2. Ginące Światy

1

Oleg wezwał mnie na stanowisko dowodzenia. Gdy tam przyszedłem, przy sterach siedział Osima, a Oleg rozmawiał z Ellonem. Musiało zajść coś naprawdę ważnego, jeśli Oleg zaprosił Ellona do siebie, a ten zdecydował się porzucić laboratorium.

Na ekranach dalekiego zasięgu, niewyraźnie wśród nieskończonych mgławic, rysowało się jądro Galaktyki, do którego pozostało już niespełna trzy tysiące lat świetlnych. Z boku migotała plamka gromady kulistej. Ten widok nie wydał mi się niezwykły, gdyż obserwowałem go już od co najmniej tygodnia.

— Przed nami wprost na kursie mamy jamę w przestrzeni, gdyż im bliżej podlatujemy do jądra, tym bardziej się ono od nas oddala. Wniosek z tego jest jeden: zapadamy się w jakąś nieciągłość metryki.

— Czy to znaczy, że lecąc dotychczasowym kursem nie dotrzemy do jądra? — zapytałem.

— Światło jądra do nas dociera — odparł Oleg ale to nie znaczy, że przebijemy się do niego po prostej. Może się przecież okazać, że w jamie nie ma przestrzeni fizycznej, która mogłaby anihilować w generatorach Taniewa. Wówczas ugrzęźniemy bezpowrotnie w bezdennej otchłani.

— O ile dobrze pamiętam teorię Ngoro — powiedziałem — nieciągłość metryki może również tłumaczyć spowolnienie czasu w tych okolicach.

Odpowiedział mi Demiurg:

— To byłoby jeszcze gorsze, admirale, gdyż z jamy czasowej nie ma wyjścia. Jestem zdecydowanie przeciwny kontynuowaniu dotychczasowego kursu.

— Pozostaje nam zatem jedynie droga okrężna przez gromadę kulistą! — zakonkludował Oleg.

— Dlaczego? — zdziwiłem się. — Dlaczego nie możemy wytyczyć kursu omijającego tę gromadę przez czysty Kosmos? Czy coś tam nam grozi?

— Właśnie. MUK sygnalizuje, że okolice jądra obfitują w nieciągłość metryki, w takie same jamy przestrzenne, jaka rozwiera się wprost przed nami.

— Czy mogę odejść? — zapytał Demiurg. — Nie mam nic więcej do powiedzenia na ten temat.

Ellon wyszedł, a ja wraz z Olegiem wpatrywałem się w ekran dalekiego zasięgu, na którym migotała niewielka plamka roju gwiezdnego. Analizatory wykryły go przed niespełna dwoma tygodniami i przez ten czas, lecąc w obszarze nadświetlnym, zbliżyliśmy się do niego o jakieś sto lat świetlnych. MUK wiedział już o nim niemało: gromada kulista o średnicy około dwudziestu lat świetlnych i zawierająca około pięciu milionów gwiazd, przeważnie starych. Oddala się od jądra prostopadle do płaszczyzny Galaktyki z prędkością 50 kilometrów na sekundę. Szybkość pozornie niewielka, ale jeśli zwarzyć, że gromada istniała od co najmniej dwustu milionów lat, co w skali kosmicznej jest czasem względnie krótkim, to gromada nie tyle przemieszczała się w przestrzeni, ile panicznie uciekała z Galaktyki!

MUK stwierdził jeszcze jedno: morderczy promień, który spalił Czerwoną, wystrzelił najprawdopodobniej z tej właśnie gromady, gdyż na jego trasie nie było innych ciał niebieskich, które mogłyby go wygenerować. I ta gromada była jedyną furtką do jądra.

— Nie mamy innego wyjścia? — zapytałem Olega. — Nie mamy — przytaknął z westchnieniem. Eskadra ruszyła nowym kursem.

Wielokrotnie opisywałem gwiezdne niebo w rozproszonych gromadach Plejad i Perseusza. Teraz chciałbym, nie obawiając się powtórzeń, opowiedzieć ze szczegółami, jak wyglądał nowy dla mnie krajobraz gwiezdny. I jeśli tego nie czynię, to tylko dlatego, że prawdziwego piękna nie da się wyrazić słowami. Muszę jednak zatrzymać się przy jednym szczególe, który stanowi o istocie zjawiska nazywanego kulistą gromadą gwiezdną. Otóż przestrzeń wewnątrz niego jest absolutnie przezroczysta, tak przezroczysta, że puste okolice Kosmosu wydają się w porównaniu z nią mętne i zadymione. Na widok tej krystalicznej przejrzystości rozświetlonej iskrami gwiazd nawet człowiekowi o najmniej poetyckiej duszy przychodziło na myśl określenie: muzyka gwiezdnych sfer.

Wokół wielu gwiazd krążyły planety, z których każdą starannie choć z daleka badaliśmy. Na planetach panowały warunki wręcz idealne dla rozwoju życia białkowego: umiarkowane promieniowanie słoneczne, atmosfera zbliżona do ziemskiej, odpowiednie proporcje wód i lądów. Ale na żadnej z nich nie było nawet śladu rozumnej cywilizacji, nie było nawet najprymitywniejszych przejawów życia. Były to niezmiernie piękne, ale całkowicie martwe światy. Mary chciała zaszczepić życie przynamniej na jednej planecie, ale nie mieliśmy na to czasu pędząc ku bramie do innego świata. Brama zdawała się szeroko otwarta, ale co czekało nas za nią?

Zadaniem Ellona było poszukiwanie na planetach gromady kulistej mechanizmów generujących śmiercionośne promienie, ale mimo usilnych starań nie wykrył nawet śladu superlasera. Co więcej, nie wykrył najdrobniejszych bodaj dowodów na istnienie potężnej cywilizacji, zdolnej do stworzenia takiej tytanicznej broni. I tak, małym ciągiem anihilatorów mknęliśmy przez cudowny, pusty, niczyj świat, zapylając jego krystaliczne przestwory spopieloną w generatorach przestrzenią i bez skutku wsłuchując się w cichy szmer wyładowań w gtośnikach. Kosmos milczał.

2

Przemknęliśmy przez gwiezdne wrota jądra i znów znaleźliśmy się w zamglonej przestrzeni. Olga sporządziła kolejne obliczenie, z którego wynikało, że masa materii rozpylonej w przestrzeni jest o wiele wyższa od masy wszystkich tutejszych gwiazd. Rezultat obliczeń zdziwił ją i ucieszył, gdyż z czymś takim do tej pory się nie zetknęła. Ja nie zdziwiłem się ani nie ucieszyłem, bo nie lubię kurzu ani na Ziemi, ani w Kosmosie. Mary wykrzyknęła z irytacją:

— Nie rozumiem, dlaczego mianowano cię kierownikiem naukowym wyprawy! Przecież ciebie nie interesują żadne nowe fakty!

— Za to kocham uczonych i potrafię znieść każde ich odkrycie, a to już dużo — odparłem. — Poza tym masz rację, interesują mnie i cieszą tylko fakty pomyślne.

Gdy tak się z nią przekomarzałem w prawo od kursu pojawiło się jakieś ciało kosmiczne, prawdopodobnie gwiazdolot. W tym pustym zakątku Kosmosu mogliśmy spodziewać się wszystkiego, tylko nie obcego statku, ale analizatory twierdziły uparcie, że jest to sztuczna konstrukcja.

Poszedłem na stanowisko dowodzenia. To istotnie był gwiazdolot, a nie martwy kosmiczny włóczęga. Statek pędził w naszą stronę z nieprawdopodobną prędkością. W tym momencie Olga nadała ze swego statku jeszcze bardziej nieprawdopodobną wiadomość: jej MUK stwierdził, że obcego gwiazdolotu nie ma!

Oleg pospiesznie przeprowadził odpowiednie obliczenia i potwierdził tę wiadomość.

— Bzdura! — wykrzyknąłem ze złością. — Mam serdecznie dosyć zjaw i duchów. Chyba że to znowu jakiś fantom, tym razem kosmiczny, a nie planetarny.

— Fantomy są tworami fizycznymi, realnie istniejącymi obiektami, udającymi inne realnie istniejące obiekty — zauważył Oleg. — A tego statku po prostu nie ma, chociaż wyraźnie go widzimy.

Nasz MUK jeszcze raz sprawdził doniesienie Olgi. I znów okazało się, że przestrzeń wokół nas jest kompletnie pusta, że w naszą stronę pędzi niematerialna zjawa. Udałem się do laboratorium Ellona.

Zastałem już tam Orlana, Gracjusza i smoka jak zwykle rozciągniętego pod wolną ścianą sali. Ellon zawzięcie perorował, lecz na mój widok umilkł.

— Ellonie — powiedziałem — na ekranach widzimy obce ciało, ale pola poszukiwawcze nie wykazują jego obecności. Czy potrafisz przystępnie wytłumaczyć mi ten paradoks?

— Przystępnie nie potrafię — odparł Demiurg z lekką pogardą.

— A nieprzystępnie?

— Obserwowany przez nas gwiazdolot nie istnieje w naszym czasie.

Wymieniłem spojrzenia z Gracjuszem i Orlanem, potem spojrzałem na smoka. Rozumieli nie więcej niż ja. Opodal siedziała Irena i to, z jakim zapałem potakiwała każdemu słowu Ellona zdawało się świadczyć o tym, że przynajmniej dla niej wszystko jest jasne i oczywiste.

— Nie istnieje w naszym czasie? W jakim zatem, do diabła, czasie ta zjawa pędzi w naszym kierunku?!

— Dla nas pędzi ona z naszej przyszłości w naszą teraźniejszość.

— A nie z przeszłości w teraźniejszość? — zapytałem bezradnie, bo wyjaśnienie Ellona było z gatunku tych, które raczej zaciemniają sytuację.

— Z przeszłości w teraźniejszość pędzimy my. A ściślej mówiąc nieustannie odsuwamy naszą teraźniejszość ku przeszłości. Czas związany jest z nami na zasadzie reakcji: popycha nas ku przyszłości, a sam oddala się w przeszłość. Ruch obcego jest niczym strzał z przyszłości w teraźniejszość. Jego czas nie odbija się od niego, lecz pędzi wraz z nim, jak gazy prochowe w lufie armaty pędzą za pociskiem.

— Strzał z przyszłości? — zastanowiłem się nad tym porównaniem. — Ale przecież widzimy obcy gwiazdolot, widzimy go w naszej teraźniejszości już od dwóch godzin, a przez ten czas ówczesna teraźniejszość stała się już przeszłością. Innymi słowy statek istnieje w teraźniejszości i przeszłości, a nie w przyszłości! — powiedziałem triumfalnie.

Demiurg jednak dobrze przemyślał swoją koncepcję.

Widzimy w teraźniejszości jego cień — powiedział — cień padający z przyszłości i poprzedzający pojawienie się realnego obiektu. Cień zmniejsza się, a zatem gwiazdolot zbliża się ku nam z przyszłości. Kiedy ów cień pokryje się z obiektem, statek pojawi się realnie.

— Nie przeskoczy z teraźniejszości w przeszłość?

— Sądzę, że zabraknie mu energii, aby pokonać temporalne zero zwane również „teraźniejszość”, „obecnie” lub „współczesna chwila”.

— Słyszysz, Olegu? — zapytałem przez stereofon. — Jeśli hipoteza Ellona jest słuszna, to zderzenie eskadry z obcym gwiazdolotem nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, gdyż zetkniemy się z nim w punkcie, w którym teraz się znajdujemy, podczas gdy on sam pozostanie w naszej przyszłości. Rozumiesz to?

Oleg odparł, że postara się uniknąć kontaktu z obcym statkiem bez względu na to, w jakim czasie ten istnieje.

A niebawem nastąpiło spotkanie, i to dokładnie takie, jak przewidział Elłon.

Oleg uformował eskadrę w pierścień, ku środkowi którego pędził obcy statek. Właściwie nie pędził, tylko leciał coraz wolniej, by wreszcie zatrzymać się w pewnej odległości od płaszczyzny naszego szyku i zawisnąć nieruchomo w przestrzeni: widocznie dotarł do punktu, w którym rozpoczęła się inwersja czasu i to było akurat nasze „teraz”.

Eskadra otoczyła obcy statek i czekała aż się realnie pojawi, gdyż nadal nasze pola poszukiwawcze nie stwierdzały jego fizycznej obecności. I nagle obcy wtargnął do naszego czasu.

Wyraźnie teraz widoczny gwiazdolot przypominał ślimaka zwiniętego z potrójnych spiralnych pierścieni. Ani ludzie, ani Demiurgowie i Galaktowie nie znali podobnych konstrukcji. Aparat był całkowicie przezroczysty, jakby nie posiadał żadnej powłoki i zbudowany był wyłącznie z migotliwego gazu, zwiniętego przez nieznane siły w trzypiętrową spiralę. Jedynie na szczycie ślimaka wznosiła się ciemna narośl wielkości naszej sali zebrań, najwidoczniej pomieszczenia załogi. MUK doniósł, że znajdują się w niej jakieś nieprzejrzyste ciała.

Po raz pierwszy zobaczyłem zdumionego Ellona. — Eli! — wykrzyknął Demiurg, zapominając o moim tradycyjnym tytułe. — Eli, czy pan wie, co to jest za bryła? To dokładny odpowiednik ślimaka grawitacyjnego, z pomocą którego wypchnąłem z naszej przestrzeni drapieżną planetę!

Smok był zdumiony nie mniej od Ellona:

— To nieprawdopodobne! — wykrzyknął. — A zatem mogą istnieć konstrukcje, które same sobie potrafią dać grawitacyjnego kopniaka!…

Gwiazdolot nie reagował na żadne sygnały i nic nie wskazywało na to, że w ogóle zostaliśmy przezeń zauważeni. Gracjusz wyraził przypuszczenie, że statek jest istotą żywą, która zginęła podczas lotu pod prąd czasu. Po spotkaniu z drapieżnymi planetami jego hipoteza nikogo nie zaskoczyła.

Oleg polecił wysłać planetolot w pobliże obcego statku. Dowodzący nim Osima obleciał ślimaka wokół, wysondował go polami, ale nie odnalazł żadnego włazu. Wówczas postanowił oddzielić kabinę od reszty konstrukcji. Operacja się powiodła, ale kadłub z migotliwego gazu rozpadł się, zamienił w rzadką chmurkę ciemnego pyłu.

Planetolot przybił do kei „Koziorożca”. Dziarski Osima wykrzyknął rubasznie:

— Przywiozłem akwarium! Obcy astronauci są w środku, ale niestety martwi i to martwi od wielu milionów lat, jeśli Ellon się nie myli i mamy do czynienia nie z gwiazdolotem, lecz z maszyną czasu!

