszystko! Właśnie że wszystko! — przerwała mi głosem rozkapryszonej dziewczynki.

— Nie, nie wszystko — powtórzyłem z łagodnym naciskiem. — Paweł nie mógł ci powiedzieć wszystkiego z tego prostego powodu, że nie wszystko o mnie wiedział. Nie mógł ci zatem powiedzieć tego, że od pierwszego wejrzenia, od pierwszego słowa zakochałem się w tobie bez pamięci raz i na zawsze. Nie powiedział ci i tego, że to ty zachowywałaś się wobec mnie nieuprzejmie i dopiero zamierzałaś mnie przeprosić, a ja cię kochałem, po prostu kochałem całym sercem. To prawda, że zadurzyłem się przelotnie we Fioli, ale zawsze kochałem tylko ciebie, ani na chwilę nie przestawałem cię kochać. Wymyślałaś mi, a ja myślałem: jaki ona ma cudowny głos! Marszczyłaś brwi, a ja omdlewałem z zachwytu nad twoimi wspaniałymi brwiami. Piorunowałaś mnie wzrokiem, a ja myślałem z rozczuleniem, że nikt inny na całym świecie nie ma równie wspaniałych oczu. Odchodziłaś ze złością, a ja zachwycałem się twoją figurą, twym tanecznym krokiem, sposobem w jaki wymachujesz rękami i byłem szczęśliwy, że mogę na ciebie patrzeć, że dane jest mi cię podziwiać… Tak to właśnie było, choć Paweł nic o tym nie wiedział!

— Powiedziałeś „było” — znów mi przerwała. A więc już tego nie ma!

— Masz rację, Mary było — ciągnąłem tym samym tonem. — Było zresztą nie tylko to. Była też nasza wyprawa do Perseusza. Pamiętasz ją, prawda? Ach cóż to była za wspaniała podróż poślubna! Nie rozstawaliśmy się nawet na chwilę, bo chwila spędzona nie we dwójkę była dla nas stracona… Przypomnij to sobie, Mary, przypomnij! Znów cię kochałem, byłem z ciebie dumny, zachwycałem się tobą i cieszyłem się, że jesteś ze mną, że jesteś moja, że jesteś tym, co we mnie najlepsze, najszlachetniejsze i budzące największe nadzieje… Przypomnij sobie, Mary, przypomnij sobie, że tak właśnie było!

— Ach! — jęknęła. — To okropne słowo „było”! Jesteś okrutny, Eli, bo wszystko u ciebie było, było, tylko było!…

— Tak, Mary, znów masz rację jak zawsze. Słówko „było” okropnie brzmi, a jednak ileż w nim dobrego! Wszak wśród tego dobrego, co było, był również nasz syn, nasz jedyny syn Aster, bo przecież mieliśmy syna o tym imieniu!

— Nazywał się Aster… — wyszeptała Mary.

— No i widzisz, Mary, przypomniałaś sobie! To cudowne, że sobie przypomniałaś, jestem ci za to nieskończenie wdzięczny. Jestem ci wdzięczny za to, że przypomniałaś sobie naszego syna Astra, który zginął okropną śmiercią na Trzeciej Planecie, umarł na twoich rękach, Mary! Przypomnij sobie, jak umierał nasz syn Aster!…

— Przestań! — załkała. — Ranisz mi serce, Eli! Padłem przed nią na kolana, wtuliłem twarz w jej gorące dłonie i szeptałem, szeptałem…

— Nie, Mary, nie przestanę! I jeśli nie ma innego wyjścia, będę rozkrwawiał ci serce, ale nie pozwolę zapomnieć o Astrze! Przypomnij sobie syna, naszego biednego syna zmiażdżonego przez grawitację na Trzeciej Planecie, przypomnij sobie naszą rozpacz. Przypomnij sobie, że jego proch spoczywa w ziemskim Panteonie, że na jego grobie widnieje napis: „Pierwszemu człowiekowi, który oddał życie za gwiezdnych przyjaciół ludzkości”! Mamy co wspominać, mamy z czego być dumni, Mary!

Szaleństwo jeszcze zmagało się w niej z rozsądkiem, ale rozum zaczynał zwyciężać, bo powiedziała gorzko:

— Tak, Eli, mamy co wspominać, mamy z czego być dumni, ale to wszystko zapadło w przeszłość. Wstałem. Wiedziałem już, że ją uratuję.

— Tak — powiedziałem. — Wiele należy do przeszłości, ale nie wszystko. My nie zapadliśmy w przeszłość. Jesteśmy i nasza miłość jest z nami. Była i jest z nami!

Teraz ona podeszła do mnie, chwyciła za ramiona. — Powiedziałeś „jest”, Eli? — zapytała. — Tak powiedziałeś? Dobrze usłyszałam?

— Dobrze usłyszałaś Mary. Jest! Jesteśmy i nasza miłość jest z nami. — Dopiero teraz pozwoliłem swojemu głosowi zadrżeć. — Kocham cię teraz tak samo mocno, jak zawsze kochałem, choć postarzałaś się, wychudłaś, może nawet nieco zbrzydłaś… Kocham cię, bo cię kocham i nigdy kochać nie przestanę!…

Głos odmówił mi posłuszeństwa, a nogi tak silnie zaczęły dygotać, że musiałem usiąść. Mary zakryła twarz rękami. Przez chwilę zastanawiałem się z bólem serca, a nie była to żadna przenośnia, czy naprawdę zdołałem przywrócić ją rzeczywistości dopóki nie opuściła rąk i nie zapytała trochę jeszcze nieprzytomnie:

— Eli, przytrafiło mi się coś złego?

— Wszystko już przeszło — odparłem pospiesznie. — Nie warto o tym mówić, Mary.

— Drży ci głos — powiedziała wpatrując się we mnie uważnie. — Trzęsą ci się ręce. Z oczu płyną ci łzy, Eli! Nigdy nie płakałeś. Nie płakałeś nawet po śmierci naszego syna… Czy ze mną było aż tak źle?…

— Wszystko już przeszło — powtórzyłem spokojnym głosem, chociaż gardło miałem zdławione łkaniem. — A na mnie nie zwracaj uwagi… Po prostu na chwilę nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Wiesz przecież, w jakiej trudnej sytuacji się znaleźliśmy… A teraz muszę już iść do laboratorium. Zawołaj mnie, gdy tylko źle się poczujesz.

Uśmiechnęła się do mnie. Znów widziała mnie na wylot. Zrozumiałem z ulgą, że już nie muszę się o nią martwić.

— Idź, Eli — powiedziała. — Ja też niedługo wyjdę. Zajrzyj po drodze do Ireny.

Pomachałem jej dziarsko ręką na pożegnanie, a za drzwiami oparłem się bezsilnie o ścianę i zamknąłem oczy. Czułem się jak niedoszły topielec, którego wyciągnięto z wody, ale któremu wciąż brakuje powietrza.

Irena leżała w swoim pokoju. Oczy miała zamknięte. Do tej pory nie ocknęła się z omdlenia w laboratorium. Przy posłaniu córki siedziała Olga. Opadłem na kanapę. Olga powiedziała ze współczuciem:

— Źle wyglądasz, Eli.

— Wszyscy wyglądamy nie najlepiej, Olgo. Co z Ireną?

— Elektroniczny medyk utrzymuje, że jej życiu nic nie grozi. Niepokoi mnie jednak to, że ciągle nie odzyskała przytomności.

— To może nawet lepiej, że jest nieprzytomna. Świadomość wyłączona jest mniej groźna niż świadomość rozdarta w czasie.

Olga nie spuszczała ze mnie uważnego wzroku, co nagle zaczęło mnie irytować.

— Czy po śmierci Mizara coś jeszcze się stało, Eli? — Dlaczego tak sądzisz, Olgo?

— Widać to po tobie.

— Mary zachorowała — powiedziałem niechętnie. — Z jej świadomości wypadło poczucie chwili obecnej. Została tylko przeszłość. Wyobraziła sobie, że jest taka, jak w chwili naszego poznania i że jej nie kocham. Szczęśliwie udało mi się wyciągnąć ją z przeszłości, ale bardzo wiele mnie to kosztowało…

— A Irena jest bardzo nieszczęśliwa, bo pragnie się zakochać — powiedziała trochę bez związku Olga. — Przy czym nie znosi obecności osób, których nie lubi, ale które ją kochają. Mnie jeszcze toleruje, ale innych…

— Co ty pleciesz, przecież ona jest nieprzytomna! — To nic nie znaczy. Kiedy przyszedł Oleg i usiadł obok niej, Irena zaczęła się niespokojnie rzucać na łóżku, po czym wyrwała rękę, za którą ją ujął.

— Nie odzyskując przytomności?

— Właśnie. Zakłócenie biegu czasu powoduje bardzo dziwne objawy, Eli. Bardzo żałuję, że nie jestem psychologiem, bo wtedy potrafiłabym wyliczyć związki między pulsacjami czasu a zmianami w psychice.

— Tak, to istotnie wielka szkoda, bo mając wyniki takich obliczeń moglibyśmy uniknąć wielu niebezpieczeństw. Ale pocieszmy się przynajmniej tym, że oboje na razie nie ulegliśmy szaleństwu. Bo chyba ty nie zamierzasz zapadać myślą w przeszłość?

Roześmiała się cicho.

— A co by to zmieniło, Eli? Moja przeszłość nie różni się niczym od teraźniejszości. Zawsze ten sam los… — Co masz na myśli mówiąc o tym samym losie? zapytałem nieostrożnie.

— Kochałam cię, Eli — odparła spokojnie. — Kochałam cię jako podlotek, kochałam jako kobieta dorosła. Byłam żoną Leonida, ale kochałam ciebie. To już niczego nie zmieni, ale chcę, żebyś to wiedział: nie znałam nigdy żadnego innego uczucia poza tą miłością. Czasem myślę sobie, że urodziłam się tylko po to, żeby ciebie kochać i dlatego niczego innego w życiu nie zaznałam.

Zaskoczony tym niespodziewanym wyznaniem pozwoliłem się jej wygadać, patrząc z osłupieniem na tę drobną, posiwiałą, ale jak zwykle rumianą i spokojną kobietę, którą znałem od tylu lat i nagle zrozumiałem, że się mylę! Że ta zrównoważona kobieta nie wyznaje mi rozpierającego ją teraz gorącego uczucia, lecz tylko ogląda się za siebie, po prostu bilansuje swoje życie. Odkrycie było tak ważne, że przezwyciężając zmieszanie wykrzyknąłem:

— To nieprawda, Olgo! Twoje życie było tak bogate, tyle w nim było sukcesów i sławy, że zawiedzione uczucie zupełnie się w nim zagubiło. Przypomnij sobie, kim jesteś! Jesteś sławnym astronawigatorem, pierwszą kobietą, która została kapitanem galaktycznym, wielką uczoną, wspaniałą zdobywczynią kosmosu!

Pokręciła lekceważąco głową.

— Tak, masz rację, Eli. Miałam życie dość urozmaicone, ale najważniejsza w nim była miłość do ciebie. Miłość wierna i długa jak całe moje życie. A kiedy umierałam, ty byłeś przy mnie, ty gładziłeś moją rękę, a ja ci mówiłam jak bardzo cię kochałam, jak tylko ciebie jednego kochałam!

— Popatrz na mnie, Olgo! — rozkazałem. Popatrzyła na mnie z uśmiechem, kładąc rękę na mojej dłoni. Była tutaj, w teraźniejszości, bo czułem wyraźnie ciepło jej palców, ale patrzyła na mnie z przyszłości. Każdy wariuje na swój sposób…

Irena poruszyła się i Olga powiedziała:

— Ona chce wstać. Zostaw nas same, Eli. Wędrowałem długimi korytarzami statku i bezsilnie zaciskałem pięści. Wróg, z którym walczyłem miał nade mną przewagę już chociażby z tego powodu, że nie potrafiłem przewidzieć z jakiej strony uderzy. Niedaleko stanowiska dowodzenia wpadł na mnie z rozpędu Osima. Kapitan gorączkowo wymachiwał rękami. Nigdy nie przypuszczałem, że porywczy, lecz zdyscyplinowany kosmonauta może się tak zachowywać. Chwyciłem go za rękę.

— Osima, dlaczego opuścił pan posterunek?

— Proszę mnie puścić, admirale. Przekazałem wachtę Kamaginowi, a teraz bardzo się spieszę!

— A dokąd to tak bardzo się pan spieszy, kapitanie Osimo? — zapytałem nie cofając ręki.

Przestał się wyrywać, choć jako silniejszy ode mnie mógł to zrobić bez trudu, i obniżył głos do konfidencjonalnego szeptu:

— Pędzę na spotkanie z Charu-san. Z dziewczyną imieniem Wiosenka.

— Osima, co pan mówi? Na naszym statku nie ma dziewczyny o takim imieniu!

— Admirale! — wykrzyknął z niedowierzaniem kapitan. — Powinienem panu wierzyć, ale nie potrafię. Nie ma Wiosenki? Ale ja przecież myślę tylko o niej i pragnę się z nią spotkać!

— Takiej dziewczyny nie ma na statku. Wiosenka istnieje tylko w pańskiej wyobraźni, Osimo! Śni pan na jawie, mój przyjacielu. Proszę wracać na stanowisko dowodzenia!

Moje słowa nie docierały do niego, nie mogły się przebić do zamroczonego mózgu.

— Jak może jej nie być, skoro wciąż o niej myślę? — zapytał z tępym uporem pedanta. — Jest zawsze ze mną, więc jak może jej nie być?

— Nigdy nie było dziewczyny imieniem Wiosenka! — krzyknąłem z wściekłością. — Nigdy nie było Charu-san! — Wobec tego pójdę jej szukać, admirale! — oświadczył Osima z wielkim entuzjazmem w głosie. — Jeśli jej dotąd nie było, to koniecznie muszę ją znaleźć. Pójdę i nie wrócę bez tej, której nie było!

Spróbował mnie wyminąć, ale szarpnąłem go za rękę. Osima wykonał jakiś nieuchwytny ruch i runąłem jak długi na ziemię. Byłem od niego o głowę wyższy i półtora raza cięższy, a on rzucił mnie na ziemię jak szmacianą lalkę. Na moment straciłem przytomność.

— Admirale, admirale! — dobiegł mnie pełen przestrachu głos Osimy. — Zrobiłem panu krzywdę? Naprawdę nie chciałem, proszę mi uwierzyć! Sam nie wiem, co się ze mną dzieje…

Podniosłem się z trudem, podtrzymywany troskliwie przez Osimę, który momentalnie odzyskał zmysły.

