— To cztery razy tam chodziłeś? — spytałem, nie spuszczając oczu z fotografii.

— Tak.

Rudelik wziął ją do ręki i z drobną zmarszczką między brwiami oglądał uważnie. Jak czyjś portret — pomyślałem. Rzeźba skały nie większa była od zmarszczek twarzy, ale te drobne rysy przedstawiały dlań miejsca zawziętych zmagań, wielogodzinnych ataków, odwrotów…

— Bitwa o życie — mruknąłem.

Odłożył fotografię i spojrzał na mnie bystro.

— Ty chodzisz? — spytał. Skinąłem głową. Ożywił się.

— Sądzisz, że decydującą rolę gra emocja wywołana niebezpieczeństwem?

— Wiesz… prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym, ale chyba tak.

— Nie myślę, żeby to było najważniejsze — odparł po chwili. — Mój brat powiada tak: drobnym ładunkiem atomowym możemy zetrzeć z powierzchni globu cały łańcuch górski — jesteśmy władcami przyrody — i stąd w pewnych chwilach chęć, żeby dać jej „równe szansę”. Żeby zmagać się z nią „w cztery oczy”, „jeden do jednego”, bez mechanicznych sojuszników. Tak mówi mój brat. Ale ja bym to inaczej określił. Na Ziemi jesteśmy w otoczeniu spełniającym w mgnieniu oka każde zachcenie, każdy kaprys. Pokonujemy góry i burze, przestrzeń we wszystkich kierunkach stoi przed nami otworem. A człowiek chce być właśnie zawsze na samej granicy możliwości, tam gdzie już zbadane i pokonane styka się z nie zdobytym, groźnym. Dla wielu takim miejscem jest właśnie ściana skalna.

— Może i tak — zgodziłem się — ale skąd ten pęd do wspinaczek księżycowych? Mamy przecież na Ziemi dość groźnych gór, choćby w rezerwacie himalajskim.

— Otóż to, że w rezerwacie! — odparł szybko Rudelik. — Powiem ci, że zawsze wolałem jeździć na księżycach Neptuna niż na śniegach alpejskich, chociaż nasz ziemski śnieg z wody jest bardziej nośny od zamrożonego gazu… A jednak wolałem, jak i wielu innych. Dlaczego? Bo dzikość górskich okolic Ziemi nie jest całkiem naturalna. One istnieją tylko dlatego, że myśmy sobie tego życzyli, bośmy je zachowali nienaruszone. A więc mimo ich całą dzikość one także stanowią część „ucywilizowanego” otoczenia. Natomiast na księżycach masz przyrodę w całej jej pierwotności. *

Milczący dotąd Ter Haar odezwał się niespodzianie:

— Nie wiem, czy cierpię na przerost instynktu samozachowawczego, czy też to zwykłe tchórzostwo, ale wyznam, że nie lubię chodzić po górach. Wspinaczki nigdy mnie nie kusiły.

— O, to nie ma nic wspólnego z odwagą — rzekł Rudelik. — W swoim czasie działała w okolicach Plutona ekspedycja badawcza…

Urwał nagle i spojrzał na mnie z nowym zainteresowaniem.

— Twój ojciec jest lekarzem? — spytał.

— Tak.

— Znam go.

Czekałem, że powie o tym więcej, ale on wrócił do swojej historii.

— Ekspedycja szukała jakichś złoży mineralnych, zdaje się. Po zakończeniu prac wszystkie rakiety odleciały z wyjątkiem jednej, która miała zdemontować i zabrać urządzenia. Te roboty czegoś się przeciągnęły, tak że w rakiecie zostało niewiele tlenu, ledwo tyle, by dociągnąć do najbliższej stacji kosmogonicznej Neptuna. W dniu, w którym rakieta miała wystartować, jeden z członków załogi wyszedł w teren, żeby zebrać sondy promieniowania kosmicznego rozstawione na okolicznych skałach. On też nie lubił chodzić po górach, ale to był jego obowiązek. Trawersując zbocze, obsunął się tak nieszczęśliwie, że złamał nogę w kilku miejscach. Na dodatek rozbił mu się teleran i nie mógł nawet zawiadomić pozostałych. Przez osiemnaście godzin czołgał się do rakiety. Powiedział potem: „Przy najmniejszym poruszeniu ból był taki, że traciłem przytomność. Gdybym był pewny, że towarzysze odlecą w porę, nim rezerwa tlenu wyczerpie się poniżej dozwolonej granicy, skonałbym tam, nie ruszając się z miejsca. Ale wiedziałem, że nie odlecą, że będą mnie szukać, i jeśli to potrwa, zabraknie im tlenu na powrót. A więc, powiedziałem sobie, trzeba dojść…”

— Oczywiście czekali na niego — rzekłem.

— Oczywiście czekali. Z tlenem było krucho, ale spotkali po drodze rakietę bezludnego patrolu i dała im natankować powietrza. Widzisz, Ter Haar, on także nie lubił chodzić po górach. Nie ma żadnego związku między wartością charakteru, między odwagą a zamiłowaniem do wspinaczek.

— Znałeś tego człowieka? — spytałem.

— Nie. Twój ojciec go znał — rzekł Rudelik, a na moje osłupiałe spojrzenie dodał z uśmiechem:

— Leczył go. Był lekarzem okrętowym tej ekspedycji.

— Kiedy to było?

— O, dawno, może czterdzieści lat temu. Zamilkłem oszołomiony.

Ciszę przerwał Ter Haar.

— Czy wiecie — spytał — dlaczego godłem pilotów rakietowych jest płomień?

— Srebrna iskra na czarnym polu — rzekłem. — Tak. I jeszcze jakieś słowa tam są, aha: „Przez płomień”. Nie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to chyba proste. Pewno dlatego, że płomienie, że ogień jest źródłem pędu rakiety?

— Możliwe — odparł Ter Haar — ale piloci mówią o tym inaczej. Tradycja podaje legendę, którą opowiedział mi Ameta. Znasz Ametę? Nie? Musisz go poznać. Więc XX i XXI wiek to były czasy pionierskich lotów rakietowych, pochłaniających wiele ofiar. Podobno jedna z pierwszych rakiet księżycowych została w chwili startu objęta ogniem. Zapaliły się wszystkie naraz zbiorniki paliwa. Zajmowały wtedy dziewięć dziesiątych objętości całej rakiety. Pilot mógł spowodować odrzucenie płonących zbiorników, lecz spadłyby one na miasto. Dlatego zwiększył tylko szybkość. Zginał w ogniu, ale wyprowadził rakietę poza obręb Ziemi — „przez płomień”. Stąd te słowa.

— A to znaczy — dodał Rudelik — że człowiek umie nie tylko wymyślać twory nie istniejące w całym kosmosie, ale potrafi także im sprostać…

Żegnając się z Rudelikiem, powiedziałem:

— Znasz mego ojca; szkoda, że wspomnieliśmy tylko o nim. Może opowiesz mi kiedyś więcej…

— Pewnie.

Uścisnął moją rękę i dodał:

— Ale myślę, że… mówiliśmy o nim przez cały czas.

Idąc obok Ter Haara pod cytrynowymi lampami korytarza, tak byłem zajęty własnymi myślami, że nie dostrzegałem wcale przechodniów. Opuściwszy „ulicę” Fizyków, znaleźliśmy się w owej półokrągłej sali, w której rozpocząłem wędrówkę. Ter Haar usiadł na ławeczce pod białym posągiem, popatrzał na mnie spode łba i spytał ze skrywanym uśmiechem:

— No jak, chcesz jeszcze?

— Czego? — spytałem, budząc się z zamyślenia.

— Ludzi. Ludzi Gei.

— Ależ tak!

— A więc dobrze. Dokąd pójdziemy?

Wstał i wskazując na otwierające się przed nami wnętrza korytarzy, różnobarwne jak promienie tęczy, mówił uroczyście, jakby cytował zdanie z bajki:

— Pójdziesz w prawo — dziw ujrzysz… już go zobaczyłeś — dodał szybko zwykłym głosem. — Pójdziesz prosto — tajemnicę spotkasz… A więc niech będzie tajemnica! Doktorze, obudź się nareszcie! Idziemy!

— Dokąd?

— Tam, gdzie tajemnica: na ulicę Biologów. Zagłębiliśmy się w zielonym korytarzu. I tutaj widniały

na ścianach malowane domki.

— Tu — rzekł historyk — mieszka Callarla, żona Goobara.

— Żona Goobara? — powtórzyłem. To było nazwisko nieznajomej z pierwszego wieczoru na Gei.

— Tak.

— A on?

— On także, ale z drugiej strony, to znaczy, wejście do jego pokojów znajduje się przy ulicy Fizyków. Oba mieszkania łączą się wewnątrz. Ale Goobar naprawdę mieszka w swoim laboratorium.

Kiedy otwierał drzwi, przemknęło mi przez głowę, że na Ziemi niejednego można się dowiedzieć o człowieku, poznając wnętrze jego mieszkania, a tu, na okręcie, świadczy o nim także widok poza oknami, bo jest to dowolnie wybrany twór wideoplastyki. Ledwo to pomyślałem, drzwi się otwarły i stanąłem u progu obok Ter Haara.

Znalazłem się w prostym domku wiejskim, o suficie i podłodze z gładkiego drzewa słomkowej barwy. Pośrodku stał niski szklany stół i zydle o daleko w tył odrzuconych oparciach; pod ścianami na podłodze dużo zielem, zupełnie zwykłe bezkwiatowe zielska. Całe wnętrze tego pokoju było jakby skierowane na ogród rzewnie moknący za oknami, bo padał tam deszcz. Daleko w głębi szły chmury, nie podniebne, lecz wlokące się nisko jak na pogórzu. Spoza ich kłębów ukazywały się chwilami brunatne i czarne stoki gór, a deszcz wciąż padał, jednostajny, mocny, i słychać było jego lekki tupot na żwirowanych ścieżkach, ciurkanie rynien i nawet pękanie powietrznych bąbli na kałużach. Widok ten tak mnie urzekł swoją powszedniością, że nie ruszałem się z miejsca, aż gospodyni stanęła przede mną z wyciągniętą dłonią.

— Przyprowadzam ci nieomal kolegę, bo naszego doktora — odezwał się historyk.

W pochmurnym świetle padającym przez szeroko rozwarte okna Callarla wydała mi się niższa i zarazem młodsza niż za pierwszym razem, miała na sobie domową suknię z ciemnoczerwonego materiału o rysunku cienkim i tak zawiłym, jakby stanowił srebrem nakreślony plan labiryntu. Prócz niej były w pokoju jeszcze dwie osoby: dziewczyna o ciężkich, rudych włosach spadających na kołnierz błękitnej sukni i atletycznie zbudowany mężczyzna z twarzą ukrytą w cieniu.

— Oto Nonna, architekt, która pragnie poznać budownictwo na innych planetach — rzekła Callarla. — A to jest Tembhara, mechaneurysta.

— Złośliwi mówią, że buduję elektromózgi z lenistwa, ale ty nie wierz temu, dobrze? — powiedział mężczyzna. Pochylił się do przodu i zobaczyłem jego twarz. Była ciemna, jakby nawrotem czerni murzyńskich przodków, szeroka i napięta jak biceps. Uśmiech pojawił się na niej i znikł, oślepiająco biały, jak błyskawica.

Callarla poprosiła, byśmy usiedli. Wolałem podejść do okna, tak wabiła biegnąca stamtąd cierpka, surowa woń liści i mokrych szpilek jodłowych. Podniósłszy głowę ujrzałem, jak na okapie zbierają się duże krople wody, skupiające w szklistych brzuszkach błękit przecierającego się skrajami nieba, jak wędrują gęsiego wzdłuż okapu, jak zatrzymują się na jego krawędzi i niby z determinacją lecą w dół. Wyciągnąłem dłoń, lecz spadająca kropla przeniknęła przez palce niewyczuwalną, świetlistą smugą. Zdziwiłem się nie tyle temu zjawisku — oczekiwałem go — co własnemu rozczarowaniu. Oparty o parapet, w łagodnych podmuchach wiatru, zwróciłem się do obecnych. Rozmowa, przerwana naszym wejściem, potoczyła się dalej.

— I jakże sobie wyobrażasz tę architekturę wyzwoloną z grawitacji? — spytał Tembhara rudowłosą.

— Myślałam o konstrukcjach nie znających pionu — odparła. — Wyobraźcie sobie dwunastoramienną gwiazdę z wieżami skierowanymi we wszystkie strony. Na głównych osiach przelotowych zrobiłabym amfilady…

Szkicowała dłonią w powietrzu. Przysłuchiwałem się z coraz większym zdziwieniem.

— Przepraszam, a jaki budulec? — spytałem.

— Lód. Wiesz przecie, jakie ilości wody wyrzuca się poza obręb Ziemi przy zmniejszaniu oceanów. Budowałabym pałace z wody, a właściwie z lodu, który w temperaturze próżni posiada niezłe własności konstrukcyjne.

— A! W próżni! — wyrwał mi się okrzyk. — Rozumiem, więc to takie zamki latające, jakby miliardy razy powiększone gwiazdki śniegu? Ale… ale kto będzie w nich mieszkał?

Wszyscy się roześmieli, a Tembhara powiedział:

— Rzecz w tym, że nikt. Nie ma amatorów. Biedna Nonna nie może ich budować i martwi się tym bardzo.

— Tak — rzekła młoda dziewczyna z westchnieniem — coraz wyraźniej widzę, że za wcześnie wdałam się w tę całą historię!

— W jaką historię?

— W życie. Należało urodzić się w roku stutysięcznym, może wtedy przydałyby się na co moje lodowe pałace.

— I tam źle się wybierasz — rzekł Ter Haar. — Powiadają, że w roku stutysięcznym słońce, jak co ćwierć miliona lat, wejdzie znowu w ciemną mgławicę pyłową i zacznie się zima galaktyczna

— Epoka lodowa?

— Tak. Będzie mnóstwo lodu i tyle roboty z jego roztapianiem, że nikt nie zechce nawet spojrzeć na twoje pałace.

— A słońce będzie wtedy czerwone jak krew — powiedziała w krótkiej ciszy Callarla. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, ale więcej się nie odezwała.

— No tak — dokończyła Nonna — będzie czerwone, bo pył mgławicy pochłonie inne promienie.

— Zabawne, że mówicie o tym, jakbyście przeżyli co najmniej dziesiątek takich zim — rzucił Ter Haar.

— Bo wiemy o nich — powiedziała Nonna.

— To nie to samo — sprostował historyk. — Co innego postrzegać zmianę wiosen i zim galaktycznych, widzieć wznoszenie się systemów górskich, falowanie lądów, wysychanie mórz, a co innego wiedzieć o tym wszystkim. W skali geologicznej człowiek żyje jak motyl—jednodniówka. Znamy fakty — nie znamy, bo nie możemy znać odpowiadających im przeżyć.

— No tak, jakaś istota, która żyłaby miliard lat… — zaczęła i urwała Nonna.

Znowu zaległa cisza, tylko deszcz szumiał za oknami.

— Miałam niedawno dziwny sen — powiedziała cicho Callarla. — Śniło mi się, że stworzyłam w laboratorium sztuczne organizmy. Były to drobniutkie różowe żyjątka. Rozmnażały się tak szybko, że widziałam, jak różową pilśnią powlekają całe laboratoriur/i. Zamyśliłam wówczas osobliwe doświadczenie. Wybrałam sobie gwiazdę, niezbyt gorącą i nie za chłodną, podtoczyłam do niej planetę odpowiedniej wielkości, oblałam jej pustynie oceanem, otoczyłam ją miękką warstwą powietrza i zaszczepiłam na niej życie — pod postacią moich różowych stworzonek. Po czym zostawiłam je własnemu losowi. Nie pamiętam, co się działo później. Mijały setki tysięcy, może nawet miliony lat; przez cały ten czas żyłam i wcale się nie starzałam.

— Sen kobiety — mruknął słuchający uważnie Tembhara.

Callarla uśmiechnęła się ciemnymi oczami i ciągnęła:

— Aż pewnego dnia wspomniałam mój eksperyment i postanowiłam zobaczyć, co się stało z życiem rzuconym na powierzchnię planety. W co się rozwinęło? Czy zanurzyło się w oceany? Czy pokryło kontynenty? Jakie przybrało formy? Tak myślałam, szykując się do lotu. A potem, kiedy leciałam wśród gwiazd ku owej planecie, poczułam niespodziany niepokój. Zbudowawszy moje białka, otworzyłam przed materią wszystkie możliwości ewolucji. I w wyobraźni ukazały mi się nagle miliony istot, które powstały z owych niewinnych, różowych drobin. Czy widzą już swój świat? — zastanawiałam się. — Czy słyszą szum wiatrów? A może owładnęły „już całą planetą, zaczęły badać same siebie i zadały już sobie pytanie, skąd się wzięły? W jaki sposób powstały? — A wtedy pomyślałam, że dałam im nie tylko początek, ale i koniec, że stwarzając życie, stworzyłam równocześnie śmierć. A właśnie planeta stanęła przede mną, ogromna jak niebo, zawleczona obłokami; mój niepokój zmienił się w smutek i lęk, i obudziłam się…

— O, jakież ty masz sny! — zawołała z zazdrością Nonna. — A mnie, mnie śnią się w najlepszym razie kłótnie z popsutymi automatami!

— Twój sen powstał z niecierpliwości ziszczenia, którą wszyscy odczuwamy — rzekłem. — Zrodziło go oczekiwanie odkryć kryjących się u końca naszej drogi, w układzie Centaura.

— I jest charakterystyczny dla początku podróży — dodał Ter Haar — bo potem będziemy w snach nie tyle wyprzedzać wypadki, co z nostalgii wracać w nich na Ziemię….

— A ja wam powiadam, że w tym śnie szło o coś całkiem innego — zaprotestował Tembhara i, kładąc swoje wielkie ręce na szklanej płycie stołu jak na klawiaturze, powiedział:

— To jest sen łaknącego wiedzy biologa. Bo o drogach ewolucji organicznej na innych planetach nie wiemy nic. Znamy tylko historię życia na Ziemi i Marsie, a to są przecież dzieci tego samego słońca. Ale istoty powstałe pod gwiazdami zmiennymi, które na przemian kurczą się i rozszerzają, jak bijące serca? Przecież to tętnienie blasku musi się jakoś odcisnąć w najplastyczniejszym tworzywie, jakim jest materia ożywiona. A życie pod stygnącymi olbrzymami czerwonymi? A wokół gwiazd podwójnych, na planetach oświetlonych na przemian to jedną, to drugą składową układu? A w świetle słońc błękitnych, wyrzucających potężne promienie…

— Zabójcze — wtrąciłem — więc życie pewno tam nie istnieje.

— Może wytworzyć mechanizmy obronne, na przykład pancerze rogowe z dużą zawartością soli metali ciężkich… Pomyślcie: jak różny jest wiek gwiazd, tak różny jest wiek rozmaitych planet, a więc i na podobnych do Ziemi można odkryć fazy ewolucji wcześniejsze lub późniejsze od ziemskiej. Ale i to nie wszystko. Sen Callarli krył pytanie, czy nasza ziemska fauna i flora, a także my sami jesteśmy w stosunku do innych mieszkańców kosmosu czymś zgoła przeciętnym, statystycznie najczęstszym, czy też raczej stanowimy wariant wyjątkowy, rzadką odmianę. Bo może jesteśmy właśnie unikatem, może nad kształtami naszych ciał istoty z innych gwiazd kręciłyby głowami…

— Jeśliby miały głowy — wtrąciła Nonna.

— Jeśliby je miały, oczywiście.

— Powiadasz więc, że jesteśmy „dwugłowym cielęciem kosmosu”? — spytałem śmiejąc się. Ter Haar wydawał się odrobinę zgorszony.

— Nie mówisz tego serio — rzekł do Tembhary.

— Nic w ogóle nie mówię; to jej sen stawia takie pytanie. — Wielki mechaneurysta skłonił lekko głowę przed młodą kobietą, która przez cały czas tej kontrowersji siedziała bez ruchu, a na jej spokojnej twarzy pojawiał się czasem, jak drobne światełko, uśmiech nie rozchylający warg.

— A więc dobrze — Ter Haar zwrócił się do niej. — Rozstrzygnij teraz spór: co oznaczał twój sen, co miało na celu to doświadczenie?

— Nie wiem.

Po tej odpowiedzi powinien był rozbrzmieć śmiech, lecz nastąpiła cisza, pełna zaokiennego deszczu. Dawno już nie było mi tak dobrze i pogodnie jak teraz, wpatrzonemu w poważny marsz kropel na okapach.

— Nie wiesz?… — odezwał się Ter Haar, a w jego głosie zabrzmiało rozczarowanie. — A gdybyś na jawie mogła wykonać podobne doświadczenie? — zapytał.

— Boję się, żebym go nie zrobiła — nie od razu odpowiedziała Callarla.

— Dlaczego? Pochyliła głowę.

— To nie z braku odwagi, ale… Nie, naprawdę nie wiem.

— Może wydałoby ci się to jakimś groteskowym naśladownictwem dzieł tego pana stwórcy, w którego wierzyli starożytni? — poddawał historyk pogłosem.

Callarla milczała z niknącym uśmiechem, który oznaczał: nic więcej nie mam już do powiedzenia.

W tej chwili rozległ się daleki, jakby od zmierzchających gór płynący, szklany dźwięk.

— Obiad! — rzekł Tembhara wstając. Teraz dopiero zobaczyłem, jaki był wysoki. — Aleśmy się zasiedzieli!

Żegnając się z żoną Goobara jako ostatni, spytałem ją nagle:

— Czy często pada u ciebie deszcz?

— Często. Lubisz go?

— Tak.

— To przychodź.

Wyszedłem na korytarz za towarzyszami i usłyszałem donośny głos Tembhary, który mówił:

— Po prawdzie, toż to nierealne; na wynik takiego eksperymentu trzeba by czekać setki milionów lat. Gdyby się nawet dało, to skąd wziąć taką cierpliwość?!

Roześmiał się, otworzył drzwi windy i wszedł do niej za innymi. Szklana klatka bezgłośnie zapadła w głąb szybu, ale jego basowy śmiech wciąż jeszcze brzmiał mi w uszach.

Ter Haar prosił mnie, żebym wstąpił do niego po obiedzie. Miałem go szukać w pracowni historycznej, a Nils, syn inżyniera Yrjöli, podjął się mnie tam zaprowadzić. Pomieszczenia historyków leżały na rufie; korytarze były tu niższe i mniej przestronne niż w centralnej części statku.

— To tu! — rzekł Nils i przepuścił mnie pierwszego. Raz jeszcze w tym dniu przeżyłem zaskoczenie. Myślałem, że znajdziemy się w jasnym laboratorium trionowym, gdzie humaniści prześwietlają i badają stare palimpsesty. Tymczasem staliśmy na progu na wpół mrocznej nawy, wąskiej i tak wysokiej, że wzrok gubił się w ciemności ostrołukowego stropu, który zdawał się być zastygłym łopotaniem jakichś gigantycznych skrzydeł nietoperzych. Pod ścianami stały pokryte płytami modrzewia długie regały i pulpity. Tam, w świetle nisko opuszczonych lamp, siedzieli ludzie. Jeden z nich odwrócił się. Był to Ter Haar. Oślepiony światłem, okrył dłonią oczy i zawołał:

— A, to wy? Moi kochani, poczekajcie jedną chwilę, dobrze? Zaraz skończę.

Nie mając nic lepszego do roboty, przyglądałem się historykom. Prócz Ter Haara było ich dwóch. Na twarzy jednego skupiał się blask odbity od rozrzuconych na stole papierów. Nazywał się Moleticz. Niektórym wydawał się nieco śmieszny; mnie nigdy. Owszem, miał wąską głowę zakończoną podbródkiem sterczącym jak łokieć chudzielca, do tego odstające uszy, które przy zwykłej głowie nie zwracałyby uwagi, lecz na tej nieco zbyt natrętnie przypominały o swym istnieniu. Na jego twarzy gościł jednak uśmiech, jakby mówiący: „Wiem, że jestem zabawny, ale to nic; patrzcie, że mnie to samego bawi”.

Usłyszałem później od Ter Haara o jego poczciwej chytrości, z jaką podsuwał młodszym kolegom swoje pomysły, tak że brali je za własne, i nauczyłem się cenić rozległość jego wiedzy, teraz jednak, przysłuchując się, jak rozprawia z profesorem, musiałem skrywać rozbawienie budzące się na widok żaru, z jakim skarżył się, że brak mu archiwalnych źródeł dotyczących osoby jakiegoś Hintera czy Hitlera, tak w gruncie rzeczy mało ważne wydawało mi się drobiazgowe dłubanie w reliktach zamierzchłej przeszłości. Magle pomyślałem, że może nie powinienem nieproszony słuchać rozmowy uczonych, i rozejrzałem się za Nilsem. Stał nieruchomo w głębi sali z podniesioną głową; idąc za jego wzrokiem, dostrzegłem ledwo majaczący, duży czworokąt, który wziąłem zrazu za okno. Ale to nie było okno.

Zapominając o otoczeniu, poszedłem tam, zapatrzony, jakbym ujrzał zjawę. W sali płonęły tylko na stołach małe lampy z reflektorami skierowanymi w dół, tak że na ściany padał jedynie odblask ich światła. W tym półmroku zobaczyłem scenę budzącą jedno z najdawniejszych wspomnień dzieciństwa. W jakiejś książce babki odkryłem raz obrazek, którego zagadkowa treść tak mnie przeraziła i zarazem przykuła, że nie mogłem się od niego oderwać. Babka odebrała mi książkę, mówiąc, że okropności barbarzyńskie nie są dla dzieci. I oto po dwudziestu latach, na pokładzie Gei, w przyciemnionej pracowni historyków, stanąłem przed tym samym obrazem — wielkim, ujętym w poczerniałe od starości, złocone ramy.

Stanąłem obok Nilsa. Chłopiec zdawał się nie oddychać. Co tam widział?

Noc, wieże dalekiego miasta, czarne niebo bez gwiazd i na poplamionej krwią glinie dwie grupy ludzi, rozdzielone blaskiem latarni. Jedni, rzędem zwarci w burą masę, wbijając głowę w ramiona, wysuwali przed siebie szpaler krótkich prętów czy rur. Naprzeciw, pośród mrocznych, kulących się postaci klęczał wyprostowany, kudłaty mężczyzna z rozwartymi szeroko ramionami. W tym rozrzucie rąk, w jego twarzy, natchnionej i strasznej, życie i śmierć tak były zmieszane jak krew z ziemią u jego stóp i, widziany raz jeden, ten człowiek wracał we śnie po latach przypomnieniem, od którego stawało serce.

Położyłem rękę na ramieniu Nilsa. Tak samo jak ja w dzieciństwie, nie pojmował niczego — i tak samo drżał.

Nagle całe otoczenie stanęło w jaskrawym świetle. Któryś z historyków zapalił górne lampy. Równocześnie rozległ się głos Ter Haara.

— Nie widziałeś tego jeszcze, Nilsie?

Blada twarz chłopca starczyła za odpowiedź.

— Co… znaczy ten obraz? — spytał na koniec. — Co robią ci ludzie z tamtymi?

Historycy szli ku nam.

