Pewnego wieczoru Nils, w którego zachowaniu zauważyłem ostatnio zmianą — stał się milkliwy i skłonny do nieprzytomnych zapatrzeń — przyznał mi się po pełnym wstydliwości, ceremonialnym wstępie, że pisze wiersze. Najpierw przyniósł kilka; czytałem je przy nim, a czując, z jaką uwagą śledzi moją twarz, starałem się uczynić ją nieruchomą, były bowiem bardzo złe. Niebawem zjawił się z grubym plikiem nowych. Pożądał w tych rymowanych traktatach filozoficznych zguby, marzył o nicości jako o ucieczce przed cierpieniem. Źródła tak ponurych nastrojów począłem się domyślać, gdy w następnych wierszach — przynosił ich coraz więcej — pojawiła się zagadkowa kobieta. Były tam, zwłaszcza w metaforyce, pewne cechy osobliwe. Raz nie mogłem się już wstrzymać od pytania:

— Napisałeś tu „oczy czarne jak niebo” — jak to, przecież…

— No, bo ona ma czarne oczy — odparł czerwieniąc się.

— Ależ niebo jest niebieskie! Spojrzał na mnie zdziwiony i bąknął:

— No tak… ale miałem na myśli prawdziwe niebo…

A więc niebo Ziemi, ten jasny błękit, który codziennie widział w ogrodzie Gei, uważał już za skłamany, w przeciwieństwie do bezkresnej czerni otaczającej statek. On tak uważał, on, który w chwili odlotu miał czternaście lat.

— Kto wie — myślałem — jak wiele takich nowych skojarzeń powstaje w umysłach tych, co urodzili się na Gei?

W czwartą rocznicę wyruszenia z Ziemi odbyło się spotkanie towarzyskie załogi, stanowiące już tradycję.

W tym roku miejscem zgromadzenia była wielka sala kolumnowa. Już wczesnym wieczorem wypełniła się ludźmi. Kiedy przyszedłem z Ter Haarem, fizycy z grupy Rilyanta i Rudelików demonstrowali właśnie na modelach świetlnych działanie dezyntegratora.

Jest to miotacz energii promienistej, tak potężny, że jeden jego ładunek może obrócić wniwecz średniej wielkości asteroidę. Wraz z urządzeniem radarowym chroni Geę przed zderzeniem z ciałami kosmicznymi, gdyż ze względu na swą olbrzymią szybkość okręt nie jest zdolny do manewru wymijającego i jedynym sposobem uniknięcia katastrofy jest rozpylenie napotkanej bryły materialnej ciosem promienistym. Przygotowane przez fizyków widowisko było istotnie imponujące; środek sali stanowił scenę i w tej pustej przestrzeni został „odegrany” dramat rozbicia na atomy bryły przecinającej drogę statku. Na sali panowała ciemność, model rakiety i meteor wydawały blade, fosforyczne świecenie i gdy zdawało się, że zderzenie jest nieuchronne, ostry jak igła promień strzelił z pocisku, obracając kamienny odłam w rozpaloną chmurę. Kiedy zapaliły się światła, ciekawi otoczyli fizyków i wywiązała się gorąca dyskusja, do której niebawem wmieszały się piskliwymi głosikami matematyczne analizatory. Ter Haar i ja wyszliśmy na chwile do ogrodu. Wracając, u zbiegu korytarza, przed wejściem do sali kolumnowej dostrzegliśmy trzech ludzi, siedzących we wgłębionej niszy naprzeciw akwarium. Byli to Ameta, Nils Yrjöla i paleopsycholog Achelis.

— Okres kilku tysięcy lat — mówił paleopsycholog — jest znikomy w skali ewolucji biologicznej i budowa naszych ciał, zmysłów, mózgów jest taka sama jak u starożytnych, a jednak dla argonautów Morze Śródziemne było bezkresną przestrzenią, podczas gdy my odległość Ziemi od Słońca nazywamy „krokiem słonecznym”; być może po nas przyjdą kosmonauci, dla których krokiem podróży będzie kiloparsek…

— A jednak czy nie można porównać astronautów z argonautami? — rzekł Ameta. Po jego twarzy przepływały zielonkawe i srebrzyste cienie. — Oczywiście wielkości odwagi nie można mierzyć wielkością pokonanej przestrzeni, to byłby nonsens. Głowy starożytnych ledwo wynurzały się z mgły magicznych wierzeń, wszędzie zwidywały im się śpiewające potwory, smoki, bogowie, a jednak wciąż dalej…

— Takie porównanie ludzi różnych epok wydaje mi się ryzykowne — zauważył Nils. — Starożytni byli gwałtowni, niezrównoważeni, jednakowo skorzy do łez, jak do bitewnych uniesień…

Ameta podniósł oczy. Naprzeciw niego za szklaną płytą chwiały się głowy ryb, otwartymi pyskami dotykających szklanej ściany, jakby podsłuchiwały rozmowę.

— Byli to bardzo zwyczajni i bardzo dobrzy ludzie — rzekł pilot — i doskonale mogę ich zrozumieć. Mieli odwagę marzenia, a że oblekali je w dziwne dla nas, bajkowe kształty… to nieistotne. To, co kazało im rzucać rybackie osady i wyruszać w niezbadaną przestrzeń mórz, jest w gruncie rzeczy tym samym, co pędzi nas do gwiazd.

— Jak możesz tak mówić — Nils wstał. — Starożytni dokonywali odkryć mimowolnie, goniąc za urojonymi, nie istniejącymi celami. To byli niewolnicy mitów!

— Jesteś niesprawiedliwy — zauważył paleopsycholog. — Żeby wymienić tylko jeden ze splotu wielu czynników — mechanizm sił społecznych był w epoce barbarzyńskiej zagadką. Życie, oglądane z bliska, przedstawiało się jak taniec pyłków w smudze słonecznej, co jakiś czas przemiatany kataklizmem. Tymczasem człowiek chciał dostrzec sens istnienia własnego i innych. Pragnąc znaleźć go za wszelką cenę, płacił cenę logicznego nonsensu i wykraczał z życia rzeczywistego w fikcyjne życie wieczne po to, żeby temu ziemskiemu nadać sens.

Psycholog przestał mówić, widząc, że Nils go nie słucha. Chłopiec patrzał w głąb korytarza. Szła stamtąd młoda dziewczyna. Nils postąpił krok naprzód i wyszedł z naszego kręgu, nie wiedząc, że idzie. Dziewczyna obejrzała się. Z cienia wyłoniła się druga postać — był to Wiktor.

Oboje minęli nas i skryli się w długiej amfiladzie kolumn. Nils znieruchomiał. Palce jego ręki wykonały nieznaczny gest, jakby coś mięły. Nagle drgnął, zapewne poczuł, że jest w ośrodku wielu spojrzeń, wyprostował się i nadmiernie spokojnym, powiększonym krokiem ruszył ku szklanej ścianie. Z zagryzionymi ustami patrzał w zielony blask, który odświecał w jego nie widzących, szeroko otwartych oczach. Wtedy, patrząc na tego chłopca, wspomniałem, jak byłem bardzo młody i bardzo nieszczęśliwy z powodu miłości, jak przewłóczyłem się raz całą noc i wróciłem rankiem do schroniska, przemoczony, w ubraniu poplamionym żywicą; to było w górach, stała gęsta mgła, siąpił deszcz. Nagle, zdrętwiałego, obudził mnie pierwszy świergot ptaka. Podszedłem do okna. Był świt. Rozwarłem szeroko okiennice, wpatrzony w styk nieba i ziemi, wzbierający światłem; mgły i chmury rozpalały się nieruchomymi płomieniami. Zapatrzyłem się w dal, jakbym spoglądał w nieskończone, ogromne szeregi dni, które przyjdą, jakbym dostrzegał niezmierzone bogactwo, jakim mnie zasypią — i czułem, jak mocno bije mi serce, i byłem taki smutny, i taki szczęśliwy…

Spotkanie towarzyskie przeciągnęło się do późnej nocy. Nareszcie gwar na sali począł opadać, światła zdawały się ciemnieć, odczuwaliśmy już znużenie, nadchodziły chwile powszechnego milczenia, w których rozlegały się tylko lekkie kroki obsługujących automatów. W jednej z takich chwil ktoś zaintonował bardzo starą pieśń. Melodia zrazu potykała się, przekazywana z ust do ust, aż zatoczyła krąg i porwała wszystkich. I mnie, i innym brakło chwilami słów, mało kto je pamiętał, zamierzchłe, ledwo zrozumiałe, dziwne, o wyklętych, dręczonych głodem, o ich ostatniej walce. Gdy jedne głosy milkły i pieśń waliła się jak puszczony ciężar, wtedy zrywały się inne i podtrzymywały ją i tak dźwigała się znowu i rosła. Tuż za sobą słyszałem potężny bas. Odwróciłem się. Przede mną stał Ter Akonian. Twarz jego zdawała się, jak nigdy, skupiać posępne piękno gór, które go wydały, a on, który najmocniej chyba z nas wszystkich marzył o podróży gwiazdowej i życie poświęcił jej urzeczywistnieniu, śpiewał, stojąc, stary hymn Ziemian i płakał z zamkniętymi oczami.

Dziesięć dni później obudził mnie w nocy dzwonek ze szpitala: przybyła tam rodząca. Narzuciwszy płaszcz zajrzałem do sypialni Anny: łóżko jej było nie tknięte. Wieczorem powiedziała, że musi dokończyć pilnego doświadczenia w pracowni Schreya i wróci dość późno. Spojrzałem na zegarek: dochodziła trzecia. Zżymałem się. Postanowiłem powiedzieć jej rano kilka cierpkich słów i pojechałem na salę porodową. W przyćmionym świetle ujrzałem Milę Grotrian, żonę astrofizyka Rilyanta. Rodziła po raz pierwszy, była więc niespokojna. Spytałem, gdzie jej mąż. Okazało się, że śledzi w obserwatorium zaćmienie jakiejś gwiazdy podwójnej. Aby rozproszyć jej obawy, począłem żartobliwie skarżyć się na nasz wspólny zły los — nadmierną pracowitość małżonków. Co kilka minut telefonował Rilyant pytając, jak przebiega poród; ponieważ odrywało mnie to od Mili, powiedziałem mu w końcu, żeby pilnował swojej gwiazdy, a ja już zajmę się jego żoną.

Poród postępował leniwie; koło czwartej tętno płodu zaniepokoiło mnie; jakiś czas czekałem, licząc na siły natury, ale gdy serce nie urodzonego wyraźnie zaczęło słabnąć, postanowiłem zastosować odpowiedni zastrzyk. Przygotowałem narzędzie, rozłożyłem serwety i odszukałem na bardzo białej ręce kobiety błękitną żyłkę. — To nie będzie wcale bolało — powiedziałem — uważaj, już.

Przejrzysty płyn uchodził ze strzykawki. Poczuwszy opór tłoka, cofnąłem dłoń. W tej chwili sufit zapłonął nad nami czerwono i równocześnie rozległ się wybiegający ze wszystkich naraz stron przestrzeni brzęczący głos:

— Uwaga! Pogotowie alarmowe drugiego…

Tu dał się słyszeć ostry trzask, podłoga zawirowała pod nogami i wszystkie światła zgasły. Zostałem w ciemności nad łóżkiem rodzącej. Przez sekundę trwała cisza tak absolutna, że słyszałem szelest, z jakim jej koszula ociera się w oddechu o przykrywający koc. Poszukałem wyłącznika zapasowych reflektorów, pamiętałem, że jest nad wezgłowiem łóżka. Zanim go jednak znalazłem, poczułem bardzo silny wstrząs, jakby niewidzialny młot uderzył w dno sali, i równocześnie z ukrytych głośników bluzgnęło metaliczne charczenie, potęgujące się do spazmatycznego ryku.

— Mila! — krzyknąłem — trzymaj się, Mila!

Wstrząs odrzucił mnie od łóżka. Upadłem i straciłem orientację.

Zerwałem się, uderzyłem głową o jakąś przegrodę, przyszedł nowy wstrząs, zatoczyłem się, wyciągnąłem przed siebie ręce. Wszystko działo się po ciemku, jakieś kolorowe lampy migotały pod powiekami, daremnie wytrzeszczałem oczy, żeby cokolwiek zobaczyć. Nie odczuwałem najmniejszej trwogi, tylko nieznośną bezsilność, która przemieniała się w gniew. Wtedy z głębi wyjących nad nami potępieńczo tonów wydobył się z najwyższym wysiłkiem walczący o oddech, łkający krzyk ludzki:

— Pogotowie… trzeciego stopnia… sieć awaryjna… włączam… uwaga…

Potem huknęło dwa razy, jakby tuż przy mnie rozerwał się ładunek wybuchowy, i głos wyjąkał słabnąc, że raczej domyśliłem się, niż usłyszałem:

— Zanik… grawitacji…

Ciało moje traciło wagę.

Jakiż ze mnie głupiec! — błysnęło w głowie. — Dlaczego nie mam przy sobie latarki!

Nie nosiłem jej, bo oświetlenie wydawało się całkowicie zabezpieczone od wypadków. Zawisłem w powietrzu, bezradny jak szczeniak chwycony za kark, i zrozpaczony wołałem:

— Mila… odezwij się…

Zajaśniało. Zapłonęły nisko umieszczone, zielonkawe światła bezpieczeństwa. Ważąc się skośnie w przestrzeni, l znajdowałem się jakieś cztery metry od łóżka. Mila wpół–siedziała, jedną ręką ogarniając brzuch, drugą kurczowo trzymała się metalowej poręczy. Po kilku daremnych próbach udało mi się do niej dotrzeć. Była bardzo blada. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Usiłowałem się uśmiechnąć.

— To nic, to tylko wypadek! — zawołałem, choć nie mogła mnie usłyszeć; wycie nad nami nie ustawało. Nowy wstrząs o mało nie oderwał mnie od łóżka.

Pośpiesznie przywiązałem się gurtowym pasem do poręczy, żeby mieć swobodne ręce. Statek zadrżał znowu, ale inaczej. Co kilka sekund powtarzał się piekielny świst, urywający się głuchym uderzeniem. Zrozumiałem; w głębi Gei zapadały szczelne grodzie, hermetycznie oddzielając jedne pomieszczenia od drugich. To nie był wypadek, lecz katastrofa.

Tuż przed sobą miałem twarz Mili o ogromnych, znieruchomiałych oczach. Ciało jej wygięło się gwałtownie, krzyczała coś, czego nie słyszałem. Zbliżyłem głowę do jej ust.

— Mamo! Mamo! — dobiegł mnie głos jak z wielkiej odległości.

Jeszcze jedno uderzenie spadającej grodzi, jakby tuż za drzwiami sali. W tym momencie, w ułamku sekundy, uświadomiłem sobie dwie naraz rzeczy: że poród trwa i nic nie może go powstrzymać prócz śmierci i że pracownia Anny leży na ostatniej kondygnacji, pod samym pancerzem statku. Zobaczyłem bezbronne, najdroższe ciało i masy padającego w mrok żelastwa. Serce jakby mi ktoś przebił. Skurczyłem się cały i rzuciłem wstecz, żeby biec, żeby gołymi rękami rozbić stalowe mury, żebyśmy zginęli razem. Targałem się jak oszalały, zapomniawszy o pasie, którym przed chwilą sam przywiązałem się do łóżka.

Rodząca wyginała się, jej rozwarte szeroko usta krzyczały. Przestałem się szamotać. Wyciągnąłem ręce, poczułem gorącą, wilgotną główkę, zlepione krwią włosy dziecka.

Widmowe światło lamp awaryjnych drżało, cały byłem nie—ważki, instrumenty fruwały wokół naszych głów; w pewnej chwili duże, przejrzyste naczynie z krwią uniosło się i przepłynęło tuż koło mojej skroni, zalśniło rubinem pod blask i odskoczyło od ściany przepierzenia. Mila jęczała, nie słyszałem tego, widziałem tylko rozciągnięte w męce wargi, lśnienie zębów.

Wycie, bełkotanie, łoskot przelewały się nad nami. Nachyliłem się jeszcze bardziej, osłoniłem sobą jej brzuch, którym targały fale skurczów. Światło zaczęło dygotać, jeszcze przez chwilę dostrzegałem lampy jako fosforyzujące kule, potem zapadła ciemność, a wraz z nią zupełna cisza, w której — nagle — rozległo się słabe, lecz wyraźne kwilenie. W lewej ręce trzymałem nie wiem od jak dawna instrument, odnalazłem po omacku pępowinę, zacisnąłem ją. Udało mi się sięgnąć ręką do stolika, wyrwałem z pudła kompresy, złożyłem razem i owinąłem ciało nowo urodzonego. W górze znowu szczęknęło.

— Trzymaj się! — krzyknąłem do kobiety, ale wstrząs, którego się spodziewałem, nie przyszedł. Głośnik przez dłuższą chwilę brzęczał, potem rozległ się znany głos; mówił Yrjöla:

— Towarzysze, gdziekolwiek się znajdujecie, zachowajcie spokój. Gea uległa zderzeniu z drobnym ciałem kosmicznym. Sytuacja jest opanowana. Chwilowo pięć górnych pokładów jest odciętych od reszty statku. Zachowajcie wszyscy spokój i przebywajcie dalej tam, gdzie jesteście. Włączamy teraz awaryjne zespoły grawitacyjne, przygotujcie się na powrót ciążenia. Za piętnaście minut podamy dalsze wiadomości.

Głośnik szczęknął i zapadła cisza. Znowu zapłonęły lampy. Rozległ się głuchy, gęsty stukot: ciążenie wracało, na podłogę spadały instrumenty, naczynia, aparaty, jakieś szkło rozbiło się i odłamki dźwięcznie rozpryskiwały się na kamiennych taflach. Musiałem przez chwilę mocować się z węzłem pasa, którym przywiązałem się do łóżka; wyswobodziwszy się, zaniosłem dziecko do umywalni. Z kranów biegła ciepła woda. Dziecko ożywiło się w kąpieli, kwiliło coraz głośniej i mrugało wielkimi, niebieskimi oczami. Obandażowałem rankę na brzuszku i wróciłem do matki, cały wciąż zasłuchany w to, co działo się poza obrębem sali. Słychać było najpierw odległe bulgotanie, jakby z wysokości spadały całe kaskady wody, potem gorączkowo stukały młoty i rozległ się świst gazu, wyrywającego się z ciasnych przewodów; coś zgrzytało, jakaś wielka siła wlokła ciężary po chropowatej powierzchni; wtem usłyszałem krótkie gwizdnięcie, które ciepłem oblało mi serce: gdzieś pomknęła winda.

Minuty mijały. Mila, bardzo wyczerpana, leżała na wznak, twarz jej była drobna i dziecinna, bardzo podobna do twarzyczki dziecka, które owinięte w kompresy wciąż jeszcze trzymałem na rękach.

Zrobiłem już wszystko, co do mnie należało — myślałem — dziecko żyje, Mila ma się dobrze, mogę teraz iść… Wciąż jednak stałem. Otworzyły się drzwi, wszedł Schrey. Za nim automat niósł wysoko wzniesioną, kulistą lampę. Wydawała silny, mleczny blask. W miarę jak kroczył, cienie mijanych przedmiotów poruszały się jak żywe, pnąc się po ścianach.

Schrey został o kilka kroków za automatem. Patrzał na to, co działo się w sali; wzrok jego objął łóżko z leżącą, rozbite i bezładnie rozrzucone na podłodze instrumenty, plamy krwi, nareszcie spoczął na mnie.

— Urodziło się teraz? — powiedział patrząc na dziecko, które trzymałem na ręku. Słaby, niewesoły uśmiech zmiękczył mu usta.

— Co z nią?… — wybełkotałem. Schrey nie zrozumiał mnie.

— Co mówisz? — spytał.

Głosu nie mogłem wydobyć. To w jego pracowni była tej nocy Anna.

— Co… z nią?… — powtórzyłem. Nie śmiałem wymówić imienia.

— Z Anną? — domyślił się Schrey. — Była u mnie w mieszkaniu, zaraz tu przyjdzie… Co robisz, zadusisz dziecko! — zawołał, bo odruchowo przygarnąłem je mocno do piersi. Oddychałem teraz jak po wielkim biegu.

— Co się stało, profesorze?

— Wiem tyle co i ty. W tej chwili telefonował do mnie Ter Akonian, starał się skontaktować i z tobą, lecz nie mógł się połączyć.

— Byłem tutaj.

— Tak — skinął głową Schrey. — Nie chciał wzywać lekarzy przez sieć ogólną, by nie wzniecać niepokoju. Musimy się przygotować, zaraz zaczną tu przynosić rannych…

Z korytarza dobiegły kroki i głosy. Anna otworzyła drzwi, weszła tyłem. Podskoczyłem ku niej i znieruchomiałem, wciąż z dzieckiem na rękach. Korytarz był ciemny, tylko korowód migających ogników zbliżał się z głębi, płynąc o metr nad podłogą. To były nosze okryte białym płótnem. Spod najbliższego okrycia wysuwała się bezwładna, wahająca się biernie, kobieca dłoń.

Gea, przebywająca w każdej sekundzie 177 000 kilometrów, spotkała na swej drodze meteor. Echo radarowe wykryło go, gdy znajdował się w odległości 90 000 kilometrów. W ciągu tysięcznej części sekundy automaty wycelowały dezyntegrator. Meteor, trafiony pociskiem promienistym, rozpadł się. Gea, mknąca z jednakową wciąż chyżością, dobiegła do miejsca eksplozji, gdy proces rozkładu atomowego jeszcze się toczył. Fala płomienistych szczątków trafiła grzbietowy pancerz i rozdarła go na przestrzeni dziewięciu metrów. W przestrzelinę wdarł się kłąb rozżarzonych gazów, rozsadził wszystkie warstwy wewnętrznej powłoki izolacyjnej i przebił zbiorniki wody w miejscu, gdzie biegną pod nimi przewody sieci chłodzącej, w których krążył skroplony hel.

Stało się to w czasie, kiedy automaty sprawdzały szczelność rur; płynny hel krążył pod ciśnieniem, a wszystkie krany, które samoczynnie wyłączają jego dopływ, były zablokowane. Płynny gaz o temperaturze trzech stopni nad zerem absolutnym wyrwał się z olbrzymią siłą, rozpruł rury na znacznej długości i burzliwym potokiem począł wpływać przez rezerwowy szyb odpowietrzający do centralnej nastawni, ściekając po okapach automatów. Wszystkie przewody elektryczne, z którymi się stykał, oziębione, stawały się nadprzewodnikami. Miejsce ładu impulsów i sygnałów zajął chaos skłóconych prądów. W miarę jak nieustannie napływający hel zatapiał coraz wyższe części nastawni, automaty, rażone nadprzewodnictwem, zawodziły jeden po drugim.

W sterowni, która znajduje się bezpośrednio pod nastawnią, tak że strop pierwszej stanowi podłogę drugiej, przebywał wtedy — była godzina trzecia czterdzieści siedem — jeden tylko człowiek, dyżurny astrogator, Songgram. Nie mógł zablokować głównej magistrali płynnego helu ani opuścić grodzi szczelnych, ani zamknąć przestrzelmy pancerza prowizorycznym tamponem: jedne elektryczne mózgi zostały całkowicie sparaliżowane, inne działały jak w obłędzie, zniekształcając polecenia i w ułamkach sekundy wysyłając dziesiątki sprzecznych rozkazów. Songgram nie mógł porozumieć się z nikim i ledwo był w stanie ogłosić alarm przez awaryjną instalację foniczną, gdyż na pewnej długości i jej kable zetknęły się z płynnym gazem.

Był sam, przed tablicami zegarów i wskaźników, które niczego już nie mierzyły ani nie wskazywały; wszystkie kontrolne światła gasły i zapalały się bez najmniejszego sensu, korpusy transformatorów drżały, jedne obwody wypadały, w innych przetężenie paliło seriami bezpieczniki, tak że tablice izolacyjne osmalał fioletowy płomień. Songgram wiedział, że prędzej czy później hel, przybierający nad jego głową, wypełni całą nastawnię i porazi najgłębiej nawet skryty elektryczny rozrząd stosów atomowych, a to będzie oznaczało zagładę okrętu.

Nie wiadomo, co myślał. Ale wszystko, co robił, zostało utrwalone, bo aparatura rejestrująca pracuje na zasadzie nadprzewodnictwa, nie została więc porażona. W sterowni stawało się coraz zimniej, strop, dźwigający grubą warstwę płynnego helu, ział straszliwym mrozem, na taflach pulpitów osiadał szron, oddech białą parą wyrywał się z ust, a na górze hel wciąż burzył się, kipiał i zalewał coraz wyższe sekcje automatów, przez przestrzelinę zaś pancerza w każdej sekundzie uciekały z głębi statku setki metrów sześciennych powietrza. Songgram raz jeszcze spróbował wprawić w ruch odśrodkowe pompy, zdalnie sterowane zawory bezpieczeństwa i równoległą do głównej sieć awaryjną — daremnie.

Był jeszcze jeden sposób. Wiedział, że jeśli otworzy klapy wentylacyjne w suficie, hel, zebrany nad nim metrową warstwą, zacznie spływać do sterowni, a zanim ją wypełni, na górze temperatura podniesie się nieznacznie, lecz wystarczająco, by automaty mogły zacząć normalną pracę, a wtedy same już odetną jego dalszy dopływ. Elektryczny rozrząd był zablokowany, musiałby więc odemknąć klapy ręcznie, za pomocą kół szprychowych, które znajdują się w bocznej ścianie sterowni. Gdyby odemknął jedną tylko klapę, zdążyłby wybiec ze sterowni, lecz nie był pewny, czy przez tak powstałe ujście będzie z nastawni wypływać więcej helu, niż przypływa do niej przez rozdarte rury. A pewność była konieczna. Gdyby otworzył wszystkie klapy, nie zdążyłby uciec. Płynny hel zamraża tak szybko, że zanurzony w nim człowiek po sekundzie staje się szklistą mumią. Songgram raz jeszcze usiłował uruchomić pompy odśrodkowe — bez rezultatu.

Wówczas przestał naciskać kontakty. Przez cztery i jedną trzecią sekundy nie robił nic, a potem jął otwierać klapy, jedną po drugiej. Zdążył otworzyć cztery. Hel począł spływać poczwórnym wodospadem do sterowni, na górze automaty wynurzyły się i wszystko stało się tak, jak przewidział. Jedne automaty odcięły dopływ helu, inne uruchomiły pompy, które wyssały go ze sterowni, jeszcze inne zamknęły przestrzelinę pancerza plastrami wstrzykiwanego pod ciśnieniem szybko stygnącego, metalicznego cementu; odciążając strop nastawni, wyłączyły zespół grawitacyjny i opuszczały kolejno szczelne grodzie w głębi Gei, żeby ulatniający się hel nie mógł się zmieszać z powietrzem w przestrzeni mieszkalnej. Potem z luk awaryjnych wynurzyły się długie szeregi mechanoautomatów, wpełzły do rezerwowych szybów, między izolacyjne przegrody nastawni i pod rozsadzony zbiornik wody. Pracowały bez przerwy do szóstej rano, kiedy ostatni ślad katastrofy został wewnątrz statku usunięty.