— Wszystko w porządku, kapitanie Osima — powiedziałem. — Idziemy na stanowisko dowodzenia.

W fotelu pierwszego pilota siedział Kamagin, a Oleg niespokojnie krążył po kabinie. Popatrzyłem z lękiem na małego kosmonautę, ale Kamagin pracował szybko i sprawnie. MUK nadal nie działał, więc wszystkie rozkazy do mechanizmów wykonawczych musiał przekazywać za pośrednictwem Głosu i tą samą drogą otrzymywał informacje od analizatorów, ale mimo tego zachowywał się tak, jakby nic w systemie kierowania statkiem się nie zmieniło. Na ekranie nadal kipiało jądro, pryskając na wszystkie strony rozszalałymi gwiazdami, ale Kamagina zdawało się to zupełnie nie wzruszać. Pomyślałem z ulgą, że gdyby nawet Kamagin wpadł w szaleństwo przeszłości, to nie będzie ono zbyt dla nas groźne, gdyż i w swojej dalekiej przeszłości Edward był odważnym galaktycznym kapitanem, tym odważniejszym, że dowodził statkami w epoce, kiedy o mózgach pokładowych klasy MUK jeszcze się nikomu nawet nie śniło. I gdyby nawet zginął Głos, co dla każdego z nas byłoby niewyobrażalną katastrofą, on po prostu wróciłby do starej, świetnie przez siebie opanowanej metody ręcznego sterowania statkiem…

Osima usiadł w fotelu obok niego. Odciągnąłem Olega na bok i powiedziałem półgłosem:

— Zauważyłeś, w jakim stanie jest Osima?

— Z Osimą jest bardzo niedobrze — odpowiedział Oleg. — Właśnie dlatego pozwoliłem mu wyjść.

— A ja zawróciłem go z drogi, bo obawiam się, że tolerowanie nierozsądnych zachowań tylko pogłębia szaleństwo. Udało mi się trochę nim potrząsnąć i otrzeźwić, ale nie wiem na jak długo.

— W każdym razie nie wolno mu już powierzać samodzielnego prowadzenia statku — powiedział Oleg, a ja się z tą opinią zgodziłem.

Kiedy po paru minutach opuszczałem stanowisko dowodzenia, Osima rozpłakał się jak dziecko i zaczął głośno rozpaczać:

— Nie było Wiosenki! Nie było dziewczyny imieniem Charu-san! Nie było kwiatów sakury w jej włosach! O, światło moich oczu, niezapomniana Wiosenko, do końca moich dni będę płakał z tęsknoty za tobą, chociaż nigdy cię nie było!

— Ja bym go jednak skierował do szpitala, Eli powiedział Oleg.

— A kto go tam będzie pielęgnował? Tacy sami szaleńcy? A poza tym odnoszę wrażenie, że Osima czuje się już trochę lepiej… Jeszcze niedawno szukał Charu-san, a teraz się z nią żegna.

Jakby na potwierdzenie moich słów Osima wyjął chusteczkę, wytarł załzawione oczy, wysiąkał nos, obciągnął mundur i powiedział niemal normalnym głosem:

— Admirale, melduję, że trochę mi się kręci w głowie. Dlatego przekazałem wachtę Kamaginowi. Czy mogę się trochę zdrzemnąć?

Zamknął oczy i natychmiast zasnął. Po chwili jego twarz rozluźniła się, nabrała swego zwykłego wyrazu. Odeszliśmy cicho od niego. Oleg pozostał na stanowisku dowodzenia, a ja ruszyłem do laboratorium.

Trwał tam montaż stabilizatora czasu. Ostry głos Ellona rozlegał się w całym pomieszczeniu, a Demiurgowie i ludzie biegiem wykonywali jego polecenia. W głębi hali krążył od ściany do ściany Orlan, a wokół niego, co natychmiast zauważyłem, wytworzył się skrawek wolnej przestrzeni: nikt widocznie nie odważał się przekroczyć niewidzialnej bariery odgradzającej go od pozostałych. Jeszcze przed paroma dniami taki widok był nie do pomyślenia, gdyż Orlan tak bardzo starał się nie wyróżniać spośród otoczenia, że niknął w każdej grupie liczącej więcej niż trzy osoby. Nie chcąc przeszkadzać Ellonowi i jego ekipie w pracy, podszedłem do samotnego Demiurga.

— Witaj, przyjacielu Orlanie! — powiedziałem, starając się, żeby mój głos brzmiał serdecznie i ciepło. Jest nadzieja, że stabilizator czasu zacznie działać?

— Dziwne pytanie, admirale Eli! — odparł Orlan zimno. — Czyż nie słyszałeś, że Ellon przyrzekł mi uruchomić go dzisiaj?

— Tak — wymamrotałem zmieszanym głosem. Słyszałem, Orlanie, jak Ellon ci to obiecywał…

— Sądzisz, że Ellon ośmieliłby się mnie oszukać? Taka rzecz wśród Demiurgów nie może się zdarzyć! Uspokój się, dzień dopiero się zaczął, admirale Eli.

On również popadł w szaleństwo. Wszyscy na statku tracili zmysły, bo nieuchwytna dla przyrządów wibracja czasu rozbijała im psychikę. W świadomości nawarstwiała się przywrócona do życia przeszłość, zagęszczała się mająca dopiero nastąpić przyszłość. W rozdwojonej duszy przeszłość zaczynała przeważać, gdyż jako dobrze już znana wydawała się bliższa. Tylko Olga stanowiła wyjątek, bo cała reszta zapadała się coraz głębiej w czas miniony.

Patrząc na dumnie kroczącego od ściany do ściany Orlana nagle zobaczyłem go takim, jakim był, gdy jeszcze nie stał się naszym przyjacielem, wyobraziłem sobie, jak wobec niego zachowywali się otaczający go lokaje, jego niewolnicy. Sztywna hierarchia, wymóg bezwzględnego posłuszeństwa wobec przełożonych jako nadrzędna zasada obowiązywała w społeczeństwie, gdzie nawet myśl o wolności była najcięższym przestępstwem i dawny Orlan był produktem tego właśnie społeczeństwa. To naturalnie nie jego wina, myślałem, że coraz głębiej grzęźnie w przeszłości, to jego nieszczęście, a nie wina. A poza tym w naszej obecnej tragicznej sytuacji jego pycha, jego surowa władczość może tylko sprzyjać wyzwoleniu nas z nieszczęścia… W nadzwyczajnych okolicznościach należy stosować jedynie nadzwyczajne środki. Ale co będzie, jeśli my się uratujemy, a on pozostanie takim oto pełnym pychy dostojnikiem? Czułem, że tracę przyjaciela, jednego z najbliższych i najserdeczniejszych przyjaciół…

— Można oszaleć na taki widok — wyrwało mi się. Orlan usłyszał to i zapytał groźnie:

— Co powiedziałeś? Powtórz!

— Nie pamiętam już, co mamrotałem, Orlanie odpowiedziałem i poszedłem do siebie.

Mary spała i błogo uśmiechała się we śnie. Popatrzyłem na jej zarumienioną twarz, wziąłem dyktafon i poszedłem do konserwatora, w którym przybył nowy sarkofag ze zwłokami Mizara, który nie przeżył powrotu z przeszłości. Przysunąłem fotel do klatki siłowej Oana. Gdzie on był? W przeszłości czy przyszłości? W jakim momencie uchwyciły go niewidzialne pęta Ellona? Czy zdoła powrócić do rzeczywistości, gdy zdejmiemy krępujące go okowy?

— Co do jednego miałeś rację, zdrajco — powiedziałem. — Ostrzegałeś nas przed rakiem czasu i rak czasu nas poraził. Nie powiedziałeś tylko, że stanie się to za sprawą twoich okrutnych władców, a może braci. Ciesz się, Oanie, jesteśmy chorzy! Nasze dusze krwawią, a wkrótce również nasze ciała udręczone przez rozdwojoną psychikę odmówią posłuszeństwa, zwalą się bez sił, skamienieją na podłodze, w łóżkach czy fotelach. Cieszcie się, okrutni, zwyciężyliście! Ale po co wam takie zwycięstwo? Odpowiedz mi, zdrajco, dlaczego z nami walczycie? Po co zniszczyliście naszą eskadrę? I dlaczego pozostawiliście nam jeden statek, ale za to poszarpaliście na strzępy jego czas pokładowy? Mało wam zwycięstwa? Chcecie jeszcze porozkoszować się widokiem naszych męczarni? Przesądni Aranowie nazwali was bogami. Mylili się. Jesteście po prostu okrutnymi katami! Ale nie ma sensu złorzeczyć… Odpowiedz mi lepiej co będzie, gdy jednak wyrwiemy się z obszaru chorego czasu. Będziecie nas ścigać? Spopielicie ostatni statek? Jeszeze raz pytam, dlaczego z nami walczycie? Dlaczego nie wypuszczacie nas ze swego piekła? Czym was rozgniewaliśmy?

Zamilkłem na chwilę, a potem znów mówiłem już nieco spokojniej:

— Szaleństwo ogarnia całą załogę. Mnie również. Już to, że ja żywy, rozmawiam z tobą — martwym, nie świadczy dobrze o moich zdrowych zmysłach. Każdy wariuje na swój sposób, a ty jesteś moją formą szaleństwa. Coś nieodparcie ciągnie mnie tutaj, ale nie ciesz się, jeszcze cię przechytrzę! Ja również wpadłem w przeszłość, ale nie utonę w niej, utrzymam się na wzburzonej powierzchni czasu… Widzisz to? Wyrzucę przeszłość ze swej świadomości i unieruchomię ją na taśmie dyktafonu. Ciężar minionych lat omal nie zgubił mojej żony, ale ja się od tego ciężaru wyzwolę.

Będę przed tobą spokojnie, konsekwentnie, godzina po godzinie leczył się z choroby, którą mnie perfidnie zaraziłeś.

Odwróciłem się do Oana plecami, ująłem w prawą rękę dyktafon i zacząłem mówić:

Tego dnia, doskonale to pamiętam, lunął niezapowiedziany deszcz…

5

Zasnąłem zmęczony wielogodzinnym dyktowaniem. Obudziło mnie dwukrotne wezwanie: „Admirał Eli proszony do laboratorium! Admirał Eli proszony jest do laboratorium!” Rzuciłem dyktafon na fotel i wybiegłem z konserwatora.

W laboratorium ujrzałem Ellona pochylonego kornie przed Orlanem. Obaj stali przy stabilizatorze czasu, a opodal zbili się w ciasną grupkę Oleg, Gracjusz i Romero. Orlan przywołał mnie gestem ręki, jak smarkacza, któremu chciałby dać nauczkę. Na Ellona w ogóle nie zwracał uwagi.

— Dzień się kończy i nasz stabilizator rozpoczyna pracę, admirale! — powiedział butnie i niemal nie odwracając głowy zapytał lekceważąco Ellona:

— Gotowe, mój dobry Ellonie?

— Wszystko, absolutnie wszystko Orlanie! — odparł skwapliwie Ellon, jeszcze niżej pochylając się w swoim kornym ukłonie.

— Wobec tego włącz aparat!

Usłyszeliśmy ostry szczęk i to było wszystko. Przez kilka pełnych napięcia sekund oczekiwaliśmy dalszych dźwięków, błysków czy wibracji, ale aparat pracował bez jakichkolwiek efektów zewnętrznych. Obrzuciłem wzrokiem obecnych i z nagłą goryczą spostrzegłem, jak bardzo się wszyscy zmienili. Poszarzałe ze zmęczenia twarze, przygarbione ramiona i zapadnięte oczy świadczyły o przebytej ciężkiej chorobie. Nawet nieśmiertelny Galakt, nawet wspaniały Gracjusz wznoszący się ponad nami o dobrą głowę już nie przypominał dawnego majestatycznego posągu, a cała reszta, to był prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Powrót w lata młodości nikomu nie wyszedł na dobre, pomyślałem.

Z zadumy wyrwał mnie triumfalny okrzyk Orlana:

— Eli, Eli, czas jest spójny!

Drgnąłem i otworzyłem oczy. Orlan szedł ku mnie wyciągając po ludzku ręce. Chwyciłem jego kościstą dłoń, wpatrując się natarczywie w twarz byłego Niszczyciela. Orlan był taki jak dawniej, Orlan powrócił z przeszłości, odrodził się, stał się znów tym Orlanem, którego kochałem, dobrym, łagodnym, wiecznie uśmiechniętym Orlanem! Objąłem go, dałem solidnego kuksańca, ale on nie przestał się uśmiechać. To było tak wspaniałe, tak upragnione i tak zarazem nieoczekiwane, że zakrawało na cud, gdyby nie widok stabilizatora, przy którym stał wciąż pochylony w niskim ukłonie Demiurg Ellon. Po chwili w laboratorium zapanowało radosne zamieszanie: wszyscy się cieszyli, wszyscy wszystkim gratulowali, wszyscy obejmowali wszystkich.

— Eli! — zwrócił się do mnie z wyrzutem Orlan, gdy radość nieco ucichła. — Zapomniałeś podziękować naszemu wspaniałemu inżynierowi! Bo musisz teraz przyznać, że miałem rację nalegając na udział Ellona w wyprawie, prawda? Ellon to prawdziwy geniusz techniczny, jakiego dotąd nie było nawet wśród Demiurgów!

Podeszliśmy obaj do Ellona, który nie zmieniając nadal pozy popatrzył na mnie chmurnym wzrokiem.

— Ellonie! — powiedziałem ze wzruszeniem. Dokonałeś niezwykłego czynu! Zwyciężyłeś raka czasu. Tylko dzięki tobie ta najstraszliwsza ze znanych chorób przestała być dla nas groźna!

— Spełniałem tylko wolę tego, który mnie posłał! — powiedział sucho Ellon. — Podziękuj Orlanowi, admirale Eli!

Odrodzonemu Orlanowi moje podziękowania nie były potrzebne.