Wewnątrz kabiny leżało sześć ciał. Martwych, choć niegdyś bez wątpienia były to istoty żywe. Przezroczyste ścianki kabiny przypominały ekrany siłowe rozpięte na równie przezroczystym szkielecie.

— Kabinę najlepiej będzie rozmyć — powiedziała Irena. — Zrobią to bez trudu nasze generatory pola ochronnego pracujące na biegu rewersyjnym.

Istotnie, pompy siłowe z łatwością wchłonęły ściany kabiny i martwe ciała wypadły na zewnątrz.

Nic nie wskazywało na to, aby tragiczna dla obcych astronautów katastrofa miała zdeformować ich ciała. Ale i tak były to bardzo dziwne istoty!

Przypominały po trosze nas wszystkich — Ludzi, Demiurgów, Galaktów, Anioły, a nawet smoki — i były jednocześnie nieskończenie od nas inne: każda miała głowę, twarz i włosy na głowie, ale te włosy miały grubość palca i przypominały węże; miała oczy, a tych oczu było trzy… Każda z tych istot miała również okrągły otwór pełniący rolę ust, w tej chwili u każdej z nich półotwarty.

Niewielka głowa spoczywała na potężnym czarnym ciele pająka, opierającym się na dwunastu opatrzonych w osiem stawów nóg grubości ludzkiej ręki.

— Żywe! — wykrzyknął podniecony Lusin, rzucając się ku jednej z rozpostartych na podłodze istot. — Rusza się!

Gracjusz pospiesznie chwycił go za rękę i zatrzymał. Z potężnych rąk Galakta Lusin nie mógł się wyrwać, ale coraz głośniej wykrzykiwał, że jeden z obcych żyje.

Teraz i ja zobaczyłem, że jedna z nóg pająkokształtnego poruszyła się, a potem drgnęły też wężowłosy na jego głowie. Nieznajomy spróbował unieść się z ziemi i znowu upadł. Dwoje jego dolnych oczu otwarło się z wysiłkiem, popatrzyło na nas nieprzytomnie i znów się zamknęło, po czym astronauta ponownie stracił przytomność.

— Pozostała piątka jest martwa, ale tego da się chyba jeszcze ocucić — powiedział Oleg. — Gdzie go umieścimy?

Ellon poprosił, żeby pozwolono mu zabrać przybysza do siebie. Wprawdzie jego laboratorium jest dość ciasne, ale dla takiej niecodziennej istoty miejsce zawsze się znajdzie. A ponadto reanimacja pająkokształtnego może wymagać urządzeń techniczych, których nie ma nigdzie indziej na statku.

Oleg zgodził się z argumentacją Demiurga, zaś Romero zwrócił się do obecnych:

— Szanowni przyjaciele, czy pozwolicie, że naszym nowym dwunastonogim znajomym nadam nazwę Aranów?

Zapytaliśmy go, dlaczego wybrał właśnie tę nazwę, na co Romero wyjaśnił, że słowo „aran” w starożytnych językach ziemskich kojarzy się w jakiś sposób z wizerunkiem pająka, a obcy bez wątpienia przypominają pająki.

— Przypominają również Altairczyków — zauważyłem — tyle że tamci są znacznie sympatyczniejsi.

— Sympatyczniejsi, bardziej przyjaźni i niewątpliwie o wiele niżej rozwinięci od Aranów — zakonkludował Paweł.

Później wielokrotnie wspominałem, z jaką precyzją Romero na pierwszy rzut oka określił charakter pająkokształtnych.

3

Aran stał na dwunastu nogach z główką pochyloną na bok. Z daleka wydawało się, że jest to jego naturalna poza, że lada chwila ruszy z miejsca i pobiegnie przebierając szybko odnóżami. Ale wystarczyło lekko osłabić podtrzymujące go pole, aby pająkokształtny natychmiast się przewrócił. Był wciąż nieprzytomny czy też przebywał poza czasem, jak pół żartem utrzymywał Gracjusz, któremu podobnie jak i mnie przypadła do gustu teoria Ellona o inwersji czasu.

Dzień, w którym Aran otworzył oczy, zapamiętali wszyscy bez wyjątku. Od spotkania z obcym statkiem upłynął już ponad miesiąc, kiedy wstąpiłem do laboratorium Ellona, żeby z nim porozmawiać. W pewnym momencie usłyszeliśmy okrzyk Ireny:

— On lata! Ellonie, Eli! Aran unosi się w powietrzu.

Aran rzeczywiście latał. I nie tylko biernie unosił się w powietrzu, lecz szybko sunął w naszym kierunku. Odskoczyliśmy do tyłu. Mnie przeraziło trzecie oko pająkokształtnego, które po raz pierwszy zobaczyłem otwarte. Oko to nie patrzyło, lecz przenikliwie świeciło. Wzrok dwojga dolnych oczu był zwyczajny, mądry, nieco smutny, ale nic ponadto. Później dowiedzieliśmy się, że górne oko Aranów może oślepiać promieniem zbliżonym do laserowego.

Ellon pospiesznie wzmocnił pole ochronne, które odepchnęło Arana i rzuciło go na podłogę. Demiurg tłumaczył się potem, że obawiał się ataku potwora. Sądzę, że postąpił prawidłowo. Skutki inwersji czasu jeszcze nie przeszły, zatem mózg Arana był jeszcze daleki od zwykłej sprawności. Wspomnę przy okazji, że w normalnym stanie Aranowie nie przedstawiają niebezpieczeństwa dla Ziemian i Demiurgów, jeśli są niezbyt liczni.

Ellon osłabił pole, zaś Aran podciągnął rozpełzające się nogi i znów uniósł się w powietrze, przy czym najwyraźniej zamierzał zbliżyć się do nas.

— Włącz z łaski swojej deszyfrator — poprosiłem Irenę. — Może uda się nam znaleźć wspólny język. Następnie zwołałem do laboratorium wszystkich eksploratorów. Przyszła Mary, Lusin, Romero, Orlan, Gracjusz, zjawił sę Włóczęga, który zatrzymał się z ogonem w korytarzu, ale Aran uniósł się wyżej i smok wygodnie wyciągnął swą długą szyję akurat pod nim.

Irena uruchomiła deszyfrator na wszystkich zakresach, ale kontaktu nie było. Jeśli nawet Aran generował jakieś sygnały, to do nas one nie docierały. Irena powiedziała zrozpaczonym tonem:

— To niewątpliwie istota rozumna, ale nasze odbiorniki nie są w stanie go zrozumieć.

— Za to, jak mi się wydaje, on sam doskonale nas rozumie bez dodatkowych urządzeń — powiedział Orlan, którego, podobnie jak mnie, zastanowiło myślące spojrzenie dolnych oczu Arana i przenikliwy blask trzeciego.

Zirytowała mnie zabawa z deszyfratorem, więc wstałem z miejsca. Podniosła się również Mary, podeszła do mnie i razem zbliżyliśmy się nie dalej jak na krok do pająka-kosmonauty. Najwidoczniej zmobilizowała nas do tego uwaga Orlana i oburzenie na to, że choć przybysz najwyraźniej doskonale nas rozumiał, być może nawet beznamiętnie badał, my, niczym króliki doświadczalne, czekaliśmy pokornie aż eksperymentator zechce w niezmiernej swej łaskawości przemówić do nas bodaj słowem. Nie wiem, czy udało mi się precyzyjnie oddać mój ówczesny nastrój, ale jestem pewien jednego: gotowałem się z wściekłości.

Przerażona Mary chwyciła mnie za rękę: — Eli, co się z tobą dzieje?

— Daj mi spokój! — warknąłem przez zęby. Chcę pokazać temu gwiezdnemu włóczędze, że spotkał się z siłą wyższą, a nie z głupimi zwierzakami!

Zaraz jednak zawstydziłem się, że dałem się ponieść niekontrolowanym emocjom niegodnym człowieka, a już zupełnie niewybaczalnym dla kierownika wyprawy gwiezdnej. Gotów już byłem przeprosić wszystkich za mój wybuch, gdy zauważyłem, iż górne oko Arana przygasło i nie różniło się już niczym od dwóch pozostałych. Odwróciłem się na pięcie i powiedziałem, starając się na nikogo nie patrzeć:

— Pójdę już. Kontakt z pająkokształtnym niewątpliwie nastąpi, chociaż trzeba będzie chyba jeszcze trochę nań poczekać.

Nie zdążyłem jednak zrobić nawet trzech kroków w stronę drzwi, kiedy rozległ się głos przybysza. Aran mówił nienaganną ziemszczyzną.

Nie, to nie była mowa w ścisłym tego słowa znaczeniu, mowa kojarząca się z drganiami powietrza nazywanymi dźwiękiem. Głos Arana rozlegał się bezpośrednio w głowie każdego z nas, wywoływał w mózgach rodzenie się właściwych słów i zdań. Jeśli uda się nam kiedykolwiek wrócić na Ziemię, specjaliści z pewnością rozszyfrują mechanizm, dzięki któremu Aran potrafi kontaktować się z każdą myślącą istotą.

— Rozumiem was — zwrócił się do każdego z obecnych w jego rodzimym języku. — Teraz i wy będziecie mnie rozumieć. Jestem uciekinierem z Ginących Światów. Było nas sześciu. Chcieliśmy odwrócić nasz czas, dotrzeć do czasów odległych i pozostać w nich. To się nam nie udało i znów spadliśmy do naszego czasu. Moi towarzysze zginęli przy pierwszym nawrocie, nie znieśli przyszłości, gdyż mogli żyć tylko w swym własnym czasie. Ja ocalałem, lecz straciłem na długo przytomność. Uratowaliście mnie. Zadawajcie pytania.

Słuchaliśmy pająkokształtnego astronauty z niezmiernym zdumieniem, które mnie osobiście mocno zaskoczyło. Przecież spotykaliśmy już istoty o jeszcze dziwaczniejszym wyglądzie, a i bezpośrednie przekazywanie myśli z mózgu do mózgu też w końcu nie było niczym nadzwyczajnym: nie inaczej w swoim czasie komunikował się ze mną Orlan. Wreszcie zrozumiałem, że to, co bratem za zdziwienie, było lękiem, poczuciem zagrożenia ze strony Arana, który wprawdzie ugiął się przed „siłą wyższą”, ale wcale nie zrezygnował z walki.

Pierwszy opanował się Romero.

— Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, admirale powiedział — wezmę na siebie ciężar rozmowy z szanownym podróżnikiem w czasie. — I zwrócił się do Arana: A zatem, drogi gwiezdny przybyszu, jest pan uciekinierem z Ginących Światów. Czy moglibyśmy się zatem dowiedzieć co to są owe Ginące Światy?

W mózgu każdego z nas rozległa się odpowiedź:

— Wkrótce je zobaczycie, gdyż wasz kurs prowadzi wprost na nie.

— Należy pan do mieszkańców Ginących Światów? — Zamieszkują je tacy jak ja i moi polegli towarzysze.

— Jeśli można, wrócę jeszcze później do natury waszych siedlisk, teraz jednak interesuje mnie inny problem. Ucieka pan ze swych Ginących Światów z jakichś sobie tylko znanych powodów, których nie zamierzamy dociekać. W porządku. Ale czemu wybrał pan taką niecodzienną metodę jak inwersja czasu?

— Nasze światy zostały dotknięte chorobą czasu. Nasz czas jest gąbczasty, zetlały i często się rwie. Odnajduję w waszych mózgach nazwę straszliwej choroby szalejącej niegdyś w waszych światach. A więc nasze światy toczy rak czasu.

— Rak czasu! — wykrzyknęliśmy niemal chórem. — Tak! Ta nazwa najlepiej oddaje istotę choroby czasu w Ginących Światach. Chcieliśmy wyrwać się z chorego czasu w jakikolwiek inny, przeszły lub przyszły, byle zdrowy. Skorzystaliśmy z tworzącego się właśnie kolapsaru, dokonaliśmy, zgodnie z zamierzeniem, inwersji, ale przyszłość nas odrzuciła.

— To smutne, mój drogi… Przepraszam, jak mam się do pana zwracać?

— Nazywajcie mnie Oanem, to imię najbardziej odpowiednie dla pańskiego języka.

— Wracając do tematu naszej rozmowy, postanowiliście w szóstkę uciec z waszego czasu i waszego społeczeństwa?

— Z czasu, ale nie ze społeczeństwa. Byliśmy wysłańcami odsuwaczy końca.

— Odsuwaczy końca?

— Tak, dobrze mnie pan zrozumiał. Odsuwacze końca — to nasi bracia, którzy wysłali nas na poszukiwanie dróg do zdrowego czasu. Naszymi wrogami są przyspieszacze końca, których zachwyca perspektywa rychłej zguby.

— Jeśli dobrze zrozumiałem, to między tymi dwoma grupami panuje niezgoda?…

— Wojna! — zabrzmiała odpowiedź. — Odsuwacze walczą z przyspieszaczami, żeby przeszkodzić im w przyspieszaniu, ci zaś napadają na odsuwaczy, żeby nie odsuwali końca. Przyspieszaczy popiera Ojciec Akumulator.

— Ojciec Akumulator? U nas to słowo oznacza urządzenie techniczne, nie zaś istotę żywą!

— Znalazłem je w waszych mózgach. Słowo to dobrze oddaje naturę władcy, dawcy życia i tyrana realizującego groźną wolę Okrutnych Bogów.

Romero popatrzył na mnie oszołomionym wzrokiem. Wiedziałem co go dręczy: nie jakieś tam spory cudacznych odsuwaczy z przyspieszaczami, lecz to, w jakiej formie toczyła się sama rozmowa. Zagniewała mnie ta jego rozterka, więc powiedziałem:

— Pawle, stara się pan być uprzejmy wobec tego pająka, wypytywać możliwie jak najdelikatniej, żeby nie urazić jego uczuć, a on śmieje się w kułak, bo zawczasu zna odpowiedzi na pytania, o których jeszcze nawet nie zdążyliśmy pomyśleć.

Mówiłem to nie odrywając wzroku od Arana, który spokojnie unosił się w powietrzu, gestykulując jedynie słowo „gestykulacja” wydaje się tu najodpowiedniejsze — wężowłosami porastającymi jego głowę. Romero wspomniał mi potem, że podobne włosy miały dawno wymarłe gorgony. Sądzę, że koloryzował, bo chociaż dobrze znam ziemskie muzea zoologiczne, w żadnym z nich nie widziałem bodaj wizerunku gorgony.