— Jest to dzieło z pierwszej połowy XIX wieku — rzekł jeden, a Moleticz dodał:

— Przedstawia chłopów hiszpańskich schwytanych przez oddział armii…

— Ależ to mu nic nie powie — wtrąciłem… — Ten obraz…

— Czekaj! — przerwał mi rozkazująco Ter Haar i głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałem, zawołał:

— Sam powiedz, chłopcze! Odważnie! Co widzisz! Nils milczał.

— Nie śmiesz? A jednak powiedz! Mów, co ci się zdaje, co myślisz, co czujesz?!

— Że oni ich…

— Mów!

— Zabijają…

Kiedy to słowo padło, nastała zupełna cisza. Potem Ter Haar popatrzał na swoich kolegów i błysk triumfu ukazał się na jego twarzy.

— Słyszycie? — powiedział. A potem, zwracając się do Nilsa: — Tysiąc trzysta lat temu żył ten malarz o nazwisku Francesco Goya. Zapamiętaj je, bo to był jeden z tych, którzy nie umierają.

Wracając wieczorem od Ter Haara zabłądziłem w labiryncie korytarzy okrętowych. Zmęczony nadmiarem wrażeń — ten dzień zdawał się być bez końca! — trafiłem wreszcie do przestronnej galerii, która przytykała do ogrodu, i usiadłem na małej ławeczce. Stała przy ścianie i za jej szkłem, tuż u moich stóp, kołysały się bezgłośnie wielkie, czarne czuby świerków o srebrnawym igliwiu. Nagle usłyszałem wołający mnie znajomy głos; od windy szła Anna Ruys, uśmiechając się już z daleka. Namówiła mnie na tragedię wideoplastyczną. Pojechaliśmy do sali widowiskowej; wyświetlano niesłychanie długi dramat w dwu częściach. Akcja, przedstawiająca dzieje ekspedycji badawczej, toczyła się najpierw na Saturnie, potem na Jowiszu. Dużo było rzeczywiście pięknych plenerów, wrył mi się w pamięć zwłaszcza jeden, ukazujący burzę na oceanie amoniakowym — istna orgia barw bursztynowych, brunatnych i czar—no—złotych, ale opuściwszy widownię odetchnąłem z mimowolną ulgą.

— Okropność! — rzekła Anna. — Zdawało mi się, że naprawdę czuję zapach tego amoniaku… a kiedy ta rakieta wpadła w pierścień Saturna, zamknęłam oczy. Dosyć już mam tych wszystkich nadzwyczajności, odtąd będę chodziła tylko na historię Ziemi.

— Już teraz? — spytałem z uśmiechem.

— Teraz i zawsze — odparła i spojrzała na mnie poważnie. Gdy mnie pożegnała, zostałem sam w pustym korytarzu. Niepostrzeżenie dla siebie doszedłem do srebrnej zasłony zamykającej wejście na pokłady widokowe. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie udać się lepiej na spoczynek, ostatecznie jednak uznałem, że dobrze będzie się przejść, patrząc w gwiazdy. Coś się we mnie wzdragało przed ich widokiem i właśnie dlatego chciałem się przemóc, żeby nie dopuścić myśli, że się ich lękam. W galerii panował mrok przedzielany światłem odmieniającym się co kilka minut ze srebra w błękit — widocznie „telewizorowe oczy” przestały wirować. Szedłem z jednego końca galerii w drugi, nie napotykając nikogo, czemu się zresztą nie dziwiłem, gdyż dochodziła północ. Wtem dostrzegłem cień jakiś przy szklistej ścianie. Zatrzymałem się w pewnej odległości. Za miejscem, w którym ciemniała postać człowieka, pojawił się biały księżyc i jął płynąć w górę. Sylwetka stojącego odcinała się wyraźnie od rozjarzonej tarczy — nogi, tors, wreszcie głowa, widziana w trzech czwartych, rysowała się czarno na tle księżycowej pełni, jakby otoczona aureolą. Potem wskutek ruchu Gei księżyc przesunął się wyżej, rzucając silny, widmowy blask na obcego. Był to Goobar. Patrzał w gwiazdy.


GOść Z PRZESTRZENI

Odlot nasz nastąpił w kilka dni później. Pierwej Gea jeszcze pięciokrotnie okrążyła Ziemię. W tym czasie przyłączyły się do niej liczne statki, wielkie i małe, które miały stanowić jej honorową eskortę i odprowadzić okręt aż do orbity Marsa, towarzysząc mu na drodze długości siedemdziesięciu milionów kilometrów. Tę część drogi, jak zresztą całą przestrzeń układu słonecznego, Gea przebywała w stosunkowo długim czasie, nie mogąc, z uwagi na bliskość licznych planet i innych ciał grawitujących, rozwinąć pełnej szybkości podróżnej. Tak tedy sześćset towarzyszących nam rakiet najrozmaitszych rozmiarów mogło lecieć obok nas bez trudności. Nie byle jakie zadanie przedstawiało uszykowanie tej armady, lecz astrogatorzy sprawili się doskonale. Przed nami mknęły, rozrzucone na obszarze tysiąca kilometrów, płaskogłowe rakiety pasażerskie, otoczone rojem małych stateczków, które to wypryskiwały ze swych okrętów macierzystych, to powracały do nich, by napełnić zbiorniki paliwem. Powyżej i poniżej Gei ciągnęły kluczami srebrne wrzeciona, zasnuwając gwiazdowe tło smugami rozrzedzonego płomienia motorów, a w tyle, jak daleko okiem sięgnąć, sunęły inne, coraz mniejsze, aż wreszcie gubiły się w głębinach i tylko czasem, przy manewrze, kiedy cała ta ogromnie rozciągnięta flota wymijała tor asteroidy lub potoku meteorytowego, wybłyskiwały z oddali trafiane słonecznym promieniem pancerze rakiet i wtedy przestrzeń przez sekundy roiła się od błyśnięć, które nikły tak szybko, jak powstawały; jak gdyby rodziło się i gasło tysiąc gwiazd naraz. Szlak nasz nie był prosty. Musieliśmy, oprócz oznaczonych na mapach rojów meteorytowych i asteroid, wymijać także strefy, którymi ciągną bez przerwy ogromne, bezludne rakiety towarowe, przewożące wodę na Marsa. Przepłynęliśmy ponad ich traktem na wysokości siedmiu tysięcy kilometrów, tak że tylko przez zwrócone w dół teleskopy widzieć można było te drobne ciałka, jak żywo cyrkulują po drodze oznaczonej z rzadka rozsypanymi bojami świetlnymi.

Księżyc mijaliśmy w czwartej godzinie lotu. Obserwatoria zwróconej ku nam południowej półkuli pożegnały nas niesłychanym fajerwerkiem, wyrzucając w przestwór kilkadziesiąt tysięcy różnobarwnych ogni rakietowych; po godzinie jeszcze, kiedy srebrna półkula satelity okrywać się poczynała cieniem, wciąż widniały rozpraszające się w przestrzeni zwoje i smugi fosforyzującego dymu. Długo patrzyliśmy na Księżyc, który przez czas jakiś zakrywał Ziemię, zanim wychynęła spoza niego ociężałą, błękitem pałającą tarczą. Na Księżycu toczyły się ostatnio wielkie prace górnicze; przez teleskopy Gei doskonale widać było na Morzu Obłoków stada wieżowych kopaczek i czerpałek, kuśtykające w ciężkim piachu, i eksplozje, co jakiś czas obłokami pyłu zaćmiewające jednostajny blask pustyni. Potem obraz ten przesłaniać poczęły niby ćmy jakieś; były to po prostu mknące w ślad za Gea rakiety, które całą chmarą zakryły tarczę księżycową, w miarę jak oddalaliśmy się od niego, kładąc się na kurs bezpośredni Marsa. Orbitę czerwonej planety przecięliśmy w znacznej od niej odległości, bo wynoszącej dwadzieścia milionów kilometrów; rudy glob przetoczył się od północnego wschodu niebios na południowy zachód i zmalał tak szybko w ciągu nocy, że kiedym wstał następnego rana, widniał już na skrajach tarcz telewizyjnych jako czerwona, niewielka plamka. Teraz dopiero towarzyszące nam statki poczęły zakręcać i skupiać się, lawirując. W gwiaździstym mroku nieustannie łyskały czerwone, świecące dymy sygnałów oznaczających: „dać drogę”. Rakiety wznosiły się, odpływały spiralami na boki i przestrzeń przed spoczywającą z wyłączonymi silnikami Gea, dryfującą tylko powoli dzięki przyciąganiu Słońca, oczyszczała się i opróżniała, aż o siódmej wieczorem po raz ostatni eter napełnił się burzą dźwięków; przekaźniki radiowe wprost dławiły się z wysiłku, przekazując nam wielotysięczne głosy tych wszystkich, którzy wracali. Pociski ziemskie unosiły się jak ogromna ławica srebrnych ryb w przestworzu. Tak wolno oddalaliśmy się w dwie strony. Naraz ze wszystkich statków uderzyły w mrok długie promienie reflektorów, skoncentrowane na srebrnym pancerzu Gei, która otoczyła się wielkim, prześwitującym rubinowo obłokiem, aż stojący na jej pokładach stracili z oczu całe niebo, a z napędowych wylotów poszedł ogień; najpierw z wyrzutni rozruchowych, potem pierwszego, drugiego, trzeciego wreszcie rzędu, i Gea, pozostawiając za sobą długi szlak gasnących języków płomienistych, pomknęła przed siebie. Srebrna ławica statków, wciąż dryfująca na południo–zachód, oddalała się, zrazu jako obszar ostrych świateł, potem jako chmura iskier drgających żywiej i ostrzej od gwiazd, wreszcie jako garść szarawego pyłu, aż znikła, jak gdyby rozpłynęła się w nieskończonym mroku. Tylko Ziemia dalej płonęła jako silna, błękitna gwiazda z żółtymi biegunami dwu słońc atomowych. Chociaż nastała noc, nikt nie schodził z pokładów. Gdy nawet ostatni ślad wielkiej armady przepadł w otchłani, patrzyliśmy dalej w ciemność, by chociaż wzrok nasz, zwrócony w ziemską stronę, towarzyszył jej jak najdłużej.

Tymczasem Gea powiększała szybkość lotu. Osiągnęliśmy 200 kilometrów na sekundę i tak poruszaliśmy się w przestworzach oddzielających Marsa od Jupitera. Ta ogromna przestrzeń słusznie jest zwana cmentarzem rakietowym, tak wiele katastrof pamięta jej próżnia. Wirują w niej miliony urwistych odłamów żelazokrzemiennych, szczątków planety, która krążyła tu niegdyś i zbliżywszy się nieostrożnie do Jowisza, uległa jego fatalnej sile.

Ter Akonian, który mniej miał teraz pracy, zaprosił mnie na pogawędkę. Domyśliłem się, że chce poznać bliżej jednego z lekarzy czuwających nad zdrowiem załogi. Poszedłem do niego prosto z ambulatorium. Wejście do mieszkania astrogatora jest dziełem i chlubą Nonny. Stanowi je płyta mlecznego szkła, prawie tak długa jak ściana, obramowana dwiema kolumnami. Lewa — to drewniany słup z nasadzonych na siebie poczwarnych masek o prostokątnie rozdziawionych gębach, czarnych, jakby uwędzonych w dymie. Ich puste oczodoły kierują się w stronę przeciwną, gdzie z flizów podłogi wyrosła jasna kolumna o płynnym kształcie: skądkolwiek na nią patrzeć, zdaje się przechodzić właśnie z ruchu w spokój. Jest w niej coś z szukającego światła roślinnego pędu i coś z ludzkiej pozy prostowania się, tak żywej, jakby odjętej jakiejś dziewczęcej kibici. W kamiennym nadprożu widnieje prosty napis: „Na drodze do gwiazd”.

Ter Akonian czekał na mnie w pokoju ogromnym, bo planowanym na salę posiedzeń. Ściany obiegała tu zwichrzona pogoń barw jesiennych w całej gamie więdnięcia i nawet powietrze zdawała się przepajać atmosfera jesieni, płynąca ze wszystkich tonów złotawego brązu, żółknącej purpury i szkarłatu. W czterech rogach pokoju otwierały się wysokie nisze. Stały w nich strzeliste automaty, w ich na pół przejrzystych wnętrzach pulsowały ogniki cyrkulacji elektrycznej tak powoli i godnie, jakby te anioły z kryształu i berylu dumały nad własnymi losami, tak że mimowolny uśmiech budził się w gościu, kiedy te hieratyczne machiny opuszczały swe miejsce, aby podać kawę. Na środkowej ścianie widniał wielki, czarny zegar; zamiast cyfr lśniły na jego tarczy wykute w srebrze znaki zodiaku. Gdy wszedłem, pierwszy astrogator pochylał się nad rozpostartą mapą nieba; za jego fotelem stały na dziesięciu postumentach popiersia sławnych kosmonautów przeszłości; natychmiast poznałem te twarze, znane jeszcze ze szkoły.

— Jak ci się tu podoba? — spytał Ter Akonian, kiedy usiadłem.

— Bardzo, ale ja bym tu nie mieszkał — powiedziałem. Uśmiechnął się.

— Biedna Nonna, gdybyż to usłyszała! I dodał:

— Ja też tu nie mieszkam; to taki pokój oficjalny. Pracuję tam — wskazał boczne drzwi.

Zwracając się w tę stronę, raz jeszcze popatrzyłem na rząd kamiennych postaci i uderzył mnie wspólny wszystkim rys: oczy tych głów, choć ustawione w świetle, zdawały się patrzeć w mrok, jakby nie istniały dla nich ściany pokoju i statku, jakby tuż u granitowej powierzchni ich twarzy rozpoczynał się niezmierzony rozbieg otchłani, tak że te kamienne bryły, przedstawiające ludzi odległych wieków, były jakby zrównane z gwiazdami. Ter Akonian obserwował mnie.

— Patrzysz na moich doradców? — spytał z lekkim uśmiechem.

Uderzyła mnie trafność tego powiedzenia.

— Chyba nigdy nie czujesz się tu sam?

Skinął powoli głową, wstał i podszedł do najbliższego popiersia.

— To Uldar Tog, ten, co pierwszy wylądował na Saturnie, nieprawdaż? — powiedziałem.

— Tak. Syn dwudziestego trzeciego wieku, budowniczy i sternik rakiet w jednej osobie. Znasz jego historię?

— Nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że nie wrócił z ostatniej wyprawy?

— Tak. Był już bardzo stary, jak na owe czasy: miał dziewięćdziesiąt osiem lat. Umarł przy sterach, jakby przy nich zasnął. Nie chciał leżeć na Ziemi. Pochowano go w przestrzeni. Gdzieś krąży jeszcze łódź rakietowa, w której zamknięto jego ciało.

Dziwnie poruszył mnie zwrot Ter Akoniana: „w przestrzeni”. Tak właśnie, po prostu „przestrzenią” nazywali próżnię międzyplanetarną pierwsi jej zdobywcy; poczułem to samo wzruszenie co w latach chłopięcych, kiedy rozpalonymi oczami pochłaniałem opowieści i kroniki kosmonautyczne.

— I pomyśleć — powiedziałem — że przez tę samą przestrzeń składamy dziś telewizyty znajomym na Ziemi…

— Jak dotąd, tak. Ale opóźnienie odbioru wywołane odległością daje się już we znaki. Zauważyłeś przecież te zmiany?

— Tak. Widziałem się wczoraj z ojcem; siedzieliśmy naprzeciw siebie, jak w tej chwili z tobą. Wolałem milczeć, bo wtedy wrażenie, że naprawdę jest się blisko siebie, rośnie.

Astrogator popatrzał na mapę nieba.

— W tej chwili opóźnienie fal radiowych wynosi około dziewięciu minut — powiedział. — Rzeczywiście trudno rozmawiać z takimi interwałami; w dodatku powiększa się ono nieustannie; już wkrótce dojdzie do godzin, potem będą dni. f

— Tak, to początek naszego osamotnienia.

— No, jest nas zbyt wielu, aby można mówić i o samotności — żywo odpowiedział astrogator. — Nie było jeszcze tak ludnej wyprawy w przestrzeń.

— Kto właściwie pierwszy wysunął jej projekt?

— Nie wiadomo. Sama myśl jest stara; jawiła się, znikała zapomniana, znów powracała. Mówiono o niej jeszcze w czasach, kiedy nie było technicznych środków realizacji, ale i potem, kiedy były, długo pozostawała w sferze rojeń. Dokładne plany opracował pierwszy Bardera, jakieś sto czterdzieści lat temu. Miał wielu przeciwników. Mawiał; „Rzecz jest niesłychanie trudna, tak trudna, że trzeba jej spróbować”.

Kiedy astrogator zamilkł, powiedziałem:

— Słuchaj, chcę zadać ci pytanie, może nazbyt śmiałe: czy wyruszyłbyś na tę wyprawę, gdybyś wiedział, że z niej nie powrócisz?

— Ja czy statek? — odparł tak szybko, że nie przygotowany na to rozróżnienie, milczałem przez chwilę.

— My wszyscy — powiedziałem na koniec.

— Oczywiście, nie. Ale skąd miałaby pochodzić ta pewność zagłady?

— Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym, to tylko wyobrażona sytuacja.

— Wyobrażenia muszą się jakoś wiązać z rzeczywistością. Ryzyko może być dowolnie wielkie, ale sam fakt jego istnienia zakłada możliwość sukcesu.

— A więc dobrze, gdyby szansa powrotu wynosiła jeden na tysiąc?

— W takim wypadku — tak.

— Dlaczego „tak”? Ale może jestem natrętny?

— Nie jesteś natrętny, jesteś ciekawy, a to wielka różnica. Dam ci dwie odpowiedzi. Najpierw taką: wchodząc w nową dziedzinę działalności życiowej, człowiek napotyka opór nieznanego. Jest to zjawisko odwieczne: bardzo trudno było neandertalczykowi — pierwszemu twórcy narzędzi — wyciosać z krzemienia grot oszczepu. Otóż w ponawianych próbach człowiek pokonuje opór materiału; ten opór kształtuje jego następne próby i jego samego, wzbogaca go podwójnie: nową wiedzą o właściwościach materii i sumą nowych przeżyć. Jest to proces długi i zawiły. W starciu z nieznanym pierwsze próby mogą wypaść nawet całkowicie negatywnie, mogą nie przynieść nic — w sensie dających się natychmiast użytkować rezultatów. Są jednak konieczne, jak to widać, patrząc w historię. Bez pierwszych prób wykrzesania iskry nie byłoby ognia. I bez pierwszych strzaskanych przez meteory rakiet nie byłoby panowania ludzkości nad przestrzenią. To więc jest usprawiedliwieniem ryzyka, jego doniosłością społeczną. Teraz przejdźmy do naszej wyprawy. W komunikacie ogłaszającym werbunek załogi powiedzieliśmy wyraźnie o tym, że trudy podróży będą ogromne i że katastrofa w czasie tak długim jest możliwością zupełnie realną. Zresztą pamiętasz chyba tekst i przyznasz, że nie brzmiał zachęcająco. Dalej, ograniczenia i wymagania stawiane kandydatom były bardzo duże: w grę wchodziły tylko pewne kategorie zawodów, trzeba było mieć co najmniej trzy specjalności i tak dalej, a mimo wszystko — otrzymaliśmy piętnaście milionów zgłoszeń. Otóż warto pamiętać o tym, że na Ziemi jest jeszcze półtora dziesiątka milionów ludzi, którzy podejmą dzieło i dokończą je, jeżeli my tego nie uczynimy. Czy zadowoliłem twoją ciekawość?

— Nie. Powiedz mi, dlaczego ty, ty sam, przedsięwziąłeś tę wyprawę?

— Obawiam się, że źle trafiłeś — uśmiechnął się astrogator. — Fizyk powiedziałby ci pewno: „Bo pragnę poznać reakcje atomowe obcych słońc”. Planetolog: „Ponieważ chcę zbadać strukturę planet pozasłonecznych”. Astrobiolog: „Szukam przejawów życia organicznego w kosmosie”. Ale ja… ja nie mogę ci dać takiej odpowiedzi…

— Jak to, nie wiesz dlaczego?…

— Ależ nie! Wiem i powiem, choć cię to na pewno nie zadowoli. Dlatego, że są gwiazdy.

Astrogator wstał.

— Doktorze, czy nie masz ochoty się przejść? Wybacz, że pytam tak obcesowo, ale od dwudziestu godzin nie widziałem skrawka żywej zieleni.

— Może wolisz być sam? — spytałem.

— Skądże. Jeśli masz jeszcze czas…

Pojechaliśmy windą na dolną kondygnację. W ogrodzie był błękitny wieczór. Na największym trawniku tańczył wielki krąg dzieci. Trzymały się za ręce i śpiewały chórem. Nagle jedno wyrwało się innym i jak kulka pomknęło ku nam. Był to może pięcioletni chłopiec. Piszcząc z radości, objął kolana mojego towarzysza.

— To mój najmłodszy — powiedział Ter Akonian i podniósł małego w górę, żeby go pohuśtać, ale ujrzawszy przechodzącego opodal Uteneuta zatrzymał go, podał mi dziecko i podszedł do inżyniera. Huśtałem malca, jak umiałem najlepiej, wzgardził jednak moimi wysiłkami i zaczął się gwałtownie domagać, żebym go postawił na ziemi.

— Mogę cię postawić na trawie, ale nie na Ziemi, bo my nie jesteśmy już na Ziemi, wiesz? — powiedziałem uwalniając go, tak że mógł odejść, ale widać zadrasnąłem jego dumę; został. Przez chwilę wiercił piętą piasek, aż rzekł:

— Sam wiem. Tak sobie tylko powiedziałem. My lecimy na Gei.

— Ach tak, a czy wiesz także, dokąd my lecimy?

— Wiem. Do takiej jednej gwiazdki.

Cóż to była za rozmowa! Nie mogłem się powstrzymać od ostatniego pytania:

— A może nawet wiesz, gdzie jest ta gwiazdka?

— Wiem.

— Gdzie?

— Tam, gdzie będę już duży!

Powiedziawszy w taki sposób wszystko, co było w tym przedmiocie do powiedzenia, malec puścił się pędem w stronę chóru śpiewającego niestrudzenie:

Kukułeczka kuka,

Kukułeczka kuka,

Za wodą…

Za wodą…

Kiedy tak tego słuchałem czekając, aż Ter Akonian skończy rozmawiać z Uteneutem, przyszło mi do głowy, że na Gei w ogóle nie ma ptaków. To raczej banalne przypomnienie spowodowało, że kiedyśmy już po długim spacerze w ciemnościach żegnali się u windy, zadałem astrogatorowi impulsywne pytanie, którego zaraz pożałowałem:

— Na statku jest dużo dzieci. To mnie trochę dziwi. Czy nie wahałeś się zabrać swoich?

Ter Akonian spoważniał. Puścił moją dłoń i powoli powiedział:

— Starsi chłopcy sami chcieli. A ten najmłodszy… rzeczywiście, wahałem się. Pomyślałem jednak: Teraz nie może sam decydować. Pozbawiam go szczęśliwej ziemskiej młodości. Niebezpieczeństwa… tak, ale… Ale jak mógłbym spojrzeć mu w oczy, kiedy wrócę?

Noc, dzień następny, druga noc i drugi dzień przeszły bez jakichkolwiek wydarzeń. Statek przyśpieszał biegu i pędził na wodzach promieni radarowych, łowiąc czujnie ich echa w muszle reflektorów ostrzegających go przed groźnym zderzeniem. Astrogatorzy wyprowadzali okręt z płaszczyzny ekliptyki, gdyż w niej to, jak wiadomo, panuje największy tłok meteorów. Gea nie leżała jeszcze na właściwym kursie gwiazdowym; lot do Jupitera traktowano jako ostatnią próbę przed wyruszeniem w otchłań; należało sprawdzić działanie wszystkich urządzeń w silnym polu grawitacyjnym największej słonecznej planety: dlatego mijaliśmy ją stosunkowo blisko. Działo się to rankiem trzydziestego dziewiątego dnia podróży. Wielu z nas, zgromadzonych na pokładzie widokowym, obserwowało nadchodzący glob.

Cztery spośród jego dwunastu księżyców były widoczne. Najbliższy, Io, biegł jak jasna, żywa gwiazda, rzucając swój cień na gigantyczną wypukłość planety, pręgowaną ciemnymi smugami. W oczach naszych wschodziła północna półkula z przyrównikową Czerwoną Plamą średniowiecznych astronomów albo — według współczesnej nomenklatury — Latającym Kontynentem Gondwana. Poprzez gęstą atmosferę przebijał się jej chropawy obrys, zamazywany dymami, zalewany falami metanu i amoniaku. Galeria gwiazdowa, zwykle ciemna, była teraz rozjaśniona dziwaczną, od dołu padającą poświatą rzucaną przez tarczę Jowisza, który osiągnął największe pozorne rozmiary i rozpościerał się daleko pod statkiem na podobieństwo potwornej rudożółtej czaszy o wywiniętych w górę brzegach, wypełnionej gazową kipielą, przez którą torowały sobie drogę kłęby tajfunów.

Z drugiego księżyca, Europy, jaśniejącego wysoko nad nami, szły jakby szeregi czarnych paciorków, opuszczające się ku centralnej części planety. Były to samoczynne rakietory, prowadzące badania eksploracyjne na Latającym Kontynencie Gondwana. Przez lornety widać było, jak jeden za drugim dawały nurka w ocean chmur, przez chwilę ciemniały drobnymi kropkami w jego żółtych oparach i nikły. Pracę ich śledzi garstka ludzi mieszkających w komorach ciśnieniowych na Ganimedzie. Stopa ludzka nie tknęła jeszcze powierzchni Jowisza, gdyż jego powłoka gazowa wywiera na swym dnie ciśnienie miliona atmosfer, jakiemu nie może się oprzeć żaden skafander.

Gea manewrowała nad tarczą Jowisza kilka godzin; powoli pokłady opustoszały. I ja, znudzony długim na nich pobytem, udałem się do sali wypoczynkowej, oddalonej o kilkadziesiąt zaledwie kroków od pokładu gwiazdowego. Salę tę, zwaną barokową, cechuje przytłaczający, barbarzyński przepych. W sześciu pstrozłocistych ścianach znajdują się wnęki, zajęte przez ogromne, białe posągi bogów starożytnych. Nad lustrzaną posadzką zwisają kryształowe pająki, a z niskiego sufitu wychylają się setki postaci pulchnych, skrzydlatych dzieciątek. Można tam długo przesiadywać z zadartą głową, bo w kwadratowych kasetonach stropu widnieją lesiste i wzgórzyste krajobrazy z igrającymi stworzeniami z baśni, wymalowane ściemniałymi barwami, dziwacznie i pięknie, tak że tworzą kunsztownie osadzony zbiór muzealnych obrazów. Rychło jednak widza ogarnia znużenie; wzrok gubi się, nie mogąc spocząć pośród osrebrzeń i wyzłoceń, giętych w koronki listew i miniaturowych płaskorzeźb; w każdej ścianie otwiera się zwierciadło, zwielokrotniające migotliwe bogactwo dzieł sztuki; środek sali jest wolny, tylko po bokach stoją wielkie krzesła o twardych oparciach rzeźbionych w walczące lwy i orły, a nogi ich udają szpony czy kopyta. Krzesła te dobre są do wszystkiego prócz siedzenia; przedziwnymi ludźmi byli ich twórcy! Ale niewygodę ich trzeba znosić w pokorze, bo jak powiadają historycy, całe to wnętrze stanowi wierną kopię jednej z sal pałacu jakiegoś barbarzyńskiego monarchy.

