Zdecydowała, że przeprowadzi się dopiero wówczas, gdy znajdzie idealny dom. Taki, który nie wymagałby remontu, miał odpowiednią liczbę przestronnych pokoi i ciemnię lub przynajmniej coś w tym rodzaju, a cena nie przekraczałaby sumy, jaką zapłacili za dom w Stepford (“Walter nawet twierdził, że mogło im się jeszcze wszystko zwrócić").
Wymagania duże, ale nie zamierzała tracić zbyt wiele czasu. Jednak pewnego zimnego grudniowego dnia udała się wraz z Bobbie na poszukiwania.
Bobbie szukała codziennie: w Norwood, East-bridge i New Sharon. Jak tylko znajdzie coś odpowiedniego, a była znacznie mniej wymagająca od Joanny, będzie naciskać na Dave'a, żeby natychmiast się przeprowadzili, mimo iż chłopcy będą musieli w połowie roku zmienić szkoły.
– Lepiej, żeby mieli małe perturbacje w życiu niż nienormalną matkę – powiedziała Bobbie. Piła ciągle wodę tylko z butelek i nie jadła żadnych tutejszych produktów.
– Wiesz, możesz sobie też kupić tlen w butlach – powiedziała Joanna.
– Wypchaj się. A ja już widzę, jak porównujesz Ajax z proszkiem do zmywania, którego używałaś wcześniej.
Szukanie domu skłoniło ją do dalszych obserwacji. Kobiety, które spotkały z Bobbie w Eastbridge – czy to właścicielki domów, czy pośredniczki w handlu nieruchomościami, jak na przykład pani Kirgassa – były żywe, energiczne, pogłębiając tym samym kontrast pomiędzy sobą a otępiałymi kobietami w Stepford. Poza tym w Eastbridge istniały duże możliwości działalności społecznej dla kobiet i mężczyzn. Zarówno dla każdej z płci oddzielnie jak i wspólnie. Powstawała tam nawet filia NOK-u.
– Czemu pani tu wcześniej nie zajrzały? – spytała pani Kiragassa, pędząc z zabójczą prędkością zygzakiem po szosie.
– Mój mąż słyszał, że… – zaczęła Joanna, kurczowo trzymając się podpórki pod łokieć i z przyzwyczajenia naciskając nogą nieistniejący pedał hamulca.
– Tam nie ma życia, nie tak jak tu.
– Wolałybyśmy jednak wrócić całe, żeby spakować rzeczy – powiedziała z tylnego siedzenia Bobby. _ Pani Kirgassa ryknęła śmiechem.
– Po tych drogach mogę jeździć z zawiązanymi oczyma. Chcę paniom pokazać jeszcze dwa miejsca.
W drodze powrotnej do Stepford Bobbie powiedziała:
– To coś dla mnie. Zostanę pośrednikiem w handlu nieruchomościami. Już zdecydowałam. Wychodzisz z domu, poznajesz nowych ludzi, zaglądasz ludziom do szafek. I możesz sama wyznaczać sobie godziny pracy. Serio, dowiem się, jakie stawiają tam wymagania.
Otrzymały list z Departamentu Zdrowia. Długi na dwie strony, w którym zapewniano je, że ich zainteresowanie ochroną środowiska podzielają zarówno władze stanu, jak i władze lokalne. Instalacje przemysłowe na terenie całego stanu podlegają ścisłym przepisom dotyczącym ochrony środowiska. Ich stosowanie jest egzekwowane poprzez częste kontrole samych instalacji oraz regularne badanie próbek ziemi, wody i powietrza. Jak do tej pory nie zrodziły one żadnych podejrzeń na temat zanieczyszczenia naturalnego środowiska w okolicy Stepford. Nie stwierdzono też obecności żadnych organicznych związków chemicznych, które mogłyby odurzać lub wywoływać depresje u mieszkańców miasta. Autorki listu mogty być zatem spokojne, gdyż ich obawy okazały się bezpodstawne, a ich troska została doceniona.
– Bzdury – powiedziała Bobbie, pozostając przy wodzie z butelek. Za każdym razem, gdy przychodziła do Joanny, przynosiła termos z kawą.
Walter leżał na boku, odwrócony do ściany, gdy przyszła z łazienki. Usiadła na łóżku, zgasiła lampkę i weszła pod kołdrę. Leżała na plecach i patrzyła, jak na suficie wyłaniają się różne kształty.
– Walter?
– Mhm?
– Czy było ci dobrze? – spytała.
– Jasne – powiedział. – A tobie – nie?
– Mnie – tak. Nic nie powiedział.
– Miałam wrażenie, że nie było to dla ciebie przyjemne przez ostatnich kitka razy.
– Nie, było dobrze. Tak jak zawsze.
Leżała, patrząc w sufit. Pomyślała o Charmaine, która nie pozwalała Edowi się złapać (a może i to się zmieniło?) i o tym, co Bobbie napomknęła swego czasu o dziwnych pomysłach Dave'a.
– Dobranoc – powiedział Walter.
– Czy jest coś – spytała – co byś chciał, żebym robiła, a czego nie robię? Albo czego byś nie chciał, a co robię?
Nie odezwał się, dopiero po chwili powiedział.
– Najważniejsze jest to, co ty chcesz robić. Odwrócił się i spojrzał na nią, oparty na łokciu. – Naprawdę – powiedział z uśmiechem. – Jest dobrze. Może ostatnio jestem trochę wykończony dojazdami do pracy.
Pocałował ją w policzek.
– Idź spać – powiedział.
– Czy masz romans z Esther?
– Na miłość Boską, przecież ona chodzi z facetem z Czarnych Panter. A ja z nikim nie romansuję.
– Z Czarnych Panter?
– Tak powiedziała Donowi jego sekretarka. Nawet nie rozmawiamy o seksie. Ja poprawiam jedynie jej błędy ortograficzne. Idźmy już spać. – Pocałował ją w policzek i odwrócił się.
Przewróciła się na brzuch i zamknęła oczy. Trochę się wierciła, starając się znaleźć dogodną pozycję.
Pojechali z Dave*em i Bobbie do Norwood na film i spędzili razem z nimi wieczór, bawiąc się przy kominku w Monopol.
W sobotę wieczorem spadł duży śnieg, a w niedzielę Walter zrezygnował z oglądania meczu piłki nożnej i niezbyt szczęśliwy poszedł z dziećmi na sanki, na Winter Hill, Joanna zaś pojechała do New Sharon i wypstrykała półtora kolorowego filmu w rezerwacie ptaków.
Pete dostał główną rolę w sztuce bożonarodzeniowej, a Walter w drodze do domu zgubił portfel albo ktoś mu go ukradł.
Zaniosła szesnaście zdjęć do agencji. Bob Silver-berg, z którym tam podpisywała kontrakt, powiedział, że obecnie agencja z nikim nie chce współpracować. Zatrzymał jednak zdjęcia, mówiąc, że za dzień lub dwa da jej znać, czy są nimi zainteresowani. Lunch zjadła ze starą przyjaciółką, Doris Lombardo. Potem zrobiła gwiazdkowe zakupy dla rodziców i Waltera.
Otrzymała z powrotem dziesięć ze złożonych w agencji zdjęć, łącznie z “Po służbie”, które postanowiła posłać na konkurs do Przeglądu Sobotniego. Wśród sześciu, które agencja trzymała, był “Uczeń" – zdjęcie Jonny’ego Markowe z mikroskopem. Zadzwoniła do Bobbie i powiedziała jej:
– Dam mu dziesięć procent od tego, co za nie dostanę.
– Czy to znaczy, że mogę przestać mu dawać kieszonkowe?
– Nie radzę. Moje najlepsze zdjęcie, jakie do tej pory, ocenili na trochę powyżej tysiąca, a dwa pozostałe na dwieście dolarów za sztukę.
– lb nieźle jak na dzieciaka, który wygląda jak Peter Lorre – powiedziała Bobbie. – Mam na myśli jego, nie ciebie. Słuchaj, miałam i tak do ciebie zadzwonić. Mogjabyś wziąć Adama do siebie na weekend? Byłabyś taka dobra?
– Jasne, Pete i Kim będą szczęśliwi. A dlaczego mam wziąć?
– Dave miał wspaniały pomysł. Spędzimy sobie ten weekend całkiem sami. Drugi miesiąc miodowy.
Jakby to już gdzieś słyszała: deja vu. Ale odsunęła tę myśl. – To świetnie – powiedziała.
– Jonny’ego i Kenn’ego już mamy gdzie ulokować, ale pomyślałam, że Adam lepiej się będzie czuł u was.
– Dobrze. Dzięki temu Pete i Kim przestaną się na jakiś czas kłócić. A co robicie? Wyjeżdżacie gdzieś?
– Nie, zostajemy tu i pozwolimy się całkowicie zasypać śniegiem. Przywiozę go do was jutro po szkole, dobrze? A zabierzemy w niedzielę po południu.
– Dobra. A jak tam poszukiwania domu?
– Nie najlepiej. Dziś rano widziałam w Norwood prawdziwe cacko, ale właściciele wyprowadzają się dopiero pierwszego kwietnia.
– Pilnuj wiec tego.
– Nie, dzięki. Spotkamy się?
– Nie mogę. Naprawdę muszę posprzątać.
– Widzisz? Zmieniasz się. Te czary w Stepford zaczynają działać.
Murzynka w pomarańczowym szaliku i sztucznym, pasiastym futrze stała w bibliotece przy stoliku z palcem na książkach. Spojrzała na Joannę i kiwnęła głową niemalże z uśmiechem. Joanna zrewanżowała się kiwnięciem i również niemalże się uśmiechnęła. Murzynka odwróciła wzrok w kierunku pustego krzesła za biurkiem bibliotekarki i półek z książkami za nim. Była wysoka, o czekoladowej cerze, krótko ostrzyżonych, kruczoczarnych włosach i wielkich, ciemnych oczach, trochę egzotycznych. Miała około trzydziestki.
Joanna w drodze do biurka zdjęła rękawiczki i wyciągnęła z kieszeni kartę biblioteczną. Spojrzała na nazwisko pani Austrian, stojące na biurku, a następnie na długie, szczupłe palce Murzynki, stojącej parę metrów dalej. Pod palcami leżały książki: Ścięta głowa Iris Murdoch, a pod spodem jeszcze dwie, łącznie z Magiem, Joanna spojrzała na kartę. Mają odłożyć dla niej Poza wolnością i dumą aż do 11 grudnia. Chciała powiedzieć coś miłego i przyjaznego. Ta kobieta jest zapewne żoną albo córką w tej murzyńskiej rodzinie, w której wspomniała Mistrzyni Ceremonii Powitalnej. Joanna nie chciała uchodzić za zbyt liberalną. Czy powiedziałaby coś, gdyby to nie była Murzynka? Zapewne tak, w takiej sytuacji jak ta.
– Mogłybyśmy stąd wynieść wszystkie książki, gdybyśmy tylko chciały – powiedziała Murzynka. Joanna uśmiechnęła się.
– Chyba tak powinnyśmy zrobić, żeby nauczyć ją pilnowania miejsca – powiedziała, kiwając głową w stronę biurka.
– Czy zawsze tu tak pusto?
– Jeszcze w takim stanie tego miejsca nie widziałam – odpowiedziała Joanna. – Tyle, że przychodzę tu zwykle w soboty i popołudniami.
– Jest pani w Stepford nowa?
– Mieszkam tu od trzech miesięcy.
– A ja od trzech dni – powiedziała Murzynka.
– Mam nadzieję, że spodoba się tu pani.
– Z pewnością. Joanna wyciągnęła rękę.
– Nazywam się Joanna Eberhart – powiedziała z uśmiechem.
– Ruthanne Hendry.
Joanna przechyliła głowę, mrużąc oczy.
– Znam skądś to nazwisko, gdzieś je widziałam. Kobieta uśmiechnęła się. – Ma pani jakieś małe dzieci? – spytała.
Joanna skinęła zmieszana.
– Napisałam książeczkę dla dzieci, Penny na plan – powiedziała. – Mają ją tu, sprawdziłam w katalogu.
– Oczywiście, wypożyczyłam ją dla Kim dwa tygodnie temu! Bardzo jej się podobała! Mnie też. Dobrze znaleźć książkę, w której dziewczynka oprócz herbatki dla lalek rzeczywiście coś robi.
– Dyskretna propaganda – powiedziała z uśmiechem Ruthanne Handry.
– I sama pani robiła do niej ilustracje. Są świetne!
– Dziękuję.
– Pisze pani następną? Ruthanne Hendry kiwnęła głową.
– Mam już pomysł, ale zacznę nad nią pracować, jak się tu zadomowimy.