Tylko kilka osób raniły niezbyt poważnie odłamki przewodów, rozpękłych na trzeciej i czwartej kondygnacji. Opatrzywszy rannych, poszedłem z Yrjölą do wyschłej już i wyremontowanej sterowni. Gdyśmy ją opuszczali, dochodziła siódma rano. Korytarze wypełniał blask sztucznego świtu, było cicho i pusto. Yrjöla minął miejsce korytarza, w którym drogi nasze się rozchodziły, i szedł dalej, jakby nie mogąc mnie opuścić. Nagle, już przed drzwiami szpitala — wracałem do kontuzjowanych — stanął.

— Gdybym nie był zrobił tego obliczenia… — powiedział.

Spojrzałem pytająco. Nie patrzał na mnie.

— Nie mogłem się powstrzymać… On nie musiał… wiesz? Wystarczyło otworzyć jedną klapę. Była szansa.

Zrozumiałem.

— Nie wiedział?

— Nie mógł wiedzieć. Dla przeprowadzenia obliczeń potrzeba było najmniej kilka minut. Nie dał ich sobie.

Milczałem. Miałem jeszcze w oczach obraz wyniesiony ze sterowni: pusta, wielka przestrzeń z zatartymi śladami kataklizmu i wciąż stojący z rękoma na ostatnim, nie obróconym do końca kole — posąg astrogatora.

Yrjöla coraz mocniej ściskał moje ramię.

— Ty… nie znałeś go…

Urwał i po raz drugi w tym roku zobaczyłem płaczącego mężczyznę.

Nazajutrz inżynierowie przystąpili do pokrycia warstwą metalu powłoki Gei w miejscu rozdarcia. W tym celu odemknięto włazy bezpieczeństwa i na zewnętrzny pancerz okrętu wysłano grupę mechanoautomatów. Ameta przyszedł do szpitala, żeby mnie zabrać z sobą, nadarzała się bowiem jedyna w swoim rodzaju okazja wycieczki w próżnię.

U zbiegu korytarzy na dennym pokładzie praca była w pełni. Co chwila z szybu wychylał się któryś z automatów, inne, czekające przy transporterze, objuczały go narzędziami i ładunkiem metalu, po czym pancerny stwór, nie obracając się, tyłem wchodził do windy, krokiem tak ciężkim, że zdawało się, iż podłoga ugina się pod nim. Chętnych do wyjścia na zewnątrz Gei było wielu i musieliśmy czekać dobrą chwilę. Nareszcie znalazłem się w komorze ciśnień. Ameta, gotowy już do drogi, pomógł mi wdziać skafander. Wszedłem do niego przez szeroko rozdziawiony otwór głowowy, po czym na ramiona opuszczono mi okrągły, z przodu i z tyłu ugięty kołnierz, przypominający wielkie kryzy koronkowe, jakie noszono w starożytności, tylko że ten kołnierz, zawierający grzejną aparaturę atomową i oddechową, jest sporządzony z metalu i dość ciężki. Na nim osadzono szklistą przyłbicę, wypukloną walcowato przed oczami. Czułem przy ruchach, jak po ciele przesuwają się grube warstwy skafandra, zewnętrzna, metaliczna, pokryta zbitym srebrnym puszkiem, i wewnętrzna, atłasowa w dotknięciu. Poruszanie się w tym masywnym stroju nie było łatwe w przestrzeni grawitacyjnej. Popychany z tyłu, dostałem się do przelotni ciśnieniowej; z chwilą nałożenia hełmu światła przygasły do żółtawego brzasku i zgubiłem Ametę z oczu. Ostatnim sakramentalnym ruchem automat u wejścia sprawdził szczelność moich zaworów tlenowych, po czym wewnętrzna klapa zasunęła się. Przez kilka sekund dochodził coraz cichszy syk powietrza, potem, nie podtrzymywana już wewnętrznym ciśnieniem, klapa włazu sama się podniosła u moich stóp. Począłem opuszczać się po drabince; najpierw nogi, potem tors i głowa znalazły się na zewnątrz Gei — po raz pierwszy od czterech lat.

Trzymając się końca drabinki, postawiłem stopy na pancerzu; magnesy podeszew przywarły mocno. Wyprostowałem się. W oczach migały jeszcze błyski światła przyniesione pod powiekami. Po kilkunastu sekundach zgasły ostatnie. Zacząłem widzieć. Zewnętrzna powłoka Gei była nieruchoma — dla wytworzenia sztucznej grawitacji wirowały tylko wewnętrzne, mieszkalne pomieszczenia statku, niczym gigantyczna karuzela. Tu, gdzie stałem, był zupełny bezruch. Skłębione chmury Drogi Mlecznej obiegały ciemność niezmierzonym koliskiem, udającym horyzont. Skafander przestał ważyć, czułem się nagi, całą powierzchnią ciała wydany na łup pustce. W trwodze, że jakiś niebaczny ruch oderwie mnie od niewidzialnego w pomroce pancerza, przypadłem, kuląc się, do twardej powierzchni pod nogami. Przypomniałem sobie, że z klamrą włazu łączy mnie długa lina bezpieczeństwa, którą opasano skafander przed wyjściem. Gwałtownym ruchem szukając jej uchwytu, niechcący nacisnąłem wyłącznik magnesów i poleciałem w przestwór. Rozszerzonymi oczami widziałem, jak lina rozwija się leniwymi splotami (była nafosforyzowana). Wyciągała się jak długa, biała pępowina, aż zawisłem skośnie, jak balon, pod statkiem — czy nad nim — bo brak ciążenia unicestwiał poczucie kierunków. Poruszyłem się, zadarłem głowę — gwiazdy. Spojrzałem w dół, pod nogi — gwiazdy; ze wszech stron martwa ciemność i zastygły w jej przepaściach proch gwiazdowy. Poczułem gwałtowny zawrót głowy i kurczowo zacisnąłem powieki. Pulsy głuchym odgłosem wypełniały małą przestrzeń powietrza opasującego głowę. Znowu otworzyłem oczy. Od znajomego kształtu Wielkiej Niedźwiedzicy przeniosłem wzrok niżej, tam, między epsilonem i deltą Kasjopei, świeciła nieruchoma iskierka — Słońce. Tak było nikłe, tak niepodobne do wszystkich moich wspomnień, że nie poczułem ani nostalgii, ani nawet zdumienia, lecz tylko obojętność, pod którą skrywała się niedostępna dla argumentów rozumu niewiara w to, że ten żółtawy pyłek, nie różniący się niczym od wielu tysięcy innych, jest światłem mojej ojczyzny.

Chciałem spojrzeć na Geę. Myślałem, że zobaczę ją zawieszoną w przestrzeni — ciemne, smukłe wrzeciono — lecz nie ujrzałem nic. Po raz drugi ohydna trwoga chwyciła mnie za gardło; błysła straszna myśl, że lina puściła i zostałem sam w czarnej nieskończoności. W przypływie paniki począłem miotać się gwałtownie, by uchwycić się czegokolwiek, przywrzeć do jakiegoś stałego punktu. Wiłem się niezdarnie jak ślepy robak. Serce waliło młotem, oczy omiatały horyzont. Wszędzie miliony nieruchomych gwiazd, tak słabych, że nie widziałem w ich świetle nawet własnych wyciągniętych rąk, jakbym sam rozpłynął się w zżerającej wszystko czerni. Był szum krwi i czarna nieskończoność, nic więcej.

Nagle w polu widzenia ukazał się długi, biały wąż, lina łącząca mnie z okrętem. Wytężywszy do bólu wzrok, ujrzałem Geę, a raczej domyśliłem się jej rybiego kształtu po tym, że w pewnych miejscach przestrzeni nie było gwiazd. Tak czarnym cieniem odcinał się okręt od południowych skupisk galaktycznych. Pośpiesznie zacząłem zwijać linę, po chwili uczułem twarde dotknięcie — obu kolanami naraz zderzyłem się z pancerzem statku. Przypomniałem sobie o magnesach butów i włączyłem je. Mogłem teraz chodzić. W dookolnej czerni zapłonęło nagle bliskie, zielone światełko: lampka, jaką posiada z tyłu kołnierza każdy skafander. Ktoś stał i patrzał na pracujące mechanoautomaty. Zbliżyłem się tam. Mechanoautomaty obsiadły rozdziawioną szczelinę pancerza. Kilka zblendowanych reflektorów oświetlało miejsce pracy; w blasku widniały rzucające pokraczne cienie zęby rozdarcia, wywinięte i skręcone od żaru, jaki działał tu w chwili zderzenia. Gdy jedne automaty odcinały te stalowe łachmany, inne szyły ranę biczami elektrycznych płomieni, a następne, postępując za nimi, puszczały w ruch szlifierki. Spod ich ramion unosiły się w mrok snopy liliowych i złotych iskier. Było to niesamowite widowisko, jakby jakieś stwory, skulone pod wiecznymi gwiazdami stwarzały momentalne, barwne wszechświaty, gasnące natychmiast w chwili powstania. W przeciwnej stronie jaśniało drugie zielone światełko. Ruszyłem ku niemu. Znowu otoczył mnie rozgwieżdżony mrok. Nie chciało się wierzyć że Gea mknie naprawdę — doświadczałem zjawiska względności ruchu; szybkość jest pustym dźwiękiem, jeśli nie oznaczy się układu odniesienia. Zrazu wydało mi się że stojący samotnie człowiek to Ameta, lecz był od niego wyższy. Podniosłem rękę, by położyć mu ją na ramieniu. Opadła w dół. To był Goobar. Stał z rękami na piersiach, oświetlony niedalekim migotaniem iskier, i ze wzrokiem pogrążonym w nieskończonej pustce wszechświata uśmiechał się.


POCZąTEK EPOKI

Nie wiem, kiedy pokochałem Annę. Musiało się to stać dawno, lecz zrozumiałem to dopiero w katastrofie, która zabrała nam towarzysza. Pożycie nasze nie było i teraz łagodnie i cicho rozwijającym się pasmem dni, podróż niosła zbyt wiele wydarzeń, którym nie umiałem sprostać, bywałem gniewny, bezradny i przybity tragicznymi wypadkami, lecz wówczas kochał ją także mój gniew i smutek, i zawsze tęskniłem do niej, nawet gdy była najbliżej.

Przez długie miesiące pracowałem do późnej nocy. Sypiam wtedy zwykle kamiennym snem, rankiem budzę się nieprzytomny, nie wiem, kim jestem i jak się nazywam, i muszę dopiero szukać tego w pamięci pogrążonej jeszcze we śnie, gdy ja już czuwam. Wówczas, w tej chwili poszukiwania drogi do siebie, pierwsza przychodziła świadomość jej istnienia, przepełniała mnie całego i występowała jak gdyby z ciała, rozjaśniając pokój i każdą rzecz, na której spoczęły oczy, i zdawało mi się, że gdybym utracił wszystkie wspomnienia, całą przeszłość i prócz niej nie pamiętał nic — to byłbym przecież jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Wieczorami chodziliśmy na galerie widokowe, tam gdzie niegdyś całowałem ją pod gwiazdami. Spoglądaliśmy w mrok, odczuwając wzajemną obecność bez najlżejszego dotknięcia, a wysoko jaśniały skupiska Plejad, potężne klucze świateł, ciągnące przestrzenią. Raz Anna przerwała milczenie słowami:

— Kochany, tam, wokół tych słońc, krążą planety zamieszkałe przez żywe istoty, prawda?

— Tak — odparłem, nie wiedząc, do czego zmierza jej myśl.

— Takich planet, zamieszkałych przez istoty rozumne, muszą być w Galaktyce miliony, to zupełnie pewne?

— Zupełnie.

— A więc ta czarna przestrzeń nie jest martwa ani pusta; skoro nieustannie przeszywa ją wzrok milionów żywych stworzeń!

Jakże zdumiały mnie te słowa, tak proste i naturalne.

Ależ oczywiście — myślałem — Anna ma słuszność i kiedy patrzę na zimne ognie Krzyża Południa, wzrok mój, być może, spotyka się tam ze wzrokiem nieznanych istot, które choć różne od nas, choć wyrosłe pod innym słońcem, tak samo jak my patrzą w groźne, wieczne piękno wszechświata.

W cztery miesiące po katastrofie otrzymałem drukowaną po staroświecku kartę ze słowami:

Grupa biofizyków Gei ma zaszczyt zaprosić Kolegę na rozszerzone posiedzenie w Dużej Sali Zakładu, które odbędzie się o godzinie osiemnastej czasu miejscowego. Porządek dzienny:

1. Tymczasowe doniesienie profesora Goobara;

2. Dyskusja.

Treścią tymczasowego doniesienia jest problem podróży transgalaktycznych.

Nigdy jeszcze czas nie wlókł się tak nieznośnie jak tego dnia. Pracując w szpitalu, nieustannie spoglądałem na zegar; postanowiłem przyjść na posiedzenie o piątej, ale jakby przypadkowo udałem się w pobliże Dużej Sali Zakładu Biofizyki o czwartej, w przekonaniu, że nie będzie tam nikogo; jakież było moje zaskoczenie, kiedy z daleka już usłyszałem szum głosów. O piątej dwadzieścia sala była pełna po brzegi. Z mego miejsca w górnym rogu amfiteatru widziałem morze poruszających się głów; we wszystkich przejściach stali stłoczeni ludzie; wolna była jedynie wąska przestrzeń pod wielkimi, czarnymi tablicami. Znajdowała się tu cała załoga Gei; pracownie i pokłady opustoszały, jeden tylko człowiek, dyżurny astrogator, był nieobecny, ale 1 on dzięki telewizorom śledził z centralnej sterowni bieg wypadków.

Z uderzeniem godziny szóstej przez boczne drzwi przy katedrze wszedł Goobar. Wstąpił na wzniesienie, przez dłuższą chwilę przebierał wśród kawałków geometrycznie ułożonej pod tablicą kredy, zanim wybrał jeden, potem odwrócił się, skłonił lekko i zaczął mówić.

Rozpoczął od wyliczania szeregu powszechnie znanych faktów, wspominając o migotaniu świadomości przy dochodzeniu do szybkości progowej i o próbach jej przekroczenia, które kończyły się śmiercią eksperymentatorów. Na koniec tego zwięzłego wstępu rzekł:

— Większość specjalistów sądziła, że podróże z szybkością przekraczającą 190 000 kilometrów na sekundę nigdy nie dadzą się urzeczywistnić, nieliczni zaś wyrażali nadzieję, że uda się odkryć środki chroniące człowieka przed zgubnym działaniem szybkości nadprogowej. Ponieważ powszechnie uznana teoria procesów życiowych wyklucza możliwość odkrycia takich środków, ci ostatni specjaliści zakładali, że okaże się ona fałszywa i zostanie obalona. Jeśli chodzi o mnie, nigdy nie wychodziłem z założenia pierwszej ani drugiej grupy kolegów. Z pozycji pierwszej nie, gdyż przyjęcie jej założeń uznaje wszelkie badania w tej dziedzinie za skazane z góry na niepowodzenie, z pozycji drugiej także nie, ponieważ istniejące teorie naukowe zostają zastąpione nowymi nie dlatego, że są fałszywe — ten okres rozwoju nauki już minął — ale dlatego, że nowa teoria jest zawsze ogólniejsza od starej i mieści ją w sobie jako pewien wypadek szczególny. Tak więc postawiłem sobie za zadanie odkrycie takiej nowej teorii procesów życiowych.

Przez salę przeszedł lekki szmer.

Goobar wypisał na tablicy znane każdemu energetyczne równanie żywej komórki i otrzepując palce z kredy ciągnął:

— Koledzy są zaskoczeni moim twierdzeniem, że może istnieć teoria bardziej ogólna od tej, jaką wyraża napisany wzór. Istotnie, obejmuje on wszystkie znane przebiegi procesów życiowych w organizmach ziemskich, od najprostszych, jak bakterie, do najwyższych, jak człowiek. Czy jest więc do pomyślenia teoria jeszcze ogólniejsza? Jedyną możliwość widziałem w takim ujęciu: Życie ziemskie jest tylko pewnym szczególnym przypadkiem czynnego trwania istniejącego w planetarnych systemach wszechświata. Na innych globach wegetować mogą ustroje powstałe inaczej niż ziemskie. U nas życie przejawia się zawsze pod postacią bytowania związków białkowych; otóż dawno już wyrażono przypuszczenie, że mogą istnieć struktury podobne do białka, zbudowane na szkielecie atomów krzemu, tak zwane silikolipidy. Opierając się na tym rozumowaniu, postanowiłem szukać najogólniejszego prawa rządzącego powstawaniem wszystkich form życia, jakie tylko mogą powstać w milionowych układach planetarnych kosmosu. Możliwość stworzenia takiej teorii w oparciu o eksperyment była wykluczona, gdyż nie posiadamy nawet cienia wiedzy o tym. jak takie nieznane organizmy mogą powstawać; jedyną dostępną drogą była dedukcja poszukiwanej teorii w oparciu o najbardziej powszechne prawa obowiązujące w całym kosmosie, to jest prawa materii martwej. Jak wiadomo, dla odzwierciedlenia przebiegów życia w ustrojach ziemskich stworzona została nowa gałąź matematyki, zwana biotensoryką; otóż postawiłem sobie za zadanie odnaleźć jej matematycznych „krewnych” i mogę powiedzieć, że się to naszemu zespołowi po latach pracy udało.

Znowu rozległ się szmer podobny do głuchego westchnienia, które falą przeleciało przez zgromadzonych i zaraz ucichło.

Goobar nakreślił pierwszy wzór, przekrzywił głowę, przez chwilę przypatrywał mu się i zaczął bardzo szybko pisać. Równania wynikały jedne z drugich, w martwej ciszy głucho skrzypiała kreda, czasem okruch jej stuknął spadając na podłogę. Powoli tablica pokrywała się trudno czytelnymi znakami. Już dawno straciłem wątek wywodu i dalsze jego postępy mogłem poznawać tylko po zachowaniu się uczonych. Ci, którzy początkowo notowali, odłożyli podręczne aparaty. Wychyleni w przód z krzeseł, śledzili każdy pojawiający się wyraz, czasem marszczyli czoła, niekiedy twarze ich nieruchomiały, to znowu pojawiał się na nich rodzaj nieznacznego uśmiechu czy ulgi, jak przy dostrzeżeniu w obcej ciżbie znajomej twarzy. Zarazem napięcie w całej sali nieustannie rosło; ten i ów chwytał obu rękami deskę pulpitu, jakby pragnął wstać i zapomniał 0 tym w pół ruchu; siedzący o jeden rząd przede mną Tembhara oblizywał wysychające wargi, a jego sąsiadka, Czakandżan, przyłożyła płasko obie ręce do skroni, jakby pragnąc odgrodzić się od wszystkiego, co nie było rosnącym wężem równań, które wypełzły wreszcie aż po ramę tablicy. Goobar nie zawahał się ani przez chwilę i pisał dalej na lśniącej, mahoniowej boazerii, aż skończył pierwszy ciąg, wtedy odezwał się:

— Teraz zmienimy sobie wyznaczniki…

I nacisnął kontakt. Mechaniczny suwak wzniósł w górę zapisane tablice, opuszczając na ich miejsce nowe; uczony dmuchnął na dłoń zasypaną białym pyłem i pisał dalej. Nagle przystanął, znowu przyjrzał się wzorom z przekrzywioną ptasio głową i rzekł swoim lekko schrypniętym głosem:

— A teraz podstawimy wszędzie jednorodne pola i otrzymamy…

Wypisał krótkie, dwuwyrazowe równanie, mówiąc:

— Jak widzicie, wzór, sprowadzony do postaci najogólniejszej, wykazuje nieuchronność ustania procesów życiowych powyżej szybkości progowej. Inaczej mówiąc, musi wtedy nastąpić śmierć.

Krótki odgłos, jak zdławione westchnienie jednej olbrzymiej piersi, wstrząsnął powietrzem. Goobar, niewzruszony, mówił dalej:

— To jest zupełnie pewne. Śmierci nie da się uniknąć. W tym miejscu wywód ten się kończy. Przez długi czas nie widziałem wyjścia, wydawało mi się, że dalszej drogi nie ma, ale tak nie jest. Co się stanie, pomyślałem, jeśli postawić zagadnienie na głowie, jeśli porzucić sposób powszechnie przyjęty i wyjść nie od strony życia, ale właśnie — od strony śmierci? Jeśli za dany przyjąć właśnie ustrój zabity szybkością, zabity gwałtownie, i sprowadzić go do szybkości niższej?

Goobar znowu zwrócił się ku tablicy, wytarł kilka znaków rękawem i pisał, mówiąc jednocześnie:

— Podstawimy sobie jeszcze raz stałe pola… Teraz transmutacja garganowska… i mamy…

Wypisaną formułę obwiódł ramką. Jeszcze kreda w jego palcach nie oderwała się od czarnej deski, gdy rozległ się zdławiony, chóralny okrzyk. Spojrzałem na salę. Mechaneuryści, biologowie, matematycy zerwali się ze swych miejsc i zastygli, jak rażeni piorunem dziwu; jedni pochyleni, inni ciężko oparci o pulpity wpatrywali się płonącymi oczyma w tablicę. Goobar otarł z czoła grube krople potu,

odwrócił się do amfiteatru i jakby nie dostrzegając tego, co się z nim działo, ciągnął:

— Jak widzicie, śmierć następująca przy przekroczeniu szybkości progowej jest odwracalna… Kiedy przyśpieszenie wzrasta powoli, następuje stopniowe obumieranie ustroju; rozpadające się zespoły enzymatyczne zaczynają trawić i niszczyć tkanki, zachodzi więc rozkład. Jeżeli jednak szybkość progową przejść nagle, cała molekularna struktura organizmu zostanie jak gdyby unieruchomiona, a gdy równie nagle zejdziemy potem do szybkości niższej, wszystkie funkcje tkanek ruszą tak, jak rusza pchnięte wahadło wstrzymanego na jakiś czas zegara. Jakie przyśpieszenie należy nadać ustrojowi dla wyjścia poza szybkość progową w strefę śmierci odwracalnej? Wzór odpowiada: przyśpieszenie dwustokrotnie większe od ziemskiego, innymi słowy, organizm będzie ważył 200 X masa spoczynkowa, człowiek więc — około półtorej tony. Takie przyśpieszenie nie zabije go, jeśli działać będzie tylko przez bardzo drobny ułamek sekundy, a więcej nam nie trzeba. W taki sposób można, mówiąc obrazowo, przebić zaporę szybkości granicznej. Jakie są dalsze perspektywy? Wyobraźmy sobie, że mamy rakietę z załogą ludzką, która osiąga szybkość podprogową, a potem jednym skokiem przechodzi do chyżości większej. Następuje całkowite prawie wstrzymanie wszelkich funkcji życiowych, możemy więc powiedzieć, że podróżni ulegli śmierci, jednakowoż jest ona odwracalna i po bardzo długim czasie, kiedy rakieta równie nagle przeskoczy z szybkości nadprogowej do progowej — ludzie ożyją. Podkreślić należy fakt, że stan tak sprowadzonej odwracalności śmierci albo, jeśli wolicie, rodzaj najgłębszego letargu, może trwać dowolnie długo: setki lat albo ich tysiące, gdyż w rakiecie poruszającej się z szybkością, powiedzmy, 999/1000 c, upływ czasu praktycznie ustaje, bo ustają procesy życiowe, a więc tym samym także i procesy starzenia się. Tak tedy rakieta może przedsiębrać wyprawy do dowolnie odległej części wszechświata. Choćby podróż trwać miała i 100000 lat, do celu dolecą ci sami ludzie, którzy wyruszyli z Ziemi, a nie ich późni potomkowie; ludzie ci nie będą podlegać ani starzeniu się, ani jakimkolwiek trudom podróży; ów ogromny okres czasu nie będzie dla nich w ogóle istniał, gdyż nie będą przez ten czas świadomi. Jak widzicie, rozwierają się tu perspektywy nieporównanie rozleglejsze, niż gdybyśmy istotnie mogli podróżować żywi bez zwolnienia upływu czasu, bo w tym wypadku trwanie podróży zawsze musiałoby mieścić się w granicach życia jednego pokolenia. Możemy więc powiedzieć, że natura jest dla nas niezmiernie przychylna…

Ten nowy sposób podróżowania — kontynuował Goobar — musi za sobą pociągnąć doniosłe konsekwencje psychosocjologiczne. Najpierw jest to w ogóle pierwszy dostępny nam sposób dowolnego hamowania i przyśpieszania upływu czasu, a tym samym starzenia się naszych ciał; jest to sposób, z pomocą którego człowiek, pogrążony w odwracalnej śmierci, może przeskakiwać niejako całe wieki i dożyć najdalszej przyszłości. Nasuwa się tu niezmiernie wiele problemów, poruszę tylko jeden. Oto grupa ludzi, wyruszająca w głąb Galaktyki, powróci na Ziemię po kilku setkach czy nawet tysiącach lat. Ludzie ci opuszczają społeczeństwa na określonym etapie rozwoju, pozostawiają na Ziemi swych bliskich, przyjaciół, wychowani są w konkretnej formacji kulturowej, mają ustalone obyczaje, nawyki i zamiłowania w dziedzinie sztuki, życia codziennego, pracy naukowej i tak dalej. Otóż powrócą oni do społeczeństwa, które jest im całkowicie nie znane, albowiem nieustannie rozwijało się przez wieki, podczas gdy oni zatrzymali się na tym etapie, jaki istniał w chwili opuszczenia przez nich Ziemi. Widzę tu znaczne trudności. Powracająca grupa będzie w niemałym stopniu wyobcowana ze społeczeństwa ziemskiego, jeżeli zaś, a to, jak sądzę, nadejdzie — wyprawy transgalaktyczne i jeszcze dalsze staną się zjawiskiem powszechnym, to co jakiś czas powracać będą na Ziemię okręty z ludźmi rocznika 3100, 3200, 3500, 4000 i tak dalej; będzie więc powstawało osobliwe sąsiedztwo rozmaitych pokoleń ł muszą zostać wynalezione nowe formy wzajemnego współżycia, które przyśpieszą wchłonięcie owych powracających grup przez społeczeństwo.

Są to oczywiście problemy bardzo dalekiej przyszłości i ona sama będzie się z nimi musiała uporać; wspomniałem o nich, bo uważam, że charakterystyczny dla postępu jest proces wynikania nowych trudności w chwili, kiedy otwierają się przed nami nowe obszary życia… To wszystko, co chciałem powiedzieć.

Goobar odłożył kredę.

— Czy są jakieś pytania? — rzekł nie patrząc na salę. Chusteczką próbował bezskutecznie zetrzeć zaskorupiały pył kredowy z palców.

Już pod koniec wykładu kilkadziesiąt osób wyszło przed pierwsze krzesła, teraz wszyscy opuszczali ławki i spływając przejściami w dół, tłoczyli się przed tablicą, jak gdyby przyciągani przez łańcuch wypisanych brzydkim pismem formuł. Mijający mnie Trehub popatrzał nie widzącym spojrzeniem, poruszył wargami, jakby chciał mówić, ale nie wydał głosu i znowu zwrócił się ku tablicy.

Spojrzałem na Goobara. Bardzo zmęczony, oburącz opierał się o stół. Szukałem w jego twarzy dumy, triumfu z nadludzkiego osiągnięcia, którym cały wszechświat otworzył przed ludźmi. Nic takiego nie było w niej. Patrzał na stojących bez ruchu, wciąż jeszcze milczących ludzi i prawie niepostrzeżenie uśmiechnął się tym samym uśmiechem, który podglądnąłem w próżni, zwróconym do nieskończonej przestrzeni gwiazd.