— Nie, Ellonie! — wykrzyknął gorąco. — To ty nas uratowałeś i dlatego musisz przyjąć nasze najszczersze podziękowania — dodał z takim pośpiechem i naciskiem, jakby obawiał się, że w przeciwnym razie całą eskadrę spotka nowe nieszczęście. — Poza tym mylisz się sądząc, że ci rozkazywałem… Ja cię tylko prosiłem jak przyjaciela…

Ellon pochylił głowę wykrzywiając usta w złym uśmiechu. On się nie odrodził. Orlan wrócił do poprzedniego bytu, Ellon zaś pozostał rozdarty między przeszłością a przyszłością, bo rak czasu wyrył w jego psychice zbyt głęboką wyrwę, aby dała się ona czymkolwiek zapełnić. Zrozumiałem to dopiero później, a wówczas, patrząc z pełną zachwytu wdzięcznością na Ellona pomyślałem jedynie, że ma większą od nas wszystkich inercyjność duszy, że po prostu trzeba mu nieco więcej zdrowego czasu na przywrócenie równowagi. Wiele spraw potoczyłoby się inaczej, gdybym w tym momencie okazał się bardziej przenikliwy!

Romero płonął z niecierpliwości, żeby sprawdzić, jak stabilizacja czasu odbiła się na zwariowanych mózgach pokładowych. W maszynach z „Tarana” i „Węża” działały jeszcze nie wszystkie obwody i dlatego ich poziom intelektualny nie wykraczał poza znajomość tabliczki mnożenia. Nie były już szalone, ale nadal silnie ograniczone umysłowo. MUK „Strzelca” wyleczył się z natręctwa potrójnych odpowiedzi. Na pytanie o samopoczucie i o to, czy gotów jest przystąpić do pracy, zameldował dziarsko: „Było ich dwudziestu i każdy do kwadratu, przy czym pierwszy i szósty dodatkowo nieciągły w przedziale od zwiewnej koronki do czekolady z orzechami”.

— To było do przewidzenia — powiedziałem do Romera. — W maszynach uległa zerwaniu więź przyczynowo-skutkowa, dlatego same nie zdołają powrócić do poprzedniego stanu. Jednak po przywróceniu drożności obwodów będą jak nowe. Interesuje mnie bardziej MUK „Koziorożca”, którego uczył pan historii, kurując w ten sposób z utraty osobowości…

— Na cóż więc pan czeka, drogi admirale? Podeszliśmy do maszyny-wierszokletki.

— Czy możesz mi powiedzieć, co się z tobą działo? MUK znów mi odpowiedział słowem wiązanym:

Polowałem wśród słów gęstwiny, Jedno słowo splatałem z drugim. To zajęcie niegodne maszyny Uprawiałem długo za długo!

— Widzę, że ci powraca samokrytycyzm. Gratuluję, MUK! A teraz jeszcze jedno pytanie: jak się czujesz?

Maszyna odpowiedziała tym razem dobrze nam znanym. niespiesznym barytonem:

— Dziękuję. Wszystkie obwody w porządku. Reakcje w normie. Mogę przystąpić do pracy.

Romero rozpłakał się jak dziecko. Tak wiele ostatnio widziałem łez, tak często sam nie mogłem się od nich powstrzymać, że widok płaczącego człowieka stał się dla mnie czymś najzupełniej normalnym. Ale Romero był zawsze tak powściągliwy, tak wielką wagę przywiązywał do dobrych manier, że jego zapłakana twarz przyprawiła mnie o wstrząs, z którego wyrwał mnie dopiero jego oburzony okrzyk:

— Admirale, ma pan tak ponurą minę, jakby nie cieszył się pan z powrotu do zdrowia! — Romero zaraz się jednak zreflektował i zapytał już spokojniejszym tonem: — A może pana coś dręczy?

— Dręczy mnie wiele rzeczy. Najbardziej to, że nie wiem jak się czuje Głos! — powiedziałem pierwsze, co mi przyszło do głowy i pomyślałem, że naprawdę muszę to jak najszybciej sprawdzić.

Pobiegłem do kabiny Głosu.

— Włóczęgo, przyjacielu, czas się ustabilizował powiedziałem i dopiero wówczas zauważyłem Gracjusza, który powrócił na swój posterunek. — Czujesz, że znów znaleźliśmy się w zdrowym czasie?

— Czuję, że czas się ustabilizował — odparł Włóczęga ze smutkiem — ale nie czuję w sobie jedności. Obawiam się, że we mnie po prostu utrwaliła się wyrwa między przeszłością a przyszłością.

Nie mogłem w to uwierzyć. W porze pogmatwanego czasu Głos był ochrypły i jakby rozdygotany, a teraz znów brzmiał czysto i melodyjnie.

— Przesadzasz, Głosie! — powiedziałem lekceważąco. — W zdrowym czasie nie może być przyszłości. Ślady przeszłości pozostają, ale przyszłość dopiero będzie. Widzę cię i słyszę, a zatem jesteś w teraźniejszości, w ustabilizowanej teraźniejszości!

— Zbyt wiele we mnie jest tych śladów przeszłości, Eli!

— W tobie — zwróciłem się do Gracjusza — luka czasowa chyba się nie ustabilizowała?

Galakt zatrzymał się, pomyślał chwilę i odpowiedział niespiesznie:

— We mnie nie było żadnej luki czasowej, Eli.

A jeśli nawet była, to jej nie czułem. Wiesz przecież, admirale, że nasza przyszłość powtarza naszą przeszłość. Jesteśmy nieśmiertelni, a zatem zawsze przebywamy w najlepszym z możliwych czasów.

Miał rację. Glaktowie są tak doskonali, że przyszłość nie może ulepszyć ich przeszłości. To jednak nie dotyczyło Głosu, który wprawdzie genetycznie wywodził się z Galaktów, ale w jego życiu cierpienia ustępowały miejsca radości, a radość przeradzała się w cierpienia. Dla niego istnienie w różnych czasach na raz oznaczało nakładanie się przeciwstawnych form istnienia, co musiało w ostatecznym rezultacie doprowadzić do rozdwojenia psychiki. Nie powiedziałem tego Głosowi, ale zdradziłem się ze swymi obawami Romerowi, kiedy odwiedził mnie w kabinie mieszkalnej.

— To chyba przedwczesny pesymizm, Eli! Wszystkie maszyny są już niemal stuprocentowo sprawne, a w każdym razie nie stwierdziliśmy śladowych zaburzeń w ich psychice.

Przepełniała go taka radość, z taką euforią przyjął powrót zwartego czasu, że musiałem nieco ochłodzić jego bezkrytyczny zapał.

— To niestety nie jest żadnym argumentem, Pawle, bo intelekt maszyn różni się diametralnie od naszego. Nauczono je konstruowania ciągów logicznych, to znaczy wyciągania prawidłowych wniosków z danych przesłanek, i to wszystko. Rozsądek to jeszcze nie rozum. Natura nie składa się bowiem ze zbiorowiska wyodrębnionych ciągów logicznych, lecz jest zwartą całością, spójną, rozumną, choć pozornie nie zawsze logiczną. Trzeba o tym zawsze pamiętać, Pawle, bo to jest niesłychanie ważne!

— Dlaczego pan mi to mówi, Eli? Czyżbym ja?… — Chwileczkę, Pawle. Jeszcze nie skończyłem. Nasza świadomość jest rozumna, a tak zwany zdrowy rozsądek jest jedynie jej cząstką. Zgadzam się, że każdy z nas tę cząstkę odzyskał, ale jego rozum mógł pozostać rozdarty. Co wtedy? Czy aby w jednym mózgu nie pojawiają się dwie osobowości? A jeśli tak, to czy pogodzą się ze sobą, czy też zaczną się nawzajem zwalczać?

— Jedna z pewnością pokona drugą! — A jeśli zwycięży ta gorsza?…

— Zbyt czarno patrzy pan na świat, Eli!

— Po prostu staram się przewidzieć niebezpieczeństwa, aby im w porę zapobiec albo przynajmniej ograniczyć skutki tych zagrożeń…

— Taką przezorność nazywano w dawnych czasach czarnowidztwem! — zauważył ironicznie Paweł. Najwidoczniej nadal mnie nie rozumiał! Spróbowałem zatem wyłożyć mu rzecz inaczej, uciekając się do elementarnej matematyki, której Romero, jak wszelki człowiek daleki od techniki, przypisywał sens magiczny i wierzył bez zastrzeżeń.

— Weźmy za przykład nas, Pawle. W swym normalnym bycie tworzymy parę Eli-Paweł. Możemy mieć dobre lub złe charaktery, ale nasz wzajemny stosunek zawsze będzie jednoznaczny.

— Możemy zwalczać się lub żyć w zgodzie…

— To nie ma w tym wypadku znaczenia. Powtarzam, nasze stosunki będą zawsze jednoznacznie określone. Załóżmy teraz, że nastąpiło w nas rozdwojenie jaźni. Będę zatem teraz jednocześnie Elim Starym i Elim Nowym, pan zaś Pawłem Starym i Pawłem Nowym, a zatem możemy utworzyć sześć par: Eli Stary — Eli Nowy, Paweł Stary — Paweł Nowy, Eli Stary — Paweł Stary, Eli Stary Paweł Nowy, Eli Nowy — Paweł Stary, Eli Nowy — Paweł Nowy. Inaczej mówiąc zaczyna się walka dwóch osobowości w nas samych, bowiem takie rozdwojenie musi być dramatyczne, jeśli tylko nie jest się Galaktem, w którym nowe i stare jest równie piękne i doskonałe. I cztery różne konfiguracje stosunków między nami zamiast jednej. Proszę się nad tym dobrze zastanowić, Pawle. Czterokrotnie zwiększa się możliwość konfliktów, niezgodności, odmiennych spojrzeń na tę samą sprawę!…

— I tak samo czterokrotnie zwiększa się prawdopodobieństwo zgodności poglądów, sympatii, przyjaźni!… Dlaczego widzi pan tylko czarne strony życia, Eli? Nie poznaję pana, admirale.

— Starzeję się, Pawle. Wszyscy się powoli na swój sposób starzejemy. Ja widocznie wybrałem ten gorszy sposób…

Nie pozwolił mi się wykpić żartem. Nie spuszczając ze mnie uważnego wzroku powiedział wolno:

— Ukrywa pan jakąś tajemnicę, Eli… Proszę mi ją zdradzić, a na pewno poczuje się pan lepiej.

Wstałem. Rozmowa zaszła za daleko.

— Tak, mam pewną gorzką tajemnicę — powiedziałem. — Ale jeszcze nie pora na to, żeby przestała być tajemnicą.

— Wydaje mi się, Eli, że znam pański sekret rzucił Romero już od progu.

Uśmiechnąłem się. Paweł nie mógł znać mojej tajemnicy.

6

Głos i Ellon mieli pecha. Z czterech utworzonych przez nich par górę wzięła najgorsza z możliwych: „Głos Stary — Ellon Stary”, co musiało doprowadzić do nieuchronnej tragedii. Niestety, stało się to jasne dopiero wówczas, kiedy już nie mogliśmy zapobiec nieszczęściu.

Byłem na stanowisku dowodzenia, kiedy Olega i mnie jednocześnie poprosili pilnie do siebie Głos i Ellon. „Koziorożec” w tym czasie wymijał niebezpieczne skupisko gwiazd. MUK pracował ze swą dawną precyzją, więc Osima i Kamagin, dublując siebie nawzajem, musieli jedynie nadawać jego zaleceniom kształt konkretnych rozkazów.

— Idź do laboratorium, a ja pójdę do Głosu zwróciłem się do Olega.

Głos powitał mnie pełnym lęku okrzykiem:

— Eli, Eli, Ellon zamyśla coś niedobrego. Zapobiegnij temu!

— Co to jest? — zapytałem szybko. — Muszę znać szczegóły!

— Nie wiem — jęknął Głos. — Coś bardzo niedobrego. Pospiesz się, Eli!

Popędziłem na złamanie karku do laboratorium, gdzie w oczy natychmiast rzuciła mi się Irena. Wychudła po przebytej chorobie dziewczyna w milczeniu stała przy kolapsanie. Uśmiechnąłem się do niej, co skwitowała zdawkowym skinieniem głowy. Ellon coś zapalczywie tłumaczył Olegowi, a kiedy podszedłem do nich, wykrzyknął agresywnie:

— Posłuchaj i ty, co powiedziałem dowódcy. Nie mam zamiaru dłużej tolerować twojego ulubionego mózgu. Wsadźcie go sobie w jakieś smocze albo ropusze cielsko. W takiej postaci potrafię go jeszcze jakoś strawić…

— Co powiedział dowódca? — poinformowałem się spokojnym tonem.

— Że smoków na statku nie ma, wobec czego mózg musi pozostać w swojej lewitującej kuli. Chyba wytłumaczysz dowódcy, że jego decyzja jest niesłuszna i skłonisz go do jej zmiany?

— Nie mam prawa zmieniać rozkazów dowódcy, a ponadto uważam jego decyzję za słuszną.

Gdyby wzrok mógł zabijać, zostałaby ze mnie tylko garstka popiołu. Ellon świdrował mnie oczyma i milczał. Ja z Olegiem również się nie odzywałem.

— Wasza decyzja jest ostateczna? — zapytał wreszcie Demiurg.

— Ostateczna! — odparliśmy niemal chórem. Ellon uniósł wysoko głowę na cienkiej szyi i z takim złowieszczym chrzęstem wbił ją w ramiona, że ciarki przeszły mi po grzbiecie.

— Skoro dwaj admirałowie są tego samego zdania, to dalsza dyskusja nie ma sensu — rzucił niemal obojętnie. Ten jego podstępnie udawany spokój całkowicie nas zmylił.

— Zawołałeś nas tylko po to, żeby zgłosić pretensje wobec Głosu? — zapytał Oleg.

— Nie, admirale! — wykrzywił się straszliwie Demiurg. — Jak wiesz, na rozkaz Orlana przerwałem pracę nad udoskonaleniem transformatora czasu, żeby zająć się stabilizatorem. Teraz go dokończyłem. Popatrzcie!

Pokazał nam nowy pulpit sterowniczy wyposażony w dźwignie czasu postępującego i wstecznego, dźwignie sterujące powrotem podróżnika w czasie do teraźniejszości i odcinające kolapsan od transformatora. Potem wróciliśmy do głównej części maszyny. W kuli transformatora stał fotel, a przy nim miniaturowy pulpit z dźwigniami o takim samym przeznaczeniu.

— W poprzedniej wersji urządzenia przebiegiem podróży w czasie sterował operator od pulpitu przy kolapsanie — powiedział Ellon. — Widzieliście, jak się to odbywało podczas doświadczenia z Mizarem. Teraz sam podróżnik decyduje o własnym losie.

Zrobił krok w kierunku otwartego włazu. Odruchowo chwyciłem go za ramię.