Przez chwilę zdawało mi się, że nie ma tu nikogo, ale jakiś człowiek stał przed grupą marmurowych bogów, z założonymi w tył rękami. Po wąskiej głowie i odstających uszach poznałem Moleticza. Zza piedestału rzeźby wyszedł Nils Yrjöla z nosem utkwionym w kieszonkowym odbiorniku, tak zaczytany, że wpadł na historyka. Przez dłuższą chwilę wzajem przepraszali się gorąco i gdyby nie ubrania, można by ich wziąć za jakichś dworaków sprzed tysiąca lat; kiedy poszedłem w ich stronę, usłyszałem ostatnie słowa chłopca:

— To strasznie ciekawa powieść, ale miejscami trudno zrozumieć. No i przekład kiepski, trafiają się nawet błędy.

— Co mówisz? To dziwne — rzekł historyk.

— Tak. O, tu na przykład — pokazał Nils: — „Serce ściska mi żal po utraconych narzędziach”.

— Jaki błąd w tym widzisz?

— Jak to? Przecież „żal” odnosi się tylko do przedmiotów ożywionych. Żałować można tylko żywej istoty, a nie rzeczy…

— Tak jest dziś, mój chłopcze — powiedział Moleticz — ale dawniej było inaczej. Powiedzenie „żałować rzeczy” razi twoje ucho, bo do niego nie przywykłeś, a nie przywykłeś dlatego, że warunki, jakie utworzyły to połączenie pojęć, przestały istnieć przed wiekami.

— A ja myślałem, że to błąd — zdziwił się Nils.

W otwartych drzwiach ukazało się kilkoro ludzi; podeszli do nas i przysłuchiwali się rozmowie.

— Tu dalej — ciągnął Nils, najwidoczniej rad, że spotkał kogoś, kto może rozwiązywać jego wątpliwości — jeden mądry i ciekawy człowiek zaczyna naraz marzyć o tym, jakby to było pięknie, gdyby każdy mógł mieć własny samolot, i zaraz dodaje: „Ale to bajka”.

— No tak. Przecież akcja toczy się w średniowieczu. Powiedzenie, że każdy człowiek może mieć własny samolot, brzmiało wtedy jak zdanie z bajki.

— Ależ to jakieś głupie marzenie! Co z tego, że dziś nie brzmi to jak zdanie z bajki, kiedy i tak nikt nie ma własnego samolotu.

— Pewnie, że nie, bo to nikomu niepotrzebne.

— Zaraz… — zastanowił się Nils. — A dlaczego właściwie dzisiaj nikt nie ma własnego samolotu?

— Wyjaśnię ci. To, co mówił bohater powieści, nie jest znowu tak całkiem pozbawione sensu. Dawno temu, w epoce barbarzyńskiej, istniała indywidualna własność środków produkcji, a także wytwarzanych dóbr. Potem, na niższym etapie komunizmu, środki produkcji stały się własnością społeczną, ale konsumpcja dóbr dalej była indywidualna, to znaczy, że każdy człowiek mógł mieć własny samolot — jak o tym właśnie marzył bohater tej książki. Jednakowoż rozwój społeczny nie zatrzymał się, kiedy to marzenie się urzeczywistniło, ale postępował dalej, i dzisiaj żyjemy już w czasach zaniku indywidualnej własności nawet dóbr konsumpcyjnych. A czemu się tak dzieje? To wynika z coraz pełniejszego realizowania zasady: „każdemu według jego potrzeb”. Do czego służy samolot? Żeby przenosić się z miejsca na miejsce. Wzywasz go i lecisz, a przyleciawszy, dokąd chciałeś, przestajesz się nim interesować, prawda? A gdybyś miał własny samolot? Gdzie go umieścisz? W domu. A kiedy polecisz rakietą na drugą półkulę, nie weźmiesz go z sobą: transport byłby kłopotliwy, lepiej by mieć tam, u celu podróży, czekający drugi samolot. Też własny. No, ale człowiek przedsiębierze wciąż rozmaite podróże rakietowe; u końca każdej trzeba więc przygotować sobie samolot. Będąc konsekwentnym, należałoby ustawić swoje samoloty na wszystkich dworcach rakietowych Ziemi, bo a nuż kiedyś się tam wybierzesz i co wtedy poczniesz bez samolotu? W końcu, gdyby każdy z nas postępował tak samo, całą Ziemię pokryłyby samoloty, tysiące maszyn czekających, bo być może jakaś sprawa zawiedzie w te strony ich właściciela. Cóż by to było za marnotrawstwo, co za niewygoda! Bo i tak nie umieściłbyś swoich maszyn we wszystkich miejscach Ziemi. Rezygnując natomiast z „przywileju własności”, masz dziś na Ziemi w każdej chwili taki pojazd, jaki najbardziej ci odpowiada.

— Rozumiem — rzekł Nils — my wyprzedziliśmy nawet marzenia starożytnych… ale własny samolot można by mieć i dzisiaj, prawda?

— Oczywiście, że można. Nasz stosunek do tego zagadnienia tak się jednak odmienił, że podobną „własność” każdy poczytałby za kłopot, a nie za „spełnienie marzeń”.

W tej chwili sufit zapłonął czerwono, a cały statek zadygotał bardzo nieznacznie, lecz wyraźnie. Rozległo się jakby głuche, metalowe westchnienie. Potem nastąpiła cisza, w której odezwały się niewidzialne głośniki:

— Uwaga! Pogotowie alarmowe pierwszego stopnia. Wszystkie zespoły grawitacyjne — stop! Uwaga! Przygotować się na zanik grawitacji.

Poczułem, że staję się coraz lżejszy. Gea hamowała swój ruch wirowy, jeszcze chwila i wnętrze sali wypełniło się fruwającymi wolno ludźmi. Fotele, kilka stolików, wszystko, co nie było przytwierdzone do podłogi, pływało teraz, nieważkie, w powietrzu. Tuż przed moimi oczami przesunęła się jakby zastygła w wyrazie niesłychanego zdziwienia wielka marmurowa twarz jednego z posągów; dotknąłem palcami sufitu. Trwało to może dwadzieścia sekund, potem głos odezwał się:

— Uwaga! Odwołuję pogotowie alarmowe pierwszego stopnia. Zespoły grawitacyjne w ruch! Uwaga! Oczekiwać dalszych wezwań.

Opadliśmy na podłogę jak balony, z których wypuszczono gaz; każdy, dotknąwszy stopami posadzki, chwytał się jakiegoś bliskiego przedmiotu, by utrzymać równowagę. Przez kilka mgnień panowała jeszcze konsternacja, potem, prawie biegiem, ruszyliśmy na pokład gwiazdowy.

W dole wciąż rozpościerał się taki sam widok: pręgowana, olbrzymia masa Jupitera ciskała w nas swój mętno–bursztynowy blask. Z tyłu, jakieś kilka czy może kilkanaście kilometrów za Geą, wisiał w przestrzeni nieruchomy, świecący kłąb gazów, rozprężający się bardzo powoli, jak eksplodująca gwiazda. W absolutnej ciszy, w której rozlegały się tylko nasze przyśpieszone oddechy, słychać było krótkie, urywane głosy brzęczyków łączności, potem kilkakrotnie gwizdnęły pośpieszne windy, wreszcie rakieta zastopowała i obróciwszy swoje wyloty prosto ku tarczy Jupitera, raz i drugi uderzyła w jej kierunku krótkim płomieniem. Potem rozszedł się po pokładach odległy, przytłumiony świst — to poszły w ruch statyczne emitory promieniste. Okręt, lekko przechylony, wisiał skosem nad biegnącą we wszystkie strony tarczą planety. Znowu gwizdały windy, nikt z nas nie ważył się łączyć teraz ze sterownią, by nie przeszkadzać astrogatorom.

Po jakichś pięciu minutach wszystko się uspokoiło i chcieliśmy właśnie ruszyć do najbliższego telefonu, gdy ponownie ozwały się głośniki:

— Uwaga! Wezwanie specjalne. Wszyscy lekarze na stanowiska!

Pośpieszyłem do windy. Zniosła mnie na dół; gdy biegłem do sali operacyjnej, wypadła mi naprzeciw Anna Ruys.

— Co się stało?! — zawołałem.

— Nieszczęśliwy wypadek! Nie czas teraz na objaśnienia, jedź na dół, do komory ciśnień, zaraz tam będę! — Wepchnęła mnie do windy i zatrzasnęła drzwi tak szybko, że nie zdążyłem nawet odpowiedzieć. Jechałem więc w dół, nie wiedząc po co, gdy wtem na przedostatniej kondygnacji winda stanęła, drzwi się rozsunęły i weszli do niej Ter Akonian i Yrjöla.

— Co się stało? — zwróciłem się do nich, gdy ponownie uruchomiona winda zaczęła opadać.

Jak dowiedziałem się ze słów inżyniera, z Ganimeda, księżyca Jowisza, który mijaliśmy w odległości zaledwie osiemdziesięciu tysięcy kilometrów, wyleciał rankiem na nasze spotkanie jakiś człowiek. Był to zapewne student kosmodromii, odbywający roczną praktykę na stacji astronautycznej znajdującej się na powierzchni Jowiszowego satelity; żyją tam zwykle kilkudziesięcioosobowe, rokrocznie zmieniające się zespoły, w zupełnym odosobnieniu, połączone z Ziemią tylko komunikacją radiową. Pilot, który wyruszył naprzeciw nam jednoosobową rakietą, od dawna musiał wiedzieć o locie Gei i z niecierpliwością oczekiwał jej przybycia.

Jak to nieraz robią młodzi zapaleńcy, wyłączył automatyczne bezpieczniki sterów swego stateczku, aby swobodnie wykonać na naszą cześć kilka karkołomnych ewolucji. Jakoż wykonał dwukrotny looping wokół Gei, która odpowiedziała mu sygnałami ostrzegawczymi, a gdy nie poskutkowały, otoczyła się czerwoną chmurą dymową. Kiedy i to nie odniosło rezultatu, okręt zwiększył szybkość. Manewrami Gei zawiadywały automaty, gdyż w sterowni nie było w tym czasie nikogo z astrogatorów. Szalony pilot, zlekceważywszy ostrzeżenia, widząc, że Gea poczyna mu umykać, rzucił się za nią w pogoń, wyciskając całą moc ze swej rakietki. Podchodząc do naszej burty od strony Jowisza, nie wziął pod uwagę jego przyciągania, przez co stateczek, zbyt ostro skręciwszy, dostał się w strefę odrzutu gazów atomowych. Porwana wirem rakieta zatoczyła się, a pilot, utraciwszy w zamęcie orientację, usiłując wyrównać lot, pełną szybkością ruszył prosto w burtę Gei. Na jakikolwiek manewr wymijający było za późno; gdy odległość zmalała do kilkuset metrów, automaty włączyły emitory promieniste i stateczek otrzymał potężne uderzenie promieniowania, które gwałtownie go zahamowało. Zawisł bezwładnie w próżni i być może runąłby na tarczę Jowisza, gdyby nie nasze następne manewry. Gea zastopowała, wstrzymała ruch wirowy i polem magnetycznym wessała niefortunny stateczek do swego wnętrza.

Wszystko, co uczyniły automaty, było konieczne; gdyby stateczek nie został odrzucony wystrzelonym weń ładunkiem promienistym, nastąpiłoby tragiczne w skutkach zderzenie. Był to bądź co bądź pocisk wagi jedenastu ton, zbliżający się do nas z szybkością siedemnastu kilometrów na sekundę, starczyłoby mu więc energii, by gładko przebić ochronne pancerze i przewiercić korpus okrętu.

Tymczasem winda znalazła się na dole. Weszliśmy do komory ciśnieniowej. Pod nagimi metalowymi wręgami, które odsłaniały tu część usztywniającej konstrukcji statku, na przysuniętej do ściany platformie leżała, jak wyrzucona na brzeg ryba, wąska, długa rakieta, osmalona na czarno—brunatny kolor. Pod wpływem promienistego ciosu jej powłoka przemieniła się w chropawą, jakby żużlem pokryta skorupę. Zaciętych klap nie dało się otworzyć, dlatego automaty przystąpiły z należytą ostrożnością do wycięcia obszernego otworu nad siedzeniem pilota. Gdyśmy weszli do komory, praca była na ukończeniu; jeszcze przez kilka chwil sypały się iskry spod szczęk elektropiły, po czym odłam pancerza został lekko dźwignięty w górę i przez powstały otwór wyciągnięto zamknięte w hermetycznej osłonie ciało.

Osłona ta, z grubej, ciemnej, elastycznej masy, posiada wmontowane z przodu części aparatury steru i radaru oraz rodzaj puklerza chroniącego głowę i pierś pilota; dlatego przystąpiliśmy do rozcinania jej z tyłu. W szeroko rozsuniętych, oświetlonych drzwiach pośpiesznej windy czekały już nosze; postępowaliśmy tak, jakby lotnik żył, choć nie było to pewne, gdyż rakieta, zahamowana promienistym ładunkiem, straciła szybkość tak gwałtownie, że zamknięty w niej człowiek poddany został deceleracji wielokrotnie przewyższającej najwyższą dopuszczalną.

Ktoś podawał mi z boku narzędzia tnące; w miarę jak otwierały się warstwy powłoki, pracowałem coraz ostrożniej. Nareszcie rozległ się cichy świst uciekającego powietrza, gdyż we wnętrzu panowało zwiększone ciśnienie. Jeszcze jedno cięcie i w szczelinie zaczerniał kombinezon lotnika. Stanowił on rodzaj nadymanego gumowego worka, gęsto opasanego metalowymi spiralami, które podtrzymują miękkie tkanki przy nagłym zrywie lub hamowaniu pocisku.

Do piersi i brzucha pilota dochodzą rozszerzające się lejkowato rurki, w których krąży gaz pod ciśnieniem zależnym od powstającego w locie przyśpieszenia. Z pomocą kilku ludzi przeniosłem ciało, tkwiące jeszcze w kombinezonie, na nosze. Szklane drzwi zamknęły się, winda miękko ruszyła i poleciała w górę.

Na operacyjnej płonęły już wszystkie światła. Od stołu szła mi na spotkanie Anna. Gdy nosze toczyły się ku ogrzewanej płycie metalowej, ktoś wszedł z drugiej sali: był to pierwszy chirurg Schrey.

Chciałem ustąpić mu miejsca, ale powiedział szybko:

— Nie, róbcie, róbcie — i cofnął się.

Nisko pochylony, mając u boku Annę, ciąłem teraz nożycami zewnętrzną i wewnętrzną warstwę kombinezonu. Pod silnymi ostrzami chrupały przekrawane zwoje usztywniających spirali; nagle zabielały obnażone nogi. Nożyce szybko dobiegły do końca; pusta powłoka zmięła się i rozpłaszczyła. Przed nami leżał nagi, nieprzytomny człowiek.

Schrey przystąpił do płyty; przez kilkadziesiąt długich sekund w zupełnym milczeniu wpatrywaliśmy się w leżącego.

Był to młody, może dwudziestoletni chłopiec o bujnych, jasnych, teraz krwią zlepionych włosach. Jego bezbronna nagość zdumiewająco kontrastowała z czarną powłoką, w której tkwił, a która spadła na podłogę, jak zdarta skóra zwierzęca. Ledwo widocznie rysowały się fioletowe krążki na brzuchu, udach i piersiach, tam gdzie w chwili gwałtownego zahamowania wpiły się w ciało lejki przewodów ciśnieniowych. Rozrzucone ręce zwisały z płyty; twarz była bezkrwista, z odcieniem sinawym, w dołkach nadobojczykowych, jakby wyrzeźbionych w alabastrze, prawie niedostrzegalnie drżało tętno.

Z nieskończoną ostrożnością Schrey przyłożył do serca ryjek elektrofonendoskopu, potem nasunął z góry ruchome ekrany i zgasił wszystkie światła. W nagłej ciemności ukazały się zielonkawe powierzchnie ekranów rentgenowskich; pochyliliśmy się nad nimi. Wszystkie stawy, kości, członki były całe. Schrey włączył światło i odepchnął ekrany, które bezszelestnie wzniosły się pod sufit.

Z boku wysunął się otwarty jak połówki orzecha hełm elektroencefalografii i luźno nasunął na głowę nieprzytomnego. Zabrzęczały prądy we wzmacniaczach; Schrey badał mózg. Nagle odezwał się:

— Proszę podtrzymać serce.

Dałem znak. Z dwu stron wychyliły się srebrne chwytacze z gotowymi do wkłucia strzykawkami. Igły zagłębiły się w białej skórze przedramion. Płyn uchodził szybko ze szklanych cylindrów.

— Krew? — spytała Anna.

— Nie.

Krwi nie można było przetaczać. Gdy lecące głową naprzód ciało pilota zostało gwałtownie zahamowane wraz z rakietą, wszystkie jego trzewia i cała krew, prąca dalej siłą bezwładu, usiłowały jak gdyby wbić się w głąb klatki piersiowej; urządzenia przeciwwstrząsowe mogły przeciwdziałać temu tylko częściowo; wywarły w tym celu nagły ucisk na jego pierś i jakby obandażowały szyję, lecz były bezradne wobec straszliwego wzrostu ciśnienia śródczaszkowego; należało się spodziewać licznych pęknięć naczyń i krwotoków mózgu. Przez bezwładne ciało co kilka sekund przechodziło nieznaczne drganie. Pomyślałem, że rozpoczynają się drgawki kloniczne, a więc kora mózgowa jest ciężko uszkodzona. Przypadek zdawał się beznadziejny.

Schrey pochylił się nisko nad ekranem encefaloskopu. On jeden dzięki drżącym krzywym prądowym widział, co dzieje się w mózgu nieprzytomnego. Anna i ja mogliśmy tylko czekać patrząc w jego twarz. Daremnie próbowałem odczytać w niej cokolwiek. W tej pełnej głębokiego milczenia chwili, skoncentrowawszy wzrok na twarzy starego chirurga, po raz pierwszy stwierdziłem ze zdumieniem, że jest piękna.

Miał wielką, wysoko sklepioną czaszkę, lecz wielkość jej równie trudno było spostrzec, jak ogrom katedr gotyckich, dzięki lekkości konstrukcji. Dolne i górne powieki schodziły się teraz w jednakiej odległości od brzegów oczodołu, pozostawiając ostrą, ciemną szparkę; jego pochylona twarz nie miała w ogóle żadnego wyrazu, jakbyśmy oglądali zastygłą maskę, a ta prawdziwa twarz, pełna całkowitego skupienia, była ukryta. Równie nagle, jak znieruchomiał, wyprostował się i szeroko otworzył oczy.

— Ciemieniowe najgorzej… — powiedział i zamruga! jak oślepiony. Milczeliśmy. To, co powiedział, było prawdopodobne od początku, ale jak zawsze, jak w każdym przypadku przekraczającym nasze możliwości, łudziliśmy się. Czekałem decyzji Schreya.

— Jeżeli wyżyje — odezwał się — to albo straci pamięć, albo… będzie epilepsja… Czy wszystko przygotowane?

— Tak — odpowiedziałem jednocześnie z Anną.

— Zaczynamy.

Gdy płyta z ciałem potoczyła się w kierunku stołu operacyjnego, Schrey, nie patrząc na nikogo z nas, dodał jakby do siebie:

— …Albo jedno i drugie…

Szklane powłoki klosza nakrywającego stół rozchyliły się. Ciało, przesunięte miękkimi ramionami automatu, spoczęło na śnieżystej płycie, odpowiadającej wiernie jego kształtom. Musiało nastąpić całkowite skrwawienie do wnętrzności i zastrzyki nasze niewiele pomogły, gdyż skóra nieprzytomnego była tylko nieco bardziej żółtawa, ale nie ciemniejsza od barwy porcelanowych brzegów stołu. Szklane ćwiartki dzwonu zamknęły się hermetycznie; zarazem drgnęły wskazówki aparatury narkotyzującej. Cichutko syknął sprężony tlen w przewodach. Teraz pilot leżał na stole pod szklistą kopułą. Miękkie uchwyty unieruchomiły przeguby rąk i nóg. Stół opuszczał się, przesuwał manewrując, aż głowica z narzędziami chirurgicznymi zawisła nad głową leżącego. Tymczasem wnętrze klosza zostało ogrzane, znowu ukazały się podajniki ze strzykawkami, a z bocznej wnęki wychynął, jak pyszczek węża z ostrym języczkiem, przewód krwiodawczy, gotowy w każdej chwili wpić się w żyłę operowanego.

Schrey wszedł za przegrodę z szafirowej masy; stała tu rozrządcza aparatura stołu operacyjnego. Usiadł przed ekranem, na którym widniała głowa pilota, ręce wsunął po łokcie w czerwone gumowe mankiety; w ich głębi znajdowały się metalowe rękojeści, którymi poruszał, i wtedy z głowicy narzędziowej, wiszącej nad głową chorego jak pęk ściągniętych szponów, wysuwały się kolejno instrumenty.

Bez wezwania Schreya zbliżyłem się do pulpitu z lewej strony, żeby kontrolować działanie serca i oddychanie operowanego; Anna po przeciwnej zawiadywała dostarczaniem do jego organizmu krwi.

W sali oddzielonej od nas niebieską taflą było jasno, gorąco i cicho. Czasem brzęknęło ostrze instrumentu chowającego się pośrodku pęku innych lub jeden za drugim sypały się lekkie trzaski, gdy na obnażonych tętnicach zamykały się tamujące krwotok zaciski. W głębi ekranu widniała ogolona już czaszka; świdry trepanów wpiły się w kość i szły okręgiem, znacząc swą drogę smugą nasiąkających krwią strużyn. Potem zbliżyły się elewatory i wsunęły tępymi ostrzami pod wyciętą część sklepienia, która podniosła się z niegłośnym cmoknięciem, jak wieczko. Ledwo wycięta kość została podważona, z wnętrza czaszki wypłynęła sinoczerwona masa mózgu i wybrzuszała się bardziej, parta ciśnieniem niewidzialnego krwotoku. Wielkie arterie, rozgałęzione w błonach twardej opony, tętniły leniwie. Schrey zmienił skalę powiększenia w ekranie. Teraz była w nim widoczna już nie cała czaszka operowanego, lecz tylko wyolbrzymione pole operacyjne, obramowane pasmami pijących krew gąbek. Lśniący, cienki jak srebrny włosek nóż schodził pionowo w dół ku mózgowi i dotknął go, zdawało się, niesłychanie delikatnie. Opona natychmiast pękła i rozdarła się. Z wnętrza bluznęła fala krwi, wyrzucając zastygłe skrzepy. Eżektory płynu fizjologicznego oczyszczały pole wąskimi strumykami; płyn wirował, nabierał barwy różowej, czerwonej, wreszcie wiśniowej; krew wciąż płynęła, serwety zmieniały się samoczynnie. Schrey zgarbił się cały, jego ręce, głęboko zanurzone w gumowych mankietach, były niewidoczne, tylko po drganiu ramion można się było domyślić ich pośpiesznej, gorączkowej pracy.

Jeszcze bardziej zbliżył twarz do ekranu. Nagle rozległ się wysoki, powtarzający się głos automatu czuwającego nad krążeniem krwi. Zarazem pole operacyjne poczęło się oczyszczać. Schrey, nie odrywając oczu od ekranu, rzucił:

— Sztuczne serce! — i dopiero po tych ledwo zrozumiałych słowach, wyrzuconych ochrypłym głosem, pojąłem, jak wielki jest jego wysiłek.

Przełączyłem przekaźnik, oddając w ten sposób wszystkie aparaty mojej strony pod kontrolę Anny, i szybko usiadłem przy bocznym pulpicie. Otwierał się tu drugi ekran, ukazujący nagą pierś operowanego. Wprawiłem w ruch noże; natychmiast wcięły się w skórę; zatrzaski chwytały naczynia, już prawie nie krwawiące. Ciśnienie spadało gwałtownie, automat huczał coraz niższym głosem, nie były to już przerywane dźwięki, lecz ciągły, żałobnie opadający ton. To już nie był szok operacyjny, ale agonia. Operowany umierał. Czułem, że twarz mi drętwieje; pracowałem, jak mogłem najszybciej, gdy wtem odezwał się przenikliwy, kłujący dźwięk, a w naszych ekranach krwawym blaskiem zapłonęły obrzeża, na znak, że serce lotnika ustaje. Jeszcze jedno uderzenie — koniec. Wyczerpane, zatrzymało się w rozkurczu.

— Sztuczne serce!!! — chrapliwie, z dziką wściekłością w głosie wyrzucił Schrey. Do bólu zaciskając zęby, ze wstrzymanym tchem rozcinałem powłoki, żebra pękały pod ciosami nożyc, nareszcie zaciemniał szeroki otwór. Czekające już rurki aparatury krwiodawczej zagłębiły się w ciemności, którą przegnałem rzuconymi z obu stron strugami światła, chwytacze objęły łuk aorty, główna tętnica została przecięta i przyssana próżnią do rurek; gwałtownie włączyłem krążenie — rozległo się coraz szybsze cmokanie wirowej pompy, wskaźniki szły do góry, ciśnienie rosło. Konserwowana krew wpływała w głąb martwego ciała.

Teraz rozciąłem obnażoną tchawicę i do wnętrza wprowadziłem koniec przewodu tlenowego. Wszystkie zegary nad ekranem pulsowały narastającym rytmem, sztuczne serce i sztuczne płuca pracowały. Już nic więcej nie mogłem zrobić. Rozpalonymi oczyma patrzałem na wiszące pośród sinych płuc, na wpół odcięte jak owoc, martwe serce pilota. Upłynęła jedna minuta, druga — nie poruszało się.

Sztucznie tłoczona krew z trudem, opornie torowała sobie drogę w głąb stygnącego ciała; próżno pracowały grzejne emitory, próżno płynęły strumyki roztworu heparyny. Schrey pracował dalej, operując trupa, który, biały jak marmur, leżał na skośnie przechylonym stole.

— Zwiększyć ciśnienie! — wychrypiał Schrey, jakby stracił głos. Przez mgnienie patrzałem na niego. Pot leciał mu gradem z czoła, ramię ścieracza chodziło tylko tam i na powrót, osuszając grube jak łzy krople, które zalewały mu oczy. Usta, ścięte w linię ostrą jak nóż, zastygły w bolesnym grymasie.

Zwiększyłem ciśnienie krwi, dudnienie aparatów stało się głośniejsze, szła czwarta minuta śmierci, potem piąta.

— Adrenalina!

Igły zabłysły w świetle, pochyliły się, zastrzyk poszedł prosto w serce; nagle ta popielatosina bryła mięsa skręciła się i zatrzepotała.

— Migotanie! — krzyknąłem.

— Elektrowstrząs! — odpowiedział jak echo Schrey. Sam wiedziałem, że to jedyna próba ratunku. Serce, rażone prądem z platynowych elektrod, zadrżało, stanęło i raptownie, bez żadnego przejścia, zaczęło rytmicznie pracować.

— Tak trzymać! — powiedział Shrey głębokim, głuchym głosem.

Sygnał agonalny, który do tej pory huczał nieprzerwanie, zaczął odzywać się krócej i krócej; teraz dopiero na nowo go usłyszałem. Wychyliłem się w bok, żeby spojrzeć w głąb ekranu Schreya.