Trudno wyrazić nastrój, jaki ogarnął nas po wykładzie Goobara. Gdy przeminęło pierwsze wrażenie, gdy szczegółowe doniesienia zostały wyrzucone w stronę Ziemi pod postacią pęku fal radiowych (dotrzeć miały do niej dopiero po dwu z górą latach), utworzona umyślnie międzygrupowa rada organizacyjna rozdzielać poczęła pomiędzy badawcze zespoły programy nowych prac, związanych z projektami podróży transgalaktycznej. Konstruktorzy przystępowali do obliczania rakiet nowego typu, zdolnych przebijać zaporę szybkości progowej, mechaneuryści mieli opracowywać nowe rodzaje automatów, niezbędnych do sterowania taką rakietą; pracy było w bród i stało się jasne, że zespół Gei zdoła podźwignąć zaledwie drobną jej cząstkę. Goobar i inni biofizycy także nie zamierzali spocząć na laurach, lecz poszukiwali dalszych konsekwencji teorii. Wszystko to działo się z jakąś, chciałoby się rzec, zorganizowaną pasją, która zapaliła ludzi; zarazem na statku panował odświętny, jasny spokój; trzy godziny wykładu dały nam tak wiele sił do przezwyciężenia próżni, że przestaliśmy niemal dostrzegać lodowaty mrok, trwający nadal wokół Gei. Wieczorem następnego dnia nie mogłem powstrzymać uśmiechu, ujrzawszy na galerii gwiazdowej dziesiątki towarzyszy przechadzających się jak w pierwszych dniach podróży, nie, jeszcze swobodniej: przystając wskazywali sobie odległe konstelacje jak światła miast, które trzeba w przyszłości zwiedzić.

Późnym wieczorem udałem się do Ter Haara; historyk zaprosił przyjaciół: Ametę, Zorina, Nilsa, Tembharę, Rudelika i mnie na lampkę wina, aby, jak powiedział, uczcić nasz wielki triumf w domowym kręgu.

Zasiedzieliśmy się u historyka do późnej nocy. My, którzy dotąd zmową milczenia okrywaliśmy zagadnienia kosmodromii galaktycznej, rozprawialiśmy o niej teraz jak o dawno przeczuwanej oczywistości. W pewnej chwili, już dobrze po północy, Ter Haar, który nie odzywał się prawie przez cały czas, rzekł:

— Wiecie, że Gei nie da się przebudować na okręt „nadprogowy”?

— Oczywiście — odparł młody Rudelik. — Moc silników jest zbyt mała, poza tym trzeba zupełnie nowych automatów.

— Jeszcze trzy prawie lata dzielą nas od celu — ciągnął historyk, jakby nie słyszał tej uwagi — potem nastąpią badania planet Centaura, które przeciągną się chyba na dwa lata albo i więcej, potem osiem lat drogi powrotnej — razem siedemnaście lat; będziemy już dobrze niemłodzi, gdy znajdziemy się na Ziemi. Następna wyprawa, ta „prawdziwa” śródgalaktyczna, wyruszy nie tak prędko; musi upłynąć niemały czas na próbach i eksperymentach…

— Więc cóż z tego? Nie rozumiem, po co to mówisz, profesorze? — spytał niecierpliwie Rudelik. My także nie bez zdziwienia spoglądaliśmy na historyka, który, nie zbity z tropu, kontynuował:

— Żaden z nas nie wyruszy zapewne nigdy w przestrzeń galaktyczną… a więc, na dobrą sprawę, nic w naszym życiu się nie zmieniło. Wszystko jest po staremu; odkrycie Goobara w najmniejszej mierze nie wpłynie na nasze losy — ani teraz, ani w przyszłości — nieprawdaż?

Po chwili powszechnego zdumienia Rudelik zakrzyknął:

— Ależ co ty mówisz! Jak to, jesteś chyba ślepy, jeśli nie dostrzegłeś tego, co się dzieje na Gei!

— Dostrzegłem, owszem, i pragnę właśnie poznać przyczynę tego podniecenia, gdyż, jak powiedziałem, losy nasze…

— . Dobryś sobie, nie zmienią się! — gniewnie dokończył Rudelik. — Ty mówisz, że nic się w naszych losach nie zmieniło, a ja ci powiadam, że wszystko. Profesorze! Człowieku! Alboż to nie byłeś z nami przez te cztery lata, alboż to nie czułeś tego straszliwego ucisku czekania, które — wciąż zwalczane, wciąż odrzucane — powracało pod coraz to nową maską? I żadnej nadziei na przyszłość — starczyło wyobrazić sobie, że do gwiazd niewiele dalszych od alfy Centaura lecieć będą okręty po trzydzieści, po czterdzieści lat, że podróż będzie wiecznym więzieniem, że próżnia będzie połykać statki i oddawać Ziemi starców lub dzieci nie znające prawdziwego błękitu, że poza granicę jakiegoś Syriusza nie wyrwiemy się nigdy — dość było to sobie uświadomić, powiadam, żeby ręce człowiekowi opadły… A teraz wiemy, że podróże będą wyglądały zupełnie inaczej, że postawimy tamę zalewowi próżni, że nie tylko nie będzie ona zżerała, niszczyła życia, zmieniając je w ciągnące się przez lata, potworne wyczekiwanie, ale że ludzie nie będą jej odczuwali. Mało tego! Że podróżując, powiedzmy, z Eurazji do Australii, człowiek może będzie się starzał więcej niż podróżując z Ziemi na Mgławicę Psów Gończych, gdyż na Ziemi nie umiemy wstrzymać upływu czasu, jak to będzie możliwe, a nawet nieodzowne w okręcie gwiazdowym!

— Wszystko to bardzo piękne — nastawał uparcie Ter Haar — ale mówisz wciąż o przyszłych wyprawach. No, dobrze, ale ty, znajdujący się nie na pokładzie tego „nad—progowego” okrętu gwiazdowego, lecz na „staromodnej” Gei, co ty masz z tego odkrycia?

Rudelik rozejrzał się po nas rozpaczliwie, kilka razy poruszył wargami, westchnął, wzruszył ramionami i nic nie powiedział.

Naraz Ter Haar roześmiał się. Śmiał się długo, sam jeden, nareszcie między jednym a drugim paroksyzmem wesołości wyrzucił:

— Nie… nie… Zaraz… Czekajcie… Zacisnął powieki, strącił z nich łzę i rzekł:

— Musicie mi to wybaczyć. Nie miałem zamiaru bawić się waszym kosztem. Problem jest naprawdę ważki i ciekawy, mianowicie, jak bardzo wiele z tego, co stanowi najistotniejszą treść naszego życia, leży w istocie poza jego fizycznymi granicami!

— Tak — powiedział Nils — ale czy tak będzie zawsze? Czy ludzie zawsze będą umierać?

Zapadła cisza, którą przerwał głos Tembhary.

— Wyobraź sobie, Nilsie, przedmiot składający się z trzech prostych drążków spojonych ze sobą końcami. Jaka to będzie figura?

— Trójkąt.

— Słusznie. Kształt trójkątny powstaje w chwili takiego złączenia drążków bez względu na to, czy tego chcę, czy nie. Gdyby ktoś kazał mi połączyć tak te drążki, a jednocześnie oświadczył kategorycznie, że powstająca przy tym figura nie może być trójkątem, powiem jako konstruktor, że to jest zadanie nierozwiązalne — tak samo dziś, jak za miliard lat. Otóż przechodząc do twoich słów, odpowiedź zależy od tego, czy śmierć jest niezbędna dla istnienia życia, czy nie?

— Jak może być niezbędna? Przecież ona jest zaprzeczeniem życia.

— Jednostki — tak, ale nie gatunku. Gdybym chciał w jednym słowie zawrzeć odpowiedź na pytanie, co jest motorem ewolucji biologicznej, odparłbym: zmienność. Gdyby nie ona, pierwotna plazma, powstała w głębi oceanu archeozoicznego, wegetowałaby do dnia dzisiejszego pod taką samą postacią i nie wydałaby z siebie niewyobrażalnego bogactwa form roślinnych i zwierzęcych, z którego wyszedł człowiek. A teraz: dzięki czemu możliwa jest ta zmienność? Dzięki temu, że jedne formy ustępują innym, że przychodzi na świat potomstwo i w tym procesie zachodzą z pokolenia na pokolenie trudne do prześledzenia, drobne, lecz w milionach lat sumujące się zmiany, dające początek nowym gatunkom i typom. A przełożone na nasz zwykły język owo znikanie form rodzicielskich na rzecz potomnych, owo ustępowanie jednych pokoleń innym nosi nazwę śmierci. Bez śmierci nie byłoby zmienności. Bez zmienności nie byłoby ewolucji. Bez ewolucji nie byłoby człowieka. Oto odpowiedź na twoje pytanie.

— Udowodniłeś, że u podstawy konstrukcyjnych założeń ewolucji leży śmiertelność jej twórców — powiedział po długiej chwili Nils — na to zgoda. Ale jeżeli ewolucja nie potrafi wydać nieśmiertelności, może dokona tego człowiek?

Tembhara milczał.

— A jeśli nawet — rozległ się głos w głębi pokoju — a jeśli nawet…

Spojrzeliśmy tam. Mówił Ameta.

— Co to jest śmierć? Koszmarne przypomnienie nicości? Obraz tego wstydliwego prochu, w który się obrócimy? Wiedza o tym, że podejmując walkę z ziemią i niebem i gwiazdami zwyciężamy martwą materię po to, aby w nią wrócić? Tak. I jeszcze o tym, jak tlenie białek w naszych ciałach, rodzące muzykę i rozkosz, przechodzi w gnicie? Tak. Ale zarazem jest to źródło bezcennej wartości każdej chwili, każdego tchu, nakaz wytężenia najlepszych naszych sił po to, abyśmy zdążyli dokonać i przekazać nadchodzącym jak najwięcej, przypomnienie niewzruszonej odpowiedzialności za każdy czyn, bo nic z tego, co uczynione, nie daje się odwrócić ani zapomnieć w czasie tak małym jak życie człowieka. A przez to wszystko śmierć uczy nas kochać życie, a najbardziej innych ludzi, tak samo śmiertelnych, tak samo pełnych odwagi i lęku, tak samo wychylających się tęsknotą poza granice fizycznego istnienia i budujących z miłością tę przyszłość, której nie będzie dane im oglądać. Zyskując nieśmiertelność, musiałby człowiek zrezygnować z rzeczy najcenniejszej — z pamięci — bo jakiż mózg ogarnąłby ogrom wspomnień, któremu na imię nieskończoność?

Musiałby posiąść zimną mądrość i bezlitosny spokój bogów, w których wierzyli starożytni, ale któż byłby tak szalony, by chciał zostać bogiem, jeśli może być człowiekiem? Kto chciałby żyć wiecznie, jeżeli może dać śmiercią życie innym, jak astrogator Songgram? Nie chcę takiego świata. Każde uderzenie mego serca jest pochwałą życia i dlatego powiadam wam: ja — nie dam sobie odebrać śmierci.


SłOńCA CENTAURA

Kierownikiem sekcji astrozoologicznej był profesor Entreul, bardzo rześki i zapalczywy starzec, dobiegający dziewięćdziesiątki. Już na Gei ogłosił setną swoją pracę. W ciągu wiekowego blisko żywota stworzył systematykę istot zamieszkujących planety słońc odmiennych od naszego, a więc nadolbrzymów i olbrzymów, cefeid, radiogwiazd, białych i czerwonych karłów. Jak wiadomo, astrozoologia jest dziedziną, której kosztem chętnie się dowcipkuje. Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli sobie uprzytomnić, że choć uprawiana jest od wieków, poświęcający się jej uczeni, poza kilkoma gatunkami porostów i mchów z Marsa, nie widzieli nigdy żywego organizmu spoza Ziemi. Dużo więc w niej jałowej spekulacji i tyle niemal zwalczających się szkół, ilu specjalistów. Entreul był między innymi odkrywcą (złośliwi mówili „wynalazcą”) zmysłu węchodotykowego, jaki według niego posiadać muszą istoty na planetach pogrążonych w wiecznej nocy. Zmysł ten umożliwia rzekomo nie tylko postrzeganie zapachów, ale i ukształtowanie przedmiotów, jakie je wydzielają. Posiedzenia sekcji astrozoologów, na których dyskutowano takie i podobne kwestie, były jednym, nie kończącym się pasmem sporów. Odwiedzało je zazwyczaj sporo gości, pragnących nie tyle rozszerzyć wiedzę o zaludnieniu innych światów, co ujrzeć Entreula miotającego w ferworze gromy na swych oponentów.

Raz, gdy na porządku dziennym znajdowało się zagadnienie wyglądu istot z układu planetarnego alfy Centaura, jakaś postać podniosła się z ostatniego rzędu foteli, prosząc o głos; był to profesor Trehub.

Antagonizm Entreula i Trehuba był powszechnie znany; trzeba powiedzieć, że znakomity astrofizyk robił niejedno, by go podsycić. To nazywał astrozoologię „płodem nie donoszonym o dziewięć wieków”, bo powstała o dziewięćset lat za wcześnie, by jej hipotezy mogły zostać sprawdzone lotami gwiazdowymi, to znowu, zagadnięty w kuluarach sali posiedzeniowej, jakie jest jego zdanie o ostatniej pracy Entreula, opowiadał, że „Ping Mua uczył się u Fu Czena sztuki zabijania smoków. Po sześciu latach mozolnej nauki opanował tę sztukę w doskonałości, ale nigdzie nie było okazji wypróbowania jej…”

Spytałem go raz, czemu żywi taką niechęć do astrozoologa. Odparł mi: — Wiadomo, że oni czują się najlepiej wtedy, kiedy jakaś gwiazda w ogóle nie ma planet. Wykładają wówczas z największą dokładnością, jak wyglądałyby stworzenia zamieszkujące planety tej gwiazdy, gdyby ona te planety posiadała. To są scholastycy XXX wieku. Mają za mało zaufania do natury, a za dużo do siebie.

Każde takie powiedzenie Trehuba dochodziło prędzej czy później do Entreula doprowadzając starca do pasji, w której czuł się zresztą doskonale, bo — jak mówiono — był to normalny stan jego umysłu.

Gdy więc Trehub poprosił o głos, astrozoologowie nastroszyli się, geście zaś wyciągnęli szyje, wietrząc jakąś nową złośliwość. Trehub najpoważniej w świecie oświadczył, że według niego człowiek w ogóle nie zdoła zobaczyć istot układu Centaura. Zapanowało pełne konsternacji milczenie, w którym dodał, że proponuje pewien eksperyment.

— Ja — rzekł — będę człowiekiem, przed którego oczami stoi właśnie taka żywa istota, a wy będziecie mnie pytać o jej wygląd. Jeśli na podstawie moich rzetelnych, szczegółowych i z najlepszą wolą udzielanych odpowiedzi zdołacie skonstruować nawet najbardziej ogólnikowy obraz tej istoty, uznam wasze zwycięstwo. W przeciwnym razie okaże się, że ja miałem rację.

Astrozoologowie naradzali się cicho. Entreul podejrzewał paradoks lub żart. Trehub zapewnił, że jego intencje są jak najpoważniejsze. Nareszcie Entreul wyszedł na środek sali i zaprosił tam Trehuba, który odpowiedział, że woli mówić z miejsca. Stary badacz fauny gwiazdowej wystawił chudą brodę jak do ataku i zaczął:

— Jak wielka jest ta istota?

— Czasem jest nieco wyższa niż człowiek, niekiedy staje się niższa, to znowu całkiem mała.

— Czy to znaczy, że kurczy się i rozszerza?

— Nie, dzieje się to zapewne w sposób podobny do tego, w jaki człowiek pozornie obniża swój wzrost klękając, siadając lub pochylając się.

— A więc istota ta może klękać, siadać i pochylać się. Czemu tego od razu nie powiedziałeś? — pytał rozgrzewając się Entreul.

— Mówiłem to tylko w odniesieniu do człowieka, gdyż aby klękać, trzeba mieć nogi, by się pochylać, trzeba pleców, grzbietu — nic takiego u niej nie widzę.

— Czy ta istota ma członki?

— Zdaje się, że ma.

— Jak to zdaje się? Nie jesteś tego pewny?

— Nie.

— Dlaczego?

— To zależy od tego, co zaliczymy do członków. Gdyby stwór z innej planety po raz pierwszy ujrzał człowieka, mógłby dojść do wniosku, że człowiek posiada pięć członków, dodałby, że tym piątym wydaje głos i przyjmuje pokarmy, jeśliby uznał głowę za rodzaj kończyny. To brzmi dziwnie, ale to tylko konsekwencja pozaludzkiego punktu widzenia. Tak i ja widzę, owszem, części istoty pozornie wyodrębniające się w przestrzeni, ale nie wiem, czy nie są to tylko przewężenia jej torsu.

— A czy te „pozornie wyodrębniające się w przestrzeni części” nie są czasem sztucznego pochodzenia, jak na przykład obuwie lub odzież ludzi? — spytał Entreul i potoczył po nas wzrokiem, który zdawał się mówić: „Chciał mnie przechytrzyć, ale trafiła kosa na kamień”.

Trehub odpowiedział nie od razu i twarz starca poczęła przybierać wyraz triumfu, który rozwiewał się jednak w miarę tego, jak astrofizyk wyjaśniał:

— Nie wiem, co w tej istocie jest sztuczne, a co naturalne. Stwór spoza Ziemi także nie wiedziałby, gdzie kończy się nasza odzież, a zaczyna ciało. Może by przypuszczał, że pewne jego okolice pokrywa „zeschła wydzielina gruczołów odwłokowych”, jak mógłby nazwać odzienie. Ujrzawszy zaś człowieka na koniu, sądzić by mógł, że to jakiś rodzaj centaura, a gdyby w dodatku zobaczył jak jeździec zsiada z wierzchowca, gotów sądzić, że to jest akt dysocjacji jednego indywiduum na dwa. Tak więc może i to co widzę wcale nie jest jedną istotą, ale dwiema, a może nawet całym ich konglomeratem…

Entreul zżymał się, ale po chwili zastanowienia powiedział:

— Może zorientujesz się w tym, które części istoty są członkami, według czynności, jakie nimi wykonuje?

— Pytając tak, popełniasz błąd. Jak widzę, poczynasz się godzić z moim twierdzeniem, że istota zbudowana jest tak odmiennie od człowieka, że nie sposób obojga porównać ze sobą, ale przystawszy na to sądzisz, że jeśli jej ciało jest w niczym niepodobne do naszego, to może podobne są jej czynności, ale tu znowu, oczywiście nieświadomie, popadasz w antropocentryzm. Owszem, istota wykonuje rozmaite ruchy, ale zupełnie nie rozumiem ich znaczenia.

— Dobrze — rzekł Entreul. — Spróbujemy inaczej. — Zmrużył oczy, jakby skrywał ostrze następnego pytania, i rzekł: — Czy to jest kręgowiec?

Trehub powściągnął uśmiech.

— Pragniesz, dla poznania budowy istoty, zwrócić się do morfologii i fizjologii. Cóż, w taki sposób na pewno udałoby ci się niejednego o niej dowiedzieć, ale aby ci odpowiedzieć, musiałbym sam pierwej przeprowadzić nad nią badania, a chciałem odpowiedzieć wyłącznie na pytania dotyczące jej zewnętrznego wyglądu. I cóż, czy możesz go naszkicować, choćby najbardziej pobieżnie?

Stary astrozoolog milczał.

— U podstaw myślenia każdego z nas — odezwał się Trehub — kryje się atawistyczne, nierozsądne przekonanie, że istoty rozumne z innego układu muszą być cieleśnie jakoś do nas podobne, chociażby w sposób najogólniejszy, karykaturalny, a nawet poczwarny. Tymczasem może być zupełnie inaczej. Ten, kto ujrzy taką istotę, może czuć się jak człowiek od urodzenia ślepy, któremu pewnego dnia przywracają operacją wzrok. Zamiast znanego nam, uporządkowanego, przestrzennego świata, obdarzonego wymiarami, wypełnionego rozmaicie zabarwionymi i ukształtowanymi przedmiotami, człowiek ten widzi tylko chaos poruszających się plam ciemniejszych i jaśniejszych i długo musi się uczyć, zanim przyporządkuje ten nowy świat starym doświadczeniom innych zmysłów. Być może, zanim nauczymy się naprawdę widzieć, to jest jednym rzutem oka ogarniać i pojmować budowę tych istot, będziemy pierwej musieli poznać dzieje ewolucji życia na ich planecie, warunki środowiska, jakie je kształtowało, mnogość gatunków, która je poprzedziła, i wtedy dopiero to, co w pierwszym widzeniu wyda się chaosem, okaże się ładem i koniecznością, wynikłą z praw naturalnego rozwoju.

Entreul, zamykając dyskusję, nie uznał się oczywiście za zwyciężonego. Wygłosił długi wykład, w którym opisywał anatomię i fizjologię mieszkańców systemu Centaura, jakby ich znał od lat. Są według niego zbudowani z tkanek wysoko zmetalizowanych dla ochrony wnętrza organizmów przed przenikliwym promieniowaniem słońc, w przeszłości jaśniejszych od naszego. Trehub nie zabrał już głosu, tylko po zakończeniu posiedzenia odezwał się niby to do siebie:

— Z maszynami rozmawia się jednak przyjemniej; nie starają się upiększyć swoich błędów!

Entreul, który cieszył się bystrym słuchem, palnął rękami w katedrę aż huknęło i zawołał przez całą salę:

— Fakty zadecydują, kolego Trehub! Fakty zadecydują! Astronom skłonił się dworsko przeciwnikowi.

Upływał już siódmy rok podróży i zbliżała się chwila, w której wszystkie nasze oczekiwania, plany i nadzieje zetrzeć się miały z rzeczywistością.

Proxima świeciła coraz żywszą purpurą. Przez podręczne teleskopy widać było planety tego Czerwonego Karła — glob dalszy, przekraczający wielkością Jupitera, i bliższy, rozmiarami porównywalny z Marsem. Dwa inne składniki gwiazdowe układu, słońca A i B Centaura, posiadały wielkie rodziny planetarne. Oba jaśniały na naszym niebie jako gwiazdy oślepiającej białości, oddalone od siebie o kilka minut łuku. Nową, daleko słabszą parę stanowiły Syriusz i Betelgeuza, tworząc błękitno—czerwoną, pozorną gwiazdę podwójną.

Czerwony Karzeł rósł tymczasem tak powoli, że z dnia na dzień ani nawet z tygodnia na tydzień nie można było dostrzec różnicy, a jednak mrok galerii gwiazdowych nieuchwytnie rzedł, jego czerń słabła, rozprowadzona najsłabszą szarością.

Jakiegoś ranka ludzie zaczęli sobie coś wskazywać w tej najciemniejszą purpurą wypełnionej przestrzeni: przedmioty i ciała nasze zaczęły rzucać na pokład cienie.

Gdy odległość dzieląca nas od Karła zmalała do sześciu miliardów kilometrów, rozległ się dawno nie słyszany dźwięk sygnałów ostrzegawczych i odtąd powtarzał się każdego wieczoru: Gea zmniejszała szybkość. Zdumiewające było szukanie we wspomnieniu przytłaczających uczuć, jakie budził kiedyś ten sygnał, który teraz brzmiał jak fanfary zwycięstwa. Po szesnastu tygodniach hamowania okręt nasz zwolnił bieg do 4 000 kilometrów na sekundę i zbliżał się już do pierwszej planety Czerwonego Karła. Jego ekliptyka tworzyła kąt czterdziestu stopni z kierunkiem ruchu Gei. Astrogatorzy umyślnie nie wprowadzali statku w płaszczyznę obrotu planet, gdyż należało się spodziewać, że wypełnia ją, podobnie jak pobliże naszego słońca, pył meteorytowy, utrudniający manewrowanie. Pierwszy glob minęliśmy w odległości czterystu kilometrów, astrofizycy i planetologowie pełnili nieustające, dobowe dyżury przy swych instrumentach obserwacyjnych. Nie zbliżyliśmy się do planety, gdyż był to skalny, zlodowaciały glob, okryty grubą powłoką zamarzłych gazów.

W dziewiętnastym dniu po minięciu jego orbity Gea szybowała w nieznacznej, bo zaledwie czterysta tysięcy kilometrów wynoszącej odległości od ekliptyki; pyłu kosmicznego wciąż jeszcze nie napotkaliśmy. Późnym wieczorem, gdy układałem się na spoczynek, odezwały się głośniki, oznajmiające, że za chwilę obserwatorium poda nadzwyczajny komunikat. Po minucie wyczekiwania rozległ się głos Trehuba, który powiedział, że przed kwadransem Gea przecięła strefę gazu o niezwykłym składzie chemicznym i teraz manewruje, by odnaleźć jej ślad.

Pośpiesznie ubrałem się i pojechałem na pokład gwiazdowy; choć minęła północ, roił się od ludzi. Daleko w dole, poniżej lewej burty, w mrokach, płonął Czerwony Karzeł w pozornie nieruchomym otoku języków płomienistych. Blask, jaki wysyłał, stanowił zaledwie 1/20 000 słonecznego, lecz próżnia była jak gdyby nasycona krwawo zabarwioną mgłą. Wyżej rozpościerała się wciąż jednaka ciemność. Wtem chóralny, krótki okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.

Gea weszła w strefę gazu, który świecił od zderzeń z powłoką okrętu; w jednej chwili burty owionęła blado drgająca poświata; pałając, rozpryskiwała się w smugi i gasła daleko w tyle za rufą, i tak pędziliśmy w chmurze widmowych rozbłysków. Niebawem Gea znowu weszła w próżną przestrzeń i ponownie, zwalniając jeszcze bardziej biegu, tak że niemal przystanęła w przestrzeni, wzniosła dziób w górę (wszystkie te manewry, jak zwykle, wywoływały wrażenie kołowania i obrotów nieruchomej strefy gwiazdowej) i powtórnie natrafiła na strumień niewidzialnego gazu. Był on niezmiernie rozrzedzony i gdy statek wszedł weń powoli, nie wydawał świecenia, dopiero gdy szybkość nasza wzmogła się do 900 kilometrów na sekundę, zjonizowane atomy poczęły błyskać wskutek zderzeń z pancerzem i u ścian galerii znowu zatrzepotały blade języki świetlne.

Zjawił się wśród nas astrofizyk, który skończył właśnie dyżur. Opowiedział, że według analiz smuga gazu, w jakiej się poruszamy, jest molekularnym tlenem. Wywołało to powszechne zdumienie, albowiem w próżni nie spotyka się skupisk wolnego tlenu.

— Astrogatorzy przypuszczają — rzekł astrofizyk — że weszliśmy w ogon jakiejś niezmiernie osobliwej komety, i skłonni są poświęcić nieco czasu dla jej odkrycia, dlatego Gea wpłynęła w głąb gazowej strugi i pędzi jak gdyby ją rozpruwając.

Struga ta, jak wyjawiły po kilku godzinach obliczenia automatów, wykazywała zakrzywienia zgodne z przypuszczeniami, że stanowi ogon gazowy jakiegoś ciała kosmicznego, zbyt drobnego, abyśmy je mogli dostrzec. Następny dzień, noc i jeszcze jeden dzień upłynęły na pogoni za uciekającą przed nami, wciąż niewidzialną głową komety. Dopiero trzeciej nocy, znowu bardzo późną porą, odezwał się we wszystkich głośnikach Trehub, oznajmiając, że główny teletaktor wykrył głowę komety, odległą od nas o dziewiętnaście milionów kilometrów.