– Przepraszam bardzo – powiedziała pani Austrian, która właśnie wyszła kulejąc z małego pokoiku.
– Jest tu tak cicho z rana, że… – zatrzymała się, zamrugała oczami i dalej szła utykając -…pracuję w biurze. Będę musiała zainstalować tu wreszcie jeden z dzwonków, które klient może przycisnąć, by mnie wezwać. Witam, pani Eberhart.- Uśmiechnęła się do Joanny i do Ruthanne Handry.
– Dzień dobry – odpowiedziała Joanna. – A tu ma pani jedną ze swoich autorek książek dla dzieci. Jest autorką książeczki Penny ma plan. To Ruthanne Hendry.
– Ach tak? – pani Austrian ciężko usiadła na krześle, przytrzymując je tłustymi, różowymi rękami.
– To bardzo popularna książeczka – powiedziała. – Mamy dwa egzemplarze i oba są ciągle w czytaniu.
– Podoba mi się ta biblioteka – powiedziała Ruthanne Hendry. – Mogę się do niej zapisać?
– A mieszka pani w Stepford?
– Tak, właśnie się tu przeprowadziłam.
– A więc witamy – powiedziała pani Austrian. Otworzyła szufladę, wyciągnęła białą kartę i położyła obok sterty książek.
W Centrum Handlowym, przy prawie pustym barku, Ruthanne mieszała kawę i patrząc na Joannę powiedziała:
– Powiedz mi coś, ale szczerze: czy był duży sprzeciw, gdy kupowaliśmy tu dom?
– Nic o tym nie słyszałam – odparła Joanna.
– To nie jest miasto, w którym ludzie się buntują czy sprzeciwiają. Nie ma tu nawet miejsca, w którym można by się spotkać, poza Stowarzyszeniem Mężczyzn.
– Oni są w porządku. – powiedziała Ruthanne.
– Royal tam jutro wstępuje. Ale chodzi mi o tutejsze kobiety.
– To nie ma nic wspólnego z kolorem skóry, uwierz mi. One są takie dla każdego. Nie mają czasu nawet na kawę, zgadza się? Przykute do pracy domowej.
Ruthanne kiwnęła głową.
– Jeśli chodzi o mnie, to mi nie przeszkadza, jestem samowystarczalna, inaczej w ogóle bym się nie przeprowadzała, ale…
Joanna opowiedziała jej o kobietach, żyjących w Stepford i o tym, jak Bobbie zamierzała wyprowadzić się stąd, by nie upodobnić się do nich.
Ruthanne uśmiechnęła się.
– Nic nie jest w stanie uczynić ze mnie kury domowej – powiedziała. – A jeśli one takie są, to dobrze, martwiłam się tylko o te dziewczynki.
Miała dwie córeczki w wieku czterech i sześciu lat. Jej mąż, Royal, był kierownikiem Wydziału Socjologii w jednym z uniwersytetów w mieście. Joanna opowiedziała jej o Walterze, Pete i Kim oraz o fotografowaniu. Wymieniły numery telefonów.
– Odkąd pracuję nad nową książeczką, prowadzę pustelniczy tryb życia, ale zadzwonię do ciebie za jakiś czas.
– Ja zadzwonię do ciebie – powiedziała Joanna. – Jeśli będziesz zajęta, to mi po prostu powiesz. Chcę, żebyś poznała Bobbie. Jestem pewna, że się polubicie.
Kiedy szły do swoich samochodów, a zostawiły je przed biblioteką, Joanna zauważyła Dale'a Cobę, który patrzył na nią z daleka. Stał, trzymając na rękach baranka, obok mężczyzn ustawiających szopkę wigilijną w pobliżu willi Towarzystwa Historycznego. Kiwnęła mu głową, a on trzymając baranka, który wyglądał całkiem naturalnie, odkłonił się z uśmiechem.
Powiedziała Ruthanne, kim był i zapytała, czy wiedziała, że Ike Mazzard mieszka w Stepford.
– Kto?
– Ike Mazzard. Ilustrator czasopism.
Ruthanne nigdy o nim nie słyszała, a Joanna poczuła się już stara albo za bardzo biała.
Ib, że Adam spędzał u nich weekend, miało swoje dobre i złe strony. W sobotę trójka dzieci grzecznie się bawiła w domu i na dworze. W niedzielę, kiedy Walter zarezerwował sobie cały salon na oglądanie meczu (po tym jak tydzień wcześniej poszedł z dziećmi na sanki), a na dworze był duży mróz, chłopcy bawili się w żołnierzy w fortecy zrobionej z przykrytego kocem stołu, potem byli odkrywcami w piwnicy (Joanna przeganiała ich z ciemni), w końcu – załogą ze “Star Treku" w pokoju Pete'a. I tak się dziwnie składało, że za każdym razem mieli wspólnego wroga, którego nazwali Kim-Jest-Głupia.
Wspólnie naradzali się, obserwowali ją i budowali barykady, żeby jej nie wpuścić. A biedna Kim naprawdę była ogłupiała, bo chciała się z nimi bawić, a nie rysować ani pomagać Joannie w sortowaniu negatywów. Nie chciała nawet robić ciasteczek. Joanna nie wiedziała już, co począć, Adam i Pete ignorowali groźby, Kim nie wystarczyły pocieszenia, a Walter miał w nosie wszystko.
Joanna ucieszyła się, gdy Bobbie i Dave przyjechali po Adama.
Ale kiedy zobaczyła, jak wspaniale oboje wyglądali, miło jej było, że go wzięła. Bobbie była u fryzjera i wyglądała przepięknie, czy to dzięki makijażowi, czy dzięki miłości. Prawdopodobnie z obu powodów. Dave był ożywiony, w lepszym nastroju – szczęśliwy. Wnieśli ze sobą do domu rześkość.
– Cześć, Joanno, jak było? – spytał Dave, rozcierając dłonie, a Bobbie owinięta w futro z szopa powiedziała:
– Mam nadzieję, że Adam nie rozrabiał zbytnio.
– Ani trochę – uspokoiła ją Joanna. – Wyglądacie oboje cudownie!
– Bo się tak czujemy – powiedział Dave, a Bobbie uśmiechnęła się i dodała: – To był piękny weekend. Dzięki wam, że nam pomogliście.
– Nie ma o czym mówić. Podrzucę wam Pete’a w któryś z najbliższych weekendów.
– Chętnie go weźmiemy – powiedziała Bobbie, a Dave dodał: – Kiedy tylko zechcesz, powiedz nam. Adam! Czas do domu!
– Jest w pokoju Pete'a.
Dave złożył ręce w trąbkę i krzyknął:
– Adam! Już jesteśmy! Bierz swoje rzeczy!
– Rozbierzcie się – powiedziała Joanna.
– Musimy jeszcze pojechać po Jonny’ego i Ken-ny'ego – wyjaśnił Dave.
– Jestem pewna, że chcecie teraz trochę ciszy i spokoju. Musieliście tu mieć niezłe piekło – domyśliła się Bobbie.
– Nie była to może moja najspokojniejsza niedziela – powiedziała Joanna. – Ale wczoraj było świetnie.
– Cześć wam! – zawołał Walter, idąc z kuchni ze szklanką wody w ręku.
Bobbie odpowiedziała: – Cześć Walterze, a Dave: – Cześć, stary.
– Jak się udał drugi miesiąc miodowy? – spytał Walter.
– Lepiej niż pierwszy, tyle że był krótszy – powiedział Dave, uśmiechając się do niego.
Joanna spojrzała na Bobbie oczekując, że ta powie coś śmiesznego. Bobbie uśmiechnęła się do niej i spojrzała na schody.
– Cześć, cukiereczku – powiedziała. – Miło spędziłeś weekend?
– Nie chcę iść – powiedział Adam, stojąc na schodach przechylony, aby duża torba nie spadła. Pete i Kim stali za nim, a Kim zapytała:
– Czy nie możesz tu zostać jeszcze jeden dzień?
– Nie, kochanie, jutro masz szkolę – powiedziała Bobbie, a Dave dodał: – Chodź kolego, musimy jechać po resztę mafii.
Adam zszedł na dół z ponurą miną, a Joanna wyjęła z szafki jego płaszcz i buty.
– Hej – powiedział Dave – zdobyłem dla ciebie informacje o tych akcjach, o które prosiłeś.
– To świetnie – powiedział Walter i poszli obaj do salonu.
Joanna podała Bobbie płaszczyk Adama, a matka pomogła mu się ubrać. Postawił na ziemi torbę z rzeczami i włożył ręce do rękawów.
Joanna, trzymając buty Adama, spytała:
– Dać ci do nich torbę?
– Nie zawracaj sobie głowy – powiedziała Bobbie. Odwróciła Adama i pomogła mu się pozapinać.
– Ładnie pachniesz – powiedział.
– Dzięki, cukiereczku.
Spojrzał w górę, a potem na matkę: – Nie chcę, żebyś tak mnie nazywała. Już nie jestem cukiereczkiem – powiedział.
– Przepraszam, już cię tak nie nazwę – uśmiechnęła się i pocałowała go w czoło.
Walter i Dave wrócili z salonu, a Adam podniósł swoją torbę i pożegnał się z Pete'em i Kim. Joanna podała Bobbie buty Adama i lekko pocałowała ją w policzek. Bobbie była jeszcze zimna i rzeczywiście ładnie pachniała.
– Pogadamy jutro – powiedziała Joanna.
– Jasne – zgodziła się Bobbie i uśmiechnęła się do siebie. Bobbie podeszła do Waltera i nadstawiła policzek. Ku lekkiemu zdziwieniu Joanny Walter się zawahał i dopiero po chwili cmoknął ją lekko. Dave pocałował Joannę i poklepał Waltera po ramieniu.
– Trzymaj się, stary – powiedział i wyprowadził Adama.
– Możemy teraz wejść do salonu? – spytał Pete.
– Jest teraz wasz – powiedział Walter.
Pete uciekał, a Kim biegła za nim.
Joanna stała z Walterem przy zimnej szybie, patrząc, jak Bobbie, Dave i Adam wsiadali do samochodu.
– Fantastycznie – powiedział Walter.
– Czyż nie wyglądają świetnie? – powiedziała. – Bobbie nie wyglądała tak znakomicie nawet na naszym przyjęciu. Dlaczego nie chciałeś jej pocałować?
Walter nic nie powiedział, a po chwili stwierdził:
– Nie wiem, ale uważam, że całowanie w policzek to taki gest na pokaz.
– Nie zauważyłam wcześniej, żebyś miał coś przeciwko temu – powiedziała.
– Pewnie się zmieniłem. Patrzyła, jak zamknęły się drzwi samochodu i włączyły światła.
– Co byś powiedział na weekend tylko my, we dwoje? – zapytała. – Oni wezmą Pete'a do siebie, a Kim może by dać do van Santów. Jestem pewna, że zgodziliby się.
– Byłoby świetnie – powiedział. – Zaraz po świętach.
– Można by ją dać do Hendry'ów, oni mają sześcioletnią córeczkę, a chciałabym, żeby Kim poznała murzyńską rodzinę.
Samochód odjechał, widać było jeszcze czerwone ślady światełek. Walter zamknął drzwi na klucz i zgasił zewnętrzne światło.
– Chcesz drinka? – spytał.
– I to jeszcze jak – powiedziała Joanna. – Należy mi się po takim dniu jak dzisiejszy.
Co za poniedziałek: pokój Pete’a musi być generalnie posprzątany, a pozostałe przynajmniej odkurzone. Trzeba pozmieniać bieliznę pościelową, wynieść brudną, której się dużo nagromadziło, zrobić listę zakupów na jutro i przedłużyć Pete'owi spodnie. Tb wszystko musiała zrobić natychmiast, a czekały na nią inne rzeczy – zakupy świąteczne, adresowanie kart z życzeniami, szycie kostiumu dla Pete'a do sztuki Dziękuję za to, panno Tbmer. Bogu dzięki, Bobbie nie zadzwoniła, nie miała czasu na plotki przy kawie. Joanna zastanawiała się. Czy ona ma rację? Czyżbym się zmieniała? Wcale nie, kiedyś trzeba nadgonić obowiązki domowe, inaczej ten dom zamieni się w dom Bobbie. Poza tym prawdziwa żona ze Stepford robiłaby to spokojnie, bez pośpiechu i nie jeździłaby odkurzaczem po kablu, a następnie, kalecząc sobie palce, wyciągała go ze środka.
Zrobiła Pete'owi piekło, że nie odkłada zabawek na miejsce, skoro przestał się nimi bawić. On się obraził i przez godzinę nie odzywał się do niej. A Kim zaczęła kaszleć.