Oan doskonale wiedział, o co mi chodzi, ale ani myślał spełniać moje życzenia. Romerowi nie pozostawało więc nic innego, jak kontynuować wypytywanie:

— Mamy zatem odsuwaczy i przyspieszaczy końca, dawcę życia i tyrana Ojca Akumulatora, wreszcie Okrutnych Bogów… Nie jestem pewien czy ziemskie określenie „Bóg” jest odpowiednie dla realnych istot z waszego świata. Nasi bogowie są tworami fantazji nie posiadającymi rzeczywistych odpowiedników. Rozumie mnie pan, szanowny Oanie?

— Tak. Pojęcie „bogowie” zaczerpnięte z pańskiego mózgu całkowicie odpowiada naturze samowładców Trzech Mglistych Słońc. Trzeba jedynie dodać epitet „okrutni” (słówko „epitet” zabrzmiało wyraźnie w moim mózgu), bowiem ci samowładcy są pozbawieni litości. Przyspieszacze są posłuszni nakazom Okrutnych Bogów, odsuwacze zbuntowali się przeciwko nim.

— Widział pan kiedykolwiek któregoś z Okrutnych Bogów? Wnoszę bowiem, że jest ich wielu?

— Tak. Jest ich wielu i mogą przybierać każdą postać. Okrutni Bogowie wiedzą o nas wszystko, ale nie pozwalają, abyśmy wiedzieli cokolwiek o Nich. Wasze słowa „szatański spryt” dokładnie wyrażają ich stosunek do nas. Są bogami zagłady, bogami-diabłami. Byliśmy niegdyś wielkim narodem, a teraz staliśmy się nędznym plemieniem, bo taka była Ich wola.

— Rozumie pan coś z tego, Eli? — zapytał Romero.

— Tylko jedno: istnieje potężna cywilizacja, która nie patyczkuje się z Aranami. Być może są to Ramirowie, których szukamy. W każdym razie wedle słów Oana cywilizacja ta nie przedstawia się w najlepszym świetle.

Romero wyczerpał swoje pytania i rozmowa stała się ogólna. Jedynie Włóczęga, Ellon i ja nie zadawaliśmy Oanowi żadnych pytań. Smok zawsze wolał słuchać i analizować, Ellon czuł się najwyraźniej urażony, że przestał być ośrodkiem powszechnego zainteresowania, co zaś do mnie, to wszystkie pytania, które mi się nasuwały, zadali już przede mną inni. dzięki czemu mogłem wytworzyć sobie obraz świata Aranów.

Pająkokształtni zamieszkiwali drugą planetę spośród dziewięciu obiegających Trzy Mgliste Słońca, najprawdopodobniej gwiazdę potrójną. N~ pozostałych ośmiu planetach układu życie się nie rozwinęło. Zachowały się podania o tym, że niegdyś Trzy Słońca były jasne i czyste, a sami Aranowie tworzyli potężny naród. Udało się im pokonać przyciąganie planetarne i wyruszyć w przestrzeń kosmiczną. Kunszt budowy statków galaktycznych został już dawno temu utracony i jeden tylko pojazd zachował się w grotach Ojca Akumulatora. Ten właśnie aparat porwali odsuwacze, kiedy postanowili spróbować ucieczki w przyszłość.

Przez wiele tysiącleci nikt nie słyszał o Okrutnych Bogach, aż pojawili sie nieoczekiwanie, zmącili Jasne Słońca, zasnuli duszącym pyłem planetę. Burze elektryczne zaczęły wysysać energię z ciał Aranów tak skutecznie, że po każdej nawałnicy powierzchnia globu pokrywała się tysiącami ich zwłok.

Aranowie próbowali walczyć, budować statki pochłaniające pył kosmiczny, które gromadziły rozproszoną materię, rosły i stopniowo przekształcały się w niewielkie planetki. Dwie takie sztuczne planety zbliżyły się do Trzech Mglistych Słońc i zaczęły spychać pył na te gwiazdy. Do tego momentu Aranowie zupełnie nie interesowali potężnych przybyszów. Teraz zaczęli działać. Statki-wymiatacze zostały zniszczone w stoczniach i w kosmosie, a gwiazdoloty, które zdążyły już przekształcić się w planety — wyrzucone poza granice układu. Teraz krążą gdzieś, pochłaniając napotkany po drodze pył i niszcząc niewielkie ciała kosmiczne, gdyż zostały skonstruowane w ten sposób, że jedynie stały dopływ materii utrzymuje te niby-istoty przy życiu.

— Jeden z tych kosmicznych drapieżców napadł na nas — zauważył Romero — ale go odrzuciliśmy.

— Lepiej byłoby, gdybyście go zniszczyli — powiedział Oan. — Taki statek po wyjściu spod kontroli może sprowadzić wiele nieszczęść.

Po zniszczeniu kosmicznych odkurzaczy uległy zagładzie również zwyczajne gwiazdoloty, które przed dalekimi rejsami akumulowały energię na niskiej orbicie wokół Trzech Słońc. Teraz eksplodował każdy statek, który tylko się do nich zbliżył. Kilka gwiazdolotów wyruszyło ku innym słońcom, ale wkrótce łączność z nimi się przerwała. Prawdopodobnie również zginęły.

Aranowie zrezygnowali z lotów kosmicznych, przypadli do ziemi i czekali, aż okrutni władcy, którzy tak niespodziewanie zjawili się w ich świecie, równie nagle go porzucą. Niestety, Okrutnym Bogom nie spodobał się miarowo płynący, prostoliniowy czas Aranów, zaczęli go więc skłębiać i wyginać, strzępić i rozdzielać na włókienka. Granice czasu przebiegały czasem przez ciało Arana, które zaczynało żyć równocześnie w przeszłości i przyszłości, starzeć się i młodnieć zarazem.

Świadomość nieuchronnego końca zrodziła wśród niezarażonych jeszcze rakiem czasu rozpaczliwy bunt przeciwko Okrutnym Bogom. Za późno. Na słabnącą, wymierającą społeczność Aranów spadły raz jeszcze nieokiełznane burze elektryczne. Dawniej pająkokształtni swobodnie pochłaniali energię elektryczną — jedyny ich pokarm, język i sposób myślenia — a teraz pokarmu było zbyt dużo, gdyż wyrzucała go z siebie nieustannie groźna Matka Błyskawic, zatapiając wszystko strumieniami energii.

Wtedy właśnie zrodził się ruch przyspieszaczy końca. Lepszy tragiczny koniec, niż tragedia nie mająca końca — takie było ich rozpaczliwe wyznanie wiary, której wyrazem stały się uroczyste samospalenia w elektrycznym ogniu czerpanym z zasobów Ojca Akumulatora, jedynego źródła energii na planecie. Dawca życia zamienił się w kata.

— Odsuwacze są w naszym świecie nieliczni — zakończył Oan. — Wierzymy jednak, że koniec można odwlec. Dlatego wykradliśmy gwiazdolot i postanowiliśmy sprawdzić, czy możliwy jest powrót do przeszłości okrężną drogą, przez przyszłość. Chcieliśmy zamknąć pierścień czasu, ale przyszłość nas odrzuciła. Nie wiem kim jesteście, przybysze, ale jesteście szlachetni, czytam to w komórkach waszych mózgów. Pomóżcie nieszczęśliwym, wyzwólcie spod panowania Okrutnych Bogów!

Tym dramatycznym apelem Oan zakończył swą przemowę. Później dowiedzieliśmy się, że wyczerpał swój zapas energii, którego uzupełnienie w wewnętrznym akumulatorze wymaga sporo czasu. Wówczas zaś pomyśleliśmy po prostu, że zmęczyła go nasza indagacja, więc umieściliśmy go w izolowanym pomieszczeniu laboratorium EIlona.

Dobrze się zresztą złożyło, gdyż należało się naradzić bez jego obecności, bez obecności istoty, która swobodnie czyta nawet najbardziej ukryte myśli.

— Ellonie — powiedziałem — czy nie można wyposażyć nas wszystkich w ekrany nieprzenikliwe dla myśli? Telepatyczne zdolności Oana trochę mnie niepokoją, tym bardziej że jego opowieść wydaje mi się niespójna. Prymitywne zabobony jakoś mi się nie wiążą z obrazem wysokiej cywilizacji, jaka rzekomo miała istnieć w Układzie Trzech Mglistych Słońc. A może źle Oana zrozumiałem, może ty w swoim rodzimym języku nie usłyszałeś nic na temat Okrutnych Bogów, groźnego Ojca Akumulatora i krwiożerczej Matki Błyskawic?

— Nie sądzę, żeby taki ekran się udał, admirale pokręcił głową Demiurg — a poza tym uważam, że laboratorium nie powinno się zajmować podobnymi głupstwami, kiedy nie ukończyliśmy jeszcze prac nad instalacjami obronnymi przeciwko niespodziewanemu atakowi fotonowemu i rotonowemu, kiedy mechanizmy ślimaka grawitacyjnego wymagają pewnych udoskonaleń. Mnie też Aran niezbyt się podoba, ale mogę poradzić tylko jedno: proszę kontrolować swoje myśli! To, co nie przeniknie do mózgu, tego kosmiczny pająk nie zdoła odczytać. To przecież takie łatwe, admirale!

To wcale nie było takie łatwe, jak to sobie wyobrażał Ellon. Nie wdawałem się jednak z nim w dyskusję, bo Demiurgowie w ogóle są uparci, a Ellon nawet wśród nich wyróżniał się uporem. Po prostu nie potrafiłby zrobić tego, czego zrobić nie chciał, bo wydawało mu się to niepotrzebne. Wstałem.

— Chwileczkę, admirale — powiedział Ellon. Zadawałeś mi pytania, teraz więc ja cię o coś zapytam. Gwiezdny pająk poprosił o pomoc. Czy mu jej udzielimy? — Czyżbyś był temu przeciwny, Ellonie?

— Przeciwny nie jestem, ale mam wątpliwości. Nie jestem pewien, czy należy okazywać pomoc każdemu, kto o nią poprosi. Ja osobiście najpierw bym sprawdził, czy ten ktoś na pomoc zasługuje.

— Obawiam się, że załogi statków nie podzielą twoich wątpliwości — odparłem sucho. — Mówię w pierwszym rzędzie o ludziach, ale nie tylko o nich. Uważamy za swój święty obowiązek pomagać tym, którzy proszą o pomoc. Dziwi cię takie stanowisko ludzi?

— Dziwi. Jesteście niesłychanie elastyczni, jeśli chodzi o podporządkowanie sobie sił natury. Jesteście bardzo wszechstronni jako inżynierowie i konstruktorzy, ale sztywniejecie natychmiast, gdy tylko bodaj muśniecie jakąkolwiek sprawę mającą aspekt moralny. Wasza moralność jest prostolinijna i nie uznaje jakichkolwiek odstępstw i kompromisów. Dlatego sami sobie komplikujecie stosunki z innymi cywilizacjami.

— Chlubimy się tym, że nie szukamy łatwych dróg, Ellonie! Powiadasz, że jesteśmy sztywni i prostolinijni w kwestiach moralności. Masz rację, szanowny Ellonie, ale my jesteśmy z tego dumni.

Poszedłem do siebie i tam dowiedziałem się, że Oleg postanowił zwołać ogólne zebranie załóg wszystkich gwiazdolotów, aby przedyskutować z nimi informacje uzyskane od Oana. Oczywiście chodziło o zebranie stereowizyjne. Zagaił je następująco:

— Naturalnie nikt z nas zapewne nie wierzy w istnienie jakichś sił nadprzyrodzonych, gdyż nawet pogwałcenie praw natury okazuje się w rezultacie działaniem praw natury wyższego rzędu. Zatem określenie „Okrutni Bogowie” musi być jedynie symbolem oznaczającym, że w światku Trzech Mglistych Słońc zagnieździły się istoty potężne, lecz wyzute z dobroci. Potęga ich jest wielka, ale nie przewyższy potęgi natury, która, jak na razie, sprzyja nam. Aranowie błagają o pomoc. Jestem zdania, że należy jej udzielić. I jeśli przyjdzie zetrzeć się z nieznaną złą cywilizacją, nie będziemy tego starcia unikać. Sądzę, że wyjdziemy z niego zwycięsko, bowiem słuszność jest po naszej stronie!

Dziś, kiedy nikt nie wie, czy zdołamy się uratować, postępowanie moje może wydać się lekkomyślne, gdyż całym sercem poparłem Olega, a w rozpętanej również i przeze mnie wojnie ponosimy jak dotąd same klęski. Tłumaczy nas jedynie to, że nie mieliśmy pojęcia, na jaką potęgę się porywamy. Ale nawet teraz, znając przebieg dalszych wydarzeń, nie żałuję decyzji, którą na tej naradzie jednomyślnie podjęliśmy. Proszono nas o pomoc, więc nie mogliśmy jej odmówić. Jeśli moje słowa dotrą kiedykolwiek na Ziemię, niechaj ludzie się dowiedzą, że — powtarzam to raz jeszcze! — niczego nie żałujemy. Po prostu okazaliśmy się niedostatecznie uzbrojeni. Ręce nasze są słabe, ale dusze czyste. Przestrzeń ma trzy wymiary, ale moralność tylko jeden. Oto mój testament: raczej śmierć niż zgoda na podłość!

4

Romero nazwał planetę pająkokształtnych Aranią. W przeciwieństwie do naszego historiografa słowotwórstwo mnie nie pasjonowało, interesowało mnie raczej czego Aranowie konkretnie potrzebują i jak im pomóc. Jak postąpić? Zjawić się otwarcie, czy też raczej działać z ukrycia?

Oan rozwiał moje wątpliwości.

— Nie możecie wylądować jako jawni dobroczyńcy, bo naród Aranów jest rozdarty wewnętrznie. Przyjaciele odsuwaczy staną się wrogami przyspieszaczy. Musicie się zatem zamaskować. Przybieżcie postać Aranów. Okrutni Bogowie zstępują do nas w naszej cielesnej powłoce. Weźcie więc przykład z nich.

Ja nie byłem pewien, czy nasze możliwości sięgają aż tak daleko, ale Ellon uspokoił mnie, że wystarczą tu odpowiednie skafandry, które bez trudu sporządzi. Jedynie smok będzie musiał zrezygnować z wyprawy jako zbyt wielki.

— Zresztą — dodał Demiurg — jeśli komuś nie odpowiada postać pająka, zawsze może stać się niewidzialny, bo ostatnie modele ekranów są prawie niezawodne. Inna rzecz, iż ludzie mogą bez szkody dla zdrowia pozostawać w niewidzialności stosunkowo niedługo.

Żaden z nas nie miał ochoty na to rozwiązanie, zwłaszcza że Ellon niezbyt dokładnie orientował się, co w istocie może być dla człowieka bezpieczne, a co szkodliwe.

Eskadra gwiazdolotów weszła do Ginących Światów.