Rozpoczęły się procesje do obserwatorium, jednakowoż głowa komety, widoczna jako blady punkt w mrokach, przez długi czas nie zwiększała swej pozornej średnicy. Już wieczorem można było zmierzyć jej wielkość: nie przekraczała kilometra. Astrogatorzy uznali, że zbyt wiele czasu poświęcamy zagadce komety; problem to niewątpliwie doniosły dla astrofizyków, lecz koliduje z głównym celem podróży i obecnie winniśmy powrócić na porzucony kurs. Jednakże astrofizycy wybłagali jeszcze jedną noc pogoni za kometą; z uwagi na małe „zaludnienie” próżni w tym obszarze zwiększyliśmy szybkość do 950 kilometrów na sekundę i okręt, owiany coraz gwałtowniejszym pałaniem tlenu, leciał w ślad za głową komety. O piątej rano przez głośniki przemówił Trehub i od pierwszych jego słów wszystkie serca uderzyły gwałtownie, gdyż głos tego tak zawsze opanowanego człowieka drżał.

— Tu mówi Centralne Obserwatorium Gei. Rzekoma głowa komety nie jest ciałem kosmicznym, lecz sztucznym tworem, podobnym do naszego statku gwiazdowego.

Trudno opisać podniecenie, jakie zapanowało na pokładach. Okręt mknął dalej w prostej linii za uciekającą w mrokach bladą plamką; w obu obserwatoriach powstał taki natłok, że astrofizycy byli wreszcie zmuszeni wyprosić część ciekawych, gdyż utrudniali im pracę. Wówczas wszyscy, uzbroiwszy się w przyrządy obserwacyjne, jakie tylko były dostępne, skupili się na przedzie lewoburtowej galerii, skąd już gołym okiem dawał się dostrzec mgławy punkt, poruszający się ospale po nieruchomym gwiazdowym tle.

Gdy dzieląca nas odległość zmalała do tysiąca kilometrów, Gea skierowała anteny nadawcze w stronę obcego statku i rozwinąwszy całą moc emisyjną swych potężnych nadajników rzuciła mu wezwanie. Rozumiejąc, że nieznane istoty nie pojmą nas, nadawaliśmy bezustannie relacje trójkątów pitagoriańskich i inne proste stosunki geometryczne, lecz to nasze wołanie przez próżnię pozostawało bez odpowiedzi. Wycelowane w statek odbiorniki milczały.

Poczęliśmy wówczas sygnalizować światłami; z dziobowych wyrzutni poleciały w czarny przestwór flary atomowe, rozwijające się żyłami srebrnego ognia, rakiety sygnałowe, zielone i błękitne, ale majaczący daleko statek dalej trwał pogrążony w zupełnym milczeniu.

Nareszcie po południu rada astrogatorów postanowiła wysłać lekki pocisk zwiadowczy; miały się na nim znaleźć tylko automaty. Jakoż o szesnastej czasu miejscowego koło dwustu osób, zgromadzonych na górnej galerii lotniska, patrzało z wysokości, jak ciągniki przesuwają czternastotonowe, obłe cygaro na tor startowy, a do jego wnętrza wchodzą automaty w matowych zbrojach.

Pocisk pogrążył się w wyrzutni, wewnętrzne klapy zawarły się i po chwili, gdy niewidzialny dla nas pierwszy astrogator nacisnął wyłącznik na pulpicie Centralnej Sterowni, wnętrze Gei przeniknął głuchy, łagodny ton, jakby uderzenie gigantycznego zegara. Przez stalową konstrukcję okrętu przeszło niewyczuwalne prawie drgnienie; rakieta, wystrzelona z dziobowej wyrzutni, oddzieliła się od statku, zatoczyła wokół niego pętlę i pomknęła do celu, sterowana fałami radiowymi.

Udaliśmy się na pokład gwiazdowy, by śledzić stamtąd dalszy bieg wypadków. Niestety niewiele dało się widzieć, gdyż ponad nieznanym statkiem płonęły bliźniacze słońca Centaura, utrudniając obserwację oślepiającym blaskiem. Smuga rozrzedzonego tlenu nie świeciła już, gdyż wszystkie zespoły napędowe zostały wyłączone, i poruszaliśmy się tylko jako satelita Czerwonego Karła. Dzięki uprzejmości Pawła Borela dysponowałem stukrotnie przybliżającą lunetą: ustawiwszy ją w przednim zaułku galerii, mrużąc oczy od nieznośnego światła, widziałem, jak nasza rakieta, migocąc blado językiem spalin atomowych, pruje mrok. Nareszcie podeszła do statku tak blisko, że zlała się z nim w jedną plamkę. Wylotowy ogień jej silników zgasł, widocznie zastopowała. Nadajniki rakiety były połączone bezpośrednio z publiczną siecią głośnikową Gei, tak że każda wieść, wysłana przez automaty, niezwłocznie do nas dochodziła. Pierwsza przyszła po jedenastu minutach od chwili startu. Brzmiała:

„Nieznany statek jest uszkodzony”.

Druga po dalszych trzech minutach:

„Staramy się wejść do wnętrza bez naruszenia powłoki”.

Potem nastąpiło milczenie. Astrogatorzy wysłali sygnał pytający, bez odpowiedzi. Serca nasze począł ściskać niepokój, nagle rozległo się jedno tylko słowo: „Wracamy” — i zarazem ujrzeliśmy błysk uruchomionego silnika.

Rakieta wykonała zwykły manewr, podeszła pod wnękę przyjmującą i wessana polem magnetycznym dostała się na pierwszy poziom lotniska osobowego.

Znowu zjechaliśmy windami na dół. Podwójne klapy śluzy otwarły się, dziób rakiety wychynął, znieruchomiał i pociągnięty stalowym ramieniem począł się wznosić ukazując cały kadłub. Mechanoautomaty z czterech naraz stron odkręciły sworznie klapy wejściowej i zapadła grobowa cisza, w której słychać było pracujący, wciąż jeszcze nie wyłączony chłodzący pulsator rakiety. Stało pod nią kilkanaście osób: astrogatorzy, fizycy i inżynierowie obsługi lotniska Przez otwarty właz wydostały się pierwsze automaty i zjechały na platformę. Grotrian zadał im jakieś pytanie; odpowiedzi nie dosłyszeliśmy, tylko okrzyk, jaki wyrwał się stojącym. Z kolei kilka głosów zawołało z góry:

__ Co one mówią?!

Grotrian podniósł pobladłą nagle twarz.

— One mówią, że tam są ludzie.


UNITED STATES INTERSTELLAR FORCE

W pół godziny później załoga Gei, zebrana na galerii lotniska, patrzała, jak Lancelot Grotrian, jego asystent Piotr z Ganimeda, Tembhara, inżynierowie Treloar i Uteneut oraz Ter Haar wchodzą po trapie do wnętrza podstawionej na tor rakiety.

Drugą rakietę, towarową, z narzędziami i automatami, miał prowadzić samotnie Ameta, lecz w ostatniej chwili zdecydowano, że wyprawie może się przydać lekarz, i wybór padł na mnie.

Stałem na dnie hali obok pilota i próbowałem, obciążony próżniowym rynsztunkiem, przybrać jego niewymuszoną pozę. Ażurowa konstrukcja stropu, tory pochylone ku lejom startowym, kadłuby rakiet, wszystko jaśniało łagodnym srebrem berylu, o jeden ton ciemniejszym od srebra naszych skafandrów.

Gdy klapa włazu została zamknięta za ostatnim człowiekiem, wielki, stalowy tłok wyszedł ze ściany i wepchnął pocisk do studni wyrzutowej. Rozległ się stłumiony łoskot katapulty. Minęło dwadzieścia sekund, zanim na tarczy sygnalizatora zapłonęło zielone światło. Tłok cofnął się i wsunął na oswobodzony tor drugą rakietę. Weszliśmy na jej grzbiet.

Chciałem jakimś gestem pożegnać zgromadzonych na górze towarzyszy, lecz panowało tak skupione milczenie, że opuściłem przyłbicę i za Ametą zanurzyłem się we wnętrzu pocisku.

W dziobie było ciasno. Ledwo ułożyłem się przy pilocie i zapiąłem pasy, rozległ się sygnał, kontrolne światełka steru zapłonęły i pocisk, pchany stalową łapą, obsunął się w głąb tunelu. Zagrzmiało. Poczułem gwałtowny wzrost wagi ciała. W kolistym oknie przed głową Amety zaczerniało niebo. Lecieliśmy.

Zataczając przepisową pętlę wokół Gei, Ameta włączył silniki małą mocą. Dopiero kiedyśmy wyszli z pobliża okrętu, sakramentalnym ruchem oburącz wcisnął dźwignie akceleratorów. Nie tyle uszami, co całym ciałem, zawieszony na sprężynującej tkaninie, wyczułem głęboki, śpiewny ton, z jakim gazy atomowe wyrywają się z dysz.

Pragnąłem zajrzeć w okno, by odnaleźć pierwszą rakietę, lecz nie było to łatwe z uwagi na ciasnotę kabiny. Raz i drugi twarz Amety oblało krwawe łyśnięcie i w szybkach zegarów zadrgały rubinowe iskry — to przy zwrotach pocisku Czerwony Karzeł zaglądał w okno i buchał w nas nie grzejącym blaskiem. Podniosłem się na łokciach. Widziałem tylko odgięte w tył, trzepoczące płomienie, bijące z dzioba; zmniejszaliśmy szybkość hamownicami.

Uniosłem się wyżej i nagle ujrzałem nieznany statek. Przypominał wrzeciono o jednakowo zaostrzonym dziobie i ogonie. Wtem poprzez środek jego korpusu zaświeciła daleka gwiazda. Pomyślałem, że jest przezroczysty, ale zaraz zorientowałem się w pomyłce. To nie był wcale pojazd międzyplanetarny, lecz rodzaj prymitywnego sztucznego księżyca. To, co brałem za zaostrzony kadłub, było w istocie pierścieniem widzianym w bocznym skrócie.

Rzekomy statek rozrastał się gwałtownie, jakby rozdymany, pęczniał z niesłychaną szybkością; jest to typowe dla próżni złudzenie; tak właśnie wygląda zbliżający się cel drogi. Ameta znowu włączył deceleratory i zrobił zwrot. Statek przepłynął w dole pod nami. Przypominał wielkie koło szprychowe z przypłaszczoną piastą. Obracał się wolno i rury jego szprych sunęły leniwie po czarnym tle głębin, jakby mieląc gwiazdy. Ze środka wznosiła się podparta kratową wieżą tarcza lądowiska. Krążyliśmy, a pierwsza rakieta schodziła już w dół. Nie zatrzymała się na pomoście lądowiska, lecz opadła niżej i migocąc rytmicznie płomieniem silników przystosowała swój ruch do obrotów piersciennego obrzeża satelity, zawisła nad nim, wyrzuciła z dziobowej hamownicy krótki płomień, wysunęła magnetyczne zaczepy i przytwierdziła się do satelity w miejscu, w którym na jego powierzchni ciemniała nieregularna plama.

Ameta poruszył nieznacznie dźwigniami. Runęliśmy w dół. Płaska tarcza lądowiska potworniała w oczach, zakryła niebo, mogło się zdawać, że przebijemy je na wylot jak kula. Tuż nad nią rakieta zadarła dziób i wzbiła się pionowo w czarny przestwór. Nasz podługowaty cień prze—śmignął błyskawicznie po rowkowanych blachach, czerwieniejących mętnie w świetle Karła. Teraz, gdy znowu nabraliśmy wysokości, dostrzegłem litery biegnące płasko przez całą szerokość lądowiska. Tworzyły słowa:

FOR ARMY JETS ONLY

Ameta zrobił pętlę i wprowadził rakietę w obieg sztucznego księżyca. Znaleźliśmy się w płaszczyźnie jego okręgu i mknęliśmy po zacieśniającej się spirali. Srebrny pierścień satelity powiększał się, aż wypełnił sobą całe okno, wypierając czarne, ugwieżdżone niebo, na przemian zalany mrokiem i pałający w blasku Czerwonego Karła. W miarę jak Ameta naciskał hamownicę, te zmiany światła i ciemności stawały się coraz wolniejsze.

Wytracaliśmy szybkość. Kilkadziesiąt metrów za oknem uciekała gwałtownie w tył metalowa burta satelity. Ciemniały na niej jakieś znaki nieczytelne, gdyż różnica chy—żości zmieniała je w trzepocące smugi. Jeszcze jeden wytrysk płomieni z dziobu i sunąca nam naprzeciw wypukła, srebrna ściana zmniejszyła pęd tak dalece, że smużące pasma rozpadły się w litery. Odczytałem:

A. I. S. O. 6

Ameta po raz ostatni włączył deceleratory. Poprzez bijący z dzioba blady płomień widać było przebiegające litery:

U–N–I–T–E–D S–T–A–T–E–S

W oknie mignęło wysięgowe ramię kratowe i ukazały się dalsze słowa:

I–N–T–E–R–S–T–E–L–L–A–R F–O–R–C–E

Przepłynęła pusta część burty, tak powoli i blisko, że wyraźnie znaczyły się podłużne zgrubienia w miejscach spojeń. ‘Potem przesunęła się wielka pięcioramienna gwiazda i znowu litery:

A. I. S. O. 6 UNITED

Napis powtarzał się. Zrobiliśmy pełne okrążenie.

— Co znaczą te słowa? — spytałem Ametę.

— Nie wiem — odpowiedział nie odwracając głowy. Pocisk drgnął. Zatrzymaliśmy się tuż obok pierwszejrakiety. To, co wyglądało jak plama, było wielkim otworem przebitym w powłoce pierścienia. Towarzyszy nie widziałem, musieli wejść już do wnętrza satelity. Ameta otworzył tylną lukę, zawezwał mechanoautomaty, odpiął pasy i wyszedł na zewnątrz.

Towarzysze przymocowali do powierzchni pierścienia linę, rozpiętą na prowizorycznych zaczepach. Chwyciliśmy się jej mocno, gdyż sztuczny księżyc wirował i powstająca siła odśrodkowa mogła nas łatwo wyrzucić w pustą przestrzeń. Staliśmy na wielkim, srebrnym kolisku. Toczyło się leniwie wraz z nami; wrażenie było takie, że satelita spoczywa nieruchomo pod majestatycznie kołującą, czarną sferą gwiazd. Daleko w górze płomienistą kulą krążył Czerwony Karzeł. Pomost centralnego lądowiska, wzniesiony nad poziom pierścienia, rzucał w jego świetle długi cień, który to pochłaniał nas, to opuszczał. Chciałem jeszcze poszukać wzrokiem Gei — winna się była znajdować gdzieś na tle gwiazdowej chmury Strzelca — ale Ameta pogrążył się już w otworze. Ruszyłem za nim.

Znaleźliśmy się w korytarzu biegnącym wewnątrz pierściennej rury. Wielki otwór stworzył niewątpliwie jakiś meteor, który przebił ją na wylot. W pobliżu przestrzelmy ściany korytarza były silnie zwichrowane. Rozprute blachy poszycia ukazywały skręcone żebrowanie, a podłoga, zgnieciona w harmonię, utworzyła wysokie fałdy, przez które trzeba było przestępować. Rozmiary deformacji świadczyły o lichocie budulca.

Doszliśmy do pierwszych drzwi w pionowej, płaskiej grodzi. Powierzchnię ich paciorkowały biegnące gęsto na krzyż uwypuklenia; inżynierowie powiedzieli mi potem, że były to tak zwane nity, którymi ongiś spajano ze sobą arkusze blachy.

Drzwi były wpółotwarte; cztery powierzchowne rysy na ich płycie świadczyły o tym, że tędy właśnie przeniknęły do wnętrza statku wysłane poprzednio z Gei automaty. Wąskim przejściem dostaliśmy się do rodzaju kwadratowego przedsionka; w ścianie stały otworem drugie drzwi. Ameta wszedł tam pierwszy. Spoza jego barków dostrzegłem towarzyszy.

Stali pośrodku długiego, dość obszernego pomieszczenia; wszyscy zapalili naramienne lampy skafandrów i dzięki temu było tu dość jasno. W ścianach widniały szafki, niektóre pootwierane; z głębi błyskało szkło. Na dwu szeregach stołów wznosiły się sterty porcelanowych i szklanych kolb, alembików i czarek; pod stołami walały się w stosach ceramicznych skorup bańki kroplowatego kształtu. W jednym kącie stał jak gdyby oszklony wyciąg dymowy, w drugim ział kwadratowy otwór. Któryś z towarzyszy rzucił w głąb strumień światła: odbiło się w brzuchach ogromnych butli, wypełnionych brunatną, zakrzepłą mazią. Zauważyłem ze zdziwieniem, że strop, ściany i podłogę tego pomieszczenia pokrywa ołowiany pancerz. Na odprysku szkła, wystającym ze stosu odłamków, widniały jakieś litery. Chciałem wziąć go do ręki, gdy Grotrian odezwał się podniesionym głosem:

— Nie ruszaj niczego; chodźcie prosto, tędy — wskazał nam przejście między stołami.

— Co to jest? — spytałem. Uteneut manipulował przy mechanoautomacie.

— To są kultury bakteryjne — odparł Grotrian. — Mogły przetrwać w niskiej temperaturze.

— Ależ promieniowanie kosmiczne dawno musiało je zabić… — zacząłem i urwałem, gdyż naraz stało się dla mnie jasne przeznaczenie ołowianej osłony.

Grotrian puścił snop światła na sine oblicowanie ścian.

— Ten pancerz chronił bakterie, ale zaraz wszystko wysterylizujemy — powiedział. Mechanoautomat podniósł głowicę promieniującą; wyrzucał strumień promieni nadfiołkowych, zabójczych dla drobnoustrojów. Astrogator polecił napromieniować także nasze skafandry, po czym ruszyliśmy dalej.

Tak rozpoczął się pochód w głąb sztucznego satelity. Mroczny, wciąż pod górę wiodący korytarz zalegało bezwzględne, wszystko chłonące milczenie próżni, w którym nasze stąpanie ginęło bez echa. Z podłogi przy każdym kroku wstawał chwiejnymi kłębami nieważki pył i owiewał nas, leniwie falując, aż po barki, to srebrnie iskrzący się w smugach naramiennych reflektorów, to krwisty w świetle Czerwonego Karła, które padało z góry przez okrągłe iluminatory sufitowe; szkliste przyłbice idących przede mną zapalały się w nim rubinowo. Z na pół przejrzystych kłębów kurzu czy mgły wynurzały się ściany i przedmioty, wszystkie pokryte siwym nalotem, stłoczone ciasno, bliskie na wyciągnięcie ręki; mogło się zdawać, że wnętrze tego pierściennego kręgu zabudowały jakieś karły, tak cisnęły się przegrody i aparaty, tak nisko trzeba było schylać głowy w drzwiach. Przeszliśmy przez rodzaj magazynu zawalonego stalowymi butlami; dalej znowu ciągnął się korytarz z grzęznącymi w obłokach kurzu kręgami czerwonego światła. Kończył się drzwiami większymi od innych. Pierwszy z idących starł rękawicą biały szron z umieszczonej nad nimi tablicy; był tam napis:

WELCOME, BOYS, IN THE AMERICAN UNIYERSE!

Grotrian pchnął skrzydło drzwi i zamarł na progu, zagradzając nam drogę. Zajrzałem do wnętrza przez jego ramię. Dwa snopy światła naszych lamp oświetliły wysoki pokój, z obu stron zastawiony rusztowaniami, które wziąłem za klatki, a w samej rzeczy były piętrowymi legowiskami. Tuż u stóp Grotriana, obutych w srebrny metal, leżało coś skurczonego, jak na wpół opróżniony worek z zielonkawego brezentu. Worek ten z jednej strony rozdwajał się., a część zbliżona do astrogatora kończyła się kulistym zgrubieniem. Drgnąłem.

To był człowiek.

Leżał na wznak, z podkurczonymi nogami, przygniatając ręce torsem. Twarz okrywał mu skórzany hełm. Był martwy od wieków. Należało się spodziewać takiego odkrycia. Czy to on tak przeraził Grotriana? Astrogator spoglądał nie na leżącego, lecz na przeciwległą ścianę. Patrzała stamtąd naga kobieta. Siedząc na grzbiecie dużego żółwia, z nogą założoną na nogę, trzymanym kwiatem dotykała obnażonej piersi i uśmiechała się. Na stopach miała dziwne trzewiczki z obcasem w kształcie ostrego dzioba. Paznokcie palców były zakrwawione. Czerwone były też usta, rozszerzone w uśmiechu, ukazujące bardzo białe zęby. W uśmiechu tym było coś nieporównanie ohydnego.

Odwróciłem głowę. Tuż za mną stał Ter Haar. Jego twarz za szkłem przyłbicy była surowa i blada.

— Co to znaczy? — spytałem zniżając mimowiednie głos. Nikt nie odpowiedział.

Grotrian przekroczył trupa i wszedł do środka. Ruszyliśmy za nim wąskim przejściem między klatkowatymi łóżkami. Astrogator usiłował bezskutecznie otworzyć następne drzwi. Wezwał mechanoautomat, który krótkim wymachem uderzył w ich środek. Drzwi rozpąkły się. Od wstrząsu przypięty do ściany wizerunek obnażonej zwinął się i spadł, jak padają w próżni najlżejsze przedmioty: niczym kamień. Tumany kurzu, płynące między mną a okrytymi pancerzem plecami idącego przodem, gęstniały, w miarę jak zapuszczaliśmy się w głąb pomieszczeń bezokiennych. Światło naszych lamp podrygiwało miarowo w marszu; w jego zasięgu ukazywali się martwi, a sponad ich ciał, płaskich, brunatnych jak zeschłe ćmy, patrzały nagie kobiety. Pulsy uderzały w skroniach jak chód widmowego zegara i gardło się zaciskało.

Śniło mi się raz, że po długiej wędrówce w ciemnej, pustej okolicy napotkałem człowieka, który podszedł do mnie i serdecznie podał mi rękę. Patrząc z bliska w jego uśmiechniętą, dobrą twarz, dokonałem nagle poczwarnego odkrycia: to nie był człowiek. Wewnątrz kunsztownie naciągniętej skóry kryła się jakaś istota poruszająca ją od środka; rozciągając usta w życzliwy uśmiech, obserwowała mnie przez szparki powiek zimnym, tępym, a jednocześnie triumfującym wzrokiem. I oto teraz, gdy szedłem przez obłoki kurzu, który był zamarzłym w próżni powietrzem, znalazłem się w orbicie podobnego koszmaru. Większość przedmiotów, wydobywanych z mroku światłem lamp, była mi nie znana. W ich bezładnym pomieszaniu, w gmatwaninie mebli, urządzeń, owinięte poskręcanymi kocami i płachtami leżały, klęczały, siedziały mumie, po dwie, po trzy, splecione kurczowo rękami, z przyciśniętymi do podłogi lub w tył odrzuconymi twarzami, o oczach zmienionych w grudki mętnego lodu, z kościanym pobłyskiem zębów, wszystkie przyprószone śnieżnym kurzem, pozbawione resztki człowieczego wyrazu — a jednak to były ludzkie szczątki; takie katastrofy zdarzały się przed wiekami, to można było zrozumieć.

Ale wizerunki na ścianach? Te nagie kobiety o białych, cienkich palcach, zakończonych skrwawionymi paznokciami w kształcie spiczastych kropel, zezujące ku nam zawzięcie z kątów zmrużonych powiek, znieruchomiałe w pozach lżących wszystko, co jest bezbronną tajemnicą i milczeniem nagości — czy to też byli ludzie?

W głuchym milczeniu przechodziliśmy z jednej kajuty do drugiej, minęliśmy pomieszczenia kuchenne, gdzie na białych kaflach walały się stosy pustych blaszanek i suchych kości, a z lśniących kurków zwisały lodowe sople. Następna sekcja korytarza — i tu pełzały po podłodze kręgi czerwonego światła z iluminatorów. Jeszcze jedne drzwi. Prze—stępując próg ujrzałem, że z przeciwnej strony wchodzi osiem wysokich, srebrnych postaci; to były nasze własne odbicia w całościennym lustrze. W pokoju panował chaos. Między rozrzuconymi trójnożnymi stołkami, obitymi czerwoną skórą, na zmarzłych kryształach kolorowych napojów i skorupach flaszek spoczywały mumie. Najbliższa wspierała głowę o beczułkę, z której wyciekł płyn zmieniony w zielonkawy lód. Jedną ręką zasłaniała twarz, w drugiej zaciskała krótką, sino oksydowaną rurę metalową. W lustrzanej tafli czerniały liczne otworki, otoczone promienistymi liniami pęknięć. W suficie ziała otwarta klapa. Wiodła ku niej drabinka. Z jej najniższego stopnia zwisały dwa ciała, złożone niemal w pół. Spojrzałem za siebie. Ścianę pokrywało wielkie malowidło. Na błękitnym tle pośród pienistych, białych obłoków unosiły się różowe ciała kobiet.

— Co to jest? — spytałem nie poznając własnego głosu.

— To Atlantydzi — odparł Ter Haar i, jakby te słowa wszystko tłumaczyły, minął mnie, usunął ciała zwisające z drabinki i jął się wspinać w górę. Mumie legły na boku. Miały głowy owinięte pasami z podartych koców.

Czyjaś litościwa ręka okryła je płachtą sztywnego płótna. Wspięliśmy się na górę i pogrążyli w półmroku ciasnego szybu, który prowadził do centralnej kamery. Trzeba się tu było posuwać z pomocą cienkich linek metalowych, przytwierdzonych do ścian. Siła odśrodkowa, stwarzająca na obwodzie sztuczną grawitację, słabła coraz bardziej. Korytarz zamykały bardzo masywne drzwi pancerne; po usunięciu chrupkiej warstewki szronu ukazał się czerwony napis:

ATOMIC POWER SECTION RADIATION DANGER

Tnące narzędzia musiałyby tu długo pracować, więc Grotrian wezwał automat wyposażony w palnik promienisty. Błękitne ostrze wgryzło się w broniącą dostępu płytę. Stal zarumieniła się, w pustce zakrążyły płatki zwęglonego lakieru, linia cięcia delikatnie wyginała się, nareszcie pancerz został przecięty na całej długości; oba automaty najpierw naparły, potem pociągnęły ku sobie. Wielki blok stali przechylił się wolno i został wyłamany.

Grotrian pierwszy wszedł do środka. Było tu ciemno; promienie reflektorów błądziły po jakichś zaułkach i niszach; orientację utrudniał brak ciążenia; przyssawki magnetyczne umożliwiały chodzenie, lecz nie mogły całkowicie zastąpić grawitacji. W pustej przestrzeni unosiły się i przepływały leniwie między nami jakieś wielkie banie, podobne do pękatych ryb; raz po raz któraś odrzucała polerowaną powierzchnią błysk padającego na nią światła. Dopiero gdy mechanoautomaty pościągały owe unoszące się bryły, umocowały je prowizorycznie i zapaliły duży jupiter, ujrzałem się we wnętrzu kopulasto sklepionej komory. Ze stropu zwisała łapa dźwigu, obejmująca może czterometrowej długości rakietę o niezgrabnych stabilizatorach. Gdy reflektor w głowicy automatu zatoczył krąg, zauważyłem, że w ciemnych niszach stoją gruszowate banie; było ich ponad trzydzieści. Z każdej niszy wychodziły wąskie szyny, kończące się pod dźwigiem u obrotowej tarczy. Grotrian powiedział do Ter Haara:

— Bomby, prawda?