Walter wybłagał, aby tym razem wyręczyła go w zmywaniu i pobiegł do pełnego już samochodu Herba Sundersena. Nastał pracochłonny okres dla Stowarzyszenia. Realizują plan Zabawek Gwiazdkowych dla Ubogich Dzieci (Dla kogo? Czy były w Stepford jakieś ubogie dzieci? Nie znała żadnych).
Pocięła prześcieradło, by wreszcie zacząć kostium bałwana dla Pete’a. Następnie zagrała z dziećmi w koncentrację (Kim kaszlnęła tylko raz, odpukać). Potem zaadresowały karty świąteczne na literę “L". O dziesiątej poszła do łóżka i zasnęła przy książce Skinnera.
We wtorek było lepiej. Kiedy posprzątała po śniadaniu i pościeliła łóżka, zadzwoniła do Bobbie. Nikt się jednak nie zgłaszał, pewnie Bobbie znów pojechała szukać domu. Udała się więc do Centrum i zrobiła zakupy na cały tydzień. Potem poszła na lunch. Po lunchu wróciła do Centrum i zrobiła zdjęcia szopki. Wróciła do domu tuż przed przyjazdem autobusu szkolnego.
Walter pozmywał naczynia i dopiero potem pojechał do klubu. Zabawki miały być dla dzieci z miasta, mieszkających w ghettach i szpitalach.
I spróbuj tu narzekać, pani Eberhart. A może jeszcze pani Ingalls? Pani Ingalls-Eberhart?
Kiedy wykąpała się i wysłała do łóżek Pete'a i Kim, zadzwoniła do Bobbie. To dziwne, że nie odezwała się do niej w ciągu dwóch dni.
– Halo? – powiedziała Bobbie.
– Dawno nie rozmawialiśmy.
– Kto mówi?
– Joanna.
– Witaj – powiedziała Bobbie. – Jak się masz?
– Dobrze, a ty? Czy może źle się czujesz?
– Nie, czuję się świetnie.
– Trafiłaś dziś na coś ciekawego?
– Tb znaczy?
– W poszukiwaniach domu.
– Rano byłam na zakupach – powiedziała Bobbie.
– Czemu nie zadzwoniłaś do mnie?
– Wcześnie wyszłam.
– Ja wyszłam około dziesiątej, musiałyśmy się minąć.
Bobbie milczała.
– Bobbie?
– Tak?
– Jesteś pewna, że nic ci nie jest?
– Najzupełniej. Jestem właśnie w trakcie prasowania.
– O tej porze?
– Dave potrzebuje na jutro czystej koszuli.
– To zadzwoń do mnie około dziesiątej, może zjemy razem lunch. Chyba, że znowu będziesz szukać domu.
– Nie będę – odpowiedziała Bobbie.
– To zadzwoń do mnie, dobra?
– Dobra. Cześć, Joanno.
^~PBP \^f£ &3\f*
Odłożyła słuchawkę i siedziała z ręką na telefonie, patrząc przed siebie. Uderzyła ją nagle głupia myśl, że Bobbie zmieniła się tak jak Charmaine. Nie, na pewno nie Bobbie. Musiała pokłócić się z Daviem i to poważnie i nie była jeszcze gotowa opowiedzieć jej o wszystkim. A może to ona – Joanna – jakoś nieświadomie obraziła Bobbie? A może w niedzielę powiedziała coś na temat pobytu Adama, co Bobbie mogja opacznie zrozumieć? Ale nie, przecież rozstały się przyjaźnie, jak zawsze z pocałunkiem na pożegnanie mówiąc, że zadzwonią do siebie. Ale teraz, kiedy Joanna myśli o tym, wydaje się jej, że już wtedy Bobbie była jakaś inna. Mówiła inaczej niż zawsze i ruszała się jakby wolniej. Może razem z Davem palili coś podczas weekendu? Bobbie mówiła, że kilka razy próbowali, bez skutku, może teraz podziałało…
Zaadresowała kolejne kartki.
Zadzwoniła do Ruthanne Hendry, która była bardzo miła i ucieszyła się z telefonu. Rozmawiały o Magu, który podobał się Ruthanne tak bardzo jak Joannie. Ruthanne opowiedziała jej o nowej książeczce o Penny. Postanowiły w następnym tygodniu zjeść razem lunch. Joanna porozmawia z Bobbie i we trzy pójdą do restauracji francuskiej w Eastbridge. Ruthanne zadzwoni do niej w poniedziałek z rana.
Dalej adresowała karty świąteczne i czytała w łóżku książkę Skinnera dopóty, dopóki nie wrócił Walter.
– Rozmawiałam dziś z Bobbie – powiedziała. – Była jakaś inna, wykończona.
– Ma pewnie już dość tej bieganiny po domach – powiedział, opróżniając kieszenie marynarki.
– W niedzielę też była jakaś inna, nic nie powiedziała…
– Miała po prostu makijaż i staranną fryzurę, to wszystko – powiedział Walter. – Nie zaczniesz chyba znowu opowiadać o tych związkach chemicznych?
Ściągnęła w zamyśleniu brwi, przytulając zamkniętą książkę do owiniętych kołdrą kolan.
– Czy Dave nie wspominał ci, że może coś palili? – spytała.
– Nie, ale to mogłoby wszystko tłumaczyć – powiedział.
Kochali się, ale Joanna była zbyt spięta i nie potrafiła dać z siebie wszystkiego, po prostu nic z tego nie miała.
Bobbie nie zadzwoniła, wiec Joanna około pierwszej pojechała do niej. Psy zaczęły ujadać na jej widok. Były uwiązane na lince, na tyłach domu. Korgi, stojąc na tylnych łapach, przednimi pruł powietrze i ujadał, a włochaty Bobtail stał w miejscu i szczekał. Niebieski chevrolet Bobbie stał na podjeździe.
Bobbie, w nieskazitelnie czystym salonie z puszystymi poduszkami, błyszczącymi meblami i czasopismami pięknie rozłożonymi na stole, uśmiechnęła się do Joanny i powiedziała:
– Przykro mi, ale byłam tak zajęta, że zupełnie zapomniałam. Jadłaś już lunch? Wejdź do kuchni, zrobię ci kanapkę. Z czym chcesz?
Wyglądała tak jak w niedzielę – piękna, z ładną fryzurą i makijażem. Miała pod swetrem jakiś wypchany biustonosz i jakiś elastyczny pas pod fałdowaną spódnicę.
W nieskazitelnie czystej kuchni powiedziała:
– Tak, zmieniłam się, Zdałam sobie sprawę, jaka byłam nieporządna i pozwalałam sobie na zbyt wiele. To żadna hańba być dobrą gospodynią. Postanowiłam sumiennie wykonywać swoją pracę; tak jak Dave wykonuje swoją. I chcę bardziej dbać o swój wygląd. Jesteś pewna, że nie chcesz kanapki? Joanna potrząsnęła głową:
– Bobbie, czy nie widzisz, co się stało? Cokolwiek to jest, dopadło cię! Tak jak Charmaine! Bobbie uśmiechnęła się do niej.
– Nic mnie nie dopadło – powiedziała. – I nic tu nie ma w okolicy. Tb był stek bzdur, Stepford jest dobrym i zdrowym miejscem.
– Nie chcesz się już wyprowadzać?
– Nie, skądże – powiedziała. – To też był nonsensowny pomysł. Jestem tu zupełnie szczęśliwa. Może zrobię ci chociaż kawy?
Zadzwoniła do Waltera do pracy.
– O! Dzień dobry! – powiedziała Esther. – Jak miło znów panią słyszeć. Musi być u państwa piękna pogoda, a może dzwoni pani z miasta?
– Nie, jestem w domu. Czy mogę prosić Waltera?
– Przykro mi, jest na konferencji.
– Tb bardzo ważne, muszę z nim rozmawiać.
– Proszę zaczekać sekundkę.
Czekała, siedząc w gabinecie na biurku, przeglądając papiery i koperty, które wyciągnęła ze środkowej szuflady. Kalendarz, rysunek Ike'a Mazzarda…
– Zaraz podejdzie, proszę pani – powiedziała Esther.- Mam nadzieję, że nie stało się nic dzieciom.
– Nie, nic im się nie stało.
– Tb dobrze. Muszę mieć…
– Halo? – powiedział Walter.
– Walter?
– Tak, o co chodzi?
– Walterze, chcę, żebyś mnie dokładnie wysłuchał i nie kłócił się ze mną. Bobbie się zmieniła. Byłam u niej. Mieszkanie wygląda jak… Jest czyściutkie, po prostu nieskazitelnie czyste! A ona jest…, Słuchaj, masz może książeczkę czekową? Szukam jej wszędzie i nie mogę znaleźć. Walter?
– Tak, mam ją. Kupowałem akcje, które polecił mi Dave, ale po co ci książeczka?
– Żeby zobaczyć, ile mamy. Widziałam w East-bridge dom, który…
– Joanno.
– …był odrobinę droższy od naszego, ale…
– Joanno, posłuchaj mnie.
– Nie zostanę tu ani chwili…
– Posłuchaj mnie, do cholery! Ścisnęła słuchawkę.
– Dobrze, mów!
– Postaram się jak najszybciej wrócić do domu – powiedział. – Do tego czasu nie rób nic. Słyszysz? I nie załatwiaj żadnych spraw finansowych. Myślę, że uda mi się za pół godziny stąd wyrwać.
– Nie zostanę tu ani dnia dłużej – powiedziała.
– Zaczekaj tylko, aż wrócę, dobrze? Nie można o takich sprawach rozmawiać przez telefon.
– I przynieś książeczkę czekową.
– Nie rób nic, zanim nie przyjadę – powiedział i rozłączył się.
Odłożyła słuchawkę.
Wszystkie papiery i koperty włożyła z powrotem do środkowej szuflady i zamknęła ją. Następnie wzięła z półki książkę telefoniczną i wyszukała numer telefonu do pani Kirgassy w Eastbridge.
Dom, o którym myślała, dom św. Marcina był jeszcze na sprzedaż.
– Zdaje się, że nawet trochę obniżyli cenę, odkąd go pani oglądała.
– Zrobi mi pani przysługę? – zapytała Joanna. – Jesteśmy poważnymi reflektantami, a jutro będę wiedziała na pewno. Mogłaby się pani dowiedzieć, jaka jest ostateczna cena i dać mi natychmiast znać.
– Wkrótce się do pani zgłoszę – powiedziała pani Kirgassa. – Nie wie pani, czy pani Markowe już coś znalazła? Umówiła się ze mną na dzisiaj i nie przyjechała.
– Zmieniła zdanie, nie przeprowadza się. Ale ja tak.
Zadzwoniła do Bucka Raymonda, pośrednika sprzedaży nieruchomości, który pomógł im znaleźć dom w Stepford.
– Gdybyśmy na przykład jutro wystawili dom na sprzedaż, czy szybko byśmy znaleźli nabywcę? – zapytała.
– Bez wątpienia tak – powiedział Buck. – TU jest stałe zapotrzebowanie na domy i jestem pewien, że mogą państwo dostać za niego cenę, jaką zapłacili, a może nawet więcej. Nie jest w nim pani szczęśliwa?
– Nie – odpowiedziała.
– Przykro mi to słyszeć. Mam go wystawić na sprzedaż? Jest tu małżeństwo, które by…
– Nie, jeszcze nie teraz – powiedziała. – Dam panu znać jutro.
– Chwileczkę, zaczekaj – powiedział Walter, gestykulując uspokajająco rękami.
– Nie – powiedziała kręcąc głową. – Nie. Cokolwiek to jest, zaczyna działać po czterech miesiącach. To znaczy, że mam tylko miesiąc albo i mniej. Sprowadziliśmy się tu czwartego września.
– Na miłość Boską, Joanno…
– Charmaine sprowadziła się tu w lipcu. Zmieniła się w listopadzie. Bobbie przyjechała w sierpniu, a teraz mamy grudzień.
Odwróciła się i odeszła od niego. Kran nad zlewem był nieszczelny. Uderzyła go mocno i przestało kapać.
– Dostałaś przecież list z Departamentu Zdrowia – powiedział Walter.
– Bzdura, jak mówi Bobbie. – spojrzała mu prosto w twarz. – Coś tu jest, musi być. Pójdź i sam zobacz, dobrze? – powiedziała. – Biust ma wypięty aż dotąd, biodra tak ściśnięte pasem, jakby ich w ogóle nie miała! A dom jest jak w reklamach, taki jak domy Carol, Donny i Kit Sundersen!
– Musiała go tak czy inaczej posprzątać. Było tam jak w chlewie.
– Ona się zmieniła! Już nawet nie mówi tak jak kiedyś, nie myśli tak samo. A ja nie zamierzam czekać na swoją kolej!
– Nie będziemy…
Kim weszła z patia z zaczerwienioną buzią, w kapturze obszytym futerkiem.