— Obawiasz się, że umknę do innego czasu? — zapytał z gryzącą ironią. — I sądzisz, że potrafisz mi w tym przeszkodzić? Zastanów się, admirale! Przecież mógłbym uciec wtedy, kiedy tu nie ma nikogo!…

Uwolniłem go, a Ellon spokojnie wszedł do wnętrza kuli i usiadł na fotelu, po czym zatrzasnął właz.

— Słyszycie mnie? — dobiegł nas jego głos. — No więc słuchajcie uważnie! Dla mózgu nie ma miejsca na statku, bo tu jedynie przeszkadza. Pożytek z niego może być jedynie w przeszłości, co mogę wam oświadczyć jako niedoszły Nadzorca Czwartej Kategorii Imperialnej, który doskonale wie, jak należy postępować z takimi wstrętnymi stworami. Dowiedzcie się, że transformator został zogniskowany na mózgu i że za chwilę wyrzucę go na Trzecią Planetę w czasy na długo przedtem zanim ją podbiliście.

Oleg skoczył do transformatora, a ja pomknąłem w stronę kolapsanu. Irena zastąpiła mi drogę. Pewnie liczyła na swą kobiecą nietykalność, ale pomyliła się. Odepchnąłem ją, ale leżąc już na ziemi wściekle wczepiła się w moją nogę. Usłyszałem triumfalny okrzyk Ellona:

— Za późno, admirale! Mózg już jest w Perseuszu. A teraz popędzę za nim. Odwiedź nas wczoraj, admirale! Dziś i jutro już nas nie będzie. Oczekujemy cię wczoraj! — Demiurg zaczął szybko znikać.

Oleg rzucił mi się na pomoc. Oderwał ode mnie Irenę, a ja szarpnąłem dźwignię kolapsanu. W transformatorze znów pojawił się cień Ellona: Demiurg wyrzucił się w niedaleką przyszłość i prawie natychmiast wrócił, aby minąć ruchem inercyjnym zero temporalne. Irena krzyknęła rozpaczliwie:

— Nie dotykaj dźwigni powrotu, admirale! On już jest w przeszłości i nie przeżyje ponownego przejścia przez zero czasowe!

Nie słuchałem jej. Bez względu na to, co się miało stać z Głosem, nie mogłem pozostawić go w przeklętej przeszłości. Irena przestała się wyrywać Olegowi i załkała. W kuli transformatora ponownie zmaterializował się Ellon. Sam i martwy. Irena straciła przytomność. Oleg krzyknął, żebym wezwał pomocy, ale ja zamiast tego wywołałem Głos. Ellon mógł się przecież pomylić w swych obliczeniach, tym bardziej że Głos ani razu nie ukazał się wewnątrz transformatora… Ale na moje rozpaczliwe wołanie odpowiedział jedynie przerażony Gracjusz:

— Admirale, Głos nagle zniknął! Potrząsnąłem brutalnie Ireną:

— Mów, co można zrobić! Mów natychmiast!…

— Nic się już nie da zrobić… — wyszeptała nie otwierając oczu. — Zabiliście Ellona.

Znów zaczęła omdlewać, ale ja potrząsnąłem ją jeszcze silniej.

— Ellon nic mnie nie obchodzi, zbrodniarko! Powiedz tylko jak uratować Głos!

Otworzyła oczy. Nigdy nie zapomnę jej spojrzenia. Oleg powiedział:

— Być może Irena istotnie jest zbrodniarką, ale w tej chwili potrzebuje pomocy…

— Nie będzie żadnej pomocy! — wrzasnąłem. Nie otrzyma żadnej pomocy, dopóki nie powie, co mamy teraz robić!…

— Mówiłam już, że nic nie da się zrobić… odezwała się Irena nieco pewniejszym głosem. — Niestety Włóczęga zginął, jest przecież organiczny… W Ellonie było tak wiele składników sztucznych, ale i on nie przeżył drugiego nawrotu. Za wcześnie przełożył pan dźwignię, admirale, a ja panu nie zdołałam przeszkodzić… Jestem taką samą morderczynią, jak pan, Eli! I rozpłakała się.

Staliśmy nad nią w milczeniu. Poczułem, że lada chwila zwalę się bez zmysłów na ziemię, gdy Oleg powiedział:

— Ireno, twój karygodny czyn osądzi cała załoga. Ale powiedz nam przynajmniej, dlaczego to zrobiłaś?

— Ellon mnie uprosił — odpowiedziała przez łzy. — Powiedział, że pochodzimy z różnych czasów i dlatego nie możemy się kochać, że kiedyś kobieta będzie mogła być szczęśliwa z Demiurgiem, ale nie nastąpi to za naszego życia i że najlepiej się rozstać…

— Nie odpowiadasz na pytanie, Ireno…

— Powiedział, że chce zniknąć w przeszłości, ale razem ze smokiem… Obiecałam mu pomóc i stałam się morderczynią. Nigdy sobie tego nie wybaczę!… — Jej głos utonął we łzach.

Wcale mnie tym nie wzruszyła. Powiedziałem:

— Przez próżność Demiurga i głupotę kobiety straciliśmy jednego bezbronnego przyjaciela i jednego genialnego wynalazcę. To tragiczne. Wydobądźmy teraz ciało Ellona, Olegu, aby mógł zająć należne mu miejsce w konserwatorze.

— Ireno, idź do siebie! — rzucił szorstko Oleg.

— Dobrze, pójdę do siebie — odparła pokornym tonem.

Spróbowałem wydobyć ciało Ellona z transformatora, ale szło mi to niesporo, więc Oleg pospieszył mi z pomocą. We dwójkę wynieśliśmy sztywne ciało Demiurga i położyliśmy je na wolnym stole pod ścianą. Zajęci tym nie zauważyliśmy, jak Irena przekradła się do laboratorium, przebiegła je i wskoczyła do kuli transformatora. Dopiero trzask zamykanego włazu zaalarmował Olega, który krzyknął:

— Ireno, błagam, nie rób tego!

— Żegnajcie! — odkrzyknęła z przezroczystej kuli. — Nie potępiajcie mnie! — I szarpnęła dźwignię. Zniknęła prawie natychmiast, zanim zdążyliśmy podbiec do kolapsanu. Oleg chwycił za dźwignię powrotu, ale go powstrzymałem:

— Sprawdź najpierw, gdzie ona jest i uważaj, jeśli znalazła się w przeszłości!

Szybko przebiegł wzrokiem lampki sygnalizacyjne na pulpicie.

— Jest w przyszłości, Eli!

— Wobec tego zawracaj, ale ostrożnie. Powrót z przyszłości jest możliwy.

Irena jednak nie wróciła, bo zbyt szybko pomknęła w przyszłość. Chyba z dziesięć minut staliśmy przy transformatorze, czekając na zmaterializowanie się jej w przezroczystej kuli. Wreszcie kolapsan po wyczerpaniu energii powrotu wyłączył się automatycznie.

— To już koniec, Eli! — powiedział Oleg znużonym głosem. — Dla nas Irena przestała istnieć. Co najwyżej nasi dalecy potomkowie będą ją mogli gdzieś spotkać. Chodźmy zawiadomić załogę o nowej tragedii.

— Musimy ją zawiadomić nie tylko o odejściu trzech przyjaciół…

— O czym ty mówisz. Eli? Czy to jeszcze nie koniec naszych nieszczęść?

— Niestety. Na pokładzie jest jeszcze jeden zdradziecki agent Ramirów. Zdemaskowałem go.

7

Zamknąłem się u siebie. Olegowi powiedziałem, że przygotuję raport na ogólne zebranie załogi i wyjdę dopiero wtedy, kiedy wszyscy się już zbiorą. Zapukał do mnie Romero, ale się nie odezwałem. Mary poprosiła przez zamknięte drzwi, żebym ją wpuścił, ja jednak odkrzyknąłem, że jestem bardzo zajęty, że muszę się skupić, a czyjakolwiek obecność mi w tym przeszkadza. Nie wpuszczałem nikogo. Raz tylko zawahałem się, gdy za drzwiami uslyszałem głośny płacz Olgi. Ona miała prawo mnie zobaczyć, ho jej córka zginęła na moich oczach… Otworzyłem drzwi i stanąłem w progu.

— Olgo, możesz uważać mnie za człowieka bez serca, ale w tej chwili nie mogę z tobą rozmawiać o Irenie. Sama wkrótce zrozumiesz dlaczego. Idź do Olega, on ci wszystko opowie, a ja naprawdę nie mogę, uwierz mi.

Popatrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem i odeszła bez słowa. Wyglądała jak cień i było mi jej naprawdę serdecznie żal. Ta posiwiała, przygarbiona teraz kobieta przeżyła męża i córkę, przeżyła straszliwą śmierć obojga i potrzebowała jak nigdy mojej pomocy. Ale ja miałem zmartwienie o wiele cięższe nawet od jej tragedii…

Nie przygotowywałem raportu. Leżałem na tapczanie i gryzłem się, zadręczałem pytaniami bez odpowiedzi. Zastanawiałem się bez końca, dlaczego nigdy nie spotkaliśmy Ramirów w ich cielesnej postaci, chociaż ich fizyczne istnienie nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości; zachodziłem w głowę czym ich tak bardzo rozgniewaliśmy, że bez pardonu zniszczyli prawie całą eskadrę i dlaczego wreszcie nie rozpylili ostatniego statku, skoro już z nami walczą i zagłada gwiazdolotu leży w ich możliwościach… To była tajemnica, którą za wszelką cenę musiałem przeniknąć, ale tego nie umiałem. Myślałem też o Lusinie i nieszczęsnym Głosie, o Irenie, która tak okrutnie nas porzuciła, myślałem o Ellonie i mądrym, sympatycznym psie Mizarze, ale przede wszystkim o nowym szpiegu Ramirów. Nienawidziłem go jak nikogo dotąd i w swej nienawiści gotów byłem obedrzeć ze skóry ku przestrodze każdego, kto chciałby być agentem naszych wrogów.

Do drzwi w umówiony sposób zapukał Oleg. Wpuściłem go.

— Wszyscy wolni od wacht zebrali się w sali obserwacyjnej — powiedział chmurnie. — Jak się czujesz, Eli?

— Dlaczego o to pytasz?

— Jesteś bardzo blady.

— Za to pełen zdecydowania. Chodźmy!

— Poczekaj — zatrzymał mnie. — Chciałbym wiedzieć, kogo podejrzewasz o szpiegostwo.

— Dowiesz się na zebraniu. Chodźmy… Ale Oleg był uparty:

— Eli, jestem dowódcą eskadry. Mam prawo wiedzieć więcej i wcześniej niż inni.

Zastanowiłem się. Oleg przyparł mnie do muru, ale znalazłem wyjście. Uśmiechnąłem się krzywo.

— A jeśli podejrzewam ciebie? — zapytałem.

— Mnie?! Oszalałeś, Eli?

— Być może. Wszyscy przecież niedawno postradaliśmy rozum i nie jest wykluczone, że nie całkiem jeszcze powróciliśmy do zdrowia… — Patrzyłem mu prosto w oczy. — Jeśli wydasz rozkaz, będę go musiał wykonać, ale bardzo cię proszę, nie rób tego!

— Idziemy! — rzucił krótko i ruszył przodem. Ekrany gwiezdne w sali obserwacyjnej zostały wygaszone. Na podwyższeniu ustawiono stolik, przy którym usiedliśmy z Olegiem. Popatrzyłem na salę, w której zgromadzili się wszyscy moi przyjaciele, ludzie i Demiurgowie. Pod ścianą niczym majestatyczny posąg wznosił się górujący nad wszystkimi Gracjusz w towarzystwie Orlana. W pierwszym rzędzie siedziały Mary z Olgą, a między nimi Romero. Mary patrzyła na mnie z takim niepokojem, że pospiesznie odwróciłem oczy. Oleg poprosił o ciszę.

— Wiecie już o tragedii, jaka rozegrała się niedawno w laboratorium — powiedział. — Teraz jednak zebraliśmy się nie po to, żeby uczcić naszych poległych przyjaciół. Kierownik naukowy wyprawy jest zdania, że wykrył na statku kolejnego szpiega Ramirów i pragnie przedstawić ogólnemu zebraniu załogi odpowiednie tego dowody. Wstałem.

— Zanim to uczynię — powiedziałem — chciałbym prosić zebranych o przegłosowanie kary, na jaką ich zdaniem szpieg zasłużył. Moja propozycja brzmi: kara śmierci!

— Śmierć?! — dobiegł mnie oburzony głos Romera.

Jego protest utonął w głośnych krzykach sali. Oburzali się nie tylko ludzie, lecz także Demiurgowie, a majestatyczny Gracjusz zaczął wściekle wymachiwać rękami. Spokojnie czekałem, aż gwar ucichnie.

— Tak, kara śmierci! — powtórzyłem. — Nie uwięzienie, nie konserwacja, lecz właśnie stracenie. Kara śmierci to przeżytek starożytności, relikt barbarzyńskich czasów, ale nalegam na jej orzeczenie, gdyż szpiegostwo jest również reliktem barbarzyństwa. Kara za hańbiącą zbrodnię również powinna być hańbiąca.

Romero uniósł laskę, prosząc w ten sposób o głos. — Zechce pan wymienić nazwisko zbrodniarza, admirale, i dokładnie opisać przestępstwo — powiedział. Dopiero wówczas zdecydujemy czy zasługuje on na karę główną.

Wiedziałem, że wszyscy będą przeciwko mnie i byłem na to z góry przygotowany, powiedziałem więc zimno: — Kara musi być orzeczona zanim wymienię nazwisko zbrodniarza!

— Ale dlaczego, admirale? Może nam pan to wytłumaczyć?

— Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi i kiedy podam nazwisko szpiega, nie zdołacie od razu się od niego odciąć, odzwyczaić od myśli, że jest waszym przyjacielem i natychmiast zaczniecie podświadomie szukać okoliczności łagodzących. Ja natomiast chcę, żeby ukarane zostało samo przestępstwo.

— To bardzo pięknie, ale w razie orzeczenia kary śmierci zostanie stracony konkretny członek załogi, według pana nader nam bliski, a nie abstrakcyjny przestępca! — upierał się Romero.

— Gdybym mógł osądzać jedynie przestępstwo, ignorując z pogardą samego zbrodniarza, wtedy bym mu wybaczył. Niestety jest to niemożliwe.

— Jak pan uważa, admirale! W każdym razie ja, zanim nie poznam nazwiska szpiega, powstrzymam się od głosowania.