Lecieliśmy ku dużej gwieździe, rozbłyskującej i przygasającej na przemian. To właśnie były Trzy Mgliste Słońca. Oleg rozkazał eskadrze utworzyć ciasny szyk i wyhamować. Teraz staliśmy się grupowym satelitą planety, z której uciekł Oan, przezornie zachowując dość wysoką orbitę. Nie wiem, jak Okrutni Bogowie, ale nieszczęśni Aranowie nie mogli z pewnością wykryć nas z takiej odległości nawet z pomocą silnych przyrządów optycznych.

Przed lądowaniem zaszedłem do Włóczęgi, który mieszkał w przestronnym pomieszczeniu, które i tak dla niego było zbyt ciasne — w specjalnie zaprojektowanej stajni dla pegazów. Pegazów mimo usilnych nalegań Lusina na wyprawę nie zabraliśmy i dzięki temu smok miał na statku własny kąt.

U Włóczęgi siedział Lusin z Mizarem. Mizar, piękny owczarek, owczarz, jak z czułością nazywał go Lusin (Romero wielokrotnie zwracał mu uwagę, że owczarzem nazywano niegdyś nie psa, lecz człowieka zajmującego się hodowlą owiec, na co Lusin replikował, że każdy starożytny owczarz ustępował znacznie Mizarowi pod względem intelektualnym), był jedynym zwierzęciem, jakie zabraliśmy ze sobą, jeśli słowo „zwierzę” w ogóle dawało się zastosować do tej mądrej istoty, dla której arytmetyka nie miała tajemnic, a studiowanie fizyki i chemii było ulubioną rozrywką.

Przysiadłem na smoczej łapie i pogłaskałem wspaniałego psa.

Owczarek byt ogromny, wyższy ode mnie, gdy stawał na tylnych łapach, tak potężnych, że jednym ciosem mógł powalić każdego człowieka. Nigdy oczywiście tego nie robił, ale Demiurgowie woleli omijać go z daleka, bo nie przepadał za byłymi Niszczycielami i z żadnym z nich się nie przyjaźnił.

Mizar nosił na szyi elegancką pomarańczową opaskę, jego indywidualny deszyfrator był tak doskonale zestrojony przez Lusina, że psia mowa brzmiała w naszych mózgach zupełnie jak ludzka, Mizar zresztą doskonale rozumiał ludzi nawet bez deszyfratora.

— Włóczęgo, będziesz musiał pozostać na statku, bo na pająkokształtnego nie dasz się przerobić. Mizara też nie weźmiemy.

— Niesłusznie, admirale Eli — warknął Mizar, który podobnie jak wszystkie psy doskonale orientował się w ludzkich rangach. — Nie jestem pewien czy mechanizmy potrafią obronić pana tak skutecznie, jakbym to mógł zrobić ja.

— Postaramy się unikać niebezpiecznych sytuacji, Mizarze. A propos, rozmawialiście z Trubem i Gigiem? — Skafandry — odparł Lusin z westchnieniem nie podobają się. Są obrażeni. Obaj. — A jak twój skafander?

— Znakomity. Druga skóra.

— Porozmawiam z Aniołem i Demiurgiem, a jeśłi moje argumenty nie poskutkują, będę musiał ich obu zostawić na statku.

Zbiórkę eksploratorów wyznaczyłem w śluzie lądowiska, gdzie na każdego czekał już skafander maskujący. Mój był tak znakomity, że po włożeniu poczułem się tak, jakbym znalazł się w nowym ciele. Reszta skafandrów była niegorsza, ale mimo moich nalegań Trub i Gig kategorycznie odmówili ich użycia.

— Anioły gardzą pająkami — wykrzyknął Trub, dumnie krzyżując na piersi nieco już wyleniałe skrzydła i żaden z nich nigdy nie upodobni się do jakiegoś tam owada!

Dziarski Gig też za nic na świecie nie chciał rozstać się ze swoim mundurem. Zresztą doskonale ich obu rozumiałem i po chwili wahania pozwoliłem im lecieć.

Wylądowaliśmy na szczycie wzgórza. Z pewnej odległości Arania wydawała się pokryta w całości oceanem cieczy tylko odrobinę lżejszej, jak się potem okazało, od rtęci. Po jej powierzchni ślizgały się jakieś migotliwe ciała. Oan poradził nam trzymać się z dala od oceanu, wielkiego drapieżnika zamieszkałego w dodatku przez pomniejszych drapieżców, atakujących pospołu nieliczne lądy i wszystko co na nich żyło.

— Wasze skafandry sporządzone są z substancji nieznanych na mojej planecie, a zatem prawie na pewno nie grozi wam napad morskich drapieżników — pocieszył nas na koniec Aran.

Wybraliśmy na miejsce lądowania nocną stronę globu. Opodal leżało główne miasto planety. Oan pierwszy wyszedł na zewnątrz i zawołał nas.

Dokoła panował mrok, zupełnie nie przypominający naszych nocnych ciemności. Ziemia blado świeciła, niedaleki ocean lśnił, niewielki lasek fosforyzował bladym fioletem, zewsząd tryskały niebieskawe iskierki, a każdemu naszemu krokowi towarzyszyły pomarańczowe wyładowania między stopami pajęczych nóg skafandrów a powierzchnią gruntu. Wszystko tu było przesycone elektrycznością, wszystko świeciło się, lśniło, błyszczało i jarzyło. My też zaświeciliśmy się po zejściu na grunt planety. Romero żartował potem, że nasze indywidualne barwy zależały nie od konstrukcji skafandra, lecz od rangi jego posiadacza: ja lśniłem admiralskim błękitem, Orlan i Gracjusz — szlachetnym oranżem, Irena i Mary — pokornym fioletem, Lusin — pokorną żółcią, Romero — ostrożną zielenią i wreszcie Oan — groźną purpurą.

Nie świeciło tylko niebo. Panowała tam prawdziwa ciemność, której nie zakłócały nawet rzadkie gwiazdy, tlące się czerwonawo wśród gęstych kłębów kosmicznego pyłu.

Oan ruszył ostrożnie w stronę fioletowego lasku, a my równie ostrożnie podążyliśmy za nim. W zaroślach Oan się zatrzymał.

— Eli — powiedział — czuję wyładowania Iao, odsuwacza, który dziś pełni dyżur ostrzegawczy. Ustaliliśmy takie dyżury, żeby uniknąć niespodziewanego ataku przyspieszaczy. Powiem mu, że jesteście odsuwaczami z drugiej strony planety, nową grupą naszych zwolenników.

Spotkanie nastąpiło po niespełna trzech minutach. Jeszcze na „Koziorożcu” umówiłem się z Oanem, że będzie mi telepatycznie przekazywał swoje rozmowy ze współbraćmi. Dotrzymał słowa. W moim mózgu zabrzmiał ostry, bulgocący głos:

— Zatrzymaj się, ty, który się skradasz! Wymień swoje imię i powiedz jak mnie zowią!

— Jestem Oan, a ty jesteś Iao — usłyszeliśmy odpowiedź.

— Jestem Iao, masz rację Oanie. Cieszę się, że nie zginąłeś. Rozświetl się, żebym mógł cię zobaczyć. Tak, jesteś Oanem. Rad jestem widzieć cię żywym, wielki Oanie, bliski przyjacielu wielkiego Oora. Ale gdzie są twoi towarzysze? Coś uczynił ze swymi wielkimi współbraćmi w ucieczce do innego czasu, Oanie?

— Wszyscy zginęli, Iao. Zamelduję o tym Oorowi i wspólnocie, a teraz mnie przepuść.

— Nie jesteś sam? Co to znaczy, Oanie?

— Są ze mną nowi wyznawcy odsuwania, nasi przyjaciele z drugiej strony planety. Przywiodłem ich, aby dostąpili zaszczytu wysłuchania nauk wielkiego Oora, bo niczego tak nie pragną, jak walki z przyspieszaczami.

— Dostąpią szczęścia obcowania z wielkim Oorem. Dane też im będzie walczyć z obmierzłymi przyspieszaczami, umożliwimy im to, Oanie. Niechaj się rozświetlą. Dzielne chłopy! Dobrze zrobiłeś, Oanie, że ich tu przywiodłeś. Już jutro będą mogli czynem dowieść swojego zapału!

— Stało się coś ważnego?

— Przyspieszacze znowu chwytali wszystkich, którzy się im nawinęli w porze Ciemnych Słońc. Samospalenie wyznaczyli na jutrzejszy wieczór. Postaramy się odbić nieszczęśników. Idź, Oanie. Zazdroszczę tobie i twoim przyjaciołom, albowiem usłyszycie natchnione słowa Oora, największego z wielkich. Idź śmiało, bo nie ma tu przyspieszaczy.

Oan nieco przyspieszył kroku, my zaś poszliśmy za jego przykładem. Wkrótce znaleźliśmy się w obszernej jaskini rozświetlonej blaskiem ścian, w której mrowili się Aranowie. Było ich tak wielu, że tworzyli jakby jedno migotliwe ciało pokrywające szczelnie całą posadzkę groty. Wniknęliśmy w to ciało, stając się jego częścią, roztopiliśmy się w nim. Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi, nikogo nie zainteresowaliśmy, gdyż byliśmy tacy sami jak wszyscy, stanowiliśmy komórki tego samego organizmu pulsującego w jednym rytmie.

— Oor! — powiedział dobitnie Oan. Żaden z Aranów nie zareagował, gdyż głos Oana dotarł tylko do nas. Pośrodku jaskini jeden z pająkokształtnych upadł na plecy i wyciągnął do góry wyprężone nogi. Na ten dwunastonogi piedestał wgramolił się inny Aran, zachybotał się, znieruchomiał i rozjarzył się zmiennymi barwami. Przemawiał, a jego słowa tłumaczone przez Oana wyraźnie rozbrzmiewały w naszych mózgach. To był Oor, Naczelny Odsuwacz Końca.

— Eli, to potworne! Te pająki potępiają zgubę, gdyż ideałem ich jest wegetacja! Bezmyślna, ale beztroska wegetacja — szepnął zdumiony Lusin. Szepnął oczywiście w myśli, gdyż głośno nie zdołałby wypowiedzieć takiego składnego zdania nawet przez miesiąc.

— Pająkokształtny kosmiczny Eklezjasta! — wykrzyknął niezrozumiale Romero.

Z początku Oor apelował o uratowanie tych, którzy mieli jutro zginąć i z nienawiścią atakował przyspieszaczy końca, jako bezmyślnych wrogów wszystkiego co żywe, potem zaś zaczął górnolotnie sławić bytowanie na planecie. Filozofia nie jest moją najmocniejszą stroną, ale zgodziłem się z Lusinem, że światopogląd odsuwaczy sprowadzał się do pochwały istnienia w imię samego istnienia, byle jakiego, nędznego, pełnego cierpień i pozbawionego wyższych radości, ale istnienia.

— Najważniejsze w życiu jest samo życie! — wieszczył Oor. — A zatem żyjcie, istniejcie nawet w pohańbieniu! Żyjcie wbrew woli Okrutnych Bogów! Odrzućcie mrzonki o życiu godziwym za cenę niepotrzebnych ofiar! Bytujcie wbrew wszystkiemu! Matko Błyskawic, smagaj nas swymi ognistymi biczami! Siecz i katuj! Wytrzymamy i to, albowiem byt fizyczny to wszystko!

— Jakaż to straszliwa filozofia, Eli! — znów szepnął Lusin.

— Oor mówi zupełnie coś innego niż ty nam opowiedziałeś o odsuwaczach końca — zwróciłem się w myśli do Oana.

— Naczelny Odsuwacz — odparł mi Oan z mózgu do mózgu — przekonuje swoich zwolenników o bezsensie rychłego końca. To najpilniejsze z naszych zadań. Kolejnym jest znalezienie rozumnego wyjścia z dzisiejszej beznadziejności. Zauważ, że Oor ani razu nie powiedział, że upodlająca wegetacja ma trwać wiecznie. Twierdził tylko, że jest ona jedynym wyjściem dla obecnego pokolenia. Wielu z Aranów to rozumie, ale nie wszyscy dostąpili wyższego wtajemniczenia.

Odpowiedź była dość mętna, ale zrezygnowałem z dalszych indagacji, bo w jaskini zaczęła się rozgrywać nowa scena. Po zakończeniu swej oracji, którą tłum skwitował gromkim „Istnieć! Bytować!”, Oor powiedział uroczyście:

— A teraz, o najnędzniejszy z nędznych, teraz, bracia moi, przystąpimy do nawracania na prawdziwą wiarę naszego jeńca, żałosnego i zbrodniczego samopaleńca!

— Ukarać! — zawył tłum. — Poniżyć przez wywyższenie! Ukarać!

W powietrze wzleciał jeden z Aranów, przerzucany jak piłka z kąta w kąt jaskini, aż w końcu umieszczony obok Oora na jeszcze jednym żywym piedestale. Jeniec drżał na całym ciele i w rytm tych drgawek rozjarzał się pulsującym światłem.

Oor rozpoczął uroczyste przesłuchanie przyspieszacza:

— Uulu, czy zaplanowaliście?

— Tak, wielki Oorze, zaplanowaliśmy.

— Samospalenie?

— Tak, wielki Oorze, samospalenie.

— Publiczne?

— Tak, wielki Oorze, publiczne.

— Jutro, w porze Ciemnych Słońc?

— Jutro, w porze Mglistych Słońc.

— Ciemnych czy Mglistych? Mów prawdę, godzien pogardy Uulu.

— Mglistych Słońc, wielki Oorze, Mglistych! Nie odważyłbym się okłamywać Ciebie, wielki Oorze!

— Zdolny jesteś, przebrzydły przyspieszaczu końca, zataić dokładny termin, abyśmy nie zjawili się na wasze wstrętne bachanalie (znaczenie tego słowa wytłumaczył mi później Romero).

— Rad jestem podać dokładny czas, abyś i ty, wielki Oorze, mógł przybyć na naszą cudowną uroczystość.

— Ilu nieszczęśników zamierzacie jutro okrutnie ukarać?

— Stu trzech wybrańców losu dostąpi jutro najwyższej radości.

— Stu trzech oddanych na pastwę zniszczenia? Nie kłamiesz, godzien najwyższej pogardy potworze?

— Stu trzech pragnących zachwycającej śmierci, stu trzech rozkoszujących się myślą o rychłym końcu! Nie kłamię, o największy z wielkich!

— Ale ty, najgorszy z najgorszych, nie zamierzałeś znaleźć się w gronie triumfujących skazańców? Odmówiłeś sobie rozkoszy niebytu? Czy nie dlatego, wstrętny Uulu, że zrozumiałeś marność rzekomej rozkoszy unicestwienia?