– Wracaj na dwór, Kim – powiedział Walter.
– Potrzebujemy coś do jedzenia – powiedziała Kim. – Idziemy na wycieczkę.
Joanna podeszła do słoja z ciasteczkami, otworzyła go i wyciągnęła kilka.
– Masz – powiedziała, wkładając ciasteczka do rączek w rękawiczkach. – Nie odchodźcie daleko, robi się ciemno.
– A możemy dostać Oreosy?
– Nie ma już! No, idź.
Kim wyszła, a Walter zamknął drzwi.
Joanna strząsnęła z dłoni okruszki po ciastkach.
– Tamten dom jest ładniejszy od tego – powiedziała. – I możemy go kupić za cenę tego. Tak powiedział Buck Raymond.
– r- Nigdzie się nie przeprowadzamy – powiedział Walter.
– Przecież zgodziłeś się!
– W lecie, nie…
– W lecie nie będę już sobą!
– Joanno…
– Czy ty tego nie rozumiesz? To się stanie w styczniu!
– Nic ci się nie stanie!
– To samo powiedziałam Bobbie! Śmiałam się, że pije wodę z butelek. Podszedł bliżej do niej.
– Nie ma nic w wodzie ani też w powietrzu – powiedział. – Zmieniły się dokładnie z tych powodów, jakie ci podały: zdały sobie sprawę z tego, jakie były nieporządne i leniwe. Najwyższy czas, żeby Bobbie zaczęła dbać o swój wygląd. Ty też mogłabyś od czasu do czasu zajrzeć do lustra.
Spojrzała na niego, a on odwrócił wzrok, czerwieniąc się i znów na nią spojrzał.
– Naprawdę – powiedział. – Jesteś bardzo ładną kobietą, ale nie dbasz o siebie, chyba że jest jakaś specjalna okazja.
Odwrócił się od niej, podszedł do kuchenki i zaczaj kręcić kurkiem raz w jedną, raz w drugą stronę.
Spojrzała na niego.
– Wiesz, co zrobimy? – powiedział.
– Chcesz, żebym się zmieniła? – zapytała.
– Oczywiście, że nie, nie wygłupiaj się – odwrócił się.
– Czy tego chcesz? Chcesz mieć wyfiokowaną, szczebioczącą kurę domową?
– Powiedziałem tylko, że…
– To dlatego przeprowadziliśmy się tu, a nie gdzie indziej? Czy ktoś dał ci cynk, że jeżeli tu przywieziesz żonę, to w ciągu czterech miesięcy się zmieni, bo tu jest coś w powietrzu?
– W powietrzu nic nie ma, a jedyny cynk, jaki dostałem, to taki, że są tu dobre szkoły i niskie podatki. Poczekaj, spróbuję spojrzeć na wszystko z twojego punktu widzenia i postaram się to jakoś ocenić. Chcesz się wyprowadzać, bo boisz się, że możesz się “zmienić". Wydaje mi się, że trochę przesadzasz i histeryzujesz. W obecnej sytuacji przeprowadzka byłaby niepotrzebnym obciążeniem dla wszystkich, a w szczególności dla dzieci. – Zatrzymał się, by złapać oddech.
– Dobrze, zróbmy w ten sposób – powiedział. – Rozmawiaj z Alanem Hollingsworthem, a jeśli powie, że jesteś…
– Z kim?
– Alanem Hollingsworthem – powiedział, unikając jej wzroku. – Jest psychiatrą. No, wiesz… – Znów spojrzał na nią. – Jeśli nie powie, że przechodzisz przez jakiś…
– Nie potrzebuję psychiatry. A nawet jeżeli, to z pewnością nie zechcę Alana Hollignswortha. Widziałam jego żonę na spotkaniu Komitetu Rodzicielskiego. Jest jedną z nich. Na pewno powie, że jestem niezrównoważona psychicznie.
– To znajdź kogoś innego. Kogo zechcesz. Jeśli nie przechodzisz jakiegoś… Jeśli nie masz jakichś urojeń czy czegoś w tym stylu, przeprowadzimy się, jak tylko będzie można. Zobaczę jutro ten dom, a nawet może dam zadatek.
– Nie potrzebują psychiatry – powiedziała. – Chcę wyjechać ze Stepford.
– Uspokój się, Joanno. Wydaje mi się, że jestem sprawiedliwy. Każesz nam przechodzić przez kolejny poważny przewrót w życiu, a wydaje mi się, że jesteś nam wszystkim, a głównie sobie, winna logiczne rozpatrzenie i przemyślenie sprawy.
Spojrzała na niego.
– No i co? – spytał.
Nie odezwała się. Spojrzała na niego.
– No i co? – powtórzył. – Czy nie mówię rozsądnie?
– Bobbie zmieniła się, kiedy była sama z Da-ve'em, a Charmaine zmieniła się, kiedy była sama z Edem.
Odwrócił wzrok, kręcąc głową.
– Czy taki sam los spotka mnie? Kiedy zrobimy sobie ten weekend tylko we dwoje?
– To był twój pomysł – powiedział.
– A gdybym nie zaproponowała, to czy ty byś zaproponował?
– Czy zdajesz sobie sprawę, co mówisz? Chcę, żebyś przemyślała to, co ci powiedziałem. Nie możesz tak bez namysłu rozbijać naszego życia. To nierozsądne. – Odwrócił się i wyszedł z kuchni.
Stała z ręką przy czole i zamkniętymi oczyma. Pozostała tak przez chwilę, a potem opuściła rękę, otworzyła oczy i potrząsnęła głową. Podeszła do lodówki, otworzyła i wyciągnęła przykrytą miskę i mięso w folii.
Siedział przy biurku, pisząc coś w żółtym bloczku. Z popielniczki unosiła się w kierunku lampy smużka dymu. Spojrzał na nią i zdjął okulary.
– W porządku – powiedziała. – Porozmawiam z kimś, ale będzie to kobieta.
– Dobrze. To dobry pomysł.
– A ty jutro wpłacisz zadatek na dom?
– Tak, chyba, żeby coś z nim było nie w porządku.
– Nie będzie. To dobry dom, ma tylko sześć lat i czystą hipotekę.
– Dobrze – powiedział. Stała przyglądając mu się.
– Czy chciałbyś, żebym się zmieniła?
– Nie. Chciałbym tylko, żebyś od czasu do czasu używała szminki. To niewielka zmiana. A i ja chciałbym się zmienić, na przykład stracić parę kilogramów.
Odrzuciła włosy do tylu.
– Idę na dół popracować trochę w ciemni. Pete jeszcze nie śpi. Zwrócisz na niego uwagę?
– Jasne – odpowiedział z uśmiechem. Spojrzała na niego i odeszła.
Zadzwoniła do Departamentu Zdrowia, skąd odesłano ją do Towarzystwa Medycznego, gdzie podano jej nazwiska i telefony pięciu kobiet-psychiatrów. Dwie zamieszkałe najbliżej, w Easbridge, miały wszystko zajęte do połowy stycznia, ale trzecia z Sheffield, leżącego na północ od Norwood, mogła ją przyjąć w sobotę o drugiej – pani dr Margaret Fancher. Przez telefon wydawała się bardzo sympatyczna.
Skończyła pisać kartki świąteczne i szyć kostium Pete'a, kupiła zabawki i książki dla Pete'a i Kim oraz butelkę szampana dla Bobbie i Dave'a. W mieście zdobyła złotą klamrę do pasa dla Waltera i postanowiła przetrząsnąć wszystkie antykwariaty na Route Nine w poszukiwaniu starych dokumentów prawnych, ale zamiast tego kupiła mu brązową wełnianą marynarkę.
Nadeszły pierwsze kartki świąteczne: od jej rodziców, od współpracowników Waltera, od McCormicków, Chamalianów i van Santów. Ustawiła je wszystkie w salonie na półce z książkami.
Z agencji nadszedł czek na sto dwadzieścia pięć dolarów.
W piątek po południu, mimo pięciocentymetro-wego śniegu, który padał cały czas, wzięła Pete'a i Kim do samochodu i pojechała do Bobbie.
Bobbie przywitała ich bardzo miło, a Adam, Ken-ny i psy – z wielkim hałasem. Bobbie przygotowała czekoladę na gorąco, a Joanna zaniosła ją na ławy do salonu.
– Uważaj na stopień! – powiedziała Bobbie. – Rano wypastowałam podłogę.
– Zauważyłam.
Siedziała w kuchni, obserwując Bobbie. Była piękna, kształtna. Właśnie zaczęła czyścić piecyk papierowym ręcznikiem oraz płynem do czyszczenia w aerozolu.
– Co ty ze sobą zrobiłaś, na miłość boską? – spytała.
– Nie jem tyle, co przedtem – powiedziała Bobbie. – No i trochę ćwiczę.
– Zrzuciłaś z pięć kilo!
– Nie, tylko jedno albo półtora, ale noszę pas elastyczny.
– Bobbie, powiesz mi wreszcie, co się wydarzyło w zeszły weekend?
– Nic się nie wydarzyło. Zostaliśmy w domu.
– Paliłaś albo brałaś coś? Chodzi mi o narkotyki.
– Coś ty, nie wygłupiaj się.
– Bobbie, przecież ty już nie jesteś sobą. Czy tego nie widzisz? Jesteś taka jak one!
– Naprawdę, Joanno, to nonsens. Oczywiście, że jestem sobą. Po prostu zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam nieporządna i zbyt pobłażliwa dla siebie, a teraz po prostu sumiennie wypełniam swoje obowiązki, tak jak Dave wypełnia swoje.
– Wiem, wiem – powiedziała.- A co on na to?
– Jest bardzo szczęśliwy.
– Założę się, że tak.
– len płyn jest naprawdę świetny. Używasz go?
Jeszcze nie zwariowałam, pomyślała. Nie zwariowałam.
Jonny i dwaj chłopcy lepili bałwana przed domem naprzeciwko. Zostawiła Pete'a i Kim w samochodzie i podeszła do Jonny’ego, żeby się przywitać.
– O! Witam! – powiedział. – Ma pani dla mnie jakieś pieniądze?
– Jeszcze nie – odrzekła, zasłaniając twarz przed dużymi płatkami śniegu. – Jonny, nie mogę pogodzić się z tym, że tak bardzo zmieniła się twoja matka.
– Rzeczywiście – powiedział i kiwnął głową zasapany.
– Nie mogę tego zrozumieć.
– Ani ja – powiedział, – Już nie krzyczy na nas, robi gorące śniadania… – Spojrzał w stronę domu i ściągnął w zamyśleniu brwi. Do twarzy przylepione miał płatki śniegu. – Mam nadzieję, że tak zostanie – powiedział. – Ale założę się, że nie.
Dr Fancher była drobną kobietą, około pięćdziesiątki, z twarzyczką elfa i kłębami siwiejących, ciemnych włosów. Miała ostry, lekko zadarty nos i śmiejące się szaroniebieskie oczy. Była w ciemnoniebieskiej sukience, miała złotą spinkę z wygrawerowanym chińskim symbolem Yang i Yin oraz obrączkę ślubną. Jej gabinet był wesoły, meble w stylu Chippendale, reprodukcje Paula Klee i pasiaste firanki, które pod wpływem słońca i śniegu wydawały się całkiem przezroczyste. Była tam brązowa, skórzana kanapa z obitym ceratą podgłówkiem. Jednak Joanna wolała usiąść na krześle, stojącym naprzeciwko mahoniowego biurka, na którym leżało mnóstwo porozrzucanych karteczek.
– Przyszłam tu na prośbę męża – powiedziała. – Na początku września sprowadziliśmy się do Step-ford, a ja chcę jak najszybciej wyprowadzić się stamtąd. Już daliśmy zadatek na dom w Eastbridge, ale tylko dlatego, że ja nalegałam. Mąż uważa, że jestem nierozsądna.
Opowiedziała Dr Francher, dlaczego chce się przeprowadzić. O kobietach ze Stepford i o tym, jak Charmaine, a następnie Bobbie upodobniły się do nich.
– Była pani kiedykolwiek w Stepford? – spytała.
– Tylko raz. Słyszałam, że warto je zwiedzić. Słyszałam również, że jest tam raczej zamknięta, niekomunikatywna społeczność.
– I tak jest, proszę mi wierzyć.
Dr Francher słyszała o mieście w Teksasie, gdzie w pewnym momencie bardzo spadł wskaźnik przestępczości.
– To stało się zapewne za sprawą litu – powiedziała. – Był na ten temat artykuł w jednym z czasopism.