Romero usiadł i z kolei głos zabrał Oleg:

— Kierownik naukowy wyprawy przedstawił problem, który nazwałbym problemem kodeksu. W starożytności istniał przepis, zgodnie z którym karano sprawcę niegodnego czynu za sam czyn, nie biorąc pod uwagę żadnych innych okoliczności. Eli zatem proponuje przywrócić, moim zdaniem słusznie, stary obyczaj.

— Ale również w starożytności zespół ludzi orzekających o winie, a nazywany wówczas sądem, wiedział o czyjej winie orzeka! — zaoponował gorąco Romero.

Postanowiłem za wszelką cenę zmusić go do milczenia.

— Romero zachowuje się tak — powiedziałem głośno — jakby obawiał się, że to on zostanie oskarżony o szpiegostwo!

Paweł opanował się z największym trudem, ale odpowiedział ze zwykłą godnością:

— Gdyby chodziło o mnie, z pewnością głosowałbym za karą śmierci!

— Może zatem lęka się pan, że domniemany zbrodniarz jest panu droższy od samego siebie?

— Dopuszczam taką możliwość — odparł ponuro. — W naszej sytuacji wszystko jest możliwe…

— To nie jest odpowiedź!

— Dobrze, niech i tak będzie! — wykrzyknął z determinacją Romero. — Głosuję za karą główną… jeśli przestępstwo zostanie dowiedzione.

— A zatem głosujmy wszyscy — powiedział Oleg. — Kto jest za?

Las rąk uniósł się nad głowami obecnych.

— Dopiął pan swego, Eli — zwrócił się do mnie Oleg. — Proszę więc wymienić nazwisko szpiega i przedstawić dowody jego winy.

Wiedziałem, że sprawię ból przyjaciołom, że ugodzę boleśnie Mary, ale nie miałem innego wyjścia. Postarałem się tylko, żeby moje słowa zabrzmiały spokojnie.

— Szpiegiem naszych wrogów jestem ja — powiedziałem.

8

Odpowiedzią była głucha cisza, w której zabrzmiał jedynie pełen współczucia okrzyk Galakta:

— Biedny Eli! On też… — I znów zrobiło się cicho. Wpatrywałem się w twarze zebranych i z ogromnym zdumieniem odkrywałem wszędzie ten sam wyraz serdecznego współczucia. Tylko Mary nie uwierzyła w moje szaleństwo. …

Podbiegł do mnie Osima.

— Admirale! — wykrzyknął. — Proszę się nie martwić, wszystko będzie w porządku! Odprowadzę pana do łóżka…

Odsunąłem jego rękę. Oleg zwrócił się do sali, nadal milczącej i sparaliżowanej współczuciem:

— Czy nie powinniśmy odłożyć narady, przyjaciele? Elektroniczny medyk…

Romero przerwał mu stukając laską w podłogę.

— Protestuję! — powiedział zrywając się z miejsca. — Szukacie prostych rozwiązań, ale proste i najłatwiejsze rozwiązania nie istnieją. Admirał Eli cieszy się lepszym zdrowiem niż którykolwiek z nas i ma podstawy mówić to, co powiedział, a my musimy go wysłuchać.

— Pan jeden nie jest zdumiony — zauważyłem.

— Tak, Eli — odparł sucho Romero. — Nie jestem zdumiony, bo spodziewałem się takiego właśnie wyznania.

— A zatem kontynuujemy? — zapytał Oleg obecnych na sali i w odpowiedzi usłyszał kilka aprobujących okrzyków. Osima, potrząsając z niedowierzaniem głową wrócił na miejsce, a Oleg zwrócił się do mnie: — Mów!

Zacząłem od przypomnienia tego, co Oan mówił o zwyczaju Okrutnych Bogów, którry czasem penetrowali społeczność Aranów przybierając ich postać. Ale kimże są Aranowie? Do czego jest zdolna, czym może zagrażać ich uwsteczniona, słaba, pełna zabobonów cywilizacja? Czy nie wynika z tego, że Ramirowie napotkawszy przedstawicieli nieporównanie wyższej i potężniejszej cywilizacji będą maskować się jeszcze staranniej, że naślą na nich liczniejszych szpiegów niż na bezbronnych w gruncie rzeczy pająkokształtnych? Wysłali najpierw Oana, który rozszyfrował nasze plany i przekazał je swoim zleceniodawcom, ci zaś te plany skutecznie pokrzyżowali.

Ale nie koniec na tym. Byliśmy przekonani, że pozbywszy się Oana, pozbyliśmy się tym samym szpiega Ramirów. Zagłada „Strzelca” rozwiała te iluzje. Jak Ramirowie mogli się dowiedzieć, co zamierzaliśmy z nim zrobić? Z naszego zachowania nie mogli nic wywnioskować, a jednak bezbłędnie określili nasze cele. Musieli zatem poznać nasze plany niejako od środka. Kto je im zdradził? Szpieg, który zaczął wśród nas działać po śmierci Oana! Napad Ramirów na „Strzelca” dobitnie świadczy o tym, że na pokładzie „Koziorożca” rezyduje ich agent.

Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli przyjąć, że nasi wrogowie nie są kompletnymi głupcami. Na pewno nie są głupsi od nas, a więc musieli zdawać sobie sprawę z tego, że jeden informator to za mało, że potrzebny jest rezerwowy szpicel i to taki, który ma dostęp do wszystkich planów i wpływ na ich realizację. Do wyboru mieli dwóch członków załogi odpowiadających tym kryteriom: dowódcę eskadry i jej kierownika naukowego.

W tym miejscu przerwał mi Romero:

— Myli się pan, Eli. Ramirowie nie mieli wyboru, gdyż jedynie kierownik naukowy całkowicie spełniał ich oczekiwania. Pan zna wszystkie zamierzenia dowódcy, natomiast on, chociażby z braku czasu, nie może wnikać w każdy szczegół prowadzonych badań.

— Ma pan rację, Romero! To musiałem być ja. Przypomnę tu, że zrządzeniem losu również w poprzednich wyprawach przeciwnik na mnie właśnie zwracał najpilniejszą uwagę. Czyż to nie ty, Orlanie, wybrałeś mnie na swojego powiernika, kiedy postanowiłeś przejść na naszą stronę? Czyż to nie ze mną kontaktował się Główny Mózg Trzeciej Planety? A więc Ramirowie postanowili mnie zwerbować i dopięli swego. Jestem ich agentem. Przyznaję to z wielkim wstydem, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, jeśli nie chce się ponosić ciągłych porażek… Nabrałem powietrza i mówiłem dalej:

— Byliśmy naiwni jak dzieci sądząc, że schwytany w siłową pułapkę, martwy Oan nie może nam już w niczym zaszkodzić. Bo cóż może wskórać trup zamknięty w konserwatorze, myśleliśmy… Byliśmy naiwni, powtarzam. Ramirowie mogli bez trudu uratować swojego agenta, ale woleli, żeby jego zwłoki zostały wśród nas i kontynuowały służbę. Bo Oan jest teraz przekaźnikiem pochodzących ode mnie informacji, raportów szpiegowskich pochodzących z mojego zniewolonego mózgu. Ramirowie znają każdą moją myśl, każde moje zamierzenie, moje każde najskrytsze nawet pragnienie…

Tu znów na chwilę zamilkłem. Mary nie spuszczała ze mnie zrozpaczonych oczu, Romero gapił się ponuro na rączkę swojej laski, a Osima wręcz pożerał mnie wzrokiem. Na twarzy miał wypisane, że nie wierzy w bodaj jedno moje słowo. Gracjusz i Orlan wierzyli, chociaż nie chcieli uwierzyć…

Przeszedłem do tego, w jaki sposób dowiedziałem się o swojej haniebnej roli. Nie było to łatwe, chociaż nieraz zastanawiałem się, dlaczego tak mnie ciągnie do konserwatora, po co tak często rozmawiam na głos z nieboszczykami. Przecież nigdy nie miałem skłonności do wygłaszania monologów i w ogóle z natury jestem dość małomówny. Olśniło mnie po katastrofie „Strzelca”, kiedy stało się oczywiste, że ktoś musiał przekazać Ramirom tajne informacje. Kto? Po zastanowieniu się musiałem wykluczyć wszystkich członków załogi poza mną. Konserwator jest najlepiej ekranowanym pomieszczeniem na całym statku, a zatem Oan mógł najłatwiej nawiązać kontakt z tymi, którzy często go odwiedzają… Jeszcze jeden dowód na to, że właśnie ja jestem szpiegiem Ramirów!

— To wszystko, co wiem o sobie — powiedziałem na zakończenie. — Moja wina jest bezsporna, bo powinienem przewidzieć skutki dziwnych rozmów z ciałem szpiega, którego tajemnicza natura dla nikogo nie stanowiła sekretu. Zachowywałem się nieostrożnie, a w naszej ciężkiej sytuacji jest to zbrodnią. Żądam zgładzenia mnie nie tylko jako karę za przestępstwo przeze mnie popełnione, ale przede wszystkim jako gwarancji bezpieczeństwa całej wyprawy. Ramirowie precyzyjnie namierzyli mój mózg i choćbym tego bardzo nie chciał, zawsze zdołają za moim pośrednictwem uzyskać informacje o wszystkich naszych planach. A w momencie, kiedy podejmiemy nową próbę wyrwania się z jądra, taki przeciek będzie szczególnie niebezpieczny.

Usiadłem. Milczenie sali bardzo mnie przygnębiło. Nie dlatego, abym liczył na czyjąś obronę, lecz z tego powodu, że odejść z życia z obrazem zamarłej sali po prostu nie mogłem i nie chciałem. Oleg zapytał czy są jakieś pytania, opinie, uwagi — odpowiedziała mu grobowa cisza. Romero coś szepnął Mary do ucha, a ona kiwnęła głową.

— A więc kto chce zabrać głos? — zapytał ponownie Oleg.

Nieoczekiwanie wybuchnął Osima. Zaczął wykrzykiwać, że nie można mojej spowiedzi brać poważnie, bo to wszystko są płody mojej chorej wyobraźni. Admirał trzymał się najdzielniej z nas wszystkich, mówił gorąco, ale nerwy w końcu musiały odmówić mu posłuszeństwa. Zresztą jego choroba nie wygląda zbyt groźnie… Wystarczy żeby trochę sobie poleżał pod opieką żony i niebawem powróci do normy!

I znów wstał Romero:

— Mówiłem już, że Eli cieszy się znakomitym zdrowiem, więc nie ma co wracać do tej sprawy. Admirał udzielił nam zbyt ważnych informacji, abyśmy mogli je zignorować. Dlatego też nalegam na ich przedyskutowanie.

— W takim razie proszę zapoznać nas ze swoją opinią — powiedział Oleg.

— Zgoda. Otóż w słowach admirała są rzeczy, z którymi się zgadzam, ale również są i takie, z którymi kategorycznie zgodzić się nie mogę. Podzielam jego zdanie, że Oan nie jest zwyczajnym nieboszczykiem, lecz urządzeniem łącznościowym, sprytnie zakamuflowanym przekaźnikiem Ramirów. Uważam również, iż na statku znajdują się ich informatorzy i że jednym z nich jest admirał.

— A zatem w pełni popiera pan jego samooskarżenie? — zapytał Oleg.

— Ani mi się śni!

— Skoro jednak w tylu punktach zgadza się pan z relacją kierownika naukowego wyprawy…

— Punktów, w których zupełnie się z nim nie zgadzam będzie o wiele więcej. Wymienię najważniejsze. Zwłoki Oana nie są z pewnością jedynym przekaźnikiem danych wywiadowczych. Ramirowie musieli liczyć się z ewentualnością usunięcia przez nas Oana. Mogliśmy na przykład spalić jego zwłoki, a popioły wyrzucić w Kosmos… Dlatego też Oan za życia prawdopodobnie zainstalował na statku liczne urządzenia podsłuchujące, podpatrujące i czytające myśli tak dobrze zamaskowane, że z pewnością wszystkich nie znajdziemy. Dalej. Wątpię, by admirał był jedynym źródłem informacji dla Ramirów. Z tych samych powodów: mógł umrzeć, zachorować, zwariować… Kierownik naukowy uważa, że zdublował rolę Oana. Ale kto może zagwarantować, iż którykolwiek z nas nie dubluje w tym sensie samego admirała? Nie ulega wątpliwości, że jest najcenniejszym źródłem informacji, ale z pewnością nie jedynym.

— Jest pan o wiele większym pesymistą niż kierownik naukowy — zauważył Oleg.

— Zaraz się pan przekona, że wcale tak nie jest. Twierdzę, że admirał nie jest szpiegiem już chociażby dlatego, że został nim wbrew własnej woli, zaś agent wywiadu to zawód, a nie nazwa ofiary nieszczęśliwego wypadku, jaką jest Eli. I za to mamy go karać? Jest jeszcze poza tym jeden wyjątkowo ważki powód, dla którego musimy z oburzeniem odrzucić propozycję admirała. Czy mogę przedstawić go nieco obszerniej?

— Naturalnie! — wykrzyknął skwapliwie Oleg. Sala milczała, kiedy ja mówiłem, ożywiła się, gdy Romero przytaczał swoje kontrargumenty i znów pogrążyła się w pełnym napięcia milczeniu, kiedy wspomniał o „wyjątkowo ważkim powodzie”. W tym miejscu, zamiast mojej relacji, pozwalam sobie zamieścić zapis wypowiedzi Romera. Mógłbym wprawdzie pominąć pochwały pod moim adresem, ale nie zrobiłem tego, gdyż z tego fragmentu przemowy Pawła wyniknęły ważne wnioski praktyczne. A zatem cytuję:

— Admirale, znam pana od dzieciństwa i wciąż nie przestaję pana podziwiać. Jest pan zwyczajny i niezwykły zarazem, a to dlatego, że zawsze dostosowuje się pan do okoliczności w tym sensie, że potrafi pan jak nikt inny im sprostać. W normalnych warunkach jest najprzeciętniejszym z przeciętnych, ale w trudnych okolicznościach zmienia się pan diametralnie, staje się człowiekiem wybitnym… Przypomnijcie sobie przyjaciele jak niedawno umęczeni wibracją czasu wszyscy powoli wpadaliśmy w szaleństwo, traciliśmy wolę walki. Przypomnijcie sobie, że jedynym wśród nas, który oparł się zgubnemu rakowi czasu i zwalczył w sobie słabość, był kierownik naukowy wyprawy, nasz przyjaciel admirał Eli. Jak mogłeś, przyjacielu, zażądać od nas, abyśmy własnymi rękami zgładzili swojego wybawcę, zgasili wspaniały mózg, wyzbyli się największego bogactwa i jedynej gwarancji naszego bezpiecznego powrotu do domu?!”