Wnętrze czaszki to była jakaś krwawa bryja z zaciekami skrzepów; strumyki bezbarwnych roztworów przemywały ją nieznużenie, instrumenty wysuwały się i cofały usiłując wprowadzić płaty mózgowe, lecz było to niemożliwe, gdyż obrzękła tkanka puchnąc przelewała się przez brzegi rany.

— Zwiększyć ciśnienie pod kloszem!

Zrozumiałem. Schrey usiłował choć częściowo wprowadzić wypadłą przepuklinę mózgową, zwiększając ciśnienie zewnętrzne. Było to niesłychanie ryzykowne, groziło uszkodzeniem pnia mózgu, ośrodka oddechowego. Zresztą — pomyślałem — jeśli w rdzeniu przedłużonym są wylewy, cały nasz rozpaczliwy wysiłek na nic. — Wszystkie te wątpliwości przemknęły mi błyskawicznie przez głowę, lecz bez wahania wykonałem polecenie.

Mózg cofał się opieszale. Krążenie nieznacznie się poprawiło; po dalszych dziesięciu minutach można było przystąpić do odłączenia sztucznego serca. Otwór w piersi zaszyłem na głucho, tak samo ranę po tracheotomii. Teraz nieprzytomny dostawał coraz więcej ogrzanej krwi z glukozą i białkiem; Schrey także kończył. Ubytek kostny czaszki został zamknięty, z góry, wijąc się, jeden za drugim spływały tampony metaliczne, podobne do folii aluminiowej. Zacykał aparat szyjący, eżektory raz jeszcze uderzyły strumieniami płynu, potem zaświeciły wielkie, białe lampy sufitowe i ekran zgasł.

Schrey wstał, a raczej zatoczył się od pulpitu. Podtrzymałem go ramieniem, wargi mu się trzęsły, usiłował coś mówić, przeczyć, odpychał mnie, zdawało mi się, że złowiłem wyszeptane ziającym oddechem słowa: „ja sam”, ale go nie puściłem. Anna podeszła do nas, we troje wyszliśmy zza osłony.

Przed nami, na skośnie uniesionej tafli, leżało nagie ciało młodzieńcze. Od wąskich stóp wystrzelało ku biodrom; z ich ścięgnistej zwory wznosiły się łuki torsu. Szyja jak mocna, biała łodyga podtrzymywała skłonioną w bok, obciążoną czepcem bandaży głowę z opuszczonymi do snu powiekami. Nikły jeszcze oddech to pogłębiał, to spłycał cienie w zaklęśnięciach obojczyków. Staliśmy nieruchomo, a pierś rozdymała się, żebra grały i widać już było, jak krew niewidzialnym nurtem podbija pulsy ciała. Wtedy ogarnęła mnie wielka radość, jak gdybym po raz pierwszy ujrzał jego uratowane od zagłady piękno.


PILOT AMETA

Pierwsi astronauci, którzy przed jedenastu wiekami wyruszyli na podbój kosmosu, wyobrażali sobie krajobraz podróży jako czarną, wyiskrzoną głąb, na dwie czasze rozdzieloną pierścieniem Drogi Mlecznej; wiedzieli, że ujrzą znane z Ziemi konstelacje jako olbrzymie chmury świateł, bryłowate zawieszone w otchłaniach, i oczekiwania ich spełniły się, zarazem jednak doświadczyli tego, czego wyobrazić sobie nie może nikt, kto sam nie był wśród gwiazd.

Starożytni żeglarze unosili się nad rozległością oceanu, lotnicy — nad niezmierzonym przestworzem atmosfery, pierwsi zdobywcy krain biegunowych opiewali bezkresny ogrom Białego Milczenia, czym jednak są wielkości ziemskie w porównaniu z próżnią, w której goreją miliardy światów? Nieprawda, że wielka przestrzeń jest rzeczą tego samego rodzaju co przestrzeń mała, jak powiada chiński filozof w prastarej przypowieści. Zrodzone na Ziemi uczucia, nawyki, nadzieje rozpadają się już w pierwszym zetknięciu z nieskończonością.

Wszelka ocena odległości na oko jest tu niemożliwa. Jakaś spostrzeżona iskierka może być równie dobrze światłem drugiego statku, mknącego w pobliżu, jak gwiazdą wysyłającą swe promienie poprzez tryliony kilometrów pustki. Przedmioty, trafione blaskiem słonecznym, ukazują się raptownie, wychodząc zaś z jego zasięgu, okryte cieniem jakiegoś ciała niebieskiego, znikają tak nagle, jakby nigdy nie istniały. Zarazem znika poczucie ruchu. Rakieta może zawisnąć bezwładnie lub mknąć z najwyższą szybkością — gwiazdowe niebo pozostaje jednakowo nieruchome. Każda zmiana kierunku rakiety, każdy zwrot i zakręt postrzegane są jako ruchy sfery gwiazdowej i wszystkie zmysły jednoczą się, by złudzenie to stało się zupełne. Na Ziemi dobroczynne działanie perspektywy powietrznej, zmiękczającej ostrość rysunku dalekich planów, osadza każdy przedmiot we właściwym miejscu skali przestrzennej, w próżni natomiast rzeczy są widzialne albo dobrze, albo wcale; brak tu jakichkolwiek przejść, przyćmień, półtonów, istnieje tylko bezwzględny blask i równie bezwzględna ciemność.

Starożytni żeglarze niewiele myśleli o głębinach rozpościerających się pod powierzchnią mórz, nie one były ich wrogiem, to nieprzyjazne wichry, burze, tajfuny atakowały i topiły ich statki, nadsyłając wszakże widzialne zwiastuny. Wróg zapowiadał swe przybycie spiętrzonymi falami, zamętem wody i chmur. Stając z nim oko w oko, doznawali jego potężnych ciosów i uderzeń, parowali je i zwyciężali lub ginęli w walce. Nic podobnego nie istnieje wśród gwiazd. Dopóki nie wynaleziono nieustającej osłony radarowej, statki były narażone na ciosy nadlatujących meteorów; często ułamek sekundy dzielił całkowitą pogodę podróży od unicestwienia w śmiertelnym zderzeniu. Potem stworzono i krok za krokiem doskonalono środki obrony; nieustannie opłacane ofiarami, poczęły tworzyć się zasady i prawa żeglugi gwiazdowej, niepodobne do ziemskich.

Tak na przykład mówi się o spotkaniach rakiet. Są one notowane w księdze okrętowej jako bliskie, jeżeli statki przechodzą obok siebie w odległości kilku tysięcy kilometrów, to znaczy jakby na przeciwległych krańcach największego oceanu ziemskiego, a jeśli mijają się o przestrzeń równą średnicy Ziemi, wydarzenie to jest jeszcze zapisywane jako spotkanie i tak być musi, gdyby bowiem ludzie usiłowali przenieść nie zmienione obyczaje ziemskiego podróżowania w otchłań kosmosu, skazaliby się na ostateczną samotność. Jak wynika bowiem z elementarnego obliczenia, między planetami mogłyby krążyć nie miliony, ale miliardy statków, a jednak upłynęłyby tysiąclecia, zanim jeden przeszedłby obok drugiego dość blisko, żeby go można dostrzec nie uzbrojonym okiem.

Każdy z nas, współczesnych, sądzi, że zna krajobraz podróży gwiazdowych. Przywykamy doń od najwcześniejszej młodości, poznajemy jego bezdenny mrok i lodowatą pustkę, lecz dzięki bezpieczeństwu lotu, sprawności statków i ciągłemu obcowaniu z czarnym niebem, otwierającym się w oknach pocisków, przychodzi do pewnego oswojenia z widokiem; podróżny zaczyna coraz większą uwagę zwracać na planety, które są dla próżni tym, czym dla pejzażu ziemskiego wzgórza, drzewa, rzeki, tym, co nadaje mu piętno zmienności; prawda, że nikłej, ale dostrzegalnej, a to już znaczy wiele. Tarcze jednych globów zmniejszają się, innych rosną, księżyce i planety wchodzą w rozmaite fazy, wędrują po trwającym w bezruchu gwiazdowym tle i w taki sposób naocznie doświadcza się postępów podróży, mając przy tym w zasięgu spojrzenia — inaczej niż na Ziemi — zarówno punkt wylotu, jak i jego cel.

Z historii kosmonautyki znane są opisy lęku, jaki opanowywał podróżników, kiedy na czas jakiś Ziemia skrywała się za którymś ciałem niebieskim. Niejeden młody człowiek uważa podobne wyznania za oznakę słabości; czym bowiem, sądzi, może być dla patrzącego z odległości milionów kilometrów błękitna plamka świetlna, na której nie można nawet rozróżnić zarysu kontynentów i oceanów? Ale podobnie jak starzy kosmonauci przekonali się o tym, że przestrzeń międzyplanetarna nie jest rzeczą tego samego rodzaju co przestrzeń ziemska, tak samo my, ludzie Gei, poznaliśmy prostą i ciężką prawdę, że podróż krótka w niczym nie jest podobna do podróży długiej.

Jak wiadomo, Gea nie ruszyła od razu w kierunku południowego bieguna Galaktyki, lecz przemierzała najpierw cały układ słoneczny w płaszczyźnie ekliptyki. Minęliśmy więc pozaziemską strefę małych planet, w której wiruje około 260 miliardów asteroidów, potem, za Marsem, przecinaliśmy widoczne jako czarne linie na mapach nieba tory licznych komet rodziny Jupitera, które ten olbrzym naszego układu uczynił swymi niewolnikami, wychwytując je w przestrzeni potęgą swej daleko rozpościerającej się grawitacji. Nieustannie przemieszcza on ich drogi, aż wreszcie wygania je za granice systemu bądź też lokuje na trwałej orbicie. W ciągu dwudziestu ośmiu dni, kiedy Gea z szybkością dochodzącą do tysiąca kilometrów na sekundę biegła przez wewnętrzne obszary systemu słonecznego, przekładając sobie drogę w rojowisku planetoid, meteorów i komet, poddane zostały próbie sprawności wszystkie jej urządzenia nawigacyjne. Przez ten czas żyliśmy wydarzeniami nadchodzącymi —z zewnątrz; rzadko nawiedzane globy pozajupiterowe powiększały się i rosły, umożliwiając obserwację gołym okiem swych gigantycznych powłok gazowych, wzburzanych wirami głębokich prądów; średnice ich osiągały leniwie maksimum i poczynały maleć; jedna wielka planeta za drugą odchodziła w tył, otoczona rojem zastygłych, lodowych satelitów, aż jako drobna, świetlista plamka kryła się daleko za rufą Gei. Zarazem postępowanie podróży uwidoczniało się w słabnięciu blasku Słońca, aż na wysokości Plutona stało się ono jedną z gwiazd nieba, tyle że najjaśniejszą. Ziemi nie można już było dostrzec od wielu dni; jej słaba iskierka ginęła w potokach światła bijącego z gwiazdy macierzystej.

Pomiędzy orbitą Urana i Neptuna spotkaliśmy w odstępie trzynastu dni dwie rakiety z rodzaju bezludnych stacji kosmodromicznych, patrolujących te martwe, wyziębłe przestworza w nieustannym poszukiwaniu komet i meteorów nie umieszczonych dotąd na mapach nieba; o swych odkryciach zawiadamiają one i ostrzegają inne statki sygnałami radiowymi. Mówię, żeśmy te kosmodromiczne stacje spotkali, ale oczywiście minęliśmy je poza zasięgiem wzroku, a nawet teleskopów; dały o sobie znać rytmicznie napływającym pulsem radiosygnałów, co pozwoliło dokładnie określić ich położenie i kierunek lotu. Te statki patrolowe, w liczbie około szesnastu tysięcy, należą do najdłużej przebywających w przestrzeni pomiędzy jednym a drugim powrotem w strefę małych planet, kiedy wezwane drogą radiową przylatują, żeby w jednym z portów układu wewnętrznego napełnić zbiorniki paliwem na następny dziesiątek lat.

W pobliżu orbity Cerbera astrogatorzy poczęli wyprowadzać powoli okręt z płaszczyzny układu słonecznego. Odtąd Gea wejść miała w morze próżni; rozpoczynało się jej nieustanne rozpędzanie do coraz większej szybkości. Jak powiedziałem, przeciętna prędkość przy przecinaniu ekliptyki wahała się około tysiąca kilometrów na sekundę. Tak poruszaliśmy się osiemdziesiąt dwa dni i przebyliśmy w tym czasie z górą sześć i trzy czwarte miliarda kilometrów. Nie uprzedzonemu mogło się to wydawać pokaźnym szmatem drogi, lecz nazajutrz po przebyciu granicy układu słonecznego na ścianach sterowni ukazały się mapy o skali milion razy większej od używanych dotąd. Przemierzona do tej pory przestrzeń była na nich w ogóle niedostrzegalna, gdyż cały system słoneczny wraz z najdalszymi planetami, aż po swój kres, przedstawiał się na nowych mapach jako drobny, czarny punkt.

Niejeden z nas mimo woli wyobrażał sobie, że przestwór pozaplanetarny wyglądać będzie inaczej niż zbadany i poznany dotąd. Choć wiedzieliśmy, że tak być nie może, w dniu, w którym ogłoszono przecięcie orbity Cerbera, wyszliśmy rankiem na pokłady z uczuciem tajonego podniecenia. Gwiazdowe niebo ukazało się nam jednak niezmiennie nieruchome.

Stałem na przednim pokładzie widokowym. Gwiazda polarna, skryta za rufą, była niewidoczna. Gea, leżąc na bezpośrednim kursie, spadała niejako od północnego bieguna czary gwiazdowej ku południowemu, gdzie w rozległym półwyspie Drogi Mlecznej jaśniał cel podróży — słońca Centaura.

Przed nami rozpościerała się Galaktyka. Ogromne, skotłowane białawo, ciągnęły się jej zastygłe chmury w bryłowatych spiętrzeniach pośród otchłani, poprzedzielane rozziewami ciemności, które przemykały kreto przez gwiaździste masywy: były to obłoki czarnej, zimnej materii kosmicznej, osłabiające światło wiszących za nimi gwiazd. Wzrok biegł mimo woli wzdłuż tych kontynentów świetlnych w przód, ku słońcom Centaura. Tam, w obszarze bogato nawiedzonym światłami, w miriadach gwiazd tak słabych, że spoczywające na nich oko rychło przestawało je widzieć, jakby topniały w spojrzeniu, jaśniały ognie Krzyża Południa, a po drugiej stronie galaktycznego bieguna, przy lśniącej jak brylantowe szczerby kulistej gromadzie Tukana 47, świeciły Obłoki Magellana.

Światło Wielkiego Obłoku szło przez dzielącą nas przestrzeń 80 000 lat. Ta chmura gwiazdowa, licząca bez mała pięćset milionów słońc, trwała na czarnym tle jako strzęp białawej mgły nieregularnego kształtu. Opodal, otoczony strzępkami poświaty na granicy widzialności, świeci Mały Obłok, niby odbicie pierwszego w nieskończenie dalekim, czarnym zwierciadle.

Oba te satelity naszej Galaktyki ciągnęły za nią w jednakiej od milionów lat odległości, utrzymywane na wodzy siłami grawitacji.

Rozmawiałem z towarzyszami o tym, że widoczność polepszyła się od czasu, kiedyśmy opuścili układ słoneczny, w którym krążą zaćmiewające światło cząstki pyłowe; po jakiejś godzinie rojny pokład zaczął się wyludniać. Powoli wszyscy się rozeszli i zostałem sam. Dziwnie pochłaniało mnie wpatrywanie się w obłoki gwiazd; odczuwałem niemal fizyczny wysiłek wzroku, zmagającego się z bezdennymi przestrzeniami. Widok był wciąż taki sam, a przecież nie nużył, może dlatego, że budził coraz to nowe myśli, których jednak nie umiałbym wyrazić.

Stałem tak zapatrzony, a gwiazdy świeciły — nie tym zmiennym, chwiejnym, jak gdyby kapryśnym blaskiem ziemskich nocy, lecz światłem tak stałym i nieruchomym, jakby to były utrwalone w czarnych, lodowatych powłokach iskry. Wtem posłyszałem zupełnie blisko szept; spojrzałem w tę stronę. Może dwa kroki ode mnie stał ktoś, jak ja zapatrzony w próżnię. W panującej ciemności dostrzegłem tylko, że jest o głowę prawie niższy ode mnie. Wydało mi się, że to jakiś chłopiec. W pewnej chwili niegłośno powiedział:

— Tam jest serce Galaktyki… — i gestem, którego domyśliłem się raczej, niż go zobaczyłem, wskazał strefę, gdzie schodziły się gwiazdozbiory Strzelca, Wężownika i Skorpiona. Obaj spoglądaliśmy teraz w ten obszar; Strzelec wisiał nad nami gwiazdową chmurą, najjaśniejszą ze wszystkich, rozdzielony trójramiennym rozlewiskiem mroku.

Mój towarzysz w dalszym ciągu szeptał do siebie. Przywykłszy do jednostajnego szmeru jego głosu, zacząłem chwytać pojedyncze słowa; wymieniał nazwy konstelacji, ale nie jak astronom–klasyfikator, lecz jak ktoś radujący się okazami przedziwnego zbioru.

— Żagle — mówił — Skorpion… Korona Południowa… Kameleon… Ryba Latająca… Sieć…

— Cóż za niesłychaną fantazję mieli ci starożytni — odezwał się nagle głośniej, jakby podejmując przerwaną na chwilę rozmowę — czego też oni nie widzieli w tym chaosie światełek! Próbuję i próbuję złożyć z nich coś podobnego do tych nazw, ale nie potrafię.

Zarówno jasne brzmienie jego głosu, jak to, że nazwał gwiazdy „światełkami”, utwierdziło mnie w przekonaniu, że to młody chłopiec. Nie odpowiedziałem mu, bo mówił jak gdyby głośno do siebie. Wtem, wciąż nie patrząc na mnie, rzekł:

— Ty jesteś doktorem, prawda? Powiedz, jak się ma nasz nowy towarzysz? — A gdy milczałem, nie zrozumiawszy go, dodał: — Ten chłopiec z Ganimeda, któregoście operowali.

— Żyje, ale jest nieprzytomny — odparłem nieco oschle, gdyż winien był wymienić choćby swoje nazwisko, gdy zwracał się do starszego; by mu udzielić drobnej, lecz słusznej, jak sądziłem, nauczki, spytałem trochę obcesowo:

— A kto ty jesteś?

— Ja?

W jego głosie zabrzmiało zdziwienie.

— Jestem Ameta… pilot.

Przez dłuższą chwilę milczałem, zaskoczony. Na Gei znajdowało się czterdzieści kilka rakiet pokładowych; mieli je pilotować specjalnie przeszkoleni ochotnicy, rekrutujący się przeważnie z techników, fizyków i inżynierów. Na całej Ziemi tylko niewielka stosunkowo grupa ludzi poświęcała się wyłącznie pilotażowi; pracowali oni w Ośrodkach Szybkości Świetlnej, a pięciu czy sześciu wchodziło w skład naszej załogi. Najbardziej wśród nich znany był Ameta, jedyny, o ile wiem, człowiek, który w locie eksperymentalnym przekroczył szybkość 190 000 kilometrów na sekundę i mimo ciężkich zaburzeń organizmu został przywrócony do życia. Zaskoczenie moje było tym większe, iż wyobrażałem go sobie jako ogromnego, atletycznego mężczyznę, gdy tymczasem, sądząc z sylwetki i głosu, był to młokos. Kiedy skierował się do wyjścia z pokładu, ruszyłem za nim.

W matowym świetle wewnętrznego korytarza przyjrzałem mu się po raz pierwszy. Był niski, prawie mały, krępy, z nieproporcjonalnie dużą głową o sterczącej, miedzianej czuprynie; twarz miał suchą, nos zgięty u końca, twardo wyrzeźbiony, pełne wargi mocno dociśnięte, jakby z bezwiednym wysiłkiem chroniły jakąś tajemnicę. Poruszał się lekko, ale tak, że wyczuwało się masywność ciała, jak gdyby pod ubraniem było utworzone ze skręconych ciasno sprężyn, gotowych w każdej chwili rozwinąć się z impetem. Zrazu pomyślałem, że ma ze dwadzieścia lat, gdyśmy jednak przeszli w głąb korytarza, oświetlonego coraz silniej w miarę jak oddalał się od pokładu gwiazdowego, dostrzegłem w kącikach jego oczu ostre zmarszczki. Mówiąc patrzał mi w twarz, jakby nieustannie szacował, ile jestem wart.

Korytarz rozszerzał się. Z jednej strony widniała obszerna wnęka z fotelami, a w przeciwległą ścianę wpuszczony był szklany bok akwarium. Z głębi płynął zielonkawy blask; widniały tam cienie wielkich ryb, poruszających się leniwie. We wnęce siedział astrogator Songgram i jasnowłosa dziewczyna, którą znałem tylko przelotnie, Lena Berens, asystent okrętowej placówki IPP–u. Usiedliśmy przy nich. Ameta milcząc patrzał jakiś czas w szklaną taflę; jego kasztanowomiedziana czupryna stała się w podwodnym świetle prawie czarna.

Znienacka powiedział:

— Dlaczego my właściwie lecimy do innych gwiazd?

— Ktoś musiał przecież pierwszy — zaczęła Lena, ale przerwał jej; jak się okazało, nie uchwyciła jego myśli, jak i ja zresztą.

— Dlaczego my lecimy do innych gwiazd, a do nas, na Ziemię, nikt nigdy nie przyleciał?

Wywiązała się dyskusja na temat, czy przybysze z innych układów nie mogli pojawić się na Ziemi w epokach zamierzchłych, kilka tysięcy czy nawet milion lat temu.

Na koniec Songgram rzekł:

— W gruncie rzeczy nasz układ słoneczny jest mało atrakcyjny. Najpierw, leży na dalekiej peryferii Galaktyki, w rozrzedzeniu gwiazdowym, pomiędzy ramionami spirali mgławicowej, w odległości około 30 000 lat świetlnych od środka; jesteśmy więc głuchą, zapadłą „prowincją” wszechświata. Dalej, ze wszystkich planet tylko Ziemia posiada wysoko rozwinięte formy życia organicznego, a jest to jedna z najmniejszych planet, bardzo trudna do obserwowania z większych odległości; wreszcie na przestrzeni ostatnich kilkuset milionów lat przechodziła wraz z innymi globami epoki zlodowacenia; wszystko to mogłoby odstraszyć nawet najbardziej zapalonych astronautów innego świata do złożenia nam wizyty.

Ameta skinął głową:

— Masz słuszność, mało jest szans, żeby się kto wybrał do nas w gości… ale — dodał — to szkoda. Dawniej ludzie albo wcale nie myśleli o istotach z innych światów, albo chcieli je poznać z ciekawości, a teraz jest w nas taka tęsknota, jak kiedy idzie się nocą daleko i chce się spotkać kogoś…

Nie myślałem, że usta pilota mogą stawać się tak miękkie. Swoim zwyczajem musiał patrzeć komuś w oczy, gdy mówił; teraz złączył spojrzenie z oczami Leny, która najpierw podniosła lekko powieki, a potem opuściła je jakby w obronie. Po chwili wstała i zaproponowała, żebyśmy przeszli do ogrodu. Songgram, który miał właśnie objąć dyżur w sterowni, skinął nam głową i oddalił się do windy. We trójkę poszliśmy w drugą stronę; wychodząc ostatni z niszy, zalewanej wciąż migotliwym blaskiem padającym z głębi akwarium, otarłem się prawie o szklaną ścianę i napotkałem wzrok wielkiej ryby o podkowiasto wygiętych, białawych ustach; kołysała się nieznacznie w miejscu, a dwa śluzowe wyrostki, jakby wąsy wyrastające po bokach gęby, chwiały się ni to głupkowato, ni to szyderczo. U głazów nad potoczkiem dostrzegliśmy grupę towarzyszy nucących jakąś piosenkę. Przeszliśmy w drugi kąt ogrodu; w tym celu trzeba się było wznieść na mały, łozami porosły pagórek, z którego gliniastym wąwozikiem schodziło się do altanki, ukrytej wśród wysokich krzaków bzu i leszczyny. Szedłem ostatni i zatrzymałem się na szczycie wzniesienia, żeby popatrzeć na czerwone słońce; jego tarczę przecinały wąskie, czarne na oślepiającym tle pasy chmur. Zdawało mi się, że stałem kilka minut, ale trwało to dłużej, bo kiedy wszedłem do altanki, gęstniał już błękitny zmierzch. W liściastym wnętrzu było prawie ciemno. Usłyszałem głos Amety:

— W kosmosie nie ma błękitu ani kolorów, ani cieni i wiatru, ani dźwięków wody i głosów ptasich. Naturalne są w nim rozżarzone gazy, lodowe planety, wieczna noc i próżnia. Ziemia jest czymś bardzo rzadkim i niezwykłym… Pytasz, dlaczego jestem pilotem? To jakbyś pytała, dlaczego właśnie ten kamień daje oparcie twoim nogom; gdyby go nie było, musiałby na tym miejscu być inny.

— Rozumiem to — odparła Lena; poruszyła się i dostrzegłem złotawy blask jej włosów. — Ale ty nie jesteś przecież kamieniem, nikt cię nie postawił na tym miejscu, sam je wybrałeś.

— Mmm — zamruczał Ameta i mimo woli znowu, wbrew rzeczywistości, wyobraziłem go sobie jako barczystego olbrzyma. — Czy naprawdę wszystko musi być powiedziane do końca? Dlaczego jestem pilotem? Niektórzy sądzą, że to zawód odmienny od wszystkich, że gram niby wciąż z przypadkiem o życie. To nieprawda; nie jestem ani graczem, ani bohaterem, ani nawet głupcem; żyję jak inni, tylko może…

— Tylko może? — powtórzyła cicho Lena i po brzmieniu jej głosu poznałem, jak bardzo jest zasłuchana.

— Mocniej.

Zdawało się, że zastanawia się nad tym, co ma teraz powiedzieć.

— Pytasz, dlaczego zostałem pilotem? Widzisz, ja… chcę, żeby można było podróżować po Galaktyce. Do tego trzeba największych szybkości. Niektórzy mówią, że to niemożliwe. Gdybym tylko wierzył, że mam słuszność, byłoby to bardzo mało. Ryesz twierdził, że człowiek nie może przekroczyć szybkości 180000 kilometrów na sekundę; chciałem wykazać, że to nieprawda. Udowodnić tego teoretycznie nie umiałem, musiałem więc obalić teorię samym sobą…

— Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego… byłeś wtedy uśmiechnięty? — powiedziała cicho dziewczyna. — Wybacz, nie wiem, czy to prawda…

Ameta chrząknął, jakby zmieszany.

— A, słyszałaś o tym? Tak. Kiedy mnie wydobyli z kabiny, miałem na twarzy uśmiech. To może nierozsądna historia. Gdy włączyłem przyspieszacze, zaczęło się to wszystko, co nazywają migotaniem świadomości, wiesz. Walczyłem z tym, jak długo mogłem, potem zamroczenie zaczęło się zwiększać i nie wiedziałem, co zrobić, żeby się to nie skończyło; już nie widziałem i czułem, że zaraz stracę przytomność, Nie chciałem umrzeć, ale jeszcze więcej nie chciałem, żeby się to skończyło, dlatego zacząłem się śmiać — i tak zemdlałem.