– Razem z Bobbie napisałyśmy do Departamentu Zdrowia, ale odpowiedzieli, że w okolicy Stepford nie występują żadne związki chemiczne, które mogłyby w jakikolwiek sposób oddziaływać na mieszkańców. Pewnie pomyśleli, że to jakieś wariatki. Wówczas wydawało mi się, że Bobbie była przewrażliwiona. Pomogłam jej napisać list, ale tylko dlatego, że mnie o to prosiła… – mówiła niepewnie, rozcierając dłonie.
Dr Francher milczała.
– Zaczęłam podejrzewać,… – powiedziała Joanna. – Boże, “podejrzewać", to brzmi tak… – zaczęła kurczowo wykręcać palce.
Dr Francher spytała:
– Co pani zaczęła podejrzewać? Rozplotła ręce i wytarła o spódnicę.
– Zaczęłam podejrzewać, że za tym stoją mężczyźni.
Lekarka nie uśmiechnęła się ani nie wyglądała na zaskoczoną.
– Jacy mężczyźni? – spytała. Joanna popatrzyła na ręce.
– Mój mąż, mężowie Bobbie i Charmaine. Wszyscy – dokończyła.
Opowiedziała o Stowarzyszeniu Mężczyzn.
– Pewnej nocy parę miesięcy temu robiłam zdjęcia w Centrum. Tam, gdzie są te sklepiki w stylu kolonialnym. Nad nimi góruje ten budynek. Okna były otwarte i czuć było zapach jakiegoś lekarstwa czy chemikaliów. Nagle poopuszczali żaluzje, może zauważyli, że tam stałam. Widział mnie policjant. Zatrzymał się, by ze mną porozmawiać. – Pochyliła się do przodu. – Na Route Ninę są różne dziwne pojemniki przemysłowe – powiedziała – a wielu mężczyzn, którzy są na wysokich stanowiskach, mieszka w Stepford i należy do Stowarzyszenia. Coś tam się dzieje co noc i nie wydaje mi się, aby to było tylko robienie zabawek dla ubogich dzieci, gra w pokera czy bilard. Poza tym istnieje w Stepford przedsiębiorstwo AmeriChem-Willis i Stevenson Biochemical. Przecież mogliby tam w Stowarzyszeniu coś preparować, o czym nie wiedziałby Departament Zdrowia… – Usiadła głębiej w krześle, opierając ręce o przykryte spódnicą uda i nie patrząc na dr Francher.
Lekarka zadała jej kilka pytań, dotyczących życia rodzinnego, jej zainteresowań fotografowaniem, zapytała o to gdzie i jak pracowała oraz o Waltera, Pete'a i Kim.
– Każda przeprowadzka powoduje jakieś urazy psychiczne – powiedziała. – W szczególności przeprowadzka z miasta na prowincję jest dość stresująca dla kobiety, która nie potrafi znaleźć się wyłącznie w roli gospodyni domowej. Można się wówczas poczuć jakby wysłanym na Syberię. – Uśmiechnęła się do Joanny. – A okres wakacyjny wcale nie sprzyja aklimatyzacji, odwrotnie, ma się wówczas tendencję do wyolbrzymiania różnych niepokojów. Często myślałam o tym, że raz w życiu powinno się zrobić całoroczne wakacje i zapomnieć o wszystkim.
Joanna uśmiechnęła się.
Dr Francher pochyliła się do przodu splatając dłonie i opierając się łokciami na biurku.
– Rozumiem, że nie jest pani zachwycona życiem w miasteczku z kobietami przywiązanymi do obowiązków domowych. Ja też, podobnie jak wiele kobiet z innymi zainteresowaniami, nie byłabym zachwycona. Ale zastanawiam się – a podejrzewam, że i pani mąż także – czy na pewno byłaby pani szczęśliwsza w Eastbridge, czy gdziekolwiek indziej w obecnym okresie?
– Wydaje mi się, że tak – powiedziała Joanna.
Dr Francher patrzyła na swoje mocno zaciśnięte ręce. Potem podniosła wzrok na Joannę.
– W każdym miasteczku – powiedziała – z czasem, jak zamieszkują je nowi ludzie, tworzy się jego specyficzny charakter. Na przykład tu, w Sheffield, zamieszkało kiedyś paru artystów i pisarzy, za nimi ściągnęli następni, a ludzie, którym to życie wydawało się zbyt cygańskie, wyprowadzili się stąd. Teraz jest to miasteczko artystów i pisarzy. Oczywiście nie tylko, ale wystarczająco, aby różnić się od Norwood i Kimball. Jestem pewna, że w ten sam sposób ukształtował się charakter Stepford. To mi się wydaje bardziej prawdopodobne, niż myśl, że wszyscy mężczyźni zjednoczyli się przeciwko kobietom, by zrobić im pranie mózgu. Poza tym, czy byłoby to w ogóle możliwe? Mogliby je czymś odurzyć, ale z tego, co pani mówi, nie wynika, by były czymkolwiek odurzone. Taka akcja byłaby bardzo trudna nawet dla najwyższej klasy uczonych.
– Wiem, że to brzmi… – zaczęła Joanna. Po-masowała skronie.
– Ib brzmi – dokończyła dr Francher – jak skarga kobiety, która ma powody, by czuć głęboką urazę i podejrzenia wobec mężczyzn; kobiety, która jest wewnętrznie rozdarta i to bardziej, niż jej się wydaje. Z jednej strony jest wciągnięta w tradycyjny układ, z drugiej – natomiast w nowy porządek świata, który jest następstwem emancypacji kobiet.
Joanna pokręciła głową.
– Gdyby pani mogła tylko zobaczyć te kobiety w Stepford. One są jak aktorki z reklam – wszystkie. Nie, nie aktorki. One są…
Wyprostowała się na krześle.
– Cztery lub pięć tygodni temu był w telewizji taki program. Moje dzieci go oglądały. Pokazywano w nim postacie wszystkich prezydentów, które poruszały się i robiły różne miny. Abraham Lincoln wstał i wygłosił Orędzie spod Gettysburga. Był jak żywy, tak że można było… – Skamieniała.
Dr Francher zaczekała, a potem pokiwała głową.
– Myślę, że zamiast zmuszać rodzinę do natychmiastowej przeprowadzki, powinna pani…
– Disneyland – powiedziała Joanna. – To był program z Disneylandu…
Dr Francher uśmiechnęła się.
– Tak, wiem. Moje wnuki były tam w zeszłe wakacje. Mówiły mi, że “spotkały" Lincolna.
Joanna odwróciła się od niej, patrząc w dal.
– Uważam, że powinna pani poddać się leczeniu – ciągnęła pani doktor. – Myślę, że mogłabym pani pomóc. Z pewnością warto poświecić na to kilka godzin, prawda?
Joanna, siedziąc wciąż nieruchomo, kiwnęła głową.
Dr Francher wzięła długopis i zaczęła wypisywać receptę.
Joanna spojrzała na nią. Wstała i wzięła z biurka swoją torebkę.
– To powinno pani pomóc na razie – powiedziała dr Francher pisząc. – To jest łagodny środek uspokajający. Może pani brać trzy razy dziennie. – Oderwała receptę od bloczku i podała z uśmiechem Joannie. – I nie sprawi, że zacznie się pani interesować tylko sprzątaniem i pracami domowymi.
Joanna wzięła receptę.
Dr Francher wstała.
– Wyjeżdżam na tydzień w okresie świąt. Ale już od trzeciego stycznia możemy zacząć kurację. Proszę zadzwonić do mnie w poniedziałek lub wtorek i dać mi znać, co pani zdecydowała, dobrze?
Joanna skinęła głową.
Dr Francher uśmiechnęła się.
– Tb jeszcze nie jest katastrofa – powiedziała. – Naprawdę, sądzę, że mogę pani pomóc. – Wyciągnęła rękę.
Joanna pożegnała się i wyszła.
W bibliotece był tłok. Pani Austrian powiedziała, że znajdzie to, czego szuka w piwnicy: drzwi na lewo, dolna półka; proszę je wstawić z powrotem na miejsce; proszę nie palić papierosów i po wyjściu zgasić światło.
Zeszła po wąskich schodach, trzymając się ściany, bo nie było tam poręczy.
' mów, tanich dań, informację o pożarze w kościele Metodystów oraz otwarciu miejscowego krematorium,
STOWARZYSZENIE MĘŻCZYZN KUPUJE DOM TERHUNOW. Dale Coba prezes…
Cofając się opuściła kolejny rok i przeszła do następnego. Otworzyła tom przy końcu.
LIGA KOBIET GŁOSUJĄCYCH MOŻE ZAWIESIĆ DZIAŁALNOŚĆ.
I co w tym takiego dziwnego?
Jeżeli nie przestanie zmniejszać się grono członkiń, Liga Kobiet Głosujących w Stepford może być zmuszona do zamknięcia swoich drzwi, ostrzega nowa przewodnicząca, pani van Sant z Fairview Lane…
Carol?
Dalej, dalej.
STOWARZYSZENIE MĘŻCZYZN PONOWNIE WYBIERA DALE'A COBĘ. Dale Coba z Anvil Road został ponownie wybrany prezesem na następną dwuletnią kadencję rozwijającego się…
A więc jeszcze dwa lata do tyłu.
Przeskoczyła trzy tomy.
Kradzież, pożar, bazar, śniegi.
Podnosiła strony jedną ręką- a odwracała drugą; szybciej, szybciej.
POWSTAJE STOWARZYSZENIE MĘŻCZYZN. Dwunastu mężczyzn, którzy wyremontowali starą stodołę przy Switzer Lane, gdzie spotykali się od roku, założyło Stowarzyszenie Mężczyzn w Stepford i czekają na nowych członków. Dale Coba z Anvil Road został wybrany prezesem, Duane T. Anderson ze Switzer Lane
Drzwi na lewo. W środku znalazła kontakt i włączyła światło. Otoczyły ją rażąca fluorescencja, zapach starego papieru i wzmagający się odgłos pracy silnika.
Pokój był mały i niski. Stolik z czterema prostymi, drewnianymi krzesłami otoczony był ścianami z półkami pełnymi książek.
Z ich dolnej części wystawały dwa brązowe tomy.
Położyła na stole torebkę, zdjęła płaszcz i powiesiła na jednym z krzeseł.
Zaczęła od przeglądania Kronik sprzed pięciu lat.
KLUB OBYWATELSKI l STOWARZYSZENIE MĘŻCZYZN ZAMIERZAJĄ SIĘ POŁĄCZYĆ.
“Na wniosek władz obu Stowarzyszeń w ciągu najbliższych kilku tygodni połączą się one w jedną organizację. Wiadomość tę potwierdzili Thomas C. Miller III i Dale Coba, prezesi obu… "
Przerzucała strony od tyłu, poprzez wiadomości sportowe, informacje o pogodzie, o kradzieżach, wypadkach i kłótniach w szkole.
KLUB KOBIET ZAWIESZA SPOTKANIA. Klub Kobiet ze Stepford zawiesza swoje cotygodniowe spotkania ze względu na malejącą liczbę członkiń, tak twierdzi obecna przewodnicząca Klubu, pani Ockrey, która piastuje to stanowisko dopiero od dwóch miesięcy, po poprzedniej przewodniczącej, pani Hollingsworth. – To tylko tymczasowe zawieszenie – powiedziała nam pani Ockrey w swoim domu przy Fox Hottow Lane. - Planujemy wznowienie działalności Klubu wczesną wiosną.
Co pani mówi, pani Ockrey.
Cofnęła się jeszcze poprzez reklamy starych fil-
jego zastępcą, a Robert Swnner Jr z Gwendofyn Lane – sekretarzem-skarbnikiem. Celem stowarzyszenia, jak mówi pan Coba, są spotkania towarzyskie: poker, rozmowy męskie, wspólne zainteresowania i rozwijanie umiejętności. Organizowanie stowarzyszeń to zainteresowania rodzinne państwa Cobów. Pani Coba była jedną ze współzałożycielek miejscowego Klubu Kobiet, mimo że ostatnio wycofała się z działalności, podobnie jak panie Anderson i Swnner. Pozostali członkowie Stowarzyszenia Mężczyzn to Claude Axhelm, Peter J. Duwicki, Frank Ferretti, Steen Margolies, Ike Mazzard, Frank Rodden-berry, James /. Scofield, Herbert Sundersen i Martin /. Weiner. Panowie zainteresowani szczegółami powinni…
Przeskoczyła dwa kolejne tomy i teraz przewracała strony poszczególnych Kronik szukając Informacji o przybyszach w stałej rubryce na stronie drugiej,
“… .Pan Ferretdjest inżynierem w laboratorium rozwoju systemów, w korporacji CompuTech."
“…Pan Sumner, który jest specjalistą od barwników i tworzyw sztucznych, ostatnio przeniósł się do Ameri-Chem-Willis, gdzie prowadzi badania nad polimerami winylu."