— Nie, szacowny Oorze, ja najbardziej ze wszystkich wierzę w radość samozagłady, ale na razie mi jej odmówiono. Jeszcze nie zasłużyłem na nagrodę. Muszę przedtem zaprowadzić na cudowny stos trzydziestu wybrańców, aby dana mi była łaska własnej śmierci. Mam stopień łapacza drugiego stopnia, mądry Oorze, ulubiony synu Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic!

Teraz Oor zwrócił się do obecnych:

— Co uczynić z tym godnym pogardy zbrodniarzem, którego pojmaliśmy, gdy po zbójecku oplątywał swymi wstrętnymi włosami naszego brata, biednego Iaala, aby zawlec go do ciemnicy skazańców?

— Ukarać! Ukarać! Ukarać!!! — zawył tłum.

Gdy wrzaski nieco ucichły, Najwyższy Odsuwacz Końca ogłosił surowy werdykt:

— Pragniesz śmierci, a zatem otrzymasz życie. Odprowadźcie Uula do lochu, gdzie nie dociera blask Trzech Mglistych Słońc, nie przenikają ładunki Ojca Akumulatora i gdzie nie słychać gromowego głosu Matki Błyskawic. Niechaj stanie się najniższym z niskich. Najnędzniejszym z nędznych, najgłodniejszym z głodnych i najgłupszym z głupich. I kiedy uraduje się ze swej niewoli, kiedy zachwyci go męka bytu, dopiero wówczas wynieście go na zewnątrz.

Jeńca wyprowadzono, Oor zeskoczył ze swego żywego piedestału, a tłum ruszył ławą ku wyjściu.

— Wracamy do planetolotu — powiedziałem do Oana.

Zapytał mnie czy nie pragniemy stanąć przed obliczem Naczelnego Odsuwacza Końca, aby przedstawić się i wyjaśnić, w jaki sposób możemy pomóc jego zwolennikom, ale ja nie miałem najmniejszej ochoty na znajomość z Oorem, a tym bardziej nie zamierzałem mu pomagać.

5

Gdy przepychaliśmy się przez tunel zatłoczony spieszącymi na zewnątrz pająkokształtnymi, Lusin szepnął do mnie w myśli:

— Cóż to za nieszczęsne istoty, Eli! Przy czym obie sekty są jednakowo nieszczęśliwe. Płakałem słuchając Oora i Uula. Jakież musieli znosić cierpienia, żeby wytworzyć taki potworny światopogląd!

— Oni wszyscy są szaleni! — powiedział Romero. — Trudne warunki bytowania zezwierzęciły ich, przekształciły w bestie. Nie wiem nawet, która z sekt, że użyję celnego określenia Lusina, jest bardziej bestialska.

— Dwa końce tego samego kija — zauważyłem. Naturalnie trzeba im pomóc, ale całemu narodowi, a nie którejś z sekt. Odsuwacze nie są wcale lepsi od przyspieszaczy. Nie dotknąłem cię tym stwierdzeniem, Oanie?

— Pomoc jest nam potrzebna jak energia Ojca Akumulatora — odparł Aran. — Jeśłi potraficie pomóc nam wszystkim, pomóżcie.

W planetolocie połączyliśmy się z eskadrą, której załoga była poinformowana o sytuacji na Aranii, gdyż Irena nieustannie przekazywała na statki wszystko co widzieliśmy i co tłumaczył Oan. Wszyscy byli zgodni ze mną: Aranom należy pomóc, ale bez wplątywania się w walkę po stronie jednej z sekt.

— Proszę pamiętać, Eli — powiedział na koniec Oleg — że prawie nic nie wiem o naturze Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic, a wygląda na to, iż odgrywają oni w całej tej sprawie niezwykle ważną rołę. Uważamy, że w pierwszym rzędzie należy wyzwolić jutrzejsze ofiary i nie dopuścić do samospalenia.

— To rozkaz? — zapytałem. — Nie, rada.

Zamyśliłem się. Dopiero przed chwilą postanowiliśmy nie popierać żadnej ze stron w konflikcie, lecz starać się ulżyć losowi całego narodu, a teraz mamy udzielić bezpośredniej pomocy odsuwaczom. Jak to ze sobą pogodzić?

— Oanie — zapytałem po dłuższej chwili — twoi współwyznawcy zamierzają jutro uratować skazańców… Czy im to się uda?

— Nie — odparł Aran. — Już wielokrotnie podejmowaliśmy takie próby, zawsze jednak kończyły się one niepowodzeniem. Jutrzejszy atak jest po prostu aktem rozpaczy.

Znów się zamyśliłem, choć takie wyjaśnienie każdego człowieka musiało zmobilizować do natychmiastowego działania. Mary powiedziała ze zdziwieniem:

— Eli, czyżbyś stchórzył? To przecież do ciebie zupełnie niepodobne!

— Brak zdecydowania też nigdy nie należał do cech pańskiego charakteru, drogi admirale! — dodał Romero. — Będziemy działać zgodnie z sytuacją — zdecydowałem, jeśli to można było w ogóle nazwać decyzją. W każdym razie nie pozwolimy, aby na naszych oczach ginęły niewinne istoty.

Dobiegł mnie głos przysłuchującego się rozmowie Kamagina:

— Nasze statki zawsze gotowe są pospieszyć wam z pomocą. Jeśli dowódca pozwoli, podprowadzę swojego „Węża” na bezpośrednią odległość do planety.

Oleg pozwolił mu wyprowadzić gwiazdolot z szyku eskadry.

— Ciesz się — powiedziałem do Lusina. — Wszystko będzie tak jak pragnąłeś.

— Będę się cieszył jutro, kiedy własnymi rękami uwolnię skazanych z szafotu! — wykrzyknął Lusin z niezwykłą u niego elokwencją.

Gdyby wiedział, co mu przyniesie jutro! Rozeszliśmy się do kabin, gdzie zdjęliśmy maskujące skafandry, tylko Oan pozostał na zewnątrz. Był u siebie.

Noc minęła, nastąpił mętny ranek. W ciemności Arania była tajemnicza i może nawet na swój sposób piękna. W świetle dnia ujrzeliśmy natomiast tylko ponure, brzydkie rumowiska kamieni i ocean wypluwający na poszarpany brzeg zwały przetrawionego przez siebie mułu. Założyliśmy skafandry, automaty zaryglowały włazy planetolotu i otoczyły go ochronnym polem siłowym, my zaś zwartą grupą pobiegliśmy przez lasek w kierunku miasta.

Miasta właściwie nie było. Był tylko łańcuch pagórków ze zboczami podziurawionymi wejściami do jaskiń, w których gnieździli się Aranowie. Pod ziemią mieściły się również fabryki czy warsztaty i rozległe sale pełniące rolę placów publicznych, na których odbywały się nocne wiece. Między wzgórzami wiły się gruntowe drogi, tak jednak ubite i wygładzone, że stały się twardsze od najlepszych ziemskich asfaltowych szos starożytności. Z wylotów jaskiń wypełzali niezliczeni pająkokształtni i żwawo pędzili do rozległej doliny między czterema miejskimi wzgórzami na rynek stołecznego miasta Aranii. Dołączyliśmy do tego potoku.

Na rynku wznosił się szafot do złudzenia przypominający starożytne ziemskie piece elektryczne.

— Za chwilę pojawi się grupa idących ku końcowi nadał Oan, kiedy zatrzymaliśmy się opodal szafotu. — Przyjdzie pod konwojem strażników końca, zwyczajnych przyspieszaczy, tyle że silniej naładowanych energią elektryczną. Przyspieszacze obsadzili każde dojście do Ojca Akumulatora i dlatego ich strażnicy są lepiej uzbrojeni od naszych ostrzegaczy, a co za tym idzie nigdy nie udaje się nam ich zwyciężyć. Kto cieszy się łaską Ojca Akumulatora, ten włada.

Skazańcy nie pokazywali się, a tymczasem naszą uwagę zwrócił Aran wznoszący się nad pozostałym tłumem na dwupiętrowym żywym piedestale, utworzonym z czterech pająkokształtnych.

— Uoch, Naczelny Przyspieszacz Końca, Wielki Realizator — powiedział ze wstrętem Oan. — Gdybyście usunęli tego pajaca, którego wielbią wszyscy przyspieszacze, walka z nimi stałaby się o wiele łatwiejsza.

Uoch, rozparty wygodnie na swym piedestale, wykrzyknął zgrzytliwie:

— Chwała niechaj będzie Okrutnym Bogom! Czyńmy Koniec!

W odpowiedzi rozległ się ogłuszający ryk:

— Czyńmy! Niechaj Okrutni Bogowie będą pochwaleni!

Z jaskini znajdującej się pod szczytem wzgórza za plecami Naczelnego Przyspieszacza wyłoniła się kolumna czyniących Koniec. Skazańcy szli czwórkami w asyście uwijających się po bokach konwojentów. Głowa każdego ze strażników przypominała płonące ognisko tryskające iskrami, tak bardzo ich ciała były przeładowane elektrycznością. Tłum zatrząsł się z entuzjazmu. Rozległy się gromkie, chóralne krzyki:

— Czyńmy Koniec! Czyńmy Koniec!

Kiedy kolumna skazanych znalazła się już na poziomie dna kotliny, z jaskiń pobliskiego wzgórza wytrysnął nagle snop iskier i oddział odsuwaczy runął na konwój. Strażnicy wściekle odpierali ataki, tłum ruszył na pomoc swoim. Wkrótce było po wszystkim. Kolumna skazanych, znacznie teraz liczniejsza, bo znaleźli się w niej pokonani odsuwacze, znów ruszyła w stronę szafotu. Zresztą wielu odsuwaczy uciekło.

Naczelny przyspieszacz znów zakrzyknął:

— Czyńmy Koniec na chwałę Okrutnych Bogów! Patrzyłem na to wszystko jak sparaliżowany i nie potrafiłem podjąć żadnej decyzji, a tymczasem tłum szalał:

— Czyńmy Koniec! Czyńmy Koniec!

— Na chwałę Ojca! Dla przebłagania Matki! Niechaj uśmierzy swój gniew!

— Niechaj się zmiłuje!

Uoch uniósł swe włosy i splótł je nad głową. Strażnicy chwycili jednego ze skazanych i wrzucili go do pieca. Teraz już wiemy, że czyniący Koniec zwarł swym ciałem dwie elektrody pod wysokim napięciem. A wówczas usłyszeliśmy odgłos eksplozji i ujrzeliśmy błysk wyładowania. Nad placem przetoczył się ciężki grzmot, który utonął w ryku tłumu. Posypał się na nas gorący popiół, miałki jak mąka proch spopielonej istoty!

— On był żywy, Eli! On przecież był żywy! — jęknął Lusin.

Uoch powtórnie splótł włosy nad głową i druga ofiara zniknęła w gardzieli pieca. Wówczas już Lusinowi nerwy odmówiły posłuszeństwa.

— Eli, czynisz nas wspólnikami zbrodni! Jeśli się nie wtrącisz, zrobię to sam. Sam jeden. Zbuntuję się, Eli! Zdecydowałem się błyskawicznie. Trzeba zniszczyć szafot, żeby już nie było dalszych ofiar, ale zanim zdołałem wydać rozkaz, Oan wykrzyknął z przerażeniem:

— Nie rób tego! Kiedy zniszczysz szafot, wówczas wszyscy Aranowie zginą!

— Unieszkodliwić straż! — krzyknąłem, nie pytając nawet, dlaczego nie wolno niszczyć pieca, i rzuciłem się ku Naczelnemu Przyspieszaczowi Końca.

Lusin pomknął z taką szybkością, że wyprzedził mnie o dobre dziesięć skoków. Staranował żywy piedestał i Uoch poleciał w dół. Lusin zadał mu taki cios, że Naczelny Przyspieszacz z przenikliwym piskiem znów uniósł się w powietrze. Na Lusina rzucił się dobry tuzin strażników. Setki błyskawic wbiły się w jego ciało, otaczając je płomienistą aureolą.

— Pole! — krzyknąłem!.

— Pole! — zawtórował mi Romero, i Lusin, którego zaskoczył wściekły atak Aranów, dopiero teraz wywołał pole ochronne.

Reszta rozegrała się w ułamku senkundy. Nasi inżynierowie niestety zbyt dobrze znali się na swoim fachu, by sporządzone przez nich skafandry nie miały się oprzeć słabym w gruncie rzeczy wężowłosom Aranów. Ale Lusin miał jeszcze w pamięci zaciekłe walki z głowookami i ponaglany przez nas uruchomił z maksymalną mocą swe pole ochronne. Gdy jednak zobaczył, jakie spustoszenie wywołało ono wśród goryli Uocha, zdjęło go przerażenie. Nie zastanawiał się, nie tracił czasu na powolne osłabianie pola, tylko gwałtownie je wyłączył. I natychmiast, niestety, padł ofiarą swego humanitaryzmu.

Jeden ze strażników, który jakimś cudem przeżył uderzenie pola, szarpnął swoje wężowłosy zaplątane w skafander Lusina, stracił równowagę i pociągając za sobą naszego biednego przyjaciela zwalił się w dół. Stali obaj na krawędzi szafotu i spadli teraz w gardziel pieca pomiędzy dwie śmiercionośne elektrody. Znów buchnął płomień, zgaszony jednak natychmiast powracającym automatycznie polem ochronnym. My również, Romero, ja oraz biegnący tuż za nami Demiurg i Galakt, zogniskowaliśmy tam nasze pola, ale było już za późno. Wśród poskręcanych eksplozją siłową odłamków piekielnego elektrycznego szafotu leżał rozłupany skafander, a w nim martwe ciało Lusina!

— Planeta zginęła! — krzyknął przerażony Oan. Zachwiałem się, lecz szybko odzyskałem przytomność, bo musiałem walczyć, zabijać, zetrzeć na pył wszystkich miotających się po placu pająkokształtnych. Do dziś nie rozumiem, w jaki sposób udało mi się stłumić rozpacz i nie dać ujścia wszechogarniającej wściekłości.

— Okrutni Bogowie! Okrutni Bogowie zstąpili z nieba! — wrzeszczeli Aranowie uciekając co sił w nogach. Zrzuciłem skafander. Irena i Mary również pozbyły się wstrętnego nam teraz odzienia. Usiłowały ożywić Lusina, a Romero pomagał im, chociaż wiedział, że najgorsze już się stało, że jest ono nieodwracalne. Ja zaś opadłem bez sił na ziemię i nie mogłem nawet wydać z siebie głosu, żeby wezwać pole sanitarne.

Zbliżyli się do mnie Gracjusz z Orlanem, którzy nie zdjęli dotąd maskujących skafandrów.