— Nie rozumiem… Nie chciałeś, żeby się skończyło — co?

— Loty — wyjaśnił prosto Ameta. — Nie rozumowałem logicznie, nie byłem do tego naturalnie zdolny, ale przedstawiałem to sobie chyba tak: Kiedy otworzą kabinę i zobaczą, że uśmiechałem się do końca, pomyślą, że to… nie takie trudne. — Zawahał się. — Wiem, że trzeźwo opowiedziane, głupio to brzmi, powtarzam zresztą: nie myślałem już, bo nie mogłem. Możesz to nazwać rodzajem odruchu.

— Mogłeś zginąć — ledwo słyszalnie powiedziała dziewczyna.

— Tak. Roztrząsałem to. Kiedy człowiek umiera, umierają jego wspomnienia i przyszłość; wszystkie możliwości, które nie rozwinęły się, i uczucia. Nie ma w tym krzywdy ani żalu, bo umarły to nieobecny, a jak może ktoś, kogo nie ma, smucić się własną dolą? To proste, są tylko pewne konsekwencje, ale może… nie będziemy o tym mówili.

— Nie chcesz?

— Owszem, mogę — odparł jakoś oschłej. — Rzecz w tym, że nie wiążę się z nikim, prócz tych, co są do mnie podobni.

Gdy Lena odeszła i zostaliśmy we dwóch w pogrążonej już w mroku altanie, powiedziałem:

— Pilocie, zły wybrałeś sposób odstraszania dziewcząt… jeśli nie chcesz złączyć się z żadną.

— Nie od siebie odstraszam dziewczęta — odparł i poznałem po głosie, że się uśmiecha — ale od wyniosłego bohatera, jakim nie jestem. Otacza nas fałszywy romantyzm, w który niejedna się zapatrzy. Czasem musi się wtedy zadać ból; to trzeźwi. No cóż, mam stare zasady, rosły i chowały się ze mną.

— Czekaj — powiedziałem — ile ty masz właściwie lat?

Po wszystkim, co mówił, podwyższyłem poprzednią ocenę: dwadzieścia osiem, może nawet trzydzieści.

— Czterdzieści trzy. Tak, mam stare zasady, ale gotów jestem je złamać, jeśli będzie trzeba…

Wyszliśmy razem. W przejściu trafiła nas sącząca się przez żywopłoty smuga światła. Płynął stamtąd chóralny, niegłośny śpiew. Wtedy raz jeszcze tego wieczora zobaczyłem Ametę i po raz trzeci zdziwiłem się, że jest taki mały.

Wracając do siebie spojrzałem na zegarek — dochodziła jedenasta. W korytarzach dzienne światło zastąpił błękitnawy brzask nocnych lampek. Okręt pogrążony był w mroku, cisza panowała na wszystkich pokładach. Pojechałem do szpitala. Separatkę, w której spoczywał chłopiec z Ganimeda, zalegała ciemność. Dzięki nawiązaniu łączności radiowej z Ziemią wiedzieliśmy, że był absolwentem kosmonautyki; za trzy miesiące miał powrócić do domu, a teraz stał się mimowolnie uczestnikiem gwiazdowej podróży.

Fiołkowa lampka, umieszczona z dala od wezgłowia łóżka, słabo rozświetlała kąt pokoju. Wszedłem ostrożnie. Twarz leżącego była nieruchoma. Tylko najsłabsze drżenie nozdrzy przy wdechu zdradzało, że życie pulsuje w jego ciele. Nieprzytomność przedłużała się; Schrey wspominał o konieczności zbadania mózgu, odwlekaliśmy jednak ten zabieg, pragnąc, by młodzieniec odzyskał siły po ciężkiej operacji.

Stojąc nad łóżkiem śpiącego, obserwowałem jego twarz uważnie, jakby usiłując odczytać jej tajemnicę, lecz nie było w niej nic prócz wielkiego wyczerpania. Wtem długie cienie rzęs na policzkach zadrżały, wstrzymałem oddech, sądząc, że się budzi, ale westchnął tylko gardłowo i ponownie znieruchomiał. Sprawdziłem czuwający u wezgłowia automat i wyszedłem na korytarz.

Kiedy kroczyłem lustrzaną posadzką sieni, wzrok mój mimo woli spoczął na araukarii. Uświadomiłem sobie, że jej delikatne igły, skłonne do dygotania przy najlżejszym poruszeniu, mkną wraz z całym pociskiem ze straszliwą szybkością. Przymknąłem oczy. Gea, ogromne metalowe wrzeciono niosące maszyny i losy ludzkie, pędziła prosto przez wieczną noc. Gdzieś w głębi otaczających ją mroków sunęły odłamy żelaza i kamienia, rozpadłe głowy komet i szczątki roztrzaskanych globów. Komety tylko w pobliżu słońca poruszają się szybko; w najbardziej oddalonych punktach orbity, afeliach, pełzną leniwie, czyhając tam, ciemne i zlodowaciałe, na rakiety. Wartość ochrony radarowej malała ze wzrostem chyżości statku; okręt nasz nie mógł już manewrować, gdyż każda ewolucja spowodowałaby potworne zmiany przyśpieszenia, od których konstrukcja zostałaby rozszarpana, a ciała ludzkie obrócone w pianę. Ogólna masa meteorów, błądzących w pobliżu systemu słonecznego, wynosi miliardy ton, lecz obliczenia statystyczne wykazały, że szansa zderzenia nie przekracza jednej siedemnastomilionowej. Ruszyłem dalej. W drzwiach mieszkania przystanąłem, żeby sprawdzić, czy nie zapomniałem czasem w ogrodzie notatnika, ale był w kieszeni na piersiach; gdy oderwałem od niej rękę, rozległ się powolnie narastający świst, który biegł ze wszystkich naraz stron przestrzeni.

Okręt rozpędzano raz na dobę, nocą. Instrukcje zalecały porzucanie wtedy pracy i zajęcie pozycji leżącej, chociaż nie było to konieczne. Przed uruchomieniem silników odzywały się ostrzegawcze aparaty sygnałowe, ukryte we wszystkich bez wyjątku pomieszczeniach, i ich to właśnie przytłumiony, lecz wyraźny dźwięk dobiegł mnie na progu pokoju. Zastygłem i pochyliwszy głowę, z zamkniętymi oczami długo słuchałem tego głuchego, monotonnego głosu, który odtąd miał mi towarzyszyć przez lata.


TRIONY

Każdy z nas, współczesnych, posiada sztukę pisania, jednakowoż nieczęsto przychodzi czynić z niej użytek; co się tyczy pisma, to muszę przyznać, że w skryty podziw dla starożytnych wprawia mnie ta ich umiejętność; ilekroć przyszło mi napisać więcej niż kilkanaście zdań, odczuwałem rychło tak silne zmęczenie ręki, że musiałem czynić dłuższe przerwy. Historycy tłumaczyli mi, że dawniej, kiedy sztukę kaligrafii wpajano dzieciom od najwcześniejszej młodości, organizm odpowiednio przystosowywał się do tego i ludzie potrafili podobno pisać całymi godzinami — wierzę w to, choć rzecz wydaje mi się dziwna.

Za jeszcze dziwniejszy uważam upór czy raczej konserwatyzm, z jakim przez długie wieki stosowano archaiczny sposób magazynowania wszelkiej wiedzy w sporządzonych z papieru książkach — jest to zdumiewający dowód bezwładności nawyków, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Stosując odziedziczone środki, ludzie często komplikują sobie przez to wiele problemów, które, rozważone w oderwaniu od tradycji, dałyby się pokonać znacznie prościej i szybciej.

Dokumenty pisane istnieją (moja wiedza historyczna jest bardzo uboga), jak się zdaje, od wielu tysięcy lat; różne cywilizacje wytworzyły odmienne rodzaje pisma. Wynalazek druku przyniósł wielkie udogodnienia, sądzę jednak, że już w XX i XXI wieku takie magazynowanie informacji było utrudniającym życie anachronizmem. Jak wiadomo, istniały wówczas tak zwane biblioteki publiczne, nieustannie kompletujące zestawy istniejących druków; już z końcem XX wieku każdy wielki księgozbiór liczył kilkanaście do kilkudziesięciu milionów tomów i proces wzrostu ich liczby przyśpieszył się po zapanowaniu komunizmu i związanym z tym upowszechnieniem oświaty. Centralne biblioteki kontynentów posiadały w roku 2100 przeciętnie po 90 milionów książek, ich fundusz podstawowy podwajał się co dwanaście lat i już w pół wieku później największe, takie jak berlińska, londyńska, leningradzka czy pekińska, miały po siedmiuset katalogujących bibliotekarzy. Obliczano wtedy, że za sto lat w każdej bibliotece będzie ich musiało pracować około trzech tysięcy, a po dalszych dwustu latach — około stu osiemdziesięciu tysięcy. Nieodparcie nasuwała się groteskowa wizja świata z roku 2600, pokrytego grubą warstwą książek i katalogów; cała ludzkość musiałaby się przemienić w bibliotekarzy czuwających nad bezustannie rosnącymi stosami dzieł, gdyż proces ich starzenia się i wycofywania z bibliotek był — w epoce coraz powszechniejszej twórczości umysłowej — wielokrotnie powolniejszy od tempa, w jakim pojawiały się nowe.

Wprowadzane w pierwszej połowie trzeciego tysiąclecia innowacje miały charakter zachowawczy. Tworzono biblioteki specjalne, działowe, wprowadzono masowo mikrofilmy, skonstruowanie zaś automatów katalogujących zlikwidowało karykaturalną wizję ludzkości przemienionej w jeden ogromny zespół strażników ksiąg, nadal jednak powstawały katalogi katalogów i bibliografie bibliografii i proces ten wikłał się coraz bardziej, tak że wreszcie, koło roku 2400, uczony potrzebujący jakiegoś starego dzieła musiał na nie czekać czasem i tydzień, rzecz, która wydaje się nam nonsensem z uwagi na to, że ówcześni ludzie na dobrą sprawę mieli już do dyspozycji środki techniczne pozwalające odmienić radykalnie tak niekorzystny stan rzeczy.

Mimo to sprzeczność między archaicznymi formami przechowywania wiedzy a jej nową treścią narastała aż do połowy tysiąclecia; dopiero w roku 2531 światowa narada najwybitniejszych specjalistów ustaliła zupełnie nowy sposób utrwalania myśli ludzkiej.

Posłużyły do tego dawno już odkryte, lecz stosowane tylko w technice triony — kryształki kwarcu, których strukturę cząsteczkową można trwale zmieniać działaniem drgań elektrycznych. Nie większy od ziarnka piasku kryształek mógł zawrzeć w sobie ilość informacji równoważną starożytnej encyklopedii. Reforma nie ograniczyła się tylko do zmiany sposobów zapisu; decydujące było wprowadzenie jakościowo nowego sposobu korzystania z trionów. Stworzona została jedyna na całej kuli ziemskiej Biblioteka Trio—nowa, w której odtąd miały być magazynowane wszelkie bez wyjątku płody pracy umysłowej. Specjalnie wiele trudu pochłonęło przełożenie na język współczesny dzieł odziedziczonych po kulturach starożytnych, dla umieszczenia ich w Bibliotece Trionowej. Ten gigantyczny zbiór tworów umysłowości ludzkiej posiada urządzenia umożliwiające każdemu mieszkańcowi Ziemi doraźne korzystanie z dowolnej, byle utrwalonej w jednym z miliardów kryształów informacji, a to dzięki prostemu urządzeniu radiotelewizyjnemu. Posługujemy się nim dziś, nie myśląc wcale o sprawności i potędze tej olbrzymiej, niewidzialnej sieci opasującej glob; czy w swej pracowni australijskiej, czy w obserwatorium księżycowym, czy w samolocie — ileż razy każdy z nas sięgał po kieszonkowy odbiornik i wywoławszy centralę Biblioteki Trionowej wymieniał pożądane dzieło, by w ciągu sekundy mieć je już przed sobą na ekranie telewizora. Nikt nie zastanawia się nawet nad tym, że dzięki doskonałości urządzeń z każdego trionu może jednocześnie korzystać dowolnie wielka ilość odbiorców, nie przeszkadzając sobie wzajem w najmniejszej mierze.

W pierwszych wiekach po reformie istniały jeszcze księgozbiory stanowiące własność osobistą rozmaitych uczonych. Był to niewątpliwie dowód konserwatyzmu, który zdawał się podpowiadać, że z papierowego tomiska, stojącego na półce w pokoju, szybciej można skorzystać niż z trionu odległego nieraz o tysiące kilometrów. Nic bardziej fałszywego nad ten pogląd; aby skorzystać z książki, trzeba wstać, podejść do półek, wybrać potrzebne dzieło — wszystko to zabiera kilkanaście sekund czasu, gdy tymczasem od wywołania Trionowni i podania hasła do ujrzenia żądanego dzieła w telewizorze upływa tylko tyle czasu, ile go trzeba automatom nastawni katalogującej oraz falom radiowym na przebycie przestrzeni dzielącej Trionownię od odbiorcy. Czas ten wyraża się zazwyczaj ułamkiem sekundy. Tylko odbiorcy przebywający na drugiej półkuli księżyca muszą czekać o półtorej sekundy dłużej.

Trion może magazynować nie tylko obrazy świetlne, sprowadzone do zmian jego struktury krystalicznej, a więc podobizny stronic książkowych, nie tylko wszelkiego rodzaju fotografie, mapy, obrazy, wykresy czy tablice, jednym słowem wszystko, co można przedstawić w sposób dostępny odczytaniu wzrokiem. Trion może magazynować równie łatwo dźwięki, a więc głos ludzki, jak i muzykę, istnieje też metoda zapisu woni — krótko mówiąc, każda postrzegalna zmysłami rzecz może zostać utrwalona, przechowana i na żądanie przekazana odbiorcy. Wreszcie trion może zawierać zapis „recepty produkcyjnej”. Połączony z nim drogą radiową automat wykonuje potrzebny odbiorcy przedmiot i w taki sposób mogą zostać zaspokojone nawet najwymyślniejsze zachcianki fantastów pragnących mieć meble w stylu starożytnym czy najniezwyklejsze odzienie, trudno bowiem rozsyłać we wszystkie części Ziemi niewyobrażalną różnorodność dóbr, jakich może ktoś z rzadka zapragnąć.

Telewizja nasza, w przeciwieństwie do średniowiecznej, jest barwna i plastyczna, obrazy jej dają pełne złudzenie rzeczywistości, i człowiek ślęczący u telewizora nad powieścią czy pracą naukową nawet nie pomyśli o tym, że czytane dzieło czy oglądany przedmiot nie istnieją „naprawdę” w takiej postaci, w jakiej jawią się przed nim, to jest jako ważki tom, barwna plansza czy odłamek minerału, ale że to są tylko obrazy przestrzenne, wytwarzane w polu elektrycznym, a powstawaniem ich rządzi z oddali wprawiony w ruch jego rozkazem trion.

Gdyby rola trionów ograniczała się tylko do wyparcia niewygodnej, staroświeckiej formy magazynowania wiedzy, dalej do umożliwienia każdemu korzystania z dzieł współczesności i starożytności, z jej sztuk teatralnych, symfonii, utworów poetyckich, z całego skarbca kultury człowieczej, wreszcie do uproszczenia systemu rozprowadzania dóbr użytkowych, byłaby bardzo wielka, ale rola ta okazała się nieporównanie poważniejsza i zapoczątkowała przemiany psychiczne, o jakich pierwsi reformatorzy nawet nie marzyli.

Niemało kłopotu sprawiał teoretykom i felicytologom społeczeństwa komunistycznego w jego wcześniejszej fazie problem unikalności pewnych przedmiotów będących bądź to wytworem natury, bądź dziełem człowieka. Podstawowa zasada komunizmu, głosząca: „każdemu wedle jego potrzeb”, zdawała się zawodzić w tym jednym wypadku; na Ziemi znajdowało się bowiem wiele rzeczy istniejących wyłącznie w nielicznych lub pojedynczych egzemplarzach. Należały do nich na przykład płótna malarskie mistrzów, rzeźby, kosztowności i wiele podobnych. Zdawało się oczywiste, że każdy z takich unikatów może posiadać albo tylko jeden człowiek, albo też należy je uczynić dostępną dla ogółu własnością społeczną. Rozwiązanie praktyczne szło w kierunku uspołecznienia, nie wszyscy jednak byli z niego zadowoleni.

Naturalnie można było stwarzać wierne kopie i powielać je, ale też były to tylko kopie. Odziedziczone po poprzednich formacjach ustrojowych pojęcie „posiadania” porodziło niemało osobliwych potworków. Jednym była tak zwana „mania kolekcjonerska”. Dotknięci nią gromadzili najrozmaitsze przedmioty, poczynając od dzieł sztuki, a kończąc na monetach pieniężnych i roślinach. Tak wyglądał jeden zaułek skomplikowanego problemu „posiadania”. Inny przedstawiał również niemałe trudności. Nieustannie rosnąca produkcja dóbr pozwalała każdemu zaopatrzyć się we wszystko, czego tylko zapragnął, bez względu na to, czy rzeczy te naprawdę były mu potrzebne, czy też miały tylko zaspokoić „głód posiadania”. Zjawisko radości płynącej z samego faktu „zdobycia czegoś na własność”, dla nas bezsensowne i wręcz humorystyczne, rodziło wtedy wiele niełatwych do rozwikłania problemów. Mówiło się na przykład, że w przyszłości każdy będzie miał tak wiele różnych rzeczy, iż nad automatami pełniącymi pieczę nad tą jego własnością będą musiały czuwać inne automaty, nad tymi znów inne i tak dalej. Był to znów groteskowy aspekt przyjętej od przodków konserwatywnej postawy psychicznej.

Zastosowanie techniki trionowej raz na zawsze zlikwidowało wszystkie podobne pseudoproblemy. Każdą rzecz, jaka istnieje, można dzisiaj, jak to się mówi, „mieć trionem”, to znaczy za pośrednictwem odpowiedniego trionu. Jeśli ktoś ma ochotę posiadać na przykład obraz starożytnego mistrza da Vinci, przedstawiający Monę Lizę, może obraz ten, wywołany trionem, zawiesić w ramach ekranu telewizyjnego w swym mieszkaniu i do syta napawać się jego pięknem, a gdy mu się znudzi, może go unicestwić jednym naciśnięciem wyłącznika. Zagadnienie „oryginału” upadło z chwilą, kiedy oryginałami są kryształki kwarcowe, z których „posiadania” nic nikomu przyjść nie może, że zaś wszystko, co tworzy technika trionowa, stanowi wierne odbicie rzeczywistości, trudno mówić o kopiach; powstają bowiem struktury całkowicie tożsame czy to pod postacią dźwięków muzycznych, czy obrazów, czy książek, tyle że dające się w każdej chwili wskrzesić bądź unicestwić — coś w rodzaju wypełniania życzeń w starożytnych baśniach. Nikt z nas nie widzi w tym nic dziwnego, przeciwnie, dziwne wydają się obyczaje starożytności, która widziała szkopuły tam, gdzie z żyjących nikt ich nie dostrzega, ale to jest już zagadnienie historycznej zmienności postaw, o którym nie pokuszę się wydawać sądów.

Centralna trionownia ziemska zasięgiem swej emisji ogarnia cały system słoneczny; nawet podróżnicy w statkach docierających do orbity Jowisza mogą z niej korzystać, tyle że od wywołania centrali do pojawienia się żądanej rzeczy upływa tym więcej czasu, im dalej od Ziemi znajduje się okręt.

Geę w jej podróży gwiazdowej doganiał potężny potok ziemskiej emisji trionowej, lecz w miarę przedłużania się podróży czas między wysłaniem sygnału i otrzymaniem odpowiedzi rósł nieustannie. Gdy na żądane dzieło czekać trzeba było nieomal dwanaście godzin, korzystanie z ziemskich trionów stało się praktycznie niemożliwe i nastąpił wielki, przez wszystkich z podnieceniem oczekiwany moment przejścia na triony okrętu.

Gea była pierwszym na świecie statkiem zaopatrzonym we własny zestaw trionów, oczywiście nieporównanie mniejszy od ziemskiego, a jednak liczący około pół miliarda egzemplarzy. Chwilą przełączenia naszych podręcznych telewizorów z emisji ziemskiej na okrętową arbitralnie wyznaczono na południe setnego dnia podróży; w tej chwili, na znak dany przez pierwszego astrogatora w centralnej sterowni, uruchomiono trionownię okrętową; odtąd byliśmy już odcięci od emisji ziemskiej.

Oczywiście potok radiowych wiadomości dalej pulsował między okrętem i Ziemią; potężne nadawcze stacje zapewniały nam łączność nawet u celu podróży, przy gwiazdach Centaura, lecz przesyłanie wieści trwało coraz dłużej. Najpierw były to dni i mówiliśmy wtedy z uśmiechem, że wracają czasy tak zwanej poczty, która w okresach równych dobom ziemskim przekazywała wiadomości od człowieka do człowieka; potem jednak pomiędzy nami a Ziemią poczęły stawać tygodnie i miesiące; mknące jak światło fale radiowe coraz dłuższą przebyć musiały drogę, nim dotarły do Ziemi. Tak rosła i powiększała się nasza gwiazdowa samotność.

Życie na pokładzie ustalało się; powstawały pewne miejscowe tradycje i zwyczaje. Organizmy nasze przywykły do rytmu snu i czuwania nieco szybszego niż na Ziemi; dzień Gei trwa dziesięć godzin, podobnie jej noc. W laboratoriach, pracowniach, salach zakładowych toczą się powszednie badania.

Dni płyną, jedne podobne do drugich. Praca zespołów w laboratoriach trwa zazwyczaj sześć do siedmiu godzin; ramowe plany przewidują wprawdzie zajęcia pięciogodzinne, lecz nikt prawie ich nie przestrzega. Jako lekarz, jeszcze na Ziemi przywykłem do ciągłego doradzania ludziom, by pracowali krócej, ale tak już jest, że najpierw każdy uskarża się na nawał roboty, a gdy mu powiedzieć, by odpoczął czas jakiś lub jej sobie odjął, niemal się obraża.

— Nie bierz tego do serca, doktorze, młody jesteś jeszcze, głupi — oświadczyła mi profesor Czakandżan, siwa, bardzo gruba kobieta, prowadząca sekcję paleobotaniki w grupie biologów. — Człowiek musi ponarzekać, bez tego nie da się żyć.

Profesor Czakandżan przychodzi do ambulatorium niemal codziennie w dość niejasnym charakterze — ni to jako pacjent, gdyż na dobrą sprawę nic jej nie dolega, ni to jako gość — i częstuje mnie ploteczkami. Podobnych „chorych” zjawia się podczas mego godzinnego dyżuru więcej — kilka już razy odnosiłem wrażenie, że chcieli mi po prostu uczynić grzeczność i czynem zamanifestować, jak niezbędna jest moja obecność na statku. Uznawszy, że zrobili, co do nich należy, pacjenci tacy wysłuchują skrupulatnie moich zaleceń i znikają na zawsze. Inaczej Czakandżan. Wczoraj na przykład opowiedziała mi o swym koledze, młodym botaniku, który był zakochany w Mili Grotrian. Dziewczyna chodziła z nim na spacery (działo się to jeszcze na Ziemi), a on nieustannie klasyfikował i wyjaśniał. Gdy wchodzili do pięknego ogrodu, zaczynał: „To dlatego, bo chlorofil nie pochłania zielonej części widma, więc…” Mila w siedem tygodni poznała systematykę grzybkowatych i sumiennie się odkochała.

Od Czakandżan usłyszałem także garść szczegółów o Goobarze. Wyrażała się o nim z podziwem, jak wszyscy, lecz swoim zwyczajem nie powstrzymała się od wetknięcia mu szpilki. „Tak — powiedziała — to człowiek niezwykły, ale jest o wiele bardziej nieznośny, niż tego wymaga jego genialność”.

Czakandżan opowiedziała mi też o matematyku Kjeunie, najbardziej roztargnionym człowieku Gei. Ma on zwyczaj nucenia na jakąś melodię tego, co pragnie zapamiętać, ale często potrzebne słowa ulatniają mu się z głowy i pozostaje tylko pusta melodia, którą w daremnych próbach przypomnienia śpiewa coraz fałszywiej i głośniej. Chodzi za nim zwykle jak piesek mały automat, zbierający wszystkie pogubione przezeń rzeczy i zapamiętujący, gdzie Kjeun chowa tę czy inną notatkę lub przedmiot. Pragnąc zapanować nad sytuacja i przywrócić właściwy w ambulatorium stosunek lekarza do chorego, zaproponowałem Czakandżan, by poddała się hormonalnemu przestrojowi organizmu, gdyż ma zbyt obfitą tuszę. Roześmiała mi się w twarz.

— Przestroić pod twoją batutą?! — rzekła, gdy biust przestał jej wreszcie falować od śmiechu. — Moje gruczoły fałszują tak już od siedemdziesięciu lat, myślę, że wytrzymają drugie tyle!

Od operacji widuję Annę tylko w czasie wspólnych wizyt w szpitalu, przy łóżku chłopca z Ganimeda, bądź w ambulatorium, gdy zmieniamy się na dyżurach. Anna niewiele ma czasu wolnego, weszła bowiem do zespołu biologów, ale poza tym oboje staramy się jakoś nie zbliżać się do siebie bez powodów „oficjalnych”.

Piotr z Ganimeda ocknął się, lecz jest zupełnie pozbawiony pamięci. Ze wzrokiem zatopionym w suficie, całymi dniami leży bez ruchu w swojej separatce. Obawiam się, że na całe życie może pozostać idiotą, lecz nie mówiłem tego nikomu.

Ludzi jak ja nic prawie nie robiących (z najlepszą bowiem wolą trudno mi nazwać pracą moje dorywcze i w istocie rzeczy tak pozbawione wagi dyżury) jest na Gei niewiele. Są to piloci i niektórzy artyści, ale bezrobocie ostatnich jest pozorne i płynie stąd, że ich twórczość nie poddaje się planowemu rozkładowi czasu. Przed południem, gdy laboratoria i pracownie są pełne, można w opustoszałym parku czy na pokładzie spacerowym napotkać któregoś z muzyków bądź wideoplastyków wałęsających się jakby bez myśli i celu. Dopiero po obiedzie sale wypoczynkowe, centralny park i galerie poczynają się zaludniać. Wokół uczonych omawiających wyniki doświadczeń powstają skupiska słuchaczy, toczą się dyskusje dokoła wieści z Ziemi. Najświeższe starzeją się już o miesiąc, nim przybędą na statek, aleśmy do tego przywykli. Zauważyłem, że dość powszechnym przyzwyczajeniem stało się noszenie po kieszeniach jakiegoś okrucha głazów znad potoku; często widzi się łudzi, którzy rozmawiając, chodząc lub czytając, z ukrytą przyjemnością obracają w palcach drobny kamyczek, odprysk ziemskiego granitu.