“Informacje o przybyszach", “Informacje o przybyszach"…Zatrzymywała się wówczas, gdy natrafiała na nazwisko któregoś z członku Klubu, powtarzając sobie w kółko, że miała rację, miała rację.
“… .Pan Duwicki, znany wśród przyjaciół jako Wiek, pracuje w Instatronie, w wydziale obwodów scalonych."
“…Pan Weiner pracuje w Sono-Traku, który wyodrębnił się z Instatronu."
“… .Pan Margolies pracuje w Reed & Saundersprzy produkcji urządzeń stabilizujących."
Stawiała tomy na miejscu, wyciągając następne i kładąc je na stół.
“… .Pan Roddenberry jest szefem w laboratorium opracowania systemów w CompuTech."
“…Pan Sundersen projektuje sensory optyczne dla korporacji Ulitz Opncs."
I wreszcie znalazła.
Przeczytała cały artykuł.
“Nowymi sąsiadami na Anvil Road są państwo Coba; ich synowie to Dale Jr, lat cztery i Darren, lat dwa. Państwo Coba przyjechali tu z Anaheim, w Kalifami, gdzie mieszkali sześć lat. – Jak dotąd, podoba nam się ta okolica – powiedziała pani Coba. – Nie wiem, jak będziemy się czuć, gdy nadejdzie zima. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do niskich temperatur
Państwo Coba oboje uczęszczali do Uniwersytetu Kalifami w Los Angeles, a pan Coba pracę dyplomową pisał w Kalifornijskim Instytucie Technologii Przez ostatnie sześć lat pracował w Disneylandzie, przy animacji mówiących postaci prezydentów, które były przedstawione w sierpniowym numerze National Ceographic. Jego hobby to polowanie i gra na pianinie. Pani Coba, która specjalizowała się w językach obcych, obecnie w wolnych chwilach tłumaczy klasyczną powieść norweską “Córki komandora".
Praca pana Coby w Stepford nie będzie zapewne tak fascynująca jak w Disneylandzie; zaangażował się do działu badań i rozwoju w Bumham-Massey-Microtech"
Zachichotała.
Badania i rozwój! Nie będzie zapewne tak fascynująca!
Chichotała i chichotała.
Nie mogła przestać.
Nie chciała!
Śmiała się stojąc u patrząc na “Informacje o przybyszach" umiejscowione w porządnej kolumnie. Nie będzie zapewne tak fascynująca! Boże drogi w niebie!
Zamknęła ze śmiechem opasły brązowy tom, podniosła go wraz z drugim leżącym pod spodem i wstawiła na miejsce, na dolnej półce.
– Pani Eberhart? – zawołała z góry pani Austrian. – Jest za pięć szósta. Zamykamy, Na miłość Boską, przestań się śmiać.
– Skończyłam! – zawołała. – Właśnie odkładam wszystko na miejsce.
– Proszę je tylko poukładać według kolejności.
– Dobrze! – zawołała.
– I proszę zgasić światło.
– Jawohl!
Odłożyła tomy na miejsce w mniej więcej właściwej kolejności.
– O Boże! – powiedziała chichocząc. – Zapewne!
Wzięła płaszcz i torebkę, wyłączyła światło i poszła na górę, skąd zaglądała do niej pani Austrian.
– Nic dziwnego!
– Znalazła pani to, czego szukała? – spytała pani Austrian.
– O tak – powiedziała, próbując się powstrzymać od śmiechu. – Dziękuję pani bardzo, jest pani źródłem wiedzy, pani i ta biblioteka. Dziękuję. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała pani Austrian.
Poszła do apteki, bo teraz naprawdę potrzebowała czegoś na uspokojenie. Aptekę również zamykano; w środku panował półmrok i poza Cornellami nikogo już w niej nie było. Wręczyła receptę panu Cor-nellowi, który ją przeczytał i powiedział:
– Zaraz pani dam. – I poszedł na zaplecze.
Popatrzyła na wiszące grzebienie i uśmiechnęła się. Odwróciła się, bo szczęknęło za nią szkło.
Pani Cornell stała w zaciemnionej części apteki, po drugiej stronie lady. Przecierała coś szmatką, czyściła półkę i stawiała coś na miejsce, stukając szkłem. Była wysoką blondynką o długich nogach i z dużym biustem. Tak ładna, jak na przykład dziewczyna lke'a Mazzarda. Znów zdjęła coś z półki, wytarła, postawiła to coś na miejsce, stukając szkłem; ponownie coś zdjęła z półki i…
– Dzień dobry – powiedziała Joanna. Pani Cornell odwróciła głowę.
– Pani Eberhart – powiedziała z uśmiechem. – Witam. Co u pani?
– Wszystko bardzo dobrze – odpowiedziała Joanna. – A u pani?
– Dziękuję, wszystko w porządku.
Wytarła to, co trzymała w dłoni, potem półkę, postawiła coś na niej; szczęk szkła; ponownie coś zdjęła z półki, wytarła i…
– Robi to pani bardzo dobrze – powiedziała Joanna.
– Tylko ścieram kurze – powiedziała pani Cornell, wycierając półkę.
Z zaplecza dochodził stukot maszyny do pisania.
– Czy pani zna Orędzie Gettysburskie?
– Obawiam się, że nie – powiedziała wycierając coś.
– Przecież każdy to zna – powiedziała Joanna. – Siedem lat temu osiemdziesiąt,…
– Tb znam, ale nie znam dalszego ciągu – powiedziała pani Cornell. Postawiła coś na półkę. Dzwonienie szkła, zdjęła coś ponownie i wytarła.
– Nie szkodzi, nie musi pani znać – powiedziała Joanna. – A zna pani “Mała świnka poszła do sklepu"?
– Oczywiście – powiedziała wycierając półkę.
– Płaci pani? – spytał pan Cornell, trzymając w wyciągniętej dłoni słoiczek z białą przykrywką.
– Tak – powiedziała biorąc go do ręki. – Ma pan odrobinę wody? Chciałabym wziąć jedną od razu.
Kiwnął głową i wyszedł na zaplecze.
Stojąc ze słoiczkiem, zaczęła się trząść. Za jej plecami zadzwoniło szkło. Zdjęła przykrywkę i wyciągnęła kłębuszek waty. W środku były białe tabletki; wzięła jedną do ręki, włożyła watkę na miejsce i wcisnęła z powrotem przykrywkę. Za nią zadzwoniło szkło.
Pan Cornell wyszedł, niosąc wodę w papierowym kubeczku.
– Dziękuję – powiedziała. Włożyła tabletkę do ust, popiła wodą i połknęła.
Pan Cornell pisał na bloczku. Miał na czubku głowy białą łysinę, przypominającą schowanego pod skałą ślimaka; starał się ją zasłonić, zaczesując rzadkimi, ciemnymi włosami. Wypiła wodę do końca, postawiła kubek i włożyła słoiczek do torebki. Szkło zadzwoniło za jej plecami.
Pan Cornell podsunął jej bloczek i z uśmiechem podał swój długopis. Był brzydki, miał małe oczka i bardzo cofniętą brodę.
Wzięła długopis.
– Ma pan śliczną żonę – powiedziała, podpisując się na bloczku. – Jest ładna, uczynna i posłuszna panu; szczęściarz z pana. – Podała mu długopis.
Wziął go i patrząc w dół powiedział:
– Wiem.
– To miasto jest pełne takich szczęściarzy – powiedziała Joanna. – Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedział.
– Dobranoc – powiedziała pani Cornell. – Proszę do nas zaglądać.
Wyszła na ulicę, udekorowaną i oświetloną świątecznie. Kilka samochodów minęło ją rozchlapując śnieg.
W Stowarzyszeniu paliły się światła, podobnie jak w domach wyżej na wzgórzu. Czerwone, zielone i pomarańczowe światełka mrugały w niektórych z nich.
Głęboko odetchnęła mocnym powietrzem i przeszła przez zwały śniegu na drugą stronę ulicy, tupiąc butami.
Podeszła do oświetlonej szopki i przyglądała się Maryi, Józefowi i Dzieciątku oraz otaczającym ich barankom i cielaczkom. Wyglądali bardzo naturalnie, chociaż odrobinę disneyowsko.
– Czy również mówicie? – spytała Maryję i Józefa.
Bez odpowiedzi, tylko się uśmiechali.
Stała tam – nawet już się nie trzęsła – a potem zawróciła w kierunku biblioteki.
Wsiadła do samochodu, włączyła silnik, zapaliła światła, wykręciła i pojechała pod górę, mijając po drodze szopkę.
Kiedy już była na ścieżce, drzwi domu otworzyły się, a Walter spytał.
– Gdzie byłaś?
Na progu otrząsnęła się buty.
– W bibliotece.
– Czemu nie zadzwoniłaś? Myślałem, że miałaś jakiś wypadek. W taki śnieg…
– Szosy są puste – powiedziała, wycierając buty o wycieraczkę.
– Na miłość Boską, powinnaś była zadzwonić. Jest już po szóstej.
Weszła do środka, a on zamknął drzwi.
Położyła na krześle torebkę i zaczęła zdejmować rękawiczki.
– Jaka ona jest? – spytał.
– Bardzo miła. Współczująca.
– Co powiedziała?
Włożyła do kieszeni płaszcza rękawiczki i zaczęła go rozpinać.
– Uważa, że potrzebna mi krótka terapia, żebym doszła do ładu sama z sobą przed przeprowadzką. Jestem ponoć “rozdwojona uczuciowo".
Zdjęła płaszcz.
– 16 brzmi rozsądnie. Przynajmniej dla mnie. A co ty o tym myślisz? – spytał.
Spojrzała na swój płaszcz, który trzymała za kołnierz i rzuciła go na torebkę leżącą na krześle. Miała zimne dłonie i patrząc na nie zaczęła je rozcierać.
Spojrzała na Waltera. Bacznie jej się przyglądał z lekko przechyloną głową. Na jego policzkach pojawił się ciemny zarost, przez co dołek w brodzie wydawał się jeszcze głębszy. Był pełniejszy na twarzy, niż sądziła, przytył, a pod pięknymi, niebieskimi oczyma porobiły się fałdki tłuszczu. Ile miał lat? Trzeciego marca skończy czterdzieści.
– Dla mnie to brzmi jak nieporozumienie, wielkie nieporozumienie. – Opuściła ręce i wygładziła boki spódnicy. – Zabieram Pete'a i Kim do miasta. Do Shepa i…
– Po co?
– … Sylvii albo do hotelu. Zadzwonię do ciebie za dzień lub dwa. Albo poproszę kogoś, żeby do ciebie zadzwonił. Adwokata.
Patrzył na nią z niedowierzaniem i spytał:
– O czym ty mówisz?
– Wiem, czytałam stare Kroniki. Wiem, czym się zajmował Dale Coba i wiem, co robi teraz, on i ci pozostali geniusze z CompuTech i Instatronu.
Patrzył na nią, mrugając oczyma.
– Nie wiem, o czym ty mówisz.
– Daj spokój. – Odwróciła się i poszła korytarzem do kuchni, włączając po drodze światła. W salonie było ciemno. Odwróciła się. W drzwiach stał Walter.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym ty mówisz – powiedział.
Minęła go w przejściu.
– Przestań kłamać – powiedziała. – Okłamywałeś mnie, odkąd zrobiłam pierwsze zdjęcie.
Weszła po schodach na górę. – Pete! Kim! – zawołała.
– Nie ma ich tu.
Spojrzała na niego sponad poręczy, gdy szedł z korytarza.
– Gdy cię tak długo nie było, pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jeśli się je stąd zabierze na noc. W razie, gdyby coś się stało.
Odwróciła się, spoglądając na niego z góry.
– Gdzie oni są?
– U znajomych. Czują się dobrze.
– U jakich znajomych? Podszedł do podnóża schodów.
– Czują się dobrze – powtórzył. Odwróciła się, aby spojrzeć wprost na niego. Znalazła poręcz i chwyciła się jej.
– Spędzamy weekend sami? – spytała.
– Myślę, że powinnaś trochę odpocząć. – Stał, jedną ręką oparty o ścianę, a drugą trzymając się poręczy. – Mówisz od rzeczy, Joanno.
– Jeśli chodzi o Diza, to niby jaką on w twoim mniemaniu odgrywa rolę? I co to ma znaczyć, że cały czas cię okłamuję?
– Co takiego zrobiłeś? Przyśpieszyłeś zamówienie? To dlatego wszyscy pracują podczas tego tygodnia jak w ulu? Zabawki na gwiazdkę, dobre sobie. A co ty robiłeś? Sprawdzałeś rozmiary?