— Tak — odparł historyk. — Uranowe.

Grotrian wezwał mechanoautomat i kazał mu prześwietlić jedną gruszowatą banię promieniami Roentgena. Przeszliśmy na drugą stronę, żeby zobaczyć wynik prześwietlenia na przystawionym ekranie fluoryzującym. Zauważyłem, ze pod dźwignią podłoga jest zaklęśnięta; rozwierał się tu płytki lej z nie domkniętą klapą. Pochyliłem się i zajrzałem w ziejącą szczelinę; w bezdennej czerni tlały tam gwiazdy.

Mechanoautomat dał prąd. Na rozjarzonym zielonkawo ekranie ukazał się cień wewnętrznej konstrukcji bani. Nie domyślając się jej przeznaczenia, widziałem, że w środku schodzą się koncentrycznie rury w ilości czternastu czy szesnastu (cienie mogły na siebie zachodzić). Nasady rur były u góry złączone kablami, które zbiegały się w jednym miejscu. Uteneut odnalazł je na zewnętrznej powierzchni bani; był tam mały kołpaczek podnoszący się na sprężynie, wewnątrz kontaktowa dźwigienka, nic więcej.

Grotrian zakazał nam poruszania czegokolwiek. Wyszliśmy przez otwór, który wycięły w pancerzu automaty, i wróciliśmy do dużego pomieszczenia ze zwierciadłem, w obrzeżu satelity. Stąd droga wiodła dalej korytarzem do małej kajuty. Pod sufitem krzyżowały się pęki kabli w pokrowcach pogrubionych szadzią. Na ścianach widniały marmurowe tablice rozdzielcze z szeregami kontaktów; był to rodzaj bardzo starej próżniowej machiny liczącej. Pod tablicami stały trójnogie krzesła, na nich — czterech skurczonych ludzi ze słuchawkami na uszach; na słuchawkach — hełmy. Twarze okryte skórzanymi maskami. Czwarty zwisał z siedzenia, hełm spadł mu z głowy i osrebrzone kryształkami powietrza włosy dotykały podłogi. Oczy zmieniły się, jak u wszystkich, w grudki mętnego lodu.

Dalszą sekcję korytarza wyścielał miękki, gruby chodnik. Nowe drzwi, na nich drobne, srebrne literki:

Commander in chief Lt General John Mc Murphy


I will do my best

Wewnątrz przez dwa okrągłe iluminatory w suficie padały promienie Proximy. Jej czerwień z naszym wejściem zmieszała się z białym światłem lamp naramiennych. W tym silnym blasku ukazał się duży pokój. Stały tu wielkie oszklone szafy ze starożytnymi książkami, wielkie fotele, na jednej ścianie wisiała mapa Ziemi w zamierzchłej projekcji Merkatora; Eurazję okrążała gruba, czerwona krecha. Przekreślał ją całą napis:

COMMUNIST SPHERE

Na reszcie świata leżały czarne litery:

FREE WORLD SPHERE

Za biurkiem w rozłożystym fotelu siedział człowiek. Musiał być kiedyś wysokiego wzrostu. Jego daleko w przód wyciągnięte nogi wystawały spod biurka. Głowa była zadarta i przez to ostra grdyka wysterczała z szyi, otoczonej wywijającym się spod kołnierza kurtki białym futrem. Za nim na ścianie rozpościerała się wielka płachta w ‘czerwone i błękitne pasy i gwiazdy. Mumia miała na sobie skórzaną kurtkę, jak wszyscy na tym statku; rogi kołnierza zdobiły cztery złote gwiazdki. Przed nią, wśród oszronionych papierów, stała szklanka z bryłką lodu. Po prawej ręce znajdował się pusty skórzany futerał i oksydowany przedmiot z krótką lufą; przyciskał tom ze złotymi literami The Holy Bibie. Kiedy podszedłem bliżej, wydało mi się, że dowódca martwego statku uśmiecha się. Okrążyłem biurko i zajrzałem mu w twarz. Ciemnoszara, okryta szronem, nie wyrażała nic. Obkurczone wargi ukazywały zęby, zaciśnięte na jakichś lśniących drzazgach. Nachyliłem się, wstrzymując mimo woli dech, i dostrzegłem, że była to rozgryziona na pół szklana rurka. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Ter Haar.

— Chodź — powiedział i w tej chwili dopiero zorientowałem się, że jesteśmy sami w kabinie. Od drzwi raz jeszcze spojrzałem na pokój. Czerwone światło Karła przepływało przez twarz mumii, jakby daremnie usiłowało ja ożywić. Zeschła, pomarszczona, zdawała się bezwieczna, jakby zawsze była martwa, jakby nigdy nie krążyła w niej krew.

Weszliśmy do pustego pomieszczenia. Pod sufitem biegły pęki równoległych rur, przy ścianach, wpasowane w metalowe stojaki, smuklały rzędami butle gazowe. Byli tu wszyscy towarzysze.

— Księżyc ten — mówił Grotrian — opuścił Ziemię więcej niż jedenaście wieków temu. Atlantydzi zamierzali rozsiewać z niego bakterie i miotać pociski atomowe. Aby lepiej celować, wbudowali weń urządzenie rakietowe, które miało pozwolić na przechodzenie z orbit bliższych Ziemi na dalsze. Jakiś błąd w obliczeniach spowodował zejście z wyznaczonej orbity. Tak rozpoczęło się szybowanie tego statku w próżni. Po kilkuset latach dostał się w obręb przyciągania Prosimy i powiększył sobą liczbę okrążających ją ciał.

Gdy Grotrian mówił, wyobrażałem sobie mimowolnie, jak zamknięci w metalowym kręgu ludzie zapadali w lodowatą głąb, jak powoli stygła w nich krew, jak walczyli o żywność i ciepło. Setki lat minęły od śmierci ostatniego, a stalowy wehikuł krążył niestrudzenie wokół stygnącej gwiazdy, unosząc swoją skamieniałą załogę.

— Udziałem ich — ciągnął astrogator — stał się los podobny do tego, jaki chcieli zgotować innym. Chociaż męczarnie, jakie przenieśli przed śmiercią, nie mogą okupić próby zgładzenia ludzkości, to jednak uważam, że nie powinniśmy ani badać szczegółów tej starożytnej tragedii, ani znieważać martwych, gdyż teraz są to już tylko zmieniające się w proch szczątki. Ludzkie szczątki. W moim przekonaniu winniśmy zniszczyć ten statek. Nie trzeba, by ktokolwiek mógł jeszcze oglądać to, co myśmy widzieli; dlatego decyzję należy powziąć niezwłocznie. Ter Haar?

— Zgadzam się z tobą.

— Uteneut?

— Przystaję na twój plan.

— Treloar?

— Zgadzam się.

— Ameta?

— Nie jestem pewny, czy masz słuszność — rzekł pilot — ale nie będę się przeciwstawiał większości. Nie wiem, czy mamy prawo o tym wszystkim zapomnieć.

— Nie zapomnimy — odparł Ter Haar — tym bardziej że pierwej utrwalę doniosłe dla badań historycznych fakty i zabiorę dokumenty.

Zdawało się, że Ameta chce jeszcze coś powiedzieć, i Grotrian spojrzał na niego wyczekująco, lecz pilot cofnął się o krok i odwrócił. Astrogator popatrzał na mnie ostatniego. W milczeniu skinąłem głową. Teraz Ter Haar, wziąwszy do pomocy inżynierów, udał się do kajuty dowodzącego. Grotrian wyszedł, aby nawiązać łączność radiową z Geą, a ja ruszyłem korytarzem bez określonego celu. Kiedy tak kroczyłem raz już przebytą drogą, powróciło wrażenie, że jestem w głębi koszmarnego snu, płynące z nie uświadomionego dotąd przekonania, iż rzeczywistość nie może być tak okrutna. Szedłem, pogrążony w myślach, gdy znienacka serce ścisnęła mi trwoga; stanąłem, wsłuchany w bezdenną ciszę; wydało mi się, że jestem sam. Nie obawiałem się trupów; gorsze było sąsiedztwo owych jaskrawych obrazów, z których ponad oszronionymi gazem mumiami uśmiechały się przez próżnię nagie kobiety.

Przyśpieszyłem kroku, zacząłem niemal biec, gdy wtem ujrzałem padającą z uchylonych drzwi strugę światła. Stanąłem na progu.

Był to duży, pusty pokój. Naprzeciw drzwi znajdowała się wysoka, łukiem sklepiona nisza. Wisiał w niej drewniany krzyż, bardzo czarny na białym tle. Nagle spostrzegłem, że pod niszą klęczy trup przyciśnięty do podłogi; ostry kręgosłup unosił czarną, okrywającą go tkaninę. Mumia ta, podobna do zbrylonej grudy ziemi, rzucała na białą ścianę bezkształtny cień. Poszedłem wzrokiem w przeciwną stronę, szukając źródła światła. W głębi pokoju stał Piotr z Ganimeda. Jego naramienna lampa oświetlała mocno krzyż, a on, smukły, ogromny w srebrnym skafandrze, z rękami skrzyżowanymi na piersi, długo patrzał na ten znak wiary daremnej.


CZERWONY KARZEł

Grotrian pozostawił mechanoautomaty w kamerze bomb atomowych. Potem rakiety uniosły się jedna za drugą, zatoczyły koło wokół statku i raz jeszcze czarne litery:

UNITED STATUS INTERSTELLAR FORCE

przepłynęły przed naszymi oczami. Rakiety wykręciły dziobami ku Gei, przyśpieszyły biegu i rychło znaleźliśmy się na jej pokładzie.

Widzowie, zgromadzeni licznie na lotnisku, odpłynęli na galerię gwiazdową, by obserwować stamtąd zagładę sztucznego księżyca. I my pojechaliśmy na górę. Po dziesięciu minutach mechanoautomaty dały znać, że zainstalowały radioaparaturę zapłonu, po czym wysłano po nie rakietę. Gdy wróciły na Geę, w głośnikach rozległ się spokojny głos Ter Akoniana:

— Uwaga… minus cztery minuty… minus trzy minuty… minus półtorej minuty… minus czterdzieści sekund… minus pięć sekund.

Serca uderzały szybciej. W milczeniu patrzyliśmy w mroki, gdzie bladą obrączką błyszczał księżyc Atlantydów.

— Uwaga… zero… — rozległ się głos pierwszego astrogatora. Ciemność rozdarł krzaczasty błysk. Oślepiająca kula rozdęła się, gasząc gwiazdy, coraz większa i bledsza. \V oczach drgały jeszcze świetliste plamy, a w odległości sześciuset kilometrów od Gei rozpływał się brudnobiały kłąb dymów.

Sądziłem, że to koniec niesamowitego spotkania, ale wieczorem Grotrian wezwał mnie do swego mieszkania: zastałem tam wszystkich, którzy byli na sztucznym satelicie.

Po powrocie na Geę zdjęliśmy skafandry w specjalnie opróżnionej komorze, po czym poddano je skrupulatnemu badaniu bakteriologicznemu. Grotrian powiedział nam, że analiza wykazała jałowość skafandrów.

Skończywszy, patrzał na nas przez chwile, jakby wahał się, czy ma mówić dalej.

— Chciałbym wam zakomunikować pewien dziwny fakt — rzekł na koniec. — Ja jeden, jak może pamiętacie, dotykałem bomby atomowej — tej jednej, którą rentgenowaliśmy. Jak wykazała analiza mikrochemiczna, na prawej rękawicy mego skafandra pozostał bardzo drobny ślad astronu…

Widząc, że nie pojmujemy doniosłości jego słów, Grotrian dodał ciszej:

— Uwagę moją zwróciło to, że na ekranie, przystawionym do bomby, ukazał się bardzo blady cień jej konstrukcji jeszcze przedtem, nim automat włączył rurę rentgenowską. Tego słabego cienia nie mogło rzucić własne promieniowanie umieszczonego w bombie uranu 235, gdyż nie wydziela on promieni dostatecznie twardych, by przenikały stalowy pancerz, nasunęła mi się więc myśl, że bomba została przedtem opylona jakimś pierwiastkiem wydzielającym promienie gamma. Dlatego zebrałem rękawicą nieco pyłu z jej powierzchni. Analiza wykazała ślady astronu:.. Otóż nie ulega wątpliwości, że sztuczny księżyc powstał w XX wieku, a w tym czasie ludzie nie znali jeszcze astronu i nie umieli go syntetyzować. Tak więc Atlantydzi nie mogli go mieć na pokładzie swego statku. Zresztą gdyby nawet było inaczej, to astron, którego życie mierzy się dziesiątkami lat, rozpadłby się w ciągu tysiąclecia, przez jakie krążył satelita, i nie dałoby się go wykryć. Astron nie występuje również w próżni gwiazdowej: pył jego musiał osiąść na powłoce bomby niezbyt dawno — nie dawniej w każdym razie niż przed sześćdziesięciu laty, a więc…

Wpatrywaliśmy się z zapartym tchem w astrogatora, który potarł ręką czoło i ciągnął jeszcze ostrożniej:

— Otwiera się tu pole domysłów na razie niesprawdzalnych i trudnych do uściślenia, ale najprostsze rozumowanie przebiega tak: Na pytanie, w jakim celu opylono powierzchnię bomby astronem, znamy tylko jedną odpowiedź: astron, wysyłający twarde promienie gamma, może z powodzeniem zastąpić promienie Roentgena. Na drugie pytanie, skąd pył astronu mógł się wziąć na księżycu Atlantydów, nasuwa się jako odpowiedź przypuszczenie, że dostarczyły go tam istoty, które pragnęły poznać wewnętrzną konstrukcję bomb atomowych… Ponieważ żywi ludzie nigdy dotąd nie zawędrowali w te strony Galaktyki, istoty, które to uczyniły, nie były ludźmi…

— . Więc tam już ktoś był przed nami! — wyrzucił Ameta, nie mniej poruszony od nas wszystkich.

— Nie jest to pewne, ale dosyć prawdopodobne — odrzekł Grotrian. — Żeby inaczej wyjaśnić fakty, które wam wymieniłem, trzeba by się uciekać do bardzo, ale to bardzo niezwykłych zbiegów okoliczności.

— Ale przecież podłogi i ściany satelity pokrywał szron, w którym odciskało się każde nasze stąpnięcie — rzekłem — jakże więc owe istoty mogły nie pozostawić po sobie najmniejszych śladów? Poza tym, o ile można było sądzić, nic nie było tam poruszone, a czy nie jest oczywiste, że takie istoty zapragnęłyby dokładnie zbadać mumie oraz konstrukcję statku?

— Myślałem o tym — odparł Grotrłan — otóż istoty te, jeśli dokonywały badań, a ślady astronu zdają się wskazywać, że uczyniły to, nie musiały pozostawić śladów…

Błysnął mi przez mgnienie obraz niesamowitych stworów, nie podlegających sile grawitacji, które nie dotykając podłogi ani ścian unosiły się kiedyś tymi samymi zaułkami Księżyca, które myśmy niedawno przemierzyli, i poczułem dreszcz, lecz astrogator wyjaśniał dalej:

— Co się tyczy niepokalanej powierzchni szronu, to trzeba sobie uzmysłowić, że satelita krążył wokół Prosimy po bardzo wyciągniętej orbicie, zataczając elipsę podobną do toru komety. Gdy zbliżał się w swej drodze do Karła — a dochodził do niego w perihelium na czterdzieści milionów kilometrów, jak wykazuje obliczenie elementów jego ruchu — zaczynał się rozgrzewać, a wtedy skroplony w zbiornikach tlen parował i ulatniał się przez nieszczelności zaworów. W taki sposób właśnie powstał ów osobliwy, niby kometowy ogon gazu. dzięki któremu w ogóle odkryliśmy jego istnienie. Gdy zaś, oddalając się od Karła, odchodził w ciemności, wydzielający się gaz zamarzał i osiadał na wszystkich powierzchniach szronem. Tak więc ewentualne ślady odwiedzin mogły zostać zatarte nowymi nawarstwieniami szronu w późniejszych obrotach wokół Proximy. Wzięliśmy próbkę tego szronu i badanie wykazało, że istotnie tajał on za każdym przybliżeniem do słońca i ponownie wymrożony zjawiał się w afelium. Powtarzało się to w odstępach równych jednemu okrążeniu, którego czas wynosi około dwunastu lat ziemskich. Poza tym istoty mogły przeniknąć do kamery atomowej bezpośrednio przez uchyloną klapę wyrzutni bomb; wydaje się to nawet prawdopodobne, gdyż pancerne drzwi wewnętrzne były nienaruszone. Nie można powiedzieć na pewno, czy klapę wyrzutni rozsunęły ludzkie ręce, czy nie…

— Skąd w takim razie mogłyby one wiedzieć, dokąd zmierzać i dlaczego miałyby, nie wchodząc do statku, trafić od razu do komory atomowej? — spytałem.

— Być może prześwietliły pierwej cały statek z zewnątrz — odparł Grotrian. — Wolę co prawda nie zapuszczać się w dalsze przypuszczenia, gdyż staną się coraz bardziej zwiewne i coraz mniej faktów będzie na ich poparcie. Dosyć prawdopodobne wydaje się, że na tym statku były przed nami jakieś istoty żywe, i to wysoko rozwinięte, posługujące się techniką promienistą, jak o tym świadczą ślady astronu…

— A skąd mogłyby te istoty pochodzić? — odezwał się Ter Haar. — Czy masz jakąś hipotezę w tej materii?

— Nic nie wiem. Oczywiście najprawdopodobniejsze wydaje się, że pochodziły z pobliża gwiazdowego, a więc z planet Proximy — ale te są, zdaje się, niezamieszkałe — albo z układów Centaura… jednakże nic pewnego na ten temat powiedzieć nie można.

— Astrogatorzy wiedzą o wszystkim? — spytałem.

— Oczywiście.

— Może jednak niepotrzebnieśmy się pośpieszyli ze zniszczeniem tego księżyca… — zauważył Ter Haar. — Można by przeprowadzić dokładniejsze badania…

— Wątpię, czy wiele by przyniosły, no, ale mniejsza z tym, gdyż nie ma celu mówić o rzeczach nieodwracalnych. To wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Towarzyszom zakomunikujemy to nieco później, kiedy przystąpimy do badania planet; teraz, jak wam wiadomo, będziemy podchodzić do Czerwonego Karła na możliwie małą odległość, a to jest połączone z pewnym, chociaż niewielkim ryzykiem.

Istotnie, Gea rozpędzała się, lecąc w stronę Proximy, jednakże nie po linii prostej, lecz odpowiednio obliczoną kosmodromą.

Czerwony Karzeł od dawna już intryguje astronomów. Ta słaba gwiazda, znacznie mniejsza od Słońca, o temperaturze zaledwie 3000 stopni, co pewien czas rozbłyskuje potężnie, wielokrotnie zwiększając swój blask. Astrofizycy uważają to zjawisko za przejaw chwiejności wewnętrznych przemian atomowych. Profesor Trehub wyraził się raz, że być może te świetliste rozbłyski są wynikiem „eksperymentalnych prac istot mieszkających na pobliskiej planecie; widać niezadowolone z niskiej temperatury swego słońca, usiłują podwyższyć ją i w tym celu pogrzebaczem poszturchują grzejące je ognisko”. Był to oczywiście żart.

Przez jedenaście dni lotu szkarłatna tarcza stawała się coraz większa. Już w ósmym dniu osiągnęła pozorne rozmiary słońca widzianego z Ziemi, w dziesiątym zaś trzeba było włączyć wewnątrz statku chłodnie helowe, gdyż okręt poczynał się nagrzewać.

Coraz więcej ludzi zjawiało się na galeriach gwiazdowych, by przez ciemne szkła patrzeć w czerwone słońce. Na razie nie dostrzegliśmy żadnego rozbłysku. Galerie gwiazdowe leżały w jednostajnym, purpurowym blasku, potężniejącym z dnia na dzień.

Mnie samego lot ten mało interesował, tak wiele dały mi do myślenia słowa Grotriana; długo i bezskutecznie je rozważałem, nareszcie któregoś wieczoru zebrałem się na odwagę i poszedłem do Trehuba. Chciałem poznać jego osobiste przypuszczenia. Astrofizyk wysłuchał mnie cierpliwie (rozmowa toczyła się w małym obserwatorium, gdzie przesiadywał nieraz i do północy), aż rzekł:

— Mój drogi kolego. Jak na dłoni widzę, dlaczego przyszedłeś akurat do mnie. Zawdzięczam twoją wizytę sławie śmielszego od najśmielszych, jeśli chodzi o stawianie hipotez: otóż muszę ci się przyznać, skąd się ta moja sława pierze. Uważam, że w nauce dla przyśpieszenia rozwoju i uściślenia pojąć konieczne są kontrowersje. Zdarzało mi się już wiele razy nie mieć racji w sporach naukowych, ale niemal zawsze czy to z wiedzą, czy bezwiednie moi oponenci musieli w dyskusji wyjaśniać i szlifować szczegóły bronionych poglądów; dzięki temu teorie ich skonsolidowały się i stały prostsze, a przez to doskonalsze. Nie znaczy to naturalnie, że staram się być w opozycji za wszelką cenę, ale jestem w niej nieraz i za cenę dużą, to jest dużego ryzyka, i jeżeli jestem coś wart, to tylko dlatego, że się tego ryzyka nie obawiam. Jednakowoż obawiam się, że hipotezy, z którą do mnie przychodzisz, nie można bezkarnie dalej rozwijać. Jakież są fakty? Nie domknięta klapa wyrzutni, kilka mikrogramów astronu na jednej z bomb atomowych — to właściwie wszystko, a ty chciałbyś nie tylko poznać wygląd istot, które podobno gościły na satelicie, ale jeszcze posłyszeć ode mnie coś niecoś o ich psychice; myślą więc, że winieneś zwrócić się do profesora Entreula, gdyż musi się tu wysnuć jeszcze jedną baśń gwiazdową, a on jest specjalistą, co wszystkich bajarzy bije na głowę…

Wyszedłem z obserwatorium nie o wiele mądrzejszy, niż tam wchodziłem. Chcąc nie chcąc porzuciłem zagadnienie, ale całkowicie nie udało mi się go odtrącić; zagadkowe istoty prześladowały mnie w snach to jako podobne do trójkątnych żagli galaretowate obłoki, to jako opancerzone metalem ośmiornice. Ameta zauważył, że moja wyobraźnia tworzy po prostu zlepki znanych mi obrazów i inaczej być nie może; czegoś nie doświadczonego nigdy ani w całości, ani w elementach przedstawić sobie nie sposób.

W trzecim tygodniu zbliżania się do Proximy tarcza jej zajmowała dziesiątą część nieba. Chłodnie Gei pracowały dużą mocą, aby utrzymać na statku normalną temperaturę. Astrofizycy niemal wcale już nie opuszczali swych obserwatoriów.

Kiedy w osiemnastym dniu wyszedłem rano na pokład, poczułem nieruchomy ucisk żaru bijącego przez ściany. Tarcza czerwonego słońca zdawała się nie poruszać; szły po niej ciemniejsze plamy, otoczone wieńcem płomienistych języków. Chociaż chłodnie pracowały wielką mocą, temperatura na statku podnosiła się o piątą część stopnia na godzinę i w południe osiągnęła już 32 stopnie Celsjusza. Na pokładzie gwiazdowym trudno było przebywać dłużej niż kilka minut i daremnie walczył z upałem zimny wiatr, jaki tłoczyły w galerię wentylatory.

Tarcza Karła, a właściwie ukośna, niezmierzona płaszczyzna ognia, rozpościerała się we wszystkie strony aż po gwiazdowy horyzont. Czy to skutkiem złudzenia optycznego, czy rzeczywistego rozpraszania jej promieni w pyle próżniowym, niebo ponad Geą przybrało barwę zastygłej, czarnej krwi. Z nabiegłego szkarłatem mroku ledwo wykluwały się najsilniejsze gwiazdy. Ciekawi nieustannie przybywali na galerię i opuszczali ją zaraz, zlani potem, zdyszani, z oczami błyszczącymi, jakby nieśli w nich jeszcze odbicie oglądanych płomieni. Chwilami czerwone słońce wydawało się potwornych rozmiarów lejem o wywiniętych brzegach; z jego dna wznosiły się protuberancje, jedne tak powoli, że zmiany ich kształtu nie dawały się uchwycić okiem, inne gwałtownie prężącymi się ruchami, jak gdyby jakieś gady ogniste wypełzały z chromosfery. Zakrzywiony horyzont odcinał się od ciemnego nieba rozwichrzonymi płomykami. Obrót Karła dawał się obserwować jako majestatyczne przepływanie plam ciemniejszej granulacji pośród oślepiających równin żaru.

Tego dnia temperatura nawet w wewnętrznych pomieszczeniach osiągnęła czterdzieści stopni. Wieczorem zgłosił się do ambulatorium młody Kanopos, drugi asystent astrogatora Pendergasta. Uskarżał się na silny ból głowy, kłucie w mięśniach grzbietu i ogólne osłabienie. Tętno miał osobliwie zwolnione. Przepisałem mu środki bodźcze, po czym zakomunikowałem Yrjöli, że chorobę Kanoposa wywołało, jak sądzę, nadmierne podniesienie ciepłoty na statku. Umieściłem go w separatce szpitalnej, chłodzonej ze wzmożoną intensywnością, dzięki czemu temperatura utrzymywała się w niej na poziomie dwudziestu pięciu stopni, gdy na pokładach w ciągu nocy podniosła się do 44 stopni.

Nazajutrz stan Kanoposa poważnie mnie zaniepokoił. Wystąpiła gorączka, śledziona była obrzękła, ogólne samopoczucie złe, badanie krwi wykazało zmniejszenie ilości leukocytów. Koło południa chory zaczął bredzić.

Środki, jakie stosowałem, nie przynosiły żadnej poprawy, wezwałem więc Schreya i Annę na konsylium. Obraz choroby był dla nas niezrozumiały. Po odbyciu konsylium ponownie pojechałem do Yrjöli, tym razem żądając kategorycznie zakończenia lotu w tarczę słoneczną. Astrofizycy przyjęli to bardzo niechętnie, gdyż według powziętego planu mieliśmy poruszać się w kierunku Czerwonego Karła dopóty, dopóki temperatura na statku nie osiągnie 56 stopni, a wynosiła dopiero 47. Mimo to obstawałem przy swoim. Trehub zwrócił mi uwagę, że poza Kanoposem nikt dotąd nie zachorował, i spytał, czy jestem całkowicie przekonany o tym, że jego choroba pozostaje w związku ze wzrostem temperatury. Choć nie byłem tego pewny, obstawałem przy swym żądaniu, astrogatorzy zaś zdecydowali się do niego przychylić.

O trzeciej po południu Gea zwolniła biegu, wykonała zwrot o dużym łuku i poczęła oddalać się od Karła, w każdej sekundzie przebywając 50 kilometrów. Tymczasem chory miał się coraz gorzej. Siedziałem przy nim do północy; majaczył, gorączka doszła do czterdziestu stopni i serce zaczęło słabnąć, jakby zaatakowane tajemniczą trucizną. Ponieważ i poprzednia noc spędziłem na nogach, byłem tak znużony, że z największą trudnością pokonywałem senność; o drugiej w nocy zastąpiła mnie Anna. Udałem się do siebie zamierzając przespać się choć kilka godzin, ale już o czwartej zadzwonił telefon.