— To okropne nieszczęście! — powiedział Gracjusz. — Szczerze ci współczuję, Eli, ale może wydarzyć się coś jeszcze gorszego. Proszę cię, wysłuchaj Oana!

Dopiero teraz zorientowałem się, że Oan coś do mnie mówił.

— Czego chcesz? — zapytałem. — Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?!

— Matka Błyskawic wpadła w gniew — dobiegł mnie jakby z oddali przerażony głos Oana. — Uciekajcie! Teraz wszyscy Aranowie zginą i wy wraz z nami, jeśli nie uciekniecie!

Jego, splecione ze sobą, wyprężone sztywno wężowłosy wskazywały na wschód, skąd nadchodziła noc, pędziły ogniste chmury, kłęby migotliwego płomienia i snopy iskier. Nadchodziła burza elektryczna o takiej sile, jakiej nie sposób sobie było wyobrazić.

— Włączyć indywidualne pola ochronne! — krzyknąłem i wywołałem Kamagina. Błogosławiłem los, że Oleg pozwolił mu zbliżyć się do planety. — Widzi pan, co się tutaj dzieje, Edwardzie?

— To potworne, Eli! — odpowiedział znękanym głosem Kamagin. — Widzieliśmy wszystko, ale niestety nie mogliśmy pomóc. Co mam teraz zrobić, admirale?

— Edwardzie, nad planetą rozszaleje się wkrótce elektryczny huragan. Podejrzewam, że groźna Matka Błyskawic, jak Aranowie nazywają swoją władczynię, zamierza rozszarpać swój naród na strzępy. Jej gniew wywołany jest chyba zniszczeniem elektrycznego szafotu. Trzeba jej pokazać, że ludzie są potężniejsi od Okrutnych Bogów!

— Zapewniam cię, admirale, że bez trudu uśmierzymy gniew groźnej mamusi! — zapewnił mnie Kamagin. — Zamiast tępić swoich synów zajmie się dzisiaj uzupełnieniem naszych zapasów substancji aktywnej.

Burza runęła na nas w jakieś trzy minuty po tej rozmowie. Nasze ziemskie burze, to zwały chmur, padający z nich deszcz i trochę słabych wyładowań atmosferycznych. Burza na Aranii, to potoki ognia spływającego na ziemię, gejzery błyskawic tryskających z ziemi ku chmurom, palisada błyskawic na szczytach wzgórz i dżungla wyładowań w dolinach. Gdybyśmy nie otoczyli się polami ochronnymi w mgnieniu oka pozostałaby z nas jedynie garstka popiołu. Romero osłonił swoim polem Oana, ale Aran nie znał jego wytrzymałości i dygotał z przerażenia oczekując nieuchronnej jego zdaniem zguby.

A potem wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kamagin potrzebował czterech minut na otwarcie zaworów ssących w zbiornikach substancji aktywnej i kiedy tego dokonał, błyskawice, jeszcze przed minutą bijące w ziemię, trysnęły w górę grzęznąc w trzewiach statku.

Na planecie zrobiło się zdumiewająco cicho. Po kwadransie chmury zaczęły rzednąć, rozpadać się na strzępy, gasnąć. I choć błyskawice już z ich nie tryskały, Kamagin nie zatrzymał pomp ssących, gdyż chciał maksymalnie napełnić zbiorniki substancji aktywnej.

— Teraz podmiotę trochę samą planetę — powiedział Kamagin, kiedy rozładował do końca chmury. Jest tak przesycona energią elektryczną, że nikt nie poniesie szkody, jeśli jeszcze trochę jej uszczkniemy. Uważam zresztą, że wyjdzie to Aranom na korzyść, bo ich pobudliwość i fanatyzm wynika prawdopodobnie z nadmiaru elektryczności.

— Jesteś zadowolony, Oanie? — zapytałem, kiedy Kamagin zamknął zawory ssące zbiorników.

— Pokonaliście straszliwą Matkę! — wykrzyknął Aran z bogobojnym podziwem. — Ach, jak wspaniale pokonaliście Matkę Błyskawic! Nasza straszliwa rodzicielka została pokonana!

6

Ciało Lusina umieściliśmy w konserwatorze, który zachowa je po wsze czasy w nienaruszonym stanie. Siedzę tu teraz, kiedy zwłoki naszego biednego przyjaciela są już jednymi z wielu, a być może i my, nieliczni pozostali przy życiu, też tu niebawem spoczniemy. Lusin zamknięty w przezroczystym sarkofagu wygląda jakby spał, gdyż Mary udało się przywrócić mu dawny wygląd. Ale nie patrzę na niego, tylko na tego, który leży naprzeciw. I rozmawiam głośno z tym drugim, bo nie mam nic do powiedzenia poległemu przyjacielowi, natomiast wiele martwemu wrogowi.

Wrócę jednak do wydarzeń na Aranii.

Gdy wróciliśmy na pokład gwiazdolotu, Trub, roztrącając ludzi, rzucił się na ciało Lusina i wykrzyknął rozpaczliwie:

— Mogłem pójść z wami i obronić mego przyjaciela! Nigdy sobie nie wybaczę, że nie poszedłem!

Gig powiedział do mnie z pełnym smutku wyrzutem:

— Admirale, ludzie nie mogą obyć się bez niewidzialnych. Zapewniam cię, że gdybyś nie zmuszał nas do zakładania tych idiotycznych skafandrów, osłoniłbym Lusina skuteczniej niż pole siłowe.

Pod naszą nieobecność odbyła się w eskadrze narada. Gig i Ellon byli zdania, że śmierć Lusina nie może pozostać nie pomszczona. Ale kogo karać? Aranów? Za co? Ostatecznie zdecydowano raz jeszcze, że nie powinniśmy wtrącać się do sporów przyspieszaczy z odsuwaczami, że należy po prostu oczyścić Układ Trzech Mętnych czy Mglistych Słońc (czasami używaliśmy tej pierwszej nazwy) z pyłu kosmicznego, co będzie stanowiło najlepszą pomoc dla wszystkich pająkokształtnych. Wprawdzie Arania oddali się wówczas nieco od gwiazdy potrójnej, lecz ta większa odległość zostanie skompensowana większą przezroczystością przestrzeni kosmicznej, co sprawi, że ilość promieniowania docierającego do planety się nie zmieni. Należy jednak uprzednio sprawdzić, jakie zjawiska czy istoty kryją się pod nazwami Ojca Akumulatora i Matki Błyskawic.

Zaczęliśmy przygotowywać się do powtórnej wyprawy na Aranię, gdy Oan nagle zaczął protestować przeciwko naszemu zamiarowi odwiedzenia Ojca Akumulatora. Zapytany o przyczyny, zamiast odpowiedzi wyemitował do mojego mózgu uczucie panicznego strachu. Ale ponieważ był to tylko jego strach, nadal wypytywałem go o powody tego lęku.

— Spokój Ojca jest dla Aranów święty — odparł niechętnie Oan.

— To znaczy, że Ojciec Akumulator karze każdego, kto ten spokój ośmieli się zakłócić?

— Nie, Ojciec źle się czuje, gdy ktoś odważy się przerwać jego święte odosobnienie.

— Rozregulowuje się? Przestaje działać?… A kto strzeże jego spokoju? Wasi Okrutni Bogowie?

— Okrutni Bogowie nie wtrącają się do spraw Ojca i Matki. Ojca ochrania gwardia strażników, z których każdy wybierany jest przez samego Uocha.

— Z najbardziej doborową gwardią poradzimy sobie bez trudu — zapewniłem go. — A teraz powiedz mi, czym jest Matka Błyskawic.

— Straszliwa Matka strzeże spokoju Ojca. — I to było wszystko czego zdołaliśmy dowiedzieć się od Oana. Wylądowaliśmy na starym miejscu w środku dnia.

Dokoła kręcili się Aranowie, ale żaden z nich nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Na miejskim rynku krzątała się grupa pająkokształtnych, odbudowujących pospiesznie zniszczony przez nasze pola ochronne szafot elektryczny. Nie przeszkadzaliśmy im w tym zajęciu, bo przyczyna zła tkwiła gdzie indziej.

Oan wspiął się na szczyt wzgórza i zatrzymał się przed wlotem do jaskini, nie różniącym się niczym od sąsiednich. — To tutaj — powiedział. — Ale pierwszy do środka nie wejdę.

— Idź w środku grupy — postanowiłem.

Na strażników natknęliśmy się już po paru krokach. To były rosłe pająki, nieulękłe i zdeterminowane, ale nawet ci wybrani z wybranych zmykali po chwili z taką szybkością, iż nie mogliśmy żadnego z nich dopędzić. Rzecz była nie tylko w tym, że Aranowie nie mogli się oprzeć naporowi naszych pól ochronnych. Ważniejsze było to, że nie znali ich natury. Nic więc dziwnego, że odepchnięci niewidzialną siłą, co sił w nogach rzucili się do ucieczki, wrzeszcząc jak niedawno tłum na rynku:

— Okrutni Bogowie! Okrutni Bogowie zstąpili z nieba!

Wewnętrzny rzut straży nie uwierzył widać w paniczne informacje pierwszej grupy, gdyż w jaskini, przez którą wiodła dalsza droga, rzuciła się na nas cała armia. Tu już musieliśmy skoncentrować nasze pola i po zakończonej potyczce na ziemi zostały ciała kilku szczególnie zaciekłych fanatyków.

Jaskinia miała cztery wejścia. Przez jedno wkroczyliśmy my, w dwa boczne umknęli pokonani strażnicy, a czwarte, na wprost nas, pozostało wolne. Wskazałem na nie jedną ze swoich licznych rąk:

— Tędy, Oanie?

— Tędy. Nikogo już nie napotkamy po drodze do komnat Ojca. Ten tunel jest dla wszystkich tabu.

Zakazana droga była długa. Biegła niskim korytarzem przechodzącym w łańcuch obszernych jaskiń i kończyła się w ogromnej grocie, tak wysokiej, że nawet promień silnego reflektora nie sięgał stropu. Całą grotę zajmowało jezioro gęstego płynu pokrytego twardą skorupą. Powierzchnia jeziora nieustannie falowała, a spod pękającej w różnych niejscach skorupy tryskały słupy płomieni rozpraszających się po chwili w zielonkawej, martwo fosforyzującej mgle. Czasami ku niewidzialnemu stropowi strzelały błyskawice, aby za moment powrócić w dół. Tak to przynajmniej wyglądało, chociaż te odbite błyskawice były po prostu przeciwbieżnymi wyładowaniami o odwrotnym znaku.

— Ojciec Akumulator zabija każdego, kto się doń zbliży — wyszeptał ze strachem Oan.

— Swoisty mechanizm wytwarzający energię elektryczną albo, jak mawiali starożytni, elektrownia stwierdził Romero.

— Elektrownia, tak — zauważył Gracjusz — ale nie mechaniczna. To jest żywy organizm. Przypomina mi naszą broń biologiczną, tyle że nie jest to gigantyczna kolonia bakterii jak u nas, lecz bez wątpienia istota rozumna.

Na wszelki wypadek poleciłem wzmocnić pola ochronne, chociaż nie sądziłem, aby to było potrzebne. Odniosłem nagle wrażenie, że jesteśmy przez kogoś życzliwie obserwowani. Oan utrzymywał, że Ojciec Akumulator śledzi każdy nasz ruch, słyszy każde słowo, odbiera każdą myśl. Być może miał rację.

— Ojciec was nie zabija! — wykrzyknął zdumiony Aran, gdy Irena pobrała do analizy próbkę substancji jeziora.

— Niech by tylko spróbował! — mruknąłem. Postaraj się nawiązać z nim kontakt — zwróciłem się do Ireny, a Oana zapytałem: — Ile lat liczy sobie to stworzenie?

Pająkokształtny na temat wieku jeziora nie potrafił powiedzieć niczego konkretnego. Wiedział jedynie, że było już, kiedy na planecie pojawili się Aranowie. Ojciec stworzył życie, kiedy samotność zbytnio mu już dokuczyła. Stworzył najpierw Matkę, a potem już oboje dali życie roślinom i Aranom. Drapieżny ocean też jest tworem Ojca.

— Ocean jest zapewne odpadem produkcyjnym tej żywej elektrowni — zauważył Romero. — Elektrowni zaopatrującej w energetyczny pokarm wszystkich mieszkańców tej planety.

— Musimy zatem zdecydować — zakonkludowałem — czy zniszczymy Ojca jako twór torturujący Aranów, czy też zachowamy go przy życiu. W pierwszym wypadku musimy zbudować na Aranii automatyczną elektrownię, żeby jej mieszkańcy nie pomarli z głodu, w drugim zaś trzeba się zastanowić nad sposobami okresowego rozładowywania przesyconego energią Ojca bez udziału nieokiełznanej Matki.

— Zniszczenie jest równoznaczne z morderstwem — powiedział pospiesznie Galakt.

— Co zaś do groźnej Matki — wtrącił Romero to jej funkcja sprowadza się jedynie do likwidowania nadmiaru elektryczności. Oanie, czy ktoś widział Matkę Błyskawic?

— Jej nie można zobaczyć, gdyż istnieje tylko w zrodzonych przez siebie burzach.

— Inaczej mówiąc jest po prostu naturalnym wyładowaniem nadmiaru energii — stwierdziłem. — W porządku, Oanie. Nikt już więcej na tej planecie nie usłyszy o groźnej Matce, bo jej funkcje przejmie odbudowany szafot.

Opuściliśmy grotę. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Ojciec Akumulator uśmiechnął się do nas na pożegnanie. Brzmi to dziwnie w odniesieniu do rozpłomienionego błyskawicami jeziora, ale… Poza tym kontaktu nie było: Ojciec Akumulator nie reagował na sygnały, którymi zarzucała go Irena.

Po wyjściu na powierzchnię wezwałem mechaników z „Koziorożca”, którzy w ciągu niespełna dwóch godzin przekonstruowali szafot w ten sposób, aby nadmiar energii wyładowywał się automatycznie na iskrownikach. Wystraszeni Aranowie poukrywali się w jaskiniach i nie przeszkadzali im w pracy.

— Admirale, znalazłem sposób na to, aby pająkokształtni nie zniszczyli naszego iskrownika! — pochwalił się Ellon. — Odchyliłem jego ostrza w ten sposób, aby przy każdym wyładowaniu tryskał w niebo płomienisty słup, który musi przerazić każdego Arana.