– Naprawdę nie wiem, o czym ty…
– O kukle! – powiedziała i pochyliła się w jego stronę, trzymając się poręczy. – O robocie! O jak świetnie. Obrońca zaskoczony nowym materiałem dowodowym! Marnujesz się w tych trustach i nieruchomościach. Byłbyś dobry na sali sądowej. Ile to kosztuje? Czy mogę wiedzieć? Umieram z ciekawości. Hę kosztuje głupia, niewymagająca i przywiązana do kuchni żona? Zapewne majątek. A może robią to w tym Stowarzyszeniu za śmiesznie niskie ceny? Z dobrego serca? A co się dzieje z prawdziwymi żonami. Do krematorium? Czy do Stawu Stepfordzkiego?
Patrzył na nią nadal, opierając się rękoma o ścianę i poręcz.
– Pójdź na górę i połóż się.
– Wychodzę. Potrząsnął głową.
– Nie w stanie, kiedy mówisz takie rzeczy. Idź na górę i odpocznij.
Zeszła o jeden stopień niżej.
– Nie zostanę tu, żeby mnie…
– Nigdzie nie wyjdziesz. A teraz idź na górę odpocząć. Postaramy się porozmawiać sensownie, kiedy się uspokoisz.
Patrzyła, jak stał oparty rękoma o ścianę z jednej i o poręcz z drugiej strony. Popatrzyła na swój płaszcz leżący na krześle, odwróciła się i szybko poszła na górę. Weszła do sypialni, zamknęła drzwi na klucz i włączyła światło.
Podeszła do komody, otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej duży, biały sweter. Rozłożyła go, włożyła ręce do rękawów, a następnie naciągnęła golf przez głowę. Zebrała włosy i wyciągnęła je spod swetra. Ktoś próbował otworzyć drzwi, a następnie zastukał.
– Joanno?
– Odwal się – powiedziała obciągając sweter. – Odpoczywam. Tak jak mi kazałeś.
– Wpuść mnie na moment.
Stała, patrząc na drzwi i nie odzywała się.
– Joanno, otwórz.
– Później. Teraz chcę być sama. Stała bez ruchu obserwując drzwi.
– W porządku. Później.
Stała przez chwilę, wsłuchując się w ciszę, a następnie odwróciła się do komody i otworzyła górną szufladę. Znalazła tam białe rękawiczki. Włożyła na jedną, potem na drugą rękę. Wyciągnęła długi szalik w paski i zawiązała wokół szyi.
Podeszła do drzwi i nasłuchiwała, potem zgasiła światło.
Poszła do okna i podniosła żaluzje. Ścieżkę oświetlała latarenka. U Claybrooków w salonie paliło się światło, ale nie zauważyła żadnej sylwetki. W górnych pokojach było ciemno.
Ostrożnie i cicho podniosła okno. Ale pozostało jeszcze okno zimowe. Całkiem o nim zapomniała. Spróbowała od dołu. Ani drgnęło. Uderzyła w nie pięścią i ponownie pchnęła obiema rękami. Otworzyło się, ale tylko na kilka centymetrów. Małe, metalowe drążki po obu stronach uniemożliwiały szersze otwarcie. Musiałaby je najpierw odczepić od framugi.
Nagle na śniegu pojawiła się plama światła. Walter był w gabinecie.
Wyprostowała się nasłuchując. Usłyszała za sobą ciche terkotanie. To telefon na szefce nocnej. Terkotanie było raz długie, krótkie i znów długie.
Dzwonił z pracowni.
Dzwonił powiadomić Dale'a Cobę, że ona tu jest. Ciąg dalszy akcji. Uruchomić wszystkie systemy.
Cichutko podeszła do drzwi i nasłuchiwała. Przekręciła klucz i uchyliła drzwi, przytrzymując je ręką. U progu pokoju Pete'a leżał jego pistolet kosmiczny. Z oddali szemrał głos Waltera.
Podeszła na palcach do schodów i zaczęła powolutku schodzić, powoli, cicho, przywierając do ściany, spoglądała w dół przez poręcz, w róg drzwi prowadzących do gabinetu.
– “--nie jestem pewien, czy dam sobie z nią radę…w
Masz cholerną rację, nie dasz sobie rady, panie adwokacie.
Jednak krzesło przy drzwiach wejściowych było puste. Jej płaszcz, torebka z kluczykami do samochodu i portfelem zniknęły. Ale i tak było to lepsze wyjście niż uciekanie przez okno.
Zeszła do korytarza. On rozmawiał i zamilkł. Szukać torebki?
Poruszył się w gabinecie, a ona schowała się do salonu i plecami przywarła do ściany.
Słychać było kroki w korytarzu, zbliżały się do drzwi i ucichły.
Wstrzymała oddech.
Nastąpiła seria krótkich westchnień i szeptów – charakterystyczne dla niego odgłosy, typu “zobaczmy, co dalej**, jakie wydaje z siebie przed podejmowaniem ważnych decyzji: zakładania zimowych okien albo składania rowerku na trzech kółkach (czy również zabijania żony? A może to zadanie należało do Coby – myśliwego?). Zamknęła oczy, próbowała nie myśleć o niczym w obawie, że jej myśli go tu sprowadzą.
Słyszała kroki. Po schodach w górę.
Otworzyła oczy i zaczęła powoli wypuszczać powietrze, czekając, kiedy wchodził wyżej i wyżej.
Pospiesznie, ale cicho przebiegła przez salon, koło schodów, stoliczka z lampką; otworzyła drzwi prowadzące do patio, otworzyła kluczem drzwi zewnętrzne i pchnęła w świeży, puszysty śnieg.
Przecisnęła się na zewnątrz i zaczęła biec po śniegu. Biegła i biegła, a serce jej biło coraz mocniej. Biegła w kierunku ciemnych drzew, po śniegu, na którym były ślady sanek oraz butów Pete'a i Kim. Biegła, biegła, złapała się za pień drzewa, okręciła wokół niego i popędziła potykając się i szukając po omacku drogi pomiędzy pniami drzew, samymi pniami drzew. Pędziła po omacku i potykała się, starając się trzymać środka długiego pasma drzew, które oddzielały domy na Fairview Lane od tych na Harvest Lane.
Pragnęła dotrzeć do Ruthanne. Ona z pewnością pożyczy pieniędzy, płaszcz, pozwoli zatelefonować do Eastbridge po taksówkę albo do kogoś w mieście – Shepa, Doris czy Andreasa – kogoś z samochodem, kto mógłby po nią przyjechać.
Dzieciom nic się nie stanie, musiała w to wierzyć. Nic im nie będzie, a kiedy dotrze do miasta, porozmawia z adwokatem i odbierze je Walterowi. Pewnie są pod dobrą opieką Bobbie albo Carol, albo Mary Ann Stavros, to znaczy istot noszących te imiona.
A trzeba przecież ostrzec Ruthanne. Może mogłyby razem pojechać, chociaż Ruthanne pozostało jeszcze trochę czasu.
Dotarła do końca drzew i upewniając się, że nie jadą żadne samochody, przebiegła na Winter Hill Drive. Pokryte czapami śniegu świerki stały w szeregu po drugiej stronie. Pośpieszyła wzdłuż nich, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i dłońmi tylko w cienkich rękawiczkach wtulonymi pod pachy.
Gwendolyn Lane, gdzie mieszkała Ruthanne, było gdzieś blisko Short Ridge Hill, zaraz za domem Bobbie. Dotarcie tam zajęłoby prawie godzinę albo i więcej przy takim śniegu. A nie odważyła się jechać autostopem, bo w każdym samochodzie mógł być Walter, a nie zorientowałaby się na czas, że to on.
Nagle uświadomiła sobie, że nie tylko Walter, ale oni wszyscy będą jej szukali, kursując po szosach z latarkami i reflektorami. Jak mogliby pozwolić jej umknąć i opowiedzieć całą prawdę? Każdy mężczyzna i każdy samochód stanowili zagrożenie. Będzie się musiała najpierw upewnić, czy w domu nie ma męża Ru-thanne, trzeba będzie zajrzeć przez okna.
O Boże, czy uda się jej uciec? Innym się nie udało. Ale może nie próbowały. Bobbie nie próbowała, ani Charmaine. Może ona pierwsza w porę odkryła prawdę. Czy na pewno w porę?
Opuściła Winter Hill i pobiegła na Talcott Lane. Nagle błysnęły reflektory i z szosy po drugiej stronie wyjechał samochód. Skuliła się obok zaparkowanego samochodu i zastygła. Światło reflektorów przemknęło poniżej i samochód pojechał dalej. Stanęła i patrzyła: jechał powoli, a strumień światła padał z niego, ślizgając się po domach i śniegu pokrywającym trawniki.
Pośpieszyła wzdłuż Talcott Lane, obok cichych domów, w których kolorowe światełka świąteczne ozdabiały okna i drzwi. Było jej zimno w nogi i stopy, ale poza tym wszystko w porządku. Na końcu Talcott Lane znajdowała się Old Norwood Road, stamtąd mogła pójść Chimney Road albo Hunicutt.
W pobliżu wściekle ujadał pies, ale wkrótce ujadanie zostało daleko poza nią.
Na udeptanym śniegu leżał czarny szkielet gałęzi. Postawiła na nim nogę, łamiąc na pół i pobiegła dalej, trzymając ciężką, mokrą i zimną gałąź w odzianej w cienką rękawiczkę dłoni.
Na Pine Tree Lane błysnęło światło latarki. Pobiegła przez śnieg pomiędzy domami do pokrytego śniegiem krzaka i schowała się za nim.
Wyjrzała na tyły domów. Miały pozapalane Światła. Z dachu jednego z nich wzbijał się strumień czerwonych iskier, które tańcząc i wzlatując w górę znikały wśród gwiazd.
Od strony dwóch domów zbliżało się kołyszące światło latarki, więc głębiej ukryła się za krzakami. Rozcierała jedno kolano, a drugie ogrzewała w zgięciu łokcia.
Blade światełko ślizgało się po śniegu, zbliżając się do niej, lekko przemknęło po jej spódnicy i rękawiczce.
Czekała, Poczekała jeszcze chwilkę i wyjrzała. Ciemna sylwetka mężczyzny poszła w stronę domów, idąc po oświetlonym latarką śniegu.
Poczekała, aż mężczyzna zniknął, wstała i pobiegła do następnej ulicy. Hickory Lane? Switzer Lamę? Nie była pewna, którą idzie, ale obie prowadziły do Short Ridge Road.
Miała odrętwiałe stopy mimo zimowych butów na futerku.
Nagle oślepiło ją światło. Odwróciła się i zaczęła uciekać, ale z naprzeciwka błysnęło następne. Zbiegła na pobocze pustej szosy i, mijając jakiś garaż, popędziła w dół długiego zbocza. Pośliznęła się i upadła. Wygramoliła się ze śniegu, nadal trzymając w ręku gałąź. Światła zbliżały się do niej, a ona biegła po równinie śniegu. Błysnęło kolejne światło. Nie miała gdzie się ukryć, więc miotała się w kółko, aż wreszcie zziajana stanęła w miejscu.
– Odejdźcie – krzyknęła do zbliżających się świateł; dwóch z jednej i jednego z drugiej strony. Podniosła wyżej gałąź. – Odejdźcie!
Światełka zbliżały się do niej, zwolniły i wreszcie zatrzymały się, oślepiając ją swym blaskiem.
– Odejdźcie! – zawołała ponownie i zasłoniła ręką oczy.
Światło zmniejszyło się,
– Zgaście je. Nic pani nie zrobimy, pani Eberhart.
– Nie bój się. Jesteśmy przyjaciółmi Waltera. Światło zgasło, a ona opuściła rękę.
– I twoimi też. Jestem Frank Roddenberry. Znasz mnie przecież.
– Proszę się uspokoić, nikt pani nie skrzywdzi. Naprzeciw niej stały postacie ciemniejsze od otaczającej ich ciemności.
– Proszę się nie zbliżać – powiedziała, unosząc wyżej gałąź.
– Nie jest to pani potrzebne.
– Nie skrzywdzimy cię.
– Więc odejdźcie – powiedziała.
– Wszyscy cię szukają – powiedział głos Franka Roddenberrego. – Walter się martwi.
– Z pewnością – powiedziała. Około trzech, czterech metrów od niej stało trzech mężczyzn.
– Nie powinna pani wychodzić bez płaszcza – powiedział jeden z nich.
– Odejdźcie – powtórzyła.
– Połóż to – powiedział Frank. – Nikt cię nie skrzywdzi. – Proszę pani, nie dalej niż pięć minut temu rozmawiałem przez telefon z Walterem – powiedział mężczyzna w środku. – Wiemy, co pani myśli o nas. Ale to nie jest tak. Proszę mi wierzyć, że to nie jest tak.