Romero był mówcą w starym stylu, z gatunku tych, których w starożytności nazywano demagogami, nic więc dziwnego, że bez reszty przyciągnął uwagę sali. Na mnie nikt już nie patrzył, bo wszyscy jak zaczarowani wpatrywali się w niego. Sam bym z pewnością dał się porwać jego oracji, gdyby dotyczyła kogoś innego. Ale Romero mówił o mnie, spróbowałem więc sprowadzić go na ziemię:

— Nie wiem, Pawle, czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że rezygnując z walki z mimowolnymi agentami Ramirów, oddajemy się w ten sposób na pastwę potężnego i bezlitosnego wroga?

— Głęboko się pan myli, admirale!

— Chce pan przez to powiedzieć, że Ramirowie nie są potężni i bezlitośni?

— Że są potężni, zgoda. Nie będę przeczył oczywistym faktom. Ale nie zgadam się z tym, że są bezlitośni. Popatrzyłem ze zdumieniem na Olega, który rewelacje Romera przyjął z tak kamienną twarzą, jakby zawczasu był o nich poinformowany.

— Jak może pan mówić coś podobnego — wykrzyknąłem z oburzeniem — mimo iż wie pan, jak Ramirowie znęcali się nad Aranami? Czy już zapomniał pan, jaką grozą przejmują tych biedaków ich tak zwani Okrutni Bogowie? Czy wreszcie nasi polegli i rozgromiona eskadra nie świadczą o bezlitosności naszych wrogów?

— Nie, drogi admirale!

— Ktoś tu naprawdę zwariował! I jestem pewien, że to nie ja. Kim zatem pańskim zdaniem, jeśli nie naszymi okrutnymi wrogami, są Ramirowie?

— Ramirowie są potężni, admirale, a my jesteśmy im zupełnie obojętni.

9

Są słowa wybijające się spośród innych, słowa-klucze, słowa-olśnienia otwierające w mgnieniu oka zamczyste drzwi tajemnic. Takim kluczowym słowem stał się dla mnie wyraz „obojętni”. Jeśli chodzi o mnie, to dalsza oracja Romera była zupełnie niepotrzebna, bo uwierzyłem mu od razu i bez zastrzeżeń.

A Romero tymczasem mówił i mówił, podniecając się własnym krasomówstwem i podziwem zapatrzonych w niego bez tchu słuchaczy. Opowiedział, jak to zagłada „Strzelca” podsunęła mu myśl, że Ramirowie po śmierci Oana wciąż mają na pokładzie „Koziorożca” swojego informatora, że któryś z członków załogi jest szpiegiem wrogów. Potem jednak w to zwątpił, bo przestał być pewien, że Ramirowie istotnie są naszymi wrogami. Przypomniał sobie podania Galaktów i Niszczycieli, w których powtarzała się informacja, że potężni Ramirowie przenieśli się do centrum Galaktyki, aby przebudować jądro, to jądro, ten przeraźliwy chaos, który nas teraz otacza. Jak przebudować, jak uporządkować taką permanentną eksplozję?

— Wyobraziłem sobie — powiedział — że jesteśmy o kilka rzędów potężniejsi niż obecnie i że postanowiliśmy podjąć się usunięcia z jądra na peryferie Galaktyki wszystkiego, co zagraża mu wybuchem, że zaczęliśmy wymiatać gwiezdne śmieci w rodzaju Ginących Światów i palić kosmiczne odpadki. Taka operacja nie może przebiegać bezboleśnie, bo zawsze może się zdarzyć, że przy okazji ucierpią jakieś formy życia, ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, jak powiadali starożytni. Oburza was to? Mnie również. Wyobraźcie sobie jednak taką sytuację. Groźna choroba zaatakowała niewielki obszar lasu i coraz bardziej się rozprzestrzenia. Jeśli zostawić sprawy własnemu biegowi, zagładzie ulegnie cała puszcza, trzeba więc póki czas wyciąć chore drzewa. Czy drwale zajęci ratowaniem lasu będą zważać na to, że mimo woli zadepczą trochę mrówek? Po prostu nie zwrócą na nie uwagi. Ale jeśli owady, rozwścieczone burzeniem ich domów, zaatakują nas, to je najzwyczajniej w świecie wytępimy, żeby nie przeszkadzały. Czy nie widzicie analogii z tym, co obserwowaliśmy w Ginących Światach?

— Nas również zalicza pan do galaktycznych mrówek? — zapytał spokojnie Oleg.

— W jakimś stopniu tak. Ramirowie już dawno mogli nas wytępić, podobnie zresztą jak Aranów, gdybyśmy byli ich realnymi wrogami. Ale znaczymy dla nich tyle, ile mrówka dla człowieka. A że interesują się naszymi poczynaniami, to jeszcze nic nie znaczy. My też przecież chcielibyśmy znać trasy mrówek po karczowanym lesie, już chociażby dlatego, żeby ich bez potrzeby nie niszczyć… — W tym miejscu Romero zwrócił się wprost do mnie: — Przekonałem pana, przyjacielu?

— Tyłko w trzech czwartych, Pawle. — Dlaczego nie całkowicie?

— Nie mogę się pogodzić z rolą, jaką nam pan wyznaczył.

— Kiedyś ludzie nie mogli pogodzić się z myślą, że Ziemia krąży wokół Słońca, a nie na odwrót. Czasem prawda, jaką odkrywamy w procesie poznawania świata nie jest najprzyjemniejsza, co nie zmienia faktu, że jest obiektywną prawdą, Eli!

— Dlaczego zwraca się pan tylko do mnie? Proszę mówić do całej sali!

— Dyskutujemy o roli, jaką w planach Ramirów odegrał pan, a nie wszyscy tu obecni. Ale dobrze, będę mówił do całej załogi… Przyjaciele, popełniliśmy błąd wyobrażając sobie ich jako istoty człekopodobne lub szerzej stworzeniopodobne, do czego nie mieliśmy żadnych przesłanek. Owi Okrutni Bogowie nie mają zapewne żadnego stałego kształtu i mogą przybierać dowolną postać. Oan nie był zatem Ramirem w masce Arana, nie był przebranym szpiegiem, lecz zwyczajnym Ramirem, który wybrał cielesny kształt Arana… Kiedyś również nasi potomkowie będą swobodnie zmieniać swoje ciała, jeśli to z jakichś względów okaże się korzystniejsze od przebudowy ich środowiska. Głęboko w to wierzę, przyjaciele!

— Oczyściliśmy kierownika naukowego wyprawy z niesłusznych zarzutów, które sam sobie postawił — powiedział Oleg. — Bardzo mnie to cieszy! Martwi natomiast fakt, że nadal nie wiemy w jaki sposób wyprowadzić statek z jądra. Dotychczas szukaliśmy prostych rozwiązań, rozwiązań skutecznych same przez się. To był błąd. Tutaj można zastosować jedynie taką metodę ucieczki, która nie spowoduje kontrakcji Ramirów. Dlatego mam wielką prośbę do admirała. — Dowódca uśmiechnął się do mnie z pełną smutku ironią. — Jeśli naprawdę jest pan ich łącznikiem, to proszę wytłumaczyć Ramirom jak ważna jest dla nas odpowiedź na to pytanie. Może jednak zechcą odpowiedzieć, bo ja również nie bardzo wierzę w ich obojętność…

Po zamknięciu zebrania podszedłem do Mary, która patrzyła na mnie tak, jakbym wrócił z zaświatów. Sama też wyglądała jak żywy trup.

— Już po wszystkim — powiedziałem gładząc ją po mokrej od łez twarzy. — Tej nocy będziemy spać spokojnie. Podziękuj za to Pawłowi.

Romero skłonił się i powiedział unosząc laskę do góry:

— Wszyscy jesteśmy przekonani, że pan szczerze wierzył we własną zdradę, admirale. Nie sądzę jednak, aby pańska żona była tak naiwna.

— Sama już nie wiem, co o tym myśleć — odparła Mary znużonym głosem. — Przecież po Elim naprawdę można się spodziewać wszystkiego…

Zauważyłem Olgę kierującą się ku wyjściu, przeprosiłem więc Mary i podszedłem do niej.

— Teraz już rozumiesz dlaczego nie mogłem rozmawiać z tobą przed zebraniem, prawda? — zapytałem. — Chcesz mnie o coś zapytać?

— Tylko o jedno: czy Irena zginęła. Całą resztę opowiedział mi Oleg.

— Tego nie wiem — odparłem — mam jednak nadzieję, że nie… Zarówno Mizar, jak i Ellon wrócili martwi z przeszłości, ale Irena powędrowała w odwrotnym kierunku, można więc przypuszczać, że nic jej się nie stało.

— Oleg mówił mi to samo, ale obawiam się, że chciał mnie tylko pocieszyć.

— On sam potrzebuje pociechy, bo kocha Irenę. A zresztą słowo „pociecha” jest tu zupełnie nie na miejscu. Jesteś nie tylko kapitanem galaktycznym, lecz także znakomitym uczonym, a więc to raczej my powinniśmy cię zapytać o przypuszczalne losy Ireny, a nie ty nas.

— Mam prośbę do ciebie i Olega. Po zniszczeniu „Strzelca” pozostałam właściwie bez przydziału i mogę co najwyżej dublować Osimę, ale on już ma znakomitego dublera w osobie Kamagina. Chciałabym zająć się maszynami czasu, bo uważam za swój obowiązek dokończyć prace córki. Pamiętaj, że jakakolwiek awaria stabilizatora może znów unieruchomić MUK i wpędzić nas w nowe szaleństwo.

Domyślałem się, że nie powiedziała mi wszystkiego, że pragnie zająć się maszynami czasu przede wszystkim dlatego, żeby znaleźć bezpieczną drogę w przyszłość i w ten sposób dowiedzieć się o losy córki.

— Zgoda — powiedziałem. — Sądzę, że i Oleg nie będzie przeciwny.

10

Miejsce zaginionego Głosu zajął Gracjusz, chociaż zastanawialiśmy się poważnie, czy nie należałoby powrócić do poprzedniego systemu sterowania, opartego na schemacie „analizatory-MUK dowódca statku”. Przeważyło jednak zdanie, że nie możemy ryzykować utraty kontroli nad gwiazdolotem w razie kolejnych zaburzeń czasu, na które maszyny okazały się tak bardzo nieodporne. Osima i Kamagin, którzy byli bardzo przywiązani do starego systemu, ustąpili wreszcie, gdy Oleg ich zapewnił, że Gracjusz doskonale sobie poradzi z funkcją koordynatora lotu.

— Ma identyczną strukturę mózgu jak Głos — powiedział. — Przecież i Głos był kiedyś Galaktem.

Zanim jeszcze Gracjusz zajął kabinę sterowniczą Głosu odwiedził mnie nieoczekiwanie Orlan. Demiurg nie lubił chodzić w gości i dlatego spotykaliśmy się zazwyczaj w pomieszczeniach służbowych. Jedynie w mieszkaniu Gracjusza Orlan bywał dość często, prawdopodobnie z chęci podkreślenia, że między Demiurgami a Galaktami nie ma już nienawiści tak długo dzielącej ich narody.

— Eli, czy to prawda, że pracami nad transformacją czasu kieruje obecnie kapitan Olga Trondicke? — zapytał niesłychanie oficjalnym tonem.

— Masz coś przeciwko temu, Orlanie?

— Te prace prowadzili Demiurgowie — odparł sztywno. — Ja sam chciałbym zastąpić Ellona.

Zaskoczył mnie. W różnych okresach znałem Orlana jako admirała wrogiej floty, potężnego dostojnika Imperium Niszczycieli, wreszcie jako jednego z twórców Wspólnoty Gwiezdnej i mojego przyjaciela, najbliższego chyba spośród rozumnych nieludzi, ale nigdy nie myślałem o nim jako o inżynierze. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wykazywał pociąg do matematyki lub jej technicznych zastosowań… Powiedziałem mu to, ale Demiurg wyjaśnił, że w młodości kształcił się na organizatora przemysłu, a nawet odbył staż w zakładach budowy statków kosmicznych i nie został ministrem tego resortu jedynie dlatego, że Wielki Niszczyciel poruczył mu sprawy wielkiej polityki galaktycznej.

— To Olga Trondicke i ty, Eli sprawiliście, że za rzuciłem działalność inżynierską. Po wtargnięciu „Pożeracza przestrzeni” do Układu Perseusza Wielki Niszczyciel postanowił otoczyć się tymi, którzy mogliby stanowić nie zachwianą podporę tronu…

— A teraz chciałbyś powrócić do techniki?

— Eli, jestem w tej chwili jedynym członkiem załogi „Koziorożca”, który nie ma indywidualnego przydziału pracy. Po zajęciu przez Gracjusza stanowiska Głosu, a zwłaszcza po śmierci wielkiego Ellona jeszcze trudniej znoszę swoją bezczynność.

— Czy zgodzisz się pracować z Olgą tak samo, jak jej córka pracowała z Ellonem?

— Jeśli tylko ona się zgodzi…

— Zgodzi się na pewno, Orlanie.

Załatwianie spraw bieżących zajęło mi parę dni i w tym czasie nie chodziłem do konserwatora, potem jednak znów zapragnąłem odwiedzić nasz pokładowy cmentarz.

W konserwatorze pojawił się nowy sarkofag, grób Ellona. Pomyślałem z żalem, że nawet ten geniusz nie mógł znieść rozdarcia między przeszłością a przyszłością, gdy spod nóg usunął mu się twardy grunt teraźniejszości.

Przechodziłem wolno od sarkofagu do sarkofagu, od Ellona do Mizara, od Mizara do Truba, od Truba do Lusina. Nie spieszyłem się też do Oana, chociaż znów chciałem z nim porozmawiać.