Wyrwany ze snu, wpółpijany, usłyszawszy pierwsze słowa Anny: „Ostra niedomoga serca, stan groźny” — wyskoczyłem z łóżka, narzuciłem płaszcz i pobiegłem do szpitala.

Chory był nieprzytomny. Oddech świszcząc wyrywał się ze spieczonych ust; całym jego ciałem wstrząsał suchy, gwałtowny kaszel; wskazówka pulsomierza przekroczyła 130. W ruch poszła aparatura tlenowa, zastrzyki podtrzymujące krążenie, zacząłem nawet rozważać zastosowanie sztucznego serca, lecz ogólne objawy zatrucia były poważnym przeciwwskazaniem. Zbudziłem Schreya, który zjawił się po kilku minutach. We troje raz jeszcze usiłowaliśmy wykryć przyczynę tajemniczego schorzenia. Było już zupełnie jasne, że nie r ja ono nic wspólnego z udarem cieplnym. Ponownie dokonana została analiza krwi na bakterie (na Gei nie było ich wcale, liczyliśmy się jednak wciąż z możliwością zaniesienia zarazków ze sztucznego księżyca Atlantydów), lecz wypadła ujemnie.

Zrobiwszy wszystko, co było w tej sytuacji możliwe, wyszedłem na kilka chwil na pustą — dochodziła piąta godzina w nocy — galerię gwiazdową. Dawał się słyszeć głuchy, jednostajny szum pracujących pełną mocą chłodni. Zamyślony, szedłem nie pamiętając o widoku, jaki rozwierał się za oknami; nagle poraził mnie prosto w oczy bijący blask. Przystanąłem.

W pierwszej chwili widziałem tylko pałającą czerwień, nie owo nieruchome, ciężkie światło rozżarzonej stali, lecz rozedrgany, na pół płynny ocean chromosfery. Wpatrzywszy się, zacząłem rozróżniać szczegóły. Pozornie jednolita ściana płomieni, zamykająca trzy czwarte nieba, zdawała się żyć. Wiły się tam jakieś szkarłatne lasy, poprzez skłębiony gąszcz strzelały protuberancje, rozdrzewiały się, troiły, mnożyły, rozdymały w jakieś ogniowe, krwawo świecące maszkary, w jakieś groteskowe gęby utworzone z mamiących płomienistych szczęk, trwały tak kilka chwil, wyginały się i rozwiewały, a na ich miejsce nowe wybuchały z mieniącej się, jakby niewidzialnym wichrem roztrącanej granulacji. Czasem wybuch protuberancji poprzedzało pojawienie się dwu lotnych, kręcących się w przeciwne strony młyńców ognia, ciemniejszego od otoczenia, gdzie indziej płomienista powierzchnia najpierw zaklęsała wirem, a potem poczynała raptownie puchnąć i wyrzucała z siebie z potworną chyżością rosnące w górę pioruny, które w miarę wzlotu stawały się coraz nikłejsze i bledsze, i słabsze, aż ich porażające wzrok pałanie zmieniało się w pomarańczowy brzask, przez który przebijało światło głębokich warstw dygocącej nieustannie chromosfery.

Nieopisane wrażenie. Po latach bezkresnego mroku, lodowej próżni, w której ścięty mrozem kamieniał najlotniejszy gaz, teraz za wątłą ścianą Gei podnosiła się nie góra, nie morze, ale cały gigantyczny świat z ognia; statek zdawał się rozpadać, topnieć — znikoma kruszyna metalu zawisła nad oślepiającą otchłanią.

Jakiż bezlitosny ten wszechświat — pomyślałem — jakże wąskie i rzadkie są strefy umiarkowane, pośrednie, w których może narodzić się i przez czas jakiś trwać życie, tak wątłe i bezbronne wobec białego żaru i czarnego mrozu, tych dwu krańców istnienia… Ale — myślałem dalej — to wątłe życie waży się na wiele i oto jesteśmy nad gwiazdą, jednym z tych ślepych ognisk, które nas wydały.

Myślałem tak, czując, jak w twarz, oczy i skórę czoła wbija się, niby milionem niewidzialnych ukłuć, żar Czerwonego Karła, karła wobec gwiazd, ale potwora wobec ludzi.

Wtem poczułem obecność drugiego człowieka; o dwa kroki stał Trehub.

Pragnąłem, by pomógł mi w odzyskaniu równowagi i pewno dlatego spytałem:

— Profesorze… co by się stało z Karłem, gdybyśmy wystrzelili weń pełny ładunek dezyntegratora?

Nie zwlekając ani sekundy, odparł:

— To samo co z oceanem, w który dziecko rzuci ziarenko piasku…

Ostatnie słowa astronoma nie doszły do mojej świadomości, gdyż znienacka błysnęła mi niedobra myśl.

Nie bacząc na porę, udałem się natychmiast do Grotriana i obudziwszy go spytałem, czy automaty, które jako pierwsze wysłaliśmy na księżyc Atlantydów, zostały wysterylizowane po powrocie na Geę.

Astrogator, niespokojny, choć zewnętrznie opanowany, zatelefonował do Yrjöli.

Po chwili znaliśmy odpowiedź: automaty zostały wysterylizowane dopiero po naszym powrocie na statek; tak więc w ciągu trzech prawie godzin mogły się stykać z ludźmi.

— Ale twierdziliście przecież, że infekcja bakteryjna jest wykluczona? — rzekł Grotrian na zakończenie rozmowy, przypatrując mi się badawczo.

Milczałem. Grotrian podszedł do aparatu i zaczął wydzwaniać specjalistów; niebawem zjawili się: Ter Haar, Moleticz i paleobiolog Ingwar. Astrogator przedstawił im zwięźle fakty.

— Wirusy! — wykrzyknął. — Czy badaliście krew na wirusy?

— Nie — odparłem blednąc.

Nie pomyśleliśmy o takiej możliwości, błąd fatalny, lecz zrozumiały z uwagi na to, że ostatnie wirusy znikły z powierzchni Ziemi przed dziewięciuset laty.

Pośpiesznie opuściłem Grotriana, prosząc go, by się dowiedział, czy Kanopos zetknął się z automatami, zanim zostały wysterylizowane, i wróciłem do szpitala.

Chory był wciąż nieprzytomny. Duszność się wzmagała, powieki i palce siniały, a serce uderzało sto pięćdziesiąt razy na minutę. Zrozpaczona Anna dawała bez ustanku tlen.

Pobrałem krew z żyły łokciowej i natychmiast przekazałem ją automatom—analizatorom. Musiałem im dać dokładną instrukcję działania, gdyż nie były przystosowane do wykonywania podobnych badań, tak więc dopiero o dziewiątej rano, oczadziały z bezsenności, z czaszką rozsadzaną bólem, pochyliłem się nad wynikami analizy. We krwi chorego znajdowały się drobne ciałka o średnicy dwu dziesięciotysięcznych milimetra. Już powierzchowne badanie wykazało, że są to zarazki chorobotwórcze. Nie było wątpliwości. Towarzysz nasz uległ zarażeniu wirusami przyniesionymi przez automaty ze sztucznego księżyca. Raz jeszcze obudziłem Schreya, aby go o tym powiadomić. Natychmiast przybył do szpitala wraz z Ingwarem i jeszcze jednym paleobiologiem, specjalistą od zamierzchłej flory bakteryjnej. Dzięki trionowni szybko zidentyfikowaliśmy zarazki; były to wirusy tak zwanej papuzicy, groźnej infekcji, która panowała na Ziemi przed tysiącem lat. Staliśmy właśnie w laboratorium analitycznym, gdy wezwała nas Anna.

— Agonia — powiedziała przez telefon. Powtórzyłem to słowo obecnym.

Po minucie znaleźliśmy się w separatce.

Towarzysz nasz konał. Puls nie był już wyczuwalny na tętnach szprychowych, twarz z sinej stawała się szara jak popiół, a oddech rzężąc dobywał się z gardła.

Znowu dawaliśmy surowicę i krew, próbowaliśmy odciążyć serce, lecz wszystko daremnie. Wówczas, spełniając najwyższy obowiązek lekarski, usiłowaliśmy przywrócić go do przytomności choćby na kilka chwil, aby mógł wypowiedzieć swoją ostatnią wolę, ale i to się nam nie udało. Uszkodzony jadami mózg tracił panowanie nad ciałem. Sześć minut po dziesiątej oddech jego ustał.

Był to pierwszy wypadek zgonu wskutek choroby na okręcie. Wyszliśmy ze szpitala przybici poniesioną klęską; gdybyśmy wcześniej rozpoznali przyczynę choroby, prawdopodobnie udałoby się nam ją zwalczyć. Teraz należało przede wszystkim przygotować się na możliwy wybuch epidemii. Grotrian powiadomił nas, że Kanopos istotnie zetknął się z automatami, on to bowiem zawiódł je do pracowni astrogatorów, gdzie ich wypowiedzi zostały nagrane na triony. Musiały się zakazić kulturą wirusową przechodząc przez opancerzone ołowiem laboratorium sztucznego satelity.

Nie zachowały środków ostrożności, gdyż konstruktorzy ich nie przewidzieli podobnego wypadku.

Wszystkich, którzy stykali się z Kanoposem w ciągu ostatnich dni, izolowaliśmy w wydzielonej części szpitala. Niebezpieczeństwo zarazy było wielkie, albowiem organizmy nasze, nieprzywykłe w ziemskich warunkach do zwalczania zarażeń, były mało odporne. Podczas gdy biologowie i chemicy analizowali strukturę białkową wirusa, badałem wszystkich podejrzanych. Krew jedenastu ludzi zawierała groźne zarazki. Chemosyntetyzatory otrzymały rozkaz wytworzenia ciała zabójczego dla wirusa, a jednocześnie nieszkodliwego dla ustroju człowieka; uruchomione wieczorem, już o północy dostarczyły pierwszej porcji leku, który natychmiast przekazano do szpitala. Nazajutrz poddaliśmy chemoterapii całą bez wyjątku załogę Gei. Niebezpieczeństwo epidemii zostało zduszone w zarodku.

Wieczorem spotkałem na galerii gwiazdowej Ter Haara i Nilsa Yrjölę.

Nils pytał mnie o ostatnie chwile Kanoposa, który był jego przyjacielem.

— Pomyślcie — powiedział Ter Haar, gdy skończyłem — dosięgli ostatniej ofiary, kiedy ostatni ich szczątek rozwiał się w próżni…

Milczeliśmy. W tyle, za rufa Gei, gorzał płomienny Karzeł. Szkarłatne światło leżało na stropie galerii, na twarzach ludzi, opalizując czerwienią w ich oczach.

— To był ślepy traf — odezwał się nagle Nils — ale jakże niesprawiedliwy! Płody ich potwornych usiłowań przetrwały wieki, a po tych wszystkich, co z nimi walczyli, nie zostało nic…

— Jak możesz tak mówić — prawie z gniewem rzekł Ter Haar i podniósł rękę, jakby wskazując gwiazdowe niebo.

— Profesorze, egzaltujesz się — powiedziałem. Może to była bezsenność, może żal za zmarłym towarzyszem, a może gniew z powodu poniesionej klęski, dość że ciągnąłem zgryźliwie:

— To i gwiazd by bez nich nie było?

— Gwiazdy byłyby — odparł spokojnie Ter Haar — ale ludzi nie byłoby wśród gwiazd.


PLANETA CZERWONEGO KARłA

Druga planeta Karła przedstawiała się jako rudawa tarczka, podchodząca, w miarę postępów lotu, do dwu najjaśniejszych teraz gwiazd nieba, bliźniaczych słońc Centaura.

Słońce A posiada układ planetarny złożony z dwu grup, zewnętrznej i wewnętrznej, dość podobny do ziemskiego. Słońce B nie ma planet we właściwym znaczeniu tego słowa; otacza je ogromny rój asteroid i meteorów, z których największe dorównują prawie Księżycowi i Ziemi. Astrofizycy nazywają to słońce „śmieciarzem układu podwójnego”, gdyż jakby wessało w swoje pobliże odpadki materii pozostałej po skonsolidowaniu się planetarnej rodziny Telemaka.

W tych dniach, pełnych wydarzeń, niełatwo było spotkać któregoś z planetologów poza obserwatorium. W naszym systemie słonecznym zmierzyli już i zważyli wszystko, co było choć trochę podobne do planety, i mogli już tylko uzupełniać wyniki badawcze swych poprzedników; teraz zalewał ich wprost potop nowych faktów; dokądkolwiek się zwracali, czy w stronę wielkich słońc Centaura, czy Czerwonego Karła, wszędzie jaśniały planety nie zbadane, nic więc dziwnego, że pracowali nie spoczywając i nie tylko posilali się, ale i podrzemywali u teleskopów.

A jednak udało mi się dopaść Borela w opustoszałym całkiem ogrodzie; wpadł tam, jak powiedział, „na jednej nodze, żeby otrzeźwić się wonią kwiatów”. Przysiedliśmy na głazach nad potokiem i tutaj Borel zdradził mi wielką, dopiero co odkrytą tajemnicę. Oto druga z kolei planeta słońca A, nieznacznie mniejsza od Ziemi, obraca się wokół osi, i to tak szybko, że czas jej obrotu wynosi trzy czwarte doby ziemskiej. Czekałem cierpliwie dalszych wyjaśnień, Borel jednak nie kwapił się z nimi i dopiero zauważywszy mój spokój, zdumiał się.

— Jak to, nie rozumiesz? Wiesz przecież, że Merkury wcale nie obraca się wokół osi, a Wenus wiruje bardzo powoli. Pierwotny, szybki obrót tych planet zahamowało w ciągu milionoleci tarcie przypływowe, spowodowane grawitacją słoneczną. Otóż najbliższa planeta A Centaura zwraca ku niemu zawsze tę samą półkule, jak Merkury, ta druga z rzędu natomiast, odpowiadająca położeniem Wenerze, ma czas obrotu trzydzieści razy ocl weneriańskiego krótszy…

— Cóż to oznacza?

— Interwencję czynnika nieastronomicznego.

— A cóż to za czynnik?

— Zamieszkujące planetę żywe stworzenia — odparł Borel. — I to stworzenia co najmniej dorównujące nam inteligencją, a może nas nawet przewyższające; my bowiem, jak dotąd, nie próbowaliśmy wpływać na szybkość wirowania Ziemi.

— Co?! — zawołałem. — Sądzisz, że one regulują?!…

— Tak. Planeta ta nie ma księżyca, obliczenia wykazują, że powinna wykonywać obrót raz na dwadzieścia, no, najwyżej raz na osiemnaście dni, teoria wyklucza krótszy czas obrotu, a więc… możemy się przygotować na spotkanie istot prawdziwie rozumnych!

Spytałem, czemu wobec tak doniosłego odkrycia tracimy czas na pogoni za drugą planetą Karła.

— W ciągu ośmiu lat podróży — wyjaśnił mi Borel — silniki Gei obróciły w energie kilkadziesiąt tysięcy ton paliwa; ten wielki ubytek masy należy uzupełnić możliwie rychło. Jak wiadomo, możemy wyzwalać energię atomową z każdego rodzaju materii, a wartość opałowa pierwiastków zależy tylko od ich masy. Teoretycznie dałoby się napędzić statek byle jaką substancja, więc jednakowo płynem, gazem czy minerałem, ale astrogatorom idzie o to, żeby materiał wybrany dla uzupełnienia zapasów paliwa można było zgromadzić w znacznej ilości, łatwo, szybko i możliwie prosto przetransportować go na Geę. Należało się spodziewać, że druga planeta Karła, otoczona bardzo rzadką, bezchmurną atmosferą i pokryta piaszczystymi pustyniami, dobrze spełni wszystkie te wymagania.

— Kiedy starożytny ogrodnik cierpliwością wywiódł z ziemi owoce na gałęzie swych drzew, to chociaż nie tknęła ich jeszcze niczyja dłoń, mógł powiedzieć: praca została dokonana.

To powiedział Ameta. Stał z Yrjölą na przednim pokładzie gwiazdowym, oblany czerwonym światłem wysoko nad nami świecącego Karła.

— O czym mówicie? — spytałem podchodząc. — Kto jest ogrodnikiem i co oznacza twoja metafora, pilocie?

— Mówimy o tym, że jeślibyśmy nawet w tej chwili musieli zawrócić ku Ziemi, to i tak wyprawa spełniłaby swe zadanie — odparł za Ametę inżynier.

— Ach, więc to my jesteśmy ogrodnikami, a oto dojrzały owoc? — wskazałem ręką w dół, gdzie od burty aż po horyzont wznosiła się ruda półkula planety.

— Jeśli o mnie idzie, wolałbym nie zawracać — właśnie teraz, kiedy dochodzimy do celu!

— Nikt nie ma takiego zamiaru — odparł Yrjöla. — Tak tylko podniośle rozprawiamy, bo widzisz, Ameta dziś właśnie kończy pięćdziesiąt lat.

— Pół wieku! — zawołałem mimo woli. — A jest coraz młodszy! Jak ty to robisz?

Ameta odezwał się:

— Dawno już wysłaliśmy na Ziemię podstawowy wzór teorii Goobara. Ten pęk radiosygnałów mknie teraz w próżni i dotrze do Ziemi za dwa lata. Nawet gdyby nas mieli diabli wziąć, czy to nie wspaniałe?

— Wizja biorących nas diabłów nie wydaje mi się wspaniała, ale jeśli ci jest w dniu urodzin niezbędnie potrzebna, to przystaję na nią — odparłem. — Inżynierze — zwróciłem się do Yrjöli — dlaczego nic się na statku nie dzieje? Czemu nie ma przygotowań do lądowania?

— Wszystko zrobiliśmy w nocy. Brak nam jakichś trzydziestu tysięcy kilometrów, ale potrwa to jeszcze z godzinę, bo poruszamy się bardzo wolno, dochodzimy bowiem do strefy Roche’a…

— Oczywiście Ameta leci pierwszy? — spytałem.

— Oczywiście Ameta leci — odparł jak echo pilot, a inżynier dodał z uśmiechem:

— Lecieć miał Zorin, lecz odstąpił swoje prawa Amecie, to jego podarek urodzinowy…

— Ale mam nadzieję, że wszyscy będziemy mogli rozprostować kości na prawdziwym stałym gruncie? Pomyśl, osiem lat metalu pod nogami… Astrogatorzy chyba się nad nami ulitują?

— Patrzcie — odezwał się niegłośno Ameta.

Rudą płaszczyznę przerzynały linie pęknięć. Wszystko było na niej nieruchome, martwe, lecz wpatrzywszy się uważnie w płaskie, pozornie doskonale gładkie równiny, można było dostrzec szarawe zacieki, przesuwające się po nich bardzo leniwie; widok zupełnie podobny do tego, jaki roztacza się przed podróżnym dolatującym do Marsa; są to wędrujące z olbrzymią szybkością burze pyłowe.

Galeria zapełniała się ludźmi, a Gea szła coraz wolniej, jakby rozważając, czy opaść do samej powierzchni globu.

— Trzeba się zbierać — rzekł Ameta i uśmiechnął się. Zobaczyłem, że skronie ma całkiem siwe; padające z góry światło Karła zalśniło w tej siwiźnie najczystszym rubinem.

— Trzeba się zbierać — powtórzył. — Przenoszę się na inny świat, ale się nie żegnam, bo wnet wrócę!

Raport Amety, złożony po trzygodzinnym locie zwiadowczym, brzmiał:

„Mała, pustynna planeta typu Marsa. Daleko posunięta erozja bezwodna; żadnych śladów życia organicznego; wielkie pustynie kamieniste i piaskowe; samotne skały–świadki, cyrki górskie i wygasłe wulkany. Gęstość atmosfery około dwieście razy mniejsza od ziemskiej, bez śladów tlenu i pary wodnej. Różnica temperatur między półkulą dzienną i nocną dochodząca do 110 stopni. Strefa burz posuwających się na linii terminatora z szybkością obrotu planety. W centralnym systemie górskim pasa podzwrotnikowego południowej półkuli wielki, regularny ubytek, obnażający głębokie warstwy skorupy, prawdopodobnie krystaliczną tarczę bazaltową. Z obszaru tego rozchodzą się na kilkaset kilometrów wielkie pasy rozdrobnionych skał wylewowych”.

Planetochemicy orzekli, że chociaż wartość energetyczna bazaltu i pokrewnych minerałów znacznie ustępuje wartości ciężkich pierwiastków ziemskich, jakie służyły nam dotąd za paliwo, to jednak prostota wydobycia i transportu w znacznej mierze okupi tę różnicę. Zadecydowano, że Gea będzie się unosić nad wskazanym obszarem przez pięć do sześciu dni i w tym czasie rakiety towarowe wypełnią jej zbiorniki rozdrobnionym odpowiednio minerałem.

Przez całą noc analizowano fotoplany przywiezione przez Ametę. Gea szybowała na wysokości około 200 kilometrów, więc daleko poza zasięgiem rzadkiej atmosfery. Gdy nad ranem wyszedłem na galerię gwiazdową, stałem się świadkiem niezwykle pięknego zjawiska. Okręt nasz wynurzał się właśnie ze stożka cienia, rzucanego przez nocną półkulę. Jej gigantyczny półkrąg, zakrywający niebo gwiazdowe, jarzył się u szczytu krwistą smugą; potem spoza jednolicie zakrzywionej czerni wysunął się czerwony łeb Karła. Gdy jego styczne promienie wdarły się w głąb atmosfery, cała stanęła w bengalskim ogniu; gdzieniegdzie jakby fale krwi przetaczały się widmowymi korytarzami; tarcza aż po krańce widnokręgu naciągała szkarłatem przechodzącym w róż; zjawisko to trwało tak długo, aż karłowate słońce podniosło się wyżej, a zarazem biegnąca mu naprzeciw Gea znalazła się nad dzienną półkulą.

O dwunastej czasu lokalnego Gea zawisła nad wskazanym przez Ametę obszarem i wysłała zwiadowczą grupę tektoników i planetochemików. W dole, pociągnięte smugami rzadkiej mgły, rysowały się niewyraźnie kręte systemy górskie z największym, centralnym, o kształcie czterystukilometrowego koliska; przypominał rozległe kratery księżycowe. Od północo–wschodu ściana krateru ziała, jak gdyby potworny młot uderzył w nią przed wiekami, zdruzgotał i zmiażdżył skały, a rozmach straszliwego ciosu rozwłóczył szczątki daleko po pustyni, tworząc białawe, rozchodzące się promieniście na wszystkie strony smugi. Cała ta okolica, oglądana z wielkiej wysokości, wyglądała jak zgnieciona na powierzchni globu rozgwiazda.

Gdy opadające w dół rakiety znikły nam z oczu, sięgnęliśmy po szkła. W polu widzenia, wciąż przemiatanym rudawymi obłokami, ukazały się srebrzyste iskry, już dochodzące do gruntu; pierwszy statek pociągnął powierzchnię pustyni atomowym płomieniem, zostawiając za sobą smugę różowego żarzenia. Nadtopiony piasek zmienił się w szklistą skorupę, rodzaj naturalnego wybiegu, na którym lądowały następne pociski. Badacze mieli pobrać próbki skał i określić miejsca, gdzie minerały odznaczają się największą zawartością ciężkich pierwiastków. Wykonanie analiz w warunkach polowych zajęło trzy godziny, po czym, wezwane sygnałem radiowym, z lotnisk Gei wystartowały rakiety towarowe, wioząc mechaniczne koparki, rozdrabniacze i ładowarki. Grupa zwiadowcza mogła już wrócić na okręt, lecz podjęła dalsze badania. Po południu uczeni zwrócili się do astrogatorów z prośbą o przysłanie terenowych pojazdów gąsienicowych. Korzystając z okazji, przyłączyłem się do załogi pocisku, który wiózł żądane wehikuły i narzędzia.

Pocisk ten, dużo cięższy od osobowych rakiet badaczy, nie mógł lądować na skorupie sztucznego szkliwa. Prowadzący go Ul Wefa przyhamował gwałtownie nad piaszczystymi wydmami, ale nie wytracił dostatecznie szybkości i wbił się w nie z taką siłą, że przez kilkadziesiąt sekund ponad dziób wzbijały się grzywiaste fale piasku, wydając piekielny ryk w starciu z pancerzem. Ledwo ustał wrzask hamulców, zaległą ciszę wypełniło syczenie wichru. Za oknami przelatywały rude obłoki.

Znajdowaliśmy się w najniższym miejscu lekko zaklęsłej równiny, otoczonej ze wszech stron skalnym amfiteatrem. Rakiety badaczy stały jakiś kilometr dalej, a lotny piasek, wibrujący nieustannie, jak daleko okiem sięgnąć, otaczał je półksiężycowatymi zalewami i zasypywał już ich boki. Przywiezione gąsienicówki stoczyły się na dół po opuszczonej pochylni. Wraz z kilkoma towarzyszami wlazłem na zewnętrzną pokrywę pierwszej i już po chwili jechaliśmy w stronę głównego obozowiska.

Myślałem, że góry planety, chociaż obce, przypomną mi jeden z najmocniej wrytych w pamięć krajobrazów młodości: wystygłe, złagodzone odległością szczyty skał, wielkie milczenie dzielone tylko uderzeniami pulsu, rodzące poczucie nieskończoności — nie tej czarnej i nieogarnionej, która czyha za wątłymi powłokami atmosfer planetarnych, lecz jasnej, błękitnej, ziemskiej. Tymczasem z grzbietu machiny, szarpanej zrywami silnika i podskakującej na nierównościach, widziałem przestrzeń szarą, jakby spopielona, przechodząca w niebo kotarami mętnego falowania; w ciągnących za nami kłębach pyłu mętnie żarzył się Czerwony Karzeł. Pojazd, dygocąc i chrapiąc z wysiłku, wdarł się na szeroką smugę szkliwa, utworzoną przez rakiety, przewalił przez nią, rozpaczliwie mieląc gąsienicami, i po drugiej stronie zapadł gwałtownie w sypki, bardzo lotny, niemal biały piach, a właściwie rodzaj tufu wulkanicznego. Ze szczytów okolicznych wydm zrywały się wirujące bicze piasku i pędząc osypywały się z szelestem po szkle przyłbicy. Nareszcie gąsienicówka zatrzymała się opodal rakiety–bazy; zeskoczyliśmy zapadając się wyżej kolan. Sto metrów zaledwie trzeba było brnąć do rakiety, lecz oblałem się na tej drodze potem. Szedłem pod światło. Niski, tnący w nogi wiatr podnosił tumany pomarańczowego pyłu, który zabarwiał rzadkie powietrze jak ił, unoszony podwodnym prądem z dna, i wciskał się we wszystkie fałdy skafandrów. Rakieta stała na wzniesieniu utworzonym przez nagi złom skalny, otoczony jak wyspa ruchomymi piaskami. Wokół ciągnęła się pustynia. Ani śladu nie było gwiaździstych smug, tak wyraźnie dostrzegalnych z wysokości.

W dużej kabinie rakiety przebywało koło dziesięciu ludzi; debatowali nad stołem pokrytym mapami, fotoplanami i odłamkami minerałów. Dowiedziałem się, że zaintrygowani konfiguracją mas skalnych, badacze zamierzali dokonać próbnych sondowań gruntu. Niebawem ponownie przywdzialiśmy skafandry i skierowaliśmy się do oczekujących gąsienicówek.