– Nikt tu nie produkuje robotów – powiedział Frank.
– Musi pani nas uważać za mądrzejszych, niż jesteśmy w rzeczywistości – powiedział mężczyzna w środku. – Czy roboty umiałyby prowadzić samochód? Gotować? I strzyc dzieci?
– I wyglądać tak prawdziwie, że nawet dzieci by tego nie zauważyły? – powiedział trzeci mężczyzna. Był mały i gruby.
– Musi nas pani uważać za geniuszy – powiedział ten w środku. – Proszę mi wierzyć, nie jesteśmy geniuszami.
– Ale posłaliście ludzi na księżyc – odparła.
– Kto? – spytał. – Ja nie. Frank, czy ty posłałeś kogoś na księżyc? Bernie?
– Nie posyłałem – odpowiedział Frank. Mały człowieczek zaśmiał się.
– Ani ja, Wynn – powiedział. – Przynajmniej nic o tym nie wiem.
– Myślę, że pomyliła nas pani z kimś innym – powiedział mężczyzna w środku. – Z Leonardem da Vinci lub Albertem Einsteinem.
– Boże – powiedział mały mężczyzna. – Nie chcielibyśmy robotów za żony. Chcemy mieć prawdziwe kobiety.
– Odejdźcie i pozwólcie odejść mnie – powiedziała.
Stali tam, ciemniejsi od otaczającej ich ciemności.
– Joanno – powiedział Frank – jeśli masz rację i moglibyśmy robić tak fantastyczne i naturalne roboty, to nie sądzisz, że zbijalibyśmy na tym grubą forsę?
– No, właśnie – podchwycił środkowy mężczyzna. – Z takimi pomysłami bylibyśmy bardzo bogaci.
– Może i tak zrobicie – powiedziała. – Może to dopiero początek.
– O Boże! – powiedział. – Ma pani na wszystko gotową odpowiedź. To pani powinna być adwokatem, a nie Walter.
Frank i mały mężczyzna zaśmiali się.
– No, chodź Joanno – powiedział Frank. – P-połóż to, co trzymasz, t-ten kijek, czy…
– Odejdźcie i pozwólcie mi odejść! – zawołała.
– Nie możemy tego zrobić – powiedział stojący w środku mężczyzna. – Dostanie pani zapalenia płuc albo potrąci panią samochód.
– Idę do przyjaciół – powiedziała. – Za parę minut będę w ciepłym miejscu. Dawno bym tam była, gdybyście mnie… O Boże… – opuściła gałąź i zaczęła rozcierać ramię. Przetarła oczy i czoło, trzęsąc się.
– Pozwoli nam pani udowodnić sobie, że się myli? – spytał mężczyzna w środku. – A wtedy zabierzemy panią do domu i jak będzie trzeba, wezwiemy pomoc.
Spojrzała na jego ciemną sylwetkę.
– Udowodnić mi? – Nie wierzyła.
– Zabierzemy panią do klubu i…
– O nie.
– Chwileczkę, proszę mnie wysłuchać. Zabierzemy panią do klubu i może go pani obejrzeć od A do Z. Jestem pewien, że w takich okolicznościach nikt się nie będzie sprzeciwiał. Zobaczy, że jest…
– Za nic tam nie pójdę…
– Przekona się pani, że nie ma żadnej fabryki robotów – powiedział. – Jest bar, pokój do gry w karty i parę innych pokoi. Jest tam projektor, kilka zakazanych filmów i to cały nasz wielki sekret.
– No i automaty do gier – dodał mały człowiek.
– Tak, mamy parę automatów do gier.
– Nie weszłabym tam bez uzbrojonej straży, kobiet.
– Każemy wszystkim stamtąd wyjść – powieział Frank. – Cały dom będzie do twojej dyspozycji.
– Nie pójdę – powiedziała.
– Proszę pani – powiedział mężczyzna w środku.
– Wykazujemy maksimum wyrozumiałości, ale są pewne granice. Jak długo będziemy tu jeszcze stać i konferować?
– Chwileczkę – powiedział mały człowieczek.
– Mam pewien pomysł. Załóżmy, że jedna z kobiet, którą uważa pani za robota, skaleczyłaby się w palec i zaczęła krwawić. Czy to by panią przekonało? A może uważa pani, że zrobiliśmy roboty, w których płynie krew?
– Na miłość Boską, Bernie – powiedział mężczyzna w środku, a Frank zauważył: – Nie możesz kogoś ot tak sobie prosić, żeby się skaleczył.
– Czy pozwolicie odpowiedzieć jej na nasze pytanie? Co pani na to? Czy to by panią przekonało? Gdyby się skaleczyła i krwawiła.
– Bernie…
– Pozwólcie jej, do cholery, odpowiedzieć. Joanna stała, patrząc i kiwnęła głową.
– Gdyby krwawiła – powiedziała – pomyślałabym, że jest prawdziwa…
– Przecież nie poprosimy żadnej kobiety, żeby się specjalnie kaleczyła. Pójdziemy do…
– Bobbie by to zrobiła – powiedziała. – Jeśli to jest naprawdę Bobbie. Jest moją przyjaciółką. Bobbie Markowe.
– Na Fox Hollow Lane? – spytał mały człowieczek.
– Tak – odparła.
– Widzicie? To dwie minuty stąd. Pomyślcie tylko. Nie będziemy musieli iść aż do Centrum ani zmuszać pani Eberhart, żeby szła tam, dokąd nie chce…
Nikt się nie odezwał.
– To chyba niezły p-pomysł – powiedział Frank. – Możemy porozmawiać z panią Markowe…
– Nie będzie krwawić – wątpiła Joanna.
– Będzie – powiedział mężczyzna w środku. – A kiedy to się stanie, zrozumie pani swój błąd i pozwoli się pani zabrać do domu, do Waltera, bez żadnego sprzeciwu.
– Jeżeli będzie krwawić – zgodziła się – to tak.
– W porządku – powiedział, – Frank, biegnij naprzód, zobacz, czy jest w domu i wytłumacz jej, co
i jak. Zostawię tu swoją latarkę, kładę ją na ziemi. Bernie i ja pójdziemy trochę naprzód, a pani niech weźmie latarkę i idzie za nami w takiej odległości, w jakiej pani będzie się czuć bezpiecznie. Ale proszę nie gasić latarki, żebyśmy wiedzieli, że idzie pani za nami. Zostawiam tu również swój płaszcz, proszę go włożyć, bo słyszę, jak szczęka pani zębami.
Nie miała racji i wiedziała o tym. Nie miała racji. Była zmarznięta, przemoczona, zmęczona, głodna i szarpana przez szereg sprzecznych potrzeb. Między innymi chciało się jej siusiu.
Gdyby byli zabójcami, zabiliby ją. Gałąź nie stanowiłaby dla nich żadnej przeszkody. Trzech mężczyzn przeciwko jednej kobiecie.
Podniosła gałąź i przyglądała się jej, idąc powoli na obolałych stopach. Rzuciła ją. Miała mokrą i brudną rękawiczkę oraz zmarznięte palce. Zaciskała je i otwierała, wreszcie wsunęła dłoń pod pachę. Trzymała tak równo, jak mogła, długą ciężką latarkę.
Mężczyźni szli małymi kroczkami przed nią. Niski mężczyzna miał brązowy płaszcz i czerwoną, skórzaną czapkę. Wyższy był w zielonej koszuli i ciemnych spodniach, wpuszczonych do brązowych butów. Miał rudawo-blond włosy.
Jego kożuch ogarniał ciepłem jej ramiona. Miał mocny, miły zapach – zwierząt i życia.
Bobbie będzie krwawić. To zwykły zbieg okoliczności, że Dale Coba pracował przy produkowaniu robotów w Disneylandzie, że Claude Axhelm uważał się za Heniy'ego Higginsa, że Ike Mazzard rysował swoje ładne obrazki. To przypadek, że wplątała się w to szaleństwo. Tak, szaleństwo (- to nie jest katastroficzne – powiedziała dr Francher z uśmiechem. – Jestem pewna, że mogę pani pomóc).
Bobbie będzie krwawić, a ona wróci do domu i ogrzeje się.
Do domu, do Waltera?
Od kiedy przestała mu ufać? Kiedy nastąpiła między nimi pustka? I czyja to była wina?
Przytył na twarzy. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła? Czy była zbyt zajęta robieniem zdjęć i pracą w ciemni?
W poniedziałek zadzwoni do dr Francher, pójdzie do niej i położy się na skórzanej kanapie. Trochę sobie popłacze i spróbuje znów być szczęśliwa.
Mężczyźni czekali już na nią na rogu Fox Hollow Lane.
Przyspieszyła kroku.
Frank stał w oświetlonych drzwiach domu Bobbie. Mężczyźni rozmawiali z nią. Odwrócili się do niej, gdy powoli szła ścieżką.
Frank uśmiechnął się!
– Zgodziła się. Chętnie to zrobi, jeśli to p-polep-szy twoje samopoczucie.
Latarkę dała mężczyźnie w zielonej koszuli. Miał szeroką, zniszczoną twarz o grubych rysach.
– Poczekamy tu – powiedział, zdejmując z jej ramion kożuch.
– Ona nie musi tego… – zaczęła.
– Proszę pójść – powiedział. – Później mogłyby panią znów ogarnąć wątpliwości. Frank wyszedł na ganek.
– Jest w kuchni – oznajmił.
Weszła do domu. Natychmiast ogarnęło ją ciepło. Z góry dochodził hałas głośnej muzyki rockowej.
Poszła korytarzem, rozprostowując bolące dłonie.
Bobbie stała w kuchni, w czerwonych spodniach i fartuchu z dużą stokrotką.
– Cześć, Joanno – powiedziała i uśmiechnęła się. Piękna Bobbie z dużym biustem. Nie, to nie był robot.
– Cześć – powiedziała. Oparła się o framugę drzwi.
– Przykro mi, że jesteś w takim stanie – powiedziała Bobbie.
– Przykro mi, że w nim jestem.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby się odrobinę skaleczyć w palec. Jeśli to ci pomoże się pozbierać.
Podeszła do stołu. Poruszyła się płynnie, pewnie i z wdziękiem. Otworzyła szufladę.
– Bobbie… – powiedziała Joanna. Zamknęła oczy i ponownie je otworzyła. – Czy ty naprawdę jesteś Bobbie? – spytała.
– Oczywiście, że tak – odpowieziała Bobbie z nożem w ręku. Podeszła do zlewu. – Chodź tutaj – powiedziała. – Stamtąd nic nie zobaczysz.
Muzyka stała się znacznie głośniejsza.
– Co się tam dzieje na górze? – spytała Joanna.
– Nie wiem – powiedziała Bobbie. – Dave jest tam z chłopcami. Podejdź tu, bo nic nie zobaczysz. Nóż był duży i ostro zakończony.
– Utniesz tym sobie całą rękę – powiedziała Joanna.
– Będę ostrożna – powiedziała z uśmiechem Bobbie. – No, chodź. – Skinęła na nią, trzymając duży nóż.
Joanna odsunęła się od framugi drzwi i weszła do nieskazitelnie czystej kuchni, tak nietypowej dla Bobbie.
Zatrzymała się. Muzyka ma zagłuszyć mój krzyk, pomyślała. Ona nie zatnie się w palec, tylko…
– No, chodź – nalegała stojąca przy zlewie Bobbie, kiwając na nią i trzymając w ręku ostry nóż.
To nie jest katastrofalne, pani doktor? Myślenie, że są robotami, a nie kobietami? Myślenie, że Bobbie mnie zabije? Czy aby na pewno może mi pani pomóc?
– Nie musisz tego robić – powiedziała do Bobbie.
– Uspokoisz się wówczas – odrzekła.
– Po Nowym Roku idę do psychiatry. To mnie powinno uspokoić. Przynajmniej mam taką nadzieją.
– No, chodź – powiedziała Bobbie. – Mężczyźni już czekają.
Joanna podeszła do stojącej przy zlewie, trzymającej w ręku nóż Bobbie, która wyglądała tak normalnie – cera, oczy, włosy, ręce, wznoszący się i opadający pod fartuchem biust – że nie mogła być robotem, po prostu nie mogła i tyle.
Mężczyźni stali na ganku z rękami w kieszeniach, wypuszczając na zimnie kłęby pary z ust. Frank przytupywał w rytm głośnej muzyki.
– Czemu to tak długo trwa? – spytał Frank. Wynn i Frank wzruszyli ramionami. Muzyka nadal grzmiała.
– Zadzwonię do Waltera i powiem mu, że ją znaleźliśmy – powiedział Wynn i wszedł do domu.
– Weź kluczyki do samochodu Dave,a – zawołał za nim Frank.