— Oanie — powiedziałem, gdy wreszcie stanąłem przed jego siłową klatką — nie wiem teraz, kim jesteś. Nie wiem czy jesteś szpiegiem, beznamiętnym badaczem, czy też życzliwym obserwatorem, posłańcem niewyobrażalnej potęgi. A przecież zgodzisz się ze mną, że zwłaszcza teraz muszę to koniecznie wiedzieć! Jesteś wprawdzie tylko przekaźnikiem informacji, to akurat wiem na pewno, ale możesz rozwiać moje wątpliwości. Powiedziałeś nam już wiele. Zdradziłeś, że macie szpiegów wśród Aranów i że ty jesteś jednym z nich, że czas tu jest chory i dlatego niebezpieczny również dla nas; że próbujecie opanować bieg czasu i że w trakcie takiej próby zginęło pięciu twoich towarzyszy… Jesteś zatem przekaźnikiem dwukierunkowym, możesz więc dać nam przynajmniej do zrozumienia, czego wy właściwie od nas chcecie. Powiedzieć w czym wam przeszkadzamy i gdzie skręcić z naszej drogi, żeby nie plątać się wam pod nogami…

Oan wciąż milczał, a ja wpadłem w histeryczną wściekłość, podniosłem głos, wrzeszczałem:

— Milczysz? Nie chcesz odpowiadać? To przynajmniej myśl o mnie, myśl o moich pytaniach, przekazuj je swoim obojętnym współbraciom. Nie jesteśmy galaktycznymi mrówkami bez względu na to, co Romero wygaduje o waszej potędze i naszej nicości. Wyrwiemy się z tego piekła, w którym nas zamknęliście. Myślicie, że zagrodziliście nam wszystkie drogi? Nieprawda! Wyrwiemy się przez ten czas, który uważacie za chory, chociaż w istocie stanowi jedyny ratunek przed zagładą Wszechświata. Urobimy ten czas jak miękką glinę i wyrwiemy się przezeń do przodu, wstecz lub w bok!…

Zamilkłem. Oszołomił mnie własny okrzyk. Stało się! Słowo zostało wypowiedziane i niczym błyskawica rozświetliło mrok tajemnicy. Na razie było to jedynie słowo, ale słowo na wagę ratunku. Brzmiało ono — „w bok”.

Jak szalony wybiegłem z konserwatora. Musiałem natychmiast zobaczyć się z Olegiem. Już na korytarzu przypomniałem sobie, że MUK pracuje i że można posłać wezwanie myślowe. Zażądałem natychmiastowego połączenia i usłyszałem zdziwiony głos Olega:

— Chcesz się ze mną pilnie zobaczyć, Eli? U ciebie czy w laboratorium?…

— Najlepiej u ciebie — odparłem.

— Czekam — Oleg się rozłączył.

Po chwili byłem już w jego kabinie. Popatrzył na moją rozgorączkowaną twarz i zapytał z nadzieją:

— Masz jakąś dobrą wiadomość, Eli?

— Znalazłem wyjście z pułapki! — odparłem. Spróbujemy wydostać się z niej przez czas prostopadły. Widać było, że Oleg natychmiast mi uwierzył, ale uwierzył jako człowiek prywatny, bo powiedział to, co na jego miejscu powinien powiedzieć każdy odpowiedzialny dowódca eskadry:

— Tak, to byłoby rozwiązanie… Ale czy czas prostopadły w ogóle istnieje, a jeśli tak, to czy zdołamy się nim posłużyć?

— Rozważmy to — powiedziałem, po czym zacząłem referować swoją koncepcję.

Zacząłem od tego, że do tej pory znaliśmy jedynie czas jednowymiarowy i jednokierunkowy, biegnący od przeszłości przez teraźniejszość ku przyszłości, czas wektorowy. Tylko wzdłuż niego przebiegają nasze mikroskopijne w skali kosmicznej procesy, procesy naszego małego światka. Patrząc na nie uwierzyliśmy, że inaczej w ogóle być nie może i kiedy w jądrze zetknęliśmy się z czasem giętkim i nieliniowym, nie zrozumieliśmy jego istoty i uznaliśmy za nietrwały, zrakowaciały i poszarpany.

— Innymi słowy twierdzisz, że wyrwy czasowe nie istnieją?

— Właśnie. Luka czasowa to jedynie nasze prymitywne wyobrażenie o niepomiernie bardziej złożonym procesie jego ugięcia… Czas realny jest dwuwymiarowy, a zatem można go przedstawić w postaci wektorów na płaszczyźnie, my natomiast badamy jedynie jego pokrywające się rzuty na osi. Na domiar złego jesteśmy przekonani, że nic poza tymi rzutami nie istnieje. I jeśli czas odszedł prostopadle w bok, na osi pojawi się przerwa, nieciągłość, którą uznajemy za przerażającą lukę czasową, której w istocie nie ma. Przypomnij sobie, dodałem sam niezmiernie zaskoczony tym wspomnieniem, że Oan też wspominał o ugięciach czy zawirowaniach czasu i że wówczas zlekceważyliśmy jego słowa.

— Pewnie dlatego, że trudno sobie było wyobrazić ugięcie czasu — zauważył Oleg.

— A łatwiej jest wyobrazić sobie zakrzywienie pustej przestrzeni? Zaręczam ci, że we Wszechświecie czas jednowymiarowy nie istnieje, że jest czystą abstrakcją. Taką samą abstrakcją jak bryła geometryczna pozbawiona właściwości fizycznych!

— Prawie mnie przekonałeś, Eli — przerwał mi Oleg — ale chciałbym wiedzieć, jak wyobrażasz sobie praktyczną realizację twojej koncepcji ucieczki przez czas prostopadły. Muszę przecież ustalić plan działania.

— Realizacja techniczna nie należy do mnie, bo się na tym nie znam — odpowiedziałem. — Mogę jedynie teoretycznie rozwinąć mój pomysł. Skoro ucieczka przez przyszłość lub przeszłość nie udała się, gdyż przekroczenie zera temporalnego jest zabójcze dla organizmów żywych, to należy przedostać się do czasu dwuwymiarowego, do pozaczasu, jeśli się tak można wyrazić. Można to zrobić odchylając czas własny, zakrzywiając go w ten sposób, aby poruszać się w nim w bok i do przodu, w stronę przyszłości. Utrzymując stały kąt odchylenia w jakimś punkcie rozstaniemy się ze swą przeszłością i nie przekraczając zera temporalnego zaczniemy zbliżać się do przeszłości, która w tej chwili jest właśnie naszą przyszłością.

— Opisujesz mi ruch po okręgu koła, Eli.

— Masz zupełną rację. Mój pomysł polega właśnie na tym, aby wyrwać się z czasu jednowymiarowego, prostoliniowego i znaleźć się w czasie dwuwymiarowym, zapętlonym.

— Pętla wstecznego czasu… — powiedział Oleg w zadumie. — Brzmi to nieźle. Zaraz porozumiem się z Olgą i Orlanem i zapowiem swoje przyjście do laboratorium. Naszkicujemy razem plan operacji powrotu do domu. Plan „Pętla wstecznego czasu”…

Podczas całej naszej rozmowy Oleg nie spuszczał wzroku ze stojącego na biurku rejsografu, miniaturowego urządzenia rejestrującego w krysztale nieptunianu cały przebieg podróży. Teraz wziął go, żeby odstawić do szafy pancernej.

— Czemu akurat teraz zainteresowała cię przebyta przez nas droga? — zapytałem.

Oleg w milczeniu postawił rejsograf na biurku i nacisnął klawisz. Na ekranie aparatu zapłonął wielokrotnie widziany obraz dzikiego gwiezdnego chaosu, nieruchomy obraz jednego z momentów naszego długiego lotu. Popatrzyłem na Olega ze zdziwieniem.

— Nie poznajesz tego miejsca, Eli? — Oczywiście, że nie.

— Tutaj właśnie odeszła od nas Irena.

— Rozumiem. Ale czy bolesne wspomnienia…

— Nie, Eli — przerwał mi. — Nie tylko wspomnienia… Powiedz mi, Eli, czy po szczęśliwym powrocie na Ziemię zdecydujesz się jeszcze na udział w jakiejś wyprawie galaktycznej?

— Wątpię. Będę na to za stary. Już jestem!

— A ja polecę. Jestem od ciebie znacznie młodszy i penetrowanie Kosmosu jest jedyną treścią mojego życia. — Wrócisz do jądra?

— Dotarliśmy tu po raz pierwszy, ale czyż można na tym poprzestać? Nowa wyprawa będzie z pewnością lepiej przygotowana, to pewne. I jeśli wezmę w niej udział, to zapis rejsografu bardzo mi się przyda.

— Chcesz odnaleźć Irenę? — zapytałem wprost. Ostrożnie wsunął rejsograf do gniazda w kasie pancernej, starannie sprawdził połączenia aparatu z mózgiem pokładowym i dopiero wtedy odparł z udawanym spokojem.

— W każdym razie pragnąłbym się dowiedzieć, co się z nią dzieje.

11

Dopiero teraz mogliśmy w pełni docenić geniusz inżynieryjny Ellona. Kolapsan pozwalał nie tylko zagęścić lub rozrzedzić czas, zmienić jego znak, ale również dowolnie zakrzywiać, odchylać pod żądanym kątem od pierwotnej osi. Olga nazwała to odchylenie „fazowym kątem ucieczki w pozaczas” i określiła jego pożądaną wielkość za pomocą skomplikowanych wzorów własnego pomysłu. Dla mnie była to kompletna czarna magia, ale Orlan rozumiał Olgę w pół słowa, a niektóre z wielopiętrowych wzorów były wręcz jego autorstwa. Wcale się temu nie dziwiłem, bo Demiurgowie mają wrodzone zdolności do mechaniki niebieskiej.

Próby modelowania przesunięcia fazowego czasu na procesach atomowych przebiegały na tyle sprawnie, że już niebawem Olga powiedziała do mnie przy śniadaniu:

— Być może jutro, Eli.

Znaczyło to, że już jutro inżynierowie wypróbują generatory odchylające makroczas całego statku.

— Prawdopodobnie jutro — rzucił Orlan podczas obiadu.

— A więc jutro, przyjaciele! — oświadczył Oleg w czasie kolacji.

Z samego rana pospieszyłem na stanowisko dowodzenia, gdzie zastałem już wszystkich kapitanów i Orlana. Sterowanie generatorami czasu fazowego przejął Gracjusz, bo dla nieśmiertelnego Galakta przerzut do innego czasu nie był takim wstrząsem, jak dla któregokolwiek z nas. Fotel pierwszego pilota statku zajął Kamagin, również obeznany już z podróżami w czasie. A całej reszcie przypadła rola biernych widzów. Czekałem niecierpliwie na wspaniałe widoki, których spodziewałem się przy przejściu do obcego czasu, choć bardzo się lękałem reakcji Ramirów. Po Okrutnych Bogach wszystkiego można się było spodziewać!…

— Trzy, dwa, jeden, zero! — wykrzyknął Kamagin i czas nieco się odchylił.

Powinien się odchylić, a tymczasem nic o tym nie świadczyło. Na ekranach trwał ten sam co przed chwilą niewyobrażalny gwiezdny chaos, nadal wszystko kotłowało się w tytanicznym wybuchu.

— Czy generatory aby na pewno pracują? — mruknął zaniepokojony Osima.

— Ramirowie nie dają o sobie znać — zauważył Kamagin. — Przegapili nasz manewr czy co?

— I tak byśmy nie zauważyli ich reakcji — powiedział poważnie Orlan. — Ich promień spopieli nas wcześniej niż cokolwiek zdążymy pojąć.

Po pewnym czasie MUK zakomunikował, że obraz chaosu gwiezdnego powoli się zmienia, a Gracjusz potwierdził tę informację. My jednak niczego nie dostrzegliśmy.

— Gwarantuję, że jesteśmy w pozaczasie — powiedziała Olga. — Kąt fazowy jest jednak tak niewielki, że musi upłynąć parę godzin zanim zmiany na niebie staną się wyraźnie widoczne.

Mary zaproponowała, żebyśmy poszli do nas i trochę odpoczęli. W kabinie wygasiła ekran i usiadła w fotelu, ja zaś postanowiłem nieco się zdrzemnąć. Żona obudziła mnie po dwóch godzinach.

— Popatrz na ekran! — wykrzyknęła z podnieceniem.

Na ekranie był zupełnie inny świat. Nie, świat był nadal ten sam. Ten sam świat rozszalałego jądra Galaktyki, tyle że teraz przybrał on nieuchwytnie inny kształt. Tak, to było jądro, lecz jądro w innym czasie, nie w przeszłym, nie w przyszłym, ale w innym…

— Mary, Ramirowie nas wypuścili! — zawołałem radośnie. — Już nas nie zaatakują!

Od tego dnia upłynęło wiele czasu. Może godzin, może wieków, a może nawet milionoleci. Nie potrafię określić jednostki, bo cżas, w którym się poruszamy jest nam obcy. Przyrządy go mierzą, MUK zapamiętuje, rejsograf rejestruje, a ja go nie rozumiem, bo to nie mój czas.

Pozwoliłem sobie na tę dygresję, siedząc w konserwatorze i dyktując historię naszej ucieczki z jądra Galaktyki, pozwoliłem sobie na nią po to tylko, aby oddać niecierpliwość z jaką oczekujemy powrotu do naszego normalnego czasu. Przebyliśmy już trzy czwarte okręgu pętli czasu wstecznego i niebawem zaczniemy doganiać naszą przeszłość, która po zatoczeniu niemal pełnego koła znalazła się przed nami, stała się naszą przyszłością.

Czekam na powrót do naszego czasu, ale myślę o czymś innym. Ramirowie nas wypuścili, to oczywiste, a zarazem bardzo dziwne. Chcę dociec, dlaczego tym razem pozwolili nam odejść. Muszę to zrozumieć, bo przecież ludzie jeszcze kiedyś spotkają się z tą nieuchwytną cywilizacją. Nie uwierzę w obojętność Ramirów… Wczoraj zaprosiłem do siebie Romera.

— Pawle — powiedziałem. — Nie podoba mi się pańska przypowieść o drwalach i mrówkach.

— Mogę ją więc zmodyfikować. Co by pan powiedział o ćmach lecących do ogniska drwali?

— Rola ćmy też mnie w pełni nie urządza — odparłem.

— Kim zatem wedle pana jesteśmy?

— Jesteśmy królikami, Pawle.

— Królikami? Nie przesłyszałem się?

— Tak, królikami. Królikami doświadczalnymi, jak to się kiedyś nazywało. Biednymi zwierzakami, na których nasi przodkowie dokonywali eksperymentów medycznych.

— Uważa pan, że jesteśmy obiektem doświadczalnym, że Ramirowie dokonują na nas eksperymentów?

— W każdym razie usiłują nas do tego celu użyć.