Wspiąłem się na wieżyczkę, żeby ogarniać wzrokiem największą przestrzeń; ledwo to uczyniłem, pojazd drgnął, gwałtownie targnął i ruszył z miejsca, wyrzucając w tył i na boki całe gejzery piasku. Posuwał się wolno, grzęznąc chwilami do połowy burt, i to zapadanie się, a także nieustająca chwiejba i falowanie piasków potęgowały wrażenie morskiej podróży. Sylwety gór, majaczące przez pyłowe obłoki, wstawały coraz czarniejsze i bardziej wyniosłe. Gdy odległość zmalała dostatecznie, ujrzałem, że kierujemy się prosto ku wyrwie skalnego łańcucha.

Na zachodzie stały ściany przeorane żlebami z podchodzącymi w ich głąb językami piargów; ten obraz naturalnej erozji ustępował dalej miejsca nieopisanemu chaosowi. Rozszczepione zbocza otwierały się na kształt potwornych skib; z owych wyłomów wychylały się olbrzymie, bulwiaste kształty, jakby kamień wylał się tamtędy i zastygł wypukłymi, znieruchomiałymi czołami. Pionowe obrywy były obtopione i nabiegłe fioletowym świeceniem; ogrom łańcucha górskiego opadał tu aż do dna równiny trzema straszliwymi, martwymi skokami, by podnieść się do pierwotnej wysokości kilka kilometrów dalej, w rudej głębi horyzontu.

Pojazd coraz częściej skręcał i omijał na wpół zasypane złomy bazaltu; nareszcie stanął przed polem wczepionych w siebie kończystych głazów, którego nie mógł pokonać. W dalszej, pieszej już wędrówce, a raczej wspinaczce, czas jakiś towarzyszyłem uczonym, ale ich monotonna praca — sondowanie skał aparatami ultradźwiękowymi, prześwietlanie głazów, pobieranie próbek — postępowała tak wolno, że wróciłem do porzuconego na granicy rumowiska pojazdu. Siedząc w jego ciepłym wnętrzu rozmawiałem z Ul Wefą, aż odezwało się radio; to meteotechnicy z Gei ostrzegali nas przed zbliżającą się wraz ze zmierzchem burzą piaskową. Trzeba było wzywać badaczy, którzy rozsypali się daleko po całym terenie, a zgromadziwszy wszystkich, wróciliśmy do rakiety—bazy. Czerwone słońce zachodziło. Obłoki nad nami w ciągu kilkunastu sekund jak gdyby stężały, niebo stało się jednolicie rude, jak kopcący płomień widziany przez zabrudzone szkło. Czerwony Karzeł wisiał w rozziewie między czarnymi szczytami i chmurami krwawą, nie grzejącą tarczą. Otoczenie stawało w czerwonej, coraz mroczniejszej mgle; tony purpury przechodziły w krwisty fiolet; kołyszące się ciężko maszyny i ludzie na nich majaczyli jak podmorskie, niesamowite stwory. W chwili gdy szkarłatny krąg dotknął horyzontu, powstało w nim płytkie wgłębienie, jakby rozpalona kula nadtopiła skały, ale zaraz obsunęła się niżej i wytworzona złudzeniem optycznym szczerba znikła. Jeszcze przez chwilę czerwień walczyła z ciemnością, aż zgasła. Tylko nad miejscem, gdzie Karzeł skrył się za górami, grały jego protuberancje jak zwijające się leniwie karmazynowe węże, aż i to znikło. Zapadł mrok najczarniejszy, w którym nie widziało się nic, jakby się stało z zaciśniętymi powiekami. Widok zachodu zatrzymał nas przed klapą rakiety. Jeszcześmy się nie otrząsnęli z wrażenia, a już rozległo się w oddali narastające wycie; to szła noc, z nią burza piaskowa.

Do późna przysłuchiwałem się dyskusji uczonych; zgodzili się, że wielki meteor, poruszający się po trajektorii niemal równoległej do powierzchni planety, przebił bramę \y zamykającym mu lot łańcuchu górskim. Znużony, skulony w kącie wielkiej kabiny, sam nie wiem, kiedy zamknąłem oczy.

W ciągu nocy raz czy dwa na pół się obudziłem, dostrzegałem badaczy pochylonych nad mapami i zasypiałem na nowo; zdaje się, że nie zmrużyli oka do świtu. Rano temperatura atmosfery wynosiła na zewnątrz minus 87 stopni, a wszystkie rakiety były całkowicie zasypane piaskiem i odkopały je dopiero wezwane przez radio automaty. Towarówki wciąż przewoziły rozdrobniony bazalt na Geę, a badacze wyruszyli znowu w teren, na miejsce kosmicznego kataklizmu.

Pozostałem sam w rakiecie i przez szklaną szybę obserwowałem, jak w drugiej, mniejszej kabinie dwaj koordynatorzy kierowali pracami badaczy. Na wielkich ekranach, przedstawiających mapę całej okolicy, jarzyły się dziesiątki światełek oznaczających ludzi; te jasne punkty pełzały powoli, zatrzymywały się, cofały, co sprawiało wrażenie jakiejś dziecinnej zabawy, a w istocie ci, których nadajniki rządziły ruchami światełek, wspinali się na niedostępne skały i opuszczali w głębokie zapadliska. W pewnej chwili zauważyłem, jak wszystkie światełka drgnęły i poczęły ciągnąć w jednym kierunku; utworzyły niebawem drgający pierścień, a potem skupiły się i poruszały gorączkowo jak rój świetlików. Obaj koordynatorzy ożywili się; trzeci przebywający w kabinie człowiek, planetolog Borel, co chwila spoglądał to w jeden, to w drugi ekran, mówił coś do tamtych, potem przystąpił do aparatu bezpośredniej łączności z Geą i rozpoczął długą rozmowę. Nagle koordynatorzy wstali i pochylili się nad ekranami. Takie podniecenie malowało się na ich twarzach, że chciałem już wejść do kabiny; wtem na bocznym pulpicie zapłonęły trzy światła: dwa zielone i jedno białe, oznaczające, że przybywa pocisk osobowy z Gei (towarowe, krążące bez przerwy, były wyłączone z sieci sygnalizacyjnej). Jakoż po dziesięciu minutach zjawił się astrogator Ter Akonian. Nie mogąc pohamować ciekawości, z nim razem wszedłem do kabiny.

— Zaraz tu będą — powiedział Borel do Ter Akoniana — dowiesz się wszystkiego z pierwszej ręki.

Czekaliśmy w milczeniu, którego nie chciałem przerywać, jakiś kwadrans, aż dał się słyszeć odległy, jękliwy odgłos motorów pracujących na wysokich obrotach. Zbliżał się, aż opadł ostrym wydechem, i za chwilę do kabiny weszli ludzie w skafandrach, niosąc duży, płaski futerał metalowy, który postawili na stole. Niektórzy ledwo się na nogach trzymali ze zmęczenia; odrzuciwszy tylko w tył przyłbice, tak jak stali, w zakurzonych, poplamionych skafandrach siadali, a raczej padali na fotele.

Głos zabrał jeden z tektoników. Jak się okazało z jego słów, szukając potwierdzenia pewnej hipotezy, zupełnie przypadkowo dokonali ważnego odkrycia. Jakaś gasienicówka zapadła się niespodziewanie w pustą przestrzeń, ukrytą pod powierzchnią gruntu; rozszerzywszy powstały otwór, dostrzeżono jak gdyby wylot podziemnego chodnika, który wiódł stromo w dół, a po kilkudziesięciu krokach zamykał się skalnym obwałem.

— Czy ten chodnik jest naturalnego pochodzenia? — spytał Ter Akonian.

— To nie jest zupełnie pewne — odparł tektonik. Przeciągnął rękawicą po twarzy, pozostawiając na niej ciemną smugę, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Skierował się do stołu, na którym leżał przyniesiony ciężar, i rzekł:

— Odkopaliśmy część galerii, ale robota postępuje wolno, gdyż nie chcemy używać gwałtownych środków. Korytarz wiedzie dalej… Około stu pięćdziesięciu metrów pod powierzchnią znaleźliśmy w nim — to…

Odrzucił metalową pokrywę. Na miękkiej podściółce spoczywała czarniawa, porowata, jak gdyby zapiekła bryła wielkością nie przekraczająca głowy ludzkiej.

— Substancja organiczna? — zapytał Ter Akonian w zaległej ciszy.

— Siad — odparł tektonik. — Drobne ilości węgla. Analiza izotopowa określa wiek tej bryły na około 1200 do 1400 lat. Struktura zasadniczo bezpostaciowa, ogólny skład chemiczny nie daje żadnych wskazówek, gdyż nastąpiła częściowa zmiana składników pierwotnych przez intruzie pseudomorficzne. Ciało to podległo w dodatku działaniu wysokiej temperatury, zapewne w chwili upadku meteoru.

— Co mówią biologowie? — spytał Ter Akonian.

— To samo co my; węgiel jest pochodzenia organicznego, ale nic więcej nie da się powiedzieć.

— A dalsze badania?

— Jak dotąd, przeszliśmy jeszcze pięćset metrów chodnika. Brak tam jakichkolwiek śladów takiej czy podobnej substancji. Dalej jest uskok i chodnik się ucina.

— Co przypuszczacie?

— Planeta nigdy nie wytworzyła własnych form życia, więc ten szczątek musi być pochodzenia pozaplanetarnego.

— Na jakiej podstawie tak sądzicie?

— We wszystkich pokładach aż po skały ogniowe brak śladów działania wody, brak skał osadowych — w oparciu o struktury białkowe życie nie może powstać bez wody; węgiel ten jest pochodzenia organicznego, więc… — rozłożył ręce.

— Zatem? — podjął Ter Akonian.

— Hipotezy… nic prócz hipotez — rzekł niechętnie tektonik. — Galeria może być pozostałością dawnych robót górniczych.

— A to — astrogator wskazał ręką czarniawą bryłę — szczątkiem żywej istoty?

— Tak.

Oczy obecnych skupiły się na ciemnej bryle. Coś wstrząsającego było w tej chwili. Przemierzyliśmy biliony kilometrów mijając obojętnie skupiska materii rozżarzonej i ostygłej, słońca i głazy krążące i oto teraz okruch, przypadkowo odkryty na bezimiennym, martwym globie, przyśpieszył bicie naszych serc. Jak może nigdy, czułem starszą od rozumu ludzkiego i od samego człowieka potężną więź łączącą wszystko, co żywe, wielką tęsknotę do stworzeń tak samo jak my borykających się z obojętnym bezmiarem świata. To ona kazała nam domyślać się w czarnym szczątku świadectwa klęski jakiegoś życia, nieznanego, może niezrozumiałego, a przecież tak bliskiego, jak gdyby było w nim coś z naszej krwi.

Poszukiwania prowadzone przez cały dzień następny, noc i jeszcze jeden dzień bez przerwy, także w czasie burzy, nie dały żadnego rezultatu. O zmierzchu czwartego dnia zbiorniki Gei wypełniły się i nadszedł czas odlotu. Badacze niechętnie porzucali miejsca wykopalisk, lecz astrogatorzy naglili sygnałami radiowymi. Była już noc i natężenie burzy rosło z minuty na minutę. Orkan falami piasku ciął rakiety z wyciem i zgrzytaniem, jakby setki stalowych ostrzy przeciągały po pancerzach. Start w takich warunkach nie należał do łatwych; trzeba było od razu rozwinąć znaczne przyśpieszenie. Rakieta–baza, na której pokładzie się znajdowałem, ruszała jako ostatnia, widziałem więc wzlot poprzednich. W mrok wbijały się słupy pienistego ognia, błękitne, dygocące, obrzeżone u podstawy mleczną kipielą: to wrzał piasek pustym.

Płomienne kolumny jedna za drugą wchodziły w niebo, ognista palisada rozszczepiała noc, wyłupując z ciemności kawały upiornie oświetlonego pejzażu: kotłowanie się piasków, stromo sterczące skały i stada cieni rozlatujących się po pustyni jak kłęby czarnych ptaków. Tory ognia szły wyżej i wyżej, wciąż pionowo, cienkie już jak do białości rozpalone igły; gdy gromowe dudnienie rozgrzanych mas powietrznych, które przez chwilę stłumiło wycie orkanu, opadło, dało się słyszeć mamrotanie naszych aparatów zapłonowych, padły słowa ostrzeżenia i położyłem się na wznak, tracąc z oczu widok za oknami.

Tejże nocy Gea wyszła z grawitacyjnej strefy planetarnej Czerwonego Karła i zwiększając szybkość pomknęła ku wielkim słońcom Centaura.


TOWARZYSZ GOOBARA

Kiedy góry powleka mgła, okrywając częściowo ich wierzchołki, zdarza się, że jakiś pozornie nie znany szczyt przy ku j e oczy, wyzwolony spod przewagi innych, większych, przygniatających go dotąd swym ogromem. Wielu współpracowników Goobara widywałem zazwyczaj w jego towarzystwie i dlatego zapewne miałem ich za ludzi nieciekawych. Przekonałem się o pomyłce pewnego wieczoru.

Kiedy przyszedłem do pracowni historyków, nie było w niej jeszcze nikogo. Usiadłem w jednym z przednich rzędów foteli. Duże lampy stropu nie płonęły; pustą salę wypełniało szarawe, bezkierunkowe światło, jak brzask pochmurnego dnia, ale to, co w takim świetle jest jednym ze stopni wiodących z ciemności do pełnego blasku, tu, w tej chłodnej, dużej sali o ciemnych malowidłach ledwo majaczących na ścianach, jak gdyby zatrzymało się i zamarło w jakimś przejściu i w stojącym czasie trwał tutaj wieczny przedświt, który już nie jest nocą ani jeszcze dniem.

Tak rozmyślałem skracając sobie oczekiwanie na towarzyszy.

Ogromna większość załogi przesiadywała teraz w laboratoriach także wieczorami, opracowując materiały zdobyte na planecie Czerwonego Karła i układając plany przyszłych wypraw eksploracyjnych w układzie Centaura. Mało kto zachodził do historyków, tak więc zamiast wykładu Moleticza przyszło dziś do rozmowy przeskakującej z tematu na temat. Tembhara rozśmieszył nas historią o tym, jak to automaty, należące do dwu uczonych o przeciwstawnych poglądach, pozostawione w laboratorium, kłóciły się przez całą noc, aż jeden przekonał drugi, i kiedy jego mistrz przyszedł rano do pracy, znalazł w nim zamiast wiernego sojusznika — kategorycznego oponenta.

W pewnej chwili Moleticz zaproponował, że pokaże nam i objaśni kilka dzieł malarskich starożytności. Gdy wyraziliśmy zgodę, sala została zaciemniona i na ekranach stawać poczęły w blasku wszystkich barw płótna starych Holendrów i Włochów. Po godzinie lampy zapłonęły i jęliśmy się szykować do wyjścia, prowadząc bezładną trochę rozmowę.

— Wiecie, co najmocniej uderza mnie w jtych obrazach? — mówił Rudelik. — Samotność twórców. Występuje pod rozmaitymi maskami: udaje oschłą, zimną obojętność, pogardę, współczucie… ale czasem wydziera się z tego jakiś lżący krzyk. Goya…

— Dawniej w sztuce tyleż można było zdziałać nienawiścią co miłością — zauważyłem. — Teraz już nie.

— Nie tylko w sztuce — rzucił Moleticz.

— Ale ci ludzie z obrazów — podjął Rudelik — śmiejący się, płaczący jak my… Doprawdy, gdybym nie był biologiem, zostałbym malarzem.

— A talent? — spytał ktoś.

— No, Tembhara pomógłby mi swoimi automatami — rzekł śmiejąc się Rudelik. Szliśmy już przejściem ku drzwiom, tylko Żmur siedział wciąż samotny, w pustym audytorium, złożywszy ręce na oparciu fotela, zapatrzony w szare płaszczyzny ekranów. Przy drzwiach stanęliśmy, niezdecydowani, bo trudno jakoś było wyjść zostawiając matematyka samego w półmrocznej sali. Nagle odwrócił się w naszą stronę.

— Czekacie na mnie? — powiedział. — Jeżeli nie śpieszycie się, opowiedziałbym wam pouczającą historię… Wiąże się z tym, cośmy dzisiaj widzieli…

Wróciliśmy do niego. Poprosił, żeby jeszcze bardziej ściemnić światła. Moleticz uczynił to, wtedy matematyk, którego twarz ledwo szarzała w mroku, zaczął opowiadać.

Zdolności matematyczne przejawiał od dziecka. Kiedy po studiach podjął samodzielne badania naukowe, w ciągu kilku zaledwie lat opublikował prace, które zjednały mu rozgłos. Porywał się na najtrudniejsze problemy, podejmował zagadnienia, z którymi inni zmagali się bezskutecznie przez lata, i pokonywał je w ciągu miesięcy. Potrafił prowadzić dwa i trzy nawet dociekania jednocześnie. Obdarzony wielką, przenikliwą, w lot chwytającą intuicją, każdy nowy temat, który go zaciekawił, tylko napoczynał, ledwo odkrył kierunek, w którym należało iść, ledwo zamajaczył pierwszy szkic całości, rzecz przestawała go interesować i dla opracowania rzucał ją swym automatom; otoczył się całą ich armią. Wszystko, czego się imał, uważał za nie dość oporne, za mało trudne. Koledzy nazywali go „kolekcjonerem twardych orzechów” i zarzucali mu nadmierną pewność siebie. Sprowokowani jego hardością, podsunęli mu pewien pomysł. Podjął rzucone wyzwanie, uznawszy, że to właśnie będzie coś na miarę jego sił.

Dotąd w jego pokoju — biurko, fotel, dwa rzędy sklepionych pod strop elektromózgów, podręczne analizatory — jedynym odstępstwem od oschłości umeblowania był hiacynt, rosnący w srebrnym stożkowym tyglu pod oknem. Teraz wnętrze zaroiło się barwami. Z trionowych ekranów znikły wykresy i rozprawy matematyczne, grube foliały i tomiska. W ich zimnej, srebrnie rozjarzonej głębi jawić się poczęły dziwy sztuki porcelanowej, patery, na których współ—środkowe wiry płatków malinowych i złotych przy patrzeniu obracały się w przeciwne strony, kryształy o wypukłościach rżniętych w przezroczyste ogniska, skaczące jelenie i usta całujące, staroświeckie tkaniny, haftowane w piorunowo barwione kwiaty, naprzemienne rytmy srebra i krwi, srebra i ognia, srebra i fiołków, wazy greckie o linii nagich bioder i takie ciężko rozchylone, uszate, rozwarte jakby w oczekiwaniu ciemnego wina, i flasze malowane w skośne, piejące koguty, i amfory prehistoryczne o powierzchni zżar—tej ziemią, gasnącej, których okrąg obiegał korowód białych cieni.

Każdą taką rzecz Żmur przyporządkowywał pewnej klasie symboli. Potem szły badania szczegółowe. Na pomocniczych pulpitach wynikały rzuty i przekroje brył, hiperboloidy, czasze kuliste, stożki wzajem się przenikające, wielościany o narożach ściętych w powierzchnie wypukłe, torusy poddane deformacjom wyższego rzędu, politopy…

Trawione w metalu, szkle, kryształach, szeregi kłoniących się jak zboże postaci przemieniały się w ciągi mono—toniczne biegnące nad osią urojonych, w łańcuchy liczb, wykresy wielolistne, a gąszcz krzywizn, które zataczały brzegi prastarych urn, wyjaśniały drgające sinusoidy dudnienia. Potem przyszły obrazy.

I znowu, wywołane z mroku, ukazywały się w blasku trionowych ekranów wysokie nieba Hobbemy, kipiące linie Goyi, wypełnione nieważkim powietrzem komnaty Ve—meera, nabrzmiałe życiem nagie postaci Tycjana, zastygli w półoddechu, zrodzeni przez złotawą ciemność ludzie Rembrandta. Całymi nocami ślęcząc u ekranów, celując aparatami optycznymi w wiotkie sylwety aniołów i parskające pianą konie, badał styki kształtów, osie perspektywy, w plamach złocistych ugrów i czerni słoniowej, w wielobokach cynobrów, indyga, sepii i karminu, w płaszczyznach czerwieni weneckiej i indyjskiej, w mocy światła i ciemności analizował dostawy kątów, granice cienia rzuconego, tworzył ekstrema mocne i grupy dokładnie rozszczepialne i wynikały z nich podstawy potęg, zbiory doskonałe i bieguny w nieskończoności. Ale im dalej szedł, tym większy napotykał opór. Każdy obraz posiadał nie jeden szkielet matematyczny, lecz dowolną ich mnogość. Granice kształtów, stosunki plam, proporcje ciał ludzkich, rozszczepiane na włókna aparatem analizy, zaciekle broniły tajemnic. Błądził, poznawał zależności przypadkowe i błahe, które znajdowały się w podobnej postaci w płótnach bezwartościowych. Tymczasem szło mu o matematyczną analizę czynników stwarzających piękno, o wyrażenie go jednym wzorem, tak zwartym, by wziął w siebie wszystko, jak wzór grawitacyjny materii obejmuje budowę całego wszechświata.

Zmęczony, szukał odpoczynku w dalekich wędrówkach. Nieraz, idąc alejami lasu, zwidywał w biegu czarnych konarów krzywe geometryczne i poszukiwał natychmiast ich wyrazu funkcyjnego; były to jakby palcówki. Do późnej nocy przesiadywał u aparatów, wsłuchany w ich głuchy, monotonny pobrzęk, w szum krążących zawrotnie prądów, kiedy posłusznie wykonywały wiele tysięcy nakazanych obliczeń, aż świadomość jego zwężała się jak zaciskany mrokiem, szary krąg, w którym wirował zmieszany przybór barw, rzeźb, wielomianów, i tak zasypiał z głową na rękach, pod wielkim ekranem, gdzie coraz wolniej pojawiały się, zastygające lodowym blaskiem, zielonkawo roziskrzone krzywe.

I oto nadeszła godzina, w której wypisał na białej karcie ten wzór, wyprowadzony z setek nie przespanych nocy, prosty i oczywisty jak konieczność.

Należało go sprawdzić. Podszedł do automatu, dał mu instrukcję i formuły; słuchał cierpliwie, jak w szmerze błyskawicznie dygocących przekaźników rodzi się pierwsze dzieło sztuki nie będące tworem człowieka. Nareszcie z długie} szczeliny wysunęła się sztywna karta. Przedłużał oczekiwanie, chwilę ujrzenia doskonałego, bo z ostatecznej ścisłości wzoru wynikłego piękna, chwycił arkusz, podniósł do światła.

Powierzchnię wypełniał zawiły, powtarzający się rytmicznie deseń. Nieskończona mnogość arabesek mrowiła się w oczach; każda rozpadała się na roje coraz drobniejszych, i cała ta przestrzeń, zabudowana wedle żelaznej konsekwencji praw wynikających z formuły, stanowiła tło, z którego występował w samym środku właściwy twór tej martwo zrodzonej kompozycji: puste, idealnie okrągłe, białe koło.

Nie wierząc własnym oczom, sprawdził połączenia automatu, prawidłowość instrukcji, kolejność dokonywanych operacji, kopał się na chybił trafił w minionych etapach dociekania, dopadał coraz innych miejsc gąszczu matematycznego, który ogarnął najwyższym wysiłkiem świadomości, żeby pokonać go i scalić.

Błędu nie było.

Zgasił lampę i podszedł do okna. Wysoko wisiał ciężki, biały księżyc. Pulsy głucho uderzały w skroniach. Z zaciśniętymi powiekami, chłodząc rozpalone czoło zimnym metalem ramy, stał tak, a mózg zasypywały roje natrętnych znaków algebraicznych. Nareszcie odwrócił się, postąpił krok i zamarł. Pod ścianą w kącie, na drugim biurku, płonął jedyny nie wygaszony ekran trionowy. Stała tam wywołana przed kilku dniami rzeźba, głowa Nefretete. Miał do pomocy wszystkie metody topologii, jedynej gałęzi matematyki badającej jakości, wielką teorię grup, wszystkie sidła wzorów, które nastawiał na nie wymówione, pragnąc zredukować je do relacji, tak jak w badaniu przestrzennym redukuje się siatkę kryształu. Prawom matematyki podlega przecież każdy okruch materii, kamień tak samo jak gwiazda, skrzydło i płetwa, przestrzeń i czas. Jak mogłoby ostać się coś wobec narzędzia tak potężnego?

Jednakże na biurku, zastawionym aparatami, zasłanym tablicami logarytmów, stała w spokojnym świetle — jak gość z innej przestrzeni — ta głowa sucha, ścisła, wiotka i tak skupiona, że zdawała się spełniać wszystkie nadzieje, jakie kiedykolwiek żywił. Cała była białą matematyką, upostaciowaniem równań mówiących o wszystkich możliwych światach i rozwiązaniem wszystkich niemożliwych. Łuki, którymi jej szyja przechodziła w barki, były jak dwie nagłe cisze w strumieniu wielkiej symfonii. Pod ciężkim czepcem faraonów twarz o pożądliwych, znających rozkosz wargach, złoty podział milczenia, obszar niezależny, który go łamał na kolana. A wszystko to powyginana dłutami powierzchnia granitowej bryły, która czterdzieści pięć wieków przed nim ociosał egipski rzemieślnik.

Podszedł do biurka, zgasił księżyc światłem lampy i, ślepo zapatrzony w jej świdrujący oczy blask, oddychał głośno. Potem wyprostował się, wziął do rąk kompozycję automatu, przedarł ją, złożył we dwoje, targnął raz jeszcze i postępował tak, aż chmura białych strzępków, jak spadający okwiat, frunęła w powietrze. Chciał wyjść, ale przy drzwiach zatrzymał się i zawrócił. Zbliżył się do głównego elektromózgu i nacisnął anihilator. światła zadrgały, podniósł się delikatny szum prądów. Stał, czujnie nasłuchując, jak w sypkim, do szelestu liści podobnym szmerze z metalowych obwodów pamięci wytarty zostaje ogrom teorii stworzonej w wielomiesięcznym trudzie, jak myślący mechanizm za jego rozkazem na zawsze zapomina o wszystkim po to, aby on nie mógł zapomnieć gorzkiego doświadczenia.


GWIAZDY SPADAJąCE

Cztery miesiące podróży oddaliły nas o trzysta miliardów kilometrów od Czerwonego Karła, który pozostał za rufą statku jako czerwona iskra. Gea poruszała się pełnym biegiem, leżąc na kursie bliźniaczego systemu Centaura, i po raz długi przychodziło nam doświadczać tak powolnej, że uchwycić się nie dającej, przemiany gwiazd w słońca.

Wolny czas poświęcałem studiom, uzupełniając wiadomości z dziedziny paleobiologii, które — jak wykazała niezbyt dawna przeszłość — mogły się okazać niezbędne. Jednego wieczoru, pochodziwszy po ogrodzie, ażeby wyprostować trochę kości, udałem się, jak nieraz, do mieszkania Borelów, lecz zastałem tam tylko ich sześcioletniego chłopca.

— Tatuś nie wrócił od rana? — powtórzyłem jego słowa. Zapraszał mnie do zabawy, ale zaraz odszedłem. Borel nie wyszedł z obserwatorium nawet na obiad, to musiało coś oznaczać. Pojechałem windą na górną kondygnację.

Kolumnada przed pracownią astronomów była pusta, a światła sufitowe wygaszone, jak zwykle kiedy prowadzono badania i szło o to, żeby nagła różnica jasności nie oślepiała wychodzących.