— I położyłeś w ten sposób podwaliny nowej religii, Ellonie — zakonkludowałem ze smutkiem. — Minie teraz niejeden wiek, zanim jakiś genialny pająk zrozumie, że iskrownik nie jest istotą nadprzyrodzoną, lecz prymitywnym urządzeniem technicznym. A przecież ich przodkowie budowali gwiazdoloty! Ale trudno, to jest mniejsze zło niż ofiarny stos. Zresztą nie przestaje mnie dziwić przenikliwość fanatycznych przyspieszaczy, którzy tak celnie odgadli przyczyny „gniewu Ojca” i skuteczność, z jaką im zapobiegali… Żeby jednak nie zapragnęli powrócić do starych metod, na wszelki wypadek zainstalujemy wokół „szafotu” barierę ze słabego pola ochronnego, żeby nikt nie mógł się nawet zbliżyć do niego.

Przed zachodem Trzech Mglistych Słońc głuchy grzmot obwieścił, że likwidacji nadmiaru energii nie muszą towarzyszyć okrutne egzekucje lub niszczycielskie burze. Ponad szczyty wzgórz wzniósł się słup krwawych płomieni.

Dziwnie nieśmiałym krokiem zbliżył się do mnie Oan:

— Opuszczacie nas, Eli? — zapytał. — Uratowaliście mnie i staliście się dobroczyńcami całego naszego narodu. Będzie mi bez was źle, admirale.

Popatrzyłem na niego bez słowa. Tkwiła w nim jakaś zagadka. Zagadka tkwiła w całym narodzie Aranów. Nie potrafiłem zapomnieć, że przodkowie tych ciemnych, fanatycznych, zabobonnych istot stworzyli potężną cywilizację kosmiczną, która oto zniknęła bez śladu. Tego nie można było złożyć na karb degradacji spowodowanej niesprzyjającymi warunkami, bo degradacji w potocznym tego słowa znaczeniu nie było, czego najlepszym dowodem stał się dla mnie sam Oan. Był taki sam jak wszyscy Aranowie i pod wieloma względami nas przewyższał! Czyż nie znaleźliśmy go na pokładzie statku posuwającego się pod prąd czasu? Czyż nie czytał z zadziwiającą swobodą każdej naszej myśli? Czyż istniała dla niego bariera językowa, nie do pokonania dla nas bez skomplikowanych urządzeń technicznych? Posiadał jeszcze wiele innych cech stawiających go ponad nami!

— Oanie — powiedziałem wreszcie. — Potrafisz pilotować gwiazdoloty. Wiesz o naturze zakrzywionego czasu więcej niż my. A twoi bracia Aranowie są ciemnymi fanatykami. Skąd czerpiesz swoją wiedzę? Dlaczego różnisz się od innych?

— O nie, admirale — odparł Aran z rozbrajającą szczerością. — Takich, którzy w zalewie dzisiejszej ciemnoty zachowali starożytną wiedzę jest wśród nas jeszcze wielu. Gdybyście pozostali na planecie, poznalibyście większość z nich.

Niestety, nie mogliśmy sobie na to pozwolić.

— Weźcie mnie z sobą — poprosił Oan, gdy mu to powiedziałem. — Wiele wiem o paradoksach czasu. Nasi przodkowie badali linie temporalne w gromadach gwiezdnych i dobrze je poznali. Nie potrafiliśmy wykorzystać tej wiedzy, ale nic z niej nie uroniliśmy. Wam ta wiedza się przyda.

— A twoi przyjaciele, Oanie? Czy nie będzie im ciebie brakować?

— To jest również prośba moich przyjaciół, którzy poradzili mi przyłączyć się do was.

— Wsiadaj do planetolotu; Oanie — powiedziałem niemal bez zastanowienia. — Polecisz ze mną na „Koziorożcu”.

7

Wszystko z początku wydawało się proste. Potrafiliśmy w razie potrzeby rozbijać planety, więc odkurzenie arańskiego nieba tym bardziej nie stanowiło dla nas problemu. Mogliśmy użyć do tego celu pojedynczego gwiazdolotu lub całej naszej eskadry, na co nalegał Kamagin, jako zwolennik rozwiązań szybkich i radykalnych. Ogół postanowił inaczej. Zdecydowaliśmy się zaprogramować na czyszczenie układu jeden ze statków transportowych i ruszać w dalszą drogę. Jeśli będziemy wracać tą samą trasą, wtedy zabierzemy pozostawioną kosmiczną ciężarówkę.

Plan był dobry, jestem tego pewien jeszcze i dziś, i zawalił się nie z naszej winy.

Kosmiczny odkurzacz nosił nazwę „Taran”. Już sama jego nazwa zdawała się stanowić gwarancję powodzenia akcji. Kamagin z Ellonem sprawdzili wszystkie urządzenia statku i przekonali się, że działają bez zarzutu. MUK „Tarana”, działający podobnie jak pozostałe komputery pokładowe w czasie rzeczywistym, został odpowiednio poinstruowany i przeegzaminowany. Automatyczny mózg wymodelował wszystkie teoretycznie możliwe warianty zakłóceń, uszkodzeń i awarii i znakomicie sobie z nimi poradził. Niestety, nikomu nie przyszło do głowy symulowanie wariantów teoretycznie niemożliwych. Zresztą nie mieliśmy czasu na takie głupstwa.

Nie należy sądzić, że w swym zadufaniu w ogóle nie liczyliśmy się z niespodziankami. W Ginących Światach zetknęliśmy się już z tyloma niezwykłymi zjawiskami, że właściwie nic już nie mogło nas zaskoczyć. Przygotowaliśmy się więc na najgorsze. Nasz błąd polegał jedynie na przekonaniu, że wszelkie wrogie działania groźnych sił panoszących się w Układzie Trzech Mglistych Słońc, działanie owych arańskich~ Okrutnych Bogów, będzie oparte na prawach natury, a zatem mieścić się będzie w ramach logiki. Ludzkiej logiki.

Pozwoliłem sobie na tę dygresję, aby lepiej uzmysłowić to; co wydarzyło się gdy „Taran” przekształcił się w satelitę potrójnej gwiazdy. Wszystko przebiegało zgodnie z programem. Statek zbliżył się do centrum układu po zwężającej się spirali, a potem MUK uruchomił anihilatory masy. Zataczał teraz wyciągnięte elipsy, a za nim ciągnęła się smuga czystej przestrzeni, w której czerwonawy blask Trzech Mglistych Słońc przybierał swą właściwą barwę srebrzystego błękitu. Nie upłynie nawet ziemskie półwiecze i przynajmniej jeden z Ginących Światów przekształci się w Świat Odrodzony!

Zszedłem do stajni pegazów. U Włóczęgi był Romero, przy którego nogach rozciągnął się Mizar. Mądry pies nie przyszedł jeszcze do siebie po tragicznej śmierci Lusina. Unikał nas, gdyż najwidoczniej uważał, że nie zrobiliśmy wszystkiego co możliwe, żeby uratować jego przyjaciela i nauczyciela. Nigdy tego nie powiedział, nie pozwolił sobie na najmniejszą aluzję, na najcichsze warknięcie, ale odwiedzał tylko smoka. Włóczęga przecież nie był na powierzchni Aranii, a zatem nie miał nic wspólnego z tragedią.

— Wszystko idzie dobrze, Włóczęgo — powiedziałem.

— Zbyt dobrze, aby było naprawdę dobrze — odparł smok.

— Nie rozumiem, co masz na myśli. A ty, Mizarze — pogładziłem psa — co myślisz o pesymizmie Włóczęgi? — Nie potrafię już myśleć o niczym i nikim poza Lusinem — odwarknął ze smutkiem pies. — Oduczyłem się myśleć po waszemu.

Romero powiedział:

— Drogi admirale! Moim zdaniem niesłusznie oskarża pan naszego przyjaciela Włóczęgę o czarnowidztwo. W jego paradoksalnej uwadze tkwi głębsza myśl. Nasz mądry przyjaciel zapewne postawił się na miejscu Okrutnych Bogów, których zresztą może w ogóle nie ma, i zastanowił się, jak by wówczas działał. I doszedł do wniosku, że w tym wypadku działaniem najskuteczniejszym było zaniechanie wszelkiego działania, przynajmniej z początku. Włóczęga, będąc Okrutnym Bogiem, najpierw starannie zbadałby cele i możliwości fizyczne naszego kosmicznego odkurzacza, a dopiero potem postarał się go unieszkodliwić.

— Wprawdzie zastrzegł się pan, że nie bardzo wierzy w realne istnienie Okrutnych Bogów, ale mówi o ich hipotetycznych działaniach jak o czymś oczywistym! — zaoponowałem. — Tymczasem groźni władcy Układu Trzech Mglistych Słońc mogą być po prostu takim samym płodem fantazji Aranów, takim samym upostaciowaniem banalnych zjawisk fizycznych, jakim okazała się śmiercionośna Matka Błyskawic.

To zdanie kończyłem już w drodze na stanowisko dowodzenia, gdzie Oleg pilnie wzywał nas obu. Z „Taranem” coś się stało. Jego anihilatory przestały nagle wygarniać pył kosmiczny, a sam statek po wyłączeniu napędu wszedł na niesterowną keplerowską orbitę. Nie reagował na żadne sygnały, ale jego MUK nie przestał funkcjonować, bo generował słabe impulsy, takie jednak niezborne, że nie sposób ich było rozszyfrować.

— Musimy wysłać holownik — powiedział chmurnie Oleg. — Ale jak dostać się do wnętrza statku? Wprawdzie „Taran” nie wydaje się być uszkodzony, ale przy niesprawnym mózgu pokładowym włazy nie dadzą się otworzyć. Trzeba chyba będzie wyciąć otwór w kadłubie.

Najbliżej unieruchomionego statku znajdował się gwiazdolot dowodzony przez Petriego, więc Oleg rozkazał mu przyprowadzić „Tarana”. Wkrótce oba statki znalazły się przy burcie „Koziorożca”. Petri jeszcze w drodze polecił z pomocą komory remontowej wyciąć otwór w pancerzu kosmicznego odkurzacza i wymontować MUK. Sam go następnie dostarczył na pokład flagowca. Mózg wyglądał na całkowicie sprawny — żadnego uszkodzenia mechanicznego, najmniejszego nawet zadrapania na obudowie, żadnych przerw w obwodach elektrycznych — jego sterujący kryształ nadal lśnił cudownym zielonkawym blaskiem, jakim poszczycić się może tylko neptunian najczystszej wody, ale MUK zachowywał się jak szalony i plótł niesamowite bzdury.

Umieszczono go na stanowisku testującym i Ellon z Ireną przystąpili do badania zepsutej maszyny. Stanąłem opodal, żeby im nie przeszkadzać. Wspominałem już zapewne, że Ellona niełatwo jest zadziwić, ale tym razem nawet nie starał się ukryć zdumienia.

— Admirale — powiedział. — Jestem wstrząśnięty. Pola ochronne mózgu nie zostały przebite, zdeformowane lub chociażby osłabione. MUK rozregulował się sam. Sam, admiralne, gdyż kategorycznie wykluczam tu działanie sił zewnętrznych. Ale wewnętrznych uszkodzeń układu elektrycznego też nie stwierdziliśmy. Z niczym podobnym do tej pory się jeszcze nie zetknąłem! Pozostała tylko jedna możliwość: samoczynna degradacja któregoś z podzespołów. Muszę to sprawdzić, ale zajmie mi to co najmniej parę godzin…

— No cóż — powiedziałem — zaczekamy na wynik. — Po czym wróciłem do Włóczęgi.

Smok, któremu nadal towarzyszył Mizar, czekał z niecierpliwością na najświeższe wiadomości.

— Włóczęgo — powiedziałem. — Najlepiej z nas wszystkich znasz naturę przestrzeni, więc może potrafisz rozwikłać zagadkę „Tarana”. Posłuchaj uważnie. Jego MUK przestał działać, chociaż nie miały na to wpływu żadne siły zewnętrzne ani wewnętrzne. Inaczej mówiąc, w przestrzeni, przez którą mknął mózg wraz ze statkiem nic się nie wydarzyło. Rozumiesz mnie, Włóczęgo? Chodzi mi o to, czy na MUK nie mogła zgubnie podziałać sama przestrzeń. Czy przestrzeń, będąca w warunkach normalnych jedynie biernym nośnikiem pól, fal i korpuskuł, nie mogła się nagle uaktywnić?

— Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie — wyznał smok. — Miałem do czynienia jedynie z pasywną przestrzenią, którą potrafiłem niemal dowolnie kształtować. Wiem, że potrafi wytwarzać własne fale, które wy nazywacie falami przestrzennymi, że można ją przekształcić w materię, z której znów da się wytworzyć przestrzeń. To wszystko prawda, ale według mojej wiedzy przestrzeń nie może oddziaływać na ciała materialne inaczej niż za pośrednictwem działających w niej sił.

— Ja też tak sądzę. Zapytajmy jeszcze jednak o zdanie Oana, który lepiej od nas poznał tajemnice tutejszego świata.

Dwunastonogi myśliciel zjawił się wraz z Orlanem i Gracjuszem, którzy też byli ciekawi opinii Arana.

Nie zdążyłem jeszcze zadać swoich pytań, gdy do stajni smoka wszedł Oleg z Ellonem, który przyniósł graficzny wynik badań testowych.

— Admirale! — wykrzyknął impulsywnie Ellon. Zaręczam, że nigdy o czymś podobnym nawet nie słyszałeś! MUK „Tarana” myli skutki z przyczynami! I to wszystko, powtarzam, bez śladu jakiegokolwiek uszkodzenia! To prawdziwy cud, że zwańowana maszyna nie wysadziła całego statku w powietrze, a przy okazji nie spopieliła przynajmniej jednego z Trzech Mętnych Słońc.

— Rozumiesz coś z tego? — zapytałem Oana. Możesz wyjaśnić to piekielne zjawisko?

— Nie ma w nim nic piekielnego — odparł bez wahania Aran. — Wasza maszyna zapadła na raka czasu. Czas eksplodował w jej wnętrzu, rozerwał jej łańcuchy logiczne i rozsypał ich ogniwa po przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dlatego niezdolna jest do zrealizowania jakiegokolwiek programu. Rak czasu jest najcięższą chorobą naszego świata.

— Czy i my możemy się nią zarazić? — zapytał Orlan, którego głowa z przerażenia tak głęboko zapadła się w ramiona, że na zewnątrz wystawały jedynie oczy.

— Jeśli tylko Okrutni Bogowie tego zapragną! Właśnie dlatego starałem się wyrwać do innego czasu. Jesteście potężni, więc wam może się to udać. Jeśli jednak nie chcecie chronić się w pozaczasie, to lepiej uciekajcie z tego miejsca. Okrutni Bogowie nie zauważali was dotychczas, ale teraz spostrzegli. To jest zły znak.