Byłem dziś u Nonny. Ta naprawdę zdolna dziewczyna lubi przez jakąś osobliwą przekorę uchodzić za postrzeloną. Doskonale określił ją Ameta. Powiedział jej: „Chciałabyś, żeby mówiono o tobie, że poleciałaś do Centaura tylko po to, by od gwiazdy papierosa zapalić!” Przyjęła nas w nowo urządzonym pokoju, jakby zamkniętym wewnątrz wydrążonego brylantu: wielokątna rozeta stanowi podłogę, a strop uchodzi w górę ostrosłupem, zbierając w sobie nachylone, trójkątne kliny ścian. Stół i fotele uformowane są z opływowych bloków szkliwa; zupełnie przezroczyste, wydawałyby się pozbawione konturów, gdyby nie to, że każdy ma we wnętrzu rodzaj szkieletu z ciemnego drzewa, podkreślającego przebiegiem linii geometrycznej zamysł konstruktora. Jest nim oczywiście Nonna.

— Jak wam się podoba pokój? — spytała, ledwośmy weszli.

— Olśniewający! — wykrzyknął Tembhara zakrywając ręką oczy, a Żmur dodał:

— To ty tu mieszkasz, biedna?…

Przyjęliśmy te słowa śmiechem. Rzeczywiście, potop blasków buchający z diamentowych sprzętów i ścian, łamiący się w tęczę przy najmniejszym ruchu głowy, był na dłuższą metą niezbyt przyjemny. Nonna pokazała nam swoje projekty architektoniczne. Żywą dyskusję wywołał dworzec rakietowy o kształcie na pół rozciętego hiperboloidu, z dwustumetrowymi srebrnymi kolumnami, podobnymi do pionowych skrzydeł. Podobał mi się.

— Za ładny — ocenił Ter Haar. — Po co te zworniki na wysokości czterdziestu pięter? Czy ludzie udający się w podróż będą biec do rakiet z zadartymi głowami?

— Ale za to z odległości zwieńczą doskonale całość! — broniła projektu Nonna. Zwróciła się do milczącego Amety:

— Co powiesz, pilocie?

— Podoba mi się. Powiesiłbym ten rysunek u siebie. Ale jako dworzec — nie.

— Dlaczego?

— Bo przy starcie, wskutek ruchu, te pionowe srebrne pasy migając oślepiałyby ludzi w rakietach. Nie myślałaś o tym?

Nonna przez dłuższą chwilę wpatrywała się w szkic, a potem chwyciła go oburącz i przedarła na pół.

— Ma rację — odpowiedziała na nasze protesty. — Nie warto o tym mówić..

Drzwi się otwarły; ukazał się w nich Yeryoga, pilot, który śpiewa najwspanialszym basem, jaki zdarzyło mi się słyszeć, i dlatego jest wszędzie zapraszany, lecz chodzi tylko tam, gdzie — jak powiada — wolą go od jego głosu. Poznaliśmy się w sposób dość oryginalny. Pewnego ranka zjawił się w ambulatorium barczysty mężczyzna o włosach tak jasnych, że bielszych od opalonej skóry. Wszedł do gabinetu przyjęć i stanął na środku, przyglądając mi się uważnie, jakbym to ja był chory, a on lekarzem.

— Co ci dolega? — spytałem, by przerwać tę lustrację.

— Nic — uśmiechnął się dobrodusznie — chciałem tylko zobaczyć człowieka, który pokonał Mehillę!

Dziś zjawił się u Nonny podniecony, już od progu wołając:

— Słuchajcie! Uruchomiono heliotron! Właśnie był komunikat z Ziemi. Uruchomiono przed godziną…

— Nie przed godziną, tylko przed miesiącem — sprostował Tembhara — bo tyle wynosi teraz opóźnienie…

— A, prawda! Yeryoga zafrasował się.

— To niesłychane! Dowiadujemy się o tym tak późno… co się tam musiało dziać na Ziemi, a myśmy nic nie wiedzieli…

— To samo, co w sto dwudziestym, kiedy Ter Sofar kończył swoją pracę — powiedziałem. — Tę o fotonach. Pamiętacie chyba? Ludzie zatrzymywali się wtedy umyślnie w drodze, jedni pytali drugich, czy nie wiedzą czasem, kiedy będzie podany następny rezultat. Na naszej uczelni — byłem wtedy jeszcze studentem — miały się właśnie rozpocząć zawody regatowe, gdy nagle głośniki podały, że Ter Sofar będzie wykładał dalszy ciąg swego teorematu, i po minucie całe nadbrzeże opustoszało. Przez dwie godziny łodzie mokły puste na rzece, bo wszyscy stali głowa przy głowie, żeby słyszeć Ter Sofara.

Obiad jedliśmy w ogrodzie, przy stołach malowniczo rozstawionych między kwiatowymi klombami. Tę ostatnio wprowadzoną innowację przyjęliśmy z wielkim zadowoleniem. Tembhara, stanowiący istną kopalnię anegdot historycznych, opowiadał o architektach XXII wieku, którzy projektowali „miasta latające”, całe kaskady metalowych pałaców, zawieszone w powietrzu wirowaniem gigantycznych śmigieł. Nonna odwzajemniła mu się opowieścią o mechaneuryście z XXIV wieku, Klausjuszu, dziwaku, który robił mechaniczne pająki łapiące mechaniczne muchy.

Po obiedzie przenieśliśmy się ze Schreyem i Ter Haarem na głazy nad potoczkiem, żeby „upierwotnić” koniec biesiady. Na pobliskim trawniku bawiło się dwoje dzieci, chłopiec lat może siedmiu i młodsza od niego dziewczynka, najoczywiściej rodzeństwo. Oboje byli ciemnowłosi, cera ich miała głęboki złotawy ton, jaki nadaje długie przebywanie pod słońcem. Dziewczynka to otwierała, to zamykała piąstkę przed oczyma brata.

— Kiedy nie wiesz nawet, co to jest — posłyszałem jego słowa.

— A właśnie, że wiem! Pie–niądz!

— A co to jest pieniądz?

Dziewczynka zastanawiała się tak usilnie, aż skurczył się jej nosek.

— Wiedziałam, ale zapomniałam.

— Ty zawsze tak — rzekł chłopiec pogardliwie. — Nigdy nie wiedziałaś. Pieniądz to taka rzecz… Ech! Machnął ręką. — I tak nie zrozumiesz.

— No powiedz! Powiedz!

— Dawno, bardzo dawno temu można było za to wszystko dostać. Były takie miejsca i tam wszystko za to było, i to już wszystko.

— Co?

— Nic nie rozumiesz? Pewnie. Wiedziałem.

— A rozumiem! Właśnie, że rozumiem! Za takie blaszki dostawało się, co się chciało. To dorośli też się wtedy bawili? To były pyszne czasy! Wiesz co, poprosimy tatusia, zrobi nam tych pieniędzy.

Z trudem ukrywając rozbawienie, chirurg szepnął do Ter Haara:

— Słyszysz? Nareszcie ktoś, kto żałuje „dawnych, dobrych czasów”!

Chłopiec zerknął w naszą stronę. Schrey wezwał go uśmiechem i skinieniem głowy. Malec podszedł swobodnie.

— Jak się nazywasz?

— Andrea.

— A ja Schrey. Jestem lekarzem, a to jest profesor Ter Haar; tak się składa, że zajmuje się właśnie tymi dawnymi czasami, o których mówiłeś, wiesz? Może ci o nich dużo ciekawego powiedzieć!

Spojrzał na zegarek, wstał i biorąc mnie pod rękę dodał:

— A my pożegnamy was, bo musimy iść do szpitala. Wesołej biesiady!

Odchodząc dostrzegłem rozpaczliwe spojrzenie Ter Haara. Poczciwy Schrey nawet się nie domyślał, jak niedźwiedzią przysługę wyrządził historykowi, pozostawiając go na pastwę dzieci.

Gdy po dwu godzinach zaszedłem do ogrodu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, z największym zdziwieniem ujrzałem Ter Haara na tym samym miejscu nad potokiem. Siadłszy obok niego, słuchałem, jak opowiada malcowi o dziejach sprzed tysięcy lat. Mówił o czasach, kiedy ludzie ciężko pracowali, przykuci do malutkiego skrawka ziemi, o strasznych wojnach, które w ciągu godzin niszczyły to, co budowane było przez wieki, o tyranach żyjących w przepychu, gdy poddani ich ginęli z głodu. Chłopiec słuchał jakby całym sobą; przestał odrzucać opadające na czoło włosy; jego oczy, utkwione w ustach historyka, stawały się ciemne i jakby się starzały. Opalone rączki przycisnął do piersi i trwał tak długo jeszcze po ostatnim słowie uczonego. Nareszcie szurgnął nogami i odszedł zatopiony w najgłębszej zadumie.

Ter Haar promieniał z radości, że znalazł tak pojętnego słuchacza. Potem przechadzaliśmy się po parku słuchając chóralnych śpiewów. Zmierzch zapadł już zupełnie i drzewa osrebrzył nieprawdziwy, lecz jakże piękny ziemski Księżyc. Naraz z bocznej alejki wychynęła rozwichrzona czupryna chłopca. Podszedł spiesznie do historyka, ukłonił się, przełknął i powiedział:

— Przepraszam, słuchaj, ale to wszystko, co mówiłeś, to tylko bajka, prawda?

Ter Haar nie od razu odpowiedział. Patrzał na chłopca, a w jego twarzy o niknącym w świetle uśmiechu ujawnił się nagle wstydliwy fantasta, nieśmiały człowiek o siwych skroniach, z sercem pełnym marzeń, których domyśliłem się nagle, a domysł ten potwierdziły słowa, jakimi w jednej chwili wyparł się całej swojej wiedzy:

— Tak — powiedział — to tylko bajka…

W tydzień po uruchomieniu okrętowych trionów stali się niewidzialni pewni ludzie. Najpierw znikli z obiadów wszyscy prawie astrogatorzy, potem przestali przychodzić do ogrodu niektórzy fizycy; konstruktorów Uteneuta i Yrjöli nie można było nigdzie spotkać, jakby ich wcale nie było na pokładzie. Nikt jakoś nie zwracał na to uwagi, choć wszyscy to widzieli, lecz mówili sobie pewno jak ja: „Muszą mieć swoje powody”.

Tajemnicę poznałem przypadkiem. Rankiem tego dnia pewien młody matematyk skarżył się, że kiedy chciał wykonać jakieś bardzo trudne obliczenie za pomocą głównego elektromózgu Gei, Ter Akonian odmówił mu wręcz, oświadczając, że aparatura jest chwilowo przeciążona.

— Co za warunki pracy! — narzekał młodzieniec. — Jakieś pierwotne bytowanie; w epoce kamiennej każdy miał przynajmniej własny rysik i drapał rachunków, ile chciał; kamieni, ówczesnych maszyn do liczenia, było pod dostatkiem, a dzisiaj?! I jeszcze się mówi, że mamy tu wszystko, czego potrzebujemy…

Po południu bawiłem u Ter Haara. Spotkałem u niego większe towarzystwo, między innymi byli biofizyk Diokles i matematyk Żmur, współpracownicy Goobara. Diokles jest małym, czarnowłosym i czarnookim człowieczkiem; cechuje go jakaś, powiedziałbym, pełna zatroskania ruchliwość. Wygląda tak, jakby zgubił coś i odkrył właśnie ten przykry fakt. Żmur, może przez kontrast, wydał mi się niezmiernie spokojny i panujący zawsze nad sytuacją, w której labiryntach gubi się jego mały kolega. Opowiadał nam o Goobarze; słuchałem go z ciekawością, gdyż umie mówić, ma też dobrej próby, choć nieco oschły humor. Wyjaśniał, dlaczego jedni studenci przepadają za wykładami wielkiego uczonego, podczas gdy inni cierpieć ich nie mogą. Kiedy Goobar wykłada ze świadomością tego, że przedstawia słuchaczom rzeczy nieznane i bardzo dla nich trudne, jest złym wykładowcą: cedzi, powtarza się, zacina — sprawia to wprost przykrość; odczytanie byle podręcznika byłoby bardziej pouczające. Gdy natomiast zaczyna mówić z przejęciem i pasją, ten powolny, pieszy niejako czy wręcz raczkujący tok rozumowania, obcy jego naturze, znika, zastąpiony właściwym mu sposobem przeskakiwania z jednego odległego cypla dowodu na drugi. Drogę na szczyt przedstawianej teorii stanowi szereg dalekosiężnych skoków myślowych i nie lada trzeba bystrości, by za nim nadążyć.

— Przecież to proste — mówił Żmur. — Trudno żądać od kozicy, żeby — mknąc w górę skał — dotrzymywała kroku piechurowi. Jeżeli zaś, dołożywszy starań, zacznie iść tak wolno jak on, będzie wykonywać nieustannie dziesiątki zbędnych ruchów, podbiegać naprzód, zatrzymywać się, cofać i jej sztucznie zwolnionym ruchom zabraknie wówczas piękna i siły, jakie można podziwiać tylko we właściwym jej, błyskawicznym pędzie.

Ktoś z obecnych przypomniał anegdotę głoszącą, że nowej teorii, przedstawianej przez Goobara po raz pierwszy, nie rozumie nikt, nawet on, drugie powtórzenie pojmuje tylko on jeden, a zwykłym śmiertelnikom, rzecz oczywista fachowcom, zaczyna coś niecoś przebłyskiwać nie prędzej niż za jakimś ósmym — dziewiątym razem. Roześmieliśmy się. Rozmowa przeszła na inny temat, ale niebawem znowu padło nazwisko Goobara. Zauważyłem głośno, że geniusza wyobrażamy sobie na ogół jako starca i dla kogoś, kto Goobara nie widział, pierwsze spotkanie może stanowić prawdziwą niespodziankę, bo on nie jest starcem. Zamilknąwszy odwróciłem głowę od światła, chcąc przypomnieć sobie Goobara, ale nie mogłem, we wspomnieniu miałem tylko nieregularne, jakby jednym szarpnięciem stworzone usta i oczy ukryte pod nawisem czoła. Nie ja jeden o tym myślałem, bo ktoś spytał nagle:

— Jakiego koloru ma oczy? — I nikt ze współpracowników Goobara nie umiał odpowiedzieć.

— Widzicie! — rzekł triumfująco ten, kto pytał, jak gdyby przeprowadził eksperyment dla udowodnienia prawdziwości swej przemilczanej tezy.

Kiedy wyszedłem od Ter Haara, był już późny wieczór i skierowałem się do mieszkania; wtem w głębokim załomie zapory atomowej, jaka się tu wznosi, ujrzałem Yrjölę, młodego Rudelika i nie znaną mi kobietę. Chciałem ich minąć, lecz rozległ się ostrzegawczy świst: Gea miała za chwilę otrzymać codzienną dawkę przyśpieszenia. Nie starczyłoby mi już czasu na dojście do windy, pozostałem więc przy nich. Wymienili spojrzenia świadczące, jak mi się zdawało, o pewnym zakłopotaniu, lecz zanim padło choć słowo wyjaśnienia, automaty włączyły zespoły napędowe. Nic się nie zmieniło; światło korytarzowe, przełączone już na błękitny półmrok nocy, jaśniało spokojnie, tylko ciała nasze stały się nieco cięższe. Gdyby nie świadomość tego, że silniki pracują (a nie zdradzają tego najlżejszym odgłosem), mógłbym sądzić, że opanował mnie po prostu nagły przypływ znużenia. Tamtych troje weszło tymczasem w najgłębsze miejsce załomu. Pochylili się nad wystającą z pancerza, łagodnie nachyloną, masywną płytą, która stanowi przedłużenie jednego z olbrzymich wewnętrznych wręgów konstrukcji okrętowej. Zauważyłem nie bez zdziwienia, że Yrjöla pali papierosa; jest to widok bardzo rzadki, a jego nigdy przy tej czynności nie widziałem. W pewnej chwili pochylił się nad płytą i począł strząsać na nią popiół, osiadający cieniutką warstwą; trwało to dobre kilka chwil i1 wyglądało na dziwną zabawę, ale zauważyłem, z jakim skupieniem wszyscy wpatrują się w powierzchnię metalu. Mimo woli i ja nachyliłem się, by coś zobaczyć. Drobinki popiołu nie spoczywały zupełnie bezwładnie, ale bardzo leniwie układały się w jakiś rysunek; przez kilkadziesiąt sekund nie mogłem go pojąć, gdy wtem przyszło olśnienie. Popiół układał się współśrodkowymi łukami, których centrum znajdowało się jak gdyby za murem zaporowym, gdzieś w głębi grodzi atomowych. Pracujące silniki wytwarzały widać drgania zbyt słabe, by można je wyczuć, i zapora przekazywała to nieuchwytne, podskórne drżenie warstewce popiołu, który skupiał się w miejscach nieruchomych, to znaczy w węzłach wytworzonych fal stojących.

Tych troje porozumiewało się wzrokiem. Yrjöla zanotował coś, kobieta zamknęła wieczko przyrządu na trójnogu, jeszcze chwila i krótkie, głuche westchnienie przewodów obwieściło, że silniki zostały wyłączone.

— Co wy robicie? — spytałem.

Yrjöla spojrzał mi w twarz i zmrużył oczy.

— Przede wszystkim milczenie, doktorze, dobrze?

— Co, nie mówić o tym nikomu? — zdziwiłem się. — Dobrze, obiecuję. Czy możecie mi powiedzieć, co to jest?

— Drgania — rzekł tajemniczo Yrjöla. Rudelik nie patrzał na nas; pocierał palcami nie dogolony podbródek, jakby zamyślony czy nawet zafrasowany. Tylko nieznana kobieta stała spokojnie, patrząc w pusty przestrzał korytarza.

— To zrozumiałem — odparłem — ale czy jest w tym coś złego?

— Jeżeli złe jest to, czego nie przewidzieliśmy, to jest to złe — powiedział Yrjöla. Już nic szelmowskiego nie było w jego twarzy. Oczy miał podkrążone jak od bezsenności.

— No dobrze, ale co to jest? Yrjöla wzruszył ramionami.

— Obciążenie silników jest zawsze takie samo; przy niższych szybkościach drgań nie było, pojawiły się od…

— Sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę — powiedział nagle Rudelik i spojrzał na nas, jakby się zbudził z zamyślenia.

— Więc co to jest?… — spytałem raz jeszcze, trochę bezradnie, jak gdybym już przeczuwał odpowiedź. Sytuacja stawała się osobliwa. Staliśmy w jednym z najodleglejszych zakątków wielkiego okrętu pędzącego przez mrok, otoczeni z trzech stron metalowym masywem zapory; była zupełna cisza i nieruchomość świateł w korytarzu, biegnącym tak daleko, że sznur lampek zlewał się u jego końca w błękitną smużkę.

— Nie wiem — prosto powiedział Rudelik. — Nie przewidzieliśmy tego zjawiska, bo nie wynika z teorii. A więc…

— Teoria jest fałszywa… — dokończyła kobieta. Stała nieruchomo. Głos zdradził wielkie zmęczenie.

— Taak — powiedział Yrjöla i usiadł na pochyłej płaszczyźnie.

— Może łańcuchowe reakcje dają maksima i minima pochłaniania neutronów — bąknąłem przypominając sobie z trudem wyuczone niegdyś teorie, zaraz jednak zamilkłem, gdyż zanurzone resztki mojej wiedzy były śmieszne w zestawieniu z doświadczeniem tych trojga.

— Mmmm — mruknął Yrjöla; to oznaczało zaprzeczenie. — Myśmy już posyłali automaty na tamtą stronę — ruchem głowy wskazał zaporę — i nie jeden raz…

— No dobrze — powiedziałem — ale cóż to ma za znaczenie, takie nieznaczne…

Yrjöla z dołu podniósł na mnie oczy, krótko popatrzał i opuścił wzrok; nic nie powiedział, lecz zrozumiałem dopiero teraz.

— Wielkie nieba! — krzyknąłem. — Ono rośnie, to drganie, rośnie z każdym przyśpieszeniem, tak?!

— Ciszej!

Rudelik ścisnął mi ramię.

— Przepraszam… — wybąknąłem zmieszany. Yrjöla zdawał się nie zauważyć tej sceny.

— Czy ono rośnie? — powiedział głucho, jakby badał samego siebie. — Rośnie — podjął wreszcie — ale…

— Ale nie linijnie — dokończył Rudelik. Cały jakby się trochę skurczył, oczy mu błyszczały, widziałem, że w tej chwili zapomniał o moim istnieniu. Mówił tylko do inżyniera; odruchowo wyciągnął kieszonkowy analizator. Yrjöla zgasił ten zapał ruchem ręki, jakby przekreślał jego słowa.

— No tak — powiedział — zdaje się, że to będzie miało maksimum przy 130 000 kilometrów na sekundę… potem, być może, zacznie maleć, ale nie zejdziemy daleko; Goobar powiada wprawdzie, że to dobrze, ale…

— Jak to, i Goobara wciągnęliście w tę historie? Yrjöla zamiast odpowiedzieć uśmiechnął się tylko powściągliwie, jakby mówił: „Wciąż nic nie rozumiesz…”

— Mówi, że to dobrze — kontynuował inżynier — ale po prawdzie, to nam nic nie daje, bo „to” interesuje go tylko o tyle, o ile wiąże się z jego bieżącą pracą…

— A wiąże się — wtrąciła kobieta.

— Tak, on jest z tego nawet zadowolony… Twierdzi, że mu pomogło…

— Więc co to właściwie znaczy? — spytałem. Nic już nie rozumiałem; czułem, że otacza nas tu coś, czego nie można uchwycić słowami. — Czy jest niebezpieczeństwo? — spytałem wreszcie i równocześnie, nie wiem sam czemu, zawstydziłem się.

— Niebezpieczeństwo? — odparł ze zdziwieniem inżynier. — Nie sądzę, konstrukcja Gei jest obliczona z siedem—dziesięciokrotnym zapasem wytrzymałości…

— A więc?

Yrjöla wstał. Wszyscy gotowali się do odejścia; kobieta podjęła ustawiony przy ścianie wibrometr, a Rudelik pociągnął automat, który ruszył za nim jak mały piesek.

Minęli mnie stojącego nieruchomo, nie żegnając się, jakbym zamienił się w powietrze. Ostatni Yrjöla nagle przystanął i wziął mnie za ramię; był to potężny uścisk.

— To coś, od czego odzwyczaiło nas życie — wyrzekł patrząc mi w oczy. — Coś nie mieszczącego się w tym wielkim budynku, jaki wznieśliśmy w ciągu tysięcy lat — wykonał okrągły ruch ręką, jakby wskazywał otoczenie, ale zrozumiałem, że ma na myśli gmach nauki. — Coś gorszego od niebezpieczeństwa — dodał ciszej.

— Gorszego?… — spytałem; w głowie miałem zupełny zamęt.

— A tak — odrzekł. — Nieznane.

Puścił moją rękę i poszedł w ślad za tamtymi. Długą, bardzo długą chwilę wpatrywałem się w zatarte ślady fal na powierzchni płyty nie odbijającej światła, jak zmatowiałe zwierciadło, aż ruszyłem przed siebie, głusząc krok, jakbym strzegł powierzonej tajemnicy.


ZłOTY GEJZER

Upłynął piąty miesiąc podróży, a drugi — opóźnienia sygnałów radiowych z Ziemi. Miałem teraz mniej czasu niż poprzednio: zajmował mi go chłopiec z Ganimeda. Odbyliśmy, ze Schreyem i Anną, konsylium, na którym postanowiliśmy zbadać dokładnie jego mózg. Pierwszy chirurg zażądał bezpośredniego połączenia z Ziemią dla uzyskania szczegółowych danych o chłopcu, liczył się bowiem z tym, że będziemy go musieli uczyć jego własnej przeszłości, jakby na nowo zapisując pamięć opustoszałą w katastrofie.

Młodzieniec pozwalał robić ze sobą wszystko; całkowicie bierny, nie stawiał oporu; można go było prowadzić jak dziecko. Anna poświęcała mu wiele uwagi; nieraz widywałem, jak szła między klombami ogrodu, trzymając go za rękę, a on, wysoki, smukły, bardzo poważny, posłusznie postępował za nią, próbując chwilami przystosować swój duży krok do jej niewielkich stąpnięć. Mówiła do niego, pokazywała mu kwiaty, nazywała je, lecz wszystko to odpadało od jego woskowego spokoju. Nareszcie Schrey zarządził decydujące badanie. Wielka aparatura encefalowizyjna miała jakiś defekt, którego nie umiałem sam usunąć, musiałem więc skontaktować się z drugim astrogatorem, gdyż to on ma pieczę nad automatami pogotowia technicznego. Nie od razu go znalazłem; właśnie opuścił był sterownię po ukończonym dyżurze. Informatory nie pomogły mi w poszukiwaniach. Błądząc po całym statku zaszedłem na koniec w okolicę oddaloną od centralnych pokładów. Korytarz przechodził w rodzaj obszernej sieni przed małą salą filharmonii. Pod boczną kolumną stał Lancelot Grotrian patrząc na białą rzeźbę, która wznosiła się pośrodku pustej przestrzeni. Wyłuszczyłem mu moją prośbę. Rozmowa była rzeczowa, prawie sucha, lecz obecność białego, kamiennego torsu rzucała w nią jak gdyby blask i wypełniała każde zamilknięcie.

W pewnej chwili zaczęliśmy iść, a raczej przechadzać się; krok nasz odzywał się głośno, spotęgowany odbiciem w głębi sklepienia, które nakrywa sień jak uniesiona wysoko muszla. Nie wiem, jak to się stało, że zatrzymaliśmy się jednocześnie — twarzą w twarz z posągiem. Jest to młody chłopiec, który przystanął w dalekiej drodze. Twarz banalna, nieciekawa, tak. Ale jak jakiś bardzo wczesny poranek marcowy, wychodzący z mgieł, w którym drzewa stoją opłukane wodą. nagie, wydane blademu, rosnącemu słońcu w oczekiwaniu wielkich dni lata. Taka właśnie twarz: czekająca spełnienia wszystkich, a więc i największych obietnic. Grotrian powiedział, że posąg jest dziełem Soledad. Wspomniałem wówczas drobną scenkę sprzed tygodnia. Spotkałem rzeźbiarkę w ogrodzie; siedziała na szczycie wzgórza z prawdziwą staroświecką książką na kolanach. Zaciekawiony, spytałem, co to za książka. Nie odpowiedziała ani nie podniosła głowy, lecz zaczęła czytać w głos:

Więc rzekli:

— Jak ci się żyło?

— Dobrze — odparł — dużo pracowałem.

— Czy miałeś wrogów?

— Nie mogli przeszkodzić mi w pracy.

— A przyjaciele?

— Żądali ode mnie, bym pracował.

— Czy to prawda, że wiele cierpiałeś?

— Tak — odparł — to prawda.

— Co robiłeś wtedy?

— Pracowałem więcej: to pomaga.

— O kim to? — spytałem. Wymieniła nazwisko jakiegoś rzeźbiarza starożytności i wróciła do lektury, zapomniawszy natychmiast o mojej obecności.

Opowiedziałem te historię Grotrianowi i spytałem., czy sądzi, że udział w wyprawie może się jakoś przydać rzeźbiarce.

— Myślę, że tak — odparł. — Bardzo trudno jest kształtować jako powierzchnię brył to, co głęboko kryje się w ludziach. Trzeba szukać rozmaitych dróg, a na pewno niejednego można się dowiedzieć o człowieku patrząc w gwiazdy…

Obserwowałem twarz astrogatora, gdy mówił. Przeważały już na niej linie starości, linie schodzące w dół, w rysunku zmarszczek okalających oczy, w wiotkim sfałdowaniu policzków wszystko było ciężkie i ciążyło. Oczy jego pod siwymi brwiami pociągała jak gdyby niedostrzegalna mgiełka, ale kiedy z ostatnimi słowami obrócił na mnie wzrok, wydało mi się — zdumiewająca rzecz — że jest młodszy ode mnie.