— W tym coś jest — powiedział z zastanowieniem Paweł. — A czy ma pan jakieś dowody?

— Raczej poszlaki, Pawle. Proszę posłuchać. Zacząłem od tego, że Ramirowie natychmiast zniszczyli pierwszą eskadrę wysłaną do jądra, a właściwie zabili załogi, pozostawiając w spokoju gwiazdoloty. Nędzne mróweczki zostały wytrute środkiem owadobójczym na wszelki wypadek, żeby czasem nie pogryzły zajętych ważną pracą drwali. Jednak w stosunku do drugiej wyprawy zachowali się już inaczej. Wprawdzie nie patyczkowali się również i z nami, kiedy „Strzelec” zakłócił tworzoną przez nich strukturę gromady Ginących Światów, ale oszczędzili „Koziorożca” i „Węża”. Dlaczego? Bo się nami zainteresowali i zaczęli badać. Nasłali na nas Oana, żeby mieć ścisłe informacje. Obudziliśmy ich ciekawość prawdopodobnie tym, że udało się nam uratować fałszywego Arana i że następnie zajęliśmy się problernem transformacji czasu. To w ich oczach podniosło naszą rangę.

— Z mrówek na króliki, to ma pan na myśli?

— Pawle, mówiłem panu kiedyś, że staram się przebudować swój system myślenia, upodobnić go do systemu myślenia Ramirów… Proszę sobie na moment wyobrazić, że ludzkość jest starsza o milion lat i że przez całe te tysiąclecia nieustannie się doskonaliła.

— To oznaczałoby niewiarygodną wprost potęgę!

— Tak, Pawle. Już teraz potrafimy tworzyć, przebudowywać i niszczyć planety, czy więc za milion lat nie zapragniemy uporządkować nie tylko pojedyncze układy planetarne lub gromady gwiezdne, lecz całą Galaktykę? Galaktyka jest chora, jej jądro grozi wybuchem, więc przy tej całej naszej przyszłej potędze z pewnością nie pogodzilibyśmy się z nieustannym balansowaniem na krawędzi zagłady i postarali raz na zawsze zapobiec niebezpieczeństwu. Proszę sobie teraz wyobrazić, że owa potężna ludzkość ustaliła, iż jedyną gwarancją zapewnienia stabilności gwiazd w jądrze jest dowolne kształtowanie czasu, a tego akurat przy całej swojej pozornej wszechmocy ludzkość robić nie potrafi… I oto zjawiają się jacyś żałośni przybysze, jakieś mrówki, które bezczelnie plączą się pod nogami i przeszkadzają w robocie. Jaka byłaby pana pierwsza reakcja? Naturalnie wytępić złośliwe owady!

— Ośmielę się zauważyć, admirale, że na razie nic nowego mi pan nie powiedział…

— Chwileczkę, Pawle! Wkrótce jednak okazuje się, że mrówki mają dziwną maszynową cywilizację i że potrafią dzięki tym swoim mechanizmom zagęszczać i rozrzedzać czas, a nawet zmieniać jego kierunek. Wprawdzie zaledwie na poziomie atomowym, ale… Tutaj z pewnością by się pan tymi mrówkami poważnie zainteresował, przyjrzał im się uważnie, zmusił do eksperymentowania w najtrudniejszych warunkach. Nie uda się im wyrwać z pułapki — mała strata, ale za to jeśli im się powiedzie, jeśli mrówki potrafią coś wymyśleć — czysta korzyść dla pana, bo można będzie skorzystać z gotowych rezultatów. Tak właśnie wyobrażam sobie nasze wzajemne stosunki z Ramirami, Pawle.

— Jeśli to prawda, to jesteśmy uratowani. Mnie taka sytuacja w pełni satysfakcjonuje.

— A mnie nie! — wykrzyknąłem zrywając się z miejsca. — Mnie taka sytuacja wręcz oburza! Nigdy nie pogodzę się z tym, żeby ktoś traktował nas jak dokuczliwe mrówki lub w najlepszym razie jak bezrozumne, ale pożyteczne króliki doświadczalne!…

— Czegóż więc pan chce, admirale?

— Równouprawnienia!

— Obawiam się — powiedział Romero kręcąc z powątpiewaniem głową — że nikt naszych pragnień nie będzie brał pod uwagę. A poza tym jak zamierza zakomunikować pan swoje żądanie Ramirom?

— Spróbuję znaleźć jakiś sposób… Popatrzył na mnie z uśmiechem i powiedział:

— Każdy z nas ma swoje powody do zdenerwowania, Eli. Pan podnieca się problemami globalnymi, mnie natomiast doskwierają rzeczy znacznie mniejszej wagi. Wie pan jakie?

— Nie sądzę, żeby to był jakiś zupełny drobiazg. — A jednak… Zbliżamy się do naszej przeszłości. MUK sporządza właśnie odpowiednią prognozę. Prognozę przeszłości, to przecież potworne!

— Nie rozumiem czemu.

— To jasne, Eli. Przeszłość należy opisywać, a nie przepowiadać… Przy czym wcale nie jestem pewien czy tę naszą przeszłość uda się nam naprawdę trafnie przepowiedzieć!

W żaden sposób nie mogłem pojąć, dlaczego Romera tak bardzo niepokoi sprawa przepowiedzenia przeszłości. Zadanie było proste, a w każdym razie nie przekraczające możliwości mózgu pokładowego i nadzorującego jego pracę Gracjusza.

12

Jesteśmy już poza granicami jądra. Nareszcie wyrwaliśmy się z promiennego piekła!

Dokoła rozpościera się normalny Kosmos, w którym gwiazdy dzielą od siebie dziesiątki lat świetlnych, a fundamentalne prawo Wszechświata, powszechne ciążenie, gwarantuje porządek niezakłócony szaleństwami czasu. Wspaniały świat!

Ale to jeszcze nie jest nasz własny świat, bo na razie znajdujemy się jeszcze w pozaczasie. Przeszłość jest jeszcze przed nami.

Odwiedziłem Olega.

Dowódca eskadry siedział przed rejsografem i porównywał otaczający nas pejzaż gwiezdny ze zdjęciami okolic jądra wykonanymi podczas zbliżania się do niego. Pełnej tożsamości na razie nie było, ale różnice zmniejszały się z każdym dniem. Gracjusz obwieścił niedawno, że kąt fazowy dzielący nas od swego czasu spadł poniżej dziesięciu stopni, podczas gdy jego maksymalna wartość wynosiła sto osiemdziesiąt stopni!

— Kręcimy się jak pies wokół własnego ogona powiedziałem.

— Ja wyraziłbym się mniej dosadnie — odparł Oleg z uśmiechem. — Powiedziałbym, że gonimy własny cień. Zbliża się południe, cień jest coraz krótszy… Orlan i Olga zmniejszają natężenie grawitacji w kolapsanie i niebawem wpłyniemy łagodnie do własnego czasu. Oby jak najprędzej!…

— W jakim punkcie przestrzeni?

— Romerowi z jakiegoś względu bardzo zależy na ścisłej prognozie…

— Z obliczeń Olgi wynika, że stanie się to w okolicach Ginących Światów.

— Doskonałe miejsce! Byle tylko znowu nie wpaść do jądra!

Porozmawiałem jeszcze chwilę i wyszedłem. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Mary każdego ranka szła do swego laboratorium astrobotanicznego, w którym hodowała nowe rośliny dla martwych planet, Romero pisał kronikę wyprawy, a ja włóczyłem się po statku, trwoniąc bezużytecznie pozaczas.

Wreszcie postanowiłem pójść do konserwatora. Fotel nadal stał przed sarkofagiem Oana. Usiadłem w nim i powiedziałem:

— Wiesz, Oanie, wciąż zastanawiam się, kim wy naprawdę jesteście i jaka jest wasza natura… Wiem tylko, że z pewnością nie jesteście istotokształtni, ale nic poza tym. Podejrzewam jedynie, że to, co nazywamy Ramirami, jest wysokozorganizowaną martwą materią, która osiągnęła poziom samoświadomości bez udziału struktur białkowych. Czymś w rodzaju naszych sztucznych mózgów rozbudowanych do skali kosmicznej. Wcale was tym porównaniem nie chcę obrazić! Wiem zresztą, że tego rodzaju reakcje są właściwe jedynie organizmom żywym… Kim więc jesteście? Myślącą planetą, myślącym układem planetarnym, a może nawet mózgiem, który przybrał kształt gwiazdy? Wszystko jest możliwe! Wiem przecież, że myślenie nie jest monopolem żywego mózgu i dopuszczam nawet, iż myślenie całą planetą może być łatwiejsze i skuteczniejsze. Tym bardziej, że taki planetarny mózg może tworzyć z własnego materiału dowolne żywe przedmioty tak samo, jak my lepimy rzeźby z gliny. Tworzyć i zachowując z nimi łączność myśleć w nich i za ich pośrednictwem. Wszyscy Ramirowie czy też cały Ramir myśli w tobie, Oanie!… Jesteście zatem zorganizowaną martwą materią, zagrożoną w swym bycie przez niestabilność jądra Galaktyki. Myślicie kategoriami martwego Kosmosu i zdaniem mojego przyjaciela jesteście obojętni na czyjekolwiek losy. Mój przyjaciel myli się: obchodzą was bardzo losy świata i jesteście obojętni tylko wobec materii żywej, wobec żywego rozumu. Popełniacie wielki błąd, potężni! Zaraz postaram się wam to udowodnić.

Zamilkłem, żeby opanować podniecenie, odetchnąć i uporządkować myśli. Nie chciałem, żeby mój głos drżał.

— Tak — ciągnąłem po chwili. — Jestem w porównaniu z wami drobinką, miniaturowym pyłkiem żywej materii, o wiele mniejszym niż mrówka wśród słoni, ale we mnie zawiera się cały Wszechświat. Tego właśnie nie potraficie zrozumieć. Nie potraficie zrozumieć tego, że mój mikroskopijny mózg potrafi wytworzyć 1060 połączeń, a więc więcej niż jest atomów w całym Kosmosie. A każde połączenie to obraz zjawiska, wydarzenia, cząstki, fali, sygnału, wizerunku tegoż Kosmosu. Mówię „ja”, ale myślę „my” i ostrzegam: my, życie rozumne, jesteśmy na razie siłą niemal niezauważalną w martwym Kosmosie, który wy staracie się utrzymać w stanie równowagi. Powstaliśmy na peryferiach Galaktyki i posuwamy się ku jej środkowi. Wszechświat dzięki nam się zmienia, życie nieuchronnie podporządkowuje sobie nowe obszary. Musicie się z tym liczyć, bo to my właśnie jesteśmy przyszłością tego świata. Jeśli nawet zginiemy, życie przez to nie wygaśnie, nie zaprzestanie swego marszu naprzód, bo po nas przyjdą tu nasi potomkowie, więcej wiedzący i lepiej uzbrojeni. To nie jest groźba, bo nie chcemy nikomu grozić. My chcemy jedynie poznawać świat na swój własny, niedoskonały jeszcze sposób, nawiązywać przyjaźń ze wszystkim, co rozumne, okazywać dobroć i doznawać dobroci, zatem i wy, potężni Ramirowie, dajcie nam dowody przyjaźni!

Podszedłem do Oana i długo wpatrywałem się w jego półprzezroczyste ciało.

— A teraz zniknij — powiedziałem. — Twoja misja dobiegła końca. Pamiętaj, że jestem człowiekiem, istotą potężną, ale jeszcze niedoskonałą. Nie nauczyłem się jeszcze rozumieć wszystkiego od razu, jeszcze do pełnego zrozumienia muszę mieć wyraźne znaki i sygnały… Jeśli znikniesz, będzie to dla mnie znakiem, że zostałem zrozumiany.

Już od dłuższej chwili w konserwatorze rozlegało się wezwanie:

— Admirał Eli proszony na stanowisko dowodzenia! Admirał Eli proszony na stanowisko dowodzenia!… Wyszedłem z konserwatora.

13

Na stanowisku dowodzenia zebrali się wszyscy moi przyjaciele: Oleg, Osima, Kamagin, Olga, Orlan. Oleg zapytał, wskazując gwiezdne ekrany:

— Eli, wiesz gdzie jesteśmy?

Obraz był tak znajomy, że bez wahania wykrzyknąłem:

— Jesteśmy w Ginących Światach!

— Dokładniej na skraju gromady gwiezdnej sprecyzował Oleg. — Na granicy otwartego Kosmosu. Stare i nowe kadry w rejsografie pokryły się ze stuprocentową dokładnością. Wróciliśmy w to samo miejsce, które kiedyś opuściliśmy.

— To znaczy kiedy? — popatrzyłem pytająco na Olgę.

— Byliśmy tu dokładnie jeden ziemski rok temu. Nasze wędrówki po jądrze i ucieczka z niego wzdłuż pętli czasu wstecznego trwały zaledwie rok według czasu pokładowego.

Naszą rozmowę przerwał głos Gracjusza. Galakt informował, że analizatory wykryły pozostawione przez nas dwa statki transportowe. Są jeszcze wprawdzie daleko, ale nie ulega wątpliwości, że transportowce są absolutnie sprawne i nadal oczyszczają przestrzeń.

— Postarzeliśmy się o rok, a Ginące Światy odmłodniały o stulecie — powiedział Oleg. — Do Układu Trzech Mglistych Słońc powracają barwy czystego nieba.

Do sterówki wbiegł podniecony Romero. Był tak blady i zadyszany, że spodziewaliśmy się najgorszego.

— Eli! Olegu! — wykrztusił z trudem Paweł. — Zajrzałem do konserwatora, żeby sprawdzić jak nasi nieboszczycy znieśli podróż przez wsteczny czas i zobaczyłem… To nieprawdopodobne, to zakrawa na cud, przyjaciele!…

— Nie ma w tym żadnego cudu! — przerwałem mu. — Chce pan powiedzieć, że Oan zniknął?

— Tak, z tym tu przybiegłem… Sarkofag jest nienaruszony, pola blokujące na miejscu, ale Oan zniknął bez śladu! Jeśli to nie jest cud, Eli…

Wziąłem go pod rękę i posadziłem na wolnym fotelu. — Uspokój się, Pawle. Żadne z praw natury nie zostało pogwałcone. Po prostu otrzymaliśmy znak, że zamknęliśmy jeszcze jedną pętlę, że przebyliśmy drogę od znajomości przez niechęć, walkę, wzajemne zainteresowanie do przyjaźni!

Загрузка...