Mówił o tym, że Okrutni Bogowie raczyli wreszcie popatrzyć na nas niedobrym okiem, a ja po raz któryś z rzędu przypatrywałem się uważnie jemu samemu. Wydało mi się nagle, że widzę go po raz pierwszy. Dwoje jego dolnych oczu patrzyło na nas, zwyczajnie patrzyło. A trzecie, umieszczone nad nimi, świdrowało przenikliwym blaskiem, promieniowało, wbijało do naszych głów jego myśli, obce dla nas i groźne. Przebiegł mnie mimowolny dreszcz. Oan też miał niedobre oko…

8

Gdybym miał jednym zdaniem wyrazić natrętne pragnienie, które nas wszystkich opanowało, powiedziałbym tylko: „Spłachetek czystego nieba!” Nieznani przeciwnicy zabronili nam oczyszczać przestrzeń kosmiczną, ale gotowi byliśmy walczyć z każdym przeciwnikiem. Nieoczekiwana przeszkoda sprawiła, że zagrała w nas krew wojowniczych przodków, którzy stawiali czoło nawet bogom. Nie chcieliśmy być od nich gorsi.

Oleg wezwał na odprawę dowódców statków, a przed ich przybyciem przyszedł się ze mną naradzić.

— Eli — powiedział — jednym z najwspanialszych wyczynów twojej Pierwszej wyprawy do Perseusza było zniszczenie Złotej Planety, w sposób tak zdecydowany i mistrzowski dokonane przez Olgę Trondicke. Zamierzam zaproponować załogom przeprowadzenie podobnej akcji.

Poprosiłem o wyjaśnienia i Oleg sprecyzował swoją myśl. Olga wysadziwszy wówczas Złotą Planetę stworzyła ogromny obszar nowej przestrzeni i wyprowadziła przez nią uwięziony w pułapce gwiazdolot. Niszczyciele wiele musieli się natrudzić, aby włączyć ów nowy przestwór do swojego świata. W gromadzie gwiezdnej Ginących Światów panują istoty najwidoczniej od Niszczycieli potężniejsze, które dla jakichś swoich celów zaśmiecają gwiazdy i zdecydowanie przeciwstawiają się oczyszczaniu przestrzeni. Ale możemy ich zaskoczyć przez zanihilowanie większej masy i przynajmniej na kilka pokoleń dać Aranom obiecany skrawek czystego nieba.

— Zasadniczą trudnością twojego planu — powiedziałem — jest konieczność zachowania go do czasu w tajemnicy przed Ramirami, bo na razie wszystko wskazuje na to, że to oni właśnie są owymi Okrutnymi Bogami pająkokształtnych. Poza tym nie mam żadnych uwag.

Plan spodobał się wszystkim dowódcom gwiazdołotów, tym bardziej że jego realizacja wydawała się względnie łatwa. Nasze anihilatory były znacznie potężniejsze od zainstalowanych kiedyś na „Pożeraczu przestrzeni”, a i z wyborem obiektu zniszczenia nie było większego kłopotu, bo wokół Trzech Mglistych Słońc krążyło przecież kilka martwych planet. Dyskusję wywołała jedynie sprawa zamaskowania operacji.

— Ramirowie, jeśli to istotnie oni są Okrutnymi Bogami — powiedziała Olga — mogą z łatwością zapobiec zniszczeniu planety w momencie, kiedy skierujemy w jej stronę statek z uruchomionymi anihilatorami bojowymi. Najlepiej zatem — kontynuowała — będzie przeprowadzić akcję w dwóch etapach. Rozpylenie pojedynczego gwiazdolotu nie powinno zwrócić uwagi Ramirów, a my uzyskamy nieco nowej przestrzeni wyłączonej do czasu spod ich władzy, którą możemy wykorzystać jako tunel dolotowy dla statku zadającego główne uderzenie.

Kamagin poprosił, żeby to jemu pozwolono przeprowadzić anihilację maskującą, ale Oleg wolał powierzyć mu ochronę gwiazdolotu rozpylającego planetę, jako że nikt inny nie nadawał się lepiej od niego do wykonania zadań wymagających nie tyle ostrożności i zimnej kalkulacji, ile szybkiej reakcji i zdecydowania w działaniu.

— Anihilację maskującą przeprowadzi pański „Cielec” — zwrócił sią Oleg do flegmatycznego Petriego. A uderzyć na planetę zechce Olga, gdyż tylko ona jedna spośród nas ma doświadczenie w rozpylaniu dużych obiektów kosmicznych.

— Zgadzam się wykonać rozkaz dowódcy eskadry — powiedziała Olga — ale pod jednym warunkiem. Eli zwróciła się do mnie — w chwili ataku na Złotą Planetę siedziałeś obok mnie na stanowisku dowodzenia. Twoja obecność dodała mi ducha. Chciałabym, abyś na czas operacji przeniósł się na mój statek.

— Zgoda, jeśli widok człowieka śmiertelnie przerażonego dodaje ci odwagi! — odparłem ze śmiechem i spojrzałem pytająco na Mary: — Pozwolisz Oldze porwać mnie na parę dni?

— Będę cierpiała męki zazdrości, ale czegóż nie robi się dla dobra sprawy! — westchnęła ciężko Mary, ale nie zdołała zachować powagi i też parsknęła śmiechem.

Odpowiednią planetkę znaleźliśmy bez trudu. Jedyny kłopot polegał na tym, że jej orbita leżała za orbitą Aranii, my zaś chcieliśmy dokonać anihilacji między planetą pająkokształtnych a Trzema Mglistymi Słońcami. Za to Gracjusz ustalił ponad wszelką wątpliwość, iż życia na przeznaczonym do zagłady globie nigdy nie było i jego powstanie tam w przyszłości również jest absolutnie wykluczone.

Nieznane wrogie siły nie reagowały, gdy trzy towarowe gwiazdoloty wzięły planetkę na hol i pociągnęły ją w stronę Trzech Mglistych Słońc.

W czasie gdy dokonywała się roszada orbit planetarnych, Olga przygotowywała się już do drugiego etapu operacji. Siedziałem obok niej na stanowisku dowodzenia i wpatrywałem się w Kosmos, w którym panował zupełny spokój, co zarazem cieszyło i napawało niepokojem. „Wąż”, „Cielec” i „Koziorożec” zostały w tyle i ich światła pozycyjne ledwie tliły się na ekranie powiększalnika optycznego. Było to zgodne z planem, który przewidywał, że statki załogowe winny się trzymać na uboczu, aby nie narazić się na niebezpieczeństwo niespodziewanego ataku ze strony Ramirów.

— Planetka weszła na optymalną orbitę, Eli — powiedziała Olga. — Petri zbliża się do niej na odległość skutecznej anihilacji. Wkrótce nadejdzie nasza kolej.

Nasza kolej nie nadeszła, bo do akcji wkroczyły obce, wrogie siły. Do końca życia nie zapomnę tego, co rozegrało się na moich oczach.

Planetka znajdowała się dokładnie pośrodku między Aranią a Trzema Mglistymi Słońcami. Mknęła swobodnie po swej nowej orbicie, poprzedzana zwartą grupką trzech holujących ją dotychczas gwiazdolotów. Za nią, również w szyku zwartym, pędziły pozostałe transportowce kosmiczne, a jeden z nich, skazany na anihilację, krążył wokół globu po niskiej elipsie. Nasz gwiazdolot ustawił się na linii łączącej Aranię z Trzema Słońcami. Z boku pojawił się „Cielec”, aby błyskawicznie ostrzelać skazany na zagładę gwiazdolot i równie błyskawicznie wyłączywszy anihilatory odlecieć do tyłu na fali nowej przestrzeni. My zaś mieliśmy wtargnąć w samo oko kosmicznego cyklonu i zadać decydujący cios. Taki był plan. Nic więc dziwnego, że widząc w powiększaczu zbliżającego się „Cielca” widziałem jednocześnie oczami duszy samego Petriego, jak lekko pochylony do przodu wpatruje się w rosnący na ekranie gwiazdolot i unosi rękę, by za chwilę opuścić ją z okrzykiem: „Pal”. Ale to nie on wypalił…

Trysnął promień, ten sam przeklęty promień, który spopielił Czerwoną Gwiazdę! Tym razem był cieńszy i nie jarzył się tak długo. Wystrzelił z zamglonej dali i momentalnie zgasł, jak zdmuchnięty. Promień trwał przez mgnienie oka, ale to wystarczyło, aby w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się potężny statek wyposażony w groźną broń, gwiazdolot, na którego pokładzie znajdowali się ludzie i Demiurgowie, żeby w tym miejscu buchnął kłąb płomieni. Nie było już gwiazdolotu, nie było już nowoczesnych maszyn, nie było ludzi i Demiurgów, nie było nawet ich zwłok. Był tylko szybko gasnący ogień, a potem rozpełzający się w przestrzeni miałki, srebrzysty pył.

Zobaczyłem też, jak pozostałe gwiazdoloty schodzą z precyzyjnie obliczonych trajektorii, zderzają się i giną kolejno w takich samych kłębach ognia, w jakich spłonęli nasi przyjaciele z „Cielca”. Przylgnąłem twarzą do ekranu powiększalnika, bo przez Kosmos wprost w rozszalałe ognisko pędził bezwładnie „Koziorożec”. Gryzłem palce do krwi, ryczałem z wściekłości i bólu, ale musiałem zobaczyć co się dzieje. Żeby zrozumieć i straszliwie zemścić się na sprawcach katastrofy, jeśli sam ją przeżyję!

„Koziorożec” jakimś cudem wyminął nagle dogasające pogorzelisko gwiazdolotów i pomknął w mętny tuman zapylonej przestrzeni, a „Wąż” jeszcze wcześniej wykonał zwrot i teraz odsuwał się po łagodnej krzywej od epicentrum katastrofy.

Opadłem bez sił na fotel i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że Olga rozpaczliwie szarpie mnie za rękaw kombinezonu.

— Eli! Ocknij się! — wołała. — Nasz MUK odmówił posłuszeństwa. Nie mogę przekazać żadnego rozkazu do maszynowni, statek jest niesterowny i coraz szybciej spadamy na płonące transportowce!

Nie wiem, jak długo mnie wołała, ale gdy tylko jej głos dotarł do świadomości, gdy tylko uświadomiłem sobie grozę naszej sytuacji, nie wahałem się ani przez chwilę.

— Bez paniki! — krzyknąłem. — Przechodzimy na ręczne sterowanie!

Ale nie było na co przechodzić, bo ręczne stery, podobnie jak wszystkie urządzenia zautomatyzowane, również nie działały. Wszystkie niezliczone klawisze i przyciski na pulpicie sterowniczym zostały zablokowane, wszystkie lampki sygnalizacyjne jarzyły się purpurową barwą alarmu! I nagle przypomniałem sobie, że istnieje jeden jedyny obwód, którego nie można wyłączyć ani zablokować rozkazem myślowym, który można uruchomić tylko staroświeckim kluczem. Sam ten obwód jeszcze kiedyś w szkole zaprojektowałem, sam obliczytem niezbędną liczbę i siłę ładunków wybuchowych niszczących statek od środka. To był obwód rozpaczy, ostatnia deska ratunku w warunkach najwyższego zagrożenia.

— Klucz! — ryknąłem. — Klucz od komór wybuchowych!

Olga zbladła z przerażenia.

— Eli! — powiedziała błagalnie. — Może jeszcze nie trzeba?… Ja jeszcze nie straciłam nadziei…

Gotów byłem ją udusić. Nadziei nie było.

— Uspokój się, idiotko! — wrzasnąłem. — Nie zamierzam popełniać zbiorowego samobójstwa. Natychmiast dawaj klucz!

Olga trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami rozpięła bluzkę i wyciągnęła spod niej zawieszony na szyi łańcuszek z kluczem. Nie czekając, aż odepnie go zesztywniałymi palcami, szarpnąłem klucz i popędziłem w kąt sterówki, gdzie znajdował się skomplikowany zamek w zapieczętowanej kasecie. Zerwałem pieczęć, wsunąłem klucz do dziurki i ostrożnie, napominając się w duchu, żebym nie popełnił fatalnego błędu, przekręciłem go o jedną trzecią obrotu.

Ciężki wybuch wstrząsnął statkiem. Prawa strona rufy, gdzie były zmontowane nasze groźne anihilatory, przestała istnieć… Przestała istnieć, zda się niezwyciężona, gwiezdna twierdza zdolna do rozpylania planet i rozproszenia nieprzyjacielskich flot. Ale statek został, przeżył, bo straszliwa eksplozja rzuciła go w lewo, zepchnęła z kursu prowadzącego wprost ku zagładzie. W ostatniej chwili, bo za sekundę byłoby już za późno.

Olga rozpłakała się i padła na fotel. Przez kilka minut nie odzywaliśmy się ani słowem i trwaliśmy tak w kompletnej ciszy, bo do stanowiska dowodzenia nie docierały żadne dźwięki. A przecież po korytarzach statku miotali się teraz ludzie i ich gwiezdni przyjaciele, przerażeni i zdezorientowani. Nie wiem nawet, co silniej zszarpało ich nerwy: oczekiwanie na niechybną śmierć czy nieoczekiwany ratunek. Wreszcie Olga powiedziała słabym głosem:

— Eli, jak to się mogło stać? Przecież nasz MUK jest szczelnie otoczony polem ochronnym! Jaka siła mogła go przebić? Dlaczego milczysz? Boję się, odezwij się do mnie!

— Milczę, bo wszystko zrozumiałem — odparłem, starając się zachować spokój. — Ramirowie wypowiedzieli nam wojnę. Zniszczyli eskadrę Allana i twojego męża, Olgo. Teraz przyszła kolej na nas.

Patrzyła na mnie okrągłymi, szalonymi ze strachu oczami.

— Przywykłam ci wierzyć, Eli — powiedziała. Zawsze wierzyłam w każde twoje słowo… Ale przecież oni nie mogli wiedzieć, że to właśnie Petri ma zacząć operację. Nie ja, nie Kamagin, nie Osima, tylko Petri! O tym wiedziały tylko nasze załogi, a Ramirowie zaatakowali Petriego!

— Nam też nieźle się dostało, też o mało nie zginęliśmy — zaoponowałem ponuro. — A co się tyczy pytania, w jaki sposób Ramirowie poznali plan operacji, to odpowiedź może być tylko jedna: na któryś z naszych statków przedostał się ich szpieg!

— Szpieg?

— Nie podoba ci się to słowo? Wobec tego konfident, zwiadowca, kapuś, tajny agent, zdrajca, co wolisz… I ten zdrajca znajduje się na statku flagowym eskadry, na „Koziorożcu”, Olgo!

Загрузка...