Wieczorem zeszliśmy się w sali operacyjnej i chłopiec, wciąż jednakowo obojętny, został ułożony na metalowym stole. Wtem wydarzyło się coś nieprzewidzianego: oto gdy Schrey począł ściągać w dół szerokie płaty elektrod, które miały opasać głowę chłopca, ten zasłonił się nagle rękami. Ów porywczy, trwożliwy gest tak nas poraził, żeśmy się zmieszali, przywykliśmy już bowiem do jego całkowitej bierności. Anna pochyliła się nad nim i zaczęła cicho, łagodnie mówić, odginając delikatnie jego palce, jakby w dziecinnej zabawie czy pieszczocie. Wtedy, wciąż jeszcze z twarzą skurczoną jak pięść, przestał stawiać opór. Metalowe uchwyty objęły jego skronie, zachodząc na policzki niżej oczu, kremowa płachta osłoniła tors i tylko część obnażonej piersi poruszała się równomiernie w świetle, które poczęło słabnąć, w miarę jak je Schrey wygaszał. Nareszcie zapanował głęboki półmrok. Z połyskliwego kołpaka, który okrywał teraz szczelnie czaszkę chorego, sterczały jak kolce jeża odbiorniki prądów. Tworzyły rażeni rodzaj ekranu, który przejmował słaby puls elektrycznych wyładowań mózgowych i, wzmocniony tysiąckrotnie, przekazywał wiernie aparaturze umieszczonej ponad wezgłowiem stołu. Wznosiła się tam szklista bryła, kształtem przypominająca globus. Jak wiadomo, średniowieczne przypuszczenie, że kiedyś można będzie z zapisu prądów mózgowych odczytać myśli ludzkie, nie sprawdziło się, ponieważ zespoły kojarzeń kształtują się inaczej u każdego człowieka i podobnym krzywym prądowym nie odpowiadają podobne pojęcia. Lekarz nie może zatem z pomocą elektroencefaloskopu dowiedzieć się, co chory myśli, może jednak stwierdzić, jak kształtuje się dynamika procesów psychicznych, i dzięki temu rozpoznać chorobę lub uszkodzenie mózgu.

Przez dłuższą chwilę Schrey trwał w bezruchu, wsłuchując się w brzęczenie prądów wzmacniających, jakby pragnął wyłowić z tych zmieszanych pobrzęków jakąś melodię; nareszcie włączył aparat.

W przejrzystej głębi globusa zajaśniało. Mknęły w niej uwięzione w szkle tysięczne iskry tak szybko, że widać było tylko drgające spirale i kręgi, fantastyczną koronkę świetlną, rozwieszoną w przestrzeni, pozębioną w cieniutkie, ostre zygzaki; gdzieniegdzie zagęstwłone włókna blasku stapiały poszczególne wyładowania w mżące, perliste pasma; cała kula wypełniała się powoli głębokim, liliowym pałaniem i przypominała małe niebo przeszywane torami gwiazd spadających. Milionowe rozdrzewienia świetlistych torów splatały się i rozplatały nieprzerwanie, tworząc rysunek nieporównanej regularności i piękna.

— Proszę do niego mówić — szepnął Schrey do Anny. Widziałem go w padającym z wnętrza kuli pałaniu; cienki, ostry nos był wyosobniony z twarzy zalanej czarnymi cieniami.

— Co mam mówić? — spytała Anna, jakby zmieszana.

— Cokolwiek — burknął Schrey i jeszcze bardziej pochylił się nad rozjarzoną kulą.

Anna zbliżyła głowę do kołpaka. Dostrzegłem tylko jej ciemny profil na jaśniejszym tle.

— Chłopcze, słyszysz mnie, prawda?

W wirowaniu świateł nic się nie zmieniło.

— Powiedz, kim jesteś? Jak się nazywasz?

Głos jej dźwięczał słabo na tle monotonnego poszumu prądów. Pytanie to, stawiane dziesiątki razy, zawsze pozostawało bez odpowiedzi; i teraz leżący milczał, a świetliste iskry dalej mknęły po swych zamkniętych torach, nie—znużenie wykonując naprzemienne wahnięcia w górę i w dół. Anna zadała chłopcu jeszcze kilkanaście pytań, wspomniała Ganimeda, stację kosmodromiczną, wymieniała powszechnie znane nazwy ziemskie, lecz wszystko to nie wywoływało najmniejszej zmiany w wirowaniu świateł.

Choć do tej pory niewiele razy asystowałem przy tak dokładnym badaniu, przypomniałem sobie szczegóły znane jeszcze ze studiów: te iskry, jak gdyby uwięzione na orbitach nieustannego krążenia, były odzwierciedleniem samych tylko czynności odżywczych, wegetacyjnych mózgu. Ich rytmiki i symetrii nie zakłócały nieregularne, wijące się wyładowania, sprawiające na laiku wrażenie chaosu, choć to one są właśnie obrazem myśli. Jako student niełatwo pogodziłem się z tym, że odbiciem krystalicznego ładu rozumowania są miotające się w pozornym bezładzie błyskawice.

Ponad czarnym w mroku ramieniem Schreya patrzyłem w głąb kuli. W niektórych miejscach rozjarzona była nierównomiernie, jakby świetlny nurt rozszczepiał się. tam na niewidzialnych rafach i opływał je złotawym rozbryzgiem, tworzącym nikłe kontury fal i wirów.

Nareszcie Anna, zniechęcona, zamilkła. Zaczynałem już odczuwać znużenie i niewygodę pozycji (stałem silnie nachylony), Schrey mruczał coś do siebie niewyraźnie, w końcu chrząknął i powiedział:

— Będzie dosyć.

Anna widać nie usłyszała go. Po sekundzie milczenia, wypełnionego szumem wzmacniaczy, odezwała się:

— Czy kochasz kogoś?

Upłynęła drobna część sekundy; wtem wirujące światła zadrżały. Z ciemności podniósł się złoty rozprysk, zabłysnął, roztrącił zamknięte orbity i strzelił w górę; zdawało się, że przebije ściany szklanego więzienia. Potem światło spłynęło w dół, wygasło, powierzchnia blasku zamknęła się i znowu było tylko widmowe fosforyzowanie pędzących iskier.

Schrey nagłym ruchem wyprostował się, wyłączył aparat i zaświecił lampy sufitowe. Oślepiony, zacisnąłem powieki.

— No tak — rzekł chirurg, swoim zwyczajem niewyraźnie — afazja motoryczna… taka? Z dziesięć pól ciężko uszkodzonych… i głębiej, tractus corticothalamicus… ale thalamus cały, tak to wygląda… i spoidło… Nagle, jakby po raz pierwszy spostrzegł Annę, podszedł do niej ł kładąc jej ręce na ramionach powiedział:

— Doskonale, dziewczyno! Jak na to wpadłaś?

Anna uśmiechała się bezradnie.

— Nie wiem. Nawet myślałam, że to głupio, bo przecież drogi nerwowe…

— Nie głupio! Nie głupio! — przerwał jej Schrey i potrząsnął jej drobnymi barkami. — Porwane drogi, nieprawda? Ale są mnemony mniej i bardziej trwałe, są wspomnienia, które można zniszczyć tylko razem z całym człowiekiem! Bardzo dobrze zrobiłaś! Nie wiem, ale…

Nie kończąc podszedł do łóżka i wyswobodził leżącego. Chłopiec otworzył szeroko oczy o ogromnych źrenicach — tak ogromnych, że wyglądały jak dwa czarne słońca w zaćmieniu, otoczone wąskim rąbkiem błękitnosiwej aureoli. Oczy te patrzyły przez nas obojętne, niewzruszone.

— Abulia… pola czołowe… — mruczał Schrey. — Paskudna sprawa… ale to nic… będziemy jeszcze operować…

Terenem, na którym regularnie spotykali się ludzie z najrozmaitszych pracowni i grup, była hala sportowa. Sam doradzałem wszystkim systematycznie uprawiać lekkoatletykę i świeciłem przykładem chodząc co drugi dzień na ćwiczenia. Trenerem naszym był Zorin, przyjaciel Amety. Nigdy właściwie nie dowiedziałem się, czy jest pilotem, który zajmuje się także mechaneurystyką, czy, na odwrót, mechaneurystą uprawiającym pilotaż, zresztą był to chyba problem pozorny. Jak sam mówił, tyle na wałęsał się po rozmaitych stacjach kosmogonicznych, że całkiem rozkojarzył mu się rytm snu i czuwania; mógł pracować albo spać o każdej, dowolnej porze dnia i nocy. Zorin był atletą doskonałym; tak właśnie wyobrażałem sobie Ametę, kiedy go jeszcze nie znałem. Najzawilsze ewolucje gimnastyczne wykonywał zawsze jakby od niechcenia. Podchodząc do przyrządu przystawał, jakby wsłuchiwał się we własne ciało i czekał na jakiś tajny znak jego gotowości; naraz unosił się nad drążkiem i poczynał przerzucać się i wirować; chwilami zastygał niby na przekór sile ciążenia, stwarzając ciałem przepiękne, momentalne kompozycje. We wszystkich jego ruchach, w sposobie podawania ręki, w pozornie ociężałym, choć bezgłośnym chodzie taiła się senna, kocia gracja, jak gdyby zarazem radował się z posiadania tak wspaniałego ciała i wciąż musiał przezwyciężać jego lenistwo. Wszyscyśmy za nim przepadali; umiał rozpalać w nas ambicję w jakiś najbardziej dziecinny sposób. Pamiętam, jak Rilyant przychodził wieczorami na halę, żeby ćwiczyć pewien przerzut, i trudził się tak przez kilka tygodni, a wszystko po to, by Zorin mrugnął doń wreszcie przychylnie. Był pono świetnym konstruktorem; jego koledzy z grupy Tembhary opowiadali nieraz o dziwnej intuicji, z jaką przewidywał bardzo odległe konsekwencje planowanych rozwiązań stereometrycznych. Myślę, że to się jakoś łączyło z władztwem nad przestrzenią, jakie zawdzięczał własnemu ciału. Nie wiadomo było w ogóle, jak i kiedy pracuje — przychodził do Tembhary jak gość, spędzał w laboratorium godzinę, brał temat, a za dwa, trzy dni wracał już z gotowym rozwiązaniem w głowie; nigdy nie robił żadnych notatek, tak świetną miał pamięć. Błękitnawe świecenie jego selenitowego, luźnego kombinezonu można było dostrzec niespodzianie w jednym z odległych od serca okrętu, ciemnawych krużganków przyburtowych, gdzieś nad halą lotniska czy na poziomie zerowym; często zapuszczał się tam samotnie, a jeśli u jego boku kroczył człowiek, można było dać głowę, że to Ameta. Zdawało się, że obaj w ogóle nie rozmawiają; posiadali sztukę milczenia w sposób, który zawsze mnie tyleż zadziwiał, co niepokoił, tak jest mi obca. To znów rozkołysanym, lekkim krokiem chodzili po galerii gwiazdowej, raz na pół godziny rzucając sobie dla nikogo niezrozumiałe słowa — nazwy jakichś statków czy też stacji kosmodromicznych — i znów milczeli, jakby na wspólnie obrany temat.

W tym czasie Gea osiągnęła szybkość 90 000 kilometrów na sekundę. Nadal wisiała pozornie nieruchomo pośród gwiazd i tylko światło ich poczynało wolno zmieniać barwę wskutek efektu Dopplera; gwiazdy przed dziobem okrętu niebieszczały, a położone za rufą stawały się czerwone; czułe aparaty badające te zmiany obliczały szybkość podróży, straszliwą i niepojętą w warunkach ziemskich; pocisk, mknący z taką chyżością, ulotniłby się jak gaz przy zetknięciu z najbardziej nawet rozrzedzonymi warstwami atmosfery Ziemi. Tu jednak wszystko było ciche i milczące, gwiazdy i czarna między nimi pustka; tylko z ostatnich, przyrufowych pokładów można było dostrzec Słońce jako stalowożółtą, dość silną gwiazdę, pałającą z głębi spłaszczonego dysku; był to obłok pyłu zodiakalnego, wirującego w płaszczyźnie ekliptyki.

Dalszy wzrost odległości stał się powiększeniem szeregu martwych cyfr na tarczach zegarów; umysł nie mógł ich już ogarnąć.

Kilkakrotnie dostałem propozycję przyłączenia się do różnych grup, miałem nawet, przyznam, chętkę nawiązać kontakt z wideoplastykami, ale ją powściągnąłem. Wchodziłem w coraz rozleglejsze studia medyczne; wieczorami, z miłym uczuciem zmęczenia fizycznego po treningu, przeprowadzałem zawiłe operacje na fantomach trionowych i studiowałem podręczniki, pogrążając się w bogatych złożach medycznych biblioteki okrętowej.

Studia dawały mi zadowolenie, odczuwałem jednak wciąż jakiś niejasny niedosyt. To mi się zdawało, że zbyt mało przestaję z ludźmi, to znów, że nauka ma nazbyt akademicki charakter i nikomu na statku nie służy. Myśli o praktyce po powrocie na Ziemię były tak odległe, że właściwie nierealne.

Gdy tak uczyłem się, czytałem, przyjmowałem pacjentów, odwiedzałem Ter Haara, przechadzałem się z Ametą, w atmosferze statku zachodziły trudno uchwytne i powolne, nieodwracalne przemiany. Liczne drobne wydarzenia powinny były zwrócić moją uwagę, byłem jednak jak gdyby głuchy i ślepy. Później dziwiłem się, jak mogłem niczego nie spostrzec, teraz zaś sądzę, że umysł w samoobronie nie chciał dopuścić do siebie zwiastunów tego, co przybliżało się, jak gdyby czekało już w jednej z czarnych, lodowatych otchłani, które nieustannie przeszywał pocisk.

Tak więc pewnego wieczora, gdyśmy, znużeni biegiem, odpoczywali na leżakach półnadzy, z ciałami parującymi od gorącego prysznicu, ktoś leniwie uderzając kantami dłoni po udach, jakby podejmował przerwany masaż, zauważył, jaka to szkoda, że nie możemy parać się wioślarstwem. Zorin uśmiechnąwszy się rzucił, że podejmuje się zorganizować na Gei autentyczne regaty ósemek, a na nasze zdziwione pytania wyjaśnił, jak sobie to wyobraża. Łodzie można ustawić w niewielkich, równoległych basenach z wodą, otoczyć je mirażem wideoplastycznym jeziora czy nawet morza i załogi rozpoczną zawody; ukryte aparaty pomiarowe zbadają, która ósemka wiosłowała najszybciej, i ta uznana zostanie za zwycięską. Już nawet swoim zwyczajem rysował w powietrzu połączenie aparatury, gdy Griga, fizyk, rzekł cierpko:

— To nie będą zawody, lecz halucynacja. W ogóle za dużo tu tej wideoplastyki. Sztuczne niebo i sztuczne słońce, i sztuczna woda; kto wie, może wszyscy siedzimy w zwyczajnej beczce, a Gea, kosmos, wyprawa i wszystkie te próżniowe krajobrazy to tylko wideomiraż!

Kilku z nas parsknęło śmiechem, ale to jeszcze bardziej rozdrażniło fizyka.

— Na diabła nam taka zabawa! — zawołał i zerwawszy się, stojąc nad nami, mówił gniewnie:

— To przecież samooszukiwanie się! Jeżeli tak dalej będzie, dojdziemy do tego, że w ogóle nikt nic nie będzie robić, nawet wideoplastyka będzie niepotrzebna. Żeby przeżyć wspinaczkę na Himalaje, dosyć będzie połknąć pigułkę, która podrażni odpowiednio mózg, i siedząc w swoim fotelu będziesz jeden z drugim przepełniony najautentyczniejszym wrażeniem, że przebywasz wśród skał i śniegów! Cóż za ogłupianie się! Toż to narkotyki jakieś, ohydne namiastki! Jeśli człowiek nie może czegoś robić naprawdę, to nie trzeba tego robić wcale!

Ostatnie słowa prawie wykrzyczał. Początkowo niektórzy z nas zaczęli się śmiać. Te pojedyncze chichoty natychmiast ucichły. Jakiś biolog spróbował wyjaśnić coś rzeczowo na temat narkotyków, ale rozmowa zaraz wygasła i rozeszliśmy się rychło, skarżąc się głośno na to, że Zorin zbytnio nas forsuje przed zbliżającymi się zawodami. Był to tylko pretekst mający ukryć czające się w każdym milczenie.

Dłuższy czas nie dawała mi spokoju sprawa nieprzewidzianego zjawiska, w którą wkroczyłem przypadkowo pod zaporą atomową. Zobowiązałem się nikomu o nim nie mówić, ale muszę przyznać, że przez szereg dni oczekiwałem wieczornego sygnału ostrzegawczego z rosnącym podnieceniem i gdziekolwiek się znajdowałem, na własną rękę rozpoczynałem równie nieudolną, co wytężoną obserwację; niczego jednak nie mogłem dostrzec. Raz i drugi umyślnie zatrzymałem się dłużej u Ter Haara, aby wracając odeń zajrzeć do wnęki w murach zapory, była jednak pusta i ciemna. Miałem ochotę powtórzyć eksperyment Yrjöli z popiołem, lecz obawiałem się, że mnie ktoś przy tym zastanie i ośmieszę się. Ostatecznie problem rozwiał się sam. Yrjöla, który pod koniec następnego miesiąca powrócił do stołu, był w znakomitym humorze i zdawał się wcale nie pamiętać o nocnym spotkaniu. Raz i drugi napomknąłem o tym w rozmowie, a gdy to nie poskutkowało, spytałem go wręcz.

— Ach — powiedział — to nic, wszystko jest w porządku. Takie rzeczy muszą się trafiać w pionierskim doświadczeniu.

Wieczorem chodziłem na pokłady gwiazdowe. Ludzi było na nich mało. Przypisywałem to powszechnemu zapracowaniu. Mówiono, że astrofizycy przygotowują się już do obserwacji niezwykle rzadkiego zjawiska, jakim miał być zapłon gwiazdy supernowej w nadchodzącym roku. O grupie Goobara chodziły znów słuchy, że jest na tropie jakiegoś odkrycia. Co prawda inne grupy liczyły koło stu osiemdziesięciu osób, po pokładach zaś przemykali samotni amatorzy gwiazd, lecz nie zważałem na to; coraz bardziej fascynowała mnie próżnia. Dawniej patrzałem na nią jak astronom—amator, usiłując nazwać i sklasyfikować wszystkie ciała niebieskie. Powoli z postawy tej nie zostało ani śladu.

Przestałem rozróżniać konstelacje. Nie szukałem ich, nie izolowałem z mrocznego tła, jak nie próbuje się wyosabniać spojrzeniem oczu czy ust ze znajomej twarzy. Nieruchomy, zapatrzony, z czołem przyciśniętym do chłodnej ściany czuwałem godzinami, powierzając wzrok otchłaniom. Spojrzenie, rzucone w górę, zdawało się wracać w siebie jak wypuszczona w niebo strzała. Trwały tam pokłady czerni, tu i ówdzie nadżartej bladymi, próchnicowymi żyłami mgławic. Nic więcej. W dole przepaść usiana iskrami. Oba te obszary nocy tworzyły dwa czarne brzegi Drogi Mlecznej. Po jakimś czasie wzrok przestawał rozróżniać większe całości. Opornie torował sobie drogę w zwałach ciemności, drążył jej warstwy, jakieś ogromne garby mroku osypane wyżarzonym popiołem, jakieś oceany czerni, tlejące fosforycznym osadem; z największym trudem przedzierał się przez zasłony pyłowe ku cieniom gwiazd, znużony, zdawał się wyczerpywać, rozmywany i pochłaniany przez nie kończącą się czerń. Z prawdziwą ulgą odpoczywał na zgrupowaniu świateł — a była to mgławica, jasna jak piorun z rtęci przemienionej w gaz, na wieczność zastygły w oszalałym skręcie rozrywu — i znowu podążał dalej, tam gdzie wśród niekształtnych, pomrocznych kadłubów ziały wyrwy wydzielające upiorne, zgniłe światło jakby rozkładającego się iłu. Nadchodziły w tym zapatrzeniu chwile, kiedy wydawało mi się, że spojrzenie zmienia się w coś materialnego, że z głębi oczu wywodzą się jakieś ważkie promienie czy drogi, i że nie mogę zamknąć powiek, bobym porzucił mój wzrok gdzieś w bezdennych labiryntach nocy i skazał go na wieczne bytowanie pośród chmur lodowatych i rozżarzonych, w czeluściach, w których trwa czas nieskończenie stary, pulsujący miliardoleciami, a wszystko to — przestrzenie niezmierzone, bez kresu, bez dna i stropów, bez granic widzialnych ani dających się pomyśleć — to była rzeczywistość, świat powstały z czarnej pustki i oślepiających płomieni wodoru.

W ósmym miesiącu podróży rakieta osiągnęła szybkość 100 000 kilometrów na sekundę. W każdych czterech sekundach przemierzała odległość dzielącą Księżyc od Ziemi; jej pęd spiętrzał czoła fal świetlnych przed nami, a rozciągał je daleko w tyle. Osiągnęła trzecią część najwyższej szybkość:, jaka istnieje w kosmosie, a jednak wszystkie punkty świetlne, wyznaczające nasze położenie, trwały nieporuszenie. Wydawało mi się czasem, że dość wmyśleć się w straszliwą obojętność Wszechświata wobec najwyższego wysiłku naszego i maszyn, które stworzyliśmy wszystkie dla jednego celu i rozpędzili je jako metalowe przedłużenie skierowanej w jeden punkt woli, że dość to zrozumieć, aby się poczuć zmiażdżonym. Na najdrobniejsze przesunięcie konstelacji, wymierne tylko mikroskopami, należało czekać nie dni, nie miesiące, ale lata całe. Mknęliśmy dniem i nocą, w czasie pracy, odpoczynku, snu, zabawy, miłości; automaty włączał;— silniki, strumienie ognia atomowego dygocąc opuszczały dysze, pocisk przyśpieszał, przebywał już 105, 110, 120 000 kilometrów na sekundę, a gwiazdy pozostawały nieruchome.


IX SYMFONIA BEETHOVENA

Wszystkie głęboko i niewyraźnie tlejące we mnie zarodki czegoś nowego, nie zaznanego, nie doświadczonego, wciąż jak gdyby zadeptywane, tłumione spotkaniami z ludźmi, godzinami spędzanymi przy aparatach nastawionych na ziemskie transmisje, a wybłyskujące zarzewiem w chwilach, kiedy budziłem się w nocy pomiędzy końcem jednego snu a początkiem drugiego, w czasie samotnych przechadzek pod gwiazdami, pierwszym świtem — wszystko to zebrało się, złączyło i wynurzyło w dwieście sześćdziesiątym trzecim dniu podróży.

Całodzienne zajęcia skończyłem później niż zwykle i stojąc pod wielką araukarią, między salami szpitala a mieszkaniem, wahałem się, co zrobić z resztą wieczoru. W końcu, wciąż niezdecydowany, pojechałem do ogrodu.

Zapadał w nim wczesny, wiosenny zmierzch. Zapewne na życzenie kogoś z towarzyszy wiatr panował gwałtowniejszy niż zwykle i jego surowe porywy, omiatające co chwila gałęzie, budziły wspomnienia dawne i mocne. W błękicie nad głową płynęły duże, niekształtne obłoki, niskie słońce to kryło się za nimi, to wytryskało spoza rozzłoconych obrzeży słupami blasku i wtedy wszystkie krzewy i drzewa rzucały na ziemię wyostrzone nagle cienie, jak gdyby budząc się raptownie.

Na głazach pod urwiskiem, z którego spada potoczek, siedziało czterech chłopców w wieku od dwunastu do piętnastu lat. Najmłodszy, skulony pod granitową bryłą, oblizywał cukrowy puch z patyczka, a modlitewne zapamiętanie, z jakim cały oddawał się tej czynności, było tak intensywne, że mimo woli przystąpiłem, by podziwiać go przez chwilę. Drugi gwizdał fałszywie motyw symfoniczny, w miejscach trudnych pomagając sobie gwałtownymi wymachami nóg; trzeci, w którym poznałem Nilsa Yrjölę, wspiął się najwyżej; usadowiony w naturalnym siodle kamiennym, ręce skrzyżowawszy na piersi, spoglądał w horyzont z wyrazem pana bezkresnych przestrzeni. Ktoś, kogo nie mogłem dostrzec, stał po drugiej stronie potoczku, tuż nad pieniącą się wodą, która wydawała się w cieniu czarna i gęsta jak smoła; tylko grzywa piany rzucała stamtąd chwilami białe łyśnięcia.

— To kiedy właściwie zacznie się ta okropna pustka, o której tyle się mówi? — spytał najmłodszy z chłopców, zwracając się w stronę niewidzialnego człowieka; w dalszym ciągu oblizywał cukrowy puch, aby zaś pogodzić rozmowę ze spożywaniem smakołyku, ułamał jego koniec i wypchał nim sobie policzek.

— Zacznie się wtedy, kiedy ją zauważysz — odparł niewidzialny.

Poznałem głos Amety. Równocześnie ktoś położył mi rękę na ramieniu. Była to Anna.

— Dawnośmy się nie widzieli, co porabiasz? — powiedziałem z uśmiechem, zwracając się w jej stronę; słyszałem, że chłopcy dalej mówią z pilotem, lecz nie mogłem ich już podsłuchiwać.

— Jest dziś koncert — rzekła Anna rzeczowo, potrząsając lokami.

— Ruys senior? — spytałem.

— Nie, tym razem coś bardziej zamierzchłego: Beethoven, Dziewiąta. Znasz?

— Chyba tak — odparłem. — A więc koncert. Wybierasz się?

— Tak. A ty? — rzuciła. W oddali migały kolorowe sukienki dzieci.

— Oczywiście — powiedziałem — z tobą, jeśli można? Kiwnęła twierdząco głową i zaraz podniosła ręce do

włosów, żeby poskromić ich bunt.

— Czy już trzeba wyruszać? — spytałem. Niespodzianie ogarnął mnie lekki, pogodny nastrój, jakbym właśnie wychylił kielich musującego napoju.

— Nie, zaczyna się o ósmej.

— To za godzinę — sprawdziłem na zegarku — czy się gdzieś umówimy? — dodałem z uśmiechem. Było przyjęte, żeby się na Gei zachowywać w taki właśnie sposób, sugerując postępowaniem, że swoboda naszych poczynań nie jest ograniczona ścianami statku; należało to do narastającego systemu ułud; myślałem, jak inni, że to dobra metoda.

— Naturalnie — odparła poważnie — umówimy się… pod tamtym świerkiem, za godzinę.