Obserwatorium zalegała taka ciemność, że przez dłuższą chwilę stałem zdezorientowany na progu; powoli wzrok przyzwyczaił się i dostrzegłem ekrany teletaktorów, mżące srebrnawym, jak gdyby zakrzepłym w grubych soczewkach gwiezdnym pyłem. W ludnej zwykle przestrzeni pod ekranami nie było nikogo. Astrofizycy obstąpili ciemną gromadą aparaturę w kącie hali. Stłumiłem krok, tak wielka panowała cisza. Wszyscy zdawali się wsłuchiwać w coś niesłyszalnego dla mnie. Przy rozrządczym pulpicie radioteleskopu stał Trehub; obie ręce trzymał na obrotnikach i poruszał nimi wolno. Wielki, dyskowaty krąg przed nim to przygasał, to rozpalał się i wtedy głowa astrofizyka czarnym cieniem odcinała się od fiołkowego tła. Chciałem już spytać szeptem, co oznacza’ powszechne milczenie, gdy dobiegł mnie bardzo słaby szelest, jakby ktoś sypał ziarnka maku na napiętą błonę. Trehub dalej poruszał dźwigniami radioteleskopu i szelest przeszedł w gęsty, dźwiękliwy werbel. Gdy osiągnął maksimum natężenia, profesor opuścił ręce i zbliżył się do głośnika. Ludzie pochylili głowy dla lepszego nasłuchiwania. Monotonne dźwięki poczęły mnie w końcu nużyć; spytałem szeptem najbliżej stojącego, co też to być może.

— Sygnały radarowe — odparł mi w ton.

— Nasze sygnały, odbite? Od czego?

— Nie nasze.

— Więc z Ziemi?

— I nie z Ziemi…

Zdumiony, usiłowałem przez mrok zajrzeć mu w twarz, podejrzewając, że żartuje, lecz był poważny.

— Więc skąd te sygnały? — spytałem zapomniawszy o ściszeniu głosu, który jak grom rozległ się w panującej ciszy.

— Stamtąd — odezwał się Trehub z głębi sali. Ręką wskazał główny ekran. Na przecięciu fosforycznych linii widniał ledwo mglejący punkt, oddalony o kilka minut łukowych od słońca A Centaura, które płomienistą plamą jaśniało w górnym lewym kwadracie.

— To sygnały z drugiej planety A Centaura… — dodał mój sąsiad.

Znowu zaległo skupione milczenie, ale teraz mogłem już w nim uczestniczyć. Patrząc w ciemny ekran i słuchając, jak jednostajnie bije radarowe tętno w głośnikach, usiłowałem przypomnieć sobie wszystko, co wiedziałem o układzie Centaura. Glob, który wysyłał sygnały, odpowiadał swym położeniem Wenerze w naszym systemie słonecznym; była to tak zwana Biała Planeta, której czas obrotu stał się taką niespodzianką dla astronomów.

Wspomniałem, jak wczesnym rankiem tego dnia, będąc na pokładzie gwiazdowym, zauważyłem, że Gea wykonuje niezrozumiałe ewolucje, co uwidoczniło się powolnymi ruchami nieba. Teraz dało mi to do myślenia.

— Od jak dawna słychać te sygnały? — spytałem.

— Pierwszy raz usłyszeliśmy je dziś rano — odrzekł Borel.

— Czy mają coś wspólnego z nami? — spytałem i zanim jeszcze planetolog odpowiedział, poczułem, jak zamiera mi serce, bo znałem już odpowiedź.

— Tak. Emitowany stożek jest bardzo wąski. Próbowaliśmy wyjść z niego manewrując, ale za każdym razem chwytał nas na nowo…

A więc oczekiwano nas na tej białej plamce, ledwo widocznej pośród obłoków iskier; przypuszczenie zmieniało się w pewność, nadzieja stawała się rzeczywistością i jak gdyby odpowiadając na tysiące pytań, które kłębiły się w mojej głowie, głośniki odzywały się dźwiękliwym tykotem, jakby padały pośpiesznie wypowiadane w nieznanej mowie słowa: „Tak, tak, tak, tak…”

Fale elektromagnetyczne drążyły w mrokach wąski tunel długości miliardów kilometrów, dopadały Gei i powracały tam, skąd je wysłano, niosąc w swych odbiciach obraz ziemskiego statku.

Przez sześć tygodni lecieliśmy ku Białej Planecie. Bliźniacze słońca Centaura rosły coraz bardziej, przyćmiewając pobliskie gwiazdy, i zarazem oddalały się od siebie; słońce A było już potężną kulą ognia, po której sunęły doskonale widzialne w heliografach plamy; ale sama planeta wciąż była iskrą wśród mroków i tylko ruch jej dawał się spostrzec w ciągu godzin, tak szybko przesuwała się po gwiazdowym tle.

Podejmowaliśmy próby nawiązania z nią łączności radiowej; automaty wysyłały sekwencje rytmicznych sygnałów, powtarzając je nieznużenie w ciągu całych dni, lecz jedyną odpowiedzią był tylko niezmienny rytm radaru, potężniejący w miarę jak malała dzieląca nas od planety przestrzeń. A przestrzeń ta topniała szybko, gdyż Gea pokonywała 30 000 kilometrów w sekundzie — szybkość ogromna w obszarze zaludnionym planetami, ale też ogromna pędziła nas niecierpliwość i martwy metal wyrzutni jak gdyby zapalał się podnieceniem ludzi, tak powiększały się i ciągnęły w mrokach za rufą smugi atomowego ognia.

Nareszcie czterdziestej trzeciej doby od pamiętnego dnia, w którym po raz pierwszy pochwyciliśmy sygnały radaru, Gea znalazła się nad planetą.

Biała, ogromna, gęstymi chmurami przesłonięta tarcza zakryła niebo. Dźwiękliwy tykot radaru stał się tak silny, że prosty przyrząd elektronowy, połączony z zewnętrzną powłoką okrętu, pozwalał usłyszeć go bez pomocy wzmacniacza, ale to też było wszystko.

Zwalniając coraz bardziej biegu, statek okrążał Biały Glob po zacieśniającej się spirali, a wszyscy ludzie, stojący w milczeniu na pokładach, patrzyli z bijącymi sercami w dół, na śnieżne oceany obłoków, mówiąc sobie bez słów: „Jesteśmy u celu”.

Lita powłoka chmur broniła dostępu wzrokowi, jak gdyby planeta chciała skryć przed nami swą tajemnicę. Mogliśmy wpłynąć na warunki meteorologiczne, rozegnać chmury na znacznym obszarze lub skroplić je za pomocą emitorów promienistych, lecz astrogatorzy nie chcieli użyć żadnego z tych środków. Dlatego ponawialiśmy tylko w regularnych odstępach czasu próby porozumienia radiowego, a gdy nie dały wyniku, zrzuciliśmy na spadochronach wielką ilość zbiorników zawierających modele rozmaitych aparatów i maszyn, technicznych wytworów człowieka. Jakoż chmury pochłonęły tych naszych posłańców i zamknęły się za nimi, lecz eter ciągle wypełniał jedynie monotonny tykot radaru, świadczący o tym, że kilkaset kilometrów pod nami żywe, rozumne istoty obserwują nas, jednak z niepojętej przyczyny zachowują milczenie, nie odpowiadając na wezwania.

W ostatnim okrążeniu, gdy Gea zeszła do samej granicy atmosfery, w głębokim rozdarciu chmur ukazała się nagle powierzchnia globu. Jakieś plamy granatowosine, jakieś podobne do olbrzymich, rozpłaszczonych pająków, rozpostarte szeroko twory o grudkowatym, wzniesionym nieznacznie centrum ukazały się w rozejściu śnieżystych obłoków, rozległa równina przechodziła w smoliście czarną taflę — nagle patrzących poraził błyskawicowy odblask; pokłady przebiegł podawany z ust do ust okrzyk: „morze!” — aż po horyzont, znikając pod nawieszonymi chmurami, ciągnęły się wody, które przez chwilę zajaśniały odbitym blaskiem słonecznym. Gea zmniejszyła jeszcze bardziej szybkość, lecz już wypukłe, podobne do ośnieżonych grzbietów górskich brzegi chmur płynęły ku sobie, leniwie zamknęły się i znowu tylko ich jednolita powłoka miarowo ciągnęła pod statkiem.

W trzecim dniu krążenia astrogatorzy postanowili wysłać w dół operacyjną grupę zwiadowczą. W wyprawie wziąć miała udział większa ilość jednoosobowych, pilotowanych przez ludzi pocisków, zdolnych do lądowania w trudnych warunkach i na małej przestrzeni, nawet na obszarze zabudowanym i zamieszkałym. Rakiety te, poprzedzane przez większy, bezludny pocisk, niosący telewizory, i dlatego zwany „oczami”, miały zejść pod chmury, dokonać wstępnych obserwacji i zależnie od okoliczności albo lądować, albo też powrócić na statek.

Przygotowania do startu toczyły się w południe nad dzienną półkulą planety. W sterowni znajdowali się wszyscy niemal mieszkańcy Gei. Staliśmy pod zaciemnionym stropem, a w ścianach płonęły ekrany jak okna otwarte na barwną przestrzeń. W bocznym, połączonym z zerową kondygnacją, widać było, jak piloci w srebrnym rynsztunku schodzą na dolne piętro lotniska, jak zamykają przyłbice i obarczeni ciężkimi kryzami skafandrów wchodzą, pochylając się, do swoich rakiet. Potem tłoki wsunęły metalowe wrzeciona w głąb studni wyrzutowych i nastała cisza. Ter Akonian położył dłoń na swoim pulpicie. Stłumiony, drgający dźwięk rozszedł się po całym statku jak uderzenie wielkiego dzwonu. Pierwsza, bezludna rakieta wyrwała się w przestrzeń. Minuta ciszy i znowu miarowe uderzenie. Pięć osobowych rakiet, wystrzelonych jednocześnie przez dziobowe wyrzutnie, opuściło statek. Znowu bezgłośnie poruszały się tłoki, rakiety sunęły po torach i przeciągający całym okrętem dźwięk, jak gdyby bicie gigantycznego zegara, powtarzał się, dopóki ostatnia piątka rakiet nie opuściła Gei.

Teraz uwaga nasza skupiła się na centralnym ekranie. Aż po horyzont rozpościerało się w nim zwełnione morze obłoków. Trzydzieści jeden rakiet zatoczyło ciasny łuk wokół okrętu, zagrało słońcem w srebrnych bokach i zaczęło schodzić w dół, utworzywszy jak gdyby zawieszone w przestrzeni, powoli wirujące spiralne schody.

Trzej astrogatorzy na podium patrzyli w główny ekran. Poza nimi wznosiła się sześcioczłonowa aparatura łączności; u stereometrycznych ekranów siedzieli technicy ze słuchawkami na uszach. Każdy prowadził piątkę rakiet, poruszających się przed nimi jako drobne, soczewkowate światełka z nazwiskami pilotów. Więź ta pozwalała na kontrolę ruchów rakiet poprzez chmury.

Do mikrofonów padały pojedyncze słowa. Lot odbywał się sprawnie. Rakiety, malejąc, opadały z trzystukilometrowej wysokości. Nad wielką białą równiną przestały krążyć i uformowały się w klucze. Jak czarne igły sunęły nad łagodnie sfalowanym tłem, zbliżając się ku własnym cieniom, które to wpływały w kotliny między chmurami, to podlatywały do góry. W rozwiniętym szyku oddalały się coraz bardziej.

Wpatrzony w ekran, czułem barkami bliskość nieruchomych jak ja towarzyszy. Pośród osłonecznionej, kłującej wzrok bieli rozwierała się, przepleciona pierzastymi smugami, ciemniejsza przestrzeń. Pierwsza piątka rakiet mknęła w tym kierunku, poprzedzana przez duży pocisk bezludny — „oczy” telewizyjne. Nad przeciwległym brzegiem rozziewu stała pokłębiona chmura, w cieniu o barwie zmytego wodą łupku, w słońcu pałająca płynnym srebrem; klin rakiet wpadł w nią, przestrzelił wiotkie opary i wyrwał się z drugiej strony. Mknęły dalej, przysiadając jakby na własnych cieniach. Spojrzałem w górę; bezpowietrzne niebo było czarne i wygwieżdżone. Kiedy ponownie popatrzyłem w dół, prowadzące „oczy” już znikły, a pierwszy klucz rakiet zanurzał się właśnie w chmurach. Przez chwilę grzbiety ich ciemniały pod pienistą bielą jak ryby w pianie górskiego potoku, potem zarys jednej mignął jeszcze w jakiejś płyciźnie chmur i znikły wszystkie.

Następna piątka pochyliła dzioby, tracąc wysokość. Wtem krzaczasty błysk prześwietlił chmury; powietrzem sterowni targnęło jedno zdławione westchnienie i znowu była cisza, a pięć pierwszych rakiet mknęło dalej, rozżarzając się jak meteory. Silniki jeszcze pracowały, lecz oto w stereometrycznych mapach ciemnieć poczęły nazwiska:

BOREL SENT ANTONIADI INGWAR UTENEUT

Światełka gasły jak zdmuchiwane płomyki, a to, co było przed sekundą rakietami niosącymi żywych ludzi, oświeciło kotłowisko chmur blaskiem kipiącego metalu, jakby ognista dłoń kreśliła tory pięciu gwiazd spadających.

Od pierwszego rozbłysku do końca katastrofy upłynęły może dwie sekundy, przez które staliśmy wszyscy jak rażeni gromem i straszną ciszę przedzielało tylko padające z głośników tykotanie planetarnego radaru. Nadciągał drugi klucz rakiet. Technicy łączności wysłali mu już rozkazy natychmiastowego zawrócenia, ale rakiety nie mogą wytracić szybkości w ułamku sekundy; zanim piloci zahamują je, wejdą w strefę zniszczenia. Dwaj astrogatorzy czuwali przy centralnym pulpicie, Grotrian i Pendergast. Dwie dłonie wysunęły się jednocześnie ku czarnemu wyłącznikowi dezyntegratora.

Drobny ruch — i Gea wyrzuci ze swego wnętrza kaskadę antyprotonów równoważną protuberancji słonecznej; potężna lawina promienista zniszczy nieznaną siłę, co poraziła naszych towarzyszy, bez względu na to, czym ona jest. Piorunowe wyładowanie, poruszające się z szybkością światła, wyprzedzi rakiety, oczyści im drogę i kiedy znajdą się w miejscu katastrofy, będzie tam już tylko próżnia.

Raz jednak wystrzelony ładunek nie może zostać wstrzymany. Osiemset trylionów ergów energii przebije jak kartkę papieru atmosferę planety i runie na jej powierzchnię. Ciosowi temu nic nie może się oprzeć. Cokolwiek jest materią, zostanie obrócone w płomień, a energia rozpadu stopi skorupę globu.

Grotrian i Pendergast równocześnie wyciągnęli ręce ku wyłącznikowi. Obie te dłonie przez sekundę wisiały w powietrzu i cofnęły się — kiedy spojrzeli sobie w oczy.

Rękojeść stała dalej w pozycji martwej. Piloci następnych pięciu rakiet włączali hamownice i po olbrzymich płomieniach widać było, jak rozpaczliwe są ich usiłowania, lecz jeden po drugim wnikali w strefę zniszczenia i stawali w ogniu. Tylko ostatnia rakieta tej piątki uniknęła zagłady; pilot jej musiał z nadludzką siłą zerwać wszystkie bezpieczniki i wystrzelił pionowo w górę, z szybkością tak straszną, że znikł nam z oczu.

W głębi chmur paliły się cztery tory, cztery nowe gwiazdy spadały w dół i w chmurnej otchłani rozwiewały się już ostatnie ślady ognistego przelotu.

Potem Gea zaczęła wolno cofać się tyłem, zwracając dziób w tarczę planety, a pole magnetyczne wsysało przez denne luki powracające na pokład rakiety. Ekran wewnętrznego telewizora ukazywał halę lotniska; ze stalowych gardzieli wynurzały się długie iglice statków, a na tarczy przyjmującego automatu przeskakiwały liczby: 17… 18… 19… Po dwudziestej rakiecie nastąpiła dłuższa przerwa. Tymczasem włazy podciągniętych na rezerwowe tory rakiet odmykały się, piloci wydostawali się przez otwierane pośpiesznie klapy i zamiast iść na górę, przyłączali się do zgromadzonych na lotnisku. Coraz więcej ich srebrnych postaci mieszało się z czekającymi. Automat ukazał cyfrę 21, zarazem wciągająca łapa wprowadziła na oswobodzony tor wielką rakietę, z której nikt nie wyszedł — był to bezludny statek, który niósł „oczy” telewizorów. Przez kilka minut panowała śmiertelna cisza, tłoki wyciągów spoczywały nieruchomo w łożyskach, potem tarcza sygnalizatora jakby z trudem przekręciła się raz jeszcze, ukazując liczbę 22, i do śluzy przez odemknięte klapy wsunięta została ostatnia ocalała rakieta. Klapa jej nie otwarła się sama. Mechanoautomaty przyłożyły cęgi do obrotowych trzpieni, gdy z zapatrzenia wyrwał mnie sygnał wzywający wszystkich lekarzy na stanowiska.

Sala operacyjna tonęła w blasku. Sześciu ludzi wniosło na ramionach ciało, szczelnie zamknięte w gumowym kokonie, i złożyło je na ogrzewanej płycie porcelanowej.

Kły instrumentów wpiły się w plastyczną masę. W rozcięciu zajaśniał skafander. Zachrupały rozcinane spirale wzmacniające. Kilka sekund — ujrzeliśmy twarz Amety.

Gdy zerwał bezpieczniki i ze straszną szybkością wyprowadził rakietę z prostej, krew jego, zgęstniała w ołów, wdarła się do trzewi i nóg rozsadzając tkanki. Cały był jedną drgającą raną; tylko głowa i ręce ocalały, białe i bezkrwiste.

Od pierwszego rzutu oka pojąłem, że przypadek jest nie do uratowania; można było tylko skrócić albo przedłużyć agonię. Natychmiast przystąpiliśmy do pracy. Włączone zostały sztuczne płuca i serce; przewiązane dostępne popękane naczynia, przez które uciekała krew; poszły w ruch transfuzatory. Braliśmy lśniące narzędzia i odrzucali okrwawione, porozumiewając się pojedynczymi słowami. Jednakowoż nie można było utrzymać tego stanu dłużej niż przez minuty. Strefa porażenia rozszerzała się, szok ogarniał niezbędne dla życia narządy. Rzecz szła już nie o uratowanie Amety — to było niemożliwe — lecz o doprowadzenie go do przytomności choćby na kilka chwil, choćby na jedną dość długą, by mógł wypowiedzieć ostatnią wolę.

Tłoki w przezroczystych cylindrach strzykawek dochodziły do dna. Pobudzający płyn, tłoczony sztucznym krążeniem, opływał szamocące się serce. Drgnienie przeszło przez leżącego; zdawało się, że otwiera oczy, lecz tylko pogłębiły się cienie policzków i pulsomotor zaczął pracować głośniej — głód tlenowy organizmu rósł.

— On jest przytomny — powiedział Schrey.

Nisko schyleni wstrzymaliśmy dech.

Nieruchoma maska twarzy poczęła drgać, jakby targana wściekłością. Wargi rozchyliły się, ukazały zwarte do pęknięcia zęby, obwiedzione nitkami krwi. Ameta był przytomny, lecz w jego mózg bił od poszarpanych nerwów ból tak straszny, że wszystkie siły wytężał dla zdławienia krzyku.

Nie miał ich, by przemówić.

Ostatni zastrzyk. Szkło ampułki z cienkim brzękiem rozbiło się o podłogę. Bólu nie mogliśmy usunąć. Znieczulenie groziło utratą świadomości. Schrey, wciąż twarzą zwrócony do leżącego, odstąpił od stołu. Poszliśmy z Anną za nim i stanęli z opuszczonymi, zakrwawionymi rękami, jakby dając znak, że zrobione zostało wszystko, co było w naszej mocy.

Pod ścianą stało kilkudziesięciu ludzi. Wśród ciemnych postaci odznaczały się jasne skafandry pilotów, którzy przyjechali tu prosto z lotniska. Jeden z nich, Zorin, z przyłbicą nie odczepioną od kryzy, lecz tylko odrzuconą w tył jak dziwaczne skrzydło, odwrócił się nagle i wybiegł. Może przez dwie minuty trwaliśmy bez ruchu. Ciszę przerywał tylko chrapliwy oddech Amety i cichutki dźwięk sztucznego serca. Drzwi rozwarły się, pchnięte gwałtownie. Wszedł Zorin, ciągle w srebrnym skafandrze. Niósł wygiętą w kabłąk kierownicę, wyjętą z pocisku Amety. Podszedł do stołu operacyjnego, podniósł najpierw jedną, potem drugą bezwładnie zwisła dłoń Amety i zacisnął na rękojeściach jego palce. Potem ostrożnie i lekko uniósł leżącego i wsunął jego podbródek w gumowy trzymak, wychodzący ze środka kierownicy, który podnosi lub opuszcza głowę pilota w zależności od ruchów steru, tak by ciemię kierowało się zawsze w stronę przeciwną do wykonywanego zwrotu.

Zorin ułożył głowę Amety na trzymaku i ująwszy kierownicę oburącz, przegiął ją; wtedy głowa konającego podniosła się, popchnięta, a zaciśnięte na rękojeściach dłonie wykonały część obrotu. Zorin trzykrotnie poruszał kierownicą tam i na powrót, jakby zataczał koła i rozpędzał wyimaginowaną rakietę. Za trzecim razem powieki Amety uniosły się.

Różowa piana wyszła mu z ust, rozległ się świszczący, bulgoczący szept:

— Wielkie rakiety… dojdą… miasta… widziałem… wy dalej… na wielkich rakietach… telewizory… na wielkich…

Przyciągnął kurczowo kierownicę do piersi, ręce jego drgnęły, jakby usiłując pchnąć ster w górę, i zatrzymały się na zawsze.

Otoczenie rozpadało się. Widziałem każdą rzecz z osobna, wyraźną i nadmiernie rzeczywistą: porcelanowy narożnik stołu operacyjnego z zakrzepłym rozbryzgiem krwi, pusty, rozpruty skafander rzucony na podłogę u stóp Schreya, jego twarz skurczoną, obcą, jakby widzianą pierwszy raz, i — w padającym z bocznego reflektora strumieniu światła — Lenę, która wciąż jeszcze na coś czekała.

Pulsomotor pracował dalej, tłocząc krew w głąb martwego ciała. Chciałem go wyłączyć, postąpiłem krok naprzód, coś zagrodziło mi drogę. Dłoń wyciągnięta, by usunąć przeszkodę, opadła. To nie przedmiot jakiś mnie zatrzymał, lecz wzrok Zorina, ślepy od straszliwego żalu.


KWIATY ZIEMI

Przez całą noc Gea oddalała się od planety. O ósmej rano głośniki obwieściły, że rada astrogatorów wzywa załogę na zebranie.

W kwadrans amfiteatr wypełnił się. Stał w nim niski, głuchy szum; wzniesienie pod ścianą było puste, nagle wszedł tam Ter Akonian i powiedział:

— Głos ma profesor Goobar.

Wtedy wszyscy ujrzeliśmy, że Goobar już od dłuższej chwili stoi z boku, niski, lekko pochylony, i patrzy na salę. Nastała wielka cisza, w której rozległ się jego głos:

— Przedstawię tu hipotezę, która ma wyjaśnić wydarzenia przeszłe i wytyczyć przyszłe nasze działanie.

Tragiczne wypadki wczorajsze zdają się wskazywać, że mieszkańcy Białej Planety to jakieś istoty krwiożercze, powodujące się w działaniu niepojętymi dla ludzi czynnikami. Wiem z rozmów, że wielu z was tak myśli. Pogląd ten uważam za fałszywy. O istotach tych wiemy mało, jedno wszakże nie ulega wątpliwości: są rozumne, a w powyższej interpretacji postępek ich staje się bezsensowny. Do planety zbliża się pocisk gwiazdowy ł statki, które wysyła, zostają zniszczone. Dlaczego? W jakim celu? Początkowo sądziłem, że mamy zbyt mało danych, by odtworzyć całość wydarzeń, to znaczy zrekonstruować poczynania nie tylko nasze, ale i drugiej strony. Tak jednak nie jest.

Pomilczał przez chwilę.

— Wyjdźmy od wypadków ostatnich. W płaszczyźnie górnych warstw atmosfery wytworzone zostało pole siłowe, które zniszczyło dziewięć rakiet. Działo się to w dwu fazach. Najpierw katastrofie uległo pięć rakiet pierwszego klucza, potem — cztery drugiego. Rakieta niosąca telewizory, która jako pierwsza przeszła przez strefę zniszczenia — ocalała. Dlaczego? Znowu pomilczał.

— Wszystko, co działo się przedtem i potem — nieustająca kontrola naszych ruchów, milczenie jako odpowiedź na wezwanie, precyzyjny sposób zagłady pocisków — wszystko to kazało mi odrzucić myśl o przypadku jako przyczynie, która ocaliła pierwszą rakietę. Wobec tego rzecz ma się tak: dziewięć pocisków w rozumieniu nieznanych istot zasługiwało na zniszczenie, a jedna rakieta była i tego rachunku wyłączona. Przyczyna leżeć musi więc w różnicy między rakietami, które zginęły, a rakietą ocalałą.

— Otóż — ciągnął Goobar w śmiertelnej ciszy — rzecz wydawała mi się zrazu niezmiernie dziwna, bo te rakiety są do siebie bardzo podobne. Różnica — to nasuwało się mimo woli — leżała w tym, że rakieta nie tknięta była, w przeciwieństwie do zniszczonych, bezludna. A więc jeszcze raz wypłynęło odrzucone przypuszczenie, że celem działania istot było zabicie pilotów.

Pomilczał.

— Skąd jednak mogłyby wiedzieć, że pierwsza rakieta jest bezludna? Mówiło się, jak słyszałem, o jakichś sposobach prześwietlenia naszych rakiet na odległość. Otóż to na pewno jest niemożliwe. Rakiety są osłonięte pancerzem bardzo nieprzenikliwym i promieniowanie dość twarde, aby go przeniknęło, musiałoby je równocześnie zniszczyć. Tak że hipotezę prześwietlenia rakiet i wypływający z niej wniosek o „krwiożerczości” istot należy — po raz drugi — odrzucić.

Wracamy do punktu wyjścia. Jaka różnica zachodziła między dziewięcioma rakietami zniszczonymi a ocalałą? W budowie, w sylwetce, w szczegółach technicznych są takie same. Różnica jest właściwie tylko jedna; ocalała rakieta jest niemal trzy razy większa od tamtych. Wypadki wyglądały więc tak: do planety zbliża się gromada rakiet. Plan nieznanych istot brzmi: małe zniszczyć, dużej nie atakować. Dlaczego? Tego nie mogłem zrozumieć. Cóż one wiedzą o nas takiego, co kazałoby im postąpić w taki sposób? Cóż one w ogóle wiedziały? Tyle tylko, że do planety zbliża się statek. Wiedziały o tym od sześciu tygodni, kiedy ich radar odkrył Geę. W tym miejscu po raz pierwszy zastanowiłem się: a dlaczego radar pochwycił Geę właśnie wtedy?

Загрузка...