— Równo za godzinę, doskonale, czy mam cię teraz opuścić^

— Tak, mam jeszcze to i owo do załatwienia. Znowu zostałem sam. Zwróciłem się w stronę, w której przedtem siedzieli chłopcy, teraz jednak nie było tam nikogo. Ruszyłem przez ogród. Tak doskonale znałem każdy jego najmniejszy zakątek, każdą alejkę i klomb, że mógłbym go chyba na ślepo przemierzyć w dowolnym kierunku. Wiedziałem oczywiście dokładnie, gdzie kończy się przestrzeń zwiedzalna i rozpoczynają fantomy wideoplastyki. Niespodziewanie przyszło mi do głowy, że przechadzka ta jest podobna do spacerów starożytnych galerników, i poczułem nagłą niechęć do szumiących dziś tak mocno drzew i krzaków. Wyszedłem na korytarz. Opanował mnie jakiś zupełny brak decyzji; wsiadłem do windy i pojechałem na ósmą kondygnację, by odwiedzić Rudelika, jednakże już na piątej wysiadłem i zjechałem na powrót na dół, spodziewając się zastać Ametę w oddziale osobowym lotniska, gdyż widziałem go tam kilka razy, hala jednak była tak rozległa, że na poszukiwaniach strawiłbym niemało czasu. Posłuszna winda znowu pomknęła w górę. Zrobiłem wtedy coś sztubackiego: zamknąwszy oczy wyciągnąłem rękę i nacisnąłem pierwszy guzik, na jaki trafiły palce. Czekałem cierpliwie. Drzwi otwarły się z ledwo słyszalnym sykiem; byłem, jak się okazało, na jedenastej kondygnacji, w pobliżu pracowni Goobara. Mało kto tu zachodził, gdyż nie miał tu czego szukać, wysiadłem jednak, odprawiłem windę i wolnym krokiem począłem iść ku wielkiej ścianie, za której podwójnym oszalowaniem kryło się osobiste laboratorium Goobara.

Zbliżyłem się do ściany. Była nieprzejrzysta, choć szklana, składała się bowiem ze spolaryzowanych płyt: w pewnym ustawieniu przepuszczać mogły światło, w innym pochłaniały je. Teraz była ciemna i lśniąca, jakby powleczona lśniącym aksamitem, ale w jednym miejscu, na wysokości głowy, znajdowało się w niej jak gdyby okienko; nie wiem, czy polaryzujące płyty ustawiły się tak przypadkowo, czy też uczynił to ktoś umyślnie; dość, że można było swobodnie zajrzeć do wnętrza, co uczyniłem. Widać było część pracowni z sięgającymi stropu aparatami matematycznymi. Stałem w przyćmionym świetle, laboratorium natomiast zalewały potopy blasku. W pierwszej chwili wydało mi się, że jest puste, dostrzegłem tylko drobny, powtarzający się gdzieś w głębi ruch — to rytmicznie wahały się dźwigienki przekaźników.

Nagle drgnąłem; w polu widzenia ukazał się człowiek. Przechadzając się między machinami, zwrócony do mnie tyłem, perorował z ożywieniem, jak na to wskazywały płynne ruchy ręki, w której dzierżył jakąś czarną pałeczkę, drugą rękę trzymał w kieszeni.

Zanim jeszcze zawrócił u końca krótkiej drogi, poznałem go, to był Goobar. Chodził tam i na powrót wzdłuż frontu najeżonej kontaktami machiny i zdawał się przemawiać do kogoś niewidzialnego; głos jego, jak w ogóle żadne dźwięki, nie dobiegał do mnie przez szklany mur.

Zaciekawiony, do kogo przemawia tak żywo, zbliżyłem się jeszcze o krok, zapominając o tym, że może mnie dostrzec. Teraz stał na lekko rozstawionych nogach i podnosząc rękę z pałeczką, mówił szybko, odwrócony w trzech czwartych, tak że widziałem tylko leciutkie pulsowanie mięśni na skroni. Na ekranach przed nim poruszały się linie bladozielonego ognia.

Był sam ze swymi automatami i z nimi właśnie dyskutował. Widowisko stawało się osobliwe. Treści rozmowy nie pojąłbym na pewno, nawet gdybym ją mógł usłyszeć. A jednak powoli, w miarę jak scena się przedłużała, poczynałem się orientować. Goobar zdawał się wykładać czy wyjaśniał coś zgrupowanej wokół amfiladzie machin; centralny mózg elektryczny, ogromny masyw metalu, wypuklony niczym czoło giganta, pokryty grubym pancerzem z wyziorami zegarów, odpowiadał zarówno głosem, jak szeregami obliczeń i wykresów, które wciąż pojawiały się i nikły w jego ekranach. Goobar to przysłuchiwał się odpowiedziom, to odczytywał je i powoli przeczył głową; czasem odwracał się ze zniechęceniem i przeszedłszy dwa, trzy kroki znowu stawał twarzą do machiny i rzucał kilka słów, czasem dotknął jakiegoś kontaktu, czasem przeszedł w bok i robił coś przy jednym z podręcznych elektroanalizatorów, wracał z karteczką i wrzucał ją niby liścik do wnętrza machiny; wówczas ruszała zapalając i gasząc ekrany, i wyglądało to chwilami, jakby mrugała do niego porozumiewawczo zielonymi i żółtymi oczyma, ale on, zapoznawszy się ze wszystkim, co miała mu do zakomunikowania, powtarzał przeczący ruch głową i wypowiadał jedno słowo: „Nie”; nauczyłem się odczytywać je z krótkiego drgnienia warg.

Scena przeciągała się. Kilka razy Goobar ruchem ręki z czarnym pręcikiem, niby pałeczką magiczną, wytrącał automat z serii długiego wywodu i zmuszał go do powtarzania obliczeń; nagle ściągnął brwi, odrzucił precz pałeczkę i znikł mi z oczu. Przez chwilę nie było nikogo, tylko automat wyrzucał na ekrany nieruchomiejące powoli, jak gdyby ścinające się w zielony lód figury wykresów, jakby samotny, opuszczony przez mistrza, przemyśliwał raz jeszcze wszystkie odrzucone argumenty. Po minucie Goobar wrócił; był z nim mechanoautomat, który skierował się prosto do mózgu elektrycznego, uczony cofnął się, zmrużył oko i przemówił do mechanoautomatu. Struchlałem, bo ten na znak Goobara wypuścił z głowicy narzędziowej wiertło i przewiercił dziurę w pancernym czole mózgu, po czym nożycową dźwignią odchylił całą pokrywą. Teraz mechaniczny „chirurg” znieruchomiał. Goobar zaś z największym zaciekawieniem zaglądał do środka otwartej machiny; potem wziął kilka drobnych instrumentów i począł zmieniać połączenia kabli; pracował niezwykle szybko. Cofnął się, przez chwilę bystro patrzał w obnażone wnętrze, w którym wiły się srebrne i białe zwoje przewodów, raz jeszcze przemieścił kilka, nareszcie na jego znak mechanoautomat podniósł pokiereszowaną płytę czołową i zamocował ją na dawnym miejscu. Goobar włączył prąd. Mózg ożył, ekrany zawibrowały światłem, w palcach uczonego znów pojawiła się, jak wyczarowana, czarna pałeczka — teraz spostrzegłem, że to była rurka z miętówkami — Goobar usiadł na skraju wysokiego stołka i przez długi czas patrzał na rozwijające się w głębi ekranów krzywe, nareszcie potakująco kiwnął głową i powiedział coś, zwracając się w stronę niewidzialnej dla mnie części pokoju.

Pomyślałem, że przekształcił zapewne część aparatury aksjomatycznej; widać tworzył nie istniejącą gałąź matematyki, której konieczność pojawiła się w związku z nowymi dociekaniami, i byłem świadkiem operacji, jaką wprowadzał rozumowanie mózgu na nowe tory.

Goobar siedział na stołku, wpatrzony w mózg, który wciąż pracował; czasem światła zaczynały słabnąć i wtedy Goobar lekko się poruszał, gotowy do dalszego etapu operacji, ale mózg znowu migotał ekranami, a przekaźniki, które stanęły, poczynały wahać się, wyznaczając miarowy, jednostajny rytm mechanicznego życia.

Nagle straciłem go z oczu; w polu widzenia pojawiła się nowa osoba — Callarla. Przeszła, nie śpiesząc się, przez wolną przestrzeń, przystanęła tuż przy Goobarze, przesłaniając go, a potem odwróciła się i ruszyła prosto ku mnie. Drgnąłem chcąc się ukryć, lecz nogi jakby wrosły mi w podłogę. Podeszła do szklanego muru tak blisko, że jej twarz wypełniła przejrzyste okienko. Byłem pewny, że mnie zobaczy. Wtem Goobar powiedział coś do niej. Odpowiedziała samymi tylko wargami, nie obejrzawszy się; jej twarz nie uczestniczyła w rozmowie, toczonej pewno na jakiś techniczny temat. Nie widziała mnie. Jej wielkie, nieruchome źrenice powoli rosły, jak gdyby piły mrok. Nie dostrzegała ani mnie, ani nic w ogóle. Wzrok jej na nic nie czekał, nie spodziewała się żadnego obrazu, żadnego światła ani nawet ciemności. Scena przedłużała się. Czarna figura Goobara na drugim planie wydała mi się nagle dziwnie błaha, a ogromne, otaczające go aparaty wyglądały jak rodzaj doprowadzonych do doskonałości mechanicznych zabawek wobec tej bardzo jasnej twarzy kobiecej z gładkim czołem, uciszonymi ustami i oczami, które oparte o kwadrat szklanego muru były tak dalekie, jakby je powierzyła bezdennej pustce. Potem zwróciła się do Goobara i patrzała na niego, wciąż rozprawiającego z machinami; wtedy nie mogąc dłużej ustać, czując na twarzy palący rumieniec wstydu, że podglądałem ją w chwili, której nikt nie miał znać, cofnąłem się ukradkiem i uciekłem jak złoczyńca.

Winda zniosła mnie na poziom filharmonii, choć jej tam świadomie nie skierowałem. Nagle ocknąłem się w snopach brylantowego blasku. Stałem na marmurowych płytach pod arkadą wejścia do sali, ostatni ludzie śpieszyli do środka; równocześnie przypomniałem sobie, że miałem się spotkać z Anną, i ujrzałem ją. Podbiegłem, chwyciłem za ręce i począłem szeptać jakieś splątane usprawiedliwienia; wyższa niż zwykle, w długiej sukni, stworzonej jakby z potoku bardzo starego, zmatowiałego srebra, zesznurowała usta udając gniew.

— Chodź, chodź — powiedziała — potem się policzymy.

Zaledwieśmy weszli, duże światła zgasły; w ogromną muszlę u końca sali uderzyły z góry reflektory, na tle świecących instrumentów i poruszających się głów rozkrzyżowała się czarna, cienka sylwetka dyrygenta—. Sucho zastukała pałeczka.

Zrazu nurt tej starej muzyki jak gdyby mnie opływał, obojętnego. Odczuwałem przyjemność z oglądania tych lśniących miedzią i lakiem instrumentów starożytności, na których zawsze wykonuje się dawne utwory. Owe ślimacznice rur, skóry rozpięte na walcach, metalowe talerze — wszystko to jest zarazem zabawne i wzruszające. Ilekroć myślę o najdalszej przeszłości, nasuwa mi się niesłychany rozdźwięk między wyobraźnią tych ludzi, którzy kochali muzykę jak my, i sposobami, jakimi wydobywali ją z drewnianych pudeł i strun zwierzęcych…

W głowie mieszały się strzępy obrazów, głosów, nie dokończone słowa, myśli, a wszystko to było podmywane z zewnątrz przez huczącą, narastającą i opadającą muzykę. I oto nagle, nie wiem jak ani kiedy, muzyka ta wdarła się we mnie. Między zastygłe wspomnienia wcisnęły się potężne, podważające tony, jakby powódź runęła w dom i porywała jednakowo rupiecie i rzeczy bezcenne, i tam, gdzie przed chwilą był skromny ład codzienności, obracały się ciemne wiry. A potem stało się tak, że muzyka zaczęła topić mnie w swym wnętrzu; zbudził się gniew, nie chciałem się poddać, usiłowałem osadzić melodię — daremnie. Myśli, cała pamięć, wszystko, czym byłem, pędziło gdzieś unoszone, aż pękł ostatni opór i stałem bezbronny, otwarty, i byłem jak łożysko straszliwego nurtu, który toczył się coraz głębiej i głębiej, żłobił, obalał brzegi, zawracał i uderzał ze zdwojoną siłą, a w tej burzy poczęło rozlegać się powtarzające, nieustanne wołanie — to mnie wołał nadludzki głos.

Nagle wszystko zawahało się, jakby olbrzymia siła, przelękniona własną odwagą, zatrzymała się na mgnienie — nastała cisza, krótka i tak gwałtowna, że serce przestało bić; potem melodia wybuchła.

Chciałem wstać i wyjść; to było nie do zniesienia. Ukradkiem, pochylając się, przebyłem, nie wiem jak, przestrzeń do drzwi. Znalazłem się w pustym półkolu marmurowych kolumn, oddychając nierówno, jak po wyczerpującym biegu. Zacząłem schodzić, bo muzyka goniła mnie i tu, choć stłumiona. Wtem dostrzegłem, że nie jestem sam.

O stopień wyżej stała Anna. Milcząc ująłem ją za rękę, wszystko jakby wygładzało się, zamierało, coraz dalsze i dalsze tony zrywów symfonicznych odprowadzały nas w głąb pustego korytarza; potem świsnęła cicho winda. Kilkadziesiąt kroków — i otwarła się galeria gwiazdowa.

Nie wiem, czy ja tam szedłem, czy też ona mnie prowadziła? Nie wiem. Staliśmy bez ruchu, a u naszych stóp, niewidzialnych, jakbyśmy się sami przemienili w czerń, rozchylały się głębie, czeluść bez kresu i dna, wieczna, niezmienna otchłań, a w niej stężałe światła — okrutne, okrutne gwiazdy.

Ścisnąłem dłoń Anny. Czułem jej ciepło, lecz byłem sam.

— Dziecko… — szeptałem — ty nic nie wiesz… on… on wiedział o nas, słyszysz? Wszystko wiedział, ten przedpotopowy muzyk, ten Beethoven, głuchy Niemiec z XVIII stulecia… On wszystko przewidział, on wiedział…

Anna milczała. Poczułem spokojne dotknięcie jej palców. Uchwyciłem się tego spokoju; mogła z tego powstać zwykła, dobra rozmowa, otwierająca drogę powrotu do czegoś, co było przedtem, a co w tej chwili wydawało mi się utracone na zawsze, ale błysnęła nadzieja.

— On nic nie rozumiał — odezwałem się jeszcze ciszej — nic, tylko mówił, i ten głos do dzisiaj jest żywy… zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą, bo powiedział rzeczy, których nie ważyłbym się wyznać nawet przed samym sobą… on znał nawet to… — podniosłem rękę ku gwiazdom.

Konstelacji nie widziałem. Było tam jak gdyby zamarzłe pełganie świateł w czeluściach nieskończenie starych; zimne, milczące iskry, jak grymas straszliwej obojętności; oczu nie mogłem zamknąć i patrzeć nie mogłem. Chwyciłem Annę za ramiona. Wtedy jej głowa znalazła się między mną i próżnią, jak gdyby osłaniała mnie i broniła. Bez żadnej myśli przygarnąłem ją do siebie, poczułem ciepło nagich ramion, jej oddech zalał mi twarz, wargi znalazły się. Była cisza i łomot pulsów, opadający, nasze serca zamierały. Przywarła do mnie mocno, ufnie. Nie miałem do tego prawa.

— Anno — szepnąłem — słuchaj, ja… Wyswobodziła rękę i zamknęła mi usta wnętrzem dłoni; jakże zapomnieć ten gest mądrości kobiecej.

— Nie mów nic — szepnęła cicho.

Nie widzieliśmy się. Był mrok; próżnia oblegała nas ze wszech stron i czyhała, otwarta na każde spojrzenie; zdawało się, że pancerze Gei rozpadły się, zwątpiłem w pewność oparcia pod stopami. Tylko to smukłe ciało dawało schronienie. Przycisnąłem rozpalone czoło do jej chłodnego barku i trwaliśmy tak, nie wiem jak długo. Wtem jakby ptak przysiadł mi na włosach — ptak, tutaj? Na Gei nie było ptaków, nie mogło ich być, obijałyby się jak ślepe o ściany skłamanego mirażu Ziemi…

Gładziła mnie po głowie. Przywarłem ustami do jej szyi i wyczułem jej serce; tętno odzywało się miarowo, jak gdyby z głębi jej ciała przemawiał do mnie ktoś bardzo bliski i dobrze znany. Zaczęliśmy iść, przytuleni, milczący, jakby już wszystko zostało powiedziane. Korytarz skręcił, przesunęły się oświetlone błękitnym mżeniem nocnych lampek schody, potem długa, boczna odnoga, wielka sień… staliśmy przed moim pokojem. Ramię Anny zesztywniało nieznacznie w mojej ręce, lecz sama wyciągnęła dłoń, nacisnęła klamkę i pierwsza przestąpiła próg. Zwrócony w tył. szukając po omacku skrzydła drzwi, żeby je zamknąć za sobą, drgnąłem nagle jak uderzony. Anna przywarła do mnie, na próżno. Byliśmy już rozdzieleni mrokiem, tym mrokiem, z którego wybiegł i trwał długi, przeciągły, głuchy świst przewodów. Gea zwiększała szybkość.


NARADA ASTROGATORóW

Każda gwiazda istnieje dzięki ścieraniu się dwu przeciwnych sił: grawitacji, ściągającej jej masę ku środkowi, oraz promieniowaniu, które usiłuje rozdąć ją swym potężnym parciem. Gwiazda wyrzuca potoki materii przekształconej w energię i trwa tak miliardolecia.

Gdy atomowe paliwo wyczerpuje się, znika ów nieustanny, we wszystkie strony naraz z wnętrza wybiegający piorun, jakim jest parcie promieniowania. Wnętrze gwiazdy poczyna stygnąć tym gwałtowniej, że ucieczka energii poprzez jej powierzchnię trwa nadal. Rozprężające kulę gazową ciśnienie słabnie, nie może już przeciwstawiać się zaciskającej ją sile ciążenia. Gwiazda poczyna się zapadać; niezmienny moment ruchu obrotowego zrywa zewnętrzne powłoki atmosfery i wyrzuca je w przestrzeń pod postacią rozżarzonej kuli gazu, rozdymającej się z szybkością tysięcy kilometrów na sekundę; wtedy ucieczka energii przez obnażone gorące warstwy gwiazdy jeszcze bardziej się zwiększa. Wówczas w pewnym gatunku słońc może się przydarzyć, że gwiazda poczyna kurczyć się niezwykle szybko. Potworne ciśnienie i temperatura wtłaczają swobodne elektrony do jąder atomowych; następuje zobojętnienie ładunków elektrycznych i cała gwiazda przemienia się w skupisko cząstek obojętnych — neutronów — a te, nie odpychając się, mogą się zbliżyć do siebie znacznie bardziej niż jądra zwykłych atomów. Wtedy staje się coś, co można określić słowami, że „gwiazda runęła w siebie samą”.

Glob rozżarzonej materii, zdolny w swym wnętrzu pomieścić cały system planetarny, zmienia się w kulę o kilometrowej średnicy; zbita miazga neutronów tworzy najbardziej zdumiewający, najgęstszy rodzaj materii wszechświata. Skomprymowana tak masa całej Ziemi pomieściłaby się w stumetrowym pagórku. Wyzwolona energia potworną erupcją wybucha w przestrzeń; w ciągu kilkunastu dni gwiazda świeci z siłą bijącą setki milionów słońc razem wziętych, potem płomień tej kosmicznej eksplozji wygasa i gwiazda, a raczej pozostała po niej wyżarzona do białości bryła okrutnie zbitej materii, pogrąża się na nieskończoność w mrokach.

Takie właśnie zjawisko, raz na kilkaset lat wydarzające się w każdej mgławicy pozagalaktycznej, przewidzieli astrofizycy Gei.

Oczekiwanie zapłonu supernowej stało się sensacją dnia. Całe pielgrzymki ciekawych przewijały się przez obserwatorium już na kilkanaście dni przed zapowiedzianym terminem, który obejmował zresztą półtora tygodnia, z uwagi na niedokładną mierzalność niektórych czynników wyznaczających moment wybuchu.

Supernowa zajaśnieć miała niemal na przedłużeniu długiej osi okrętu, tak tedy ośmiometrowy ekran głównego teletaktora kierował się nieustannie w stronę południowego bieguna galaktycznego. Leżący w tym obszarze cypel Drogi Mlecznej rozpadał się dzięki rozdzielczej sile potężnego przyrządu na nieprzeliczone mrowie gwiazd, ale wszystkie widoczne były dalej jako punkty, gdyż nawet wielomilionowe powiększenie było bezsilne wobec rozdzielającej nas otchłani. Za to pomiędzy gromadami kulistymi Omegi, Centaura i Krzyża Południa widniały mgławice pozagalaktyczne jako blade dyski z ciemniejszym obrzeżem pyłowym; każda taka chmurka stanowiła układ wieluset milionów gwiazd.

Ośrodkiem uwagi astrofizyków pozostawał Mały Obłok Magellana, a zwłaszcza ta jego część, w której oczekiwali rozbłyśnięcia supernowej. Nieznużeni ciągłymi odwiedzinami, kontynuowali swoje codzienne prace. Niewielki automat matematyczny był w ciągłym ruchu, wykonując skomplikowane obliczenia; z rąk do rąk chodziły powiększone klisze fotograficzne i pasy spektrogramów, poznaczone cyframi; cała ta miarowa krzątanina wywierała na przechodzących jakiś dziwnie uspokajający wpływ; czuliśmy się jak ludzie zwiedzający — pod przewodem uzbrojonych pogromców — obszar zarojony drapieżnymi bestiami. Dla astrofizyków nic niepokojącego nie było ani w nieskończonych obszarach wiecznej nocy, ani w bezdennie rozciągających się obłokach czarnego i białego żaru; ich rzeczowy, klasyfikatorski stosunek do nieskończoności udzielał się i nam; zauważyłem, że galerie gwiazdowe, pustoszejące w ostatnich czasach, znowu się zapełniły.

Zastanowił mnie nieco rozgłos, jaki kierownicy wyprawy nadawali mającemu nadejść zjawisku; zauważyłem raz przy Yrjöli, że gromady ciekawych mogą utrudniać pracę astronomom, ale inżynier uśmiechnął się tylko i jakby mimochodem zauważył, że „to się opłaca”.

Kiedy przyszły dni właściwego oczekiwania, hala obserwatorium ledwo pomieścić mogła wszystkich gości. Jednakowoż ani pierwszego, ani drugiego i trzeciego dnia nic się nie zdarzyło, tak że zawiedzeni rozchodziliśmy się dobrze po północy korytarzami, mrużąc oczy przywykłe do czerni ekranów obserwacyjnych.

Czwartego dnia zjawiło się już mniej osób, piątego tylko czwarta część, a rankiem szóstego supernowa zapłonęła wreszcie jako oślepiająco biały punkt w Małym Obłoku. Czy oczekiwanie nadmiernie się przedłużyło, czy też w wyobrażeniach naszych zjawisko przedstawiało się monumentalniej, dość że fakt ten przyjęliśmy raczej obojętnie i wszystko, co się mówiło w obserwatorium, było w większej mierze grzecznością, świadczoną astrofizykom, niż wyrazem rzeczywistego zachwytu. Tak sztucznie nieco wzbudzona fala entuzjazmu opadła i wygasła dużo szybciej, niż niknąć poczęła i rozmywać się w jednostajnym świeceniu Obłoku iskra supernowej.

Koordynatorem grupy astrofizyków był profesor Trehub, znakomity badacz mgławic pozagalaktycznych, łowca obłoków gwiezdnych, krążących na granicach zasięgu najpotężniejszych teleskopów. Dość go było raz zobaczyć, by zapamiętać na zawsze. Głowa siedziała mu na ramionach jak w kulę nastroszony ptak z potężnym, podwiniętym w tępy dziób nosem podanym do przodu, z brwiami ściągniętymi nad nasadą nosa w owłosiony, drgający, żywy supeł, który sygnalizował wszystko ważne, cokolwiek dostrzegły oczy. Mówił krótkimi zdaniami, nie podnosząc nigdy głosu, który docierał zawsze do tego, do kogo był skierowany, poprzez największy gwar. Przybyszów przyjmował w obserwatorium z uprzedzającą grzecznością, ani na chwilę nie przerywając pracy. Mogło się czasem zdawać, że chce oszołomić rozmówcę niezwykłymi powiedzeniami. Raz, gdy wspomniałem o Ziemi, rzekł:

— I tam jesteśmy wśród gwiazd: od próżni dzieli trochę powietrza i grubość Ziemi pod stopami; trzeba tylko podnieść głowę.

Był on autorem projektu, który narobił niemało hałasu, choć nikt poza nim nie odważył się roztrząsać go serio: wyraził się, że najlepiej byłoby się wyprawić w podróż gwiazdową nie statkiem wielkim czy małym, lecz całą Ziemią, w taki sposób, żeby potężnymi odrzutami energii atomowej wytrącić ją z orbity i powoli „rozkręcając” po spirali, oddalającej się coraz bardziej od słońca, ruszyć nią wreszcie w stronę obranej gwiazdy; ciepła i światła w owej kosmicznej podróży poprzez mroki miałyby dostarczać Ziemianom mnogie sztuczne słońca atomowe.

— Można już dziś obliczyć z grubsza — mawiał — że nasze Słońce zagaśnie za jakie dziesięć czy dwanaście miliardów lat i wtedy będziemy musieli poszukać sobie innego; cóż prostszego niż uprzedzić ten wypadek i zrobić teraz z własnej woli to, do czego będziemy zmuszeni w przyszłości!

Najbardziej, przyznam, zaimponowała mi forma „my”, jakiej użył, jak gdyby na serio zamierzał doczekać czasów za dwanaście miliardów lat, ale on nie robił nic, by imponować; nie zależało mu na tym wcale. W swoich często niezwykłych poglądach stanowił mniejszość, nierzadko ograniczającą się do jednej jego osoby; mówił wtedy o „buntach” swoich kolegów i współpracowników; warto dodać, że chętnie się śmiał. W półmroku obserwatorium często rozlegał się jego basowy chichot, kiedy podświetlając lampą żarowa jakąś kliszę, znajdował w niej potwierdzenie swych przypuszczeń. Lubiłem patrzeć na tego człowieka, naładowanego niezniszczalną energią.

W grupie Trehuba pracowali Borelowie. Paweł, planetolog, na Ziemi zawołany alpinista, smukły, siwiejący, przygarbiony, miał cerę ciemną od słońca i wiatrów. Od oczu, nawykłych do ostrego przymrużania w blasku lodowców, wybiegały gęste, drobne zmarszczki. Maria, jego żona, miała wygląd pospolity. Gdy stała w grupie ludzi, spojrzenie obcego łatwo ją pomijało. Nie od razu poznałem skryte, trudno czytelne piękno jej twarzy, które rzadko tylko wybłyskiwało pełnią z jakiejś radości czy smutku, jak najczystsza nagość w nagłym rozsunięciu kotar.

Małżonkowie pracowali zazwyczaj oddzielnie, on przy teletaktorach lub spektroskopach, ona zaś przy aparaturze liczącej. Pośród rozmów przerywanych długim milczeniem, w których wszyscy rozumieli się w pół słowa, w jednostajnej, skupionej pracy można było rzadko uchwycić w powietrzu spojrzenie, które Borel zwracał do żony. Ani wymowne szczególnie, ani mocne, nic podobnego, po prostu krótki, jasny błysk oczu, stwierdzenie: „Jesteś” — po którym znowu pogrążał się w pracy.

Загрузка...